KSIĘGA TRZECIA Październik 2114

Miarą naszego postępu jest nie to, że dodamy dóbr tym, którzy już mają ich nadmiar, ale to, czy damy dość tym, którzy mają ich zbyt mało.

FRANKLIN DELANO ROOSEVELT, DRUGIE EXPOSE PREZYDENCKIE

10. Diana Covington: East Oleanta

DOBRĄ STRONĄ UGRZĘŹNIĘCIA W ZAPADŁEJ DZIURZE, takiej jak East Oleanta, był fakt, iż uświadomiłam sobie, że ANSG nie ma pojęcia, gdzie podziewa się Miranda Sharifi. To była przecież ultranowoczesna i bardzo stanowcza w działaniu agencja, ale najwyraźniej nie miała pojęcia nawet, gdzie ja jestem. Nie korzystałam z żadnej tożsamości z zestawu przekazanego mi przez Colina Kowalskiego, choć w drodze do East Oleanty zmieniałam personalia trzy razy. Victoria Turner została uwiarygodniona w urzędzie skarbowym, w stanie Teksas, w banku, w którym złożono jej rodzinny majątek, w odpowiednich firmach softwerowo-edukacyjnych, w Państwowym Instytucie Opieki Zdrowotnej, w sklepach spożywczych… Mój przyjaciel fałszerz był naprawdę dobry w swoim fachu. Czy dość dobry, by przekonać Huevos Verdes? A kto to wie? Jedno wiedziałam na pewno: ANSG nie ma pojęcia o miejscu mego pobytu.

Drugim godnym odnotowania faktem było to, że nie zadzwoniłam do ANSG i nie powiedziałam, gdzie jestem i co podejrzewam. Składam to na karb własnej pychy. Chciałam móc im powiedzieć: „Oto Miranda Sharifi w swoim nielegalnym laboratorium genetycznym — szerokości geograficznej 43°45’16”, długości geograficznej 74°50’87” — bierzcie ją, chłopcy”, a nie: „No cóż, zdaje mi się, że ona jest gdzieś tutaj w pobliżu — to możliwe, choć nie mam na to dowodu”. Gdybym była normalnym agentem, nie tolerowano by tak długiego milczenia z mojej strony. Ale nie byłam normalnym agentem. Niczym nie byłam normalnie. I bardzo chciałam, żeby w całym moim nieefektywnym życiu choć raz udało mi się coś zdziałać samodzielnie. Było mi to bardzo potrzebne.

Rzecz jasna, tak samo jak ANSG nie znałam dokładnie miejsca, gdzie ukrywa się Miranda Sharifi, choć podejrzewałam, że musi to być gdzieś pod ziemią w lesistych okolicach gór Adirondack, niedaleko East Oleanty. Ale nie miałam zielonego pojęcia, gdzie należy jej szukać.

Aż do spotkania z Lizzie Francy.


* * *

Jeszcze tego samego wieczoru wróciłam obejrzeć Lizzie i opowiedziałam jej o najprostszych operacjach komputerowych. Widziałam wtedy, jak Billy Washington zmienił się na twarzy, kiedy spytałam o Eden. Ten człowiek był najmniej przekonującym kłamcą, jakiego w życiu spotkałam. Wiedział coś na temat Edenu, a przy tym był beznadziejnie zakochany w o wiele twardszej i o wiele bardziej konwencjonalnej Annie, Lizzie zaś dosłownie robiła z nim, co chciała. Biedaczysko Billy.

Lizzie siedziała na kanapie, miała na sobie różową koszulę nocną, a włosy splecione w szesnaście warkoczyków. Na kocu walały się jakieś elektroniczne podzespoły. Obejrzałam to wszystko przez ramię Billy’ego, który nie chciał mnie wpuścić do środka.

— Lizzie sobie śpi.

— Nie, wcale nie śpi, Billy. Przecież widzę.

— Vicki! — krzyknęła Lizzie swoim dziecięcym głosikiem, aż coś drgnęło mi w piersiach. — Jesteś!

— Źle się czuje, nie potrzeba jej teraz towarzystwa.

— Nic mi nie jest — zaprzeczyła Lizzie. — Wpuść Vicki, Billy! Prooooszę!

No i wpuścił, z nieszczęśliwą miną. Annie nie było w domu.

— Co ty tu masz, Lizzie? — zapytałam.

— Roboobierak z kuchni w kafeterii — odpowiedziała natychmiast, bez śladu poczucia winy. Billy skrzywił się boleśnie. — Zepsuł się i rozebrałam go, żeby zobaczyć, czy nie dam rady naprawić.

— I dasz radę?

— Nie. A ty?

Popatrzyła na mnie z głodem wiedzy pobłyskującym w brązowych oczach. Billy wyszedł.

— Pewnie nie — odparłam. — Nie jestem technicznym od robotów. Ale daj popatrzeć.

— Sama ci pokażę.

Pokazała. Złożyła części roboobieraka z prostym, standardowym chipem Kellora, napędzanym energią Y. Chodziłam do jednej szkoły z Alison Kellor, która zawsze prezentowała znużoną pogardę dla imperium elektronicznego, które miała w przyszłości odziedziczyć. Lizzie poskładała robot w niecałe dwie minuty i pokazała mi, że nie chce działać, mimo że chip jest nadal aktywny.

— Widzisz ten tu malutki kawałeczek, Vicki? Tam gdzie rączka obieraka łączy się z resztą robota? On tak jakby się roztopił.

— Jak sądzisz, dlaczego?

Wielkie, brązowe oczy wpatrzyły się we mnie uważnie.

— Nie wiem.

— A ja wiem.

Zniszczony fragment zrobiono z duragemu. To znaczy — był z duragemu, dopóki nie zaatakował go zbuntowany dysymilator.

— Co go tak stopiło, Vicki?

Okręciłam robota w dłoniach, szukając innych duragemowych złączy. I znalazłam, rozsiane między mniej trwałymi, ale tańszymi częściami z plastiku. Te inne nie były „tak jakby roztopione”.

— Co go tak stopiło, Vicki? Vicki?!

Poczułam na ramieniu jej dłoń.

Dlaczego nie wszystkie duragemowe części zostały zaatakowane? Bo dysymilator miał jednak swój mechanizm zegarowy. Po pewnym czasie podlegał autodestrukcji, a także przestawał się reprodukować po wytworzeniu odpowiedniej liczby kopii. Wiele, może nawet większość, urządzeń nanotechnicznych miało tę furtkę bezpieczeństwa.

— Co go tak stopiło, Vicki? No co?!

Teraz Lizzie potrząsała już moim ramieniem.

— Taka maluteńka maszynka. Tak mała, że nie można jej zobaczyć.

— Dysymilator duragemowy? Taki, co widziałam w sieciach informacyjnych?

W końcu zmusiła mnie, żebym na nią spojrzała.

— Oglądasz sieci dla Wołów?

Długo i z powagą taksowała mnie wzrokiem. Widziałam, jak ważna to dla niej decyzja: zaufać czy nie. Na koniec rzuciła tylko, jakby to była cała odpowiedź:

— W końcu mam już dwanaście lat.

— Ach tak. A w jaki sposób dwunastolatka ogląda sieci informacyjne? Przecież nigdy się ich nie włącza w kafeterii.

— W nocy niczego się nie włącza. No, w niektóre noce. Wtedy idę tam i oglądam.

— Wymykasz się?

Pokiwała poważnie głową, pewna, że kiedy to przyzna, świat cały się zawali. No i miała rację. Nie wyobrażałam sobie nawet, że może istnieć jakieś amatorskie dziecko z jej ambicją, ciekawością, inteligencją i śmiałością. Lizzie Francy nie miała prawa istnieć. Była tak samo nie kontrolowana jak dysymilator duragemowy i tak samo niepożądana. Zarówno dla Amatorów, jak i Wołów.

A po chwili zrozumiałam, że mogę wykorzystać tę jej odmienność.

— Lizzie, chciałabyś zrobić ze mną pewien interes?

Rzuciła mi czujne spojrzenie.

— Jeśli ty powiesz mi coś, co chcę wiedzieć, ja powiem ci wszystko, co wiem o tym, jak działają różne maszyny.

W mgnieniu oka twarz Lizzie się zmieniła. Rzuciła się żarłocznie na moją obietnicę, jak przystało takiej małej, obiecującej piranii.

— Dałaś słowo, Vicki, sama słyszałam! Obiecałaś, że pomożesz mi się dowiedzieć, jak działają maszyny!

— Tyle, ile mogę. Nie wszystko.

— Ale dałaś słowo!

— Tak, dałam słowo. Ale w zamian ty musisz odpowiedzieć na wszystkie moje pytania.

Rozważała to sobie, przechyliwszy głowę jak ptaszek, a szesnaście warkoczyków sterczało na wszystkie strony. W końcu doszła do wniosku, że nie widzi w tym żadnych istotnych pułapek.

— No dobra.

— Lizzie, słyszałaś kiedy o Edenie?

— O tym z Biblii?

— Nie. O tym stąd, z East Oleanty.

Wyraźnie się zawahała.

— Ty też dałaś słowo — powiedziałam.

— Słyszałam, jak Billy i mama kiedyś o tym rozmawiali. Mama mówiła, że Eden istnieje tylko w Biblii. A Billy mówił, że on nie byłby tego taki pewny. Powiedział, że może w górach albo w lasach jest takie miejsce, o którym nie wiedzą Woły, a Amatorzy mogą tam pracować. Myśleli wtedy, że ja już śpię.

Takie miejsce, o którym nie wiedzą Woły. W East Oleancie znaczyło to „Woły w rządzie”.

— Czy Billy chodzi czasem do lasu sam, bez twojej mamy?

— Pewnie. On to bardzo lubi. Mama nigdy by się nie wybrała do lasu. Jest za gruba — oznajmiła Lizzie rzeczowo; przypomniała mi Desdemonę, która bez skrupułów i ceregieli porwała moją blaszaną bransoletkę.

— Jak często tam chodzi? Na jak długo?

— Co parę miesięcy. Na pięć-sześć dni. Tylko że teraz robi się już za stary. Moja mama tak mówi.

— Czy to znaczy, że już nie będzie tam chodził?

— Nie, wybiera się w przyszłym tygodniu. Powiedział jej, że musi iść, no chyba że się zepsuje coś ważnego, bo wtedy będzie się bał zostawić nas same. Ale przecież mamy jedzenie. — Wskazała na żałosne kupki pozbawionej smaku syntetycznej żywności, gnijącej w kubłach po kątach.

— Kiedy dokładnie?

— We wtorek.

Lizzie wie wszystko. Ale co wiedział Billy? Czy wiedział, gdzie jest Miranda Sharifi?

— O której zwykle wychodzi?

— Bardzo wcześnie rano. Vicki, jak będziesz mnie uczyła tego wszystkiego o maszynach? I kiedy zaczynamy?

— Jutro.

— Dzisiaj.

— Jeszcze nie wyzdrowiałaś. Miałaś zapalenie płuc, wiesz przecież. A wiesz, co to znaczy?

Potrząsnęła przecząco głową, aż zatrzęsły się różowe wstążeczki. Gdyby to była moja dziewczyna, poprzewiązywałabym te jej warkoczyki mikrowłóknami.

— Zapalenie płuc to choroba wywoływana przez bakterie, które są jakby maleńkimi żywymi maszynkami i które w twoim organizmie są niszczone za pomocą innych żywych maszynek, specjalnie do tego zaprojektowanych. I od tego właśnie jutro zaczniemy. Jeśli ma się właściwe kody, można wywołać odpowiednie programy w terminalu hotelowym, gdzie ludzie rzadko się pojawiają…

Po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że Annie może mieć coś przeciwko moim edukacyjnym planom; być może będę musiała uczyć Lizzie po nocach.

— Jakie kody?

Jej ciemne oczy lśniły ostrym blaskiem jak ostrza karbonowych igieł.

— Jutro ci pokażę.

— Ja już kiedyś przeprogramowałam robota przy wejściu do kuchni tak, żeby wpuszczał mnie i mamę. Znam się już trochę na tym terminalu w hotelu. To powiedz mi, tylko troszeczkę, jak…

— Do widzenia, Lizzie.

— Powiedz tylko, jak…

— Do widzenia.

Kiedy zamykałam drzwi, Lizzie po raz kolejny rozkładała na części roboobierak.


* * *

Przez następne sześć tygodni Lizzie spędzała niemal cały swój czas przy hotelowym terminalu, podłączona do programów edukacyjnych rozległej sieci bibliotecznej Wołów. Pojawiała się w hotelu o najdziwniejszych porach: wcześnie rano, z włosami wilgotnymi po kąpieli, albo o zmierzchu, kiedy to — jak przypuszczałam — jej matka była przekonana, że Lizzie bawi się z koleżankami, Carleną i Susie, parą tępych gąsek. Uczyła się w przerażającym tempie — teraz, kiedy miała dostęp do konkretnej wiedzy. Nie kontrolowałam jej postępów, tylko udzielałam wyjaśnień, kiedy miała do mnie jakieś pytania. Po pierwszym dniu opanowała całkowicie systemy komputerowe — zarówno teorię, jak i praktyczne zastosowania.

Po tygodniu pokazała mi, jak przeprogramowała jedną z jeszcze funkcjonujących robosprzątaczek tak, żeby tańczyła. Maszyna wiła się po moim ohydnym pokoju hotelowym jak w napadzie tańca świętego Wita. Lizzie tak strasznie się śmiała, że aż spadła z łóżka i leżała potem bezsilnie na podłodze, zanosząc się od śmiechu i trzymając za brzuch. I to właśnie wtedy to niepożądane, gorącokrwiste coś jeszcze raz drgnęło mi w piersiach.

W miesiąc przerobiła pierwsze dwie klasy Amerykańskiego Towarzystwa Edukacyjnego — akredytowanego oprogramowania szkolnego średniej szkoły o profilu informatycznym.

Po sześciu tygodniach zademonstrowała mi radośnie, jak włamała się do bazy danych Korporacji Hallera. Zaglądałam jej przez ramię, zastanawiając się, czy programy zabezpieczające u Hallera wykryją, że intruz pochodzi z East Oleanty, gdzie nie ma prawa być nikogo, kto zdolny jest do komputerowych włamań. Czy ANSG sprawdza włamania do sieci korporacji?

Zaczynam chyba mieć manię prześladowczą. Przecież musi być ze ćwierć miliona nastoletnich hakerów, którzy buszują po sieciach wielkich korporacji tylko po to, żeby zaliczyć sprawnościowy wyczyn.

No tak, ale tamci to dzieci Wołów.

— Lizzie — oznajmiłam — żadnych więcej włamań do sieci. Przykro mi, kochanie, ale to może być niebezpieczne.

Zacisnęła wargi — podejrzliwa mała Annie.

— Jak to niebezpieczne?

— Mogą cię wyśledzić, przyjechać tu i aresztować. A wtedy wsadzą cię do więzienia.

Czarne oczy rozszerzyły się strachem. Miała zakodowany szacunek dla władzy, a w każdym razie dla siły. Tchórzliwa mała Annie.

— Daj słowo — zażądałam nieugięcie.

— Daję słowo!

— I wiesz, co ci powiem? Jutro pojadę do Albany grawpociągiem i kupię ci przenośny terminal z biblioteką w kryształach. Jest tam o wiele więcej, niż uda ci się uzyskać tutaj. Nie uwierzysz, czego tam będziesz mogła się nauczyć.

No i przenośnego terminalu nie da się wyśledzić. Mogę skorzystać z konta Darli Jones, które po sfinansowaniu kryształowej biblioteki i kompatybilnego urządzenia powinno zejść w okolice zera. Może lepiej będzie pojechać gdzieś dalej niż do Albany. Może kupię to w Nowym Jorku.

Lizzie wpatrywała się we mnie, po raz pierwszy w życiu niezdolna wykrztusić z siebie słowa. Jej różowe usta ułożyły się w małe „o”. A w następnej chwili już wisiała na mojej szyi, owiewając mnie zapachem taniego mydła z przydziału, wyrzucała pospiesznie zduszone słowa:

— Vicki… kryształowa biblioteka… Och, Vicki…

— Tak, dla ciebie.

Nie powiedziałam nic więcej. Nie mogłam.

Anthony, który nastał przed Russellem, a po Paulu, powiedział mi kiedyś, że nie ma czegoś takiego jak macierzyński lub ojcowski instynkt. Wszystko to to tylko intelektualna propaganda, mająca wymóc na istotach ludzkich poczucie odpowiedzialności, którego tak naprawdę wcale nie chcą, ale nie potrafią się do tego przyznać. Powstało w wyniku naporu stosunków wewnątrzspołecznych, a nie rzeczywistych sił natury.

Kiedyś kochałam się w prawdziwych kretynach.


* * *

Trzy dni po tym, jak przywiozłam Lizzie tę jej kryształową bibliotekę, o czwartej rano byłam już na nogach, gotowa jeszcze raz podążyć za Billym w głęboki las. Dzięki naszej umowie Lizzie informowała mnie na bieżąco o jego planach. Mówiła mi, że zwykle wybierał się do lasu raz na kilka miesięcy, ale teraz chadzał tam o wiele częściej. Możliwe nawet, że mnie i Lizzie uniknęło kilka krótszych wycieczek. Coś kazało mu zagęścić harmonogram owych biwaków, a ja miałam nadzieję, że to coś doprowadzi mnie do Edenu, o którym ostrożne wzmianki coraz częściej pojawiały się w różnych kanałach dla Amatorów. Skąd były nadawane? I przez kogo? Daję głowę, że nie wchodziły w skład normalnych przekazów z Albany.

Tego ranka prószył śnieg — jakby od niechcenia, nie na poważnie — choć to przecież była dopiero połowa października. W San Francisco nie przykładałam zbyt wielkiej wagi do tego gadania o „nadchodzącej miniepoce lodowcowej”. W górach Adirondack natomiast nie miałam zbyt wielkiego wyboru. Wszyscy dookoła chodzili okutani w zimowe kombinezony, które były zadziwiająco ciepłe, choć zafarbowane nie bardziej gustownie niż letnie. Jaskrawo-żółte, karmazynowe, niebieskie i wściekle zielone. A dla bardziej konserwatywnej części społeczności — w kolorze krowich placków.

Taki właśnie miał na sobie Billy, kiedy wyłonił się ze swego bloku o czwartej czterdzieści pięć. Na ramieniu miał plastsyntetyczną torbę. Na dworze było jeszcze ciemno. Billy ruszył w stronę rzeczki, która płynęła na skraju miasta, pięć czy sześć bloków od tego, co uchodziło tu za śródmieście. Szłam tuż za nim, dopóki miałam osłonę z budynków. Kiedy się skończyły, pozwoliłam, żeby zniknął mi z pola widzenia, a potem ruszyłam po jego śladach, wyraźnych na cienkiej warstwie świeżego śniegu. Po jakiejś mili ślady urwały się nagle.

Stałam pod sosną, której najniższa gałąź rosła na wysokości trzech metrów, i zastanawiałam się co dalej. Wtem za moimi plecami rozległo się ciche:

— Tak samo kiepsko idzie pani w lesie jak za pierwszym razem. Nic lepiej.

Odwróciłam się.

— Jak to zrobiłeś?

— Nieważne, jak ja to zrobiłem, ważne, co pani tutaj właściwie robi.

— Śledzę cię.

— Po co?

Nigdy przedtem o to nie pytał. Kiedy poprzednio za nim chodziłam, w ogóle nie chciał ze mną o tym rozmawiać. Wyglądał teraz niezwykle imponująco, stojąc tak wśród tego pustkowia z sędziowską powagą na pomarszczonej twarzy — prawdziwy Mojżesz Amatorów.

— Billy, gdzie jest Eden? — zapytałam.

— To o to pani chodzi, co? Nie wiem, gdzie jest, a nawet gdybym wiedział, i tak bym pani tam nie zabrał.

Zabrzmiało obiecująco: jeśli ktoś czuje, że ma powody, żeby czegoś nie robić, to przynajmniej uważa to coś za możliwe. A od uznania możliwości do zgody krok mniejszy niż od całkowitych zaprzeczeń.

— A dlaczego?

— Co dlaczego?

— Dlaczego nie zabrałbyś mnie do Edenu, nawet gdybyś wiedział, gdzie jest?

— Bo to nie miejsce dla Wołów.

— To jest miejsce dla Amatorów?

Chyba się zorientował, że za dużo powiedział. Demonstracyjnie zdjął z ramienia torbę, odgarnął śnieg ze zwalonego pnia i zasiadł na nim z miną kogoś, kto nie ruszy się z miejsca, dopóki nie odejdę. Będę musiała go podrażnić przedstawiając nieco więcej faktów.

— Ale to nie jest też miejsce dla Amatorów, prawda, Billy? To miejsce Bezsennych. Widziałeś w tym lesie jakiegoś Superbezsennego z Huevos Verdes, może nawet kilku. Mają głowy większe niż normalnie i mówią trochę za wolno, bo rzeczywiście muszą mówić wolniej, niż myślą. Myślą o tyle szybciej od nas i w o tyle bardziej skomplikowany sposób, że z dużym wysiłkiem muszą wybierać najprostsze słowa, żebyśmy mogli ich zrozumieć. Widziałeś kogoś takiego, prawda, Billy? To był mężczyzna czy kobieta?

Patrzył na mnie niewzruszenie.

— Kiedy to było, Billy? W lecie? Czy może jeszcze dawniej?

— Ja tam nikogo nie widziałem.

Podeszłam do niego i stanowczym ruchem położyłam dłoń na jego ramieniu.

— Ależ widziałeś. Kiedy to było?

Teraz wpatrywał się w okrytą śniegiem ziemię; był zły, ale nie chciał czy też nie umiał tego okazać.

— No dobra, Billy — westchnęłam. — Jeśli nie chcesz mi powiedzieć, to nie. I masz rację: nie mogę śledzić cię po lasach, bo nie mam pojęcia, jak to robić. No i już zdążyłam zmarznąć.

Nadal się nie odzywał. Powlokłam się z powrotem do miasta. Komputer Lizzie i kryształowa biblioteka to nie wszystko, co Darla Jones przywiozła z wycieczki do Nowego Jorku. Sygnalizator, który przypięłam do pleców jego plastsyntetycznej kurtki, tuż za ramieniem, a poniżej karku, w miejscu, gdzie nie będzie mógł go dostrzec, póki nie zdejmie kurtki, zgłosił się natychmiast jako nieruchomy punkt na moim ręcznym monitorku. I przez bitą godzinę pozostał w tym samym miejscu. Czy ten facet nie marznie?

Russell, który nastał przed Davidem, a po Anthonym, miał swoją teorię na temat temperatury ciała. Twierdził, że my, Woły, którzy przywykliśmy do ciągłego przystosowywania do swoich potrzeb wszystkiego, co mogłoby sprawić nam problem, zatraciliśmy zdolność ignorowania niewielkich wahań temperatury. Nieustanne rozpieszczanie środowiskowe zupełnie nas rozmiękczyło. Russell upatrywał w tym czynnik pozytywny, ponieważ dzięki temu bardzo łatwo było wyróżnić ludzi sukcesu i tych wysoce zharmonizowanych genetycznie (a to, naturalnie, byli jedni i ci sami ludzie). Widzisz osobę, która wciąga na siebie sweter przyjednostopniowym spadku temperatury, i wiesz, że masz przed sobą przedstawiciela lepszej klasy. Zabrakło mi opanowania, żeby mu na to nie odpowiedzieć. „Czyli coś w rodzaju księżniczki na ziarnku grochu w skali Celsjusza” — podsumowałam, ale w wypadku Russella takie fantazje zupełnie się marnowały. Rozstaliśmy się w niedługi czas po tym, bo oskarżyłam go o produkowanie jeszcze sztuczniejszych skal podziałów społecznych niż te, które już istnieją w idiotycznej wprost liczbie. On z kolei oskarżył mnie, że jestem zazdrosna o wyższość jego logiki z genomodyfikowanej lewej półkuli mózgowej. Ostatnio słyszałam o nim, kiedy kandydował do kongresu z San Diego, w którym panuje najbardziej chyba monotonny klimat w kraju.

Może jednak Billy Washington zrobił sobie ognisko — monitor tego nie wykaże. Po godzinie, którą spędziłam w ciepełku hotelowego pokoju w East Oleancie, kropka-Billy wreszcie się ruszyła. Przeszedł tego dnia jeszcze kilka mil — w krótkich odcinkach w różnych kierunkach. Jak człowiek, który czegoś szuka. Kropka ani na chwilę nie zniknęła z ekranu, co by znaczyło, że Billy znalazł się poza polem ochronnym z energii Y. To samo działo się przez następne trzy dni i noce. Potem wrócił do domu.

Choć to nie do uwierzenia, nie postawił mi się z powodu tego sygnalizatora. Albo go nie znalazł, nawet kiedy zdjął kurtkę (choć trudno w to uwierzyć), albo nie miał pojęcia, co to jest, i postanowił nad tym nie rozmyślać. Albo — a to przyszło mi do głowy o wiele później — widział go, ale myślał, że przypiął mu go kto inny, może kiedy spał, i ten ktoś chciał, żeby go nie ruszał. Ktoś z lasu. Ktoś, komu Billy chciał zrobić przyjemność.

A może chodziło o coś zupełnie innego. Skąd mam wiedzieć, co myśli Amator? Skąd w ogóle mam wiedzieć, co myślą inni ludzie? Czy ktoś, kto byłby w stanie posiąść tę wiedzę w krótkim czasie, spędziłby osiemnaście miesięcy z Russellem?


* * *

Dwa dni po powrocie Billy’ego Annie oświadczyła:

— Ta grawkolej znów się zepsuła.

Nie mówiła tego do mnie. Siedziałam w jej mieszkaniu — odwiedziłam Lizzie — ale Annie nie przyjęła jeszcze do wiadomości, że się tu znajduję. Nie patrzyła mi w twarz, nie odzywała się do mnie, manewrowała swoim sporawym korpusem wokół przestrzeni, którą zajmowałam, tak jakby to była jakaś niewytłumaczalna i bardzo wadząca czarna dziura. Billy wpuścił mnie pewnie tylko dlatego, że przyszłam z naręczem artykułów z przydziału i jedzeniem, które otrzymałam na chip Victorii Turner i które dorzuciłam do ciągle narastających złóż pod ścianami. W mieszkaniu unosił się zapach, który dziwnie przypominał woń pola, na którym żywiące się odpadkami mikroorganizmy nie nadążały z przerobem.

— Gdzie teraz jest? — zapytał Billy. Miał na myśli pociąg, który utkwił gdzieś na swojej magnetycznej trasie.

— Tu zaraz — odparta Annie. — Ćwierć mili za miastem, tak mówiła Celie Kane. Niektórzy są tacy wściekli, że mogliby go puścić z dymem.

Lizzie podniosła pełen zainteresowania wzrok znad swojego laptopu z bezcenną kryształową biblioteką. Nie byłam świadkiem reakcji Annie na mój podarek, ale Lizzie wszystko mi opowiedziała. Tylko dlatego nadal go miała, że zagroziła ucieczką. „Mam już dwanaście lat — oznajmiła matce — wiele dzieciaków ucieka z domu w tym wieku”. I pewnie tak właśnie jest z dziećmi Amatorów — mogą dowolnie wędrować ze swymi przenośnymi chipami żywieniowymi. To wtedy właśnie Annie przestała się do mnie odzywać.

— Czy pociągi się palą? — spytała Lizzie.

— Nie — odpowiedział krótko Billy. — A robienie szkód w pociągu jest niezgodne z prawem.

Lizzie chwilę to przetrawiała.

— Ale jeśli nikt nie może przyjechać z Albany pociągiem, żeby ukarać tych, co złamią prawo…

— Mogą przylecieć samolotem, nie? — warknęła Annie. — A ty mi tu nie myśl o łamaniu prawa, moja panno!

— Ja nie myślę, tylko Celie Kane — odpowiedziała rozsądnie Lizzie. — A poza tym, do East Oleanty nikt już nie będzie przylatywał z Albany samolotem. Wszystkie te Woły same mają dość własnych kłopotów, jeszcze gorszych niż nasze.

— Słuchajcie głosu dziecka — rzuciłam, ale oczywiście nikt nie zareagował.

Za drzwiami, na korytarzu, ktoś krzyknął. Obok drzwi zadudniły czyjeś biegnące stopy, zawróciły, ktoś uderzył pięścią w drzwi. Billy i Annie popatrzyli po sobie. Billy uchylił drzwi i wytknął głowę na korytarz.

— Co się stało?

— Znowu nie otworzyli składu! Drugi tydzień z rzędu! Mamy zamiar rozwalić tę pieprzoną budę. Potrzebuję jeszcze jednego koca i butów!

— Aha — mruknął Billy i zamknął drzwi.

— Billy — zaczęłam ostrożnie — czy ktoś wie, że macie tu kupę żywności i rzeczy z przydziału?

— Nikt oprócz naszej czwórki — odrzekł nie patrząc mi w oczy. Wstydził się.

— Nie mów nikomu. Nieważne, co będą mówić i jak bardzo będzie im tego potrzeba.

Billy popatrzył bezradnie na Annie. Wiedziałam, że trzyma moją stronę. Jak odkryłam, w East Oleancie działał zdrowy system gospodarki barterowej, istniejącej ramię w ramię z tą oficjalną, wołowską. Oskórowane króliki, dobrze przypieczone nad ogniskiem, były wymieniane na obrzydliwe makatki domowej roboty lub ręcznie haftowane kombinezony. Orzechy za zabawki, słoneczko za jedzenie. Usługi — od opieki nad dzieckiem po seks — za ręcznie robione drewniane meble. Łatwo mogłam sobie wyobrazić, jak Billy przehandlowuje niektóre ze zgromadzonych rzeczy; oczywiście nie wtedy, kiedy istniał choć cień prawdopodobieństwa, że Lizzie może ich potrzebować.

Annie to co innego. Dałaby się pokrajać za Lizzie, ale miała wpojone przekonanie o konieczności dzielenia się i ten bezmyślny konformizm, na którym opiera się społeczne poczucie wspólnoty. No i była uczciwa.

Wstałam i przeciągnęłam się.

— Chyba pójdę obejrzeć wyzwalanie Centrum Dystrybucji Dóbr nadzorcy okręgowego Aarona Simona Samuelsona.

Annie rzuciła skwaszone spojrzenie przeznaczone dla mnie, nie patrząc nawet w moją stronę. Billy, który wiedział, że mam przy sobie zarówno osobiste pole ochronne, jak i broń oszałamiającą, mruknął mimo to nieszczęśliwym tonem:

— Niech pani będzie ostrożna.

Lizzie skoczyła na równe nogi.

— Ja też idę!

— Lepiej siedź cicho, dziecko! Nigdzie nie idziesz, to niebezpieczne!

To oczywiście Annie. Awaria grawkolei zawiesiła chwilowo w działaniu groźbę ewentualnej ucieczki córki.

Lizzie zacisnęła wargi tak mocno, że prawie zniknęły. Nigdy przedtem tego u niej nie widziałam. Ale w końcu była przecież dzieckiem Annie.

— A właśnie, że idę!

— Nie, nie idziesz — wtrąciłam się. — To zbyt niebezpieczne. Opowiem ci, co się będzie działo.

Lizzie, mamrocząc pod nosem, ustąpiła.

Annie nie była mi specjalnie wdzięczna.

Niewielki, może dwudziestoosobowy tłumek walił w piankowe drzwi składu, jako taranu używając kanapy. Wiedziałam, że to działanie bezskuteczne — gdyby bramę Bastylii wykonano z pianki budowlanej, Maria Antonina jeszcze długo po szturmie przebierałaby wśród peruk. Przystanęłam po drugiej stronie ulicy i oparta o turkusową ścianę jakiegoś budynku, przyglądałam się poczynaniom buntowników.

O dziwo, drzwi ustąpiły.

Dwudziestu ludzi wydało okrzyk triumfu i ruszyło do środka. Po chwili dwudziestu ludzi wydało drugi okrzyk, tym razem wściekłości. Przyjrzałam się zawiasom w drzwiach: duragemowe, rozebrane atom po atomie przez dysymilator.

— Tu nic nie ma!

— Oszukali nas!

— Pieprzone dranie…

Zajrzałam do środka. W pierwszym, niedużym pomieszczeniu znajdowała się lada i terminal. Drugie drzwi prowadziły do magazynu, w którym zobaczyłam rzędy pustych półek, pustych koszy i pustych haków na ścianach, na których powinny się znajdować kombinezony, wazony, chipy muzyczne, krzesła, robosprzątaczki i różne narzędzia. Poczułam na plecach dreszcz — od karku do lędźwi — prawdziwy dreszcz strachu i fascynacji. A więc to prawda. Jest aż tak źle — z gospodarką, strukturami politycznymi i z duragemowym kryzysem. Po raz pierwszy od stu lat, od czasu, kiedy Kenzo Yagai wynalazł tanią energię, która odmieniła świat, zabrakło produktów do podziału. Politycy rezerwowali większość produkcji dla miast, w których mieszkała większa liczba głosujących, odpuszczając sobie mniej zaludnione lub trudniej dostępne regiony o mniejszej liczbie głosów. Tak właśnie odpuszczono sobie East Oleantę. Nikt nie przyjedzie, żeby naprawić grawkolej.

— Pieprzone Woły! — wył i przeklinał tłum. — Pieprzyć ich wszystkich!

Usłyszałam odgłosy zrywania półek ze ścian; pewnie miały haki z duragemu.

Pospiesznie, lecz spokojnie wymaszerowałam z budynku. Dwudziestu ludzi to dość, by tłum zamienić w tłuszczę. Pistolet ogłuszający strzela tylko pojedynczymi strzałami, a osobiste pole, choć nie do złamania, nie uchroni mnie przecież od przetrzymywania gdzieś bez jedzenia i wody.

Do hotelu czy do Annie? Gdziekolwiek się udam, utknę tam na długo.

W hotelu był sieciowy terminal, przez który mogłabym wezwać pomoc, gdyby udało mi się wypatrzyć odpowiednią chwilę. A mieszkanie Annie znajdowało się na skraju miasta, co ni z tego, ni z owego wydało mi się położeniem znacznie bezpieczniejszym niż samo centrum. W dodatku była tam żywność i drzwi, które nie miały zawiasów z duragemu. No i właścicielka, która już od dawna jest mi wroga. Ale i Lizzie.

Ruszyłam pospiesznie w stronę mieszkania Annie.

W połowie drogi zza rogu wypadł na mnie Billy, trzymający w ręku baseballową pałkę.

— Szybko, pani doktor! Chodźmy tędy!

Dosłownie zaryłam w miejscu. Cały mój strach, który objawiał się swego rodzaju uwznioślonym podnieceniem, nagle zniknął bez śladu.

— Przyszedłeś mnie bronić?

— Tędy!

Billy dyszał ciężko, a jego stare nogi drżały. Chwyciłam go pod ramię, żeby odzyskał równowagę.

— Billy… Oprzyj się o ścianę. Przyszedłeś mnie obronić?

Złapał mnie gwałtownie za rękę i pociągnął za sobą w alejkę — tę samą, którą łobuzy wykorzystywały dla swego twórczego nieróbstwa, kiedy jeszcze było ciepło. Dopiero teraz usłyszałam krzyki dochodzące z drugiej części ulicy, od składu. Zbierało się tam coraz więcej rozwścieczonych ludzi, wykrzykujących obelgi pod adresem wołowskich polityków.

Billy poprowadził mnie alejką, potem za kilkoma budynkami przez coś, co wyglądało na miniaturowe wysypisko śmieci, pełne odrapanych skuterów, kawałów połamanego plastsyntetyku, materaców i innych nieużytków. Na tyłach kafeterii Billy pomajstrował przy automatycznym wejściu, używanym przez roboty dostawcze, i drzwiczki się otwarły. Wczołgaliśmy się do automatycznej kuchni, która pilnie obrabiała sojsynt tak, by wyglądał jak coś nadającego się do jedzenia.

— Jak…

— Lizzie — wysapał. — Zanim jeszcze… zaczęła ją pani… uczyć. Nawet teraz słyszałam w jego głosie nutki dumy. Osunął się pod ścianę i skoncentrował na wyrównywaniu oddechu. Płonąca czerwień na twarzy powoli ustępowała.

Rozejrzałam się dookoła. W kącie dostrzegłam niedużą kupkę jedzenia, koców i artykułów pierwszej potrzeby. Zapiekły mnie oczy.

— Billy…

Jeszcze nie odzyskał oddechu.

— Nikt nie wie… nie przyjdzie im do głowy… szukać pani tutaj.

A mogłoby im przyjść do głowy, żeby szukać w mieszkaniu Annie. Ludzie widywali mnie z Lizzie. Wcale nie chciał ochronić mnie — chciał chronić Lizzie.

— Czy teraz w całym mieście będzie taka Bastylia? — zapytałam.

— Co?

— Czy w całym mieście będą zamieszki, rozwalanie wszystkiego i szukanie kogoś, na kogo można zwalić winę i wyładować złość?

Ta myśl zdała mu się zupełnie niesłychana.

— Wszyscy? Nie, jasne, że nie. To, co pani słyszy, to tylko kilka gorących głów, tacy nigdy nie wiedzą, co robić, kiedy coś zdarzy się inaczej niż zawsze. Uspokoją się. A porządni ludzie, tacy jak Jack Sawicki, zorganizują ich tak, żeby zajęli się czymś pożytecznym.

— Czym na przykład?

— Och — wykonał nieokreślony ruch ręką. Jego oddech już prawie wrócił do normy. — Będą wydawać koce tym, którzy najbardziej potrzebują. Będą dzielić to, czego nam już nie będą przywozić. W zeszłym tygodniu mieliśmy dostawę sojsyntu, więc kuchnia jeszcze jakiś czas popracuje, chociaż nie będzie dodatkowych porcji. Już Jack Sawicki dopilnuje, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli.

Chyba że kuchnia się zepsuje. Żadne z nas nie powiedziało tego na głos.

— Billy, czy będą mnie szukać u Annie? — spytałam cicho.

— Mogą — odparł z wzrokiem wbitym w przeciwległą ścianę.

— Zobaczą wasze zapasy.

— Większość jest tutaj. To, co pani widziała, to przeważnie puste wiadra. Annie wkłada je teraz do przetopienia.

Przełknęłam jakoś tę wieść.

— Nie ufaliście mi na tyle, żeby mi powiedzieć o tym miejscu. Miałeś nadzieję, że wyjadę, zanim będę musiała się dowiedzieć.

Uparcie wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Pasy transmisyjne przenosiły miski sojsyntetycznej „zupy” w kierunku piecyka. Jeszcze raz spojrzałam na kupkę zapasów — była mniejsza, niż mi się z początku wydawało. A jeśli kuchnia rzeczywiście się zepsuje, to będzie tylko kwestią czasu, żeby tłuszcza przypomniała sobie o istnieniu nie spreparowanego sojsyntu, który musi być gdzieś za pasem żywieniowym. Billy z pewnością musi mieć i inne kupki. W lesie? Być może.

— Czy ludzie nie będą czepiać się ciebie, Annie albo Lizzie o to, że się ze mną zadawaliście, nawet jeśli mnie u was nie znajdą?

Pokręcił głową.

— Ludzie tacy nie są.

Jakoś nie byłam przekonana.

— A nie byłoby bezpieczniej sprowadzić Lizzie tutaj?

Na pobrużdżonej twarzy Billy’ego pojawił się wyraz uporu.

— Tylko kiedy będę musiał. Lepiej powynoszę jedzenie i inne rzeczy.

— To przynajmniej każ jej schować ten terminal i bibliotekę, którą jej dałam.

Kiwnął głową i wstał. Kolana już mu się nie trzęsły. Podniósł z podłogi swą baseballową pałkę, a ja rzuciłam mu się na szyję i uściskałam tak mocno, że aż się zatoczył.

— Dziękuję, Billy.

— Proszę bardzo, doktor Turner.

Podał mi kod do drzwiczek obsługi, potem ostrożnie wyczołgał się na zewnątrz. Zrobiłam sobie na podłodze legowisko z koców i usiadłam. Z kieszeni kombinezonu wyjęłam swój monitorek. Sygnalizator, który przytwierdziłam mocno w najgłębszej z jego kieszeni, kiedy na chwilę stracił równowagę, wskazywał, że Billy idzie prosto do Annie. Dzisiaj pewnie już nigdzie nie pójdzie, a może nawet przez kilka następnych dni. Ale jeśli w końcu gdzieś się ruszy, muszę o tym wiedzieć.

Rex, który nastał przed Paulem, a po Eugenie, powiedział mi pewnego razu interesującą rzecz na temat organizacji. W całym świecie — twierdził — są zasadniczo tylko dwa ich typy. Pierwszy to ten, w którym ludzie nie podporządkowujący się zasadom albo w jakiś inny sposób naprzykrzający się reszcie mogą zostać wykopani. A wtedy automatycznie przestają do organizacji należeć. Do takich zaliczamy: drużyny sportowe, korporacje, szkoły prywatne, kluby wiejskie, religie, enklawy spółdzielcze, małżeństwa i giełdę papierów wartościowych. Drugi typ to ten, w którym ludzie nie przestrzegający zasad nie mogą zostać wykopani, bo nie ma dokąd ich wysłać. I bez względu na to, jak bezużyteczni, denerwujący, a nawet niebezpieczni są ci nie chciani członkowie, organizacje są na nich skazane. Do takich należą: więzienia o zaostrzonym rygorze, rodziny z nieznośnymi dziewięciolatkami, domy opieki nad przewlekle chorymi oraz państwa.

A czy ja właśnie nie jestem świadkiem tego, jak moje państwo wykopuje nie chciane i irytujące miasteczko Amatorów, którzy jak dotąd przestrzegali wszystkich zasad?

Nie można powiedzieć, że większość Wołów cechuje wrodzone okrucieństwo. Ale ludzie przyparci do muru — a już szczególnie przyparci do muru politycy — znani są z tego, że postępują wtedy tak, jak normalnie nigdy by nie postąpili.

Oparłam się plecami o ścianę i przyglądałam się, jak automatyczna kuchnia zamienia sojsynt w czekoladowe ciasteczka.

11. Billy Washington: East Oleanta

DZIEŃ PO TYM, JAK W EAST OLEANCIE ROZBILI SKŁAD, zaczęły się dostawy żywności z powietrza. Tak jak mówiłem doktor Turner, nie wszyscy byli tacy w East Oleancie. To tylko łobuzy i kilku takich jak Celie Kane, która i tak zawsze miała wszystko wszystkim za złe, plus kilku takich, co to nie mogli już tego dłużej znieść i chwilowo im odbiło. Wszyscy się uspokoili, kiedy codziennie przylatywał samolot — bez przydziałowych rzeczy, ale za to z mnóstwem jedzenia. Techniczna, która obsługiwała roboty dostawcze, uśmiechała się szeroko i mówiła: „Z pozdrowieniami od kongreswoman Janet Carol Land”, ale miała ze sobą trzy roboty ochrony, a wokół niej błyszczało niebieskawo coś, co, jak mówi doktor Turner, jest wojskowym wzmacnianym osobistym polem ochronnym.

Doktor Turner wyprowadziła się z kuchni na godzinę przed tym, jak zaczęły tam wjeżdżać pierwsze roboty dostawcze. O mało co nie wpadła. „Cały Rzym spotyka się w Forum” — odezwała się wtedy trochę bez sensu. Wprowadziła się z powrotem do hotelu.

Potem zepsuł się prysznic w łaźni dla kobiet. Zepsuł się robot ochrony. Zepsuły się światła uliczne albo coś, co nimi kierowało. Nad nami rozciągał się zimny front arktycznego powietrza, a śnieg nie chciał przestać padać.

— Cholerny śnieg — narzekał Jack Sawicki za każdym razem, kiedy się spotykaliśmy. Za każdym razem mówił to samo, jakby to śnieg był naszym największym problemem. Jack stracił na wadze. Chyba już przestało mu się podobać, że jest burmistrzem.

— To wszystko robią nam Woły! — wrzeszczała Celie Kane. — Używają tej pieprzonej pogody, żeby nas wszystkich pozabijać!

— Daj spokój, Celie — wtrącił rozsądnie jej ojciec. — Nikt nie umie kierować pogodą.

— A ty skąd możesz wiedzieć, co oni mogą, a co nie? Stary dureń z ciebie!

Doug Kane wrócił do swojej zupy, wpatrując się jednocześnie w holowizyjny koncert Śniącego na jawie. W domu Lizzie powiedziała mi:

— Wiesz, Billy, pan Kane ma rację. Nikt nie potrafi sterować pogodą. To system chaotyczny.

Nie wiedziałem, co to znaczy. Odkąd zaczęła te swoje lekcje z komputera z doktor Turner, mówiła wiele rzeczy, których nie rozumiałem. Teraz umiała nawet mówić jak Wół, ale nigdy nie robiła tego przy matce. Na to Lizzie była za mądra. Usłyszałem teraz, jak mówi do Annie:

— Wiesz, mama, nikt nie umie kierować pogodą.

A Annie, licząca akurat kleiste bułki i sojburgery, psujące się w kącie pokoju, pokiwała głową wcale jej nie słuchając i odpowiedziała:

— Czas do łóżka, Lizzie.

— Ale kiedy ja akurat…

— Do łóżka!

W samym środku nocy ktoś zaczął walić do drzwi.

— Billy! Annie! Wpuśćcie mnie!

Uniosłem się na kanapie, na której zwykle śpię. Przez chwilę wydawało mi się, że to sen. W pokoju było ciemno jak w grobie.

— Wpuśćcie mnie!

To doktor Turner. Zwlokłem się kanapy. Drzwi sypialni otwarły się i stanęła w nich Annie w białej koszuli nocnej, a za nią Lizzie.

— Nie waż się otwierać tych drzwi, Billy Washingtonie — powiedziała Annie. — Nie waż się!

— To doktor Turner — odpowiedziałem. Nie mogłem utrzymać się na nogach, taki byłem nieprzytomny ze snu. Zachwiałem się i złapałem za róg kanapy. — Przecież nikomu nie zrobi nic złego.

— Nikt tu nie wejdzie! I tak nic z tego nie zrozumiemy! Wtedy zobaczyłem, że ona też jeszcze jest otumaniona snem.

Otworzyłem drzwi.

Do środka wtoczyła się doktor Turner, z walizką, ale w koszuli nocnej, poprószonej teraz śniegiem. Jej piękna, wołowska twarz pobladła, a zęby szczękały głośno.

— Zamknijcie drzwi!

— Czy ludzie panią gonią? — zapytała ostro Annie.

— Nie. Nie… Tylko pozwólcie mi się ogrzać…

Dopiero teraz zrozumiałem. Od hotelu do nas nie było znowu tak daleko, więc jeśli nawet na dworze jest mróz, doktor Turner nie powinna być aż taka zmarznięta. Złapałem ją za ramiona.

— Co się stało w hotelu, pani doktor?

— Ogrzewanie wysiadło.

— Ogrzewanie nie może wysiąść — powiedziałem. Zabrzmiało to tak, jakby Doug Rane próbował tłumaczyć coś Celie. — Jest na energię Y.

— Nie instalacje. Musiały mieć duragemowe części.

Stała przy naszym grzejniku, rozcierając zmarznięte dłonie; jej twarz miała ten sam szarobiały odcień, co okrywający ulice śnieg.

— Słyszę jakieś krzyki! — odezwała się nieoczekiwanie Lizzie.

— Chcą spalić hotel.

— Spalić hotel? — zdziwiła się Annie. — Przecież pianka budowlana się nie pali!

Doktor Turner uśmiechnęła się tym swoim małym wołowskim uśmieszkiem, który oznaczał, że jakiś Amator wpadł właśnie na coś, o czym Wołom wiadomo już od dawna.

— Oni spróbują tak czy siak. Mówiłam im, że tym nie wykorzenią duragemowego dysymilatora, za to ktoś może przy okazji ucierpieć.

— Mówiła im pani — powtórzyła Annie, opierając jedną rękę o szerokie biodro. — A potem przyszła pani tutaj, a ten cały wściekły tłum za panią…

— Nikt za mną nie szedł. Są zbyt zajęci: przeciwstawiają się prawom fizyki. Annie, ja prawie zamarzłam. Dokąd mogłam pójść? Techniczna przeprogramowała kody wejścia do kuchni, a i tak pełno tam dostawczych robotów, kiedy tylko pojawia się ten nieprzewidywalny samolot.

Annie patrzyła na nią, ona patrzyła na Annie, a ja widziałem, że coś jest nie tak z mową doktor Turner. To nie było błaganie o pomoc, mimo że słowa mogły się wydawać prośbą. Nie chciała nawet, żeby to brzmiało przekonująco. Tak naprawdę doktor Turner pytała: „Dokąd jeszcze mogłabym pójść? Czy znacie jeszcze jakieś miejsce, którego dotąd nie wymieniłam?” Tylko że ona nie pytała Annie, ona pytała mnie.

Ale ja nie miałem zamiaru jej mówić, że wreszcie się dowiedziałem. Po długich poszukiwaniach dowiedziałem się w końcu, gdzie jest Eden.

— Możesz zostać z nami — powiedziała Lizzie i podniosła swoje wielkie brązowe oczy na matkę.

Czułem, jak sztywnieją mi wszystkie mięśnie. No to już koniec, teraz nastąpi wielki Armageddon między Annie i doktor Turner. Tylko że nie nastąpił. Na razie. Może dlatego, że Annie nie była pewna, po czyjej stronie stanie Lizzie.

— No, dobrze — odpowiedziała — ale tylko dlatego, że nie zniosłabym, żeby ktoś miał zamarznąć na śmierć albo żeby miały go rozerwać na strzępy te przeklęte łobuzy. Ale wcale mi się to nie podoba.

Tak jakby ktoś mógł pomyśleć, że jest inaczej. Starannie unikałem wzroku wszystkich dookoła.

Annie dała doktor Turner kilka koców z zapasów złożonych przy zachodniej ścianie. Mieliśmy tu wszystko, graty zapełniały prawie cały pokój: koce, portki, krzesła, wstążki, psujące się jedzenie i sam już nie wiem co jeszcze. Zastanawiałem się, czy nie powinienem ustąpić doktor Turner swojej kanapy, ale ona uścieliła sobie legowisko z kocy na podłodze, więc pomyślałem sobie, że nie najgorsza z niej babka, no i w końcu jest też o trzydzieści lat młodsza ode mnie. Albo dwadzieścia, albo czterdzieści — z tymi Wołami nigdy nic nie wiadomo.

W końcu jakoś udało nam się pozasypiać, ale krzyki na dworze trwały jeszcze dość długo. A rano hotel reprezentantki stanowej Anity Klary Taguchi był ruiną. Stał jeszcze, bo doktor Turner miała rację i nie dało się go spalić, ale miał powyrywane z zawiasów drzwi i okna, porozbijane wszystkie meble, a z terminalu została tylko kupka poskręcanego śmiecia, porzucona na środku ulicy. Jack Sawicki wyglądał na bardzo zmartwionego. Teraz mógł rozmawiać z Albany tylko przez terminal w kafeterii. A poza tym te wszystkie rzeczy są przecież drogie. Reprezentantka stanowa Taguchi będzie wściekła jak jasna cholera.

Wiatr wwiewał śnieg przez hotelowe okna i układał go w zaspy na podłogach — można by pomyśleć, że to miejsce jest od lat opuszczone, tak właśnie teraz wyglądało. Jak to zobaczyłem, coś ścisnęło mnie za serce. Coraz więcej i więcej tracimy.

Tego dnia samolot nie przyleciał i w porze obiadu w kafeterii zabrakło jedzenia.


* * *

Jest takie miejsce, jakieś pół mili za miastem, gdzie schodzą się jelenie. Kiedy jeszcze mieliśmy robostrażnika, wykładał tu dla nich w zimie śrutę. Ta śruta miała w środku jakieś lekarstwo, żeby jelenie nie rozmnażały się za bardzo. Robostrażnika nie wymienili nam od czasu tamtych wściekłych szopów w lecie. Ale jelenie dalej przychodziły na tę polankę. Pewnie nic nie rozumiały.

A może właśnie rozumiały, kto je tam wie. Tutaj rzeka płynęła na tyle szybko, że nie zamarzała, jeśli temperatura nie spadła poniżej minus dziesięciu. Przez polankę wiał wiatr i przewiewał śnieg na zalesiony wzgórek, tak że tutaj łatwiej było im wygrzebać jakieś rośliny. W każdym razie nie trzeba było długo czekać, zanim człowiek wypatrzył jedną czy dwie łanie.

Kiedy tam poszedłem ze strzelbą starego Douga Kane’a, ktoś już mnie uprzedził. Śnieg poplamiony był krwią, a przy potoku leżało poszarpane cielsko. Większość mięsa była popsuta przez kogoś, kto był zbyt głupi albo za leniwy, żeby porządnieje sprawić. Dranie nawet się nie pofatygowali, żeby odciągnąć truchło od rzeki.

Poszedłem kawałek dalej. Padał śnieg, ale lekki. Zamarznięta ziemia chrzęściła pod stopami, a z nosa wypływały mi obłoczki oddechu. Bolało mnie w krzyżu i kolanach, więc nawet nie próbowałem iść bez hałasu. „Nie chodź sam” — mówiła mi Annie, ale nie chciałem, żeby zostawiła Lizzie samą. A już na pewno nie miałem zamiaru brać doktor Turner. Wprowadziła się do nas na dobre i może to wcale nie było źle, bo Woły zawsze mają przy sobie najróżniejsze rzeczy, o które nawet byś ich nie podejrzewał — jak wtedy, w lecie, to lekarstwo dla Lizzie. Ale doktor Turner była miastowa i płoszyła zwierzynę, hałasując w krzakach jak jakiś słoń, smok albo inny z tych starodawnych potworów. A ja musiałem dzisiaj coś ubić. Potrzebowaliśmy mięsa.

W ciągu tygodnia zjedliśmy wszystkie nasze zapasy. W ciągu jednego cholernego tygodnia.

Z Albany nic już więcej nie przyszło — ani koleją, ani z powietrza, ani grawsaniami. Ludzie wdarli się do kuchni w kafeterii, tej samej, w której Annie gotowała kiedyś pudding jabłkowy na pas żywieniowy, ale tam też już nic nie było.

Poszedłem kawałek dalej w górę rzeki. Kiedy byłem młody, uwielbiałem chodzić w zimie po lesie. No, ale wtedy nie traciłem głowy ze strachu. Wtedy nie był ze mnie taki stary dureń, którego łupie w krzyżu i który w głowie ma tylko brązowe oczy głodnej Lizzie. Tego nie mogę znieść. Nigdy w życiu.

Lizzie — głodna…

Kiedy wychodziłem z miasta ze strzelbą ukrytą pod kurtką, ludzie pędzili w stronę kafeterii. Coś się tam działo, ale nie miałem pojęcia co. Nawet nie chciałem wiedzieć. Chciałem tylko uchronić Lizzie przed głodem.

Miałem na to raptem dwa sposoby. Pierwszy to polowanie. Drugi to zabrać Lizzie i Annie do Edenu. Znalazłem go, jeszcze zanim ostatni raz zepsuła się grawkolej. Spotkałem w lesie tamtą dziewczynę z dużą głową i poszedłem za nią, a ona pozwoliła, żebym za nią szedł. Widziałem, jak w górskiej skale otwierają się drzwi, których tam wcale nie było, a ona wchodzi do środka, a potem drzwi znów znikają, jakby ich naprawdę nigdy nie było. Ale zanim się zamknęły, Bezsenna dziewczyna odwróciła się do mnie i powiedziała: „Niech pan tu nikogo więcej nie przyprowadza, panie Washington, chyba że to będzie absolutnie konieczne. Jeszcze nie jesteśmy gotowi, żeby was przyjąć”. To były najbardziej przerażające słowa, jakie w życiu słyszałem. Co to znaczy: „Niegotowi, żeby was przyjąć”? Ale gdybym musiał, przyprowadziłbym tu Lizzie i Annie. Gdyby były naprawdę głodne. Gdybym nie znalazł innego sposobu na to, żeby je nakarmić.

Doszedłem do miejsca, gdzie w czerwcu kwitną psie zęby. Opadłem na kolana, które natychmiast odezwały się bólem, ale nic mnie to nie obeszło. Wykopałem wszystkie cebulki psich zębów, jakie udało mi się znaleźć, i poupychałem po kieszeniach — będzie można je upiec. W kieszeniach miałem już żołędzie, które da się zmielić na mąkę — choć to straszna robota — i trochę gałązek białego orzecha, do gotowania, zamiast soli.

Potem usiadłem na kamieniu i czekałem. Siedziałem tak nieruchomo, jak tylko umiałem. Kolana bolały mnie jak wszyscy diabli. Czekałem.

Po przeciwnym brzegu rzeczki wyszedł z krzaków królik — pewnie jak we własnym domu. Rozejrzał się od niechcenia, spokojnie. Królik to nie ta ilość jedzenia, dla której warto poświęcić kulę. Ale byłem mocno zmarznięty i wiedziałem, że za chwilę zacznę się tak trząść, że w nic już nie trafię.

Królik czy kula? Zdecyduj się, stary durniu.

W myślach zobaczyłem głodne oczy Lizzie.

Powoli, powolutku podniosłem strzelbę do oczu i wydusiłem z niej strzał. Królik nawet go nie usłyszał. Rzuciło go w powietrze i elegancko opadł z powrotem. Przebrnąłem przez rzeczkę i zgarnąłem go.

Jedna dobra rzecz: wchodził pod kurtkę. Jeleń by się nie zmieścił. Nie chciałem, żeby kto głodny zobaczył mojego królika, nie chciałem też zostawać zbyt długo w tym miejscu; ktoś mógł usłyszeć strzał. Staremu łatwo wszystko odebrać.

Ale nikt nie próbował, dopiero doktor Turner.

— Masz zamiar go oskórować? — spytała, podnosząc ze zdziwienia głos.

Widząc jej minę, miałem ochotę się roześmiać, tylko że nie było tu nic do śmiechu.

— A pani chce go zjeść razem ze skórą?

Nic nie odpowiedziała. Annie parsknęła z pogardą. Lizzie odłożyła swój terminal i podeszła do nas boczkiem, żeby popatrzeć, co będzie.

— Jak go ugotujemy, Billy? — spytała Annie. — Grzejnik nie daje tyle ciepła.

— Nie martw się, ja go ugotuję. Dziś wieczorem, nad rzeką. Umiem robić ogniska, które prawie nie dymią. I upiekę w popiele te cebulki — mówiłem z miłym poczuciem, że Annie patrzy na mnie z podziwem.

— Ale jeśli… — zaczęła Lizzie. — Gdzie idziesz, Vicki?

— Do kafeterii.

Podniosłem wzrok znad królika. Ręce miałem usmarowane krwią i to też było miłe uczucie.

— Po co tam pani idzie, pani doktor? Tam nie jest dla pani bezpiecznie.

Łobuzy nadal zbierały się w kafeterii. Pas żywieniowy był pusty, ale holoterminal ciągle jeszcze działał. A ona tylko się zaśmiała.

— Och, nie martw się o mnie, Billy. Nikt mnie nie zaczepia. Ale tam się coś dzieje, a ja chcę wiedzieć co.

— Głód się dzieje, ot co — rzuciła Annie. — A w kafeterii głód nie wygląda ani trochę inaczej niż tutaj. Nie może pani zostawić tych biednych ludzi w spokoju?

— Ja też jestem jedną z tych, jak ich nazwałaś, biednych ludzi — odpowiedziała jej doktor Turner, dalej uśmiechnięta, choć naprawdę nie było w tym nic do śmiechu. — Jestem tak samo głodna jak oni. Albo jak ty. I pójdę do kafeterii.

— Ha! — prychnęła Annie. Za nic nie mogła uwierzyć, że doktor Turner nie podjada gdzieś na boku jakiegoś wołowskiego jedzenia. I za nic nie dało jej się przekonać, że jest inaczej. Annie nigdy nie można przekonać, jak się uprze.

Skończyłem sprawiać królika i pokazałem Annie i Lizzie, jak mleć żołędzie na mąkę. Trzeba ją potem piec z odrobiną popiołu, żeby zniknęła gorycz. Było już późne popołudnie, ściemniało się. Zawinąłem królicze mięso w stary letni kombinezon, który zatrzymywał w środku jego zapach — teraz mógł go wyczuć co najwyżej pies. Włożyłem do kieszeni zapalniczkę Y i wyruszyłem w stronę rzeczki, żeby rozpalić ognisko.

Tylko że wcale tam nie dotarłem.

Coraz więcej i więcej ludzi szło w stronę kafeterii. Nie łobuzów — normalnych ludzi. Pędzili przez zimowy mrok, przygarbieni, jakby coś ich tam wszystkich gnało. No, mnie też w końcu pognało. Obwąchałem solidnie swój pakunek, żeby sprawdzić, czy nikt nie wyczuje króliczego mięsa, i wszedłem do kafeterii.

Wszyscy oglądali „Wojownika”.

Miałem wrażenie, że ludzie oglądają to przez cały boży dzień. Było ich tu coraz więcej i więcej, przychodzili, odchodzili, ale nawet ci, co odeszli, wracali tu jeszcze raz. Jak człowiekowi burczy w brzuchu, to lubi zająć myśli czymś przyjemniejszym. Kiedy wszedłem, koncert właśnie się kończył, a ludzie tarli oczy, płakali i ściskali się, jak to zawsze po śnieniu na jawie. Ale zaraz też zobaczyłem, że doktor Turner miała rację. Tu faktycznie coś się działo.

Jack Sawicki stanął przed holoterminalem i go wyłączył. Śniący na jawie, siedzący w tym swoim wózku z uśmiechem, który był zawsze ciepły jak słoneczny blask, natychmiast zniknął.

— Mieszkańcy East Oleanty — zaczął Jack i urwał. Musiał zdać sobie sprawę, że gada jak jakiś wołowski polityk. — Słuchajcie, ludzie. Stoimy po pas w gównie. Ale przecież możemy coś zrobić, żeby się z niego wydostać.

— Co na przykład? — krzyknął ktoś, ale wcale nie złośliwie. Po prostu chciał wiedzieć. Próbowałem dojrzeć, kto to, ale tłum stał zbyt gęsto.

— Jedzenie się skończyło — mówił Jack. — Grawkolej nie działa. W Albany przy rządowym terminalu nikt się nie zgłasza. Ale mamy jeszcze siebie! Ile to będzie do Cogamille — z osiem mil? Może tam mają jedzenie. Miasto leży na skrzyżowaniu prywatnych linii grawkolejowych, a oprócz tego mają jeszcze państwową, więc są większe szansę, że jakiś pociąg u nich działa. A może ich kongresman albo inny nadzorca załatwił im, tak jak przedtem nam, powietrzne transporty jedzenia i może ich samolot jeszcze lata. Są w innym okręgu wyborczym. Sami nic nie wiemy. Ale moglibyśmy w kilku pójść tam i zobaczyć. Może dostalibyśmy jakąś pomoc.

— Osiem mil przez góry, w zimie?! — rozdarła się Celie Kane. — Zawsze mówiłam, że jesteś stuknięty, Sawicki, i miałam zupełną rację! Ludzie, mamy wariata za burmistrza!

Nikt nie przyłączył się do wrzasków Celie. Stanąłem na krześle, tuż pod samą ścianą, żeby lepiej widzieć. Wszystkich ciągle jeszcze wypełniało to uczucie, jakie zostawiają człowiekowi koncerty Śniącego na jawie. A może nie. Może ten koncert wrył się im gdzieś bardzo głęboko, skoro tyle się go naoglądali. Tak czy inaczej wcale się nie wściekali na wołowskich polityków, którzy wpuścili ich w te maliny — no, może z wyjątkiem Celie i kilku jej podobnych. Zawsze znajdzie się paru takich. Ale większość twarzy, którym się przyglądałem, była zamyślona, a ludzie rozmawiali między sobą przyciszonymi głosami. Coś się we mnie poruszyło — coś, o czym nawet nie wiedziałem, że je w sobie mam.

— Ja idę — oświadczył Jack Sawicki. — Można iść wzdłuż torów kolejowych.

— Będą mocno zawiane śniegiem — odezwał się Paulie Cenverno. — Przez ostatnie dwa tygodnie nie jeździły żadne pociągi.

— Weźcie grzejnik Y — odezwał się znienacka jakiś kobiecy głos. — Podkręćcie go do oporu i stopcie, ile się da!

— Idę z tobą — dołączył się Jim Swikehardt.

— Jak sobie zrobicie sanki — zawołała Krystal Mandor — będziecie mogli przywieźć więcej jedzenia.

— Jakby przywieźli jedzenie, to byśmy mogli zrobić stałe dyżury…

Ludzie zaczęli się spierać, ale wcale się przy tym nie kłócili. Przy Jacku stanęło dziesięciu mężczyzn i Judy Farell, która ma metr osiemdziesiąt wzrostu i kładzie Jacka na rękę. Zlazłem ze swojego krzesła, a coś chrupnęło mi w kolanie. Przepchnąłem się przez tłum i stanąłem przy Jacku.

— Ja też, Jack. Ja też idę.

Ktoś się zaśmiał, przeciągle i złośliwie. To nie była Celie. Ale potem śmiech nagle się urwał.

— Billy… — zaczął Jack przyjaznym tonem, ale nie dałem mu skończyć. Mówiłem szybko i cicho, tak żeby nie słyszał mnie nikt oprócz Jacka i Bena Radissona, który stał tuż przy nim.

— Powstrzymasz mnie, Jack? Jeśli wy pójdziecie, to jak chcecie mnie powstrzymać, żebym nie szedł z wami? Zbijecie mnie do nieprzytomności, żebym nie mógł iść? Lizzie jest głodna. Annie nie ma nikogo oprócz mnie. Jak tego jedzenia z Coganville będzie za mało, to może mi powiesz, że Annie i Lizzie dostaną uczciwą działkę? Kiedy jest z nami ta cała doktor Turner?

Jack nie odpowiedział. Ben Radisson powolutku pokiwał głową, patrząc mi prosto w oczy. To dobry człowiek. Dlatego chciałem, żeby słyszał.

Królicze mięso rozpłaszczyło się, przyciśnięte pod kurtką do mojej piersi. Nikt go nie wyczuł. Nikt też nie mógł dojrzeć niewielkiego wybrzuszenia, bo to w końcu przecież był tylko malutki kawałek mięsa, marny królik, żałosny jak kupka śmieci. Lizzie jest głodna. Annie to taka duża kobieta. Muszę iść do Coganville.

Ale nie miałem zamiaru nic mówić Annie. Chybaby mnie zabiła, zanimbym zdążył ją uratować.


* * *

Wyruszyliśmy o pierwszym brzasku — cała dwunastka. Większa gromada mogłaby przestraszyć tych z Coganville. Nie chcieliśmy zabierać im tego, czego może sami potrzebują. Tylko nadwyżki.

Nie, to nieprawda. Chcieliśmy wszystkiego, czego sami potrzebujemy.

Wstałem z kanapy cichutko, żeby nie obudzić Annie ani Lizzie. Ale ta doktor Turner, niech ją cholera, usłyszała mnie ze swojej sterty koców. Z tymi Wołami to człowiek nigdy nie może mieć chwili prywatności.

— Co jest, Billy? Dokąd się wybierasz? — szepnęła.

— Na pewno nie do żadnego Edenu — odpowiedziałem. — Niech się pani kładzie i, do diabła, niech pani wreszcie da mi spokój.

— Ludzie idą do innego miasta po żywność, prawda?

Przypomniało mi się, że wczoraj wieczorem mówiła, że idzie do kafeterii. Wcale jej tam nie widziałem. Ale te Woły zawsze skądś się o wszystkim dowiedzą. Nigdy nie można być pewnym, ile naprawdę wiedzą.

— Posłuchaj, Billy — zaczęła bardzo ostrożnie, ale potem przerwała, tak jakby sama dobrze nie wiedziała, czego właściwie mam posłuchać. Zdążyłem wciągnąć na nogi trzy pary skarpet, zanim się zdecydowała.

— Jest taka powieść, napisana dawno temu…

— Co takiego? — spytałem i od razu sam siebie przekląłem w duchu. Jej nigdy o nic nie wolno pytać. Za każdym razem mnie przegada.

— Taka historia. O pewnym świecie, w którym ludzie wierzyli, że wszystkim należy się dzielić. Aż zdarzył się głód, a ludzie z zepsutego pociągu potrzebowali jedzenia od ludzi z pobliskiego miasta. Ludzie w pociągu nie jedli nic od dwóch dni. Ale ludzie z miasta sami nie mieli zbyt dużo jedzenia, a tym, co mieli, nie bardzo chcieli się dzielić — opowiadała beznamiętnym szeptem.

Bardzo lubię różne historie. Nie mogłem się postrzymać i zapytałem:

— A co się stało z ludźmi z pociągu?

— Ich pociąg wkrótce naprawiono.

— Szczęściarze — odpowiedziałem. Naszego pociągu już raczej nikt nie naprawi. Ani kuchni w kafeterii. Tym razem już nie. A doktor Turner dobrze o tym wiedziała.

— To była tylko bajka, Billy. Piękna i porywająca, ale tylko bajka. A ty jesteś w prawdziwych Stanach Zjednoczonych, więc lepiej weź ze sobą to.

Nie mówiła mi, żebym nie szedł, tylko dała malutkie czarne pudełeczko, które przypięła mi mocno do paska. Coś dziwnie załopotało mi w piersiach. Wiedziałem, co to jest, choć nigdy czegoś takiego nie miałem i nawet się nie spodziewałem, że będę kiedyś miał. To było osobiste pole ochronne.

— Dotknij tutaj — mówiła doktor Turner — wtedy się włączy. I w tym samym miejscu się wyłącza. Powinno wytrzymać każdy atak z wyjątkiem bomby atomowej.

Było włączone, a prawie go nie czułem. Tylko leciutkie mrowienie, ale i to mogłem sobie tylko wyobrażać. Ale widziałem wyraźnie, że dookoła mnie coś leciutko połyskiwało.

— Ale pamiętaj, Billy, nie zgub tego — powiedziała doktor Turner. — Bo będzie mi potrzebne. Jeszcze mogę tego cholernie potrzebować.

— No to po co pani mi to daje? — naskoczyłem na nią, ale sam już znałem odpowiedź. Ze względu na Lizzie. Wszystko zawsze kręciło się dookoła Lizzie. I tak właśnie powinno być.

A zresztą doktor Turner i tak pewnie miała drugie. Woły nigdy nic nikomu nie oddadzą, jeśli nie mają dla siebie.

— Dzięki — odparłem znacznie bardziej szorstko, niż zamierzałem, ale jej to wyraźnie nie przeszkadzało.

Poranek był zimny i przejrzysty, taki ze złotoróżowym wschodem słońca, od którego złoci się czysty śnieg. Dzięki Bogu, nie było wiatru. Brnęliśmy wzdłuż torów w kierunku Coganville. Prawie nikt się nie odzywał. Raz tylko Jim Swikehardt rzucił: — Ładne — o tym wschodzie słońca, ale nikt mu nie odpowiedział.

Z początku śnieg nie był głęboki, bo po obu stronach torów rósł gęsty las i nie mogło go zbyt wiele nawiać. Potem jednak zrobiły się zaspy. Stan Mendoza i Bob Gleason nieśli ze sobą grzejniki Y, które oderwali z jakiegoś budynku. Kierowali je na najgorsze miejsca i topili śnieg. Grzejniki były ciężkie, więc obaj byli mocno zdyszani. To było ciężkie podejście, pod górkę, ale jakoś je w końcu przeszliśmy. Ja szedłem ostatni.

Po dwóch milach serce waliło mi jak oszalałe, a kolana bolały nie do zniesienia. Nic nikomu nie powiedziałem. Robiłem to dla Lizzie.

Koło południa niebo się zachmurzyło i zerwał się wiatr. Straciłem rozeznanie, ile już przeszliśmy. Stan i Bob obracali dookoła grzejnikami, kiedy tylko się dało, i szliśmy potem przez chwilę w cieplejszym powietrzu.

Kiedy tak brnąłem przez śnieg, zebrało mi się na myślenie.

— Dlaczego nie mogli… nie mogli…

— Chcesz odpocząć, Billy? — przerwał mi Jack Sawicki. Na włoskach w nosie zebrały mu się małe kryształki lodu. — Za ostre tempo dla ciebie?

— Nie, w porządku — skłamałem — nie szkodzi. — Ale musiałem dokończyć to, co zacząłem. — Dlaczego te Woły… nie mogły zrobić… dużo… dużo małych grzejniczków, żebyśmy mogli… mogli…

— Spokojnie, Billy.

— …nosić je w rękawicach i butach… i kurtkach… zimą? Skoro energia Y jest… taka… tania?

Nikt nie odpowiedział. Doszliśmy do ogromnej zaspy i Stan i Bob włączyli grzejniki. Śnieg topił się bardzo powoli. W końcu przebrnęliśmy przez to, co zostało, po pachy w śniegu, który od tego naszego roztapiania był teraz tylko bardziej lepki i mokry. Jack się przewrócił. Stan wygrzebał go ze śniegu. Judy Farrell odwróciła się plecami do wiatru, żeby chwilkę odpocząć, a policzki miała takie biało-czerwone, że kiedy je w końcu ogrzeje, będą bolały jak diabli.

W końcu Jim Swikehardt odezwał się cicho:

— No bo nigdy nie prosiliśmy o dużo malutkich grzejników, a oni dają nam tylko to, o co prosimy, żeby zgarnąć dla siebie nasze głosy.

Potem już nikt nic nie mówił.

Sam nie wiem, która to była, kiedy dotarliśmy w końcu do Coganville. Słońce zupełnie schowało się za chmury, ale to jeszcze nie był zmierzch. W mieście było cicho i spokojnie, na ulicach ani żywego ducha, za to we wszystkich oknach paliły się światła. Poszliśmy główną ulicą w kierunku kafeterii kongresmana Josepha Nichollsa Capiello, skąd słuchać było muzykę. Na dachu kafeterii świecił niebiesko-purpurowy holoplakat: Dziękujemy za wybranie nadzorcy okręgowego Helen Rose Townsend! Wyglądało, jakby cały świat był w normie, tylko z nami było coś nie tak.

Ale my już w to nie wierzyliśmy.

Weszliśmy do kafeterii. Musiało być już po lunchu, a jeszcze przed obiadem, ale kafeteria i tak pełna była ludzi. Rozwieszali chorągiewki i transparenty na wieczór zakładów skuterowych. Stoły poodsuwano na bok, żeby zrobić budki i miejsce na tańce. Razem z buchającym ciepłem uderzył nas zapach jedzenia z pasa żywieniowego i mógłbym przysiąc, że zobaczyłem łzy w oczach Stana Mendozy.

Kiedy weszliśmy, zapadła głucha cisza.

— Kto tu jest burmistrzem? — zapytał Jack Sawicki. — Ja — odpowiedziała jakaś kobieta. — Jeanette Harloff.

Koło pięćdziesiątki, szczupła, miała srebrnosiwe włosy i niebieskie oczy. Była z tych Amatorów, o których inni zawsze żartują, że mają ukryte genomodyfikacje, choć wszyscy wiedzą, że to nieprawda. Ludzie tak tylko gadają. Ludzie potrafią być cholernie głupi. Ale może właśnie dlatego ta kobieta była tu burmistrzem. Może nie miała specjalnie wyboru.

Jack wyjaśnił, kim jesteśmy i czego chcemy. Słuchali go wszyscy w całej kafeterii. Ktoś nawet wyłączył holoterminal. Było tak cicho, że chyba dałoby się usłyszeć chrobot myszy.

Jeanette Harloff przyglądała się nam bardzo uważnie. Jej wielkie niebieskie oczy patrzyły jakoś zimno. Ale w końcu powiedziała:

— Główna grawkolej znów stoi, ale boczna linia jeszcze działa. Jutro mamy następną dostawę do kuchni. A naszemu kongresmanowi naprawdę można ufać. Nam nie zabraknie jedzenia. Weźcie, ile potrzebujecie.

Jack Sawicki wbił wzrok w podłogę, jakby się czegoś wstydził. Reszta z nas też się wstydziła, sam nie wiem czego. W końcu jesteśmy obywatelami, Amatorami Życia.

Ta ich burmistrz i dwóch mężczyzn pomogli załadować nasze dwie pary sanek wszystkim, co schodziło z pasa żywieniowego. Jeanette Harloff chciała, żebyśmy zostali na noc w hotelu, ale powiedzieliśmy, że nie. Wszyscy mieliśmy to jedno w głowie: ludzi, którzy siedzą głodni w East Oleancie — dzieciaki, żony, matki, bracia i przyjaciele, wszyscy ze ściśniętymi, burczącymi z głodu brzuchami i podkrążonymi oczyma. Woleliśmy wracać w ciemnościach, niż widzieć w myślach ich twarze i słuchać tego burczenia. Wpychaliśmy jedzenie z transportera prosto do ust, ładując jednocześnie sanki, potem wypchaliśmy nim jeszcze kurtki, czapki i rękawiczki. Wyglądaliśmy wszyscy jak ciężarne kobiety. Ludzie z Coganville przyglądali się nam w milczeniu. Kilkoro wyszło z kafeterii z oczyma wbitymi w podłogę. Miałem ochotę im powiedzieć, że my też kiedyś ufaliśmy naszej kongreswoman.

Skończyło się gotowe jedzenie, a sanki mogły pomieścić więcej. Musieliśmy przerwać ładowanie i poczekać, aż kuchenne roboty przygotują więcej. A przez cały ten czas nikt oprócz Jeanette Harloff nie odezwał się do nas ani słowem. Zupełnie nikt.

Kiedy odchodziliśmy, wieźliśmy ze sobą ogromne ilości jedzenia. Patrząc na nie, wiedziałem, że kiedy przyjdzie nakarmić wszystkich naszych głodnych ludzi w East Oleancie, wcale nie będzie go znowu tak dużo. Będziemy musieli wrócić tu jutro — nie my, to kto inny. Nikt z nas nie powiedział tego Jeanette Harloff. A sam nie umiałem się rozeznać, czy o tym wiedziała.

Niebo wyglądało tak, jakby większość dnia była już za nami. Stan Mendoza i Scotty Flye, najmłodsi i najsilniejsi, ciągnęli sanie pierwsi. Płozy zrobiliśmy z zakrzywionych kawałków plastipianki, gładszej niż drewno. Sanki sunęły po śniegu gładziutko. Teraz przynajmniej wiatr dmuchał nam w plecy.

— Nawet nie możemy rozmawiać z innym miastem przez ten nasz terminal — odezwała się po półgodzinie Judy Farell. — Możemy gadać z Albany albo z jakimś wołowskim politykiem, a nie możemy zadzwonić do innego miasta, żeby im powiedzieć, że brakuje nam jedzenia.

— Bo nigdy o to nie prosiliśmy — odpowiedział jej Jim Swikehardt. — Zabawniej było wskoczyć do grawpociągu. Przynajmniej miał człowiek jakieś zajęcie.

— A ludzie trzymają się osobno — odezwał się Ben Radisson, ale bez złości, tylko tak, jakby dopiero teraz przyszło mu to do głowy. — Powinniśmy byli o to poprosić.

Na to już nikt nic nie odpowiedział.

Po zmroku zrobiło się zimno aż do bólu. Miałem uczucie, że wiatr przewiewa mnie na wylot przez jakąś dziurę w piersiach. Prawie słyszałem, jak poświstuje mi w środku. Latarnie Y oświetlały tory jak w biały dzień, ale sam ten ziąb był jak ciemność, krążył wokół nas jak jakieś wściekłe zwierzę. Czułem, jak kości zamieniają mi się w sopelki lodu i, jak one kruche, mogą w każdej chwili trzasnąć.

Na szczęście byliśmy już prawie na miejscu. Nie zostało nam więcej jak mila, gdy w ciemnościach szczeknęła strzelba, a Scotty Flye runął martwy na ziemię.

W następnej chwili już nas mieli. Większość z nich rozpoznałem, choć z nazwiska znałem tylko dwóch: Clete’a Andrewsa i Neda Zalewskiego. Łobuzy. Dziesięciu czy dwunastu — ci z East Oleanty i ci z Pilotburga i Carter’s Falls, co przyjechali tu przed awarią grawkolei i utknęli. Wyli i wrzeszczeli, jakby to była jakaś zabawa. Skoczyli na Jacka, Stana i Boba i zobaczyłem, jak wszyscy trzej padają na ziemię, choć Stan to wielki facet, a Bob jest dobry na pięści. Łobuzy nie marnowały więcej kul — w ruch poszły noże.

Przycisnąłem małe czarne pudełeczko na swoim pasku.

Znów to mrowienie i lśnienie. Któryś z łobuzów skoczył teraz na mnie i usłyszałem taki dźwięk, jakby walnął w solidną, metalową ścianę. Tak właśnie to zabrzmiało. Sam słyszałem wszystko: Judy Farrel krzyczała, a Jack Sawicki jęczał. Oczy tamtego łobuza rozszerzyły się ze zdumienia.

— Cholera! Ten stary pierdoła ma tarczę!

Rzucili się na mnie we trójkę. Tylko że to nie było na mnie, a na dziwną, twardą warstwę jakiś cal ode mnie — jakbym był żółwiem w niewidzialnej skorupie nie do rozbicia. Nie mogli mnie dotknąć, tylko szarpali i popychali tę moją skorupę. W końcu ten pierwszy wydał niezrozumiały okrzyk i pchnął skorupę tak mocno, że przetoczyłem się przez tory i potoczyłem w dół po niedużym nasypie, zbierając na sobie śnieg jak te kule na bałwany, które kiedyś toczyła Lizzie. Coś chrupnęło mi w kolanie.

Kiedy zdołałem się wgramolić z powrotem na tory, łobuzy znikały wśród drzew, wlokąc za sobą nasze sanie.

Nie żył tylko Scotty. Reszta była w kiepskim stanie, zwłaszcza Stan i Jack. Mieli porozbijane głowy, rany od noży i sam już nie wiem, co jeszcze. Nikt poza mną nie mógł chodzić. Wlokłem się tę ostatnią milę, wywalając się co rusz w śnieg. W połowie drogi spotkałem kilku ludzi z East Oleanty, akurat wtedy, kiedy już myślałem, że nie zrobię ani kroku dalej. Wyszli nam naprzeciw, bo usłyszeli strzał.

Poszli po resztę. Ktoś, sam już nie wiem kto, poniósł mnie do Annie. Nic nie mówił, że mam wołowskie pole ochronne. A może wtedy już było wyłączone. Nie pamiętam. Pamiętam tylko, że w kółko powtarzałem: „Tylko mi ich nie pogniećcie! Tylko mi ich nie pogniećcie!” W kieszeni kurtki miałem sześć kanapek. Dla Lizzie, Annie i doktor Turner.

A potem wcale mi nie pociemniało w oczach, jak to mówiła Annie. Przed oczami zrobiło mi się czerwono, a od kolana szły błyski światła tak jasne, że myślałem, że mnie zabiją.

Nie zabiły mnie, to jasne. Kiedy czerwień zniknęła, był już następny dzień, a ja leżałem w łóżku Annie, która spała tuż obok mnie. Była tu i Lizzie, po drugiej stronie Annie. Nade mną pochylała się doktor Turner i robiła coś przy moim kolanie.

— Czy jadły? — wyskrzeczałem.

— Jak na razie — odpowiedziała doktor Turner ponuro. Potem dodała coś, czego już zupełnie nie rozumiałem. — To tyle, jeśli chodzi o solidarność społeczną w obliczu przeciwieństw losu.

— Przyniosłem jedzenie dla Annie i Lizie — powiedziałem.

To prawie jak cud. Annie i Lizzie dostały coś do jedzenia. Dzięki mnie. Jakoś nie pomyślałem wtedy, że dwie kanapki nie na długo im wystarczą. Nie przyszło mi nawet na myśl. To pewnie przez te środki przeciwbólowe, to one musiały mnie tak otumanić.

Twarz doktor Turner nagle się zmieniła. Wyglądała na zdumioną — tak jakbym odpowiedział właśnie na jej słowa, a to przecież nieprawda, bo nawet ich nie zrozumiałem. Ale nic mnie to nie obchodziło. Annie i Lizzie dostały coś do jedzenia. I to dzięki mnie.

— Och, Billy — odezwała się doktor Turner cicho i smutno, a głos miała taki żałosny, jakby ktoś umarł. Albo coś. Tylko co?

Ale to już nie był mój problem. Zasnąłem, a we wszystkich snach Lizzie i Annie uśmiechały się do mnie w blasku słońca, złotozielonym jak lato w górach, a w tym czasie — jak się okazało później — Stan, Scotty, Jack i to coś doktor Turner jednak naprawdę umarli.

12. Diana Covington: East Oleanta

KIEDY PRZYNIESIONO BILLY’EGO DO ANNIE FRANCY, a to jego biedne serce pracowało jak jakaś antyczna fabryka i ręce trzęsły mu się tak, że nie mógł sobie nawet wyłączyć tarczy ochronnej — dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jaką skończoną byłam kretynką, że nie wezwałam ANSG wcześniej.

Ale to nie Billy sprawił, że uświadomiłam to sobie. Zawdzięczam to — jak zwykle — Lizzie.

Wiedziałam, że Billy nie jest ciężko ranny, i pewnie powinnam bardziej przejąć się losem pozostałych Amatorów, zwłaszcza losem tej trójki, która zginęła. Ale faktem jest, że niezbyt się przejęłam. Co prawda zmieniłam swój stosunek do Amatorów, od kiedy zamieszkałam w East Oleancie, a zwłaszcza Jack Sawicki wydawał mi się porządnym facetem, ale tak to już było. Tak naprawdę nie obchodziło mnie, że Amatorzy-łobuzy obrócili się przeciwko Amatorom-niełobuzom i odebrali im szansę przeżycia. Ostatecznie my, Woły, niczego innego się po nich nie spodziewaliśmy. Dla nas Amatorzy to zawsze była potencjalna siła destrukcyjna, utrzymywana w spokoju tylko przez dostateczną ilość chleba i igrzysk, a teraz chleba zaczęło brakować, a i namioty cyrkowe także już zwijano. Nastał czas Bastylii.

Obchodził mnie jednak — mimo wszystko — los Lizzie. A ona chodziła głodna. Jeśli wezwę ANSG, jej agenci wpadną tu jak burza, a wtedy East Oleanta nie będzie dłużej zapomnianą krainą. Wraz z agentami nadejdzie żywność, lekarstwa, środki transportu i wszystkie te dobra, których Amatorzy nauczyli się otrzymywać z pracy innych. A to by znaczyło, że Annie i Lizzie się najedzą.

Z drugiej strony, kongreswoman Janet Carol Land mogła w każdej chwili przywrócić swoje lotnicze dostawy żywności. Albo mogli jeszcze raz naprawić grawkolej. Takie rzeczy zdarzały się już wiele razy. A gdyby tak rzeczywiście się zdarzyło, utraciłabym szansę, by okryć się chwałą, przekazując ANSG Mirandę Sharifi wraz z przyległościami w postaci nielegalnego laboratorium nanotechnicznego. A co więcej, w chwili gdy będę wzywała ANSG, Eden mógłby także odebrać mój sygnał, w którym to przypadku pani Sharifi może się spokojnie stamtąd oddalić, zanim jeszcze przybędą tu agenci.

Kiedy tak zmagałam się z tym trójrogim dylematem między altruizmem, próżnością a względami praktycznymi, Lizzie jednym uderzeniem rozbiła moje kunsztowne wywody w drobny mak.

— Vicki, popatrz na to.

— Co to jest?

— No, zobacz.

Siedziałyśmy na plastsyntetycznej kanapie w mieszkaniu Annie. Z sypalni dochodził jej głos, doglądała Billy’ego. Medjednostka zajęła się wcześniej jego ranami, siniakami i arytmią serca, więc teraz pewnie powinien spać, a nie był w stanie zasnąć, kiedy Annie kręciła się dookoła. Wątpię jednak, czy mu to przeszkadzało. Drzwi sypialni były zamknięte. Lizzie trzymała swój terminal, wpatrując się z powagą w ekran. Żałosne, pogniecione kanapki Billy’ego przywróciły chwilowo rumieniec na jej wychudzonej twarzy. Na ekranie widniało wielobarwne holo.

— Bardzo ładne. A co to jest?

— Wzorzec prawdopodobieństwa Lederera.

No jasne. Trochę już minęło od czasu, kiedy chodziłam do szkoły. Żeby jakoś ratować twarz, rzuciłam autorytatywnie:

— Jakaś zmienna ma siedemdziesiąt osiem procent szans na to, że z upływem czasu wyprzedzi jakąś inną zmienną.

— Tak — szepnęła Lizzie ledwo dosłyszalnie.

— No więc co to za zmienne?

— Pamiętasz tamten roboobierak — odpowiedziała pytaniem Lizzie — którym bawiłam się, kiedy byłam mała?

Ledwie dwa miesiące temu. Ale w porównaniu z intelektualnym skokiem, jakiego dokonała od tamtego czasu, chyba rzeczywiście zeszłe lato musi jej się zdawać utraconym rajem dzieciństwa.

— Pamiętam — odrzekłam, zważając pilnie, żeby się nie uśmiechnąć.

— Pierwszy raz zepsuł się w czerwcu. Pamiętam, bo wtedy były jabłka z gatunku kia beauty.

Genomodyfikowane jabłka dojrzewały według z góry ustalonego harmonogramu, co miało stworzyć wrażenie sezonowej różnorodności.

— A więc? — ponagliłam.

— A grawkolej zepsuła się jeszcze wcześniej. W kwietniu, jak mi się wydaje. A jeszcze wcześniej było kilka toalet.

Nadal nie łapałam.

— A więc…?

Drobna twarz Lizzie cała się zmarszczyła.

— Ale pierwszy raz w East Oleancie popsuło się jeszcze wcześniej, ponad rok wcześniej. Wiosną 2113 roku.

W końcu załapałam. I zrobiło mi się sucho w gardle.

— Wiosna 2113? Dużo rzeczy się wtedy zepsuło czy tylko kilka? Tak jakby to mogło wystąpić przy normalnym stopniu zużycia i ograniczonej konserwacji?

— To było dużo rzeczy. O wiele za dużo.

— Lizzie — zaczęłam powoli. — Te dwie zmienne w twoim wzorcu Lederera… Czy pierwsza to liczba awarii w East Oleancie, tak jak ty je osobiście pamiętasz, a druga to wzmianki z sieci informacyjnej z twojej kryształowej biblioteki na temat podobnych przypadków w całym kraju?

— Tak. Są, tak. Ja chciałam… — przerwała, świadoma, że wraca jej dawny brak właściwych słów. Znów wpatrzyła się w ekran. Wiedziała doskonale, na co patrzy. — To się zaczęło tutaj, Vicki. Ten dysymilator duragemowy po raz pierwszy pojawił się tutaj. Zrobili go w Edenie. Zostaliśmy wybrani do testów. A to oznacza, że ten, kto rządzi w Edenie…

W Edenie rządzi Hueros Verdes. W Edenie rządzi Miranda Sharifi.

A zatem już podjęto za mnie tę decyzję, tak po prostu. Dysymilator duragemowy nie może być częścią żadnego strategicznego planu typu „uratujmy wreszcie biedną Dianę szczyptą osobistego sukcesu”. Tu mieliśmy do czynienia z widoczną, oczywistą i wołającą o pomstę do nieba złą wolą. Nie miałam prawa dłużej tu przesiadywać i zabawiać się w detektywa amatora, odkąd miałam powody, by podejrzewać, że gdzieś tutaj, w tych górach, które torturują nas nieustannie atakami zimy, znajduje się zakładzik produkcyjny Korporacji Huevos Verdes, rozsiewający hojnie molekularne zniszczenie. Wszystkie najgłębsze pokłady przyzwoitości wołały teraz we mnie, żebym natychmiast wezwała tu moich wzgardliwych szefów i powiedziała im — bez względu na ich wzgardę — wszystko, co wiem.

Każdy ma swoją własną definicję przyzwoitości.

— Vicki — szepnęła Lizzie — co teraz zrobimy?

— Teraz się poddamy — odpowiedziałam.


* * *

Zadzwoniłam do nich z odosobnionego miejsca nad rzeczką, z dala od podejrzliwych oczu Annie. Zabroniłam Lizzie iść za mną, ale oczywiście nie posłuchała. Było zimno, choć świeciło słońce. Wcisnęłam się w małe zagłębienie w śnieżnej zaspie nad samym brzegiem rzeczki i wycięłam z uda nadajnik.

To musiał być implant, tylko w ten sposób mogłam mieć pewność, że nikt mi go nie ukradnie, chyba żeby się znał na rzeczy. Kiedy ANSG mi go wszczepiło, poszłam do znajomych i kazałam wyjąć go z powrotem i odłączyć automatyczny sygnalizator, który, rzecz jasna, był razem z nim. Do tego trzeba profesjonalistów. Ale nie potrzeba zawodowca, żeby wyjąć go i użyć. Można tego dokonać, posiadając odrobinę stosownej wiedzy, zastrzyk z miejscowym znieczuleniem i bardzo ostry, spiczasty nóż — a kiedy naprawdę człowieka przyciśnie, można i bez znieczulenia, i bez spiczastego ostrza.

Mnie na szczęście aż tak nie przycisnęło. Wysunęłam implant spod skóry, zakleiłam niewielkie nacięcie i otarłam z krwi opakowanie nadajnika. Rozpieczętowałam je. Lizzie przyglądała się temu rozszerzonymi ze zdumienia oczyma.

— Mówiłam ci, żebyś tu nie przychodziła — powiedziałam. — Chyba mi tu nie zemdlejesz?

— Nie mdleję na widok krwi!

— To dobrze.

Nadajnik był teraz płaskim czarnym wafelkiem na mojej dłoni. Lizzie przyglądała mu się z ciekawością.

— Korzysta z transformatorów falowych Malkovitcha, prawda? — A po chwili dodała, innym już tonem: — Wezwiesz tych z rządu, żeby przyjechali nam pomóc.

— Tak.

— Mogłaś ich wezwać wcześniej. W każdej chwili.

— Tak.

Brązowe oczy wpatrywały się we mnie nieporuszenie.

— No to dlaczego nie wezwałaś?

— Sytuacja nie była dostatecznie rozpaczliwa.

Lizzie rozważała to sobie przez chwilę. Ale w końcu przecież była jeszcze dzieckiem — mimo tej swojej przerażającej inteligencji, zapożyczonego języka i pseudotechnicznego wyrafinowania, jakie jej wpoiłam. W dodatku miała za sobą wręcz koszmarne dwa tygodnie. Znienacka zaczęła okładać pięściami moje kolana — miękkimi, nieefektywnymi razami zmarzniętych rąk w mitenkach.

— Mogłaś wezwać pomoc wcześniej! Billy’emu nie stałaby się żadna krzywda i pan Sawicki by nie zginął! A ja bym nie musiała być taka strasznie głodna! Mogłaś! Mogłaś!

Dotknięciem włączyłam nadajnik i powiedziałam wyraźnie:

— Agent specjalny Diana Covington, sześć tysięcy osiemdziesiąt cztery łamane przez A do Colina Kowalskiego, osiemdziesiąt trzy łamane przez H. Pilne, przypadek tysiąc sześćset czterdzieści dwa. Powtarzam: tysiąc sześćset czterdzieści dwa. Proszę przysłać silny oddział do zadań specjalnych.

— Jestem taka głodna — łkała Lizzie w moje kolana. Włożyłam nadajnik do kieszeni i przyciągnęłam ją do siebie.

Ukryła twarz w zagłębieniu mojej szyi; poczułam chłodny czubek nosa. Patrzyłam na uwięzioną pod lodem rzeczkę, na brudny śnieg poplamiony krwią z opakowania nadajnika i zadziwiająco błękitne niebo. Przylot z Nowego Jorku zajmie pewnie ANSG kilka godzin. A Superbezsenni, ukryci w swoim Edenie, już tutaj byli. I nie było sposobu na to, by się dowiedzieć, czy przechwycili moją wiadomość. Przechwytywali przecież wszystko. Albo tak przynajmniej mi mówiono.

Tuliłam do siebie Lizzie, wydając bezsensowne macierzyńskie odgłosy. Z jej zziębniętego nosa kapało mi na szyję.

— Lizzie, czy opowiadałam ci już o jednym psie, którego kiedyś widziałam? O genomodyfikowanym różowym psie, który w ogóle nie powinien był zaistnieć, nieszczęsny?

Ale ona dalej łkała, zziębnięta, głodna i zdradzona. Zresztą wszystko jedno. Opowieść o psie Stephanie Brunell w tej chwili nawet mnie wydała się mocno kulawa, choć kiedyś przecież w nią wierzyłam i pewnie nadal wierzę, tylko nie bardzo mogę ją sobie przypomnieć.

Jak tyle innych spraw.


* * *

ANSG znalazła się na miejscu w ciągu niespełna godziny, co — muszę przyznać — nawet mi zaimponowało. Najpierw przyleciały samoloty, potem helikoptery, a jeszcze przed zmierzchem ożyła grawkolej, pędząc do East Oleanty z ładunkiem uzupełniającym w postaci trzydziestu agentów o stalowym spojrzeniu, kilku technicznych i ogromnej ilości jedzenia. Typom z agencji rządowych najwydajniej pracuje się z pełnym żołądkiem. Techniczni rozproszyli się po mieście i ponaprawiali, co się dało. Ludzie z ANSG opanowali kafeterię kongreswoman Janet Carol, rozpostarli pole Y wokół technicznych pracujących przy pasie żywieniowym i nakazali wszystkim innym trzymać się z dala, co dobrzy obywatele posłusznie spełnili, zwłasza że żywność rozdzielano w ruinach składu. Bóg jeden wie, jak ją gotowali. Może jedli sojsynt na surowo.

— Pani Covington? Jestem Charlotte Prescott. Tymczasowo ja tutaj dowodzę, do przyjazdu Colina Kowalskiego. Proszę za mną.

Była wysoka, miała włosy w kolorze płomieni i była idealnie piękna. Do tego miała akcent, który kojarzy się zwykle z forsiastym Północnym Wschodem, i oczy jak Skamieniały Las. Poszłam za nią, ale nie bez protestu małej Diany:

— Nie będę rozmawiać, dopóki się nie przekonam, że nakarmiono dwoje ludzi. A właściwie troje: starszego pana, dziewczynkę i jej matkę… Mogą sobie nie poradzić w tym tłumie na zewnątrz…

Co ja wygaduję? Annie Francy poradziłaby sobie nawet na ostatnim posterunku generała Custera, protestując przy tym nieustannie przeciwko nieładnym postępkom Indian.

— Już zajęto się Lizzie Francy i Billym Washingtonem. Strażnik przy ich mieszkaniu dostarczy im pożywienia — oświadczyła Charlotte Prescott.

A była w East Oleancie zaledwie od dziesięciu minut.

Siedziałyśmy naprzeciw siebie na dwóch plastsyntetycznych kawiarnianych krzesłach, a ja opowiadałam jej wszystko, co wiem.

O tym, jak śledziłam Mirandę Sharifi z Waszyngtonu do East Oleanty, gdzie mi zniknęła. O tym, że przeszukiwałam okoliczne lasy. O tym, że niektórzy z tutejszych ludzi wierzą w istnienie w górach miejsca, które nazywają Edenem, a które jest prawdopodobnie dobrze chronionym nielegalnym laboratorium genetycznym, i o tym, że miałam podstawy, by wierzyć, że to właśnie tutaj Huevos Verdes wypuściło dysymilator duragemowy. O tym, że śledziłam leśne wyprawy niektórych mieszkańców miasta w nadziei natrafienia na ślad Edenu, ale nic nie udało mi się wykryć, więc jestem przekonana, że nikt nie wie, gdzie i czy w ogóle owo mityczne miejsce istnieje.

Ostatnie zdanie było niezupełnie zgodne z prawdą. Nadal podejrzewałam, że Billy Washington coś wie. Ale to chciałam powiedzieć samemu Colinowi Kowalskiemu, któremu przynajmniej częściowo ufałam, a nie Charlotte Prescott, do której nie miałam ani krzty zaufania. Przypominała mi Stephanie Brunell. Billy to był irytujący stary ciemniak, ale nie był różowym pieskiem z czworgiem uszu i ogromnymi oczyma, więc nie miałam ochoty patrzeć, jak przelatuje przez jakiekolwiek — choćby metaforyczne — barierki.

— Dlaczego nie zgłosiła pani, gdzie się pani znajduje ani też gdzie według pani podejrzeń znajduje się Miranda Sharifi, kiedy dotarła pani do East Oleanty? Albo nawet po drodze?

— Byłam przekonana, że placówka Superbezsennych jest w stanie przejąć sygnał ze wszystkich urządzeń, jakie miałam do dyspozycji.

To było czyste zagranie — nawet ANSG nie pochlebiało sobie, że w dziedzinie wynalazczości może wyprzedzić Superbezsennych. Prescott nic po sobie nie okazała.

— Naruszyła pani niemal każdy punkt regulaminu Agencji.

— Nie jestem etatowym agentem. Pracuję jako wolny strzelec na zlecenie Colina Kowalskiego i mam status informatora. Do tej pory nawet nie wiedziałaby pani o moim istnieniu, gdyby sam pani nie powiedział.

Znów nic po sobie nie pokazała. Na podobieństwo niektórych gadów potrafiła rozpostrzeć przed sobą błonę, od której odbijało się wszystko. Mimo to widziałam wyraźnie tę kobietę — wszystkie jej ograniczenia, nieustępliwość zrodzoną z przekonania o własnej wyższości. Nie mogłam jednak nic poradzić na to, że w jej obecności czułam się zupełnie bezwartościowa — a było to coś, czego nie doświadczyłam już od miesięcy. Ja w swoim wymiętym kombinezonie i ona — jakby urwała się z jakiejś holoreklamy dla Wschodniej Enklawy Central Parku. Nawet paznokcie miała idealne: genomodyfikowany róż, którego wcale nie trzeba malować.

Przepytywanie trwało. Starałam się odpowiadać najszczerzej, jak potrafiłam, na wszystkie pytania z wyjątkiem tych, które tyczyły Billy’ego. Wcale nie poprawiło mi to nastroju, który i tak był już mniej więcej podły. Robiłam to, co powinnam, to, czego potrzebowałam, to, co było właściwe, patriotyczne i dobre dla kraju — i hip! hip! hurra! Niech nam żyje pan prezydent! Nie, nie — wcale nie chciałam być cyniczna — to naprawdę było słuszne. No to dlaczego czuję się tak strasznie?

Colin Kowalski dotarł na miejsce koło dziewiątej wieczorem. Nadal przebywałam w areszcie domowym — czy jak to tam zwał — ale Charlotte Prescott najwyraźniej wyczerpał się zapas pytań. Pas żywieniowy znów był na chodzie, obsługując kolejkę wygłodniałych, zerkających ciekawie na pole Y, z którego powodu musieli tłoczyć się w jednej części kafeterii, ale nic nie mogli dostrzec, ponieważ zewnętrzna warstwa przepuszczała obraz tylko do wewnątrz.

— Colin. Cieszę się, że jesteś.

Był zły i wcale tego nie krył, choć panował nad sobą doskonale. Miał u mnie punkty za jedno, drugie i trzecie.

— Powinnaś była skontaktować się ze mną jeszcze w sierpniu, Diano. Może wcześniej udałoby się nam zatrzymać uwalnianie dysymilatora duragemowego.

— A teraz potraficie to zrobić? — zapytałam, ale nie odpowiedział. Złapałam go za klapy — a właściwie za coś, co uchodzi za klapy w tegorocznych modelach — i powiedziałam powoli i bardzo wyraźnie: — Coś już znaleźliście. Colin, musisz mi powiedzieć, co takiego znaleźliście. Musisz. W końcu to ja was tutaj doprowadziłam, a poza tym nie masz żadnych istotnych powodów, żeby mi nie mówić. Sam dobrze wiesz, że i tak pełno tu już reporterów.

Odstąpił o krok i uwolnił klapy. Billy, Doug Kane, Jack Sawicki, Annie i Krystal Mandor bez przerwy się na sobie obwieszali. Trochę mnie zaszokowało, jak szybko zapomniałam o tym, że Woły nie znoszą być dotykane.

Ale nie miałam zamiaru się poddać. Może już nie trzeba mieszać w to bardziej Billy’ego, może wystarczy to, że wziął mnie na miesiąc do mieszkania Annie.

— Colin, co znaleźli twoi agenci?

— Diano…

— Co znaleźli?!

Powiedział mi w końcu, nie tyle z powodu mojego uporu, co dlatego, że właściwie i tak nie było żadnych przeciwskazań. Podał mi nawet długość i szerokość geograficzną — w minutach i sekundach. Dosłownie pęczniał z dumy. Choć jakby nie do końca.

— Tylko to, co podejrzewałaś, Diano. Podziemne laboratorium. Chronione. Godzinę temu złamaliśmy szyfr pola, kiedy tylko złapaliśmy ogólne pojęcie o tym, gdzie szukać. Superbezsennym udało się zbiec, ale dysymilator duragemowy rzeczywiście narodził się tutaj. Łajdakom nawet nie chciało się zniszczyć dowodów. Niebezpieczny rekombinant i nanotechniczne urządzenia w tym laboratorium…

Nigdy przedtem nie byłam świadkiem czegoś podobnego: Colinowi Kowalskiemu zabrakło słów. Nie zająknął się ani nie zadrżał mu głos — po prostu usta zamknęły mu się za ostatnim słowem z cichym, lecz słyszalnym „hap!” — jakby wypowiedzenie tych słów głośno mogło poranić mu wargi i chciał w ten sposób je chronić. Zrobiło mi się niedobrze. „Niebezpieczny rekombinant i nanotechniczne urządzenia…”

— Co jeszcze tam dla nas wysmażyli?

— Nic, co mogłoby się stamtąd wydostać — odpowiedział i popatrzył mi prosto w oczy. Zbyt otwarcie: nie mogłam się zorientować, co ma oznaczać to jego spojrzenie.

I nagle zrozumiałam.

— Colin, nie! Zanim wszystkiego dokładnie nie zbadacie… Kafeterią wstrząsnął potężny wybuch, mimo że znajdowaliśmy się na pewno o całe mile od tamtego miejsca i mimo że ANSG na pewno pokryła je tarczą przeciwwybuchową. Ale tarcza przeciwybuchowa może zatrzymać jedynie rozpryskujące się kawałki materii, bo nic nie jest w stanie złagodzić siły uderzeniowej nuklearnego wybuchu. Ludzie przy pasie żywieniowym krzyknęli i złapali kurczowo za swoje miski sojsyntetycznych zup i steków. Holoterminal, który znajdował się w ich części kafeterii i który ktoś przełączył na Ogólnokrajowe Mistrzostwa Skuterowe, na ułamek sekundy zamigotał.

— Dokładne badania niosły ze sobą zbyt wielkie ryzyko — odpowiedział sztywno Colin. — Nie wiadomo, co mogło się stamtąd wydostać. Nie wiadomo, nad czym właściwie pracowali.

Na chwiejnych nogach podniosłam się z krzesła. Nie było powodu, żeby uginały się pode mną nogi. Próbowałam zachować obojętny ton.

— Colin… Czy to laboratorium naprawdę było puste? Czy Miranda Sharifi i inni Superbezsenni naprawdę zdołali uciec, zanim dotarliście na miejsce?

— Tak, już ich tam nie było — odparł Colin i spojrzał mi w oczy tak otwarcie, tak bezgranicznie szczerze, że z miejsca wiedziałam, iż łże.

— Colin…

— Diano, twoja służba w ANSG dobiegła końca. Na twoje konto wpłynie sześciomiesięczna pensja, a jeśli sobie zażyczysz, dostarczymy ci także dyskretnych i bliżej nie sprecyzowanych rekomendacji. Oczywiście nie wolno ci sprzedać tej historii mediom w jakiejkolwiek postaci. Jeśli złamiesz ten zakaz, będziesz podlegać surowej karze. Z więzieniem włącznie. Przyjmij, proszę, najgorętsze podziękowania ze strony departamentu stanu za cenną pomoc.

— Colin…!

Przez ułamek sekundy dostrzegłam na jego twarzy przebłysk prawdziwego człowieka.

— Zrobiłaś swoje, Diano. Już po wszystkim.

Ale, naturalnie, bardzo się mylił.


* * *

Prześliznęłam się przez ogólne pandemonium, jakie zapanowało teraz na ulicach — reporterzy, miejscowi, agenci, a nawet pierwsi turyści — zupełnie nie zauważona. W moim pomiętym zimowym kombinezonie, z szalem owiniętym wokół dolnej połowy twarzy i z włosami tak samo brudnymi jak włosy wszystkich mieszkańców East Oleanty wyglądałam jak jeszcze jeden oszołomiony Amator. To mogłoby mi nawet sprawić przyjemność, gdybym w tamtej chwili zdolna była do odczuwania jakichkolwiek przyjemności. Czułam, że coś mi w tym wszystkim straszliwie nie gra — coś siedziało mi w głowie, a ja nie wiedziałam co. Dostałam przecież, czego chciałam: Huevos Verdes powstrzymano przed rozprzestrzenianiem siły tak destrukcyjnej jak ten dysymilator duragemowy. Ten kraj, nieodmiennie kiepsko radzący sobie z problemami ekonomicznymi, teraz dostanie przynajmniej szansę, by mógł wrócić do sił, kiedy mechanizm zegarowy sprawi, że wszystkie już uwolnione dysymilatory przestaną się reprodukować. Dwunastolatki mogły wreszcie się najeść, starzy mężczyźni nie musieli już brnąć przez śnieg wzdłuż nieczynnych torów i nikt już nie musiał ich atakować, żeby odebrać im żywność. Dostałam przecież, czego chciałam.

Coś mi tu bardzo nie gra.

Strażnicy właśnie opuszczali mieszkanie Annie. Minęłam ich w hallu. Żaden nie zaszczycił mnie nawet sekundą uwagi. Billy leżał na kanapie, a przy jego głowie siedziała na krześle Annie z ustami zaciśniętymi tak mocno, że chyba wytworzyły już próżnię. Lizzie siedziała na podłodze, ogryzając coś, co zapewne miało uchodzić za kurze udko.

— Ty! Wynoś się stąd! — odezwała się Annie.

Nie zwróciłam na to uwagi, tylko przyciągnęłam sobie drugie krzesło i postawiłam przy kanapie Billy’ego. To było takie samo krzesło jak to, na którym siedziałam naprzeciwko Charlotte Prescott o idealnych paznokciach — jedyny rodzaj krzesła, na jakim siadywałam w trakcie całego swego pobytu w East Oleancie. Tylko że to akurat było jadowicie zielone.

— Billy, wiesz, co się stało?

Odpowiedział mi tak cichutko, że chcąc dosłyszeć, musiałam się nad nim pochylić.

— Słyszałem. Wysadzili Eden.

— A skąd wiedzieli, że trzeba tu coś wysadzić? — wtrąciła się Annie. — To pani im powiedziała, doktor Turner! To pani sprowadziła tych federalnych facetów do East Oleanty!

— Gdyby nie to, dalej byście głodowali — warknęłam.

— Naprawdę już go nie ma? — spytał Billy. — Naprawdę go wysadzili?

— Tak. — Coś ściskało mnie za gardło, Bóg jeden wie dlaczego. — Billy, to właśnie tam robili ten duragemowy dysymilator. Ten, który powodował tyle awarii w tych wszystkich maszynach.

Długo nie odpowiadał. Myślałam już, że zasnął. Pomarszczone powieki opuszczone do połowy i smutno opadające policzki raniły moje serce. W końcu odezwał się, niemal szeptem:

— Ona uratowała życie starego Douga Kane’a… I nas też chcieli uratować…

— Skąd wiesz? — spytałam ostro.

Odpowiedział tak bardzo po prostu, ze szczerością tak różną od szczerości Colina Kowalskiego, że chyba powinno sieją określać inną nazwą.

— Widziałem ją. Była dla nas dobra, chociaż nie mamy z nią więcej wspólnego niż… niż z jakimiś żukami. Oni znają się na wszystkim, tamci ludzie. Skoro pani mówi, że to ona zrobiła ten dysymilator duragemowy… No cóż, może to i ona. Ale coś mi się nie chce wierzyć. A nawet jeśli to zrobili, powiedzmy, przez pomyłkę…

— To? To co, Billy?

— Skoro tamci wysadzili Eden, to jak my się teraz dowiemy, jak mamy to zniszczyć?

— Nie mam pojęcia. Ale tam w… w Edenie pracowali jeszcze nad innymi niebezpiecznymi projektami nanotechnicznymi. Jakieś świństwo, które jakby się wydostało, mogłoby spowodować jeszcze więcej szkód.

Przemyśliwał to sobie przez chwilę.

— Ale, doktor Turner…

— Nie jestem lekarzem, Billy — przerwałam mu, znużona. — Właściwie niczym nie jestem.

— …jak rząd tak sobie będzie chodził i wysadzał te wszystkie nielegalne Edeny, to czy nie stracimy też jakichś dobrych rzeczy razem z tymi złymi? Bo przecież te wściekłe szopy…

— Trzeba nadzorować badania genetyczne i nanotechniczne, Billy — wtrąciłam niecierpliwie. — Albo każdy wariat będzie sobie produkował takie rzeczy jak ten dysymilator.

— A mnie się zdaje, że jakiś jeden wariat już go wyprodukował — odparował znacznie bardziej cierpko niż kiedykolwiek. — I niech pani patrzy, co się dzieje. Prawdziwi naukowcy nie umieją go zatrzymać, bo sami nie mogą robić żadnych eksperymentów!

Zakaz prowadzenia badań nad antidotum. To nie był nowy argument, już to słyszałam. Nigdy jednak od kogoś takiego jak Billy i nigdy w takiej sytuacji. Billy’emu dane było ujrzeć Eden i uznał, że zasiadający tam bogowie są nie tylko wszechmocni, ale i dobrotliwi. Zdolni znaleźć antidotum na zło, które sami stworzyli. Może i podzielałam ten pogląd — przez króciutką chwilę — w czasie rozprawy patentowej czyściciela komórek Mirandy Sharifi. Ale Superbezsenni nie popełniają pomyłek, przynajmniej nie na tym poziomie. Jeśli wypuścili dysymilator duragemowy, to cała rzecz musiała zostać starannie zaplanowana, a celem było zniszczenie cywilizacji, która darzyła ich wyłącznie nienawiścią. Nie mogłam sobie wyobrazić żadnej innej przyczyny. Co gorsza, prawie im się to udało.

— Śpij już, Billy — powiedziałam i podniosłam się, chcąc wyjść. Staruszek był jednak w nastroju do rozmowy.

— Oni nie są źli. Tamta dziewczyna, wtedy, kiedy uratowała Douga Kane’a… A teraz już ich nie ma. Edenu naprawdę nie ma. Już nigdy nie zejdę w dół tym górskim szlakiem, nie przejdę na drugą stronę strumienia, nie zobaczę, jak w skale otwierają się drzwi, i już nie wejdę z nią do środka…

Zaczął bredzić. No jasne — agenci dali mu narkotyk prawdy. O co go zapytali, na to odpowiedział. Taka bezsensowna gadanina to jeden z efektów ubocznych, kiedy tego rodzaju farmaceutyki przestają działać.

— Do widzenia, Billy. Do widzenia, Annie. Ruszyłam w stronę drzwi.

Lizzie posłyszała coś w moim głosie. Szybko przysunęła się do mnie z „kurzym udkiem” w dłoni; właściwie niewiele z niej zostało poza wielkimi oczyma i chudymi dłońmi, ale już teraz wyglądała znacznie zdrowiej. Dzieci szybko reagują na poprawę żywienia.

— Vicki, jutro rano będziemy miały lekcje, prawda? Vicki?

Popatrzyłam na nią i nagle opanowało mnie zupełnie szaleńcze poczucie, że oto rozumiem Mirandę Sharifi.

Istnieje taki rodzaj pragnienia, którego sama nigdy nie doświadczyłam i nie spodziewałam się go doświadczyć. Tylko o nim czytałam. Widywałam też u innych, choć nie było ich zbyt wielu. Jest to pragnienie tak dojmujące, tak przeszywające i tak specyficzne, że nie sposób go powstrzymać — tak samo jak nie sposób powstrzymać włóczni ciśniętej nieomylną ręką prosto w twój brzuch. Włócznia, uderzając, przechyla twoje ciało. Zmienia w nim bieg twojej krwi. Od tego można umrzeć.

Mówi się, że matki czują to pierwotne cierpienie, kiedy gorąco pragną uchronić własne dzieci od śmierci. Ja nigdy nie byłam matką. Mówi się, że kochankowie czują wobec siebie to samo. Ja nigdy tak nie kochałam, mimo tych wszystkich imitacji uczuć z Claude’em-Eugenem-Rexem-Paulem-Anthonym-Russellem-Davidem. Mówi się, że artyści i naukowcy czują to wobec swoich dzieł. I właśnie to ostatnie stwierdzenie odnosiło się do Mirandy Sharifi.

To, co ja czułam do Mirandy Sharifi — od samego Waszyngtonu — to była zwykła zawiść. A ja nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Teraz jednak poczułam coś zupełnie innego. Patrząc na Lizzie, wiedząc, że rankiem opuszczę East Oleantę, widząc kątem oka, jak wielkie ciało Annie porusza się niespokojnie na swoim krześle, poczułam, że włócznia zmienia bieg mojej krwi, i konwulsyjnie przycisnęłam obie ręce do brzucha.

— Jasne, Lizzie — zdołałam wyrzucić z siebie, a w moim głosie zadźwięczał Colin Kowalski, taki szczery i taki po wołowsku lepszy, i łgał jak ostatnia świnia, jak my wszyscy.


* * *

Nad ranem, o piątej czy szóstej, obudziłam się raptownie z urywanego snu. Moje myśli wypełniał głos Billy’ego: „A teraz już ich nie ma. Edenu naprawdę nie ma. Już nigdy nie zejdę w dół tym górskim szlakiem, nie przejdę na drugą stronę strumienia, nie zobaczę, jak w skale otwierają się drzwi, i już nie wejdę z nią do środka…”

Wykradłam się ze swojego pokoju w pośpiesznie wyremontowanym hotelu. Na recepcyjnej ladzie stał już nowy terminal, ale tu ryzyko było zbyt wielkie. Poszłam do kafeterii. Przy pasie żywieniowym stała kolejka, a na środku grała z ożywieniem wołowska sieć informacyjna. Kanały dla Amatorów rzadko kiedy nadawały serwisy informacyjne. Jeśli zatem ludzie z East Olaeanty chcieli zobaczyć się w holowizji, musieli włączyć wołowską sieć.

Przycupnęłam skromnie w kąciku i oglądałam. W końcu pokazano eksplozję — sensacyjne odkrycie źródła dysymilatora duragemowego, który od tylu miesięcy trapi cały kraj — oraz zbliżenia Charlotte Prescott i Kennetha Emila Koehlera, dyrektora ANSG z Waszyngtonu. Potem jeszcze raz eksplozja. Miałam ochotę zatrzymać na chwilę obraz, ale nie śmiałam, więc tylko wsłuchiwałam się bardzo uważnie.

Grawpociąg odchodził o siódmej. Około ósmej byłam już w Albany. Na stacji znalazłam terminal biblioteki publicznej, przeznaczony dla tych Amatorów, którzy mieli mgliste pojęcie o miejscu, do którego zmierzali, i chcieli znaleźć o nim tak istotne informacje jak, na przykład, przeciętna roczna ilość opadów, lokalizacja publicznych torów skuterowych albo długość i szerokość geograficzna. Obwieszony pajęczynami znak powiedział mi, że to biblioteka publiczna Anny Naomi Coldwell. Niewielu Amatorów miało mgliste pojęcie o miejscu, do którego zdążają, a w każdym razie niewielu wiedziało, czego mogliby chcieć się o nim dowiedzieć.

Wsunęłam do środka jeden z chipów kredytowych, o którym ANSG nie miała pojęcia. Tak mi się przynajmniej zdaje. Terminal oznajmił:

— Działam. O jakim mieście, okręgu lub stanie chcesz uzyskać informacje?

— Okręg Collins, stan Nowy Jork — odpowiedziałam trochę niepewnie.

— Proszę sprecyzować swoje życzenia.

— Proszę przedstawić mapę całego regionu, zarówno fizyczną, jak i polityczną.

Kiedy ukazała się mapa, kazałam powiększyć niektóre jej sekcje; raz, potem drugi. Kierowałam się napisami — mapa miała zaznaczoną długość i szerokość geograficzną.

Eksplozja, która zniszczyła nielegalne laboratorium, nie miała miejsca ani u podnóża góry, ani w pobliżu strumienia.

„A teraz już ich nie ma. Edenu naprawdę nie ma. Już nigdy nie zejdę w dół tym górskim szlakiem, nie przejdę na drugą stronę strumienia, nie zobaczę, jak w skale otwierają się drzwi, i już nie wejdę z nią do środka…”

Wierzę, że ANSG zniszczyła jakieś nielegalne laboratorium genetyczne. Wierzę też, że to z tego laboratorium wypuszczono dysymilator duragemowy. Ale bez względu na to, do kogo należało owo laboratorium, z pewnością nie był to Eden Billy’ego Washingtona. To nie był Eden u podnóża góry i przy strumieniu, nie ten Eden, który pozwolił, aby Billy zobaczył, jak otwiera się jego brama, nie ten Eden, z którego wychodzą wielkogłowe dziewczęta, żeby ratować staruszków, którzy zasłabną w lesie. Tamten Eden nadal jest na swoim miejscu.

A to oznacza, że nie Huevos Verdes wypuściło dysymilator duragemowy.

W takim razie kto? I po której stronie jest Huevos Verdes?

Jednak duragemowa katastrofa naprawdę zaczęła się w East Oleancie, tuż pod bokiem Edenu. Zbieg okoliczności? Wątpię. A mimo to Miranda Sharifi nie zrobiła nic, by powstrzymać uwalnianie dysymilatora.

No, ale jeżeli Superbezsennym tak zależało na tym, żeby nas zniszczyć, po co w takim razie pozwolili, żeby Billy Washington zobaczył wejście do ich placówki w górach Adirondack i odszedł swobodnie z tą wiedzą? Dlaczego go nie zabili? I dlaczego Miranda Sharifi usiłowała zdobyć legalne pozwolenie na produkcję czyściciela komórek — oczywistego przecież dobrodziejstwa dla nas, zwykłych śmiertelników? Sami Bezsenni już mieli tę biologiczną ochronę, a pewna jestem jak cholera, że nie musieli tego robić dla pieniędzy.

A co będzie, jeśli jakieś inne nielegalne laboratorium wymyśli coś jeszcze gorszego niż dysymilator — tu Billy miał zupełną rację — powiedzmy, jakiś retrowirus, który pozamienia nas wszystkich w żywe trupy, a tylko Huevos Verdes ma odpowiedni potencjał intelektualny, żeby zaprojektować jakiś kontrmikroorganizm na tyle szybko, by uchronić nas przed zamianą w kraj pełen klinicznych przypadków idiotyzmu?

Czy Huevos Verdes to wróg mojego kraju, czy jego przyjaciel?

Takie pytania nie przystoją agentowi terenowemu. Agent terenowy powinien robić, co mu każą, a raporty o swoich osiągnięciach przedstawiać swemu bezpośredniemu zwierzchnikowi, żeby ten mógł przesłać je wyżej. W sytuacji takiej jak ta agent terenowy powinien natychmiast wezwać ANSG. Ponownie.

Ale jeśli to zrobię, moje pytania już na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Bo Colin Kowalski na wszystko miał jedną odpowiedź: bombarduj to, co nie wygląda znajomo.

Musiałam tak stać bez ruchu dobre piętnaście minut. Dookoła mnie pędziły rzesze Amatorów, spieszące do swoich pociągów. Tuż obok przesunęła się szorująca podłogę robosprzątaczka. Jakiś sprzedawca narkotyków zerknął na mnie przelotnie i szybko odwrócił wzrok. Genomodyfikowanie przystojny techniczny idąc po peronie mówił coś do swego terminalu.

Nigdy w życiu nie czułam się bardziej samotna.

Wsiadłam w grawpociąg i wróciłam do East Oleanty.

Загрузка...