To, co osobiste, bywa polityczne, to, co polityczne, zawsze jest osobiste.
PRZEBYWAŁEM POD ZIEMIĄ, NA POSTERUNKU WOLNOŚCI imienia Francisa Mariona, przez bite dwa miesiące — cały wrzesień i październik.
Sam nie uwierzyłbym, gdyby mi powiedziano, że można ukrywać się przed ANSG nawet przez kilka dni, a co dopiero tygodni czy miesięcy. Ten cały posterunek to banda świrów — jaką mogli mieć szansę na umknięcie rządowym po zabiciu trzech agentów ANSG, zamordowaniu Leishy Camden i wysadzeniu samolotu ratunkowego agencji? Zerową. Żadną. Taka możliwość nie istnieje. Oto co bym sądził na ten temat.
Nie mógłbym też uwierzyć, że jest możliwe, aby ukryli się przed Huevos Verdes. Co dnia — co godzinę — oczekiwałem, że zaraz po mnie przyjdą.
Kształty w mojej głowie stały się cienkie i kruche, jak nerwowe membrany. Łatwe do zranienia, niepewne. Kształty te przepływały wokół nieruchomej, obrośniętej zielenią kratownicy jak wystraszone ryby. Czasem miały twarze, a raczej zarysy twarzy. Czasem wszystkie te twarze stawały się moją twarzą.
Drugiego dnia mojego pobytu pod ziemią o piątej rano rozdzwonił się jakiś alarm. Serce podskoczyło mi w piersiach — ktoś złamał ich system obronny. Ale to była tylko pobudka.
Zaraz też przywlokla się naburmuszona Peg. Zawiozła mnie do wspólnej łazienki, wepchnęła pod prysznic, po chwili wywlokła z powrotem. Następnie udaliśmy się do ogólnej jadalni, pełnej pospiesznie przełykających ludzi; było tu tak tłoczno, że wielu musiało spożywać swój posiłek na stojąco. Peg wyjęła z kieszeni jakiś papier i cisnęła nim we mnie ze złością.
— Masz. To twoje.
To był wydruk rozkładu dnia z nagłówkiem: Arlen, Dan. Tymczasowo przydzielony do kompanii 5.
— Przydzielono mnie do kompanii piątej. Czy to twoja grupa, Peg?
Prychnęła pogardliwie i szarpnęła wózkiem tak gwałtownie, że omal nie wypadłem.
Kompania piąta zebrała się w ogromnym, pustym pomieszczeniu. Nie widziałem Jonceya, Abigail ani nikogo, kogo potrafiłbym rozpoznać. Przez dwie godziny dwudziestu ludzi wykonywało ćwiczenia z rytmiki. Siedząc w wózku, naśladowałem ich z rozmyślną nieudolnością. Peg postękiwała i pociła się jak mysz.
Potem były dwie godziny holoinstruktażu obsługi wszelkiego rodzaju broni — paliwowej, laserowej, biologicznej, grawitacyjnej — aż byłem zdumiony, że Hubbley pozwala mi zobaczyć to wszystko. Ale już po chwili przestałem się dziwić: po prostu zakładał, że nie będę miał okazji, żeby komukolwiek o tym powiedzieć.
Kiedy holofilm objaśniał ładowanie, czyszczenie i korzystanie z poszczególnych rodzajów broni, dwadzieścioro członków kompanii piątej ćwiczyło na prawdziwych egzemplarzach. Siedziałem o trzy metry od Peg, której w każdej chwili mogłem wyrwać karabin i położyć ją trupem na miejscu. Nie wyglądała na specjalnie przejętą tym faktem, choć czułem na sobie ostrożne spojrzenia kilku innych. Peg pewnie nie sprzeciwiała się, bo takie były rozkazy Hubbleya. Być może w taki właśnie sposób Francis Marion nawracał jeńców.
Potem lunch, a potem znów ćwiczenia gimnastyczne, a potem holofilm, który mówił o tym, jak żyć z płodów ziemi. Nie do wiary — ten film pochodził z Państwowego Biura Dokumentacji. Zasnąłem.
Peg kopnęła mój wózek.
— Ty, Prawda Polityczna.
Przysunęła mnie bliżej reszty towarzystwa, które rozsiadło się półkolem na podłodze, twarzą do holosceny. Czułem, że kształty w mojej głowie naprężają się. Atmosfera coraz bardziej się zagęszczała. Zaraz chyba obejrzymy coś jeszcze ciekawszego niż film z Państwowego Biura Dokumentacji.
Wszedł Jimmy Hubbley i przyłączył się do towarzystwa. Nikt go nie powitał. Zaczęło się następne holo.
Film miał tę rozmyślnie gruboziarnistą teksturę zarezerwowaną dla nie montowanych zapisów z natury. Nie można było tu zmienić ani jednego fragmentu, nie niszcząc przy tym całości. Tej samej holokreacyjnej techniki używam do swoich koncertów, choć zamiast gruboziarnistości stosuję rozmyślnie zamazane kontury, jak we śnie. Dla ludzi ważne jest, że patrzą na prawdziwy koncert na żywo, a nie na jakieś zmontowane w studiu kawałki. Muszą wiedzieć, że to naprawdę ja.
Ale to, co widziałem na holo przed sobą, naprawdę się wydarzyło.
Pokazywało, jak ludzie z podziemia — łącznie z Jamesem Hubbleyem — opanowują dysymilator duragemowy w nielegalnym laboratorium. Uwięzionych wynalazców zmuszono następnie do wyprodukowania wielkich ilości dysymilatora, przechowywanego w niedużych kanisterkach, które po otwarciu rozpuszczały się bez śladu. Nie ujawniono niczego, zanim nie rozmieszczono kanisterków na całym terytorium Stanów Zjednoczonych. Potem opatrzony mechanizmem zegarowym dysymilator wypuszczono we wszystkich miejscach naraz, żeby uniemożliwić lokalizację źródła. Oglądałem na własne oczy informacje, za które ANSG oddałaby chętnie swe zbiorowe życie.
Tamto nielegalne laboratorium usytuowane było na północy stanu Nowy Jork, w górach Adirondack, nie opodal niewielkiego miasteczka zwanego East Oleanta.
Siedziałem w milczeniu. Miranda zawsze mi mówiła, że East Oleanta została wybrana na projekt Hueyos Verdes całkowicie na chybił trafił przez specjalnie zaprojektowany program komputerowy, dzięki czemu można było uniknąć wykrycia przez agencyjne programy do lokalizowania obiektów. Tak właśnie mi powiedziała.
„Stanowisz niezbędną część naszego programu, Dan. Jesteś pełnowartościowym jego członkiem”.
— No dobra — odezwał się Jimmy Hubbley, kiedy projekcja dobiegła końca. — A teraz kto mi powie, dlaczego oglądamy to nasze holo prawie każdego cholernego dnia?
— Bo my dzielimy się wiedzą po równo — odpowiedziała z żarliwą gorliwością jakaś dziewczyna. — Nie tak jak Woły.
— Dobrze, Ida — uśmiechnął się do niej Hubbley.
— Potrzebujemy znać fakty, żebyśmy mogli podejmować właściwe decyzje o naszym kraju — odezwał się jakiś mężczyzna głębokim głosem górala. — Krzewić ideę Ameryki dla prawdziwych Amerykanów. I wolę, która nas do niej doprowadzi.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Hubbley. — Czy to nie brzmi dobrze, żołnierze?
— Ale czy to nie oznacza — zapytał ktoś niepewnie — że powinniśmy zapytać wszystkich w całym kraju, co o tym myślą? Żeby zagłosowali?
W pomieszczeniu zrobiło się niewielkie poruszenie.
— Gdyby wszyscy posiadali tę wiedzę co my, Bobby, wtedy z pewnością to właśnie by znaczyło — odpowiedział szczerym tonem Hubbley. — Ale oni nie wiedzą tego wszystkiego co my. Nie mają przywileju walki o wolność w pierwszym szeregu. Nie wiedzą, jaką broń mamy teraz po swojej stronie. Mogliby sobie pomyśleć, że ta nasza rewolucja to beznadziejna sprawa. Ale my wiemy lepiej, więc mamy obowiązek decydować za nich i działać z jak najlepszą wolą dla dobra wszystkich naszych rodaków Amerykanów.
Wszystkie głowy pokiwały potakująco. Widziałem, że każdy z nich czuje się kimś wyjątkowym — ta Ida, ten Bobby i ta Peg — kiedy tak bezinteresownie decydują o tym, co najlepsze dla ich własnego kraju. Tak jak robił to przed nimi Francis Marion.
Słyszałem w głowie głos Mirandy: „Oni w żaden sposób nie mogą pojąć biologicznych i społecznych konsekwencji naszego projektu, Dan, tak samo jak ludzie w czasach Kenzo Yagai nie mogli przewidzieć konsekwencji społecznych odkrycia taniej i wszechobecnej energii. Musiał wystąpić o krok do przodu i opracować swój projekt na bazie opartych na najlepszych informacjach przewidywań. Podobnie my; oni naprawdę nic z tego nie pojmą, dopóki to się nie stanie”.
Bo byli tylko zwykłymi normalnymi. Tak jak Dan Arlen.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Ludzie wiercili się albo siedzieli nienaturalnie nieruchomi. Strzelali po sobie oczyma, po czym błyskawicznie odwracali wzrok. Czułem, jak tężeje mój własny grzbiet. Całe to napięcie nie może się przecież brać z holofilmu, który oglądają prawie każdego cholernego dnia.
— Powiedziałem: nie wiedzą, co posiadamy, i to szczera prawda. Ale niedługo się dowiedzą, to pewne jak jasna cholera. Cambell, przyprowadź go tutaj.
Campbell wyłonił się z jednego z niezliczonych korytarzy, wlokąc ze sobą skutego kajdankami nagiego Amatora. Przy potężnym Campbellu mężczyzna prezentował się mizernie, zwłaszcza że wydawał się jeszcze niższy, bezskutecznie próbując się opierać. Zgarbił się, a bose pięty na próżno zapierały się o podłogę. Nie wydał przy tym nawet najlżejszego dźwięku.
— Czy robokamera gotowa? — zapytał Hubbley.
— Właśnie ją włączyłem, Jimmy — odpowiedział ktoś zza jego pleców.
— To dobrze. Jak wszystkim wam wiadomo, ten film jest z tych, których nie można montować, bo wszystko się przy tym zniszczy. A wy tam, widzowie, wy też o tym wiecie. Synu, patrz na mnie, kiedy mówię.
Jeniec podniósł głowę. Nawet nie próbował zakryć genitaliów. Ku swemu przerażeniu dostrzegłem, że jego niski wzrost to wcale nie rezultat kiepskich genów — był jeszcze chłopcem. Miał trzynaście, może czternaście lat i był genomodyfikowany. Znać to było po jaskrawej zieleni jego oczu i ostrym, przyjemnym dla oka zarysie szczęki. Ale nie był Wołem. Był technicznym, potomkiem tych rodzin z pogranicza klas, których nie stać na pełny zestaw genetycznych modyfikacji razem z drogim podwyższaniem IQ, ale które aspirują do życia innego niż amatorskie. Tacy ludzie kupują zwykle swoim dzieciom modyfikacje wyglądu, a kiedy te dzieci dorastają — zwykle dość wcześnie — wykonują usługi gdzieś pośrodku między pracą robotów a umysłową pracą Wołów. Z nich właśnie składała się cała moja ekipa koncertowa. Na Huevos Verdes — choć można się o to spierać — rolę technicznego pełni Jason, wnuk Kevina Bakera, mimo że jest Bezsennym.
Chłopiec był przerażony.
— Jak nazwał generała Francisa Mariona jeden z jego młodych poruczników? — zapytał Hubbley, zwracając się do reszty.
— Paskudnym, złośliwym, krzywonogim i krzywonosym sukinsynem! — pospieszyła z odpowiedzią Peg.
— Bo widzisz, synu — wyjaśnił chłopcu Hubbley — generał Marion nie był genomodyfikowany. Był taki, jakim zechciał go stworzyć Pan. A stał się największym bohaterem, jaki kiedykolwiek żył w tym kraju. Curtis, co mawiał generał Marion o swojej polityce, kiedy wojska wroga były zbyt liczne, żeby mógł zaatakować je bezpośrednio?
— „A jednak naciskałem na nich tak mocno — odezwał się natychmiast człowiek po mojej lewej — żeby po dłuższym czasie zupełnie ich złamać”.
— Ano właśnie. „Naciskałem na nich tak mocno, żeby zupełnie ich złamać”. I to właśnie mamy zamiar zrobić z wami, widzowie, tam na zewnątrz. Będziemy na was naciskać. Ten tu człowiek to pojmany wróg, pracownik kliniki genomodyfikacji. To właśnie tam zabierają rodzice swoje niewinne, nie narodzone dziecięta, żeby zmienić je w coś nieludzkiego. Swoje własne dzieci. Dla niektórych z nas to cholernie niepojęta rzecz.
Miałem ochotę powiedzieć, że genetyczna modyfikacja in vitro ma miejsce, zanim jeszcze pojawią się jakieś „dziecięta”, że dokonuje się jej na zapłodnionym jajeczku utrzymanym w sztucznej biostazie. Ale język dosłownie przyrósł mi do podniebienia. Chłopiec wpatrywał się nieruchomo przed siebie jak przychwycony światłami samochodu królik.
— Tak, moglibyście sobie pomyśleć, że ten chłopiec jest za młody, żeby mógł w pełni odpowiadać za swoje czyny. Ale on ma już piętnaście lat. Junie, ile lat miał bratanek generała Mariona, Gabriel Marion, kiedy zginął walcząc z wrogiem na plantacji Mount Pleasant?
— Czternaście — odpowiedział żeński głos. Ze swego wózka nie mogłem widzieć, do kogo należał.
Głos Hubbleya stał się teraz bardziej poufały, a on sam pochylił się lekko do przodu.
— Rozumiecie to wszyscy, prawda? To jest prawdziwa wojna — mówimy to z całą powagą. Mamy Ideę, jakiego kraju chcemy, i mamy Wolę, żeby doprowadzić do jego powstania. Nie liczy się żaden osobisty koszt. Earl, opowiedz wszystkim widzom i tym z ANSG o pani Rebece Motte.
Człowiek odziany w purpurowy kombinezon wstał niezgrabnie i stanął z rękoma zwieszonymi po bokach. — Jedenastego maja…
— Dziesiątego maja — poprawił Hubbley, lekko zirytowany. Nie chciał żadnych nieścisłości na tej niemożliwej do poprawienia taśmie. Przywołany w ten sposób do porządku Earl nabrał powietrza w płuca i zaczął jeszcze raz:
— Dziesiątego maja generał Marion wraz ze swymi ludźmi zaatakował plantację Mount Pleasant, bo Brytyjczycy zajęli ją na swoje kwatery. Właścicielce i jej dzieciom kazali się wynieść do drewnianej chałupy. Dom był tak dobrze ufortyfikowany, że nie można go było zaatakować bezpośrednio, więc generał zadecydował, że podpalą go płonącymi strzałami. Ale nie mieli ani dobrego łuku, ani strzał. Light-Horse Harry Lee, który współpracował wtedy z generałem Marionem, poszedł, żeby powiedzieć pani Motte, że muszą spalić jej dom. A ona weszła do swojej chałupy i wyszła stamtąd z pięknym łukiem i strzałami — prawdziwymi, wołowskimi. A o swoim domu powiedziała: „Nawet gdyby był pałacem, powinien spłonąć”.
Earl usiadł.
Hubbley pokiwał głową.
— Oto prawdziwe poświęcenie. I prawdziwa patriotka, ta pani Rebeka Motte. Słyszałeś, synu?
Techniczny najwyraźniej niczego już nie słyszał. Czyżby nafaszerowali go jakimś narkotykiem?
Leisha zawsze ostrzegała mnie, żebym nie dawał wiary co barwniejszym opowieściom z naszej historii.
— Nigdy nie przestaniemy przeciwstawiać się wrogom Ameryki. A wy, widzowie, wy jesteście najgorsi, tak jak zdrajcy i szpiedzy zawsze są najgorsi w każdej rewolucji. Udają, że są po naszej stronie, a tymczasem spiskują i pracują dla tej drugiej. Wszyscy agenci ANSG to zdrajcy: udają, że strzegą czystości rasy ludzkiej, a tak naprawdę zezwalają na istnienie wszelkiej maści abominacji. A potem tym właśnie abominacjom, tym wszystkim Wołom, przekazują władzę nad krajem, tak jakbyśmy my, Amatorzy Życia, nie wiedzieli, że gdyby tylko mogli, zamorzyliby nas głodem. No, zresztą już to robią. Joncey, co powiedział generał Marion w swojej mowie do żołnierzy przed atakiem na Doyle’a nad Lynche’s Creek?
Joncey, głosem o ileż mocniejszym i swobodniejszym niż głos Earla, wyrecytował:
— „Ah, przyjaciele moi, jeśli zostaniemy pokonani, dzielnie stawiając opór tyranom, to co by się z nami stało, gdybyśmy legli jak niewolnicy i poddali się ich woli?”
Obejrzałem się. Pomieszczenie pełne było ludzi — innych „rewolucjonistów” z innych „kompanii”. Zapatrzony na młodziutkiego technika, nawet nie usłyszałem, jak wchodzili.
— Ten oto chłopak jest zdrajcą — ciągnął Hubbley. — Pracował w klinice genomodyfikacji. I zaraz umrze, jak przystało zdrajcy, a wy tam zapamiętajcie, że dziś, jutro lub pojutrze mogą za nim pójść następni. Abby?
Z tłumu wyłoniła się Abigail. Trzymała w dłoni mały kanisterek, nie większy od jej zwiniętej w pięść dłoni.
— Abby, co robił generał Marion z dobrami, które konfiskował swoim wrogom?
Odwróciła się, żeby powiedzieć wprost do kamery:
— Każda metalowa piła, znaleziona przez którąś z brygad, była przekuwana na miecz.
— Święta racja. A to tutaj — Hubbley uniósł kanisterek wysoko nad głową — to właśnie jest taka piła. I nie wynaleziono jej nawet w żadnym z nielegalnych laboratoriów. To tutaj pochodzi wprost od największego zdrajcy ze wszystkich — rządu Stanów Zjednoczonych.
Odwrócił kanister do kamery. Zobaczyłem dużą pieczęć z napisem: Własność armii Stanów Zjednoczonych. Ściśle tajne. Uwaga, niebezpieczeństwo!
Nie wierzyłem. To Hubbley sam namalował ten napis. Nie wierzyłem mu, mimo że nawet nie wiedziałem jeszcze, co jest w kanistrze.
Kratownica w mojej głowie westchnęła, jakby przeleciał przez nią podmuch wiatru.
— Dobra, Abby — oznajmił Hubbley. — Zaczynaj.
Abigail stała plecami do mnie, więc nie udało mi się zobaczyć, co zrobiła. Wokół nagiego technika pojawił się blask potężnego pola energii Y — półkula o średnicy prawie dwóch metrów. Kanister znajdował się teraz za połyskującym murem.
Chłopak jednak nie był pod wpływem narkotyków. Natychmiast zaczął wrzeszczeć. Dźwięk nie mógł się przebić przez pole siłowe, które nie przepuszczało nawet cząsteczek powietrza. Chłopak walił pięściami w wewnętrzną stronę tarczy i wrzeszczał — rozwarte usta jak różowa jama, oczy okrągłe z przerażenia. Nad górną wargą miał leciutki meszek jak pierzący się ptak.
Jimmy Hubbley był wyraźnie zniesmaczony.
— Żyje z cudzej śmierci, a sam nie potrafi umrzeć jak mężczyzna… Skończ z tym, Abby.
Nie udało mi się dojrzeć, jak Abby skończyła. Kanisterek rozżarzył się na okamgnienie i natychmiast rozpłynął się w szarą kałużę.
— To coś tutaj to właśnie metalowa piła, którą przygotowaliście, żeby nas pociąć — oświadczył Hubbley. — Ale my przekuliśmy ją na miecz. Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie; ewangelia według świętego Mateusza, rozdział dwudziesty szósty, wers pięćdziesiąty drugi. Wiecie już, jak to działa. Ale dla tych, którzy nie wiedzą — tu spojrzał prosto na mnie — powtórzę jeszcze raz. To jedna z waszych własnych genomodyfikowanych abominacji. Rozkłada ściany komórek w żywym ludzkim organizmie, właśnie tak.
Chłopak już nie wymachiwał pięściami. Nadal wrzeszczał, ale jego usta zaczęły zmieniać kształt. Rozpuszczał się. To nie wyglądało wcale tak, jak kiedy kogoś polać kwasem — widziałem coś takiego w dzieciństwie, zanim Leisha wzięła mnie do siebie. Kwas wypala ciało. A ciało chłopca wcale się nie paliło — po prostu roztapiało się jak wiosenne lody. Skóra opadała kawałkami na podłogę kopuły, odsłaniając czerwone mięso, które zaraz zaczęło opadać w ślad za nimi. A chłopak wrzeszczał, wrzeszczał, wrzeszczał. Czułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła, a i kształty w mojej głowie też zaczęły się podnosić dookoła zamkniętej kratownicy.
Chłopiec potrzebował całych trzech minut, żeby umrzeć.
A Hubbley powiedział cicho i łagodnie:
— Generał Marion zakończył swoją przemowę nad Lynche’s Greek tymi oto słowami: „Ponieważ Bóg jest dziś sędzią moich postępków, wolałbym już tysiąc razy umrzeć i tysiąc razy przeżyć własną śmierć, niż widzieć swój kraj w tym upadku i poniżeniu”. I tak samo Bóg jest dzisiaj moim sędzią, drodzy widzowie.
Jego bladobłękitne oczy wypełnione dziwnym światłem patrzyły teraz prosto w obiektyw kamery.
Potem wszczął się ogólny ruch. Chyba wyłączono już robokamerę. W głowie miałem same smoliste, ohydne kształty. Nie zrobiłem nic, żeby ratować tego chłopca. Nawet nie próbowałem się odezwać. Nie próbowałem się wtrącić w to nie dające się przecież zmienić nagranie, żeby dać oglądającym jakąś wskazówkę co do tego, gdzie ta rzeczywista „abominacja” ma miejsce… Nie zrobiłem nic.
— No, to mamy pełną rolkę — odezwał się Jimmy Hubbley, wyraźnie z siebie zadowolony. — To takie stare powiedzenie filmowców; znaczy, że skończyli kręcić. Możecie się rozejść. A co do pana, panie Arlen, myślę, że lepiej będzie, jeśli Peg odwiezie pana do pokoju. Wyglądasz pan coś nieszczególnie, jeśli wolno mi zauważyć.
I tak było przez całe tygodnie.
Ćwiczenia gimnastyczne, holofilmy o stanie społeczeństwa (gdzie oni je robili?), potem musztra polityczna. To było najgorsze — to poczucie, że znowu jest się w szkole. Ciągle znajdowałem małe prostokąty koronki z sukni ślubnej Abigail, a Peg nie podjeżdżała moim wózkiem do terminalu bliżej niż na rzut kamieniem.
Bardzo potrzebowałem drinka. Jimmy Hubbley jednak nie pozwalał. Dopuszczał tylko słoneczko, bo nie wydłużało czasu reakcji.
A ja potrzebowałem drinka właśnie dlatego, że wydłużał czas reakcji.
Hubbley dał mi jakiś prostacki przenośny terminal, jakiego używają w szkołach, ze standardową biblioteką. Raz nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem mu:
— Francis Marion wcale nie zachęcał do zabijania więźniów. Raz wywiózł nawet potajemnie z obozu torysa, Jeffa Butlera, kiedy zanosiło się na to, że go zaszlachtują.
Hubbley roześmiał się, zachwycony, i potarł narośl na szyi.
— Niech mnie, poduczyłeś się, synu, niech mnie jasna cholera, jeśli tak nie było! Jestem z ciebie cholernie dumny!
— Hubbley!
— Ale to i tak nie robi żadnej różnicy, panie Arlen. Naprawdę. Generał Marion okazywał współczucie torysom, bo to byli tacy sami ludzie jak on — jego sąsiedzi, tak samo jak on żyjący z płodów ziemi. Nie okazywał jednak współczucia brytyjskim żołnierzom, prawda? Woły to nie są tacy sami ludzie jak my. Nie są naszymi sąsiadami, kiedy żyją sobie w swoich przytulnych enklawach. I na pewno nie żyją tak jak my — my, których pozbawiono władzy, własności i wykształcenia. Nie, Woły to Brytyjczycy, panie Arlen. Nie Jeff Butler, lecz kapitan James Lewis z armii Jego Królewskiej Mości, który został zabity przez czternastoletniego patriotę o nazwisku Gwynn. Takie są prawa natury, synu. Chroń swoich.
— Marion wcale…
— Mów: generał Marion! — huknęła na mnie Peg. Łypnęła okiem na Hubbleya jak pies, który ma nadzieję, że pan poklepie go łaskawie po głowie. Hubbley uśmiechnął się, ukazując wszystkie swoje połamane zęby.
I to właśnie tacy ludzie uwolnili dysymilator duragemowy, żeby zniszczyć cywilizację. Tacy ludzie.
A cywilizacja naprawdę się rozpadała. Holoterminal w ogólnej sali odbierał wołowskie sieci informacyjne. Rzadko który grawpociąg jeździł jeszcze według rozkładu, szczególnie poza granicami wielkich miast. Większość techników skierowano w najgęściej zaludnione regiony, gdzie mieszkało najwięcej wyborców. I gdzie istniało niebezpieczeństwo rozruchów. Potrojono środki bezpieczeństwa w większości enklaw. Latało bardzo niewiele samolotów, co oznaczało, że państwem rządzono za pomocą telekonferencji, na odległość. Regularnie psuły się jednostki medyczne. I nie wydawały przy tym błędnych diagnoz — po prostu w ogóle ich nie wydawały.
W południowej Kalifornii rozprzestrzeniała się jakaś wirusowa epidemia. Nikt nie wiedział, czy to naturalna mutacja czy produkt bioinżynierii.
Jakiś prorok we wschodnim Teksasie ogłosił, że nastał oto Dzień Sądu. Cytował Apokalipsę według świętego Jana — fragment o czterech jeźdźcach, ale leciutko przekręcony: jeździec wojny musi zostać wypuszczony przez Amatorów Życia. Natychmiast. Kiedy stanowe służby bezpieczeńtwa próbowały go zatrzymać, on i jego wierni wysadzili w powietrze trzydzieścioro troje ludzi, używając do tego materiałów wybuchowych przeszmuglowanych z Meksyku. Tamtejszy gubernator — jak oświadczył z troską komentator — niemal na pewno stracił już szansę na reelekcję.
W Kansas w pogoni za zapasami żywności rozwalono w kawałki fabrykę sojsyntu D’Angelo, unosząc ze sobą wszystką przerobioną i nie przerobioną soję. Przy okazji zniszczono automatyczną taśmę produkcyjną o wartości trzech milionów dolarów.
Wicegubernatora południowej Dakoty zadźgano nożem podczas snu, w samym środku strzeżonej enklawy.
Amatorzy Życia z San Diego włamali się do tamtejszego światowej sławy zoo, gdzie zabili lwa i dwa elehipposy, a następnie je zjedli, ponieważ usłyszeli gdzieś przedtem, że nowa epidemia nie ima się zwierząt.
Na północnym wschodzie zapanowała przedwczesna zima. Przy nieczynnych grawpociągach małe miasta zostały odcięte od świata i dostaw żywności. Ludzie głodowali. W małych miastach, takich jak East Oleanta.
Gdzie się podziewa Miranda? Na co jeszcze czeka? Chyba że coś poszło nie tak w ostatnim stadium projektu. Chyba że agenci ANSG odkryli Eden, wytropili go idąc śladem plotek, rozsiewanych ostrożnie po amatorskich miasteczkach.
Chyba że istniało jeszcze coś, o czym ona i ci z Huevos Verdes mi nie powiedzieli.
Zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle ma zamiar po mnie przyjść.
— Wielkość konstytucji polega na tym, że nadaje Wolę zwykłym ludziom — oświadczył Jimmy Hubbley, a jego jasne oczy rozbłysły.
„Wielkość konstytucji polega na zagwarantowaniu równowagi sił i systemu wzajemnej kontroli” — zwykła mawiać Leisha.
Leisha. Która. Nie. Żyła.
Ciemna kratownica w mojej głowie zwinęła się ciasno jak parasol; nieprzenikalna, przecinała mnie od środka cienką, ostrą linią.
A jak równowaga sił i system wzajemnej kontroli ma się do Huevos Verdes?
— Powoź mnie jeszcze raz po korytarzach — zwróciłem się do Peg.
Siedziała zgarbiona na krześle w ogólnej sali i oglądała wyścigi skuterowe gdzieś w Kalifornii. W każdym razie w tej jej części, w której nie było zarazy.
— Nie chce mi się nigdzie cię wozić. Już widziałeś wszystko, co miałeś widzieć.
— W porządku. W takim razie pojadę sam. — Odjechałem wózkiem kawałek dalej. Nie śmiałem ćwiczyć mięśni górnej połowy ciała, nawet wtedy, kiedy zamykała mnie na noc. Nie umiałem wypatrzyć nadzorujących mnie kamer, ale byłem pewien, że gdzieś muszą być. Poprzestałem na ukradkowym podnoszeniu ciała o kilka cali nad poręcze fotela — kilka razy dziennie podnosiłem w ten sposób swoje bezużyteczne nogi, pilnie dbając, by za każdym razem robić to w innym miejscu.
— Ej, ty, czekaj no!
Peg westchnęła ciężko i dźwignęła się z krzesła. Brutalnie pchnęła wózek do przodu.
Biały korytarz z szeregiem zamkniętych, nie oznaczonych drzwi.
Następny biały korytarz z szeregiem zamkniętych, nie oznaczonych drzwi.
I kolejny biały korytarz z szeregiem zamkniętych, nie oznaczonych drzwi. Platforma wejściowa, strzeżona przez Campbella, który spał, ale niezbyt mocno. I kolejny biały korytarz z…
Ze ściany zwisał strzęp sukni ślubnej Abigail.
— Niech to cholera! — wykrzyknęła Peg z większą energią niż kiedykolwiek przedtem. — Ta durna krowa niczego nie potrafi utrzymać w porządku! Wszędzie pełno tego dziadostwa!
Zerwała gwałtownie ze ściany nieduży prostokąt i podarła na kawałki. Twarz miała upstrzoną cętkami wściekłej czerwieni. W oczach pojawiły się łzy.
Skąd na nanościanie wzięło się coś, o co zaczepiła się koronka?
— Co za durna dziwka! — klęła Peg. Coś znajomego uderzyło mnie w jej głosie.
— Oho, Peg — odezwałem się. — Ktoś tu jest zazdrosny.
— Zamknij się, ty!
Powiększającym punktem na rogówce przyjrzałem się ścianie. To nie błąd w nanoprogramowaniu, tylko grudka dobudowana później, za pomocą innego nanoskładacza. Ale po co?
Żeby mógł się na niej przyczepić prostokąt koronki?
Każdy prostokąt jest inny. Tak już zaprojektowano tę koronkę. Żeby powstał z niej unikalny wzorek w sukni ślubnej w starym stylu.
Żeby powstał kod?
Peg doszła już do siebie, ale nadal miała zaczerwienione oczy. Wsunęła podarty kawałek koronki do kieszeni swego straszliwie nietwarzowego turkusowego kombinezonu. Jej usta wygięły się w cierpieniu, ale przez moje myśli nie przemknął ani jeden kształt współczucia. Peg nie wie, co to prawdziwe cierpienie. Peg nie widziała, jak umiera Leisha, w żółtej bluzce oblepionej błotem i z dwoma czerwonymi punkcikami na czole.
— No, jedźmy już — rzuciła Peg niecierpliwie, jakby ten postój zdarzył się z mojej winy.
Kod. Te kawałki koronki to musiał być kod. Bo cóżby innego w miejscu, gdzie każde działanie i każde spotkanie odbywało się pod ścisłym nadzorem, a każdego zachęcano, by był porządny i podnosił z podłogi najmniejszy śmieć, ponieważ generał brygadier Francis Marion był najporządniejszym skurwysynem, jaki kiedykolwiek atakował armię brytyjską.
Ilu ludzi było w to zamieszanych? Z całą pewnością Abigail i Joncey. Kto jeszcze? Czy był z nimi ktoś z zewnątrz?
W myślach jeszcze raz ujrzałem tamten szary kanister. I pieczęć: Własność armii Stanów Zjednoczonych. Ściśle tajne. Uwaga, niebezpieczeństwo!
— No — warknęła Peg, kiedy dotarliśmy z powrotem do ogólnej sali. — Wszystko już widziałeś! To teraz możemy już zostać na miejscu?
— Dość mam siedzenia w miejscu, przejedźmy się jeszcze raz — oznajmiłem. I zacząłem oddalać się tym swoim prymitywnym wózkiem inwalidzkim, słysząc, jak za mną Peg klnie wszystko w żywy kamień.
Po trzech dniach nieustannego objeżdżania zobaczyliśmy pewnego razu, jak otwierają się drzwi kwatery Hubbleya i wychodzą stamtąd Hubbley z Abigail. Kiedy Abigail ujrzała Peg, spuściła oczy, uśmiechnęła się i udała, że dopina rozporek spodni.
Peg była za mną, więc nie mogłem dojrzeć jej twarzy, widziałem za to jej wielkie, szorstkie ręce na uchwycie mojego wózka. Po zaciśnięciu się tych dłoni — zwyczajowym już, opanowanym — poznałem, że od dawna wie o Hubbleyu i Abigail. No jasne. Każdy musiał o tym wiedzieć, nic nie ukryje się w miejscu takim jak to. Joncey musiał się z tym pogodzić. Może to właśnie poprzedziło jego plany kontrrewolucji. A może sądził, że Hubbley rozdysponowuje swoje geny w ten dozwolony, naturalny sposób po to, żeby poprawić ludzki genotyp. A sam Hubbley z kolei pewnie sądził, że w ten sposób rozprzestrzenia geny Francisa Mariona przy pomocy wszystkich co ładniejszych żołnierek z poczuciem obowiązku wobec Woli i Idei.
— Dobry wieczór, Peg — rzucił Hubbley, a Abigail uśmiechnęła się z fałszywą skromnością. W moich myślach wywoływała: kwiatki z maleńkimi śmiercionośnymi ząbkami w słonecznozłotych środkach.
— Dobry wieczór, pułkowniku Hubbley — wykrztusiła Peg. No proszę: a ja nawet nie miałem pojęcia, że awansował.
W porze obiadowej ogólna sala pełna była ludzi. Abigail siedziała z przyjaciółmi, roześmiana, i zszywała swoją koronkową suknię ślubną. Była figlarna i zarumieniona. Nad nami, w tym świecie, który znałem teraz wyłącznie z przekazów holowizyjnych, zaczynał się listopad. To już mój sześćdziesiąty siódmy dzień w podziemiu, a Miranda wciąż się nie zjawia.
Joncey stał przy grupce hazardzistów, przyglądając się, jak grają w diabła. Dwunastościenne kości z jakiegoś błyszczącego metalu rozbłyskiwały wyrzucane ponad głowami siedzących. Wszyscy śmieli się i przekrzykiwali. Peg siedziała na krześle przygarbiona, z pustym wyrazem twarzy, a jej szorstkie dłonie zwisały niedbale z kolan. Poprosiłem ją o papier i długopis, co najpierw wydało jej się podejrzane, a potem oburzyło.
— Po co? Przecież masz swoją bibliotekę!
— Chcę sobie coś zapisać.
— Możesz to powiedzieć do terminala, a on ci to zachowa.
— Chcę to sobie zapisać. Na papierze.
Wzbudziłem jeszcze większą podejrzliwość.
— Umiesz pisać?
— Tak.
— Wydawało mi się, że pułkownik Hubbley mówił, że nie jesteś Wołem.
— Byłem w wołowskich szkołach. A ty nie umiesz czytać?
— Jasne, że umiem!
I pewnie umiała, przynajmniej trochę. Dzieci Amatorów zwykle uczyły się odczytywać podstawowe słowa, nawet jeśli nie umiały ich zapisać. Trzeba było przecież umieć odczytać nazwy na paczkach w składzie, znaki drogowe, napisy na kuponach zakładów skuterowych. Miałem cholerną nadzieję, że jednak potrafi czytać.
Obserwował mnie, rzecz jasna, jakiś niewidoczny monitor. Pochyliłem się nad papierem, który przyniosła mi Peg — szorstkie, blade, spłowiałe arkusze, pewnie papier pakowy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś napisałem. Nigdy nie szło mi to nadzwyczajnie. Pióro ciążyło mi w palcach.
Powolutku nabazgrałem drukowanymi literami: Chistorja drógjej amerykańskiej wojny o nie podlegtoźć.
W trzy godziny później — godziny wypełnione miętoszeniem i darciem kolejnych kartek oraz niespokojnym wierceniem się na siedzeniu wózka — miałem przed sobą trzy pokreślone stronice. Opiewały one filozofię Jamesa Francisa Mariona Hubbleya, jego działalność i cele. Sam Hubbley osobiście podszedł do mnie i zawisł nad ramieniem. Ciekawe, dlaczego dopiero teraz.
— No, no, panie Arlen, jestem niezmiernie szczęśliwy, żeś się pan na tyle zainteresował naszą walką, żeby aż o niej napisać. Ale, naturalnie, chciałbym przejrzeć to, coś pan napisał. Tak dla sprawdzenia, czy wszystko się zgadza. Z pewnością mnie rozumiesz, synu.
— Czy to znaczy, że pan myśli, że ktoś to kiedyś będzie czytał? — zapytałem wręczając mu kartki.
Ledwie spojrzał na tę moją „chistorję”.
— Do diabła, to niezłe, synu. Tylko powinieneś dodać trochę więcej na temat pułkownika Mariona. Inspiracja to samo serce działania, jak tu zawsze powtarzamy.
— Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tu coś takiego mówił.
— Hmmm — mruknął; wcale nie słuchał. Rozejrzał się z roztargnieniem po sali. Abigail nadal zaśmiewała się dźwięcznie z przyjaciółmi, szyjąc swoją odwieczną suknię ślubną. Była teraz w siódmym miesiącu, więc koronki spływały kaskadą z wypukłości brzucha. Joncey gdzieś zniknął, podobnie Campbell i doktor. Peg, która czuwała, siedząc obok mnie, wpatrywała się w Hubbleya jak w słońce. Coś się działo, tylko nie wiedziałem co.
W głowie miałem wyprężone, twarde kształty, tak zwarte, jak moja mroczna kratownica. Zaczynało brakować czasu.
Wspierając się o poręcze fotela, podniosłem tors o parę cali nad siedzenie. Wtedy przeniosłem ciężar ciała na lewą rękę tak, że w końcu wózek — nie tak stabilny jak mój stary z napędem — przewrócił się. Upadłem na Peg, która natychmiast zacisnęła ręce na moim gardle. Z całej siły walczyłem ze sobą, by nie zareagować. Każde włókienko mięśni wołało, żebym ją walnął, lecz zmusiłem się do bezruchu i dusiłem się z oczyma wywalonymi na wierzch. Pokój zafalował, pociemniał. Minęła cała wieczność, zanim Jimmy Hubbley zdołał ją ode mnie odciągnąć.
— Daj spokój, Peg, puść go, facet wcale nie walczy, po prostu się przewrócił… Peg! Puszczaj!
Puściła. Powietrze z szumem wpadło mi do płuc, zapiekło jak kwas. Zachłysnąłem się, z oczu trysnęły mi łzy.
Hubbley stał obok mnie, powstrzymując Peg, chociaż przewyższała go o głowę i niewątpliwie była odeń silniejsza. Ramieniem otoczył ją w pasie. Drugim przewrócił mój wózek do góry nogami. Wokół nas zbierali się gapie.
— Dajcie spokój, nic się nie stało. Wózek pana Arlena się przewrócił. Uspokój się, Peg, przecież on nawet nie jest uzbrojony. Nic panu nie jest, panie Arlen?
— N-nie.
— No cóż, to się zdarza. Starrett, podnieś pana Arlena i posadź na to krzesło tutaj. Gdzie Bobby? A, tu jesteś. Bobby, to twoja działka — wyprostuj ten kawałek metalu, żeby wózek pana Arlena już się pod nim nie przewracał. To przecież niebezpieczne. No, moi drodzy, zbliża się pora gaszenia świateł, ruszajcie w stronę swoich kwater.
Posadzono mnie na jednym ze stojących obok krzeseł. Bobby wyjął z kieszeni siłowe kombinerki i w piętnaście sekund wyprostował metalową podpórkę, której zginanie bez kombinerek zajęło mi dziś po południu dobre pół godziny.
Hubbley zdjął rękę z Peg, która cała się trzęsła. Wyszedł. Ja zaś zabrałem kartki z moją „chistorją” i pozwoliłem Peg zawieźć się do swojego pokoju, w którym zamknęła mnie na noc. Była szorstka, zła na siebie za tę histeryczną reakcję; cały czas rozmyślała o tym, czy inni dostrzegli, jak rozpaczliwie chciała bronić Jimmy’ego Hubbleya. Naprawdę nie zdawała sobie sprawy, że wszyscy inni widzą i kpią z jej beznadziejnej miłości. Biedna Peg. Głupia Peg. I na tę jej głupotę właśnie liczyłem.
W pokoju ułożyłem koc na pryczy tak, żeby wyglądało, że to ja tam leżę. Nie było to łatwe, bo koc był cienki. Wózek dla niepoznaki postawiłem pusty po swojej prawej stronie tak, aby był widoczny zaraz po otwarciu drzwi. Sam ułożyłem się za drzwiami — oparłem się o ścianę, bezużyteczne nogi podwinąwszy pod siebie.
Ile czasu Peg będzie się rozbierać? Czy sprawdza własne kieszenie? Ależ oczywiście — jest przecież zawodowcem. Ale głupim zawodowcem. I w dodatku chorym z miłości.
Czy dostatecznie głupim i chorym? Jeśli nie, to jestem tak samo martwy jak Leisha.
Siedziałem teraz niemalże w tej samej pozie co Leisha w chwili śmierci. Tylko że Leisha nawet nie wiedziała, co ją trafiło. Ja będę wiedział doskonale. W głowie miałem same zwinne i czujne kształty — jak srebrzyste rekiny krążyły wokół zielonej zamkniętej kratownicy.
Notatka w kieszeni Peg była napisana tym samym ołówkiem co moja „chistorją” — możliwe zresztą, że to był jedyny ołówek w całym tym bunkrze — ale nie na skrawku spłowiałego papieru pakowego. Była napisana na kawałku koronki Abigail, na prostokąciku porzuconym tak niedbale gdzieś na korytarzu, na prostokącie, na którym było mniej dziurek niż zwykle, więc dało się nabazgrać kilka słów pismem tak różnym od tego z „chistorji”, jak tylko się dało. Rzecz jasna, ekspert grafologiczny od razu by wiedział, że pisała to ta sama osoba. Ale Peg nie była ekspertem grafologicznym — Peg ledwie umiała czytać. Peg była głupia. Peg była chora z miłości, zazdrości i potrzeby chronienia swego stukniętego przywódcy.
Notatka głosiła: Ona zdradziła. Potrzebny plan. Dziś u Arlena. Zdołałem to napisać pośród całego tego miętoszenia, darcia i wiercenia się nad moją „chistorją”, a wsunąć skrawek do kieszeni Peg nie było już trudno. W każdym razie nie dla kogoś, kto swego czasu okradł gubernatora Nowego Meksyku tylko dlatego, że gubernator był ważną figurą i gościem Leishy, podczas gdy ja byłem naburmuszonym nastolatkiem-kaleką, którego właśnie wyrzucono z trzeciej szkoły, w której Leisha próbowała mnie utrzymać siłą swoich pieniędzy.
Leisha…
Srebrzyste rekiny przyśpieszyły. Czy Peg zdoła odcyfrować „zdradziła”? Może trzeba było pisać prostszymi słowami. Może była bardziej zawodowcem niż zakochaną kobietą, może była mniej głupia niż zazdrosna. Może…
Zamek u drzwi rozjarzył się nagle. W tej samej chwili, kiedy Peg znalazła się w pokoju, trzasnąłem ją w twarz swoim wózkiem, wkładając w to całą siłę wzmacnianych mięśni ramion. Upadła na drzwi, zamykając je swoim ciężarem. Jej oszołomienie trwało tylko króciutką chwilę, ale też więcej nie było mi trzeba. Jeszcze raz zamachnąłem się wózkiem, tym razem celując w nią poręczą, którą przedtem specjalnie wygiąłem — prosto w żołądek. Gdyby była mężczyzną, mógłbym uderzyć w jądra. Przedtem długo i cierpliwie odrywałem wyściółkę poręczy, a potem poruszałem cierpliwie metalową rurką w tył i w przód, aż w końcu złamała się, tworząc poszarpane ostrze. Wtedy przykryłem ją z powrotem wyściółką. Zajęło mi to kilka dni, bo mogłem wykorzystywać tylko te rzadkie chwile, kiedy nie budząc podejrzeń udało mi się pochylić nad poręczą i zasłonić sobą to, co robiłem. Teraz potrzebowałem ledwie kilku sekund, by poszarpanym końcem przebić jej brzuch.
Wrzasnęła, złapała kurczowo za metal i opadła na kolana, oparta o mój wózek. Była niezwykle silna — już po chwili wyrwała z brzucha rurkę. Za wygiętym metalem popłynął strumień krwi, lecz nie tak obfity, jak bym sobie tego życzył. Odwróciła się ku mnie, a ja zdrętwiałem. Na żadnym z moich koncertów, w czasie całej mojej pracy z podświadomymi obrazami nie udało mi się stworzyć nic tak pełnego dzikiej furii jak twarz tej kobiety.
Ale teraz znalazła się na kolanach — równo ze mną. Była silna, wyćwiczona i wyższa ode mnie, ale ja miałem wzmacniane mięśnie. I też ćwiczyłem. Przez chwilę szamotaliśmy się niezdarnie, aż udało mi się zewrzeć ręce na jej szyi i natychmiast z całej siły zacisnąłem palce, za których nadzwyczajną siłę zapłaciła niegdyś Leisha. Na wypadek, gdybym — niepełnosprawny — mógł tego potrzebować.
Peg walnęła mnie w głowę z całej siły. Nie dałem się jednak. Ból zatapiał nas oboje, zatapiał wszystko dookoła.
Wtedy po raz trzeci zniknęła purpurowa kratownica w mojej głowie. A tuż za nią i wszystko inne.
Powoli, powolutku odzyskiwałem świadomość otaczających mnie przedmiotów i ich właściwych kształtów, różnych od kształtów w moich myślach. Były konkretne, ostro zarysowane i przede wszystkim rzeczywiste. Moje ciało też odzyskało swoje kształty: zwinięte nogi, głowa leżąca na wózku, piekące ostrym bólem jądra. Moje dłonie, zamknięte wokół szyi Peg. Jej purpurowa twarz, wysunięty z ust spuchnięty język. Nie żyła.
Przyjrzałem się jej uważnie. Nigdy dotąd nikogo nie zabiłem. Obejrzałem sobie każdy jej cal.
Najszybciej jak mogłem, postawiłem wózek na kołach, umieściłem wyściółkę z powrotem na poszarpanej rączce i usadowiłem na siedzeniu swe obolałe ciało. Peg miała przy sobie pistolet, więc go zabrałem. Nie wiedziałem, jakiego sprzętu używają do obserwacji mojego pokoju. Peg mogła pewnie wchodzić, kiedy chciała. Czy program do nadzoru potrafił interpretować swoje zapisy, czy potrafił osądzić, kiedy należy włączyć alarm? Czy raczej ktoś musiał obserwować, co się dzieje? I czy ktoś to rzeczywiście obserwował?
Hubbley powiedział mi kiedyś, że Francis Marion był nadzwyczaj skrupulatny w kwestii wart i zwiadu.
Otwarłem drzwi i wyjechałem wózkiem na korytarz. Koła zostawiały za sobą cienką smużkę krwi na nieskazitelnej nanotechnicznej podłodze, ale nic nie mogłem na to poradzić.
Podczas wszystkich wędrówek po korytarzach bunkra obserwowałem, kto wychodzi z których drzwi. Cały czas nasłuchiwałem, próbując ustalić, którzy z poruczników cieszą się największym zaufaniem, którzy są na tyle bystrzy, że mogą pracować z komputerami. Udało mi się w ten sposób ustalić, które drzwi kryją za sobą terminal.
Nikt po mnie nie przyszedł. Upłynęło już pięć minut, odkąd opuściłem swój pokój. Osiem minut. Dziesięć. Żadnych alarmów.
Dotarłem do drzwi, za którymi miałem nadzieję znaleźć terminal. Rzecz jasna, były zamknięte. Wypowiedziałem do zamka kilka sztuczek z kodami nadrzędnymi, których nauczyli mnie Miranda i Jonathan — sztuczek, których nie rozumiałem — i po chwili zamek rozjarzył się światłem. Otworzyłem drzwi.
Był to magazynek, pełen małych szarych kanistrów, ułożonych warstwami aż po sufit. Na kanistrach nie było etykiet. A w pomieszczeniu nie było żadnych terminali.
W korytarzu rozległy się czyjeś kroki. Szybko zamknąłem za sobą drzwi magazynu. Kroki uchichły; znów uchyliłem drzwi. Teraz ludzie krzyczeli w dalszej części korytarza.
— Niech to diabli, gdzie on może być? Niech to wszyscy diabli!
To był głos Campbella. Szukali mnie. Ale program nadzoru przecież powinien im wyraźnie wskazać, gdzie jestem…
Odezwał się inny głos, kobiecy — cichy i zwiastujący śmierć:
— Spróbujcie w pokoju Abby.
— Abby?! Przecież ona też w tym jest, do kurwy nędzy! Ona i Joncey! Już zajęli sale z terminalami…
Głosy zamilkły. Zamknąłem drzwi. Kształty w mojej głowie nagle rozdęły się jak balony, wypychając wszelkie myśli, ja jednak zepchnąłem je na bok. To już koniec. Zaczęło się. Nie szukali mnie, szukali Hubbleya. Zaczęła się rewolucja wewnątrz rewolucji.
Myślałem najszybciej, jak umiałem. Leisha. Gdyby tu była Leisha…
Leisha nigdy nie knuła. Nie zabiłaby nikogo. Wierzyła, że należy ufać, że w końcu uda się oddzielić dobro od zła, ufać w fundamentalne podobieństwa między ludźmi, ufać w ich umiejętność osiągania kompromisu i zdolność do wspólnego życia. Ludziom potrzeba być może nadzoru i kontroli, ale na pewno nie potrzeba im z góry narzuconej siły ani defensywnego izolowania się, ani siejącej zniszczenie zemsty. Leisha, w przeciwieństwie do Mirandy, wierzyła w zasady prawa. Dlatego była teraz martwa.
Otworzyłem drzwi na oścież i wytoczyłem swój powyginany wózek na korytarz. Z poręczy odpadła wyściółka. Z pistoletem w dłoni zaczaiłem się za załomem korytarza i czekałem, aż ktoś nadejdzie. W końcu ktoś się pojawił. To był Joncey. Strzeliłem mu w pachwinę.
Krzyknął i osunął się po ścianie na podłogę. Wypłynęło zeń znacznie więcej krwi niż z Peg. Błyskawicznie podjechałem do niego i wciągnąłem go sobie na kolana; w jednej ręce ściskałem jego nadgarstki, w drugiej pistolet. Zza rogu wychynął następny mężczyzna; tuż za nim rozkołysanym krokiem szła Abigail. Dziewczyna wydała z siebie przeciągły jęk, bardziej przypominający skowyt wiatru niż ludzki głos.
— Nie zbliżajcie się, bo go zastrzelę. On będzie żył, Abby, jeśli zajmie się nim lekarz i jeśli go dostatecznie szybko wypuszczę. Ale jeśli nie zrobicie tego, o co proszę, zabiję go. Nawet jeśli wyciągniecie pistolet i mnie zastrzelicie, zdążę pociągnąć za spust.
— Zastrzel pieprzonego kalekę! — zawołał mężczyzna.
— Nie — odparła Abby.
Już odzyskała władzę nad sobą; jej oczy wciąż strzelały na boki, ale panowała nad sobą doskonale. Była urodzonym przywódcą, lepszym może nawet niż sam Jimmy Hubbley. Ale ja trzymałem na kolanach Jonceya, a ona nie była dostatecznie silna, żeby ponieść taką ofiarę.
— Czego chcesz, Arlen?
Oblizała nerwowo wargi, widząc, jak krew leje się z pachwiny Jonceya. Stracił przytomność, więc go przesunąłem, żeby uwolnić i drugą rękę.
— Wychodzicie stąd, prawda? I ci, których pozostawicie przy życiu. Zabiliście Hubbleya?
Skinęła głową. Nie spuszczała oczu z Jonceya. Przez głowę przemknęły mi niemal zapomniane kształty dziecinnej modlitwy: „Boże, proszę, niech on jeszcze nie umiera”. W oczach Abigail dojrzałem te same kształty.
— Zostawcie mnie tutaj — powiedziałem. — Tylko tyle. Zostawcie mnie tutaj żywego. Ktoś w końcu po mnie przyjdzie.
— Wezwie pomoc — wtrącił mężczyzna.
— Zamknij się — zgromiła go Abigail. — Wiesz, że nikt nie umie używać tych tam… terminali, tylko Hubbley, Carlos i O’Dealian, a oni nie żyją.
— Ale, Abby…
— Zamknij się wreszcie!
Myślała intensywnie. Przestałem czuć puls Jonceya. Zza rogu wybiegła jakaś kobieta.
— Abby, co jest? Łódź podwodna zaraz odpływa… — urwała, stając jak wryta.
Łódź podwodna! Nagle pojąłem, jak to możliwe, że ta „rewolucja” tyle czasu umiała ukryć się przed ANSG. Łódź podwodna oznacza pomoc wojska. Były w to wmieszane agencje rządowe, a przynajmniej jacyś pracujący w nich ludzie.
Własność rządu Stanów Zjednoczonych. Ściśle tajne. Uwaga, niebezpieczeństwo!
Przez jedną, okropnie długą, chwilę czułem, jakbym już nie żył.
— No, dobra! — zdecydowała się w końcu Abigail. — Oddaj mi go i zamknij się w magazynku!
— Nie zbliżajcie się — powiedziałem.
Wycofałem się do pomieszczenia z kanistrami z Jonceyem na kolanach. W ostatniej chwili zepchnąłem go na ziemię i zatrzasnąłem drzwi. Można je było zaryglować od wewnątrz, ale nie miałem wątpliwości, że Abigail będzie umiała je otworzyć. Całą nadzieję pokładałem w naglącym głosie tej drugiej kobiety, w jej panice: „Łódź podwodna zaraz odpływa!” Oby ta łódź naprawdę odpływała. Oby Abigail bardziej chciała utrzymać Jonceya przy życiu, niż chce widzieć mnie martwym. Oby te wszystkie kanistry wokół mnie nie zawierały śmiercionośnych wirusów, które można uwolnić za pomocą zdalnego sterowania…
Siedziałem tam, a serce kołatało mi w piersiach. W głowie miałem czerwono-czarne kształty, najeżone i kłujące jak kaktusy.
Nic się nie działo.
Minuty wlokły się jedna za drugą.
W końcu rozjarzył się tuż przy mnie niewielki fragment ściany. To był holoekran, z którego istnienia nie zdawałem sobie sprawy.
Niemy terminal. Ekran wypełniła twarz Abby, umazana krwią, wykrzywiona nienawiścią.
— Słuchaj no, ty, Arlen. Umrzesz tam, w podziemiu. Wszystko zapieczętowałam. Terminale są zablokowane, co do jednego. Za godzinę automatycznie wyłączy się system podtrzymywania życia. Mogłabym cię zabić już teraz, ale chcę, żebyś najpierw trochę sobie o tym pomyślał. Słyszysz mnie? Ty już nie żyjesz, nie żyjesz, nie żyjesz, nie żyjesz!!! — Z każdym słowem jej głos przechodził w krzyk. Rzucała głową na boki, a dookoła pieniły się i wrzały pozlepiane krwią włosy. Wiedziałem już, że Joncey nie żyje.
Ktoś odciągnął ją na bok i ekran pociemniał.
Uchyliłem drzwi od magazynku. Mój wózek był tak powyginany, że ledwie udało mi się przejechać przez te wszystkie korytarze. Momentami mącił mi się wzrok, aż w końcu straciłem rozeznanie, które kształty mam przed sobą, a które w głowie — z wyjątkiem kratownicy. Ona z całą pewnością tkwiła w mojej głowie. Drgnęła teraz i po raz pierwszy zaczęła się powoli rozwijać.
Znalazłem Hubbleya. Zabili go czyściutko, zupełnie z bliska. Kulka w łeb. Francis Marion, o ile pamiętam, skonał spokojnie we własnym łóżku w wyniku jakiejś infekcji.
Campbell najwyraźniej walczył. Jego wielkie ciało blokowało korytarz, poszarpane i krwawe. Leżał rozciągnięty na więzionym doktorze. Twarz doktora była jednocześnie przerażona i urażona — to przecież nie była jego wojna. Jego krew spłynęła w dół po gładkich nanotechnicznych ścianach, które zaprojektowano i wykonano tak, by nie zatrzymywały na sobie plam.
W pomieszczeniu z terminalami leżały na podłodze jeszcze dwa ciała — ukazały się moim oczom, kiedy już otwarłem wystarczającą liczbę nie oznakowanych drzwi. Kobieta o imieniu Junie i mężczyzna, którego nikt nigdy nie nazywał inaczej jak tylko „Aligator”. Ich także sprzątnięto strzałem w czoło. Żądza władzy Abigail nie miała przymieszki sadyzmu. Po prostu chciała nad wszystkim panować. Za wszystko odpowiadać. Wiedzieć, co najlepsze dla stu siedemdziesięciu pięciu milionów Amerykanów, plus albo minus tych kilka milionów Wołów.
Usadowiłem się przed terminalem i rzuciłem:
— Włącz się!
— Tak jest! — odpowiedział.
Francis Marion pokładał głęboką wiarę w żołnierskiej dyscyplinie.
Wypróbowanie wszystkiego, czego nauczył mnie Jonathan Markowitz, zajęło mi około piętnastu minut. Wypowiadałem na głos każdy kolejny krok albo wstukiwałem go ręcznie, nie rozumiejąc nic z tego, co robię. Nawet gdyby Jonathan wyjaśnił mi to kiedyś, i tak nic bym nie zrozumiał. A nie wyjaśnił. Przez moją głowę przemykały pulsujące, ostre jak szpony kształty.
— Jestem gotów do transmisji na zewnątrz, proszę pana!
Jeśli Abigail mówiła prawdę, miałem przed sobą trzydzieści siedem minut powietrza i światła w tym podziemnym bunkrze.
Ci z Huevos Verdes, przy meksykańskim wybrzeżu, zjawiliby się tu w przeciągu kwadransa. Ale czy się zjawią? Dotąd Miranda jakoś po mnie nie przyszła.
— Proszę pana, jestem gotów do transmisji na zewnątrz!
Ciemna kratownica w mojej głowie nadal się otwierała jak pączek genomodyfikowanej róży. Teraz mają takie róże, których pączki rozwijają się do końca w ciągu pięciu minut po odebraniu specjalnego bodźca; używa się ich podczas rozmaitych ceremonii. Miło na nie popatrzeć. Nieprzejrzyste romby otworów pojaśniały i rozrosły się jednocześnie. A sama kratownica rozpościerała się coraz szerzej i szerzej, aż w końcu otwarła się do końca.
W środku siedział brudny dziesięciolatek, ufny we własne siły, z oczyma rozjarzonymi blaskiem.
Nie widziałem go już całe dekady lat. Jego pewności co do raz obranego celu i upartego dążenia doń prostą drogą. Ten chłopiec był panem samego siebie. Sam podejmował decyzje, obojętny na opinię reszty świata. Nie widziałem go od dnia, w którym przybył do posiadłości Leishy Camden w Nowym Meksyku i po raz pierwszy w życiu spotkał się z Bezsenną, oddając swoje myśli we władzę lepszym od siebie. Nie widziałem go, kiedy zostałem Śniącym na jawie. Kiedy spotkałem Mirandę.
A oto znowu tu jest, ten samotny, roześmiany chłopiec, uwolniony z kamiennej kratownicy, która go więziła. Jasny, rozjarzony kształt w mojej głowie.
— Proszę pana, czy chce pan odwołać transmisję? Zostało mi trzydzieści jeden minut.
— Nie — odparłem i wypowiedziałem kod nadrzędny dla nagłych wypadków, ten, który kazano mi wykuć na pamięć i broń Boże nie zapominać, bo takiemu zwykłemu Amatorowi jak Dan Arlen łatwo było coś zapomnieć, na wypadek, kiedy znajdzie się w potrzebie.
Odebrała osobiście.
— Dan? Gdzie jesteś?
Podałem jej długość i szerokość geograficzną, uzyskane od terminalu, a także powiedziałem jej, jak wyprawa ratunkowa ma znaleźć wejście przez błotne bajorko. Mówiłem całkiem spokojnie.
— To nielegalne podziemne laboratorium. Należy do tej grupy, która uwolniła dysymilator duragemowy. Ale o tym sami wiecie lepiej ode mnie, nieprawdaż?
Nie uciekła wzrokiem.
— Tak. Przykro mi, ale nie mogliśmy ci nic powiedzieć.
— Rozumiem. — I rzeczywiście rozumiałem. Przedtem nie rozumiałem, ale teraz już tak. Po spotkaniu z Jimmym Hubbleyem. Z Abigail. Z Jonceyem. — Mam ci wiele do powiedzenia.
— Będziemy za dwadzieścia minut — odpowiedziała. — Nasi ludzie są już niedaleko.
Pokiwałem głową, przyglądając się jej twarzy na ekranie. Nie uśmiechała się do mnie; sytuacja była zbyt poważna. Spodobało mi się to. Kształty kłębiące się w mojej głowie nie zostawiały miejsca na uśmiechy. Był tam płaczący chłopiec i ludzie — wszyscy ludzie na całym świecie — w środku ciemnej kratownicy. W samym środku mojego umysłu, mojej nie chcianej odpowiedzialności.
— Tylko dwadzieścia minut — powtórzyła swoim ciepłym głosem Carmela Clemente-Rice. — A tymczasem powiedz nam, jak…
Nie skończyła — ekran pociemniał nagle; Huevos Verdes złapało mój sygnał i odcięło połączenie z ANSG.
PREZYDENT OGŁOSIŁ STAN WYJĄTKOWY TEGO SAMEGO poranka, kiedy znalazłem przy rzece martwego genomodyfikowanego królika. To było w tydzień po tym, jak poszliśmy do Coganville, a rządowi przyjechali do East Oleanty, żeby wysadzić Eden. Tylko że kiedy Annie wypuściła mnie wreszcie z łóżka, dobrze się przysłuchałem, co ludzie w kafeterii mówią o tym wysadzonym miejscu. Kilku nawet wypuściło się, żeby je sobie obejrzeć. I kiedy tylko mi je opisali, przekonałem się, że rządowi wcale nie wysadzili miejsca, w którym zeszła pod ziemię moja dziewczyna z dużą głową. To wcale nie był mój Eden.
A teraz na całym świecie tylko ja jeden o tym wiedziałem. Mimo wszystko chciałem zobaczyć to na własne oczy. Musiałem tam pójść.
— Gdzie idziesz, Billy? — zapytała ciężko zdyszana Annie. Właśnie przytaszczyła z rzeki wiadro wody do mycia. Rządowi techniczni wszystko ponaprawiali, ale już po dwóch dniach wszystko z powrotem zaczęło się psuć. Wtedy właśnie wielu ludzi wyjechało z East Oleanty grawpociągiem, zanim jeszcze zdążył się zepsuć.
Lizzie szła tuż za Annie, taszcząc drugie wiadro. Serce mi pękało na myśl o tym, jaki jestem bezużyteczny. Medjednostka powiedziała, że nie wolno mi niczego dźwigać.
— A tam, do kafeterii — skłamałem.
Annie zacisnęła wargi.
— No, chyba mi nie powiesz, że znowu chcesz iść do kafeterii. Gdzie naprawdę idziesz, Billy? Nie życzę sobie, żebyś mi się wałęsał gdzieś po lesie. To niebezpieczne. Mógłbyś znowu upaść.
— Idę do kafeterii — powtórzyłem i to już były dwa kłamstwa.
— Billy — zaczęła Annie, a po jej dolnej wardze poznałem, że znowu będzie o tym samym. — Moglibyśmy stąd wyjechać. Teraz, zaraz. Zanim znów coś wyżre duragem w pociągu.
— Ja tam w życiu nie wyjadę z East Oleanty — powiedziałem kolejny raz. Przerażało mnie, że jej odmawiam. Za każdym razem, za każdym, każdziusieńkim razem. A co, jeśli i tak wyjedzie? Beze mnie? Dla mnie to będzie koniec życia. A co, jeśli Annie po prostu weźmie Lizzie i wyjedzie?
Ja musiałem zostać. Tylko ja jeden wiem, że rządowi nie wysadzili Edenu. To doktor Turner wezwała ich do East Oleanty. Powiedziała mi o tym Lizzie. Annie nic nie wiedziała. Musiałem zostać i przypilnować, żeby doktor Turner się nie dowiedziała, że Eden wciąż jeszcze istnieje. Na pewno znów wezwałaby rządowych, żeby wrócili i dokończyli robotę. Nie wiedziałem, jak mogę powstrzymać doktor Turner — chyba tylko ją zabić, ale nie wydaje mi się, żebym mógł zrobić coś takiego. A może i bym mógł. Ale też nie mogłem odejść i zostawić tu tamtą czarnowłosą dziewczynę z dużą głową, która specjalnie dała mi zobaczyć, gdzie jest Eden, na wypadek, gdybym miał go kiedyś potrzebować. Byłem jej to winien.
A to jeszcze nie wszystko.
Więc powiedziałem do Annie:
— Zejdź ze mnie, kobieto. Idę do kafeterii, i to idę tam sam!
I zaraz wstrzymałem oddech, a w żołądku przewalał mi się mdlący strach. Ale Annie na szczęście tylko westchnęła, zdjęła kurtkę i wzięła do ręki szmatę. To właśnie było wspaniałe u Annie. Wiedziała, że są rzeczy, które człowiek po prostu zrobi i już, i nie marnowała pary na daremne kłótnie — chyba że tym kimś była Lizzie. Właściwie to od niej spodziewałem się teraz dalszych kłopotów. Ale Lizzie siedziała na kanapie z terminalem bibliotecznym na kolanach i jak zwykle coś tam studiowała. Tylko od czasu do czasu rzucała okiem na drzwi, czekając na doktor Turner, którą zaraz zasypie tysiącem pytań.
I to był ten następny powód, żeby iść teraz. Raz dla odmiany nie było w pobliżu doktor Turner.
Zapiąłem kurtkę i wziąłem do ręki laskę, którą przyniosła mi Lizzie. Dobry kawał kija. Używałbym go tak czy inaczej, bo przyniosła mi go Lizzie, ale faktycznie jest dobry. Wysoki i gruby dokładnie tak, jak trzeba. Ta Lizzie to ma oko. Kiedy tylko odwróci je na chwilę od swojej biblioteki i doktor Turner.
— Uważaj na siebie, Billy Washingtonie. Nie chcemy, żeby ci się coś stało — powiedziała Annie łagodniej, jakby wiedziała, że i tak nie pójdę do kafeterii, i jakbyśmy wcale nie pokłócili się okropnie o to, czy wyjechać z East Oleanty. Otoczyła mnie ramionami. Przez chwilkę trzymałem Annie Francy przy piersi. Oparła mi głowę tuż pod brodą, a ja zamknąłem oczy.
— Och, ty — odezwałem się idiotycznie, ale może to było w porządku, bo Annie się uśmiechnęła. Czułem na szyi, że się uśmiecha. Powiedziałem więc jeszcze raz: — Och, ty.
— Sam jesteś „ty” — rzuciła, odsuwając się ode mnie.
W jej czekoladowych oczach zobaczyłem czułość. Wyszedłem przez drzwi, jakbym spacerował po chmurach. I nawet nie czułem się już taki słaby. Nogi spisywały się lepiej, niż myślałem. Przeszedłem całą drogę, aż do samej rzeki, a serce w ogóle nie przyśpieszyło. Tylko myśli pędziły jak oszalałe.
Dlaczego nie wyjechać z East Oleanty? Annie naprawdę chciała pojechać gdzieś, gdzie Lizzie będzie lepiej. Została tylko ze względu na mnie.
A dlaczego ja uparłem się zostać? Bo ta dziewczyna z dużą głową, pewnie sama Miranda Sharifi, mogła mnie potrzebować. Mnie, Billy’ego Washingtona, który nawet nie może przynieść wody, założyć sideł na króliki ani przenieść grzejników Y tam, gdzie są potrzebne. To przecież śmieszne, kiedy o tym pomyśleć. Miranda Sharifi, z Huevos Verdes i z Edenu, miałaby potrzebować Billy’ego Washingtona.
To wcale nie jest śmieszne.
Pomacałem końcem kija miękkie błoto i oparłem się na nim, żeby swemu staremu ciału trochę ulżyć.
Sam siebie oszukuję. Bo prawda wygląda tak, że to mnie potrzebny jest Eden. W każdym razie gdzieś tam w mojej głowie. I tak naprawdę to sam nie wiem po co.
Od kilku dni mieliśmy odwilż, więc błoto nad rzeką, upstrzone łatkami śniegu, było gęste jak zupa. Świeciło słońce, a woda płynęła wysoka; zimna i zielona, pędziła naprzód jak grawpociąg. Zobaczyłem, że na śniegu leży coś ciemnego, więc powlokłem się w tamtą stronę, żeby się przyjrzeć.
To był królik. Z długimi, pazurzastymi łapkami. Leżał na boku, na białym śniegu, z wydartymi wnętrznościami. Błoto upstrzone było śladami lisich łap. Królik był rudobrązowy.
Za moimi plecami ktoś schodził po stromym brzegu. Pomacałem zwierzątko końcem laski i odwróciłem je. Brązowy królik.
— Fuj! — odezwała się doktor Turner podchodząc. — Co go zabiło?
— Lis.
— No to czemu masz taką pogrzebową minę? Z pewnością takie rzeczy zdarzają się bez przerwy na tej bożej ziemi. Myślałeś, że będziemy mogli go zjeść?
— Nie. Tego królika na pewno nie.
— No cóż. Jeśli możesz na chwilę oderwać myśli od lokalnej fauny, to mam dla ciebie wiadomość. Prezydent ogłosił stan wyjątkowy.
Wyglądała na zmartwioną. Nie odezwałem się.
— Kongres go poparł. W myśl starego, dobrego artykułu pierwszego, paragraf osiem. To ta wczorajsza rozpierducha na Wall Street… No i wykończyła się dostatecznie duża liczba budżetów stanowych, co oznacza, że nie są w stanie opłacić ławników, a to z kolei oznacza, że nawet tam, gdzie nie wybuchły jeszcze głodowe zamieszki, sądownictwo przestało funkcjonować, a to wystarczy, aby Głównodowodzący Cudny Profil uznał, że władze cywilne nie są w stanie… Cholera jasna, czy ty w ogóle wiesz, o czym ja mówię, Billy? Wiesz, co to stan wyjątkowy?
— Nie, doktor Turner.
— Prezedent zlecił armii utrzymywanie porządku. Żeby przywrócić spokój tam, gdzie wybuchły zamieszki. I to bez względu na to, jakie przy tym zastosują środki.
— Tak, doktor Turner.
Spojrzała na mnie z ukosa. Ja nigdy niczego nie potrafię ukryć.
— O co chodzi, Billy? Co jest nie tak z tym królikiem?
— Jest brązowy — odpowiedziałem o wiele wolniej, niż chciałem.
— No i? Widzieliśmy już mnóstwo brązowych królików. Lizzie mówiła mi, że nawet oswoiła sobie jednego zeszłego lata.
— Teraz nie jest lato.
A ona dalej tylko gapiła się na mnie i widziałem w jej oczach, że naprawdę nic nie rozumie. Te Woły czasem nie rozumieją najprostszych spraw.
— Ten królik to śnieżny królik. Powinien był zmienić futro. W lecie jest rudobrązowy, a w zimie biały. Mamy początek listopada. Powinien już zmienić futro.
— Zawsze tak jest, Billy?
— Zawsze.
— Jest genomodyfikowany.
Doktor Turner przyklękła i uważnie obejrzała królika. Nie było tam nic do oglądania poza tym rudobrązowym futrem. Miało prawie ten sam kolor co małe kosmyki włosów, które wymykały się spod czapki na jej kark. Zobaczyłem je, kiedy tak uklękła tuż przede mną. Mógłbym ją teraz zabić, strzaskać jej kark swoją laską — gdybym był z tych, co potrafią zabić. No i gdybym myślał, że to by się na coś przydało.
— Billy… Czy jesteś absolutnie pewien, że to futro już nie ma prawa być brązowe?
Nawet nie odpowiedziałem.
Przysiadła na piętach i zamyśliła się głęboko. Potem podniosła głowę, a miała przy tym taki jakiś diabelski wyraz twarzy, jakiego jeszcze u nikogo przedtem nie widziałem. Nie miałem pojęcia, co to ma znaczyć — wiedziałem tylko, że przypominała mi trochę Jacka Sawickiego, kiedy grał w szachy. Ludzie kiedyś podśmiewali się z Jacka, że tak lubi szachy. To przecież gra nie dla Amatora.
Potem uśmiechnęła się, nie wiedzieć dlaczego.
— Och, na me uszy i wąsiki, jak strasznie jestem spóźniony! — powiedziała, co już nie miało za grosz sensu. — Billy, musisz mnie zabrać do Edenu.
Oparłem się mocniej o swój kij. Od tego przewracania królika miał ubabrany koniec.
— Nie ma żadnego Edenu, doktor Turner. Rządowi go wysadzili.
— Nie ma żadnego królika — odpowiedziała uśmiechnięta, tym samym głosem co poprzednio i tak samo bez sensu. — W głąb króliczej nory, Billy. Ściąć im głowy. Oboje wiemy, że go nie wysadzili. Spudłowali.
Jeszcze raz popatrzyłem na zdechłego królika. Lis sporo się przy nim napracował.
— Dlaczego pani mówi, że spudłowali?
— Nieważne. Ważne jest, że naprawdę spudłowali, ja zaś muszę się dowiedzieć kilku rzeczy. A odkryłam, że jedyny sposób to iść do Edenu i o nie zapytać. Przyjemnie i bezpośrednio, nie sądzisz? Zabierzesz mnie do nich?
Wybrałem sobie punkt na rzece i twardo się tam zapatrzyłem. Gapiłem się tak dłuższą chwilę. Nie, ja nie mam zamiaru wdawać się w żadne dyskusje z Wołami. Człowiek nie ma szans, żeby z nimi wygrać. I nie mam też zamiaru zabierać jej do Edenu. Już raz wezwała rządowych, żeby go wysadzili, więc równie dobrze może to zrobić jeszcze raz. Ode mnie nic się nie dowie.
Po kilku chwilach doktor Turner wstała i otarła błoto z kolan.
— W porządku, Billy. Jeszcze nie teraz. Ale zrobisz to, jestem pewna, kiedy coś się wydarzy. A coś wydarzy się na pewno. Superbezsenni nie bez powodu wypuszczają genomodyfikowane króliki, które każdemu rzucą się w oczy. To wiadomość, a jej znaczenie wkrótce stanie się jasne. Wtedy powrócimy do naszej dyskusji.
— Nie ma tu nic do dyskutowania — powiedziałem i mówiłem to zupełnie serio. Z nią na pewno nie będę dyskutował. Nieważne, ile jeszcze znajdziemy genomodyfikowanych królików.
Słońce stało teraz niżej i powietrze pochłodniało. A mój spacer i tak już diabli wzięli. Bez pośpiechu wspiąłem się po nadrzecznej skarpie. Doktor Turner już wiedziała, że lepiej nie narzucać mi się z pomocą.
Lizzie tańczyła po całym mieszkaniu, wykąpana i czyściutka, i wymachiwała swoim terminalem.
— Dowód Godela! — wyśpiewywała, jakby to była jakaś piosenka. — Dowód Godela, Billy!
Była taka sama jak doktor Turner z tymi wąsikami i króliczymi norami. Ale mimo wszystko cieszyłem się, że jest taka szczęśliwa.
— Patrz, Vicki, patrz, co się dzieje, jeśli weźmiesz ten wzór i tak przelecisz nim przez te liczby…
— Niech pan da mi się choć rozebrać, panie Godel — odpowiedziała jej doktor Turner tak samo bez sensu jak wtedy nad rzeką. Ale przy tym uśmiechała się do Lizzie.
A mała nie umiała ustać w miejscu. To, co tam miała w tym swoim terminalu, musiało bardzo ją cieszyć. Złapała moją laskę i zaczęła z nią tańczyć jak z chłopakiem. Potem wepchnęła ją pod siebie i zaczęła na niej jeździć jak na drewnianym koniku. W końcu uniosła ją nad głową jak flagę. Po tym wszystkim nie potrzebowałem pytać, czy Annie jest w domu.
— No dobrze, zobaczmy ten dowód Godela — powiedziała doktor Turner. — Czy weszłaś w zmienne Svena Bjorklinda?
— No jasne — odpowiedziała drwiąco Lizzie.
Nie mogłem od niej oczu oderwać. Była jak światło. Jak słońce. Moja Lizzie.
A już następnego ranka była tak chora, że nie mogła się ruszać.
To nie wyglądało jak żadna z chorób, które znałem, a już na pewno nie tak jak tamta gorączka w sierpniu. Lizzie miała teraz straszną sraczkę. Z krwią. Annie ciągle opróżniała i myła kubeł, ale i tak w całym mieszkaniu okropnie cuchnęło. Razem przesiedzieliśmy przy niej całą noc. O świcie przestała nawet płakać. Leżała tylko z otwartymi oczyma, które nic już nie widziały. Byłem przerażony. A ona tylko leżała.
— Idę po doktor Turner — powiedziałem do Annie. — Jest w kafeterii, ogląda wiadomości o stanie…
— Sama dobrze wiem, gdzie ona jest! — warknęła Annie, bo tak się strasznie martwiła i tak strasznie była wymęczona. — Siedzi tam już całą noc, no nie? Ale Lizzie nie potrzeba wołowskich lekarzy, tym razem nasza medjednostka działa.
Już nawet nie mówiłem, że to właśnie Woły wymyśliły medjednostki. Sam za bardzo się bałem. Lizzie jęknęła i zesmoliła się do łóżka.
— Lepiej idź i obudź Pauliego Cenverno. Przyniosę ją, jak tylko ją umyję.
Paulie Cenverno był naszym burmistrzem po śmierci Jacka Sawickiego. Paulie ma u siebie kod do kliniki. Złapałem swoją laskę i ruszyłem najszybciej, jak mogłem, do bloku, w którym mieszkał Paulie.
Na dworze było szaro i zimno, ale jakoś tak pięknie pachniało i nie wiedzieć czemu zacząłem się teraz jeszcze bardziej bać o Lizzie. W połowie ulicy spotkałem doktor Turner. Była taka zmęczona i zmartwiona, że jej piękna genomodyfikowana twarz wyglądała teraz zupełnie przeciętnie.
— Billy? Co się dzieje? — Złapała mnie za ramię. — Twoja twarz… Lizzie? Czy to Lizzie?
— Jest bardzo chora. Tak szybko jej się pogarsza… Ona umrze!
Samo mi się wyrwało. Wydawało mi się, że zaraz zemdleję.
— Sprowadź Pauliego, niech otworzy klinikę. Ja pomogę Annie — krzyknęła tylko i już jej nie było, biegła tak prędko, jak i ja kiedyś potrafiłem.
Paulie zerwał się od razu. Zanim dotarliśmy do kliniki, Annie i doktor Turner już tam były. Doktor Turner trzymała na rękach Lizzie. A ona płakała. Jej biedne nogi zwisały jak połamane gałązki.
Poczułem w żołądku rozżarzone węgle. Tak strasznie się bałem. Żadna normalna dziecięca choroba tak szybko się nie rozwija.
Ta nasza klinika to nic innego jak tylko zaryglowana szopa z pianki budowlanej, na tyle duża, żeby mogła pomieścić jednostkę medyczną i czworo czy pięcioro ludzi, stojących dookoła.
— Połóżcie ją tutaj… — mówił Paulie, ale sam wiedział niewiele więcej niż my i tak samo był przestraszony.
Doktor Turner położyła Lizzie na kozetce medjednostki i wsunęła ją do środka. Widzieliśmy Lizzie przez przejrzyste plastiszyby okna. Powchodziły w nią jakieś igły, ale Lizzie nie krzyknęła. Wydawało się, że w ogóle nie czuje, co się z nią dzieje.
Minęło kilka minut. Lizzie nawet nie drgnęła. Wyglądała prawie, jakby spała. W końcu medjednostka odezwała się:
— Ta jednostka nie jest dostatecznie kompetentna, żeby postawić diagnozę. Taka konfiguracja wirusowa nie została zarejestrowana w jej plikach. Aplikuje się szerokospektrowe leki antywirusowe i wspomagające antybiotyki…
Było tego jeszcze więcej, ale nikt nigdy nie słucha medjednostek. Po prostu mają człowieka postawić na nogi i już.
Doktor Turner skoczyła jednak, jakby ją kto postrzelił. Odsunęła na bok Pauliego i zaczęła gadać z medjednostką.
— Dodatkowe informacje! Konfiguracja wirusowa której klasy?
— Przekroczono możliwości komunikacyjne jednostki. Jednostka ta może odpowiadać na pytania szczegółowe tylko po otrzymaniu polecenia manualnego.
Doktor Turner znów coś powiedziała do medjednostki i po chwili z boku wysunęła się konsoleta, której nigdy przedtem nie zauważyłem. Był tam ekran i klawiatura. Doktor Turner zaczęła coś szybko wpisywać. Potem zapatrzyła się w ekran.
— Co to jest? — pytała Annie. — Co jest Lizzie? — Jej głos brzmiał cicho i niepewnie. Zupełnie nie jak głos Annie.
Tym razem doktor Turner nie wyglądała, jakby grała w szachy. Tym razem wyglądała, jakby czuła w żołądku to samo co ja. Kości policzkowe sterczały w jej twarzy tak wyraźnie, jakby ktoś je tam narysował.
— Billy… Czy Lizzie dotykała końca twojej laski? Tego końca, którym ty dotykałeś brązowego królika?
Zobaczyłem w myślach, jak Lizzie tańczy po mieszkaniu z moją laską, jak jeździ na niej jak na koniu, jak wymachuje nią, wyśpiewując o tych swoich dowodach Godela. Coś przewróciło mi się w żołądku i przez chwilę myślałem, że zaraz zwymiotuję.
— Tak. Bawiła się…
Doktor Turner osunęła się na ścianę, a po chwili odezwała się schrypniętym głosem:
— To nie Eden. To nie Eden wyprodukował tego królika. To ci drudzy, ci z nielegalnego laboratorium, ci, którzy wypuścili dysymilator… Słodki Jezu piekielny…
— Niech pani nie bluźni — ofuknęła ją Annie, ale bez zwykłego ognia. Oczy miała teraz tak samo duże jak oczy Lizzie. Lizzie, która niedługo umrze.
— Eden? Co znów za Eden? — odezwał się Paulie, z twarzą taką jakąś skurczoną.
Doktor Turner patrzyła teraz na mnie. Te jej oczy, genomodyfikowane, fioletowe, tak samo nienaturalne jak brązowy królik w środku śnieżnego listopada, wcale mnie nie widziały. Jestem pewien. Widziała coś innego i mówiła przy tym coś, co już było zupełnie bez sensu.
— Różowy pudel. Różowy pudel z czterema uszami i hiperwielkimi oczyma…
— Co? — zdumiał się Paulie Cenverno. — Co znów za pudel?
— Różowy pudel. Prawie rozumny. Zawsze do usług.
— Spokojnie, spokojnie — odezwałem się do niej, bo gadała, jakby straciła rozum, a ja właśnie zdałem sobie sprawę, że będzie mi potrzebna. I to przytomna. Musi ponieść Lizzie. Nie, Annie też może to zrobić. Ale nie, Annie nie była teraz w stanie jej nieść. No to Paulie. Ale Paulie już wycofywał się chyłkiem z budynku kliniki. Działo się tu coś dziwnego i jemu się to nie podobało, a kiedy Pauliemu coś się nie podoba, to szybciutko próbuje znaleźć się od tego jak najdalej. To nie Jack Sawicki.
A poza tym i tak nie było sposobu, żeby ją powstrzymać od pójścia naszym śladem — musiałbym chyba ją zabić, a tego nijak nie mogłem zrobić. Nawet gdybym się zmuszał. No i kiedy będzie niosła Lizzie, nie będzie mogła strzelić z jakiegoś swojego pistoletu, kiedy otworzą się drzwi Edenu.
Oczy doktor Turner jakby się przejaśniły. Znów mnie widziała. I pokiwała głową.
Jeszcze raz popatrzyłem w okienko medjednostki. Lizzie dostawała właśnie jakiś plaster z lekarstwem, choć przecież medjednostka sama mówiła, że to nie jest odpowiednie lekarstwo. Pewnie nic więcej nie może zrobić. W końcu to tylko robot.
A dziewczyna z dużą głową, która uratowała życie staremu Dougowi Kane’owi i zabiła wściekłego szopa, nie jest przecież robotem.
No i w końcu miałem teraz zrobić to, czego przysięgałem nie zrobić nigdy w życiu: zabrać doktor Turner do Edenu.
Kiedy wychodziliśmy, właśnie wschodziło słońce. Szedłem przodem, wspierając się o inny kij, który doktor Turner odłamała z klonu. Ona sama niosła teraz owiniętą w koce Lizzie. Na końcu szła Annie — szła potykając się przez las, do którego przedtem nigdy by nie weszła. Chyba płakała. Nie mogłem się obejrzeć, bo może to był ten beznadziejny rodzaj babskiego płaczu, kiedy jest już zupełny koniec, a tego bym nie zniósł. Jeszcze nie koniec. Przecież idziemy do Edenu.
Na niebie widać było teraz wszystkie kolory ogniska z sosnowych gałęzi.
Próbowałem prowadzić je tak, żeby śnieg nie był zbyt głęboki. Kilka razy się pomyliłem i po kolana wpadłem w zagłębienie pełne śniegu. Ale nic się nie stało, bo tylko ja w nie wpadłem. Właśnie po to trzymałem się dobrze w przodzie. Ale mimo wszystko za każdym razem, kiedy wpadłem, czułem, że serce zaczyna mi bić troszkę szybciej, a kości bolą mnie trochę mocniej.
Dobrze, że mieliśmy akurat kilka dni odwilży. Sporo śniegu stopniało, zwłaszcza w nasłonecznionych miejscach. Gdyby nie ta odwilż, to sam nie wiem, jak dalibyśmy radę przejść przez góry.
Lizzie jęknęła, ale się nie obudziła.
— Chwilka, Billy… — wysapała po jakiejś godzinie doktor Turner. Zatrzymała się w słonecznym miejscu i opadła na kolana. Lizzie złożyła sobie na podołku. Sam byłem zaskoczony, jak dała radę tyle ją nieść — Lizzie już nie była taka lekka jak w zeszłym roku. Musi być silniejsza, niż wygląda. Genomodyfikowana.
— Nie mamy żadnych chwilek do stracenia! — krzyknęła Annie, ale tamta nie zwróciła na nią uwagi, nawet nie spojrzała. Może była zbyt zmęczona, żeby się rozzłościć. W końcu nie spała całą noc, bo oglądała te swoje wiadomości o stanie wyjątkowym. Ale wydaje mi się, że po prostu wiedziała, jak strasznie Annie się boi.
— Ile… jeszcze?
— Jeszcze godzinka — odpowiedziałem, choć było o wiele więcej. Mieliśmy słaby czas. — Da pani radę?
— Ja… jasne.
Doktor Turner wstała, walcząc z bezwładną Lizzie, która zwisała ciężko jak worek.
Las nigdy w życiu nie wydawał mi się taki ogromny.
Po chwili ból zaczął po prostu żyć w moich kościach jak jakieś małe zwierzątko. Wgryzał się w moje stopy i kolana, i w to ramię, które trzymało laskę. A potem zaczął się wgryzać gdzieś blisko serca.
Nie mogłem stanąć.
Wspięliśmy się teraz wyżej po lesistej stronie góry. Drzewa i krzaki rosły coraz gęściej. Nie było już słonecznych polanek. Nie mogłem prowadzić tą samą drogą, którą szliśmy kiedyś ja i Doug Kane; za dużo tam śniegu. Ta droga była dłuższa i cięższa, ale dało się przejść.
Szliśmy tak prawie do samego południa. Doktor Turner kazała nam się zatrzymać i zjeść coś z tego, co przygotowała Annie. Jedzenie miało smak błota. Sama dopilnowała, żebym zjadł swoją porcję. Lizzie nic nie mogła przełknąć. Dalej się nie ruszała, ale ciągle jeszcze oddychała. Roztopiłem lampą trochę czystego śniegu i polałem wodą jej usta. Były zupełnie sine.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…
Doktor Turner z niedowierzaniem wpatrzyła się w mamroczącą Annie. Myślałem, że powie coś ostro o tym, kto właściwie daje Amatorom ich powszedni chleb, tak jak to słyszałem u innych Wołów. Woły nie są specjalnie religijne. Ale nic nie powiedziała.
— Ile jeszcze, Billy?
— Już niedługo.
— Mówisz to już od dwóch godzin!
— Już niedługo.
I znów ruszyliśmy w drogę.
Kiedy szliśmy szlakiem do tamtego potoku, przez jedną paniczną chwilę wydawało mi się, że to nie tu. Wyglądało tu tak jakoś inaczej. Szlak był teraz pasmem gładkiego błota, a potok wprawdzie rwał bystro, ale tamowały go opadłe gałęzie i kra, przez co wydał mi się szerszy. Szliśmy, ślizgając się po błocie, w dół. Doktor Turner jedną ręką przytrzymywała przerzuconą przez ramię Lizzie, drugą czepiała się mijanych drzew, żeby nie upaść. Ostrożnie przebrnęliśmy strumień. Drugi brzeg był płaski, prawie pusty; rosła tu tylko jedna brzoza i jeden dąb, szeleszczący na wietrze zeszłorocznymi liśćmi. To moje znaki rozpoznawcze. Byliśmy na miejscu.
Nic nie było widać. Nic się nie wyróżniało. Potok, błoto, półka skalna i górskie zbocze. Nic.
— Billy? — odezwała się Annie tak cicho, że ledwie ją dosłyszałem. — Billy?
— To co teraz robimy? — zapytała doktor Turner. Opadła na ziemię, nurzając Lizzie w błocie, zbyt zmęczona, żeby to zauważyć.
Rozejrzałem się dookoła. Potok, błoto, półka skalna i górskie zbocze. Nic.
Niby dlaczego Superbezsenni mieliby wpuścić do siebie dwójkę zabłoconych Amatorów, jednego Woła-zdrajcę i umierające dziecko? No, niby dlaczego?
To w tej właśnie chwili zrozumiałem, czym właściwie jest to piekło, o którym tyle mówi Annie.
— Billy?
Opadłem na skałę. Nie mogłem dłużej ustać na nogach. Tamte drzwi były przecież właśnie tutaj.
Potok, błoto, półka skalna i górskie zbocze. Nic.
Doktor Turner przerzuciła Lizzie na kolana matki. Skoczyła na równe nogi i zaczęła wrzeszczeć, jakby postradała rozum, jakby była jakąś dzikuską, a nie kimś, kto przez całe godziny niósł po śniegu ciężkie dziecko.
— Mirando Sharifi! Słyszysz mnie?! Tutaj umiera dziecko, ofiara nielegalnego wirusa przenoszonego przez dzikie zwierzęta! Wyprodukowało go jakieś nielegalne laboratorium, jakieś obłąkane sukinsyny, które w ciągu kilku dni mogą zmieść z powierzchni ziemi całe rzesze ludzi i pewnie tego właśnie chcą. Słyszysz? Wirus jest genomodyfikowany i jest śmiercionośny! To wy za to odpowiadacie, to wy jesteście przecież ekspertami od genetycznego wzornictwa, nie my! To wy jesteście odpowiedzialni, wy, bezsenne dranie, czy go stworzyliście, czy nie, bo tylko wy macie na niego lekarstwo! To wy macie wielkie rozumy, do których my wszyscy się modlimy… Mirando Sharifi! Potrzebujemy tego czyściciela komórek, którego odrzucono w Waszyngtonie! Musimy go mieć natychmiast! Mignęłaś nim na przynętę, ty suko — no to teraz jesteś nam go winna!
Nie wierzyłem własnym uszom. Wywrzaskiwała paskudne rzeczy, zupełnie jak Celie Kane o Wołach.
— Nie może pani tak się rządzić Superbezsennymi! — szepnąłem. Nie zwróciła na mnie uwagi. Równie dobrze mogłoby mnie tu nie być.
— Mirando Sharifi! Słyszysz mnie, ty suko?! W imieniu wspólnoty ludzkiej… Co ja tu, do cholery, wyprawiam?
Stanęła oszołomiona i wyglądała, jakby nie miała się poruszyć nigdy więcej. A potem zaczęła płakać.
Doktor Turner i łzy!
Nie miałem pojęcia, co robić. Co innego, kiedy płacze Annie — Annie to normalna kobieta. Ale żeby płakała Wołówka, żeby zanosiła się płaczem, jakby była na samym dnie worka, a nie na wierzchu… Nie miałem pojęcia, co robić. A gdybym nawet i wiedział, to i tak bym nie dał rady. To zwierzątko bólu zbyt mocno wgryzało mi się w piersi i nie dałbym rady podnieść się z ziemi nawet dla samej Lizzie.
— Proszę… — wyszeptała doktor Turner.
I wtedy w skale otwarty się drzwi. Nie, wcale się nie otwarły — nie tak to wyglądało. Coś ostro zamigotało, jakieś niby pole siłowe, a ziemia tak jakby zniknęła — błoto, zwiędłe dębowe liście, obrośnięte mchem kamienie i w ogóle wszystko — a przed stopami mieliśmy solidny kwadrat z plastiszyby — tylko że to wcale nie była plastiszyba — kwadrat metr na metr. A potem i on zniknął, a pojawiły się schody.
Doktor Turner zeszła pierwsza parę stopni i już ze środka wyciągnęła ręce po Lizzie. Annie podała jej dziecko. Potem sama opuściła się po schodach na dół. Na końcu ja, bo chociaż w piersiach bolało mnie tak strasznie, że aż miałem mroczki przed oczami, bardzo chciałem zobaczyć, co będzie, kiedy znajdziemy się w środku. Mogła to być ostatnia rzecz, jaką w życiu zobaczę, więc bardzo chciałem ją widzieć.
A stało się tylko tyle, że wróciło tamto migotanie i nad głowami znów mieliśmy tę plastiszybę-nieplastiszybę. Wyciągnąłem rękę. Była jak diament. W dłoni poczułem mrowienie. Po drugiej stronie zaczęły rosnąć ziemia, błoto i kamienie — one naprawdę rosły! — a ziemia wcale nie leżała luźno, tylko pozbijana w grudy i sklejona z całą ziemią dookoła kwadratu. Wiedziałem, że po kilku chwilach nie będzie tu śladu po tym, co się zdarzyło — no, może z wyjątkiem naszych śladów w błocie. Ale co do tych śladów, to też głowy bym nie dał.
Staliśmy teraz w małym pokoiku — białym, jasnym i kompletnie pustym. Ściany dookoła były idealne — najmniejszej rysy, zadrapania, nic. W życiu nie widziałem jeszcze takich ścian. Staliśmy tak bardzo długo, choć najpewniej tylko tak nam się wydawało. Przycisnąłem ramiona do piersi, żeby jakoś powstrzymać ten ból, który chciał mnie przegryźć na wylot. Doktor Turner spojrzała na mnie i aż zmieniła się na twarzy.
— Dlaczego, Billy… — zaczęła mówić, gdy wtem otworzyły się drzwi, których tam przedtem nie było, i stanęła w nich moja wielkogłowa, czarnowłosa dziewczyna z lasu. Ledwie zdołałem ją zobaczyć, a zwierzak w moich piersiach zebrał się w sobie i z całej siły zatopił zęby w moim sercu. Wszystko pociemniało.
KIEDY OTWARŁY SIĘ BRAMY EDENU, ZUPEŁNIE STRACIŁAM zimną krew, racjonalność myślenia, a nawet zwykły zdrowy rozsądek.
Bardzo mnie to martwiło. Stałam z umierającym dzieckiem i staruszkiem, którego w końcu — mimo wszystko — jakoś pokochałam, w progu technologicznego sanktuarium, którego mój rząd szuka od Bóg jeden wie jak dawna, twarzą w twarz z najpotężniejszą kobietą tego świata — i martwiłam się, że brama do tego raju otwarła się tylko z powodu moich irracjonalnych wrzasków. Tylko że tak naprawdę nie o to mi chodziło. Dobrze wiedziałam, że nie o to chodziło. W końcu nie prezentowałam sobą aż tylu standardowych odchyleń na krzywej irracjonalizmu. Niemniej owo uczucie trzymało się mnie uparcie, bo nic już nie szło normalnie, a kiedy nic nie jest normalne, to wtedy żadna rzecz nie zdaje się człowiekowi bardziej nienormalna od reszty. Rozpadają się skale i miary. A główną przyczyną tego stanu rzeczy była Miranda Sharifi.
Z bliska wydała mi się jeszcze mniej pociągająca niż wtedy, w Waszyngtonie. Duża, nieco zniekształcona głowa, niesforne czarne włosy, ciało krępe. Miała na sobie białe spodnie i koszulę — sztuczne, ale nie przypominające amatorskiego kombinezonu. Twarz blada. Jedyna barwna plama w tej postaci to czerwona wstążka we włosach. Przypomniało mi się, co pomyślałam wtedy na schodach do Sądu Naukowego — że jest za stara, żeby nosić wstążki — i zrobiło mi się dziwnie wstyd.
Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Stałam zapatrzona w tę czerwoną wstążkę.
Annie opadła na kolana. Rąbek jej zabłoconej kurtki rozścielił się niezbyt wdzięcznie na lśniącej podłodze, a ona podniosła błagalnie wzrok, jakby patrzyła na anioła. Zresztą — może naprawdę sądziła, że Miranda to anioł.
— Proszę pani, musi nam pani pomóc. Moja Lizzie umiera na jakąś chorobę, Billy mówi, że ona umiera, a doktor Turner mówi, że to nienaturalne, ta choroba, że to genomodyfikowane… A Billy, on taki dla nas dobry, a sam przecież nic z tego nie ma… Ale Lizzie, moja mała…
Wybuchnęła płaczem.
Przy słowach „doktor Turner” spojrzenie Mirandy na moment przeniosło się na mnie, potem wróciło do Annie. Poczułam nagle, że ona wie już na mój temat wszystko: zna wszystkie moje fałszywe tożsamości, żałośnie nieistotny romans z ANSG oraz całą historię moich kolejnych miejsc zamieszkania, moich niby-zawodów i niby-miłości. Poczułam się obnażona, przejrzysta aż do poziomu pojedynczych komórek. Natychmiast też nakazałam sobie przestać. Nie była medium — była ludzką istotą, kobietą, która ma po swojej stronie zadziwiającą technikę i superpodkręcony mózg, którego myśli nigdy nie odgadnę i nigdy nie pojmę, nawet gdyby ktoś próbował mi je wyjaśnić.
Pewnie tak samo czuli się Amatorzy, stając przed Wołami takimi jak ja.
A Annie, na klęczkach i wśród łez, dodała jeszcze: — Proszę. — Tylko tyle. Jednak w tym miejscu słowo to zabrzmiało z zaskakującą godnością.
W ścianie za plecami Mirandy ukazały się drzwi. Wytknął przez nie głowę jakiś mężczyzna.
— Miri, oni już tu jadą…
— Idź sam, Jon — odpowiedziała i to były pierwsze słowa, jakie od niej usłyszeliśmy. Jon też miał zniekształconą głowę, ale regularne rysy, co razem dawało dziwaczną i budzącą niepokój kombinację. Zacisnął usta.
— Miri, nie możesz przecież…
— Chyba już ustaliliśmy! — przerwała mu ostro i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo jest spięta. Zaraz potem odwróciła się do niego i wypowiedziała kilka słów — tak szybko, że nie zdołałam nic uchwycić. Jednak pomimo tej szybkości odniosłam dziwne wrażenie, że każde z tych słów stanowi odrębną jednostkę komunikacyjną, a nie tylko ogniwo w łańcuchu gramatycznym wypowiedzi… Ale to tylko moje domysły. Miranda miała na serdecznym palcu lewej ręki jeden jedyny pierścionek — prostą, wąską obrączkę ze złota, wysadzaną drobnymi rubinami.
Jon cofnął się, a drzwi zniknęły. Nie został nawet ślad, że kiedykolwiek istniały.
Miranda położyła drżącą dłoń na ramieniu Annie.
— Niech pani nie płacze. Wydaje mi się, że będę mogła pomóc im obojgu. A już z całą pewnością mogę pomóc pani córce.
Jednak najpierw uklękła przy Billym. Przytknęła mu do serca jakieś pudełeczko i uważnie odczytała wynik na malutkim ekranie. Potem przyłożyła je do jego szyi i ponownie odczytała wynik, po czym przykleiła na karku staruszka plaster z lekarstwem. Przyglądając się temu, poczułam się spokojniejsza. Jak dotąd wszystko wyglądało znajomo. Stosowała zwykły tryb postępowania przy ataku serca, jeśli Billy przechodził właśnie atak serca.
Powoli zaczął odzyskiwać oddech, jęknął.
Miranda zajęła się teraz Lizzie. Z kieszeni wyjęła długą, cienką i nieprzejrzystą czarną strzykawkę. Bardzo niewiele lekarstw podaje się dzisiaj pod postacią zastrzyku. Coś drgnęło mi w piersiach.
— Dostała już atnybiotyk o szerokim spektrum działania i jakieś leki antywirusowe w jednostce medycznej model K. Jednostka twierdzi, że to nieznany wirus, poza wszelkimi konfiguracjami znanych, sztucznie tworzonych mikroorganizmów.
Miranda nawet nie podniosła głowy.
— To czyściciel komórek, doktor Turner. Sądzę, że sama pani się tego domyśliła.
Było coś w jej sposobie mówienia, co wywoływało wrażenie pewnego szczególnego nacisku, tak jakby dobierała słowa nadzwyczaj starannie, a mimo to czuła, że zupełnie nie są w stanie wyrazić tego, co chce nam powiedzieć. Nie zauważyłam tego w Sądzie Naukowym, bo tam wygłaszała wcześniej przygotowane przemowy.
Annie przyglądała się, jak igła zanurza się w karku Lizzie. Skamieniała w bezruchu, klęczała na rąbku swojej kurtki.
Miranda nie wahała się ani chwili.
— Czy pani nie zamierza im niczego wyjaśnić, pozostawić im jakiś wybór…? — wykrztusiłam.
Miranda nie odpowiedziała. Wyjęła z kieszeni drugą strzykawkę i wstrzyknęła coś Billy’emu.
W głowie tłukły mi się myśli o pokładach tłuszczu w arteriach układu krwionośnego, o wszystkich uśpionych przez lata śmiercionośnych wirusach, które pogrążone w limfie czekają stosownej chwili, a kiedy organizm osłabnie, atakują; o toksycznych błędach reprodukcyjnych w DNA, które przez tych sześćdziesiąt osiem lat musiały wytworzyć się w ciele, krwi i kościach Billy’ego… Nie śmiałam jednak się odezwać.
Miranda wyjęła trzecią strzykawkę i odwróciła się w stronę Annie, która obronnym gestem wyciągnęła przed siebie dłoń.
— Nie, proszę pani, ja wcale nie jestem chora…
— Ale bez tego wkrótce pani będzie — odparła Miranda. Annie pochyliła głowę. Przypominała teraz kogoś pogrążonego w modlitwie i nie wiedzieć czemu nagle mnie to rozwścieczyło. Miranda zrobiła zastrzyk Annie i odwróciła się do mnie.
— Jak bardzo toksyczny jest ten zmutowany wi…
— Śmiertelnie. W ciągu dwudziestu czterech godzin. Przenosi się z łatwością. Z pewnością się pani zaraziła.
— A skąd pani wie? Czy to pani ludzie wyprodukowali i wypuścili ten wirus?
— Nie — odpowiedziała tak spokojnym tonem, jakbym pytała, czy na dworze pada, ale ja widziałam, jak mocno bije jej puls na szyi, widziałam, że cała jest napięta jak struny harfy, gotowa rozdźwięczeć się przy najlżejszym dotknięciu.
Gapiłam się na strzykawkę w jej dłoni — taką długą, cienką, czarną, kryjącą w sobie płyn. Jakiego jest koloru? To coś miała już w sobie Lizzie, miał Billy, miała Annie. Zanim jeszcze się zorientowałam, co chcę zrobić, szepnęłam:
— Ale ja jestem Wołem…
— Ja też zostałam zaszczepiona. Przed wieloma miesiącami. To nie jest nie testowany preparat.
Zupełnie nie pojęła, o co mi chodziło. Ten niuans pozostawał poza kręgiem jej widzenia. A to znaczyło, że jednak nie wszystko jest w stanie dostrzec.
— Nie mamy zbyt wiele czasu, doktor Turner. Proszę pochylić głowę.
— Tak naprawdę to nie mam licencji lekarza — wypaliłam nieoczekiwanie.
Uśmiechnęła się, chyba po raz pierwszy.
— Ja też nie, Diano.
— Dlaczego nie mamy czasu? Co się będzie działo? Jeszcze nie jestem chora, a pani ma zamiar odmienić całą moją biochemię, niech mi pani da choć chwilę, żeby to przemyśleć…
Niespodziewanie na ścianie ukazał się jakiś ekran. I mimo że należał on — w przeciwieństwie do tamtych drzwi — do normalnej dla mnie techniki, podskoczyłam ze strachu, jakby nad moją głową ukazał się anioł z płomienistym mieczem. Ale anioł stał tuż przede mną, wpatrzony w ekran z wyrazem dziwnego cierpienia, swój miecz ściskał w roztrzęsionej dłoni, a ja miałam umrzeć nie dlatego, że zjadłam jakieś szczególne genomodyfikowane jabłko, ale dlatego że go nie zjadłam.
Nie pozostawiła mi wyboru. Ekran ukazał nam samolot lądujący w miejscu, w którym żaden normalny samolot nie byłby w stanie wylądować. Ten jednak jakoś cały się pozwijał i opadał pionowo jak pozbawiony śmigieł helikopter, tylko o wiele bardziej precyzyjnie, na tę samą niedużą przestrzeń między potokiem a zboczem góry, gdzie wrzeszczałam, żeby otwarły się przede mną wrota Edenu. Ta sama rozdygotana biała brzózka. Ten sam potargany dąb. Podniosłam głowę i wpatrzyłam się w sylwetki czterech mężczyzn, wydostających się ze zwiniętego cylindra rządowego samolotu, a w tej samej chwili Miranda wbiła mi w kark igłę strzykawki. Drugą ręką przytrzymała mnie za ramiona, dopóki płyn nie przesączył się do końca.
Była bardzo silna.
Ten jeden fakt jakoś rozjaśnił mi w głowie, co pokazuje, w jak zwariowanej znaleźliśmy się sytuacji. Odezwałam się niemal tak, jakbyśmy stanowili grupkę konspiratorów.
— Oni nie mogą tu wejść, prawda? Przedtem nawet nie potrafili znaleźć tego miejsca, wysadzili przecież zupełnie inne zabudowania. Musieli nas śledzić, kiedy tu szliśmy. Billy’ego, Lizzie, Annie i mnie… Tak mi przykro, Mirando…
Wcale mnie nie słuchała. Ku swojemu krańcowemu zdumieniu — to właśnie było najdziwniejsze ze wszystkiego, co się wydarzyło, bo w końcu o czyścicielu komórek wiedziałam już wcześniej — ku swojemu przerażeniu niemal dostrzegłam, że w jej oczach zabłysły łzy. Palcami prawej dłoni otoczyła palce lewej. Zakryła pierścionek.
Czterej mężczyźni pomagali teraz wydostać się z samolotu piątemu, przenosili go do wózka, który wcześniej jeden z nich błyskawicznie rozłożył. I kolejny szok dla mnie: tym mężczyzną był Dan Arlen, Śniący na jawie.
Położył dłoń na pniu brzozy. Nie wiedziałam — i nigdy już nie miałam się dowiedzieć — czy tylko chciał się podeprzeć czy też należało to zrobić przed otwarciem drzwi — jakiś włącznik, system rozpoznawania komórek naskórka czy w końcu jakieś zupełnie dla mnie niewyobrażalne zabezpieczenia. Potem swoim powszechnie znanym głosem wypowiedział bardzo wyraźnie kilka słów. Drzwi nad naszymi głowami otworzyły się po chwili.
Miranda nie zrobiła nic, żeby go powstrzymać. A przecież z całą pewnością mogła. Muszą tu być jakieś pola, jakieś antypola — cokolwiek. Przecież to są Superbezsenni.
Czterej agenci zeszli sobie po schodach, jakby to była jakaś piwniczka w Kansas. Szli z wyciągniętą bronią, co niespodziewanie napełniło mnie odrazą. Dan Arlen pozostał na zewnątrz.
— Mirando Sharifi, jest pani aresztowana pod zarzutem pogwałcenia przepisów ustawy o standardach genetycznych, rozdziały 12 do 34, w których stwierdza się…
Nie zaszczyciła ich nawet cieniem uwagi. Przepchnęła się między nimi, a wokół niej zapłonął znienacka ogień, który był pewnie jakąś naładowaną elektrycznie tarczą siłową. Jeden z agentów wyciągnął ku niej rękę, krzyknął i z twarzą wykrzywioną bólem złapał się za oparzoną dłoń.
Agent, który blokował schody, zawahał się. Wiedziałam, że przez ułamek sekundy myślał o tym, żeby strzelić, ale natychmiast się rozmyślił. Niemal widziałam jego późniejszy raport: „Ze względu na obecność osób cywilnych niewskazane było…” A może zdał sobie sprawę, że ten, kto oficjalnie zostanie uznany za zabójcę Mirandy Sharifi, sam jest już trupem, jeśli chodzi o karierę zawodową. Wieczny kozioł ofiarny. Agent usunął się na bok.
Miranda wolno wspięła się po schodach; w jej oczach lśniły łzy. Trójka agentów ruszyła za nią. Po chwili i ja pomknęłam za nimi.
W samym środku zimnego listopadowego lasu siedział Dan Arlen na wózku. Miranda stanęła przed nim twarzą w twarz. Lekki wietrzyk zaszeleścił zeschłymi liśćmi dębu. Kilka z nich opadło na ziemię.
— Dan, dlaczego?
— Miri… Nie masz prawa decydować za sto siedemdziesiąt pięć milionów ludzi. Nie w demokratycznym kraju. I na pewno nie bez żadnej kontroli. Leisha mówiła…
— Kenzo Yagai zadecydował. Dokonał wyboru. Stworzył tanią energię i odmienił świat na lepsze.
— Mogliście powstrzymać ten duragemowy dysymilator. A nie powstrzymaliście. Przez to ginęli ludzie, Mirando!
— Gdybyśmy próbowali go powstrzymać, zginęłoby ich znacznie więcej.
— Nie taki był powód! Chcieliście całkowicie panować nad sytuacją! Wy, Superbezsenni, którzy nawet nie musicie umierać!
Zza pleców doszedł mnie jakiś hałas, ale nie obejrzałam się. To, czego teraz byłam świadkiem, było znacznie ważniejsze niż jakieś tam hałasy. Pytania, jakimi ciskali w siebie Miranda i Dan Arlen, to te same pytania, z którymi sama borykałam się od czasu, kiedy w Waszyngtonie usłyszałam o czyścicielu komórek. Tylko że oni uczynili z nich prywatną broń, bo zakochani potrafią walczyć ze sobą za pomocą wszystkiego. Kto powinien sprawować nadzór nad techniką…
A przy tym — żeby nie było pomyłek — techniką rządzą prawa darwinizmu. Ona się rozprzestrzenia. Ewoluuje. I przystosowuje się.
ANSG łudziła się, że zdoła zapobiec wpadnięciu najnowocześniejszych technik w niepowołane ręce. Huevos Verdes to jednak ręce jak najbardziej powołane — to te ręce, które użyły nanotechniki dla dobra istoty ludzkiej, a nie do jej zniszczenia. Ale tego właśnie ANSG nie była w stanie im przyznać. Nie ich sprawą jest osądzać — twierdzą szefowie — oni tylko pilnują, by przestrzegano prawa. I może nawet mają rację.
Ale ktoś musiał podjąć się osądu, bo inaczej skończylibyśmy wszyscy w dżungli czystego darwinizmu.
Ludzie z Huevos Verdes osądzili za resztę, a ja razem z nimi — nie wzywając ponownie ANSG. A nie sposób się od razu przekonać, czy był to wybór właściwy.
Wszystko to uświadomiłam sobie z tą szczególną wyrazistością, jaka nachodzi człowieka w chwili cielesnej słabości — w czasie, gdy przyglądałam się, jak w tym zimnym, listopadowym lesie Dan Arlen i Miranda rozszarpują się na strzępy.
— Nie mieliście prawa przeprowadzać tego projektu — mówił. — Nie mieliście prawa. Tak samo jak Jimmy Hubbley…
— To miało być „my”, nie „wy”. Byłeś jego częścią — mówiła.
— Już nie jestem.
— Tylko dlatego, że wpadłeś w ręce jakichś pseudonaukowych szaleńców. Mój Boże, Dan, żeby przyrównywać nas do Jimmy’ego Hubbleya…
— A zatem wiedzieliście o nim. I zostawiliście mnie tam na te wszystkie długie miesiące.
— Nie! Wiedzieliśmy o kontrrewolucji, ale nie wiedzieliśmy, gdzie cię trzymają…
— Nie wierzę ci. Mogliście mnie znaleźć. Wy, Superbezsenni, potraficie przecież wszystko, prawda?
— Myślisz, że cię okłamałam…
— Tak — odparł Dan. — Myślę, że mnie okłamałaś.
— Ale cię nie okłamałam. Dan!
To był okrzyk czystej rozpaczy. Nie mogłam patrzeć na jej twarz.
— Mogliście także zatrzymać ten dysymilator duragemowy, prawda? Ale nie zatrzymaliście, bo przygotowywał wam lepsze podłoże społeczne dla waszego projektu. Dla waszych planów. Czy nie tak było, Mirando?
— Tak. Mogliśmy powstrzymać dysymilator.
— I nic mi o tym nie powiedziałaś.
— Baliśmy się… — urwała.
— Czego? Że poskarżę Leishy? Dziennikarzom? ANSG?
— Przecież to właśnie zrobiłeś — odpowiedziała znacznie ciszej. — Przy pierwszej okazji. Naprawdę cię szukaliśmy, Dan, ale nie jesteśmy wszechmocni. Nie było sposobu, żeby się dowiedzieć, w którym bunkrze, gdzie… A ty tymczasem zrobiłeś dokładnie to, co przewidywali Jon, Nick i Christy: zdradziłeś projekt ANSG.
— Bo wreszcie zacząłem znów samodzielnie myśleć. W końcu. A to nie to, czego po mnie oczekują Superbezsenni, prawda? Chcecie myśleć za nas wszystkich i chcecie, żebyśmy wszyscy byli wam posłuszni bez cienia wątpliwości. Bo wy zawsze wszystko wiecie najlepiej, prawda? Na Boga, Mirando, czy ty nigdy się nie mylisz?
— Ależ owszem — odparła. — Myliłam się co do ciebie.
— Nie zamierzam sprawiać ci więcej takich problemów.
— Mówiłeś, że mnie kochasz! — krzyknęła.
— Już nie.
Wpatrywali się w siebie nieprzerwanie. Z twarzy Arlena nie mogłam nic wyczytać. Twarz Mirandy też jakby zamieniła się w kamień, zniknęły gdzieś łzy. Miała teraz oczy jak dwa lasery.
— Ja ciebie kochałam — powiedziała w końcu — ale ty nie mogłeś znieść, że jestem od ciebie lepsza. I to o to chodziło w twojej zdradzie. Jon miał rację. Tak naprawdę nigdy niczego nie rozumiałeś. Niczego.
Dan Arlen milczał. Zerwał się wiatr, przynosząc zapach chłodnej wody. Z dębu opadło jeszcze kilka liści. Brzozą wstrząsnął dreszcz. Znów usłyszałam za plecami hałas. I tym razem się nie obejrzałam.
— Mirando Sharifi, aresztuję panią pod zarzutem pogwałcenia… — zaczął znów agent ANSG.
— Nic nie poradzę na to, że wiem więcej i myślę lepiej od ciebie, Dan! — wykrzyknęła Miranda, jakby agenta w ogóle nie było. — Nic nie poradzę na to, że jestem tym, kim jestem!
Odpowiedział jej tonem niepewnym i pełnym złości, jaką mężczyźni zwykle próbują pokryć własną słabość:
— Kto powinien sprawować nadzór nad techniką…
— A gówno! — zawołał ktoś znienacka za moimi plecami. Odwróciłam się. Siedział tam na ziemi Billy i, oszołomiony, przyciskał ręce do piersi. Ten hałas to był on i Annie; wywlekali nieprzytomną Lizzie z podziemnego bunkra, który był im obcy i którego pewnie się bali. A może to Annie sama wlokła Lizzie po schodach, a agent z oparzoną dłonią pomógł wyjść Billy’emu. Agent stał teraz obok niego i patrzył na wszystko w oszołomieniu. Sam Billy natomiast wyglądał całkiem przytomnie. Siedział na zamarzniętym błocie — ten staruszek, którego ciało stanie się niedługo najefektywniejszą biologiczną maszynerią na świecie — i zrozumiałam, że on też ma pełną świadomość, czego jest świadkiem. Stary Billy Washington, Amator Życia. Spojrzenie otoczonych zmarszczkami oczu przesuwało się z wolna od Arlena do Mirandy — do tej ostatniej, jak dostrzegłam, z wyraźnym uwielbieniem — a potem jeszcze raz do Arlena i znów do Mirandy.
— A gówno — powtórzył i w jego głosie kryły się nieskończone pokłady znaczeń. — Kłócicie się, wy dwoje, o to, kto powinien sprawować nadzór nad tą techniką, ale czy nie widzicie, że nie chodzi o to, kto powinien, ale o to, kto to potrafi?
Gestem pełnym wdzięczności położył sękatą dłoń na zwiniętej, uśpionej figurce Lizzie, która leżała w błocie z twarzyczką nareszcie spokojną, chłodną i wilgotną, bo właśnie ustała jej śmiercionośna gorączka.
NIE BYŁO NICZEGO, CO DAŁOBY SIĘ SKONFISKOWAĆ jako dowód rzeczowy. Przyleciało jeszcze kilka samolotów, a Dan Arlen użył kodów, dzięki którym w ścianie bunkra pojawiły się drzwi. Jakoś udało mi się załatwić, żebym była przy tym obecna. Służby bezpieczeństwa działały chaotycznie, tylko Mirandę Sharifi przykuto elektrokajdankami do brzózki, a agenci nie spuszczali z niej oczu, jakby spodziewali się, że wbrew prawom grawitacji dokona zaraz jakiegoś wniebowstąpienia — z tą brzózką i ze wszystkim. Zresztą może naprawdę tego się spodziewali. Ale Miranda pozwoliła, żeby ją ujęto. Co do tego nikt nie miał najmniejszych złudzeń — sama na to pozwoliła.
Ale nikt — nie wyłączając mnie — nie miał pojęcia dlaczego.
Za drzwiami bunkra nie było nic. Nawet te sterylne ochronne ściany, które z całą pewnością się tam przedtem znajdowały, uległy samozniszczeniu za pomocą tej samej nanotechnologii, która je zbudowała. Było tam tylko kilka ziemnych korytarzy i jaskiń, które ciągnęły się daleko w głąb góry. Niebezpiecznie było się w nie zapuszczać bez odpowiedniego sprzętu, ponieważ ściany z ziemi kruszyły się i groziły zawaleniem. Trudno było nawet określić, jak głęboko ciągną się te tunele. Niepodobna było ustalić, co w ich wnętrzu uległo nanozagładzie ani też co z nich przedtem usunięto. „Miri, oni już tu jadą. Miri, nie możesz przecież…” Szukałam spojrzeniem czarnych strzykawek, którymi zaszczepiono naszą czwórkę, ale zobaczyłam tylko smugi roztopionej czerni na podłodze przy schodach, gdzie przedtem leżeli Billy i Lizzie.
Zdarzyło się coś jeszcze. I, co niewiarygodne, zdarzyło się, kiedy było już prawie po wszystkim.
Ale najpierw jeden z agentów dokonał mojego aresztowania.
— Diano Arlene Covington, jest pani aresztowana za pogwałcenie kodeksu prawnego Stanów Zjednoczonych, artykuł 18 paragraf 1510, 2381 i 2383.
Utrudnianie śledztwa. Udzielenie pomocy uczestnikom rebelii lub powstania. Zdrada stanu. W końcu miałam być przecież agentką ANSG.
Miranda przyglądała mi się uważnie spod brzózki. Coś za uważnie. Dan Arlen zniknął już we wnętrzu samolotu. My mieliśmy czekać na następny — ze względów bezpieczeństwa lub ze względu na brak miejsca. Nagłą zmyłką, którą zaskoczyłam swojego agenta, zanurkowałam pod jego ramieniem i puściłam się pędem w stronę Mirandy.
— Hej, ty!
Miała zaledwie czas, by szepnąć mi: — Coś jeszcze w strzykawce… — a rozwścieczony agent już mnie dopadł i wlókł z powrotem w stronę samolotu. Od jego uścisku porobiły mi się siniaki na ramieniu.
Ledwie to do mnie dotarło. „Coś jeszcze w strzykawce…”
„Projekt w całej swojej rozciągłości” — powiedziała do Dana Arlena.
A zatem nie tylko czyściciel komórek, który sam w sobie zapierał człowiekowi dech w piersiach. Nie tylko to. Coś innego.
Jakaś inna technologia biologiczna, jeszcze bardziej wywrotowa, jeszcze bardziej nieoczekiwana. Niewyobrażalna.
Coś jeszcze.
Huevos Verdes nie potrzebowało wcale budować tak skomplikowanego podziemnego laboratorium tylko po to, żeby dopracować czy przetestować czyściciela komórek. Przecież już tego dokonali, i to całkiem otwarcie, jak się okazało zeszłej jesieni w Sądzie Naukowym.
Ci z Huevos Verdes byli przekonani, że przegrają sprawę przed Sądem Naukowym. To już wtedy było jasne niemal dla wszystkich. Nie było tylko jasne, dlaczego w ogóle zdecydowali się z tym wystąpić, skoro wynik był z góry przesądzony. A powód był prosty: Miranda Sharifi chciała mieć pewność, że wyczerpała już wszystkie legalne sposoby, aby wcielić w życie swój szerszy projekt, zanim tu, w East Oleancie, przeszła na sposoby nielegalne.
Ile może wiedzieć ten agent? Wierchuszka ANSG, rzecz jasna, wie wszystko. Powiedział im Dan Arlen.
Te wszystkie intelektualne spekulacje trwały zaledwie krótką chwilę. Niemal natychmiast zastąpiło je zimne przerażenie — takie, od którego kości nie rozmiękają, lecz raczej jeszcze bardziej sztywnieją, aż zaczyna się człowiekowi wydawać, że już nigdy więcej się nie poruszy, nie odetchnie nawet.
Bo czymkolwiek był ten bioinżynieryjny projekt Hueros Verdes, dla którego odegrano całą tę komedię w Sądzie Naukowym, dla którego Dan Arłen wykonywał swoje koncerty, dla którego nie powstrzymano rozprzestrzeniającego się dysymilatora — czymkolwiek był ów projekt, który pochłaniał całą niewyobrażalną moc twórczą Superbezsennych — to ja przecież zostałam nim zaszczepiona. Był w moim ciele. We mnie. Stawał się mną.
„Nie masz prawa wybierać za sto siedemdziesiąt pięć milionów ludzi. Nie w demokratycznym kraju. I na pewno nie bez żadnej kontroli…”
„Kenzo Yagai wybrał”.
Zachwiałam się lekko, wsparta o metalowe przepierzenie, lecz szybko wzięłam się w garść. Dłonie miałam posiniałe z zimna. Na środkowym palcu złamany paznokieć. Skóra wszędzie gładka z wyjątkiem malutkiego zadrapania na palcu wskazującym. Od paznokci do nadgarstka wyschły łuk błota. Moja dłoń. Taka obca.
Zapytałam głośno Mirandę:
— Co to było?
W moich myślach obróciła do mnie zniekształconą głowę. W oczach dalej błyszczały nie opadłe łzy.
„To dla twojego dobra” — powiedziała.
„Według czyich wyobrażeń?”
Z tym samym wyrazem twarzy odpowiedziała:
„Według moich”.
Dalej nie spuszczałam z niej oczu. W końcu zaczęła się rozpływać w powietrzu, bo przecież była tylko zrodzoną z szoku iluzją. Tak naprawdę wcale nie było jej w mojej głowie. Przecież nie mogła być w mojej głowie. Nie zmieściłaby się.
Samolot wystartował i poleciałam do Albany, gdzie miałam stanąć przed sądem.
Billy’ego, Annie, Lizzie i mnie zabrano do Państwowego Szpitala Badawczego Jonasa Salka w Albany — wielkiego, bacznie strzeżonego budynku, który aż bił w oczy wielką liczbą robotów ochrony. W środku poprowadzono mnie osobno, innym korytarzem. Wyciągałam szyję, żeby jak najdłużej nie tracić z oczu szpitalnego wózka, na którym wieziono Lizzie.
W pomieszczeniu bez okien czekał na mnie Colin Kowalski z mężczyzną, którego rozpoznałam od razu. Kenneth Emil Koehler, szef Agencji Nadzoru Standardów Genetycznych. Colin milczał. Zrozumiałam, że tak będzie już do samego końca — zbyt nisko stał w hierarchii. Znalazł się tu tylko dlatego, że to właśnie on podjął błędną decyzję zatrudnienia mnie, agentki z wolnej stopy, która mogła doprowadzić ANSG do Mirandy Sharifi jeszcze przed Danem Arlenem. Colin był w niełasce. Z Arlena zrobiono pewnie bohatera, który trochę poniewczasie, ale nader chwalebnie ujrzał wreszcie światło. Ja zostałam aresztowana za zdradę stanu. Jeden wygrany, jeden przegrany i jedna, która nawet nie wie, jakie są reguły tej gry.
— No dobrze, Diano — zaczął Kenneth Emil Koehler; kiepski to dla mnie wstęp. Zredukowano mnie do imienia jak kuchenny robot. — Opowiedz, co się stało.
— Wszystko?
— Od samego początku.
Włączono rejestratory dźwięku. Dan Arlen już pewnie wylał się przed nimi do ostatniej szarej komórki. A i ja nie widziałam powodu, dla którego nie miałabym im powiedzieć prawdy: „Wstrzyknięto mi w żyły jakąś biogenerowaną substancję. Coś jeszcze w strzykawce…”
Jednak nie miałam jakoś ochoty zaczynać od tego. Czułam natomiast ogromną, dojmującą potrzebę opowiedzenia wszystkiego od samiutkiego początku, od Stephanie Brunell i jej nielegalnie genomodyfikowanego różowego pudla, który rzucił się z mojego tarasu. Musiałam opowiedzieć wszystko, przedstawić każde wydarzenie i każdy argument, który sprawił, że od obrzydzenia, jakie czułam do nielegalnej bioinżynierii, przeszłam do uwielbienia. Chciałam wyjaśnić dokładnie zarówno sobie, jak i tym czekającym tu mężczyznom, co i dlaczego zrobiłam i jakie to miało znaczenie — bo to jedyny sposób na to, żebym sama mogła siebie w pełni zrozumieć.
W tej chwili uświadomiłam sobie, że ci z ANSG zdołali już mi podać narkotyk prawdy, co oczywiście było absolutnie bezprawne i stanowiło pogwałcenie piątej poprawki do konstytucji — drobiazg niewart nawet komentarzy. Darowałam więc sobie komentarz. Wpatrzyłam się tylko w Koehlera i Kowalskiego, i tych innych, którzy nagle pojawili się nie wiadomo skąd, a potem — owiana podmuchem prawdy absolutnej oraz czułym i altruistycznym pragnieniem podzielenia się ową prawdą — mówiłam, mówiłam, mówiłam…
PEŁNO TU BYŁO STRAŻY — ROBOTÓW, LUDZI, PÓL Siłowych — ale to ludzie przede wszystkim rzucili mi się w oczy. W większości techniczni, jednak przynajmniej jeden z nich był Wołem. Było ich tylu, że nie mogłem nie zauważyć. Miranda miała wokół siebie więcej strażników, niż liczyła cała populacja na Huevos Verdes, nawet jeśli włączyć w to innych Bezsennych, takich jak wnuki Kevina Bakera. Oczekiwała na proces w innym więzieniu niż to, w którym odbywała karę jej babka, której wyrok za zdradę należał już do zamierzchłej przeszłości. Nawet Jennifer nie miała pewnie wokół siebie tylu strażników.
— Proszę przyłożyć oko do mikroskopu — polecił jeden z nich. Ubrany był w wypłowiały błękitny uniform więzienny, o kroju zbliżonym do amatorskiego kombinezonu. Dałem sobie sprawdzić siatkówkę. Na Huevos Verdes rozstano się z tym sposobem identyfikacji jakieś dziesięć lat temu.
— Pani także.
Carmela Clemente-Rice przybliżyła się do soczewki. Kiedy od niej odchodziła, poczułem na ramieniu jej rękę, chłodną i uspokajającą. W głowie czułem ją jako serię idealnie zrównoważonych, wzajemnie się przenikających owali.
Więzienie odczuwałem jako wielkie, niebieskie zmieszanie. Moje własne.
— Tędy proszę. Uwaga na schody.
Najwyraźniej nieczęsto mieli tu do czynienia z wózkami inwalidzkimi z napędem. Mój gładko ześliznął się po schodach.
Biuro szefa straży nie wykazywało śladów istnienia systemów zabezpieczeń ani kontroli, a to znaczyło, że pokój jest nimi naszpikowany. Było to spore pomieszczenie, umeblowane według najnowszych trendów wołowskiej mody: proste stoły z tekowego lub różanego drzewa w połączeniu z wymyślnymi staromodnymi krzesłami o rzeźbionych poręczach. Nie wiedziałem, z jakiego pochodzą okresu.
Miranda z pewnością by wiedziała.
Kiedy wprowadzono mnie i Carmelę, strażnik nawet nie dźwignął się z miejsca. Był Wołem od stóp aż po cebulki blond włosów. Wysoki, niebieskooki, bardzo umięśniony — wyglądał jak genomodyfikowana kopia jakiegoś wodza wikingów, wykonana na zlecenie rodziców, którym wprawdzie nie brakowało pieniędzy, za to wyraźnie zabrakło wyobraźni. Ignorując ostentacyjnie moją obecność, zwracał się bezpośrednio do Carmeli.
— Obawiam się, pani doktor, że mimo wszystko nie będzie się pani mogła zobaczyć z zatrzymaną.
Głos Carmeli nadal brzmiał pogodnie, ale zadźwięczał w nim stalowy ton.
— Pan się myli, panie Castner. Pan Arlen i ja mamy zezwolenie samej pani prokurator generalnej na widzenie z panią Sharifi. Otrzymał pan zawiadomienie zarówno przez terminal, jak i listownie. A kopię listu mam przy sobie.
— Sędzia pokoju już przesłał mi stosowne powiadomienie, pani doktor.
Twarz Carmeli nawet nie drgnęła. Czekała. Strażnik rozparł się w swoim antycznym fotelu, założył ręce za głowę, w oczach miał wrogość i rozbawienie. On także czekał.
Carmela okazała się lepsza.
— Żadne z was nie może zobaczyć się z zatrzymaną pomimo zezwolenia od sędziego — powtórzył w końcu.
Carmela nie odezwała się ani słowem.
Rozbawienie zniknęło już z jego oczu. Kobieta nie miała zamiaru prosić go ani błagać.
— Nie możecie zobaczyć się z zatrzymaną, ponieważ ona sama sobie tego nie życzy.
— Zupełnie? — wyrwało mi się mimo woli.
— Zupełnie, panie Arlen. Nie zgadza się na spotkanie z żadnym z was.
Przybrał jeszcze bardziej nonszalancką pozę i zdjął ręce z karku. Niebieskie oczy w przystojnej twarzy wyraźnie się zwęziły.
Może powinienem był się tego spodziewać. Ale nie spodziewałem się. Wsparłem się dłońmi o blat jego biurka.
— Niech pan jej powie… niech jej pan po prostu powie… niech pan jej powie…
— Dan — rzuciła miękko Carmela.
Wziąłem się w garść. Jakże nienawidziłem tego uśmiechniętego, cwanego bubka, który widział, jak jąkam się bez ładu i składu. Zadufany w sobie wołowski kutas… Nienawidziłem go tak samo mocno, jak nienawidziłem Jimmy’ego Hubbleya, tak samo jak nienawidziłem Peg, tego nieszczęsnego, ciemnego tłumoka, który tak żałośnie usiłował dorównać Hubbleyowi… „Nic nie poradzę na to, że wiem więcej i myślę lepiej od ciebie, Dan! Nic nie poradzę na to, że jestem tym, kim jestem!”
Zawróciłem wózkiem i ruszyłem w stronę drzwi. Po chwili poczułem, że idzie za mną Carmela. Oboje nas zatrzymał głos strażnika.
— Pani Sharifi zostawiła dla pana przesyłkę, panie Arlen.
Przesyłkę. Pewnie list. Czyli szansę, żeby jej odpisać, żeby wytłumaczyć, co zrobiłem i dlaczego.
Nie miałem ochoty otwierać paczuszki przy Castnerze. Ale może trzeba będzie jakoś zaaranżować możliwość odpisania na list — tutaj, teraz — a list mógłby zawierać jakieś wskazówki co do… Carmela potrzebowała aż trzech tygodni, żeby załatwić nam wejście. A udało się tylko dzięki wyraźnej przychylności prokurator generalnej. A poza tym Castner już i tak pewnie czytał to, co Miranda miała mi do powiedzenia. Do diabła, pewnie cała drużyna ekspertów komputerowych analizowała każde słowo w poszukiwaniu ukrytych kodów, nanotechnicznych sztuczek, symbolicznych znaczeń. Odwróciłem się plecami do Castnera i rozerwałem lekko wybrzuszoną kopertę.
A jeśli użyła słów, które będą dla mnie za trudne…
Nie było żadnych słów. Tylko ten pierścionek, który dałem jej dwanaście lat temu — prosta, wąska obrączka ze złota, wysadzana malutkimi rubinami. Gapiłem się na niego, dopóki kontur pierścionka zupełnie się nie rozmazał; jego obraz wypełniał teraz moją pustą głowę.
— Czy będzie jakaś odpowiedź? — zapytał słodziutko Castner. Zwęszył krwawy trop.
— Nie — odparłem. — Nie będzie. „Mówiłeś, że mnie kochasz!” „Już nie”.
Carmela stała do mnie tyłem, próbując stworzyć mi iluzję prywatności. Castner gapił się bez ogródek, uśmiechając się przy tym nieznacznie.
Włożyłem pierścionek do kieszeni. Opuściliśmy więzienie federalne. Teraz nie miałem już w głowie żadnych kształtów, zupełnie nic. Ciemna kratownica zniknęła w bunkrze Jimmy’ego Hubbleya, ukazawszy mi mnie samego osaczonego i wyizolowanego, i nigdy więcej się nie pojawiła. Huevos Verdes już nie mogło mnie w niej zamknąć. Miranda odeszła. Leisha odeszła. Była Carmela, ale nie czułem jej w swoich myślach, tak naprawdę to nawet jej nie widziałem.
Byłem sam.
Poszliśmy z powrotem przez cały system zabezpieczeń i wyszliśmy z więzienia prosto w chłodny, słoneczny, waszyngtoński dzień.
ZAMRUGAŁAM I ZAMKNĘŁAM OCZY, CHRONIĄC JE przed blaskiem ścian, które wydały mi się niesłychanie białe. Przez chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie jestem ani kim jestem. Po chwili wszystkie informacje wróciły. Wstałam — nazbyt pospiesznie. Cała krew odpłynęła mi w nogi, pokój zawirował.
— Wszystko dobrze?
Czterdziestoletnia kobieta o milej twarzy, krępej sylwetce i z głębokimi bruzdami wokół ust. Minimalnie genomodyfikowana, jeśli w ogóle. Na pewno nie Amatorka. Miała na sobie mundur służb bezpieczeństwa i była uzbrojona.
— Jaki to dzień? — zapytałam.
— Dziesiąty grudnia. Jest pani tutaj od trzydziestu czterech dni — odpowiedziała i dodała w stronę ściany: — Doktorze Hewitt, pani Covington wróciła do siebie.
Wróciłam. A gdzież to bywałam? To nieważne, wiem. Siedziałam na białym szpitalnym łóżku w białej szpitalnej sali pełnej sprzętu medycznego i inwigilacyjnego. Pod jednorazową szpitalną koszulą miałam na ramionach, nogach i brzuchu mnóstwo przejrzystych grudek środka powodującego krzepnienie krwi. Ktoś tu sobie pobierał dużo, bardzo dużo próbek.
— Lizzie? Billy? Co z tymi Amatorami, których przywieziono tu razem ze mną, było ich troje…
— Już za chwilę przyjdzie do pani doktor Hewitt.
— Lizzie, ta mała dziewczynka, była chora, czy z nią…
— Już za chwilę przyjdzie do pani doktor Hewitt.
I przyszedł. Razem z Kennethem Emilem Koehlerem. Od razu przejaśniło mi się w głowie.
— No dobrze, doktorze Hewitt. Co zrobili ze mną ci z Huevos Verdes?
Wyglądało na to, że spodziewali się po mnie takiej bezpośredniości. Czemu niby nie? Wszak spędziliśmy trzydzieści cztery dni w nader zażyłych stosunkach, z czego zresztą ja nie pamiętam ani chwili.
— Wstrzyknięto pani kilka różnych nanotechnicznych mechanizmów. Niektóre to produkty bioinżynierii, głównie na bazie wirusów. Inne wyglądają całkowicie na budowane atom po atomie maszyny, które zagnieździły się teraz w pani komórkach. Większość z nich zdolna jest do reprodukcji. Niektóre, jak nam się wydaje, są opatrzone mechanizmem zegarowym. Wszystkie poddawane są obecnie szczegółowej analizie, próbujemy ustalić, jaka dokładnie jest natura…
— Ale co one robią, te maszyny? Co się zmieniło w moim ciele?!
— Jeszcze nie wiemy.
— Jeszcze nie wiecie?!
— Nie do końca.
— A Lizzie Francy? Billy Washington? Lizzie była chora…
— Część zastrzyku, jaki pani otrzymała, stanowił, jak już pani zapewne wie, czyściciel komórek. Ale reszta…
Przez twarz Hewitta przemknął jakiś bardzo dziwny wyraz, jakby zazdrości i żalu. Nie miałam ochoty analizować go bliżej. Nagle popadłam w gorączkowy stan, w którym człowiekowi wydaje się, że nie przeżyje następnych pięciu minut, jeśli natychmiast nie otrzyma informacji, o której z góry wie, że po tych pięciu minutach i tak nie będzie mógł jej przyjąć.
— Doktorze, jak działa ten pieprzony zastrzyk?!
Jego twarz natychmiast przybrała nieprzenikniony wyraz.
— Nie wiemy.
— Ale coś przecież musi pan wiedzieć…
Przez otwarte drzwi wtoczył się robot. Miał kształt stołu i zupełnie zbędny dodatek w postaci kratki imitującej przyjazny uśmiech. Na blacie miał zakrytą tacę. — Lunch dla pokoju 612 — oznajmił przyjemnym tonem.
Poczułam zapach pieczonego kurczaka, ryżu — prawdziwego, nie sojsyntetycznego jedzenia, którego nie kosztowałam już od miesięcy. Nagle poczułam się głodna jak wilk.
Wszyscy przyglądali się, jak jem. Obserwowali mnie z dość szczególną uwagą. Nieważne. Soki spływały mi po brodzie, ryż wypadał z ust. Świeży cukrowy groszek, korzenny sos jabłkowy. Czułam nieprzepartą żądzę jedzenia — pochłaniało mnie to, co pochłaniałam. Żadna ilość jedzenia nie byłaby dla mnie zbyt wielka.
Kiedy skończyłam, wyczerpana opadłam na poduszki. I Hewitt, i Koehler mieli ten sam wyraz twarzy, ale za nic nie mogłam go rozszyfrować. Nastąpiła teraz długa, brzemienna chwila ciszy — jak dla mnie, zupełnie zbędna.
— I co teraz? Kiedy mam stanąć przed sądem?
— To nie będzie konieczne — odparł Koehler. Jego twarz pozostała nieprzenikniona. — Jest pani wolna i może odejść.
Moje nagłe wyczerpanie równie nagle mnie opuściło. Nie tak zwykle działa ten system.
— Zostałam aresztowana za utrudnianie śledztwa, uczestnictwo w spisku mającym na celu obalenie…
— Zarzuty zostały wycofane.
Tym razem Hewitt. Wyglądało to tak, jakby wymieniali się rolami. Albo jakby dotychczasowe role przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Leżałam chwilę, przemyśliwując sobie to wszystko.
— Chcę zobaczyć jakieś holowiadomości — powiedziałam z wolna.
— Jest pani wolna i może odejść — powtórzył Hewitt frazę Koehlera beznamiętnym tonem.
Przerzuciłam nogi nad krawędzią łóżka. Szpitalna koszula wydęła się wokół mnie bezkształtnie. W wielkich chwilach nawet najmniejsze drobiazgi mają swoje znaczenie — w ten sposób świat przypomina nam, jacy jesteśmy malutcy. Zapytałam tonem żądania: — Gdzie są moje rzeczy? — jakbym rzeczywiście chciała otrzymać z powrotem wybłocony tani kombinezon i kurtkę, w których przywieziono mnie do szpitala.
Na pewno mam w ciele jakiś sprzęt do inwigilacji. Podskórne nadajniki, radioaktywne markery we krwi i kto wie co jeszcze. Nigdy nie będę w stanie tego wszystkiego odnaleźć.
Robot przywiózł mi moje ubranie. Przebrałam się, obojętna na spojrzenia obserwujących mnie mężczyzn. Zwykłe zasady przestały obowiązywać.
— A co z Lizzie? Z Billym?
— Wyjechali dwa dni temu. Dziecko wyzdrowiało.
— Dokąd pojechali?
— Nie posiadamy informacji na ten temat — oświadczył Koehler.
Kłamał. Tych informacji nie było tylko dla mnie. Zostałam wykluczona z rządowej sieci.
Wymaszerowałam z pokoju przekonana, że zatrzymają mnie na korytarzu, przy windzie, w holu. Wyszłam przez frontowe drzwi. Wokół nie było żywego ducha — nikt nie zbliżał się od strony parkingu, nikt nie spieszył się na spotkanie z bratem, żoną czy wspólnikiem. Jakiś robot pielęgnował genomodyfikowaną wiosenną trawę, która dla moich nawykłych do East Oleanty oczu wyglądała agresywnie zielono. Powietrze było delikatne i ciepłe. Wiosenne słońce rzucało długie, popołudniowe cienie. Wisienka stała obsypana mnóstwem pachnących różowych kwiatów. Moja kurtka była zbyt ciepła — zdjęłam ją i porzuciłam na chodniku.
Przeszłam się wzdłuż budynku, głowiąc się, co robić dalej. Byłam tego tylko zwyczajnie ciekawa, nawet nie jakoś bardzo, co już wtedy powinno mnie zastanowić. Rzeczywistość mogła mnie już tylko zainteresować, w żadnym razie zaskoczyć. A nawet i to zainteresowanie wykazywało pewien brak trwałości. Następny krok to już katatonia.
Dotarłam do rogu i skręciłam. Stał tam gotowy do drogi wahadłowy autobus, zielony jak genomodyfikowaną trawa. Miał otwarte drzwi. Wsiadłam.
— Proszę o kredyt — odezwał się autobus.
Moje dłonie przeszukały niezgrabnie kieszenie kombinezonu. Znalazły chip kredytowy — nie amatorski chip żywieniowy, ale prawdziwy wołowski kredyt.
Wsunęłam go w otwór.
— Dziękuję — powiedział autobus.
— Na jakie nazwisko wystawiono ten chip?
— Przekroczono zdolności komunikacyjne tego urządzenia. Jaki jest cel podróży? Civic Plaża, hotel Szeherezada, hotel Ioto, Dworzec Centralny grawkolei czy Excelsior Square?
— Dworzec Centralny grawkolei. Drzwi wahadłowca zamknęły się.
Na stacji było sporo ludzi — Amatorów w jaskrawokolorowych kombinezonach i kilkoro Wołów z agencji rządowych. W końcu to było Albany, stolica stanu. Wszyscy dokądś się spieszyli. Weszłam do dworcowej kafeterii gubernatora Johna Thomasa Lividini. Przy stoliku w kącie trójka mężczyzn gorączkowo o czymś rozprawiała. Pas żywieniowy nie działał. Holosieć pokazywała wyścigi skuterowe, ale żaden z mężczyzn nawet nie podniósł głowy, kiedy zmieniłam kanał na wołowskie wiadomości.
— …nieprzerwanie rozprzestrzenia się na obszarze wszystkich południowych i środkowozachodnich stanów. Ponieważ sztuczny wirus może być przenoszony przez wiele gatunków zwierząt i ptaków, Centrum Kontroli Chorób zaleca unikanie wszelkich kontaktów z dziką fauną. Ponieważ choroba ta u ludzi odznacza się wysokim stopniem zakaźności…
Zmieniłam kanał.
— …ścisłe embargo na handel obiektami fizycznymi, turystykę, wymianę pocztową albo też jakikowiek obiekt, który miałby się przedostać do Francji ze Stanów Zjednoczonych. Podobnie jak w przypadku innych nacji, francuska histeryczna obawa przed zarażeniem spowodowała…
— …wyraźnie dobiegł już końca. Naukowcy z Instytutu Techniki w Massachusetts wystosowali oświadczenie, w którym stwierdzają, iż nieprawdą jest, jakoby dysymilator duragemowy działał zgodnie z wytyczonym mu uprzednio kursem, lecz raczej z upływem czasu okazał się przedsięwzięciem chybionym, a to z powodu błędnego pojmowania całego skomplikowanego zakresu jego konstrukcji. Szef Wydziału Inżynierii, Myron Aaron White, rozmawiając z nami w swoim biurze w…
Zmieniłam kanał.
— …chroniczny niedostatek żywności. Sytuacja jednakże rychło powinna ulec poprawie, ponieważ tak zwany kryzys dysymilatora duragemowego wyraźnie osłabł w wyniku…
Oglądałam przez bitą godzinę. Tu głód opanowano, tam znów narastał. Sztucznie wyhodowana plaga tu się rozprzestrzeniała, tam znów została zbadana. Tu reszta świata została zainfekowana przez amerykańskie towary i podróżnych, a tam świat wykazywał tylko niewielkie wpływy zarówno kontaminacji duragemowej, jak i „plagi dzikich zwierząt”. W niektórych rejonach awarie duragemowe znacznie się nasiliły, ale naukowcy zbliżają się już do rozwiązania problemu, którego jednakże nie sposób dobrze zrozumieć ze względu na wysoce zaawansowany charakter badań, przy których naukowcy zbliżają się do pewnego epokowego odkrycia. Albany to jednak Albany.
Ani razu nie padła wzmianka o podziemnej organizacji nanotechnicznych sabotażystów. Ani razu nie padła wzmianka o naziemnej organizacji Huevos Verdes. Superbezsenni równie dobrze mogliby w ogóle nie istnieć. Podobnie Miranda Sharifi.
Podeszłam do stolika tamtych mężczyzn. Podnieśli na mnie wzrok, ale bez śladu uśmiechu na twarzy. Miałam purpurowy kombinezon i fioletowe genomodyfikowane oczy. Nawet nie musiałam sprawdzać, czy mam przy pasku osobiste pole ochronne — z pewnością miałam. Koehler chciał mnie mieć żywą, byłam przecież bardzo kosztownym chodzącym laboratorium.
— Wiecie, chłopaki, jak mogę się dostać do Edenu?
Dwie twarze pozostały wrogie. Trzecia, najmłodsza, błysnęła oczyma i przybrała nieco przyjemniejszy wyraz. Zatem zwróciłam się bezpośrednio do właściciela tej twarzy.
— Jestem jakaś chora. Chyba to złapałam.
— Harry, ona jest genomodyfikowana — odezwał się najstarszy. W jego głosie nie wyczułam najlżejszej obawy przed zarażeniem.
— Jest chora — odpowiedział Harry głosem o wiele starszym niż jego twarz.
— Nawet nie wiesz, kim…
— Idź do automatu ze słoneczkiem przy torze dwunastym. Jest tam kobieta z naszyjnikiem z gwiazdek. Ona cię weźmie do naszego Edenu.
„Naszego”. A więc jest ich więcej. Zostały z góry przygotowane przez Huevos Verdes — wraz z technologią, dystrybucją, rozpowszechnianiem informacji i ze wszystkim. A środki bezpieczeństwa między Amatorami — jeżeli w ogóle można tak to nazwać — ograniczały się do łagodnych napomnień towarzysza Harry’ego, co oznaczało, że rząd wcale się w to nie miesza. Zakręciło mi się w głowie.
W czasie dość długiego spaceru do toru dwunastego widziałam tylko czternaścioro ludzi, w tym dwóch wołowskich technicznych. Nie zauważyłam, żeby z tej stacji odchodziły jakieś pociągi. Robosprzątaczka stała nieruchomo w miejscu, w którym się zepsuła, ale dookoła nie widać było żadnych puszek, na wpół zjedzonych kanapek, ogryzków genomodyfikowanych jabłek ani papierków po sojsyntetycznych cukierkach. Bez tego stacja wyglądała bardziej jak miejsce dla Wołów niż dla Amatorów.
Przy automacie ze słoneczkiem siedziała na ziemi jakaś kobieta w średnim wieku. Miała na sobie niebieski kombinezon i blaszany naszyjnik z wieczek od puszek, zgiętych i wyklepanych w prymitywne gwiazdki. Usadowiłam się tuż przed nią.
— Jestem chora.
Przyjrzała mi się uważnie.
— Nieprawda.
— Chcę się dostać do Edenu.
— To spytaj szefa policji Randalla, czy chce nas tutaj wszystkich pozamykać. Jemu nie potrzeba żadnych Wołów, którzy udają, że są chorzy, chociaż każdy widzi, że nie są.
Powiedziała to wszystko łagodnym tonem, bez urazy.
— W głąb króliczej nory. Zjedz mnie. Wypij mnie — powiedziałam, na co, naturalnie, ona nic nie odpowiedziała.
Podeszłam do stacyjnego monitora i poprosiłam o informacje na temat odjazdów pociągów. Był zepsuty. Spróbowałam z innym. Dopiero przy czwartej próbie trafiłam na działający monitor, który udzielił mi odpowiedzi.
Tor dwudziesty piąty znajdował się w zupełnie innym rejonie stacji. Panował tu większy ruch, ale wcale nie było więcej śmieci na chodniku. Przy niedużym składzie krzątało się trzech techników. Usiadłam na ziemi po turecku i nie odezwałam się, póki nie skończyli. Zreperowali tylko ten jeden jedyny pociąg i odeszli, wyraźnie zmęczeni. Colin Kowalski i Kenneth Koehler wiedzieli, dokąd będę chciała jechać.
Byłam jedyną pasażerką. To było bezpośrednie połączenie. Słońce ledwie skłaniało się ku zachodowi, kiedy wyszłam na opustoszałą główną ulicę East Oleanty.
Mieszkanie Annie przy Jay Street stało otworem, opuszczone. Nic stąd nie zabrano: ani brzydkich, krzykliwych makatek, ani kubłów na wodę, ani poduszek z plastsyntetycznej tkaniny, ani wzgardzonej lalki Lizzie. Weszłam do środka i ułożyłam się na jej łóżku. Po chwili wstałam i udałam się do kafeterii.
Tam też było zupełnie pusto. Pusty pas żywieniowy stał nieruchomo. Kafeterii nie rozbito — po prostują ewakuowano, tak jak całe miasto. Wszystko, co na uboczu, powinno zostać na jakiś czas usunięte — tak chciał rząd. Ja nie byłam na uboczu. Z ich punktu widzenia byłam jedną z pięciu najważniejszych osób na świecie — czterech chodzących biolaboratoriów i ich pojmanego szalonego naukowca. To ja rządziłam moim laboratorium, podobnie jak troje pozostałych rządziło własnymi. Trzeba mi tylko poczekać tu na nich.
Zanim zupełnie się ściemniło, przeszłam się po śniegu nad brzeg strumienia — do miejsca, gdzie Billy dotykał brązowego królika laską, którą dostał od Lizzie. Królika już tam nie było. Siedziałam na brzegu, przypatrując się chłodnej wodzie, dopóki wieczorny chłód i kamień, na którym usiadłam, nie zmroziły mi tyłka.
Noc spędziłam w mieszkaniu Annie, na kanapie. Ogrzewanie nadal działało. Choć budziłam się często, to jednak zawsze tylko na króciutką chwilę. To nie była prawdziwa bezsenność. Za każdym razem nasłuchiwałam czegoś uważnie wśród ciemności. Ale nie było czego nasłuchiwać.
Któregoś razu, wiedziona jakimś podświadomym impulsem, pomacałam sobie uszy. Dziurki od kolczyków zupełnie zarosły. Przesunęłam palcem po udzie w poszukiwaniu blizny z dzieciństwa. Zniknęła.
Następny ranek zszedł mi na oglądaniu holoterminalu. Mieszkańcy Bannock Falls w stanie Ohio w ciągu dwudziestu czterech godzin zostali doszczętnie wymieceni przez plagę. Robokamera pokazywała stosy ciał leżących tam, gdzie padły — przed kafeterią senator Ellen Piercy Devan. Ciała w ciężkich zimowych kombinezonach leżały jedne na drugich jak ofiary średniowiecznego morowego powietrza.
W Jupiterze, w Teksasie, w czasie zamieszek wysadzono w powietrze cale miasto za pomocą nanotechnicznych środków wybuchowych, które nie miały prawa znaleźć się w rękach Amatorów. Mieszkańcy tego miasta zagrozili, że jeśli w ciągu doby nie otrzymają czterystu pięćdziesięciu kubików żywności — to chyba jakaś biblijna miara — to ruszą na Austin.
Enklawa Wołów w Chevy Chase, w Marylandzie, sama sobie nałożyła kwarantannę — nikt nie może wejść ani wyjść.
Większość krajów w Europie, Południowej Ameryce i Azji nałożyła ścisłe embargo na wszelkie towary pochodzące z Północnej Ameryki, jego naruszenie zaś karane jest śmiercią. Połowa tych krajów utrzymuje, że embargo jest skuteczne, a ich granice są szczelne, druga połowa grozi Stanom Zjednoczonym konsekwencjami prawnymi za upadek własnej infrastruktury i śmierć ludzi. Większość krajów afrykańskich twierdziła jednocześnie jedno i drugie.
Cały Waszyngton — poza Chronioną Enklawą Federalną — stanął w ogniu. Trudno określić, ile zostało nam kompetentnych osób, które mogłyby odpowiedzieć na te „prawne konsekwencje”.
A Timonsville w Pensylwanii zupełnie zniknęło. Liczące dwadzieścia trzy tysiące mieszkańców miasto spakowało się i rozproszyło. I to była jedyna wiadomość, która odzwierciedlała ogromne zmiany, jakie zaszły. Oczywiście nie było ani słowa o tym, dokąd ludzie się udawali, dlaczego i jakie mikroorganizmy ponieśli ze sobą w tej swojej diasporze.
O East Oleancie nie wspomniano.
Po południu zaczął prószyć śnieg, mimo że panowała temperatura nieco powyżej zera. Zastanawiałam się nad wycieczką w góry, do miejsca, w które zaprowadził nas Billy ponad miesiąc temu, ale pogoda uniemożliwiała taki wypad.
Nie zmrużyłam oka przez całą noc — leżałam i wsłuchiwałam się w ciemność.
Rano wzięłam prysznic w łaźni publicznej Salvatore’a Johna DeSanto, która w tajemniczy sposób znowu zaczęła działać. Potem wróciłam do kafeterii. W East Oleancie nadal nie było żywego ducha. Przysiadłam na brzeżku krzesła, jak pilna wołowska dziewczynka, i obserwowałam w holoterminalu, jak mój kraj z wolna dezintegruje się wśród głodu, zarazy, śmierci i wojny, a reszta świata mobilizuje najbardziej zaawansowaną technikę, żeby jak najszczelniej się od nas odgrodzić. Jeżeli nawet były jakieś inne wiadomości, to te stacje ich nie przekazywały. O jedenastej nadawały już tylko trzy kanały.
W południe poczułam nagłą i wszechogarniającą potrzebę, aby posiedzieć nad strumieniem. Potrzeba ta trzasnęła we mnie z siłą religijnego objawienia. Nie ma żadnej dyskusji — muszę pójść i posiedzieć nad strumykiem. Kiedy już się tam znalazłam, zdjęłam ubranie w akcie równie niepowstrzymanym jak rozwolnienie w miejscu publicznym. Było słonecznie, kilka stopni powyżej zera, ale miałam wrażenie, że zrobiłabym to samo, nawet gdyby panował mróz. Po prostu musiałam zdjąć ubranie. Potem rozciągnęłam się jak długa na odsłoniętym kawałku błotnistej ziemi.
Leżałam na plecach w rozmiękłym od słońca błocie, wstrząsana dreszczami, przez jakieś sześć lub siedem minut. Kamienie gniotły mnie w łopatki, uda, w plecy. Od strumienia niósł się cierpki zapach. Marzłam straszliwie. Nigdy dotąd nie było mi równie niewygodnie. Leżałam tak, osłoniwszy oczy ramieniem przed ostrymi promieniami południowego słońca, i nie miałam ochoty się stamtąd ruszyć. Nie mogłam. Aż raptem było już po wszystkim, więc cała rozdygotana usiadłam i z powrotem się ubrałam.
Było po wszystkim.
Zjedz mnie, Wypij mnie — głosiły napisy na buteleczkach, które Alicja znalazła w króliczej norze.
Minęły już pełne dwie doby od dnia, kiedy pożarłam kurczaka, ryż i prawdziwy świeży groszek w szpitalu rządowym w Albany. Nie czułam głodu — tylko szok, niepokój, przygnębienie. To wystarczy, żeby pozbawić kogoś apetytu. Ale ciało potrzebuje swojej porcji paliwa. Nawet kiedy nie ma poczucia głodu, opada poziom glukozy we krwi. W wątrobie i mięśniach jest ukryty zapas skrobi, ale i ten w końcu kiedyś musi się wyczerpać. Krew potrzebuje nowych źródeł glukozy, którą mogłaby roznieść po całym ciele.
Glukoza zaś to nic innego jak tylko zlepek atomów. Węgiel, tlen, wodór. W inny sposób ułożone w pożywieniu, a inaczej w błocie, wodzie i powietrzu. Tak samo energia: inaczej istnieje w wiązaniach chemicznych, a inaczej w słonecznych promieniach.
Energia Y przeorganizowywała istniejące formy energii tak, że zawsze istniały tanie i łatwo dostępne jej źródła.
Nanotechnika przeorganizowywała atomy, które przecież znajdowały się wszędzie dookoła.
Czułam, jak pod ubraniem błoto nadal oblepia mi plecy i uda. Usiłowałam sobie przypomnieć, jak się nazywają te otworki, przez które oddychają rośliny, te maleńkie dziurki w epidermie liści i łodyg. Za nic nie mogłam trafić na odpowiednie słowo. Myśli miałam jakoś dziwnie rozwodnione.
Moje ciało samo się żywiło.
Stąpałam ostrożnie, uważnie stawiałam krok za krokiem, powolutku przerzucałam ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Ramiona w ochronnym geście odchylone na boki, gotowe łapać, gdybym upadła. Głowę trzymałam sztywno. Bardzo powoli wspinałam się po stromiźnie brzegu, a była to prawdziwa udręka. Wydało mi się, że już nie mam żadnego wyboru. Poruszałam się tak, jakbym była swoim własnym brzemieniem, delikatnym i kruchym, czułym na najlżejszy wstrząs. Nic nie może się stać memu ciału. Jestem odpowiedzią na głodujący świat.
Nie. Tą odpowiedzią jest Huevos Verdes.
Kiedy to do mnie dotarło, mogłam już iść normalnie. Powlokłam się w górę, do miasteczka. Nie byłam przecież jedyna. W tej chwili były nas już setki, tysiące. Eden istniał na stacji grawkolejowej, obok automatu ze słoneczkiem. Zniknęła cała ludność miasteczka Timonsville w Pensylwanii. Miranda podała do wiadomości publicznej istnienie czyściciela komórek — najłatwiej pojmowalnej części jej projektu — już trzy miesiące temu. A w ciągu jednego miesiąca Huevos Verdes było w stanie zgromadzić cały ocean tej szczepionki, w całym lesie smukłych czarnych strzykawek. I to właśnie robili w tych wszystkich miejscach w kraju, gdzie zaraza nie zabijała ludzi. Nie byłam jedyna. Byłam tylko pierwsza.
Przede mną byli sami Bezsenni.
Moje ciało czuło się świetnie, a raczej należałoby powiedzieć, że wcale go nie czułam. Zniknęło z mojej świadomości, tak jak przystało każdemu zdrowemu i nakarmionemu ciału. Po prostu było, gotowe wspinać się, biegać, pracować lub się kochać, zupełnie niezależne już od kafeterii kongreswoman Janet Carol Land. Niezależne od agrorobotów z zakładów Canco, od politycznych systemów dystrybucji żywności, od FADL, od posiadania środków produkcji, od żniwiarek, kombajnów i banków, którym wiecznie jest się coś dłużnym, od czterdziestu akrów i muła, od młocki, od pańszczyźnianych chłopów na polu, od tegorocznych deszczów i od nalotów szarańczy, od Demeter, Indry i azteckich bóstw kukurydzy. Od siedmiu tysięcy lat cywilizacji zbudowanej na potrzebie żywienia ludzi.
„Coś jeszcze w strzykawce”.
Nadal mogłam jeść normalnie — jadłam przecież kurczaka z ryżem i groszkiem w szpitalu w Albany. Ale nie musiałam. Od tej chwili moje ciało potrafiło konsumować błoto.
Pomyślałam z rozpaczą o wszystkim, co w życiu zjadłam. Wołowina Wellington, chrupkie ciasto wokół soczystej, średnio wypieczonej pieczeni. Makaroniki, pełne świeżo startego kokosu. Ziemniaki Anne, kruche i chrupiące. Szwajcarska gorzko-słodka czekolada. Cassoulet. Alaskańskie kraby — tak jak je przyrządzali we Fruits de la Mer w Seattle. Szarlotka…
Ślinka napłynęła mi do ust. Po chwili mi przeszło. Czy to zaprogramowana reakcja biologiczna? Pewnie nigdy się tego nie dowiem.
Gorące bułeczki, ociekające masłem. Ale przecież nadal mogę je jeść. Jagnię Gaston. Świeża gujawa. Jeśli będę miała okazję. Truskawki ze śmietanką. Czy jednak komuś będzie się chciało produkować lub hodować konieczne składniki bez chłonnego rynku?
Ogarnęła mnie nagła fala mdłości. Chyba byłam w szoku. O zawrót głowy przyprawiał już sam zasięg tego planu, jego zuchwałość. A dokonała tego Miranda Sharifi i jej dwadzieścioro sześcioro nieludzkich Supergeniuszy, myśląc w sposób fundamentalnie różny od naszego, korzystając z własnoręcznie stworzonej techniki, w której każdy krok otwiera drogę następnym, a każde z dwudziestu siedmiu Superumysłów dodawało jej coraz więcej i więcej rozgałęziających się możliwości… Miranda Sharifi, Jonathan Markowitz, Terry Mwakambe i ci inni, których nazwisk nie zapamiętałam, których nigdy nie poznam, którzy nie są tacy jak my i nigdy nie będą, a którzy mimo to zdołali przewidzieć, co się będzie działo w społeczności, do której sami nie należeli, i przedsięwzięli kroki, by temu przeciwdziałać. Planowali, pewnie przez lata całe, i przeprowadzili niewyobrażalnie skomplikowany zamysł, którym odmienia wszystko i dla wszystkich…
I zaraz przyszło mi do głowy, że Woły przecież wiecznie nie były zadowolone z tego, co miały, i nigdy nie umiały na tym poprzestać.
— Jak ona mogła?! — odezwałam się na głos, tak do nikogo.
Przechodziłam właśnie w pobliżu stacji kolejowej. Akurat zatrzymał się na niej pociąg, z którego pustych wagonów wyszli Billy, Annie i Lizzie, każde z węzełkiem na ramieniu. Lizzie dostrzegła mnie, wrzasnęła i puściła się ku mnie biegiem. Stałam i patrzyłam na nich, a głowa robiła mi się coraz lżejsza i lżejsza, czaszka rozdymała się jak balon. Lizzie rzuciła mi się w ramiona. Była wyższa, silniejsza, pełniejsza, a wszystko to stało się w ciągu jednego zaledwie miesiąca. Twarz Billy’ego rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Skoczył do mnie, jakby miał o połowę mniej lat, a tuż za nim podbiegła Annie.
— Billy — powiedziałam. — Billy… A on tylko się uśmiechał.
— Teraz jesteśmy w domu — odezwał się w końcu. — Teraz wszyscy jesteśmy w domu.
Annie pociągnęła nosem. Lizzie ściskała mnie tak, jakby chciała połamać mi żebra. Czułam, jak pod ubraniem odpadają od mojej skóry płatki wysuszonego błota.
— Pospieszcie się — rzuciła Annie. — Chcę być w kafeterii, kiedy zacznie się ten przekaz.
— Jaki przekaz?
Cała trójka popatrzyła na mnie w zdumieniu.
— Ten przekaz, Vicki — powiedziała z naciskiem Lizzie. — Z Huevos Verdes. Ten, o którym od kilku dni ciągle mówią we wszystkich kanałach dla Amatorów. Wszyscy to będą oglądać!
— Oglądałam tylko kanały dla Wołów — wyjaśniłam. Ale jeśli to ma być z Huevos Verdes, to pewnie użyją wszystkich kanałów naraz, amatorskich i wołowskich. Kiedyś już tak zrobili — trzynaście lat temu.
— Ależ, Vicki, to ma być przekaz z Huevos Verdes! — powtórzyła Lizzie.
— Nie wiedziałam — tłumaczyłam się kulawo.
— Ach, te Woły — rzuciła Annie. — Nigdy nic nie wiedzą.
MÓWI MIRANDA SERENA SHARIFI — PRZEMAWIAM DO was z zapisywanego na żywo hologramu zarejestrowanego sześć tygodni wcześniej.
Zapewne chcecie się dowiedzieć, co wam zrobiono.
Zamierzam to wyjaśnić najprościej, jak tylko potrafię. Jeśli moje wyjaśnienia nie będą dostatecznie jasne, proszę o cierpliwość. Nagranie to będzie powtarzane jeszcze przez kilka następnych tygodni na kanale trzydziestym piątym. Być może po wielokrotnym wysłuchaniu niektóre jego partie staną się dla was jaśniejsze. A może, kiedy większa grupa ludzi z technicznym wykształceniem — Wołów — przyjmie nasze zastrzyki, które staramy się udostępniać wszędzie i każdemu, niektórzy z nich będą w stanie wyjaśnić wam wszystko w prostszych słowach. Lecz tymczasem przyjmijcie moje — najprostsze, jakie udało mi się znaleźć przy zachowaniu naukowej dokładności.
Wasze ciała składają się z komórek. A komórka — każda komórka — to w zasadzie zespół systemów przekazywania energii. Podobnie jak każdy organizm, w tym także ludzki.
Podstawowy zasób swojej energii organizmy ludzkie czerpią z pożywienia roślinnego — bezpośrednio lub pośrednio, za pomocą, procesu zwanego fosforylacją oksydacyjną. Wasze ciała rozkładają wiązania wewnątrzcząsteczkowe molekuł zawierających węgiel, a znacząca część powstałej w ten sposób potencjalnej energii jest ładowana w wysokoenergetyczne wiązania fosforowe w kwasie adezynotri-fosforowym (ATP). Kiedy komórki ciała ludzkiego potrzebują energii, czerpią ją z wiązań ATP.
Rośliny czerpią podstawowy zasób energii z energii słonecznej. Czerpią z gleby wodę, a z atmosfery dwutlenek węgla, z których potem tworzą glukozę. Glukoza może być później przetworzona w ATP. Większość roślin do tej fotofosforylacji używa chlorofilu.
Niektóre bakterie — Halobacteria — mogą prowadzić na przemian fosforylację oksydacyjną i fotofosforylację. Mogą zarówno trawić substancje odżywcze, jak i — w sprzyjających warunkach — wytwarzać ATP w procesie fotosyntezy. Innymi słowy, podstawową energię mogą czerpać zarówno z pożywienia, jak i ze światła słonecznego.
Halobakterie nie potrzebują do tego chlorofilu. Zamiast niego używają pigmentu siatkówkowego — retinalu — tego samego, który reaguje na światło w ludzkim oku. Retinal wraz z innymi cząsteczkami białka wchodzi w skład zespołu zwanego bakteriorodopsyną.
Wasze ciała zostały zmodyfikowane tak, że zawierają teraz genetycznie wykreowaną bakteriorodopsynę.
Mieści się ona pod przejrzystymi błonami, znajdującymi się na końcach malutkich kanalików, które wystają spomiędzy martwych komórek zewnętrznej warstwy naskórka. Zmodyfikowana bakteriorodopsyną jest w zakresie wyłapywania fotonów o wiele wydajniejsza — o całe rzędy wielkości — niż jakikolwiek inny występujący w naturze tylakoid.
W przepuszczalnej błonie na powierzchni waszej skóry znajdują się także inne, dodatkowe kanaliki, wyposażone w aktywny mechanizm transportujący. Potrafią one selektywnie absorbować cząsteczki zawierające węgiel, a także inne niezbędne pierwiastki bezpośrednio z gleby lub innej materii organicznej. Zaabsorbowane pierwiastki są następnie poddawane obróbce za pomocą specjalnych genomodyfikowanych enzymów, działających wespół z waszymi ludzkimi tylakoidami i nanomaszynerią, która reprodukuje się właśnie w waszych komórkach.
Proces ten nie jest wam tak obcy, jak mogłoby się zdawać. Zarodek ludzki, kiedy liczy zaledwie kilka komórek, wytwarza zewnętrzną ich warstwę, zwaną trofoblastem. Ów trofoblast posiada niezwykłą właściwość, a mianowicie jest w stanie przetrawiać lub rozpuszczać wszystkie tkanki, z jakimi się zetknie. W ten właśnie sposób zarodek wszczepia się w ścianę macicy. Wasza przeobrażona skóra może w taki sam sposób rozpuszczać i wchłaniać inne rodzaje materii.
Wszczepiono wam także wytworzoe genetycznie mikroorganizmy, które zajmują się wiązaniem azotu.
Tkanka ludzka składa się w 96,6 % z węgla, wodoru, tlenu i azotu. Nanomaszynerią, którą macie obecnie w swoich tkankach, została zaprogramowana tak, aby je wszystkie — a także inne pierwiastki o mniejszym stężeniu — składać w takie cząsteczki, jakie są organizmowi w danej chwili potrzebne. Wszystkie te procesy są napędzane energią słoneczną, która jest w nich wykorzystywana znacznie bardziej efektywnie niż w naturze. Energię tę organizm przechowuje w ATP, ażeby móc skorzystać z niej także wtedy, kiedy nie ma słońca. Aby w pełni zaspokoić dobowe zapotrzebowanie energetyczne, wystarczy nago wystawić się na działanie promieni słonecznych na okres krótszy niż pół godziny. Tak jak w przypadku substancji odżywczych, zaobsorbowany nadmiar może być przechowywany w postaci glikogenu lub tłuszczu.
Czyściciel komórek zniszczy wszelkie komórki nowotworowe, które mogłyby powstać w wyniku wystawienia się na działanie promieniowania ultrafioletowego. Zniszczy także wszelkie cząsteczki toksyczne, jakie mogłyby zostać wchłonięte z gleby.
Nanomaszyneria będzie utrzymywać wasz system gastryczny w stanie ciągłej gotowości do działania, nawet wtedy, kiedy przez dłuższy czas nie będzie używany. Genomodyfikowane enzymy zaprojektowano tak, by eliminowały — poprzez allosteryczne interakcje — wszelkie subiektywne odczucia głodu.
Kiedy macie dostęp do pożywienia, możecie jeść i magazynować energię przez fosforylację oksydacyjną. Kiedy nie ma pożywienia, możecie położyć się bezpośrednio na ziemi, w nasłonecznionym miejscu, i czerpać energię z fotofosforylacji.
Teraz już rozumiecie.
Jesteście autotrofami.
Jesteście wolni.