KSIĘGA PIERWSZA Czerwiec 2114

Nadrzędnym celem wszelkich innowacji technicznych powinien być zawsze człowiek i jego los, a także troska o rozwiązanie odwiecznego problemu organizacji pracy i dystrybucji dóbr tak, ażeby twory naszego umysłu stały się dla ludzkości błogosławieństwem, nie przekleństwem.

ALBERT EINSTEIN,

PRZEMÓWIENIE W CALIFORNIA INSTITUTE OF TECHNOLOGY, 1931

1. Diana Covington: San Francisco

DLA NIEKTÓRYCH Z NAS, RZECZ JASNA, NICZEGO Nigdy dość.

To zdanie da się odczytać na dwa sposoby, nieprawdaż? Ale mnie nie chodzi o to, że zawsze chcielibyśmy nic nie mieć. Tym nie zadowolą się nawet Amatorzy Życia, bez względu na to, ile żałosnego nacisku kłaść będą na swój „arystokratyczny styl życia”. Tak. Właśnie. Nie ma wśród nas ani jednej osoby, która nie znałaby się na wszystkim lepiej od innych. My, Woły, bezbłędnie potrafimy rozpoznać kipiące niezadowolenie. Codziennie przecież widzimy je w lustrze.

„Mnie nie podkręcili IQ tak wysoko jak Paulowi”.

„Moich rodziców nie stać było na te wszystkie modyfikacje, jakie ma Aaron”.

„Mojej firmie nie wiedzie się tak dobrze jak firmie Karen”.

„Moja skóra nie jest tak delikatna jak skóra Giny”.

„Mój okrąg wyborczy żąda znacznie więcej niż okręg Luke’a. Czy te pijawki myślą, że ja cały jestem z pieniędzy?”

„Mój pies nie jest tak ostro genomodyfikowany jak pies Stephanie”.

Prawdę mówiąc, to właśnie pies Stephanie sprawił, że postanowiłam zmienić swoje życie. Wiem, jak to zabrzmiało. Ale z drugiej strony, wszystko, co wiąże się z tym, że rozpoczęłam służbę w Agencji Nadzoru Standardów Genetycznych, brzmi równie śmiesznie. Dlaczego by więc nie zacząć od psa Stephanie? Dzięki temu cała historia nabrałaby pewnego satyrycznego zacięcia i stylu. A ja dzięki tej historyjce mogłabym miesiącami naciągać ludzi na wystawne kolacyjki.

No, oczywiście tylko w wypadku, gdyby kogoś dzisiaj jeszcze interesowały wystawne kolacyjki.

Dobry styl to cecha zanikająca.

Stephanie przyprowadziła swojego psa do mojego mieszkania w Enklawie Bezpieczeństwa Bayview pewnego niedzielnego czerwcowego poranka. Dzień wcześniej kupiłam sobie kilka doniczek z nowymi kwiatkami od BioForms w Oakland, więc spływały teraz przez poręcz tarasu rozwichrzoną kaskadą błękitów, bardziej różnorodnych niż wody Zatoki San Francisco sześć pięter niżej. Kobaltowy, błękit paryski, akwamaryna, lazur, turkusowy, sinawy i modry. Leżałam na tarasowym szezlongu i pojadając anyżowe ciasteczka przyglądałam się swoim kwiatkom. Geniusze genetyczni ukształtowali każdy w miękką, roztrzepotaną tubę, zakończoną niedużą kopułką. Kwiatki były dość długie. Ogólnie rzecz biorąc, mój taras pienił się kaskadą niebieskich, sflaczałych, roślinnych penisów. David wyprowadził się tydzień temu.

— Diano — zawołała Stephanie przez pole Y, które wypełniało framugę otwartych drzwi balkonowych. — Puk, puk.

— Jak weszłaś do mojego mieszkania? — zapytałam, lekko poirytowana. Nie podawałam Stephanie swojego kodu; aż tak blisko ze sobą nie byłyśmy.

— Ktoś złamał twój kod. Jest w policyjnej sieci. Pomyślałam, że lepiej ci o tym powiem.

Stephanie była gliną. Rzecz jasna, nie pracowała w żadnym komisariacie, bo to brudna i przykra robota wśród Amatorów Życia. To nie dla naszej Stephanie. Była właścicielką firmy, która dostarczała roboty patrolujące do enklaw bezpieczeństwa. Projektowała te roboty osobiście. Jej firma, o której sukcesach było dość głośno, miała kontrakty z większością enklaw w San Francisco, choć z moją akurat nie. Mówiąc mi, że mój kod znalazł się w informacyjnej sieci dla robotów, bez krzty wdzięku próbowała mi dogryźć, tylko dlatego, że moja enklawa korzystała z usług innych sił policyjnych.

Rozparłam się na szezlongu i sięgnęłam po drinka. Najbliższe z niebieskich kwiatków wyciągnęły się w stronę mojej dłoni.

— Wywołujesz u nich erekcję — oznajmiła Stephanie, przechodząc przez balkonowe drzwi. — O, ciasteczka anyżowe! Mogę wziąć jedno dla Katousa?

Pies wynurzył się za nią z mrocznego chłodu mojego mieszkania i stanął w pełnym słońcu, węsząc i mrugając ślepiami. Był ostentacyjnie — wręcz agresywnie — nielegalnie genomodyfikowany. Agencja Nadzoru Standardów Genetycznych pozwala być może na drobne kaprysy z kwiatkami, ale na pewno nie ze zwierzętami z gromad wyższych niż ryby. Przepisy pod tym względem są jednoznaczne, a co więcej, poparte stosownymi precedensami sądowymi, w których drastyczne kary pieniężne nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości co do ich interpretacji. Żadnych genomodyfikacji, które mogą powodować cierpienia. Żadnych genomodyfikacji, które mogą służyć jako broń, w najszerszym z możliwych sensów. Oraz żadnych modyfikacji, które „zmieniają wygląd zewnętrzny lub funkcje organiczne, jakie dana istota dziedziczy nie tylko po przedstawicielach swego gatunku, ale i rasy”. To znaczy, że owczarek collie może sobie biegać jednochodem, ale lepiej, żeby wyglądał przy tym jak Lassie.

A już nigdy, przenigdy żadna genomodyfikacja nie może być dziedziczna. Nikt nie życzy sobie drugiej takiej klapy jak z Bezsennymi. Nawet te moje falliczne kwiatki są jałowe. A genomodyfikowane istoty ludzkie, my, Woły, jesteśmy jednostkowymi dziełkami rzemieślnika, złożonymi w probówce w pojedyncze kolekcjonerskie egzemplarze. Taki to właśnie ład utrzymujemy w naszym uporządkowanym świecie. Tak twierdzi Sędzia Sądu Najwyższego Richard J. Milano w spisanej przez siebie opinii większości w sprawie Lindbeker przeciwko Agencji Nadzoru Standardów Genetycznych. Istoty człowieczeństwa nie wolno zmieniać tak, by przestała być rozpoznawalna, bo inaczej zatracimy rozeznanie w tym, co należy, a co nie należy do cech człowieczeństwa. Dwie ręce, jedna głowa, dwoje oczu, dwie nogi, sprawne serce, konieczność oddychania, jedzenia i srania — to właśnie jest ciągłość gatunku ludzkiego. Właściwi ludzie — to właśnie my.

Albo, jak w tym wypadku, właściwe psy. A mimo to mamy tu taką Stephanie, teoretycznie strażniczkę praworządności, która stoi sobie na moim tarasie mając u boku kilkuletni wyrok za przekroczenie wymogów ANSG — z różowym futerkiem. Katous miał dwie pary rozkosznych różowych uszu; obie czujnie nastawione, sterczały w górę jak cztery słuchowe rakiety. Miał równie rozkoszny i równie różowy króliczy ogonek. Miał też ogromne brązowe oczy, trzy razy przekraczające rozmiar psich oczu, jaki dopuściłby sędzia Milano. Przez te oczy zdawała się wyzierać nieskończenie smutna psia dusza. Stworzenie było tak rozkoszne i tak bezbronne, że miałam ochotę je kopnąć.

I o to pewnie chodziło. Choć i to kwalifikowało się jako naruszenie prawa — żadnych genomodyfikacji, które wywołują cierpienie.

— Słyszałam, że David się wyprowadził — rzuciła Stephanie, przykucnąwszy, żeby nakarmić anyżowym ciasteczkiem roztrzęsione różowe futerko. Tak od niechcenia — ot, dziewczyna i jej pies; mój mały, nielegalnie genomodyfikowany ulubieniec, lubię sobie czasem poigrać z ogniem, wiesz, jak jest. Zastanawiałam się, czy Stephanie wie, że „katous” znaczy po arabsku „kot”. Jasne, że wie.

— Rzeczywiście, wyprowadził się — przyznałam. — Doszliśmy już do rozwidlenia dróg.

— A kto następny znajdzie się po drodze?

— Nikt. — Pociągnęłam łyk ze swojej szklanki, nie proponując drinka Stephanie. — Pomyślałam sobie, że dobrze byłoby przez chwilę pomieszkać samej.

— Tak? — Dotknęła akwamarynowego kwiatka, który owinął swą miękką trąbkę wokół jej palca. — Quel dommage. A co z tym niemieckim softwerowcem, z którym przegadałaś tyle czasu na przyjęciu u Paula?

— A co z twoim psem? — odparowałam złośliwie. — Czy nie jest zbyt mało legalny jak na policyjnego psa?

— Ale za to jaki słodki. Katous, przywitaj się z Dianą.

— Witam — powiedział Katous.

Powoli odjęłam szklankę od ust.

Psy nie potrafią mówić. Nie mają odpowiedniego aparatu mowy. Nie mają wystarczająco wysokiego IQ, a wreszcie nie ma też odpowiedniego paragrafu, który by im na to zezwalał. A jednak głuche „witam” było doskonale rozpoznawalne. Katous umiał mówić.

Stephanie oparła się o framugę drzwi, ciesząc się wrażeniem, jakie wywołała jej bomba. Dałabym wszystko, żeby móc to zignorować i jak gdyby nigdy nic wieść dalej neutralną i niezaangażowaną konwersację. Ale nie byłam w stanie.

— Katous — zwróciłam się do psa — ile masz lat?

Lecz on tylko gapił się na mnie tymi swoimi ogromnymi, smutnymi ślepiami.

— Gdzie mieszkasz, Katous?

Cisza.

— Jesteś genomodyfikowany?

Cisza.

— Czy Katous to pies?

Czyżby w tych brązowych ślepiach błysnął cień smutnego zastanowienia?

— Katous, czy jesteś szczęśliwy?

— Całe jego słownictwo to zaledwie dwadzieścia dwa wyrazy — odezwała się Stephanie. — Ale rozumie znacznie więcej.

— Katous, chcesz ciastko? Ciastko, Katous?

Pomachał swoim idiotycznym ogonkiem i podskoczył w miejscu. Nie miał pazurów.

— Ciastko, proszę!

Wyciągnęłam przed siebie ciastko, wyprodukowane na licencji firmy Proustowskie Magdalenki, które smakowało cudownie — było kruche, pachnące anyżkiem i na prawdziwym maśle. Katous wziął je ode mnie różowymi bezzębnymi dziąsłami.

— Dziękuję pani!

Spojrzałam na Stephanie z niechęcią.

— On nie może się bronić. I jest umysłowym kaleką, na tyle sprytnym, żeby mówić, lecz nie dość sprytnym, żeby rozumieć, co się dookoła niego dzieje. Gdzie tu sens?

— A jaki jest sens w twoich fallicznych kwiatach? Mój Boże, ależ one są sprośne. Czy to David ci je podarował? Są znakomite.

— To nie David mi je podarował.

— Sama je sobie kupiłaś? Pewnie po tym, jak odszedł. Jako zastępstwo?

— Jako pomnik męskiej niestałości.

Stephanie roześmiała się. Oczywiście wiedziała, że kłamię. W tej dziedzinie David nie był niestały. Ani w żadnej innej. To była moja wina, że odszedł. Niełatwo ze mną mieszkać. Czepiam się, wtrącam, wykłócam, bez chwili wytchnienia doszukuję się u innych słabości, które pasowałyby do moich własnych. Co gorsza, przyznaję się do tego zwykle grubo po fakcie. Odwróciłam wzrok od Stephanie i zapatrzyłam się przez wyrwę w kwiatach na Zatokę San Francisco, trzymając w dłoniach oszronioną szklankę.

Przypuszczam, że to dość poważna wada mojego charakteru, ale nie mogę wytrzymać dłużej niż dziesięć minut w towarzystwie ludzi pokroju Stephanie. Jest inteligentna, przebojowa, zabawna, śmiała. Mężczyźni lecą na nią stadami, i to nie tylko z powodu jej genomodyfikowanego wyglądu — rudych włosów, fiołkowych oczu i półtorametrowych nóg. A nawet nie z powodu jej podrasowanej inteligencji. Nie, ona miała w sobie inną cechę, nieodparcie pociągającą wszystkich steranych życiem mężczyzn: była bez serca. Stanowiła nieustające wyzwanie, nie kończącą się różnorodność, która nigdy nie spowszednieje, bo ciągle zmienia się w niej taryfa opłat. Nie można jej naprawdę kochać, nie można jej naprawdę zranić, bo nic jej nie obchodzi. Obojętność wsparta parą takich nóg jest pokusą nie do odparcia. Każdy facet myśli, że to właśnie on przełamie jej obojętność, ale zawsze kończy się tak samo. Jej twarz żegnała już tysiąc okrętów? Cóż z tego? Zawsze przypłynie kolejna flota. Gdyby feromoniczne genomodyfikacje nie były zabronione, mogłabym przysiąc, że Stephanie je ma.

Zazdrość, mawiał David, to korozja duszy. Ja zaś zawsze odpowiadałam, że Stephanie nie ma duszy. Miała dwadzieścia osiem lat, o siedem mniej ode mnie, co znaczyło, że miała nade mną siedem lat przewagi w dozwolonej technologicznej ewolucji homo sapiens. A to były wyjątkowo płodne lata. Jej ojcem był Harve Brunell, ten od Brunell Power. Dla swej jedynaczki zakupił wszystkie dostępne na rynku genomodyfikacje, a nawet kilka z tych, które w legalny sposób dostępne nie były. Stephanie Brunell reprezentowała sobą szczytowe osiągnięcie amerykańskiej nauki, była uosobieniem amerykańskiej potęgi oraz amerykańskich wartości.

Zerwała błękitny falliczny kwiatek i od niechcenia obróciła go w dłoniach. Wyraźnie chciała, żeby zżarła mnie ciekawość na temat Katousa.

— Czyli że między tobą a Davidem to już prawdziwy koniec. Przyuważyłam go wczoraj przypadkiem na przyjęciu wodnym u Anny. Tylko z daleka. Siedział wśród liści lilii wodnych.

— Tak? — zapytałam od niechcenia. — Z kim?

— Zupełnie sam. Wyglądał fantastycznie. Chyba znowu dał sobie wymienić włosy. Teraz ma jasne i kręcone.

Przeciągnęłam się i ziewnęłam. Mięśnie na karku były twarde jak łańcuchy z duragemu.

— Stephanie, jeśli masz ochotę na Davida, nie krępuj się. Mnie to nie obchodzi.

— Naprawdę? Nie masz nic przeciw temu, że poślę tego prymitywnego robota po drugą karafkę? Wygląda na to, że tę zdołałaś opróżnić beze mnie. Ten twój robot przynajmniej działa, a wskaźnik uszkodzeń robotów policyjnych znowu poważnie wzrósł. Mogłabym pomyśleć, że licencje na części zamienne są w posiadaniu bandy wariatów, gdyby nie to, że akurat należą do kilku moich dobrych znajomych. Jak się nazywa ten twój robot?

— Hudson — rzuciłam — jeszcze jedna karafka.

Robot odpłynął w powietrzu. Katous przyglądał mu się trwożnie, wycofując się w najdalszy róg tarasu. Niedorzecznym ogonkiem musnął zwisający kwiat. Kwiat natychmiast owinął się wokół ogona, a Katous zaskomlał i, przerażony, skoczył do przodu.

— Genomodyfikowany pies, który posiada odrobinę samoświadomości, a boi się zwykłego kwiatka. Czy to nie jest troszkę okrutne?

— To ma być zwierzątko do superrozpieszczania. Tak naprawdę Katous jest prototypem. Dopuszczony do produkcji na mocy specjalnej ustawy o wyjątkach na rzecz uzdrowienia gospodarki. Rozdział czternasty: „Niehodowlane zwierzęta domowe przeznaczone na eksport”.

— Wydawało mi się, że prezydent nie podpisał ustawy o dopuszczalnych wyjątkach.

Kongres wykłócał się o to już od tygodni. Kryzys ekonomiczny, niekorzystny bilans handlowy, ścisłe kontrole ANSG, zagrożenie dla istnienia życia w tej postaci, w jakiej je znamy. Czyli to co zawsze.

— Podpisze w przyszłym tygodniu — oznajmiła Stephanie. — Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby nie podpisał. Lobby progenetyczne z tygodnia na tydzień zyskuje na znaczeniu. Pomyśl tylko o tych wszystkich chińskich, europejskich czy południowoamerykańskich bogatych starszych paniach, które od razu pokochają to do obrzydliwości słodkie, niegroźnie rozumne, krótko żyjące i bardzo, bardzo drogie psiątko, które nie ma zębów.

— Krótko żyjące? Bez zębów? Wyznaczniki gatunkowe ANSG…

— Dla zwierząt przeznaczonych na eksport nie będą obowiązywały. A ja chwilowo testuję go dla znajomego. O, jest Hudson.

Robot wpłynął przez drzwi balkonowe z karafką skorpionówki. Katous zaczął odczołgiwać się do tyłu; wszystkie uszy trzęsły się mu ze strachu. Otarł się bokiem o rząd doniczek z kwiatami i wszystkie natychmiast usiłowały się wokół niego owinąć. Jedna długa falliczna korona opadła mu miękko na oczy. Katous pisnął i rzucił się w bok. Jak błyskawica pomknął na drugi koniec tarasu.

— Ratuj! — krzyknął. — Ratuj Katousa!

W tym kącie tarasu posadziłam księżycowy pył w płytkich skrzyneczkach między kolumienkami barierki, tak żeby stworzyć niewysokie ogrodzenie, które nie zasłaniałoby widoku na zatokę. W swej rozpaczliwej ucieczce Katous wtoczył się w zasięg pola sensorycznego księżycowego pyłu, który natychmiast wypuścił chmurę słodko pachnących błękitnych włókienek, delikatnych jak puch dmuchawca. Pies wciągnął je w nozdrza i jeszcze raz zaskomlał. Na chwilę spowił go półprzejrzysty księżycowy pył, roztaczając wonną mgłę przed jego przerażonymi ślepiami. Katous zatoczył nieregularny krąg, a potem skoczył na oślep przed siebie. Przeleciał między palikami barierki i przetoczył się nad krawędzią tarasu.

Na dźwięk uderzającego o chodnik ciałka Hudson obrócił w tamtą stronę swoje czujniki.

Obie ze Stephanie rzuciłyśmy się do barierki. U naszych stóp pył księżycowy wypuścił kolejną chmurę włókienek. Sześć pięter niżej na chodniku leżał roztrzaskany Katous.

— Cholera jasna! — wrzasnęła Stephanie. — Taki prototyp kosztuje jakieś ćwierć miliona!

— Przy drzwiach wejściowych na dole odnotowano nie rejestrowany dźwięk — odezwał się Hudson. — Czy mam zawiadomić służby bezpieczeństwa?

— Co ja powiem Normanowi? Miałam przypilnować, żeby nic się mu nie stało!

— Powtarzam. Przy drzwiach wejściowych na dole zanotowano nie rejestrowany dźwięk. Czy mam zawiadomić służby bezpieczeństwa?

— Nie, Hudson — odpowiedziałam. — Nic nie rób. Spojrzałam w dół na kupkę zakrwawionego różowego futerka i ogarnęła mnie fala żalu i obrzydzenia. Żalu nad przerażonym Katousem i obrzydzenia do siebie i Stephanie.

— No cóż — mówiła Stephanie; jej idealne usta drżały. — Może rzeczywiście trzeba mu było poprawić IQ. Wyobrażasz sobie te tytuły w brukowcach Amatorów Życia? „Skok śmierci tępego Burka”. „Pogoniła go falliczna wiązanka”.

Odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się, a jej rude włosy zafalowały na wietrze.

„Kapryśna w nastrojach — powiedział o niej kiedyś David. — Ona miewa intrygująco kapryśne nastroje”.

Ja osobiście nigdy nie uważałam tytułów w brukowcach Amatorów za tak śmieszne, jak wydają się one wszystkim naokoło. I daję głowę, że ani „fallicznej”, ani „wiązanki” nie znajdziesz w zasobach słownictwa Amatora Życia.

Stephanie wzruszyła ramionami i stanęła tyłem do barierki.

— Norman chyba będzie musiał zrobić sobie nowego. Kiedy stadium badań mają już za sobą, to chyba nie zbankrutują. Może nawet będą mogli odpisać go sobie od podatku. Słyszałaś, że Jean-Claude’owi udało się przepchnąć ten jego odpis w urzędzie skarbowym? Ten z embrionami, których on i Lisa zdecydowali jednak nie wszczepiać zastępczej matce? Zostawił je i wpisał sobie koszt przechowywania embrionów w koszty firmy, twierdząc, że spadkobierca to część długoterminowej strategii rozwojowej, a rewizor z urzędu naprawdę mu to uznał. Dziewięć zapłodnionych komórek jajowych, a wszystkie z najdroższymi genomodyfikacjami. A potem on i Lisa zdecydowali, że jednak wcale nie chcą mieć dzieci.

Wpatrywałam się w zbyteczną już kupkę różowego futra na chodniku, gdy wtem nie wiadomo skąd — może z samego środka błękitnej zatoki — pojawiła mi się w głowie gotowa decyzja. Dokładnie w tej chwili — właśnie w ten szybki i irracjonalny sposób.

W taki sam sposób płynęła odtąd reszta mojego życia.

— Znasz Colina Kowalskiego? — zapytałam Stephanie. Zastanawiała się tylko przez krótką chwilę. Miała ejdetyczną pamięć.

— Tak, zdaje mi się, że tak. Sarah Goldman przedstawiła nas sobie w jakimś teatrze parę lat temu. Taki wysoki szatyn? Niezbyt mocno genomodyfikowany, zgadza się? Nie przypominam sobie, żeby był szczególnie przystojny. A co? Czy to on ma być następcą Davida?

— Nie.

— Czekaj no chwilę, czy on przypadkiem nie pracuje dla ANSG?

— Tak.

— Wydaje mi się, że już wspominałam — rzuciła sztywno Stephanie — że firma Normana ma zezwolenie na przeprowadzenie prób testujących z Katousem?

— Nie. Nie wspominałaś.

Stephanie zagryzła nieskazitelnie piękne wargi.

— Prawdę mówiąc, dopiero mają je dostać, Diano…

— Nie martw się, Stephanie. Nie mam zamiaru zgłaszać twojego martwego wykroczenia. Pomyślałam tylko, że mogłabyś znać Colina. Czwartego lipca wydaje jakieś ekstrawaganckie przyjęcie. Mogłabym się postarać o zaproszenie dla ciebie.

Bawiło mnie jej zmieszanie.

— Nie sądzę, żebym mogła się dobrze bawić na przyjęciu u agenta Szwadronu Czystości. Oni są tacy nadęci. Ci faceci owijają swoją surowość genetycznych zasad w gwiaździsty sztandar i jakoś nie widzą, że całość przypomina wielkiego narodowego kutasa. Albo policyjną pałę do zabijania myśli technicznej w imię fałszywego patriotyzmu. Nie, dziękuję.

— Sądzisz, że wszelki idealizm jest z gruntu fałszywy?

— Patriotyzm w większości tak. Albo to, albo sentymenty Amatorów Życia. Mój Boże, wszystko, co da się jeszcze znieść w tym kraju, jest tworem genomodyfikacyjnych technologii. Większość Amatorów Życia ma gówniany wygląd i jeszcze gorsze zachowanie — sama kiedyś mówiłaś, że nie możesz znieść ich towarzystwa.

Rzeczywiście, powiedziałam coś w tym guście. Jest wielu ludzi, których towarzystwo raczej trudno mi znieść. A Stephanie już pędziła na swoim koniku.

— Bez genomodyfikowanych umysłów w enklawach bezpieczeństwa ten kraj zamieszkiwałyby bandy zakamieniałych kretynów, niezdolnych nawet do tego, żeby się samodzielnie utrzymać przy życiu. Według mnie najlepszym aktem patriotyzmu byłoby wypuszczenie jakiegoś śmiercionośnego wirusa, który starłby z powierzchni ziemi wszystkich poza Wołami. Amatorzy Życia niczego z siebie nie dają, za to chcą czerpać ze wszystkiego pełnymi garściami.

— Czy mówiłam ci już — odezwałam się ostrożnie — że moja matka była Amatorką Życia? I że zginęła walcząc w armii Stanów Zjednoczonych w konflikcie chińskim? W stopniu starszego sierżanta.

W rzeczywistości matka umarła, kiedy miałam zaledwie dwa lata; prawie jej nie pamiętałam. Ale Stephanie okazała na tyle przyzwoitości, żeby się zawstydzić.

— Nie, nie mówiłaś. A powinnaś, zanim pozwoliłaś mi wygłosić całą tę tyradę. Ale to niczego nie zmienia. Ty sama jesteś Wołem. Jesteś genomodyfikowana. Wykonujesz pożyteczną pracę.

Ostatnie zdanie było z jej strony aktem wspaniałomyślności albo skończonej złośliwości. W swoim życiu wykonywałam wiele najrozmaitszych prac, z których większość tylko na upartego można by uznać za pożyteczne. Wypracowałam sobie nawet teorię tyczącą ludzi, których życie składa się z długiego łańcucha krótkoterminowych zajęć. Szczególnym zbiegiem okoliczności pokrywa się ona z teorią, jaką wypracowałam sobie na temat ludzi, których życie składa się z długiego łańcucha krótkoterminowych kochanków. Przy każdym kolejnym człowiek nieuchronnie osiąga jakiś najniższy punkt, nie tylko w każdej rzekomej miłości czy nowym zajęciu, ale i w samym sobie. Dzieje się tak dlatego, że kolejny kochanek (i kolejna praca) odkrywa w człowieku ciągle nowe pokłady niekompetencji. Przy jednym człowiek odkrywa, że potrafi być potwornie leniwy, przy następnym — że potrafi być jędzowaty, a przy jeszcze następnym — że zżerają go ogromne nie zaspokojone ambicje, które nawet jego samego odstręczają swoją żałosną żarłocznością. A suma zbyt wielu kochanków czy też zbyt wielu zajęć jest zawsze jednaka: kombinacja wszystkich osobistych słabostek, wykres punktowy nieuchronnie kierujący się ku prawej dolnej ćwiartce. Co umknęło nam przy jednym kochanku (lub jednym zajęciu), to niechybnie wywlekał następny.

W ciągu ostatnich dziesięciu lat pracowałam w służbach bezpieczeństwa, w holowizji rozrywkowej, przy wyborach okręgowych, miałam licencję na produkcję mebli — więcej niż raz — zajmowałam się prawem robotycznym, zaopatrzeniem, dydaktyką, synkografią stosowaną i obsługą sanitarną. Nic nie ryzykowałam, nic nie straciłam. A mimo to David, który nastał po Russellu, który nastał po Anthonym, który nastał po Paulu, który nastał po Rexie, który nastał po Eugenie, który nastał po po Claudzie, nigdy mnie nie nazwał „kapryśną w nastrojach”. A to chyba o czymś świadczy.

Nie zareagowałam na przytyk Stephanie, więc powtórzyła go jeszcze raz, starannie uśmiechnięta.

— Ty jesteś Wołem, Diano. Wykonujesz pożyteczną pracę.

— Właśnie mam zamiar — rzuciłam.

Nalała sobie kolejnego drinka.

— Czy David będzie na tym przyjęciu u Colina Kowalskiego?

— Nie. Jestem pewna, że nie. Ale będzie w sobotę u Sarah, przy zbieraniu funduszy na jej kampanię. Oboje dawno temu obiecaliśmy, że się zjawimy.

— A ty pójdziesz?

— Nie wydaje mi się.

— Rozumiem. Ale jeżeli między tobą a Davidem definitywnie koniec…

— Zajmij się nim, Stephanie.

Nie patrzyłam jej w twarz. Odkąd David się wyprowadził, straciłam siedem funtów wagi i troje przyjaciół.

Tak więc możecie mówić, że wstąpiłam do ANSG, bo zostałam porzucona. Możecie mówić, że byłam zazdrosna. Możecie mówić, że zbrzydziłam sobie Stephanie oraz wszystko, co sobą reprezentowała. Że znudziło mnie własne życie w tym akurat niesłychanie nudnym jego momencie. Że szukałam sobie nowej podniety. Że działałam pod wpływem impulsu.

— Wyjeżdżam na jakiś czas z miasta — odezwałam się.

— Tak? A dokąd jedziesz?

— Sama jeszcze nie jestem pewna. To będzie zależało. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na roztrzaskanego, na wpół rozumnego i bardzo drogiego psa. Na szczyt amerykańskiej technologii.

Możecie mówić, że poczułam się patriotką.


* * *

Następnego ranka poleciałam do biura Colina Kowalskiego, mieszczącego się w kompleksie budynków rządowych w zachodniej części miasta. Widziane z powietrza, budynki i obszerne lądowiska układały się w geometryczny wzór, otoczony luźnymi formami połaci drzew obsypanych żółtym kwieciem. Domyślałam się, że drzewa genomodyfikowano tak, żeby kwitły przez cały rok. Drzewa i trawnik kończyły się nagle przy obwodzie bańki pola ochronnego Y. Poza tym zaczarowanym kręgiem ziemia powracała do zwykłych sobie niewysokich krzewinek, usianych tu i ówdzie sylwetkami Amatorów Życia, przyglądających się wyścigom skuterów.

Ze swojego helikoptera widziałam cały tor — żarzącą się żółto linię energii Y, szeroką na jakiś metr, a długą na jakichś pięć krętych mil. Z platformy startowej wystrzelił skuter, na którym siedziała okrakiem jakaś postać w czerwonym kombinezonie. Grawitatory skuterów programowano tak, by unosiły się dokładnie sześć cali nad torem. Prędkość sterowana była przez stożki energii Y, umieszczone na spodzie platformy skutera — im bardziej odchylały się od energetycznego toru, tym prędzej skuter mógł się poruszać i tym trudniej było nad nim panować. Jeździec mógł jedynie trzymać się pojedynczego uchwytu, zaczepiając jedną nogę na czymś w rodzaju łęku. Musiało to przypominać jazdę w damskim siodle przy szybkości sześćdziesięciu mil na godzinę — co nie znaczy, że któryś z Amatorów Życia mógłby mieć pojęcie o istnieniu czegoś takiego jak damskie siodło. Amatorzy nie czytują książek historycznych. Ani żadnych innych.

Widzowie przycupnęli na mizernych ławeczkach, które ciągnęły się wzdłuż całego toru. Pokrzykiwali radośnie. Jeździec był już w połowie trasy, kiedy z platformy wystrzelił drugi skuter. Mój helikopter został sprawdzony przez rządowe pole bezpieczeństwa, które podłączyło się do mojej tablicy rozdzielczej i teraz wprowadzało mnie do środka. Obróciłam się w fotelu, żeby nie stracić z oczu toru. Zmniejszywszy wysokość, widziałam dokładniej pierwszego jeźdźca. Zwiększał właśnie przechył skutera, mimo że ten odcinek trasy był znacznie trudniejszy, bo prześlizgiwał się po wystających kamieniach, załomach i stertach przyciętych gałęzi. Zastanawiałam się, skąd wie, że ten drugi go dogania.

Widziałam, że pędzi wprost na wystający z ziemi głaz. Żółta linia toru przemykała tuż ponad nim. Jeździec przerzucił ciężar ciała na środek, próbując zmniejszyć prędkość, ale zrobił to za późno. Skuter wierzgnął, stracił kontakt z torem i zarzuciło go w bok. Jeździec poleciał na ziemię. Głowa uderzyła w głaz z szybkością ponad milę na minutę.

Po chwili po jego ciele przemknął drugi skuter, a stożki energetyczne utrzymały go idealnie sześć cali nad rozbitą czaszką.

Mój helikopter schodził w dół wśród wierzchołków drzew, by po chwili wylądować między dwoma gazonami pełnymi jaskrawych kwiatów.

Colin Kowalski przywitał mnie już w holu — surowym neo-wrightowskim atrium, utrzymanym w przygnębiających szarościach.

— Mój Boże, Diano, ależ pobladłaś! Co się stało?

— Nic takiego — odrzekłam.

Śmiertelne wypadki na skuterach zdarzają się bez przerwy. Nikt nie próbuje ująć wyścigów w jakieś ramy prawne, a już na pewno nie politycy, którzy dzięki nim kupują sobie głosy. Bo niby po co? Amatorzy Życia sami wybierają sobie tę głupią śmierć, tak samo jak z własnego wyboru zażywają słoneczko, zapijają się do utraty świadomości albo marnują życie, zanieczyszczając środowisko naturalne ciut szybciej, niż roboty są w stanie je oczyścić. Kiedyś, kiedy wystarczało pieniędzy, roboty środowiskowe świetnie dawały sobie radę. Stephanie w jednym miała absolutną rację: nie obchodzi mnie, co robią Amatorzy Życia. Bo niby dlaczego? Bez względu na to, czego dokonała moja matka czterdzieści lat temu, dziś Amatorzy Życia nie liczą się ani pod względem ekonomicznym, ani politycznym. Są wszechobecni, ale bez znaczenia. Chodziło raczej o to, że nigdy wcześniej nie widziałam wypadku z tak bliska. A rozbita czaszka miała równie mało istotny wygląd, jak korona kwiatu.

— Potrzeba ci świeżego powietrza — oświadczył Colin. — Może się przejdziemy?

— Co takiego? — parsknęłam zaskoczona. — Właśnie łyknęłam świeżego powietrza. A teraz raczej bym sobie usiadła.

— Czy lekarz nie zalecił ci relaksujących spacerów? W twoim stanie?

Colin wziął mnie pod rękę, a tym razem miałam dość rozumu, żeby nie wyskoczyć z żadnym: „W moim czym?” Stary nawyk szybko wraca. Colin obawiał się, że budynek nie jest dość szczelny.

Ale jak to możliwe, żeby kompleks budynków rządowych, otoczony polem Y o maksymalnym stopniu skuteczności, nie był dość szczelny? Całe to miejsce musi być przecież wielowarstwowo chronione, zabezpieczone i nieustannie sprawdzane. Istniała tylko jedna grupa ludzi, którą można by od biedy podejrzewać o możliwość wyprodukowania do tego stopnia niewykrywalnej aparatury inwigilującej… Zaskakiwałam sama siebie. Serce dosłownie zamarło mi na chwilę. Wygląda na to, że wciąż jeszcze jestem w stanie zainteresować się czymś poza samą sobą.

Colin szedł obok mnie przez prześliczny ogródek-świątynię dumania, aż w końcu wyszliśmy na otwartą przestrzeń trawnika. Posuwaliśmy się wolno, jak przystało osobie w moim stanie — jaki by on nie był.

— Colin, skarbie, czy ja może jestem w ciąży?

— Masz chorobę Gravisona. Rozpoznaną zaledwie dwa tygodnie temu w Enklawie Medycznej Johna C. Frementa, na podstawie regularnych uskarżań się na zawroty głowy.

— W moich aktach medycznych nie ma śladu żadnych uskarżań.

— Teraz już jest. Trzy zgłoszenia w ciągu ostatnich czterech miesięcy. I mylna diagnoza dotycząca stwardnienia rozsianego. Twoje problemy zdrowotne to jedna z przyczyn, dla których porzucił cię David Madison.

Mimowolnie skrzywiłam się, słysząc nazwisko Davida. Niektóre miejsca pełne są połyskujących wieżowców, zbudowanych na jałowej, zdradziecko niestabilnej ziemi. Na przykład Japonia. A są też takie, które przypominają Eden — bogate, ciepłe, wibrujące kolorami — gdzie powstaje tylko gorycz. Czyja to wina? Mieszkańców rajskiego ogrodu, rzecz jasna. Oni z pewnością nie mogą zwalić winy na ciężkie dzieciństwo.

Nie ma większej goryczy nad świadomość, że mogło się mieć rajski ogród, lecz własnoręcznie zamieniło się go w Hiroszimę. Bez niczyjej pomocy.

Colin poprowadził mnie jeszcze kawałek dalej. Pod kopułą panowała łagodna i bezwietrzna, lecz rześka pogoda. Przyjemnie było czuć rękę Colina na ramieniu. Stephanie nie miała racji — Colin był przystojny, mimo że nie genomodyfikowano mu wyglądu. Miał gęste ciemne włosy, wysoko sklepione kości policzkowe i krzepkie ciało. Szkoda, że taka z niego piła. Religijny stosunek do własnej pracy — nawet jeśli ta praca jest warta zachodu — zawsze trąci zboczeniem seksualnym. Oczyma wyobraźni widziałam Colina, jak dokonuje inspekcji nagich ciał swoich kochanek, szukając naruszeń genetycznych standardów. I jak potem na nie donosi.

— Nie tracisz czasu, skarbie — powiedziałam. — Po co te zmiany w mojej kartotece? Jeszcze nawet nie powiedziałam, że chcę w to grać.

— Potrzebujemy cię, Diano. Skontaktowałaś się ze mną w najwłaściwszym momencie. Waszyngton znów obciął nam fundusze, to dziesięcioprocentowy spadek w…

— Oszczędź mi politycznego szkolenia, Col. Do czego mnie potrzebujecie?

Wyglądał na leciutko urażonego. Piła. Ależ to jasne, że obcięli im fundusze. Wszystkim obcinają fundusze. Waszyngton to system binarny — pieniądze wpływają i wypływają. A więcej ich wypływa, niż wpływa. O wiele więcej — utrzymywanie całej nacji Amatorów Życia stało się niezwykle kosztowne, od kiedy Stany Zjednoczone straciły patent na energię Y. A w dodatku cała starzejąca się infrastruktura przemysłowa, od dawna nie reperowana, psuła się w tempie jednostajnie przyśpieszonym. Nawet Stephanie, przy swoich pieniądzach, zaczęła już na to narzekać. Sektor publiczny musiał to odczuć znacznie silniej. A od niemal stulecia pokrywanie wydatków z deficytu budżetowego jest niezgodne z prawem. Czyżby Colin przypuszczał, że o tym nie wiem?

— Nie miałem zamiaru robić ci szkolenia — odrzekł nieco sztywno. — Potrzebujemy cię do inwigilacji. Masz przygotowanie, jesteś czysta i nikt nie będzie śledził elektronicznie twoich posunięć. A gdyby nawet przyciągnęły one czyjąś uwagę, choroba Gravisona będzie tu doskonałą przykrywką.

Jak do tej pory wszystko się zgadzało. „Miałam przygotowanie”, bo piętnaście lat wcześniej wzięłam udział w nie notowanym programie szkoleniowym — do tego stopnia tajnym, że do tej pory nie skorzystano z usług wyszkolonych wtedy agentów. W każdym razie z moich usług nie skorzystano, ale z drugiej strony zrezygnowałam przecież przed ukończeniem. Zjawił się Claude. Albo któryś z pozostałych. Colin Kowalski także uczestniczył w tym programie i od tej chwili datuje się jego kariera w agencji rządowej. Byłam czysta, bo w żadnym banku danych nie pojawiło się ani jedno słowo na temat tego kursu.

Ale musiało być jeszcze coś, o czym Colin mi nie mówił; coś mi nie pasowało w jego zachowaniu.

— A czyjej dokładnie uwagi miałabym do siebie nie przyciągnąć? — zapytałam, choć znałam już odpowiedź.

— Bezsennych. Ani tych z Azylu, ani tej grupki z Huevos Verdes. Chciałem powiedzieć: La Isla.

Huevos Yerdes. Zielone Jaja. Pochyliłam się i udałam, że poprawiam coś przy sandale, żeby ukryć uśmiech. Nigdy nie słyszałam, żeby Bezsenni mieli poczucie humoru.

— Dlaczego choroba Gravisona będzie stanowić doskonałą przykrywkę? — zapytałam czując narastające podniecenie. — I co to właściwie jest choroba Gravisona?

— Zaburzenia mózgowe. Wywołuje wzmożoną ruchliwość i nadpobudliwość.

— Więc natychmiast pomyślałeś o mnie. Dzięki, skarbie.

Chyba się zniecierpliwił.

— Często prowadzi do nieustannych, bezcelowych podróży. Diano, tu nie ma miejsca na żarty. Jesteś ostatnia z naszych ukrytych agentów, co do których możemy być pewni, że nie pojawili się w żadnych elektronicznych zapisach, zanim Azyl wyhodował tych tak zwanych Superbystrych na swojej odizolowanej stacji. No cóż, już przestała być tak bardzo odizolowana. Roi się na niej od personelu ANSG. Laboratoria rozebrano na śrubki — Azyl już nigdy nie będzie wyczyniał swoich genetycznych sztuczek. A ta zdrajczyni Jennifer Sharifi razem ze swoją komórką rewolucyjną do końca życia nie wyjrzy z więzienia.

W słowach Colina uderzyło mnie jakieś niedomówienie — pewien szczególny rodzaj szarawego w tonacji, rządowego niedomówienia. To, co nazwał „niebezpiecznymi genetycznymi sztuczkami”, było w rzeczywistości terrorystyczną próbą użycia śmiercionośnego, genomodyfikowanego wirusa, ażeby za jego pomocą trzymać w charakterze zakładników pięć najludniejszych amerykańskich miast. Ten niewiarygodny, szaleńczy i śmiały akt terroryzmu miał na celu wymuszenie zgody Stanów Zjednoczonych na autonomię Azylu. I tylko dlatego im się nie udało, że najwłaśniejsza wnuczka Jennifer Sharifi, Miranda, w wyniku jakiejś Bóg jeden wie jak pokręconej polityki wewnątrzrodzinnej wydała terrorystów agentom federalnym. Wszystko to zdarzyło się trzynaście lat temu — Miranda Sharifi miała wtedy szesnaście lat. Ona i pozostali Superbezsenni, którzy uczestniczyli w tej akcji, zostali tak bardzo zmienieni genetycznie, że już nawet nie myślą tak jak istoty ludzkie. Są innym gatunkiem.

Czyli dokładnie tym, przed czym miała nas ustrzec ANSG.

A jednak dwadzieścioro siedmioro Superbezsennych — żywych i spacerujących wśród nas — stanowiło niewątpliwie fakt dokonany. Zresztą nie było ich nawet wśród nas — kilka lat temu przeprowadzili się wszyscy na wyspę, którą zbudowali sobie w pobliżu brzegów Jukatanu. Właśnie tak: zbudowali. Jednego miesiąca jest tam międzynarodowy ocean — właściwie nie ma jeszcze żadnego „tam” — a następnego mamy już najprawdziwszą wyspę. I to nie żadną konstrukcję pływającą, jak w przypadku Sztucznych Wysp, lecz podłoże skalne, schodzące aż na sam dół, do szelfu kontynentalnego, który w tym miejscu nie leżał akurat szczególnie płytko. Szczęśliwym trafem. Nikt nie ma pojęcia, w jaki sposób Bezsenni do tego stopnia rozwinęli nanotechnikę. A wielkie rzesze ludzi gorąco pragnęłyby się tego dowiedzieć. Nanotechnika ciągle jeszcze jest w powijakach. Polega głównie na tym, że naukowcy umieją rozebrać różne rzeczy na cząstki, ale nie umieją ich złożyć z powrotem. Jak widać, powyższe stwierdzenie nie odnosi się do La Isla.

Wyspa — jak głosi prawo, które powstało, zanim pojawili się ludzie, którzy mogliby takową stworzyć — jest zjawiskiem naturalnym. W przeciwieństwie do statku albo stacji orbitalnej, nie podpada pod Ustawę o reformie prawa podatkowego w odniesieniu do sztucznych konstrukcji mieszkalnych i nie musi być przypisana pod żadną narodową flagę. Może rościć do niej prawa jakieś państwo albo też może zostać oddana pod czyjś protektorat przez Narody Zjednoczone. Dwadzieścioro siedmioro Superbezsennych z garstką terminatorów osiedliło się na swojej wyspie, kształtem przypominającej z grubsza dwa połączone ze sobą owale. Stany Zjednoczone natychmiast zgłosiły swoje pretensje do wyspy — podatki z działalności handlowej Superbezsennych byłyby przeogromne. Jednak Narody Zjednoczone przypisały wyspę Meksykowi jako odległemu o zaledwie dwadzieścia mil. Stany Zjednoczone odczuły w ten sposób zbiorową niechęć wobec Amerykanów, w cyklicznych zwrotach światowej opinii zajmujących obecnie bardzo niską pozycję. Meksyk, w ciągu kilku ostatnich stuleci dymany regularnie przez nasz kraj, z przyjemnością przyjmował teraz wszystkie te sumy, jakie La Isla płaciła za to, by dano jej mieszkańcom święty spokój.

Superbystrzy wznieśli swoje budynki mieszkalne pod ochroną najbardziej wyrafinowanego pola energetycznego na świecie. Nie do przejścia. Wyglądało na to, że Superbystrzy, ze swoimi niewyobrażalnie podrasowanymi mózgami, byli nie tylko geniuszami genomodyfikacji — mieli wśród siebie geniuszy w każdej z możliwych dziedzin. Energia Y. Elektronika. Techniki grawitacyjne. Ze swojej wyspy — oficjalnie, choć niezbyt błyskotliwie nazwanej La Isla — sprzedawali patenty na rynkach całego świata, tych samych, na których USA miały do zaoferowania wciąż te same wymęczone produkty z odzysku po nadmiernie rozdętych cenach. Stany Zjednoczone miały na swoim utrzymaniu 120 milionów bezproduktywnych Amatorów Życia — La Isla nie miała ani jednego. Nigdy przedtem nie słyszałam, aby ktoś nazwał ją Huevos Verdes. Tłumaczyło się to jako „zielone jaja”, ale znaczyło „zielone jądra”. Pełne życia i mocy kule. Czy Colin o tym wie?

Pochyliłam się, żeby zerwać źdźbło bardzo zielonej genomodyfikowanej trawy.

— Colinie, nie uważasz, że gdyby Superbystrzy chcieli, żeby Jennifer Sharifi i reszta ich dziadków wyszli z więzienia, to już by ich stamtąd wyciągnęli? To chyba oczywiste, że młodzi kontrrewolucjoniści chcą, żeby banda seniorów pozostała dokładnie tam, gdzie jest.

Chyba zirytowałam go jeszcze bardziej.

— Diano, Superbezsenni nie są bogami. Nie mogą panować nad wszystkim. To tylko ludzie.

— Wydawało mi się, że według waszych standardów już ludźmi nie są.

Puścił to mimo uszu. A może nie.

— Powiedziałaś mi wczoraj, że uwierzyłaś w sens zwalczania nielegalnych eksperymentów genetycznych. Takich eksperymentów, które mogą w nieodwracalny sposób zmienić ludzkość.

Przypomniałam sobie obraz Katousa roztrzaskanego o płyty chodnika, a nad nim roześmianą Stephanie. „Ciastko, proszę!” Rzeczywiście powiedziałam Colinowi, że uwierzyłam w sens powstrzymywania rozwoju inżynierii genetycznej, ale nie dla powodów tak prostych, jak te podane przez niego. Nie chodziło bynajmniej o to, że miałam coś przeciwko nieodwracalnym zmianom u ludzi — prawdę mówiąc, często miałam wrażenie, że to nie byłby taki znów zły pomysł.

Rodzaj ludzki nie wydawał mi się aż tak doskonały, by na wieki zakazać w nim wszelkich zmian. Niemniej, jakoś nie chciało mi się wierzyć, że z całej gamy możliwych przekształceń wybrano by akurat te najwłaściwsze. Moje wątpliwości budzili wybierający, nie zaś sam fakt dokonywania wyboru. Stanowczo za daleko już posunęliśmy się w kierunku wyznaczanym przez Stephanie, która traktowała rozumne formy życia na równi z papierem toaletowym. Dzisiaj pies, jutro kosztowni a bezproduktywni Amatorzy Życia, a kto pojutrze? Podejrzewam, że Stephanie zdolna byłaby do ludobójstwa, jeśli tylko znalazłaby w nim korzystny dla siebie cel. O to samo mogłam podejrzewać wielu innych Wołów. Czasami nawet sama o tym myślałam, choć nigdy wtedy, kiedy myślałam naprawdę. To właśnie ta bezmyślność była dla mnie najbardziej wstrętna. Wątpię, czy Colin potrafiłby to zrozumieć.

— Zgadza się — przytaknęłam. — Chcę pomóc w zwalczaniu nielegalnych eksperymentów genetycznych.

— I chcę ci powiedzieć, iż wiem, że za tym twoim chaotycznym stylem bycia kryje się lojalny i poważny obywatel Stanów Zjednoczonych.

Och, ten Colin. Nawet podwyższone IQ nie pomoże mu widzieć świata inaczej niż tylko w kategoriach binarnych. Do przyjęcia — nie do przyjęcia. Dobre — złe. Włączyć — wyłączyć. A rzeczywistość jest o ileż bardziej złożona. Zresztą chodzi nie tylko o to — on mnie okłamywał.

Jestem całkiem niezła, jeśli chodzi o wykrywanie kłamstw. O wiele lepsza niż Colin w ich ukrywaniu. Nie miał zamiaru zaufać mi na tyle, by zawierzyć jakieś istotne informacje o projekcie — czego by ten nie dotyczył. Zostałam zbyt pospiesznie zwerbowana, byłam zbyt chaotyczna, zbyt nierzetelna. To, że porzuciłam szkolenie przed jego ukończeniem, oznaczało de facto nierzetelność i brak lojalności i dyskwalifikowało mnie we wszystkich naprawdę istotnych zadaniach. W taki właśnie sposób rozumują te rządowe typki. I być może mają rację.

Jeżeli Colin powierzy mi nadzór nad kimś, będzie to wyłącznie działanie wspierające, potrójnie na zapas. Istniała na to nawet specjalna teoria w inwigilacyjnej praktyce: tanio, w ograniczonym zakresie i poza kontrolą. Powstała w robotyce, ale wkrótce przeniesiono ją do roboty policyjnej. Jeśli będzie odpowiednio duża liczba zwiadowców o ściśle wyznaczonym zakresie zadań, nie zdołają się ze sobą porozumieć tak, żeby przedwcześnie domyślić się, czego właściwie szukają. W ten sposób można osiągnąć zupełnie nieoczekiwane wyniki, Colinowi byłam potrzebna jako ekwiwalent wolnego strzelca.

Nie przeszkadzało mi to zbytnio. Przynajmniej będę z dala od San Francisco.

— Ostatnio — mówił dalej Colin — Superbystrzy przedostają się na teren Stanów Zjednoczonych, pojedynczo i dwójkami, bardzo zakamuflowani zarówno kosmetycznie, jak i elektronicznie. Podróżują do rozmaitych miasteczek Amatorów Życia i do enklaw Wołów, a potem wracają na La Isla. Chcemy wiedzieć, dlaczego to robią.

— Może cierpią na chorobę Gravisona — mruknęłam pod nosem.

— Przepraszam, co mówiłaś?

— Pytałam, czy są jakieś postępy w penetracji Hueros Verdes?

— Nie — odparł, ale przecież nie powiedziałby mi prawdy, gdyby rzeczywiście były. Seksualny podtekścik umknął mu całkowicie.

— A nad kim ja mam rozciągnąć nadzór?

Zaskakujące, czułam w gardle banieczkę podniecenia. Od lat nic mnie już nie ekscytowało. Rzecz jasna, z wyjątkiem Davida, który jednak zabrał już swoje seksowne ramiona, a także swoje poczucie wyższości, i trzyma je teraz w gotowości, ażeby wskoczyć na jakiś czas w sam środek życia innej kobiety.

— Będziesz śledzić Mirandę Sharifi — odpowiedział.

— O.

— Wszelkie dane identyfikacyjne i wyposażenie trzymam dla ciebie w schowku na stacji grawkolei. Będziesz uchodziła za Amatorkę Życia.

Było to ciut obraźliwe. Colin insynuował, że mój wygląd nie był aż tak olśniewający, żeby na pierwszy rzut oka poznać genomodyfikację. Ale dałam spokój.

— Ona sama opuściła wyspę tylko jeden jedyny raz. Tak nam się wydaje. Jeśli zdarzy się to jeszcze raz, masz podążyć za nią.

— Ale skąd możemy mieć pewność, że to ona? Jeżeli kamuflują się kosmetycznie i elektronicznie, może mieć inne rysy twarzy, inne włosy, a nawet inny obraz mózgu, którym zakryje własny.

— To prawda. Ale ich głowy są trochę zniekształcone, trochę za duże. Coś takiego ciężko ukryć.

Jasne, że o tym wiedziałam. Każdy o tym wiedział. Trzynaście lat temu, kiedy Superbezsenni przybyli tu po raz pierwszy z Azylu, ich wielkie głowy dały powód wielu nieeleganckim żartom. W samej rzeczy wyglądało to tak, że to właśnie ich podkręcony metabolizm i zmiany w procesach chemicznych w mózgu spowodowały to i wiele innych odchyleń od normy, bo przecież genomodyfikacje u ludzi to bardzo złożona sprawa. Superbezsenni, o ile sobie przypominam, nie należą do szczególnie przystojnych.

— Te ich głowy nie są aż tak wielkie, Colin. Przy zróżnicowanym oświetleniu trudno je w ogóle zauważyć.

— Mamy też podczerwone zdjęcia ich organizmów. Są w kartotece od czasu tamtej rozprawy. Nie można zmienić położenia wątroby ani zamaskować tempa trawienia w dwunastnicy.

Ale też i jedno, i drugie stanowi naszą cechę rodzajową. Zdjęć w podczerwieni jako identyfikatorów nie uznaje się przecież nawet w sądownictwie. Nie można na nich polegać. No, ale w końcu lepsze to niż nic.

Wszystko było lepsze niż to nic z Davidem. Niż to nic z Stephanie. Niż to coś z Katousem. „Dziękuję pani”.

— Wypady z Huevos Verdes w ostatnim czasie bardzo się nasiliły. Oni muszą coś planować. A my musimy się dowiedzieć co — oznajmił Colin.

— Si, senar — odrzekłam, ale nie wyglądał na rozbawionego.

Dotarliśmy niemal do granic ochronnej bańki. Za jej ledwo widocznym połyskiwaniem widziałam platformę, która podjechała, żeby zabrać ciało martwego zawodnika. Widziałam, jak jacyś Amatorzy pomagają dźwignąć je na platformę, gdzieś na samej krawędzi mego genetycznie wspomaganego wzroku. Amatorzy płakali. Załadowali ciało na platformę, która ruszyła następnie po wyścigowym torze. Po kilku metrach usłyszałam nagły zgrzyt i platforma stanęła. Amatorzy zaczęli pchać. Platforma ani drgnęła. Maszyna pogrzebowa, tak jak ostatnio wiele innych, ważniejszych maszyn, najwyraźniej się zepsuła.

Amatorzy Życia stali dookoła, wpatrując się w nią w oszołomieniu, bezsilni.

Poszłam za Colinem do budynku G-14, skołowana — właśnie tak, jak powinnam, będąc ofiarą choroby Gravisona.

2. Billy Washington: East Oleanta w stanie Nowy Jork

JAK SIĘ TYLKO DOWIEDZIAŁEM O TYM WŚCIEKŁYM szopie, pierwsze, co zrobiłem, to poleciałem zaraz do kafeterii, żeby powiedzieć Annie Francy. Biegłem całą drogę. Teraz to już nie takie łatwe. Myślałem tylko o tym, że może Lizzie jest już bezpieczna z Annie w kuchni, że może nie jest w lesie. Może.

— Leć, staruchu! Leć, stary pierdoło! — wrzasnął chłopak w alejce między hotelem a składem. Zawsze tam stali, łobuzy, jak była ładna pogoda. A była ładna pogoda. Zapomniałem, że mogą tam stać, bo inaczej bym poleciał naokoło, wzdłuż rzeki. Na szczęście dzisiaj po południu byli za leniwi albo za bardzo pokłóceni, żeby za mną ganiać. Gówno im powiem o szopie.

Przy służbowym wejściu do kafeterii, tam gdzie mają wchodzić tylko roboty, zacząłem walić w drzwi ile wlezie i niech szlag trafi tych, co usłyszą.

— Annie Francy! Wpuść mnie!

Po mojej prawej coś zachrobotało w krzakach i mało nie padłem. Szopy przychodziły tutaj po odpadki, które wylatują z robotów dostawczych. Ale to był tylko wąż.

— Annie! To ja, Billy! Wpuść mnie!

Niskie drzwiczki w końcu się otwarty. Wczołgałem się do środka na kolanach i łokciach. To właśnie Lizzie wykombinowała, jak otworzyć służbowe wejście bez sygnału od robota. Annie prędzej by wypuściła liście, niżby wpadła na coś takiego.

Były obie. Annie obierała jabłka, a Lizzie majstrowała przy robocie, który miał te jabłka obierać. Nie działał już miesiąc. No nie, Lizzie go nie naprawi. Jest bystra, ta mała, ale ma dopiero jedenaście lat.

— Billy Washingtonie! — odezwała się Annie. — Co się tak trzęsiesz? Stało się coś?

— Wściekłe szopy! — wysapałem. Serce waliło mi jak młot. — Aż cztery. Zgłosił je monitor. Przy rzece, tam gdzie Lizzie… gdzie Lizzie chodzi się bawić…

— Cśśś — powiedziała Annie. — Cśśś, kochany. Lizzie jest tutaj, bezpieczna.

Annie przytuliła mnie, kiedy tak siedziałem na podłodze, dysząc jak stary niedźwiedź. Lizzie patrzyła na nią tymi swoimi wielkimi oczami, szeroko otwartymi i błyszczącymi. Pewnie myśli, że wściekły szop to coś ciekawego. Nigdy żadnego nie widziała na oczy. A ja tak.

Annie to duża i miękka kobieta w kolorze czekolady, z piersiami jak poduchy. Nie powiedziałaby mi, ile ma lat, to jasne, ale wystarczyło zapytać terminalu w kafeterii albo w hotelu. Miała trzydzieści pięć. Lizzie w niczym nie była do niej podobna. Miała jasną skórę, rudawe włosy zebrane w ciasno splecione warkoczyki i była bardzo chuda. Nie miała jeszcze ani bioder, ani piersi. Ale miała za to swój rozum. Annie strasznie się tym martwiła. Ona już nie może pamiętać czasów, kiedy byliśmy zwyczajnie ludźmi, a nie Amatorami Życia. Ja pamiętam. Jak się ma sześćdziesiąt osiem, sporo się pamięta. Pamiętam czasy, kiedy Annie mogłaby być dumna z rozumu Lizzie.

Pamiętam też czasy, kiedy objęcia takiej kobiety jak Annie znaczyły zupełnie co innego niż zadyszkę z powodu chorego serca.

— Wszystko w porządku, kochany? — zapytała Annie. Zabrała ramiona, a ja z miejsca za nimi zatęskniłem. Ze mnie to dopiero stary dureń. — No to powiedz nam wszystko jeszcze raz, tylko powoli.

Odzyskałem oddech.

— Cztery wściekłe szopy. Monitor nadzoru terenowego wył jak sama śmierć. Musiały zejść, dranie, z gór. Monitor pokazywał je nad rzeką, szły w stronę miasta. Bioalarm błyskał na czerwono. A potem monitor się zaciął i nic go już nie mogło ruszyć. Jack Sawicki go kopnął i ja tak samo, ale nie pomogło. Te szopy mogą teraz być wszędzie.

— Czy monitor posłał robostrażnika, żeby je zabił, zanim się zepsuł?

— Robostrażnik też się zepsuł.

— Cholera. — Annie wykrzywiła twarz. — Następnym razem nie głosuję na Samuelsona.

— A myślisz, że to jakaś różnica? Oni wszyscy jednacy. Ale ty musisz trzymać Lizzie w domu, póki ktoś nie zrobi porządku z tymi szopami. Lizzie, masz nie wychodzić, słyszysz?

Lizzie pokiwała głową. Ale zaraz, jak to Lizzie, zaczęła te swoje pytania.

— Ale kto, Billy?

— Co kto?

— Kto zrobi porządek z tymi szopami? Jak robostrażnik jest zepsuty?

Nikt jej nie odpowiedział. Annie wzięła z powrotem nóż i wróciła do obierania jabłek. Oparłem się wygodniej o ścianę. Nie było tu żadnych krzeseł, to jasne — w kuchni kafeterii nie ma być nikogo poza robotami. Annie pierwszy raz włamała się tutaj zeszłego roku, we wrześniu. Nie przejmowała się robotami, które przygotowywały jedzenie na pas żywieniowy. Brała tylko a to odrobinę cukru, a to trochę sojsyntu, a to kilka świeżych owoców z kontenera dostawczego i gotowała. Pyszności — nikt nie umiał gotować tak jak Annie.

Owocowe placki takie, że na sam widok słodka ślinka ciekła do ust. Gorące, korzenne pasztety. Maślane bułeczki puszyste jak chmurki.

A ona kładła je do pojemników na pasie żywieniowym, na którym jechały potem do kafeterii, a ludzie wybierali je na swoje chipy żywnościowe. Ci głupcy pewnie nawet nie zauważyli, o ile lepsze są jej dania od tego, co zwykle dzień i noc krąży na pasie żywieniowym. No i oczywiście przy ryczącym na pełen regulator holoterminalu i grającej ciągle muzyce tanecznej nikt nie mógł usłyszeć, że są w środku, nawet gdyby Annie i Lizzie wysadziły całą tę cholerną kuchnię w powietrze.

Annie mówi, że lubi gotować. Lubi być zajęta. Czasem to mi się wydaje, że jak na kogoś, kto tak strasznie chce wychować Lizzie na dobrą Amatorkę Życia, Annie sama coś za bardzo przypomina Woła. Ale w życiu bym jej tego nie powiedział. Bo mi jeszcze to życie miłe.

Annie zaczęła nucić pod nosem przy obieraniu. Ale Lizzie wcale nie przestała pytać.

— Kto zrobi porządek z tymi szopami? — powtórzyła jeszcze raz. Annie zmarszczyła brwi.

— Może ktoś przyjedzie naprawić robostrażnika.

Brązowe oczy Lizzie nawet nie mrugnęły. Czasem to aż się człowiekowi robi straszno, kiedy ona tak się w niego wpatruje i nawet przy tym nie mrugnie.

— Nikt nie przyjechał naprawić obieraka. Nikt nie przyjechał naprawić robosprzątaczki w kafeterii. A sama wczoraj mówiłaś, że Woły nie przyślą nikogo, nawet kiedy zepsuje się główna linia z sojsyntem.

— No, nie mówiłam tego na poważnie — odpowiedziała Annie. Obierała teraz trochę szybciej. — Jakby to się zepsuło, to już nikt w całym mieście nie miałby nic do jedzenia!

— No to mogliby się dzielić. Mogliby się podzielić jedzeniem, które ludzie wzięli z pasa, zanim się zepsuł.

Annie i ja spojrzeliśmy po sobie. Ja sam kiedyś widziałem miasto, w którym zepsuł się pas żywieniowy. Skończyło się na zabiciu sześciu ludzi. A to było jeszcze, kiedy grawkolej działała bez problemu i ludzie mogli pojechać do innych miast w tamtym okręgu.

— Tak, kochanie — powiedziała Annie. — Ludzie mogliby się podzielić.

— Ale ty i Billy myślicie, że nie będą chcieli, co?

Annie nie odpowiedziała. Nie lubiła okłamywać Lizzie.

— Tak, Lizzie — odezwałem się. — Wielu nie będzie chciało.

Lizzie zwróciła na mnie swoje brązowe oczy.

— Dlaczego nie będą chcieli się podzielić?

— Bo ludzie już się odzwyczaili od dzielenia. Teraz myślą, że im się należy. Mają do wszystkiego prawo, bo przecież po to wybierają polityków. Woły-politycy płacą za to podatki, a te podatki to nasze kafeterie, składy, jednostki medyczne i łaźnie, które pozwalają Amatorom uczciwie żyć.

— Ale ludzie bardziej się ze sobą dzielili, jak byłeś młody, co, Billy? Bardziej się dzielili, prawda?

— Od czasu do czasu. Przeważnie pracowali, jak coś chcieli mieć.

— Dosyć tego — wtrąciła ostro Annie. — Nie zawracaj jej głowy tym, co minęło, Billy Washingtonie. Ona jest Amatorką Życia. Przestań gadać tak, jakbyś sam był Wołem! A ty, Lizzie, masz już więcej o tym nie mówić.

Ale nikt nie zatrzyma Lizzie, kiedy już raz zacznie. Ona jest jak grawkolej. To znaczy: jak grawkolej kiedyś, nie jak ta od zeszłego roku.

— W szkole mówią, że mam szczęście, że jestem Amatorką Życia. Mogę żyć jak arystokratka, bo to Woły muszą wykonać za mnie całą pracę. Woły służą Amatorom, bo to Amatorzy rządzą przez swoje głosy. Ale jeśli to my rządzimy, to czemu nie możemy się doprosić, żeby ktoś naprawił robostrażnika, robosprzątaczkę i roboobierak?

— Od kiedy to chodzisz do szkoły? — zażartowałem, żeby zmienić temat, zanim Annie na dobre się wścieknie. — Myślałem, że tylko się bawisz nad rzeką, razem z Susie Mastro i Carleną Terrell. Agro z ciebie Amatorka, niech mnie!

Popatrzyła na mnie, jakbym był zepsutym robotem.

— Bo masz szczęście, że jesteś Amatorką Życia — wtrąciła sucho Annie. — I masz tak mówić, jakby się kto pytał.

— A kto?

— Wszystko jedno kto! A w ogóle to nie powinnaś tyle chodzić do tej szkoły. Prawie wcale nie spotykasz się z innymi dziećmi. Chcesz, żeby miały cię za wariatkę? — Rzuciła jej groźne spojrzenie.

Ale Lizzie już mówiła do mnie:

— Billy, kto zrobi porządek z tymi szopami, jak nikt nie naprawi robostrażnika?

Rzuciłem okiem na Annie. Zasapany, zacząłem dźwigać się z podłogi.

— Nie mam pojęcia, Lizzie. Po prostu na razie nie wychodź z domu, zgoda?

— Ale co będzie, jak któryś z tych szopów kogoś ugryzie?

Miałem dość rozumu, żeby się nie odzywać. W końcu odpowiedziała jej Annie:

— Jednostka medyczna jeszcze działa.

— A jak się zepsuje?

— Nie zepsuje się.

— A jak tak?

— Nie zepsuje się!

— A skąd wiesz? — zapytała Lizzie i dopiero teraz się zorientowałem, że to coś w rodzaju prywatnych wyścigów skuterowych między matką a córką. Niewiele z tego rozumiałem, ale wiedziałem jedno: prowadzi Lizzie. Powtórzyła teraz: — A skąd ty wiesz, że jednostka medyczna się nie zepsuje?

— Bo jak się zepsuje, kongresmenka Land przyśle tu kogoś, żeby ją naprawił. Jednostka medyczna to część jej podatków.

— Nie przysłała nikogo, żeby naprawił robosprzątaczkę. Ani roboobieraka. Ani…

— Jednostka medyczna to co innego! — warknęła Annie. Dziabnęła jabłko tak mocno, że kawałek miąższu stoczył się ze stołu, który ukradłem dla niej z kafeterii.

— Dlaczego jednostka medyczna to co innego?

— Bo tak! Jak się zepsuje medjednostka, ludzie mogą zacząć umierać, a na to żaden polityk nie pozwoli. Bo nikt by na niego nie głosował!

Lizzie myślała nad tym chwilę. A ja pomyślałem sobie, że już po wyścigu, i odetchnąłem swobodniej. Ostatnio mi się zdaje, że one przez cały czas się kłócą. Lizzie dorasta, a mnie się to bardzo nie podoba. Coraz trudniej chronić ją przed niebezpieczeństwem.

— Ale ludzie mogą umrzeć i przez te wściekłe szopy — powiedziała. — No to jak to jest, bo powiedziałaś, że nadzorca okręgowy Samuelson nie przyśle nikogo do naprawy robota, a kongresmenka Land przysłałaby kogoś do naprawy medjednostki?

Roześmiałem się. Nic nie mogłem poradzić — była taka bystra. Annie rzuciła mi groźne spojrzenie i od razu pożałowałem tego śmiechu.

— No to może się myliłam! — warknęła. — Może ktoś naprawi robostrażnika! A może ja już na niczym się nie znam!

— Billy też powiedział, że nikt go nie naprawi — odpowiedziała spokojnie Lizzie. — Billy, jak to jest, że ty…

— Bo nawet Woły już nie mają tyle pieniędzy co kiedyś, żeby płacić podatki. I za dużo rzeczy się teraz psuje. I oni tam muszą wybierać, co trzeba naprawić — odpowiedziałem.

— No, ale dlaczego politycy już nie mają pieniędzy na podatki? I dlaczego teraz psuje się więcej rzeczy?

Annie wrzuciła obrane jabłka na taśmę i chlapnęła na nie ciastem, jakby to było błoto.

— Bo inne kraje teraz też robią tanią energię Y. Dwadzieścia lat temu my byliśmy jedyni, a teraz już nie. Ale wszystko się psuje…

— I ty w to wierzysz! — wybuchnęła Annie. — W te wszystkie kłamstwa, które opowiadają nam politycy w sieciach? Ta cała Land, ten Samuelson i Drinkwater! Szczywater! To wszystko kłamstwa, za każdym razem, kiedy tylko któryś z nich otworzy gębę, same kłamstwa! Chcą się tylko wymigać od płacenia podatków! Tych podatków, które zarobiliśmy sobie naszymi głosami! A mówiłam ci przecież, żebyś nie mieszał dziecku w głowie wołowskimi kłamstwami, Billy Washingtonie!

— To nie kłamstwa — sprzeciwiłem się, ale nie znoszę, kiedy Annie się na mnie wścieka, jeszcze bardziej niż kiedy wścieka się na Lizzie. Rani mi serce. Stary dureń ze mnie.

Lizzie to widziała. Taka właśnie była — w jednej chwili przyciska i przyciska, w następnej sama słodycz. Objęła mnie.

— W porządku, Billy. Ona się na ciebie nie wścieka. Nikt się na ciebie nie wścieka. My cię przecież kochamy.

Przytuliłem ją do siebie. Jakbym trzymał w ręku ptaka: cieniutkie kostki i roztrzepotane serce. Pachniała jabłkami.

Moja zmarła żona, Rosie, i ja nigdy nie chcieliśmy dzieci. Nie mam pojęcia, co sobie ubzduraliśmy. Ale na głos powiedziałem:

— Tylko nie wychodź z domu, póki ktoś nie zabije tych szopów.

Annie rzuciła mi szybkie spojrzenie. Zajęło mi chwilę, zanim się połapałem, że ona się boi, żeby Lizzie nie zaczęła z powrotem z tym swoim: „A kto je zabije, Billy?” Ale Lizzie nic nie zaczęła. Powiedziała tylko, słodka jak miód:

— Nie będę wychodzić. Zostanę w domu.

Ale teraz to Annie nie mogła odpuścić. Ja tam zupełnie nie rozumiem matek. Powiedziała:

— I trzymaj się przez jakiś czas z daleka od tej twojej szkoły, Lizzie. Nie jesteś Wołem.

Lizzie nie odpowiedziała.

Annie chce tylko tego, co dla Lizzie najlepsze. Ja tam dobrze o tym wiem. Lizzie musi mieszkać w East Oleancie, tu do spółki z koleżankami wynajmie mieszkanie, będzie chodzić na wyścigi skuterowe, wysiadywać w kafeterii, tu wybierze sobie kochanków i tu urodzi swoje dzieci. Annie chciała, żeby Lizzie tu pasowała, jak każdy agro Amator, nie jak jakiś stuknięty i dziwaczny niby-Wół. Jak to matka. Annie sama mogła się zakradać do kuchni w kafeterii kongreswoman Janet Carol Land, żeby sobie pogotować, ale mimo wszystko dalej była Amatorką Życia, do szpiku kości.

A Lizzie była inna.

Dawno temu, kiedy chodziłem do szkoły, a ten kraj wyglądał zupełnie inaczej, nauczyłem się paru rzeczy. Teraz one wszystkie jakby za mgłą, ale to i owo jeszcze głowy się trzyma. Sprawy sprzed czasów Amatorów i Wołów. Sprzed składów i kafeterii. Sprzed czasów, kiedy to politycy zaczęli nam płacić podatki, a nie odwrotnie. Jeszcze z tych czasów, kiedy ciągle robiliśmy Bezsennych i można było przeczytać o nich w gazetach. Kiedy jeszcze były gazety. Takie coś, jedno słowo o genomodyfikacji — ale znaczy coś, co nie było genomodyfikowane. Co było naturalne. Lizzie uczy się w szkole, że Woły są gorsze od nas, bo trzeba ich genomodyfikować, żeby mogli zapracować na to wszystko, czego nam, Amatorom, potrzeba. Ale tamto słowo nie mówiło o tym naturalnym, przez które Amatorzy są lepsi od Wołów. Tamto to było inne naturalne, coś, co zdarza się samo z siebie, ale sprawia, że różnisz się od wszystkich innych naturalnych Amatorów dookoła. To słowo wyjaśniało, dlaczego Lizzie zadawała tyle wołowskich pytań, kiedy sama nie jest Wołem ani nie ma żadnych genomodyfikacji, chociaż to słowo mówiło właśnie o jej genach. Jak to mogło być? Już mówiłem, miałem to słowo jak za mgłą. Ale w końcu sobie przypomniałem.

To słowo to „atawizm”.

Patrzyłem, jak Lizzie przygląda się matce, kiedy ta układa zapiekankę z jabłek na taśmie pasa żywieniowego. Przechodziła później przez piec błyskowy i za ścianę, do kafeterii. Ktoś ją potem wybierze na swój chip żywieniowy senatora Marka Todda Ingallsa. Annie zajęła się teraz gotowaniem czegoś innego. Lizzie siedziała na podłodze wśród części popsutego robota. Kiedy matka patrzyła w inną stronę, przyglądała się każdej części uważnie, kombinując, jak by je do siebie dopasować, a potem uśmiechnęła się do mnie szeroko, a jej oczy zaświeciły jak gwiazdy.


* * *

Jeszcze tego wieczoru mieliśmy zebranie w kafeterii, żeby pogadać o tych wściekłych szopach. Nie licząc dzieci, było nas czterdzieścioro. Paulie Cenverno faktycznie widział jednego — tylne łapy miał powykręcane, jakby strzaskane, i pianę na pysku — koło toru skuterowego senatora stanowego Richarda Langtona, po przeciwnej niż rzeka stronie miasta. Ktoś powiedział, że trzeba ustawić krzesła w krąg, żeby to było prawdziwe zebranie, ale nikt się nie ruszył. W drugim końcu kafeterii grał holoterminal i ryczała muzyka taneczna. Nikt nie tańczył, tylko postacie na holo — naturalnej wielkości lalki ze światła, takie ładne, że mogłyby być Wołami. Mnie tam wcale się nie podobają. Nigdy mi się nie podobały. Prześwitują na brzegach.

— Przykręćcie tę muzykę, żebyśmy mogli słyszeć jeden drugiego! — rozdarł się Paulie.

Ludzie zgarbieni przy stolikach przy pasie żywieniowym nawet nie podnieśli głów. Pewnie wszyscy ćpali słoneczko. Paulie sam podszedł i przykręcił ten hałas.

— No to — zaczął Jack Sawicki — co zrobimy z tymi wściekłymi szopami?

Tylko kilkoro zaśmiało się szyderczo, a to byli przeważnie ci najgłupsi. Tak jak mówiła Annie: ktoś musiał przecież prowadzić takie zebranie, nawet jeśli prowadzenie to robota dla Wołów. Ten Jack to nasz burmistrz. Nic na to nie mógł poradzić. East Oleanta jest za mała, żeby mieć normalnego wołowskiego burmistrza — żaden Wół tu nie mieszka i nie chcemy, żeby jakiś zamieszkał. No to wybraliśmy Jacka, a on teraz robi, co do niego należy.

— Wezwij przez terminal legislatora okręgowego Drinkwatera — rzucił ktoś.

— Tak, wezwij Szczywatera!

— Licencję na robostrażnika ma nadzorca rejonowy Samuelson.

— No to wezwij Samuelsona!

— Tak, a przy okazji złóż w imieniu miasta jeszcze jeden protest o ten cholerny skład, co to przydziela wszystko najwyżej raz w tygodniu! — To był głos Celie Kane. Nigdy nie widziałem jej inaczej jak tylko w złości.

— No właśnie. W Rutger’s Corner dalej mają przydziały dwa razy w tygodniu.

— Noszę już te portki dwa dni pod rząd!

— Pochorowałem się, nie poszedłem w porę i skończył się nam papier toaletowy!

W następnych wyborach nadzorca rejonowy Aaron Simon Samuelson miał przerąbane. Ale Jack Sawicki wiedział, jak się prowadzi zebranie.

— Dobra, ludzie, przymknijcie się na chwilę. To ma być o wściekłych szopach, nie o przydziałach i składzie. Mam zamiar dzwonić teraz do naszych Wołów.

Otworzył kluczykiem rządowy terminal, który stoi sobie na boku, w kącie kafeterii. Jack przysunął krzesło tuż przed sam ekran, a brzuch prawie opierał mu się o kolana. Do kafeterii wtoczyło się kilku łobuzów z bandy z alei. Mieli ze sobą drewniane pałki. Ruszyli prosto do pasa żywieniowego, śmiejąc się i kuksając między sobą. Nikt nie kazał im się zamknąć. Nikt nie śmiał.

— Proszę uruchomić terminal — rzucił Jack. Nie wstydził się gadać przy nas po wołowsku. Żadnego kretyńskiego udawania w stylu: „Ja tu nie wykonuję rozkazów, ja sam daję rozkazy, bo ze mnie to dopiero agro Amator!” Z Jacka był niezły burmistrz.

Ale ja mam dość oleju w głowie, żeby mu o tym nie mówić.

— Terminal uruchomiony — odpowiedziała maszyna. Pierwszy raz zacząłem się zastanawiać, co by było, gdyby zepsuła się tak samo jak obierak Annie.

— Wiadomość dla nadzorcy rejonowego Aarona Simona Samuelsona, z kopią dla legislatora okręgowego Thomasa Scotta Drinkwatera, senatora stanowego Jamesa Richarda Langtona, przedstawiciela stanowego Claire Amelii Forrester i kongreswoman Janet Carol Land. — Jack oblizał wargi. — Priorytet dwa.

— Jeden! — wrzasnęła Celie. — Zrób z tego jeden, draniu!

— Nie mogę, Celie — odpowiedział Jack. Ten to miał cierpliwość. — Jeden jest do katastrof, jak na przykład napad, pożar albo powódź w stacji odbioru energii Y.

Na to mieliśmy się uśmiechnąć. Stacja energii Y jest niepalna i przy tych swoich wołowskich zabezpieczeniach nie może się zepsuć w żaden inny sposób. Nic nie może się dostać do środka, a ze środka wydostaje się tylko energia Y. Celie Kane — ta to w ogóle nie wie, jak się uśmiechać. Jej ojciec, stary Doug Kane, to mój najlepszy kumpel, ale on też nie może sobie z nią poradzić. Zresztą nigdy nie umiał, nawet jak była jeszcze dzieckiem.

— To jest katastrofa, cholerny półgłówku! Jak któryś z tych szopów zabije mi dziecko, sama rozerwę cię na strzępy, Jacku Sawicki!

— Hej, weź się w garść, Celie! — odezwał się Paulie Cenverno, a ktoś mruknął: — Suka.

Otwarły się drzwi i weszła Annie, trzymając za rękę Lizzie. Łobuzy przy pasie żywieniowym dalej przepychały się i pokrzykiwały.

— Proszę poczekać — odezwał się terminal. — Łączę się z przenośnym aparatem nadzorcy rejonowego Samuelsona.

Po minucie pojawiło się holo, nie naturalnych rozmiarów jak te w publicznej holowizji, ale malutkie. Ośmiocalowy Samuelson siedział przy swoim biurku, ubrany w niebieski uniform. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat, ale przy tych wszystkich wołowskich genomodyfikacjach trudno cokolwiek powiedzieć. Miał gęste siwe włosy, szerokie ramiona i otoczone zmarszczkami błękitne oczy; był przystojny, jak oni wszyscy. Niektórzy z nas zaczęli przestępować z nogi na nogę. Kiedy wyborcy nie oglądają wołowskich kanałów, wtedy ludzi ubranych w co innego niż przydziałowy kombinezon widzą tylko wtedy, kiedy do składu przyjeżdżają techniczni Samuelsona, dwa razy w tygodniu. No, teraz to raz w tygodniu.

Nagle zacząłem się zastanawiać, czy to naprawdę Samuelson. Może to holo idzie z taśmy. Może Samuelson jest całkiem gdzie indziej — ubiera się na przyjęcie albo jest w kombinezonie, albo i goły, akurat sra. Dziwnie było o tym myśleć.

— Słucham, burmistrzu Sawicki? — odezwał się Samuelson. — Czym mogę panu służyć?

— W East Oleanta pojawiły się co najmniej cztery wściekłe szopy, panie nadzorco. Monitor terenowy wykrył je, zanim zdążył się zepsuć. Widzieliśmy je już w samym mieście. Są niebezpieczne. A mówiłem panu już dwa tygodnie temu, że robostrażnik do zwierzyny się zepsuł.

— Sprawy związane z nadzorem zwierzyny należą do obowiązków Sellica Corporation. Zawiadomiłem ich natychmiast, kiedy tylko pan mnie powiadomił.

Ale Jack nie miał zamiaru kupić takiego gówna. Tak jak mówiłem, dobry z niego burmistrz.

— Nie obchodzi nas, kto powinien się tym zająć! Do pańskich obowiązków należy dopilnować, żeby ktoś to zrobił. Po to właśnie pana wybraliśmy.

Twarz Samuelsona nie zmieniła wyrazu. To właśnie wtedy doszedłem do wniosku, że to musi iść z taśmy.

— Przepraszam, panie burmistrzu, ma pan absolutną rację. Naprawdę, bardzo mi przykro. Ta sprawa nie będzie dłużej zaniedbywana.

Ludzie pokiwali głowami — cholerna racja. Za moimi plecami Paulie Cenverno mruknął:

— Z Wołami trzeba ostro. Muszą pamiętać, kto tu płaci głosami.

— Dziękuję, panie nadzorco. I jeszcze jedna sprawa…

— Hej! — wrzasnął któryś łobuz z drugiego końca sali. — Pas żywieniowy stanął!

Zapadła martwa cisza.

— O co chodzi? — zapytało ostro holo Samuelsona. — W czym problem? — Przez chwilę miało się wrażenie, że to żywy człowiek.

— Pieprzona maszyna zwyczajnie stanęła! — darł się dalej tamten łobuz. — Zżarła mój chip i stanęła! Okienka z żarciem się nie otwierają! — Zaczął szarpać za drzwi okienek, ale nie puściły; nigdy nie puszczają, póki się nie włoży w otwór żywnościowego chipa. Łobuz walnął w nie swoją drewnianą pałą, ale to też nie pomogło. Plastiszyby nie da się rozbić.

Jack rzucił się biegiem przez całą kafeterię, aż jego wielki brzuch podskakiwał pod czerwonym kombinezonem. Wepchnął swój własny chip do otworu i przycisnął guzik przy okienku. Chip zniknął, a okienko się nie otworzyło. Jack pobiegł z powrotem do terminalu.

— Zepsuł się, panie nadzorco. Ten przeklęty pas żywieniowy się zepsuł. Połyka chipy i nie wydaje jedzenia. Musi pan jak najszybciej coś zrobić. To nie może czekać dwa tygodnie!

— Oczywiście, że nie, panie burmistrzu. Jak jednak panu wiadomo, kafeteria nie wchodzi w skład moich podatków. Została ufundowana i jest utrzymywana przez panią kongreswoman Land. Ale sam osobiście ją powiadomię, natychmiast, i w ciągu godziny będzie u was technik z Albany. Nikt nie umrze z głodu w ciągu godziny, panie burmistrzu. Proszę uspokoić mieszkańców.

— I tak go naprawią jak robostrażnika, co? — rozdarł nam uszy głos Celie Kane. — Jak moje dzieci będą głodne choćby przez jeden dzień, ty wykastrowany draniu…

— Zamknij się — szepnął do niej morderczym tonem Paulie Cenverno. Pauliemu nie podobało się, kiedy ktoś w oczy ubliżał Wołom. Oni też mają swoje uczucia, mawiał.

— W ciągu godziny — powtórzył Jack. — Dziękuję za pomoc, panie nadzorco. Koniec rozmowy.

— Koniec rozmowy — potwierdził Samuelson. Uśmiechnął się do nas tym swoim wyborczym uśmiechem: wzniesiony podbródek i rozjaśnione oczy. Jego holo przycisnęło na biurku jakiś guzik. Obraz zniknął. Ale coś musiało pójść nie tak, bo głos nie zniknął, tylko teraz zabrzmiał zupełnie inaczej. Niby dalej Samuelson, ale taki Samuelson, jakiego nie usłyszysz w czasie kampanii wyborczej:

— Chryste! I co jeszcze?! Kretyni i imbecyle, miałbym ochotę po prostu… Och! — jęknął terminal i zamilkł.

Jakaś kobieta przy stoliku zaczęła krzyczeć. Łobuz z największą pałką zabrał jej jedzenie i sam zaczął jeść. Jack, Paulie i Norm Frazier ruszyli tam i razem skoczyli na chłopaka. Jego kolesie skoczyli na nich. Stoły zaczęły się przewracać, a ludzie zerwali się z miejsc. Ktoś akurat przełączył kanały i obok nich przetoczył się z rykiem wyścig skuterów w Alabamie, naturalnej wielkości. Złapałem Annie i Lizzie i pchnąłem w stronę drzwi.

— Wychodzimy! Wychodzimy!

Za drzwiami, na oświetlonej lampami Y Main Street było jasno jak w dzień. Czułem, że serce mi wali, ale nie zwalniałem. Rozzłoszczeni ludzie tracą rozum. Wszystko może się zdarzyć. Dysząc ciężko, biegłem obok Annie; jej wielkie piersi podskakiwały. Lizzie mknęła obok nas cicho i szybko jak sarenka.

W mieszkaniu Annie na Jay Street opadłem ciężko na kanapę. Nie była specjalnie wygodna — nie tak jak te, które pamiętałem z dzieciństwa, te miękkie, które trzymało się tak długo, aż dopasowały się kształtem do ciała.

No, ale z drugiej strony, w plastsyntetyku nie lęgnie się robactwo.

— Myślisz, że jakiś Wół przyjedzie, żeby naprawić pas żywieniowy? — odezwała się Lizzie z błyszczącymi oczyma. — W ciągu godziny?

— Lizzie… ćśśś — wysapałem.

— Cicho bądź, Lizzie, albo trzeba będzie sprowadzić Woła, żeby naprawił ciebie! Billy, lepiej zostań dzisiaj na noc u nas. Nie wiadomo, co mogą wymyślić ci głupcy z kafeterii.

Przyniosła mi koc, jeden z tych, które sama ozdobiła barwną przędzą ze składu. Inne ozdoby wisiały na ścianach, przetykane kawałkami blachy z puszek, z której młode dziewczyny robiły sobie biżuterię, przeplecione oddartymi paskami kombinezonów i innymi kolorowymi rzeczami, jakie tylko udało się Annie znaleźć. Wszystkie mieszkania przy Jay Street wyglądają tak samo. Wszystkie wybudowano mniej więcej w tym samym czasie, jakieś dziesięć lat temu, kiedy jakiś senator chciał wyjść z cienia i potrzebował bardzo rozbuchanej kampanii. Małe pokoiki, ściany z pianki budowlanej, plastsyntetyczne meble z przydziału, ale mieszkanie Annie należało do tych kilku, które wyglądały jak prawdziwe domy.

Annie kazała Lizzie położyć się do łóżka. Potem przyszła i usiadła na krześle blisko mojej kanapy.

— Billy… Widziałeś tamtą kobietę w kafeterii?

— Jaką kobietę?

Miło, kiedy siedzi tak blisko.

— Tę, która stała z tyłu, przy ścianie. Miała zielony kombinezon. Nie mieszka tu, w East Oleancie.

— No i?

Ułożyłem się pod tym ładnym kocem Annie. Czasem zaglądają tu do nas podróżni, choć teraz jakby rzadziej, odkąd grawkolej przestała jeździć regularnie. Chipy żywnościowe są ważne w całym stanie, bo dostajemy je od senatorów, a kiedyś nawet nie było trudno wymienić je na międzystanowy chip. Może dalej tak jest. Ja nie podróżuję za często.

— Wyglądała tak jakoś inaczej. — Jak inaczej?

Annie zacisnęła usta; myślała. Miała wargi ciemne i błyszczące jak jeżyny, a dolna była tak pełna, że zaciśnięta wyglądała jeszcze bardziej soczyście. Musiałem odwrócić oczy.

— Jak Woły — powiedziała powoli.

Z wrażenia aż usiadłem. Koc zsunął się na podłogę.

— Chcesz powiedzieć, że była genomodyfikowana? Ja tam nikogo takiego nie widziałem.

— No, może nie była tak ładna jak oni wszyscy. Mała, ostre rysy, nisko opuszczone brwi i trochę za duża głowa. Ale była Wołem. Ja zawsze wiem. Billy… Myślisz, że ona może być szpiegiem z FBI?

— W East Oleancie? Nie mamy tu żadnych podziemnych organizacji. Mamy tylko tych przeklętych łobuzów, co to zrobią wszystko, żeby reszcie obrzydzić życie.

Ale Annie nadal zaciskała usta. Licencję na naszą policję ma legislator stanowy Thomas Scott Drinkwater. To on zawiera kontrakty z tymi, co mają i roboty, i wołowskich funkcjonariuszy. Niezbyt często ich widujemy. Nie zależy im, żeby na ulicach był spokój, i nie obchodzą ich kradzieże, bo w składach zawsze jest dość dla wszystkich. Ale kiedy ktoś kogoś napadnie, zabije albo zgwałci, zaraz tu są. Akurat rok temu zgarnęli Eda Jensena za to, że zabił najstarszą dziewczynę Flaggów, kiedy się młodzi za bardzo rozochocili na tańcach. Zabrali go do Albany, na „od dwudziestu pięciu lat do kary dożywotniego więzienia”. No, ale z drugiej strony, nikt nigdy nie stanął przed sądem, kiedy w lesie zastrzelili z łuku Sama Taggarta. Ale chyba ktoś inny musiał mieć wtedy licencję.

FBI to zupełnie co innego. Jak wszystko, co federalne. Nie przyjeżdżają do Amatorów Życia, chyba że coś zagraża Wołom. A jak już raz przyjadą, to nie popuszczą.

— A ja swoje wiem — upierała się Annie — Ona była z Wołów. Mam do nich nosa.

Nie miałem najmniejszego zamiaru się kłócić. Nie chciałem też, żeby się martwiła.

— Annie, FBI nie ma czego szukać w East Oleancie. A Woły nigdy nie mają ostrych rysów i za dużych głów; przecież żaden by nie pozwolił, żeby mu się urodziło takie dziecko.

— No cóż, mam nadzieję, że się nie mylisz. Nie potrzeba nam tu żadnych Wołów na gościnnych występach. Niech oni sobie siedzą u siebie, a my u siebie.

Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem miękko:

— Annie, słyszałaś kiedy o Edenie?

Wiedziała, że nie mówię o Biblii. To nie ten ton.

— Nie. O niczym takim nie słyszałam.

— A właśnie, że słyszałaś. Poznaję po twoim głosie. Słyszałaś o Edenie.

— A jeśli nawet, to co? To same bzdury.

Tego już nie mogłem odpuścić.

— Dlaczego same bzdury?

— Dlaczego?! Rusz głową, Billy. Jak może istnieć jakieś miejsce — nawet w górach — żeby Woły o nim nie wiedziały? Woły obsługują tu wszystko, góry też. Mają helikoptery i samoloty, z których dojrzą, co trzeba. A zresztą po co komu takie miejsce bez Wołów? Kto by tam pracował?

— Roboty — odpowiedziałem.

— A kto by je robił?

— Może my?

— Amatorzy mieliby pracować? Ale po co, na litość boską? Przecież nie musimy pracować, od tego mamy Wołów! Mamy prawo do tego, żeby obsługiwały nas Woły i ich roboty, przecież sami ich wybraliśmy! Po co nam miejsce bez służby publicznej?

Była za młoda — nie pamiętała czasów, zanim zaczęło się głosowanie przez holoterminal, a licencjonowane fabryki dawały tanie roboty i żywnościowe chipy i wszędzie było pełno tych z Misji Świętego Życia, którzy wydawali wielkie pieniądze na kościoły i gadali o liliach na łące i uświęconej radości, i o tym, że Bóg wolał Marię od Marty. Annie nie pamięta tych wszystkich ruchów na rzecz demokracji, z których każdy chciał nam pokazać, jak to w demokracji zwykły człowiek staje się arystokratą i panem swoich publicznych służb.

Szkoły były za demokracją. Amerykańscy Irlandczycy za demokracją. Mieszkańcy stanu Indiana za demokracją. Czarni za demokracją. Ja tam nie wiem. Roboty wzięły od nas ciężką pracę i byliśmy szczęśliwi, oddaliśmy ją bez żalu. Politycy zaczęli gadać o chlebie i igrzyskach, zaczęli mówić do wyborców „proszę pani” i „proszę pana”, budować kafeterie, składy i tory wyścigowe, i mieszkania komunalne. Annie tego nie pamięta. Lubi gotować i szyć i nie spędza całych dni na psychoimprezach, tańcach albo z kochankami, jak niektóre, ale mimo to nigdy nie trzymała w ręku siekiery, którą się trzeba zamachnąć, nigdy nie trzymała ani motyki, ani topora, ani młota.

Aż nagle zdałem sobie sprawę, jaki to ze mnie stary głupiec i jak bardzo się mylę. Bo ja sam nieraz musiałem zamachnąć się ciężkim narzędziem, jak pracowałem przy budowie dróg w Georgii; miałem wtedy ledwie kilka lat więcej od Lizzie. A kiedy przestałem robić z siebie dupka, przypomniało mi się wyraźnie, jak bolał mnie grzbiet, jakby za chwilę miał pęknąć, jak na skórze robiły mi się pęcherze od słońca i jak gryzły mnie końskie muchy w otwarte rany, tam gdzie pogryzły wcześniej. A w nocy byłem taki zmęczony i obolały, że płakałem za matką — w poduszkę, żeby nie słyszeli starsi mężczyźni. I taką właśnie robotę odwalaliśmy my, a nie żaden czyściutki zespół wołowskich robotów. Przypomniało mi się, jak się bałem, że stracę tę wredną robotę, bo wtedy nie było kafeterii pani kongreswoman Janet Carol Land ani chipów żywnościowych senatora Marka Todda Ingallsa, ani bloku mieszkalnego senatora Calvina Guya Winthropa przy Jay Street. Ten strach był jak nóż w mózgu, kiedy brygadzista przyszedł jednego piątkowego wieczoru i powiedział: „To koniec, Washington. Jesteś zwolniony”, a ty chciałeś tylko wyjąć sobie ten nóż z głowy i wbić mu prosto w samo serce, bo przecież za co teraz będziesz jadł, zapłacisz komorne, będziesz żył. Przypomniałem sobie, jak to wszystko było, już w minutę po tym, jak otwarłem do Annie tę swoją gadatliwą gębę.

— Masz rację — powiedziałem nie patrząc na nią. — Nie ma dla nas Edenu. Lepiej już pójdę do domu.

— Zostań — powiedziała łagodnie Annie. — Proszę, Billy. Na wypadek, gdyby coś się miało dziać w kafeterii.

Tak jakby ktoś mógł się włamać do mieszkania z pianki budowlanej. Albo jakby taki połamany staruch jak ja mógł w czymś pomóc jej albo Lizzie. Ale zostałem.

W ciemności słyszałem, jak Annie i Lizzie ruszają się w swoich sypialniach. Jak chodzą, kładą się do łóżek, jak się przewracają i układają do snu. Gdzieś w środku nocy musiała spaść temperatura, bo słyszałem, jak włącza się grzejnik na energię Y. Wsłuchałem się, jak oddychają, ta kobieta i to dziecko, i wkrótce sam usnąłem.

Ale śniły mi się tylko niebezpieczne szopy, chore, niosące w sobie śmierć.

3. Dan Arlen: Huevos Verdes

NIGDY NIE PRZYWYKNĘ DO TEGO, ŻE INNI LUDZIE nie widzą kolorów i kształtów.

Nie, to nie tak. Widzą. Ale nie widzą ich tam, w umyśle, gdzie są najważniejsze. Inni ludzie nie czują kolorów i kształtów. Nie widzą poprzez kolory i kształty prawdziwości świata, tak jak to widzę ja — w kształtach, które świat odciska w moich myślach.

Ale to też jeszcze nie to.

Odpowiednie słowa zawsze przychodzą mi z trudem.

Chyba tak samo było i przed tą operacją, która zrobiła ze mnie Śniącego na jawie.

Ale obrazy są zawsze bardzo wyraźne.

Nadal potrafię zobaczyć siebie jako brudnego, ciemnego i wygłodzonego dziesięciolatka podróżującego samotnie przez pół kraju, żeby dotrzeć do Leishy Camden, najsławniejszej Bezsennej na świecie. Widzę jej twarz, kiedy proszę ją, żeby mi pomogła zostać kimś. Widzę jej oczy, kiedy się chełpię: „Któregoś dnia będę mieć Azyl na własność”.

Azyl — stacja orbitalna, na której wszyscy Bezsenni z wyjątkiem Leishy Camden i Kevina Bakera odbywają dobrowolne zesłanie. Mój dziadek, ciemny robociarz, zginął przy budowie Azylu. A ja sobie wymyśliłem w swojej żałosnej arogancji dziesięciolatka, że mogę go mieć na własność. Myślałem sobie, że jeśli się nauczę mówić jak Woły i Bezsenni, nauczę się zachowywać jak oni i tak jak oni myśleć, będę miał to samo co oni: pieniądze, potęgę i możliwość wyboru.

I kiedy teraz wyobrażę sobie tamto dziecko, kształty w mojej głowie stają się małe i ostre, jakbym oglądał je z niewłaściwej strony teleskopu. Mają kolor bladego, zanikającego złota dobrze pamiętanego letniego zmierzchu.

Miranda Sharifi odziedziczy pakiet kontrolny korporacji Azylu. Kiedy umrą jej Bezsenni rodzice — jeśli w ogóle kiedyś umrą. „To, co należy do mnie, należy też do ciebie” — powiedziała kiedyś Miranda. Powtórzyła to kilka razy. Miranda — Superbezsenna — często wyjaśnia mi różne rzeczy po kilka razy. Jest bardzo cierpliwa.

Ale mimo jej wyjaśnień nadal nie rozumiem, co ona i inni Superbezsenni właściwie robią na Huevos Verdes. Osiem lat temu, kiedy tworzyli tę wyspę, wydawało mi się, że rozumiem. Ale od tamtego czasu padło o wiele za dużo słów. Umiem je powtórzyć, ale nie czuję ich kształtów. To są słowa bez konkretnych form: autotrofy, allosteryczne interakcje, nanotechnika, fotofosforylacja, wzory konwersji Lawsona, neomarksistowska ewolucja wspomagana. Zwykle więc uśmiecham się tylko i kiwam głową.

Ale ja jestem Śniący na jawie. Kiedy spływam wolno na scenę i wprawiam zachrypnięty od krzyku tłum Amatorów Życia w trans snu na jawie, a muzyka, słowa i kombinacje kształtów przepływają do nich z mojej podświadomości przez zaprojektowany przez Superbystrych sprzęt, dotykam ich umysłów w takich miejscach, których istnienia nawet nie podejrzewali. Odczuwają wtedy głębiej, istnieją bardziej radośnie, są bardziej zintegrowaną całością.

Przynajmniej na czas trwania koncertu.

A kiedy koncert dobiega końca, ludzie wychodzą leciutko odmienieni. Pewnie nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Woły, które płacą za moje koncerty, bo mają je za jakieś bzdurne okultystyczne igrzyska dla mas, też nie zdają sobie z tego sprawy. Nawet Leisha nie ma o tym pojęcia. Ale ja wiem, że opanowałem swoich widzów, odmieniłem każdego z nich i że na całym świecie tylko ja jeden mam taką władzę. Ja jeden.

Próbuję o tym pamiętać, kiedy jestem z Mirandą.


* * *

Leisha, siedząca po przeciwnej stronie stołu, zapytała:

— Dan… Co oni tam robią na Huevos Verdes?

Pociągnąłem łyk kawy. Na talerzu przede mną leżały świeżutkie genomodyfikowane winogrona, truskawki i nieduże ciasteczka, pachnące cytryną i imbirem. Do kawy dostałem świeżą śmietankę. Biblioteka w posiadłości Leishy w Nowym Meksyku była bardzo przestronna, miała wysoko sklepiony sufit, a jej jasna kolorystyka odbijała kolory nowomeksykańskiej pustyni, widocznej za wielkimi oknami. Tu i ówdzie, między monitorami i półkami pełnymi książek, stały wzniosłe, pełne wdzięku rzeźby dłuta nie znanych mi artystów. Grała jakaś staroświecka, subtelna muzyka.

— Co to za muzyka? — zapytałem.

— Claude de Courcy.

— Nigdy o nim nie słyszałem.

— O niej. Szesnastowieczna kompozytorka utworów na lutnię — rzuciła niecierpliwie Leisha; widać było, jak bardzo jest spięta. Zwykle wywoływała w moim umyśle kształty czyste i wyraźnie zarysowane, poważne, rozjarzone i opalizujące.

— Dan, nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Co Miri i inni Superbystrzy robią na Huevos Verdes?

— Odpowiadam ci na to już od ośmiu lat: nie wiem.

— A ja wciąż ci nie wierzę.

Popatrzyłem na nią. Jakoś tak w zeszłym roku ścięła włosy na krótko — może po stu sześciu latach kobieta ma dość pielęgnowania długich włosów. Nadal wyglądała jak trzydziestopięciolatka. Bezsenni się nie starzeją i — jak do tej pory — nie umierają inaczej, jak tylko w wyniku wypadku lub morderstwa. Ich ciała się regenerują — to był nieoczekiwany efekt uboczny tej ich zadziwiającej inżynierii genetycznej. A pierwsza generacja Bezsennych, w przeciwieństwie do Mirandy, nie podlegała aż tak kompleksowym przemianom, żeby nie dało się zmodyfikować im wyglądu. Leisha będzie piękna aż do śmierci.

Wychowała mnie. Wykształciła tak, jak na to pozwalała moja inteligencja, która dawniej może by uszła, ale nijak się miała do genetycznie podrasowanej inteligencji Wołów, nie mówiąc już o samych Bezsennych. Kiedy jako dziesięciolatek w wyniku idiotycznego wypadku stałem się kaleką, to właśnie Leisha kupiła mi pierwszy wózek z napędem. Kochała mnie wtedy, ale nie zechciała pokochać, kiedy stałem się mężczyzną, a potem oddała mnie Mirandzie. Albo też Mirandę mnie.

Położyła dłonie na blacie stołu i pochyliła się do przodu. Wiedziałem, co teraz będzie. Leisha jest przecież prawnikiem.

— Dan, ty nie znałeś mojego ojca. Umarł, kiedy jeszcze byłam na studiach. Uwielbiałam go. Był najbardziej upartym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałam. W każdym razie, dopóki nie spotkałam Miri.

I znów strzeliste kształty cierpienia. Kiedy trzynaście lat temu Miri przyleciała z Azylu na Ziemię, przyjechała do Leishy Camden, jedynej Bezsennej, która nie miała żadnych związków — ani finansowych, ani etycznych — z tym horrorem, jaki objawił się Miri w jej własnej babce. Miri przybyła do Leishy, żeby ta pomogła jej zacząć nowe życie. Podobnie jak niegdyś ja.

— Mój ojciec był uparty, wielkoduszny, zawsze przekonany o własnej racji. Miał niewyczerpany zapas energii. Był zdolny do niewiarygodnej wprost autodyscypliny, z uporem maniaka polegał na własnej woli, a stawał się skończonym obsesjonatem, kiedy mu na czymś zależało. Bez wahania naginał wszelkie zasady, jakie stanęły mu na drodze, ale nie był tyranem. Był po prostu nieugięty. Czy to ci kogoś nie przypomina? Czy to nie przypomina ci Mirandy?

— Tak — przyznałem. — To cała Miranda.

— A było jeszcze coś w moim ojcu — mówiła dalej Leisha, patrząc mi prosto w oczy. — Chcąc nie chcąc wykańczał ludzi, którzy go otaczali. Zużył w ten sposób dwie żony, jedną córkę, czterech partnerów w interesach i wreszcie własne serce. Po prostu zużył. Zdolny był zniszczyć wszystko, co gorąco kochał, już przez samo to, że w imię rozwoju narzucał wszystkim swoje własne, niemożliwe do spełnienia standardy.

Odstawiłem filiżankę.

— Dan, pytam po raz ostatni. Co Miri robi na Huevos Verdes? Musisz mnie zrozumieć, boję się o nią. Miri różni się od mojego ojca jednym istotnym szczegółem: nie jest samotnikiem. Desperacko poszukuje własnej społeczności i nic w tym dziwnego, skoro wyrosła w Azylu i jest wnuczką Jennifer Sharifi… Ale nie o to chodzi. Albo może i o to. Gorąco pragnie gdzieś przynależeć, tak jak to tylko potrafią outsiderzy. A to niemożliwe. I ona o tym wie. Wsadziła swoją babkę i całą tę bandę do więzienia, więc Bezsenni ją odrzucili. Jest o tyle lepsza od Wołów, że nie mogą jej zaakceptować — stanowi zbyt wielkie zagrożenie. A ten jej pomysł, żeby szukać wspólnego języka z Amatorami Życia, jest po prostu śmieszny. Nie ma czegoś takiego jak wspólny język.

Odwróciłem wzrok i spojrzałem przez okno na pustynię. Nigdzie indziej nie da się zobaczyć tak czystego, krystalicznego światła; jest zarazem bardzo konkretne i zupełnie przejrzyste.

— Poza tobą Miri ma tylko dwadzieścioro sześcioro innych Superbezsennych. I to wszystko — mówiła Leisha. — Czy wiesz, skąd biorą się rewolucjoniści, Dan? To zwykle outsiderzy, którzy wszędzie muszą zaglądać przez okno, a do tego pochłonięci są idealistycznym pragnieniem, by stworzyć to jedyne prawdziwe i sprawiedliwe społeczeństwo i — jakby tego było mało — przekonani, że to potrafią. Idealiści, którzy są w środku, nie zostają rewolucjonistami. Stają się reformatorami. Tak jak ja. Reformatorzy uważają, że wszystko wymaga stopniowych ulepszeń, ale podstawowa struktura jest solidna i trwała. Rewolucjoniści myślą, że trzeba zmieść wszystko z powierzchni ziemi, zaorać i zacząć od nowa. Miri to rewolucjonistka. Rewolucjonistka z gronem superinteligentnych wyznawców, niewiarygodnie rozwiniętą techniką, wielkimi pieniędzmi i wzniosłymi ideałami. Dziwisz się, że się o nią boję? Co oni tam robią na Huevos Verdes?

Nie mogłem spojrzeć jej w oczy. Tyle wylało się z niej słów, tyle argumentów, tyle skomplikowanych definicji. Kształty w moich myślach były ciemne, pogmatwane, złe, wlokły się za nimi jakieś twarde jak stal przewody. Ale to nie były kształty Leishy. One były moje.

— Dan — mówiła teraz miękko, błagalnie, jak przystało outsiderowi. — Proszę cię, powiedz, co ona robi?

— Nie wiem — skłamałem.


* * *

Dwa dni później siedziałem w ślizgaczu, pędzącym w kierunku Huevos Verdes. Nad Zatoką Meksykańską świeciło oślepiające słońce. Mój kierowca, piegowaty chłopak w wieku około czternastu lat, którego nigdy przedtem nie widziałem, był na tyle młody, że jeszcze podobało mu się ślizganie po falach. Opuścił dziób grawłodzi tak, żeby musnąć powierzchnię oceanu, a wtedy spod dzioba wytrysnął biało-błękitny prysznic. Chłopak uśmiechnął się radośnie. Kiedy powtórzył ten manewr, nagle odwrócił głowę, żeby się przekonać, czy nie zmokłem, siedząc w tyle łodzi w swoim wózku. Najwidoczniej zapomniał o mojej obecności. Poczucie winy tak odmieniło jego twarz, że od razu go poznałem. To jeden z prawnuków Kevina Bakera.

— Wcale nie zmokłem — powiedziałem, a chłopak znów się uśmiechnął.

To Bezsenny, jasne. Rozpoznałem to po jego kształcie w moich myślach: zwartym, migocącym ostrymi kolorami i przemykającym zwinnie. Urodził się, by władać światem. No i oczywiście nie stanowi zagrożenia dla Huevos Verdes.

Ale przy swoim systemie ochrony Hueros Verdes nie ryzykowałoby, gdyby nawet pasażerów przywoził im sam szef Agencji Nadzoru Standardów Genetycznych.

Sporo się namęczyłem, zanim zdołałem pojąć, na czym polega potrójny system zabezpieczający Huevos Verdes.

Pierwsza tarcza — półprzejrzysty połysk — wyrastała z morza o ćwierć mili od wyspy. Kulista konstrukcja ciągnęła się także pod wodą, przechodząc przez skały podłoża wyspy i tworząc otaczające całość jajo. Pole wymyślił Terry Mwakambe, ten najdziwniejszy z Supergeniuszy. Na całym świecie nie istniało nic podobnego. Pole skanowało DNA i nie mogło się przezeń przedostać nic, czego nie potwierdziłby bank danych na wyspie. Ani delfiny, ani płetwonurkowie marynarki wojennej, ani dryfujące algi. Kompletnie nic.

Druga tarcza, sto metrów dalej, zatrzymywała wszelką materię nieorganiczną, której nie towarzyszyło DNA zapisane w banku danych na wyspie. Przez to drugie pole nie przedostałyby się żadne zdalnie sterowane łodzie wiozące czujniki, bomby albo obce zarodniki. A my prześliznęliśmy się przez opalizujący błękit jak przez mydlaną bańkę.

Trzecia tarcza, przy samym pomoście, obsługiwana była ręcznie i kontrolowana przez monitory. Rejestrowane DNA musiało być żywe i mówiące. Nie mam pojęcia, jak sprawdzali obecność narkotyku we krwi. Nic nas nie dotknęło — w każdym razie nic, co bym poczuł. I ten projekt był dziełem Terry’ego Mwakambe. A wszystko to, to wynik manii prześladowczej Miri. Choć w przeciwieństwie do babki nie chciała odłączać się na stałe od Stanów Zjednoczonych, skonstruowała sobie doskonale zabezpieczone miejsce, w którym władze nie mogły jej tknąć. Nowy Azyl. Tylko że zrobiła to lepiej niż Jennifer Sharifi.

— Proszę o pozwolenie na lądowanie — odezwał się poważnie piegowaty dzieciak. Potem na wpół żartobliwie zasalutował i jeszcze raz uśmiechnął się szeroko. Dla niego to jeszcze była przygoda.

— Cześć, Jason — odpowiedziała Christy Demetrios. — Witaj, Dan. Wchodźcie.

Jason Reynolds. Tak właśnie nazywał się ten chłopiec. Teraz mi się przypomniało — był synem Aleksandry, wnuczki Kevina. Przez pamięć przeleciało mi jakieś mgliste o nim wspomnienie, nerwowy, szybki kształt jak sznurek paciorków. Nie mogłem jednak przypomnieć sobie szczegółów.

Jason fachowo zacumował łódź — oni wszystko muszą robić fachowo — i wyszliśmy na brzeg; Jason w podskokach, a ja tocząc się w swoim wózku inwalidzkim.

Trzydzieści metrów genomodyfikowanej zieleni — kwiatów, krzewów i drzew. Roślinność schodziła do samej wody. Kiedy morze robiło się groźne, na wyspie natychmiast włączało się pole Y, chroniące skutecznie nawet najdelikatniejszą genomodyfikowaną różę. Tuż za ogrodem wyrastały znienacka ściany posiadłości — cienkie jak papier, a trwalsze i twardsze od diamentu. Miri powiedziała, że ściany mają grubość zaledwie dwunastu cząsteczek, a zostały skonstruowane przez nanomaszyny drugiej generacji, które same z kolei zostały zbudowane przez inne nanomaszyny. W umyśle widziałem te ściany, do których nie mógł przylgnąć żaden brud, jako ciemnoczerwony ruch, gęsty i niepowstrzymany jak lawa.

Wszystko tu było niepowstrzymane.

— Dan!

To Miri wybiegła mi na spotkanie, ubrana w białe szorty i luźną koszulę. Wciąż jeszcze wyglądała bardziej na szesnastolatkę niż na dwudziestodziewięcioletnią kobietę. Otoczyła mnie ramionami i poczułem na policzku szybkie uderzenia jej serca. Metabolizm Superbystrych przebiega o wiele szybciej niż nasz. Pocałowałem ją.

— Tym razem to było za długo. Cztery miesiące! — wymruczała w moje włosy.

— To było bardzo udane tournee, Miri.

— Wiem. Oglądałam szesnaście przedstawień w sieciach, a statystyki prezentują się bardzo dobrze.

Usadowiła się na moich kolanach. Christy i Jason ulotnili się dyskretnie. Zostaliśmy sami w tym jaskrawym, nowiusieńkim ogrodzie. Gładziłem włosy Miri, nie mając ochoty słuchać o statystykach moich koncertów.

— Kocham cię — powiedziała Miri.

— Ja też cię kocham.

Znów ją pocałowałem, tym razem po to, żeby nie patrzeć jej w twarz. Z pewnością płonęła oślepiająco, rozpalona do białości przez miłość. Jak zawsze, kiedy mnie widziała. Zawsze. Od trzynastu lat. „Stawał się kompletnym obsesjonatem”, powiedziała Leisha o swoim ojcu. „Po prostu wykańczał wszystkich, którzy go otaczali”.

— Tak bardzo tęsknię, kiedy cię nie ma, Dan.

— Jak też za tobą tęsknię.

Tym razem mówiłem prawdę.

— Chciałabym, żebyś mógł zostać na dłużej niż tydzień.

— Ja też.

To już nie była prawda. Ale zabrakło mi właściwych słów.

Popatrzyła na mnie uważnie i coś mignęło w jej oczach. Ostrożnie, żeby nie urazić moich kalekich nóg, wstała, wyciągnęła do mnie dłonie i się uśmiechnęła.

— Chodź, pokażę ci, co się dzieje w laboratoriach.

Wiedziałem, co to oznacza: Miri oferowała mi, co miała najlepszego. Najcenniejszy prezent świata. Coś, w czym tak rozpaczliwie pragnąłem uczestniczyć, choćbym nawet miał z tego nic nie rozumieć, bo kiedy się w tym nie uczestniczyło, wtedy było się bez znaczenia. Oferowała mi to, czego najbardziej potrzebowałem.

Musiałem zrobić to samo.

Pociągnąłem ją z powrotem na swoje kolana i zmusiłem dłonie, by przesunęły się po jej piersiach.

— Później. Nie moglibyśmy najpierw pobyć trochę sami?

Jej twarz przybrała krągły kształt radości, zbyt jaśniejącej, by można było przypisać jej jakiś kolor.

Sypialnia Miri, jak każda inna na La Isla, urządzona była prosto i raczej skromnie: łóżko, toaletka, terminal, na podłodze owalny zielony dywanik z jakiegoś miękkiego materiału, wymyślonego przez Sarę Cerelli. Na toaletce stał zielony gliniany wazonik pełen pachnących genomodyfikowanych kwiatów, których jeszcze nie znałem. Ci ludzie, którzy mogli pozwolić sobie na wszelkie luksusy, właściwie nie korzystali z żadnych. Jedyna biżuteria Miri to pierścionek, który jej ofiarowałem — wąska złota obrączka wysadzana drobnymi rubinami. Cała ich ekstrawagancja, jak powiedziała kiedyś Miri, kryje się w umysłach. Nawet światło było tu zwyczajne — płaskie, bez żadnych światłocieni.

Przyszła mi na myśl biblioteka w domu Leishy.

Miri rozpięła bluzkę. Jej piersi wyglądały tak samo jak wtedy, kiedy miała szesnaście lat: pełne, mlecznobiałe, zwieńczone blado-brązowymi aureolkami. Zsunęła szorty. Miała pełne biodra i dość szeroką talię. Włosy na łonie były tak samo czarne, gęste i kręcone jak włosy na głowie, jeszcze ściągnięte czerwoną wstążką. Wyciągnąłem rękę i rozwiązałem ją.

— Och, Dan, jak ja za tobą tęskniłam…

Przerzuciłem ciało z wózka na wąskie łóżko Miri i pociągnąłem ją na siebie. Jej piersi legły na moich — miękkie na twardym. Czy byłem w rozjazdach czy nie, zawsze ćwiczyłem górną połowę ciała, żeby zrekompensować sobie kalectwo nóg. Miri to uwielbiała. Lubiła, jak moje ramiona przyciskały ją do piersi. Lubiła, kiedy uderzałem twardo, zdecydowanie, nawet gwałtownie. Próbowałem jej to dać, ale tym razem pozostałem miękki.

Popatrzyła na mnie pytająco, odsuwając z twarzy niesforne włosy. Nie mogłem spojrzeć jej w oczy. Sięgnęła dłonią w dół i zaczęła mnie delikatnie pieścić.

Zdarzyło mi się to zaledwie kilka razy, ale wszystkie miały miejsce ostatnio. Miri masowała teraz mocniej.

— Dan…

— Daj mi chwilę, kochanie.

Uśmiechnęła się niepewnie. Spróbowałem się skoncentrować, a następnie nie koncentrować się wcale.

— Dan…

— Cśśś… tylko chwilę.

W mojej głowie kłapnęły zębami szare kształty porażki.

Zamknąłem oczy, przycisnąłem Miri do siebie i pomyślałem o Leishy. Leisha w czasie nowomeksykańskiego zmierzchu — niewyraźny złotawy kształt na tle zachodzącego słońca. Leisha śpiewająca mi do snu, kiedy miałem dziesięć lat. Leisha biegnąca przez pustynię, smukła i zwinna, potyka się o norę pustynnego skoczka i skręca nogę w kostce. To ja zaniosłem ją wtedy do domu — słodki ciężar jej ciała w moich osiemnastoletnich ramionach. Leisha na pogrzebie siostry, łzy w jej oczach odbijają pustynne światło, obnażona w smutku. Leisha naga, jakiej nigdy nie widziałem…

— Aaaaaa — jęknęła triumfalnie Miri.

Przetoczyłem się na nią, Miri wolała w ten sposób. Uderzałem mocno, potem jeszcze mocniej. Lubiła, żeby było naprawdę ostro. W końcu poczułem, jak wzdryga się pode mną, więc się uwolniłem.

Potem leżałem nieruchomo, z zamkniętymi oczyma, a Miri zwinęła się przy mnie z głową opartą na moim ramieniu. Na krótką, przejmującą chwilę przypomniałem sobie, jak wyglądała nasza miłość na początku, jakąś dekadę temu, kiedy sam dotyk jej ręki sprawiał, że drżałem rozpalony. Próbowałem nie myśleć, nie czuć już żadnych kształtów.

Ale to niemożliwe — nie mogę mieć w myślach absolutnej pustki. Znienacka przypomniało mi się to, co wcześniej przemknęło mi przez głowę na temat Jasona Reynoldsa. W zeszłym roku dzieciak omal się nie utopił. Wypłynął ślizgaczem z zatoki wprost w huragan Julio. Ci z Huevos Verdes odnaleźli go tylko dzięki jakimś tajemniczym urządzeniom samonaprowadzającym Terry’ego Mwakambe, a wyrwali go śmierci tylko dlatego, że zastosowali jakąś część projektu, która nie była jeszcze nawet w fazie prób.

Kiedy wrócił do siebie, przyznał się, że wiedział o nadciągającym huraganie. Nie chciał popełnić samobójstwa, jak przekonywał żarliwie. Wszyscy mu uwierzyli — Bezsenni nie popełniają przecież samobójstw. Za bardzo się kochają we własnych umysłach, żeby je własnoręcznie wyłączyć. A kiedy wszyscy wisieli nad jego łóżkiem — rodzice, Kevin i Leisha, Miri, Christy i Terry — Jason powiedział cichutko, że nie miał pojęcia, że morze tak szybko zrobi się tak strasznie niebezpieczne. Chciał po prostu zobaczyć, jak to jest, kiedy łodzią trochę rzuca. Chciał patrzeć w ogromne, wrogie niebo i czuć, jak chlastają go strugi deszczu. On, Bezsenny, chciał poczuć, że coś jednak może mu zagrozić.

— Nikt nie działa na mnie tak jak ty, Dan. Nikt — szepnęła Miranda.

Nie otworzyłem oczu; udawałem, że śpię.


* * *

Późnym popołudniem poszliśmy do laboratoriów. Byli tam Sara Cerelli i Jonathan Markowitz, oboje w szortach i boso. Jednym z podstawowych wymogów całego projektu było, żeby w żadnym swoim stadium nie odbywał się w warunkach sterylnych.

— Witaj, Dan — odezwał się Jon.

Sara na powitanie kiwnęła tylko głową. Skupieni na swojej pracy wywoływali w mojej głowie zwarte błotniste kształty.

Na małej tacy na laboratoryjnym stole leżała spora bryłka żywej tkanki, podłączona do mnóstwa urządzeń za pomocą cieniutkich cewek i jeszcze cieńszych kabli. Ściany obwieszone były dziesiątkami monitorów. Nie pojmowałem nic z tego, co wyświetlały. Tkanka na tacce miała kolor cielisty, trochę podpalany, ale pozbawiona była identyfikowalnego kształtu. Wyglądała tak, jakby w dowolnej chwili mogła przekształcić się w coś zupełnie innego. W czasie mojej ostatniej wizyty Miri powiedziała mi, że to niemożliwe. Bezsenni nie są przesadnie wrażliwi. Ja też nie, ale kształty, które pełzły mi przez myśli, kiedy się temu przyglądałem, były blade, cętkowane i pachniały wilgocią, choć ich krańce rysowały się ostro jak diamenty. Albo jak nanotechniczne ściany Huevos Verdes.

— To żyje — palnąłem głupio.

— Tak — uśmiechnął się Jon. — Ale nie czuje. W każdym razie nie… — zawiesił głos; wiedziałem, że nie może znaleźć właściwego słowa. Powinno to stworzyć między nami swoistą więź, ale tak nie było. Jon nie mógł znaleźć właściwego słowa, bo każde, które wybrał, wydało mu się zbyt proste, zbyt niekompletne dla wyrażenia jego myśli — a dla mnie było i tak zbyt trudne. Miri powiedziała mi kiedyś, że Jon, podobnie jak Terry Mwakambe, myśli w matematycznych formułach. Ale podobnie rzecz wyglądała ze wszystkimi innymi, nawet z Miri — mówili o ćwierć taktu za wolno. Sam się złapałem na tym, że mówię w ten sposób — ledwie miesiąc temu, kiedy rozmawiałem z czteroletnim prawnuczkiem Kevina Bakera.

Mimo wszystko Miri próbowała coś wyjaśnić.

— Na makropoziomie ta tkanka to organiczny komputer, który wykonuje ograniczony program organicznej symulacji, odzwierciedlający pracę układu nerwowego, krwionośnego i gastryczno-trawiennego. Dodaliśmy układ wspomagających pętli autokontroli Strethersa i subcząsteczkowe, samoreprodukujące się jednostronne asymilatory. To coś może… może doświadczać najróżniejszych zaprogramowanych procesów biologicznych i zdawać o nich szczegółowy raport. Ale nie ma ani uczuć, ani woli.

— Och — powiedziałem tylko.

To coś drgnęło leciutko na tacce. Odwróciłem wzrok. Miri, oczywiście, zauważyła. Widzi zawsze i wszystko.

— Jesteśmy coraz bliżej — powiedziała cicho. — To oznacza tylko tyle, że jesteśmy coraz bliżej. Odkąd nastąpił tamten przełom z bakteriorodopsyną.

Zmusiłem się, żeby spojrzeć na to raz jeszcze. Pod powierzchnią pulsowały cieniutkie jak włos żyłki. Blade, wilgotne kształty przepełzały przez moje myśli jak sunące po kamieniu larwy.

— Jeśli umieścimy na tacce mieszankę odżywczą, umie dobrać i wchłonąć to, czego potrzebuje, i przetworzyć w energię.

— Jakiego rodzaju mieszankę odżywczą? — Podczas ostatniej wizyty nauczyłem się tyle, że teraz byłem w stanie zadać to pytanie.

— Och, głównie glukozowo-proteinową. — Miri się skrzywiła. — Jeszcze długa droga przed nami.

— A rozwiązaliście już problem otrzymywania azotu bezpośrednio z powietrza? — zapytałem; wykułem to pytanie na pamięć, toteż w głowie wywołało tylko maciupeńki pusty kształt. Ale Miri uśmiechnęła się promiennie.

— I tak, i nie. Opracowaliśmy już mikroorganizmy, ale recepcja na poziomie tkankowym nadal potyka się o współczynnik Tollersa-Hilberta, szczególnie na poziomie włókienek epidermy. No i żadnych postępów w kwestii receptora azotowego i pośredniczącej endocytozy.

— Tak?

— Damy sobie z tym radę — oznajmiła Miri o ćwierć tonu za wolno. — To tylko kwestia zaprogramowania odpowiednich enzymów.

— Nazywamy to Galwat — odezwała się Sara. Ona i Jon roześmiali się.

— Wiesz, od Galatei — wtrąciła szybko Miri. — I od Erina Galwaya. No i od Johna Galta, tego bohatera książkowego, który chciał zatrzymać motor świata. No i, rzecz jasna, od równań transferencyjnych Worthingtona…

— Rzecz jasna — odparłem. W życiu nie słyszałem o Galatei, Erinie Galwayu, Johnie Galcie ani Worthingtonie.

— Galatea to z mitologii greckiej. Był taki rzeźbiarz…

— Pozwolisz, że przejrzę teraz statystyki z koncertów? — rzuciłem. Sara i Jon spojrzeli po sobie. Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem dłoń do Miri. Chwyciła ją mocno i poczułem, że jej dłoń drży. Głowę wypełniły mi szybkie, trzepoczące kształty, delikatne jak papier. Grube na jakiś tuzin poziomów cząsteczkowych. Opadły na skałę, szorstką i twardą jak sama ziemia. Trzepotały coraz szybciej i szybciej, delikatny papier rozpalał się do czerwoności, aż skała rozpadła się na kawałki. W sercu skały znalazła się zastygła mleczna biel, pulsująca delikatnymi żyłkami.

— Nie chciałbyś zobaczyć, jak Nikos i Allen posunęli się w pracy nad czyścicielem komórek? Idzie im to znacznie szybciej niż nam tutaj. A Christy i Toshio zrobili prawdziwy przełom w programie, który wyłapuje błędy asymilatorów proteinowych.

— Pozwól, że obejrzę teraz statystyki z koncertów — powtórzyłem. Skinęła głową raz, drugi — cztery razy.

— Statystyki prezentują się nieźle, Dan. Ale z danych wynika, że w trakcie drugiego przesunięcia w czasie twojego koncertu robi się dziwna luka. Terry twierdzi, że musisz w tym miejscu zmienić kierunek. To dość skomplikowane.

— W takim razie ty mi to wyjaśnisz — rzuciłem obojętnie.

Na jej twarzy wykwitł olśniewający uśmiech. Sara i Jon znów spojrzeli po sobie, ale żadne się nie odezwało.


* * *

Za pierwszym razem, kiedy Miri pokazywała mi, jak Superbystrzy porozumiewają się między sobą, nie mogłem w to uwierzyć. To było trzynaście lat temu, zaraz po tym, jak przybyli z Azylu. Zaprowadziła mnie do pokoju z dwudziestoma siedmioma holoscenami na dwudziestu siedmiu terminalach. Każdy został zaprogramowany tak, by „przemawiał” w innym języku — ich wspólną bazą był angielski, ale w każdym wypadku przystosowano go do sznurów myślowych właściciela terminalu. Miri, wówczas szesnastoletnia, wyjaśniała mi budowę jednego z własnych sznurów myślowych.

— Załóżmy, że powiesz do mnie jakieś zdanie. Dowolne zdanie pojedyncze.

— Masz piękne piersi.

Zarumieniła się; smagłe policzki pokryły się kasztanowymi plamkami. Rzeczywiście miała piękne piersi. No i piękne włosy. Równoważyły trochę zbyt dużą głowę, kwadratowy podbródek, niezgrabny chód. Nie była ładna, a na tyle inteligentna, że zdawała sobie z tego sprawę. Chciałem, żeby dzięki mnie poczuła się atrakcyjna.

— Podaj inne zdanie.

— Nie. Wykorzystaj to.

I tak zrobiła. Powiedziała je do komputera, a na holoscenie zaczął się formować trójwymiarowy kształt pełen słów, wyobrażeń i symboli, połączonych ze sobą świecącymi zielonymi liniami.

— Widzisz, wyciąga wszystkie skojarzenia, jakie powstają w moim umyśle, bazując na danych o moich poprzednich myślach oraz na algorytmach opisujących mój sposób myślenia. Z tych kilku słów, które ekstrapoluje, przewiduje i odzwierciedla. Prawdę mówiąc, ten program nazywa się właśnie „zwierciadło myśli”. W dziewięćdziesięciu dwóch przypadkach na sto udaje mu się uchwycić około dziewięćdziesięciu siedmiu procent tego, co pomyślę, a potem sama mogę dorobić resztę. A najlepsze w tym wszystkim jest to…

— Wymyślasz coś takiego dla każdego zdania? Dla każdego pojedynczego zdania?!

Niektóre ze skojarzeń były oczywiste: na przykład „piersi” łączyły się z karmieniem dziecka. Ale dlaczego „dziecko” łączyło się z czymś o nazwie „stała Hubble’a” i skąd w tym sznurze znalazła się Kaplica Sykstyńska? No i to nazwisko, którego nie kojarzyłem: Chidiock Tichbourne.

— Tak — odrzekła Miri. — Ale najlepsze…

— I wy wszyscy myślicie w ten sposób? Wszyscy Superbystrzy?

— Tak — odpowiedziała cicho. — Choć Terry, Jon i Ludie myślą przeważnie wzorami matematycznymi. Są młodsi niż reszta, wiesz, reprezentują następne stadium prac nad genomodyfikacją inteligencji.

Spojrzałem na skomplikowany wzór myśli i reakcji Miri. „Masz piękne piersi”.

Nigdy się nie dowiem, co naprawdę znaczą dla niej moje słowa w tych wszystkich swoich warstwach. Nigdy.

— Czy to cię przeraża, Dan?

Przyglądała mi się bez śladu emocji. Ale czułem jej strach i jej determinację. Ta chwila miała wielkie znaczenie. Narastała i narastała w moich myślach, jak groźna biała ściana, do której nic nie może przylgnąć, aż w końcu znalazłem właściwą odpowiedź.

— Ja dla każdego zdania wymyślam kształty.

Uśmiech odmienił całą jej twarz — otworzył ją i rozjaśnił. Powiedziałem to, co należało. Rzuciłem okiem na połyskliwą strukturę na holoscenie, na ten obracający się z wolna glob, przetykany gęsto obrazami, równaniami i — przede wszystkim — słowami. Mnóstwem skomplikowanych słów.

— W takim razie jesteśmy tacy sami — oznajmiła radośnie Miri. A ja jej nie poprawiłem.

— A najlepsze ze wszystkiego jest to — paplała dalej Miri, teraz już zupełnie swobodna — że jeśli taki ekstrapolowany sznur myśli uformuje się i zostanie odpowiednio skorygowany, program główny tłumaczy go na sznury myślowe wszystkich innych i w taki właśnie sposób zostaje on ukazany na każdej holoscenie. Wtedy możemy ominąć słowa i przekazywać sobie bezpośrednio to, co myślimy. No, może nie do końca. W tłumaczeniu zawsze ginie jakaś część sensu, szczególnie w przypadku Terry’ego, Jona i Ludie. Ale to i tak o wiele lepsze niż zwykła mowa, podobnie jak twoje koncerty są lepsze od zwykłych, nie wspomaganych marzeń.

Marzenia. Jedyny rodzaj snów, o jakich Superbezsenni mogli mieć jakieś pojęcie. Dopóki nie pojawiłem się ja.

Kiedy w trans snów na jawie wchodził Bezsenny, wynik był zupełnie różny od tego, jaki wywoływałem u Amatora Życia. A także u Wołów. Amatorzy i Woły mogą spać w nocy. W ten sposób zachowują stałą łączność z własną podświadomością, a ja kieruję nią i wzmacniam odbiór w sposób, który sprawia im przyjemność — spokojnie, a jednocześnie z pewnym emocjonalnym napięciem. W czasie snu na jawie czują — nierzadko po raz pierwszy w życiu — że stanowią pewną całość. Zabieram ich na wycieczkę w głąb ich prawdziwego ja, poza zasłonę czuwania. I kieruję ich marzenia ku najsłodszym z czekających tam obrazów.

Bezsenni nie miewają zwykłych snów. Drogę do poświadomości odcięto im genetycznie. Kiedy wchodzą w trans snu na jawie — jak opowiadała Miri — doznają „olśnienia”, którego inaczej nie byliby w stanie doświadczyć. Wznoszą się ponad splątaną dżunglą słów i wychodzą z transu z gotowymi rozwiązaniami swoich intelektualnych problemów. Geniuszom z przeszłości często zdarzało się to w czasie snu, jak twierdzi Miri. Podała mi kiedyś przykłady kilku największych naukowców, ale zapomniałem ich nazwisk.

Przyglądając się skomplikowanej strukturze werbalnej na holoscenie, poczułem ją we własnej głowie jako nieokreślony kamień, chłodny od żalu. Miri nigdy nie dojrzy tego kształtu w mojej głowie. Co gorsza, nigdy się nie dowie, że go nie dostrzega. Sądzi, że jeśli oboje myślimy inaczej niż Woły, to jesteśmy tacy sami.

Chciałem stanowić część tego, co dzieje się na Huevos Verdes. Już wtedy widziałem wyraźnie, że ten projekt odmieni świat. A każdy, kto sam nie brał w nim czynnego udziału, mógł stanowić jedynie bierny przedmiot jego działań.

— Tak, Miri — uśmiechnąłem się. — Jesteśmy tacy sami.


* * *

Na stole w kolejnej pracowni Miri rozciągnęła arkusz ze statystykami ostatniego tournee. Wydruk przygotowano specjalnie dla mnie; Superbystrzy zawsze przeprowadzali analizy bezpośrednio z monitorów lub holoscen. Zastanawiałem się, ile faktów usunięto i co uproszczono ze względu na mnie. Terry Mwakambe — niski, śniady mężczyzna o długich, niesfornych włosach — przysiadł nieruchomo na parapecie otwartego okna. Za jego plecami ocean połyskiwał głębokim błękitem w świetle odchodzącego dnia.

— Widzisz, tutaj — mówiła Miri — w samym środku przedstawienia „Orzeł”. Natężenie uwagi wzrasta, a zmiany w postawie tuż po przedstawieniu rysują się dość dramatycznie — w kierunku podejmowania ryzyka. Ale późniejsze pomiary wykazują, że po tygodniu ta zmiana zaczęła zanikać znacznie bardziej niż w przypadku innych przedstawień. A po miesiącu wszystkie zmiany w kierunku podejmowania ryzyka zupełnie zanikły.

Kiedy daję koncert, oni podłączają ochotników do maszyn i mierzą ich fale mózgowe, oddech, zmiany średnicy źrenic i takie tam różne. Przed i po koncercie ochotnicy przechodzą wirtualne testy, które mają odnotować zmianę ich postaw życiowych. Ochotnikom się płaci. Nie wiedzą, po co robi się te testy ani dla kogo. Nie wiedzą tego nawet ci, którzy owe testy przeprowadzają. Wszystko robi się przez podstawioną firmę, jedną z pomocniczych softwerowych firm skupionych wokół Kevina Bakera. Rezultaty przekazuje się do komputera głównego na Huevos Verdes. I jeśli trzeba, według tych danych zmieniam później sposób prowadzenia przedstawień.

Przestałem już nazywać siebie artystą.

— „Orzeł” po prostu nie działa — mówiła Miri. — Terry chciałby wiedzieć, czy mógłbyś skomponować inny kawałek, który wykorzystywałby podświadome obrazy związane z podejmowaniem ryzyka. Chciałby otrzymać ten przekaz za tydzień, w niedzielę.

— Może po prostu Terry powinien go dla mnie napisać.

— Wiesz, że nikt z nas tego nie potrafi. — Spojrzenie Miri wyostrzyło się, lecz usta dodały miękko: — To ty jesteś Śniącym na jawie, Dan. Nikt z nas nie potrafi tego, co ty. Jeśli wydaje ci się, że… że zbyt mocno tobą kierujemy, to tylko dlatego, że wymaga tego nasz projekt. Bez ciebie cała rzecz byłaby niemożliwa.

Posłałem jej uśmiech. Była taka przejęta, pełna pasji dla swojej pracy. Taka zdecydowana. „Nieugięty — powiedziała Leisha o swoim ojcu. — Bez wahania naginał wszelkie zasady, jakie stanęły mu na drodze”.

— Czy wierzysz, że zdajemy sobie sprawę, jaki jesteś dla nas ważny? Wierzysz, Dan?

— Wiem o tym, Miri.

Jej twarz rozsypała się w mozaikę światła, a każdy promień był jak miecz w mojej głowie.

— No to skomponujesz ten nowy kawałek?

— Podejmowanie ryzyka — odparłem — przedstawione jako coś pożądanego, atrakcyjnego i naglącego. W porządku. Za tydzień w niedzielę.

— To naprawdę konieczne, Dan. Od prototypu laboratoryjnego dzielą nas jeszcze całe miesiące, ale ten kraj… — Wzięła do ręki drugi wydruk. — Spójrz. W ciągu ostatniego miesiąca częstotliwość awarii grawkolei poszła znów o osiem procent w górę. Przerwy w łączności — o trzy procenty. Bankructwa — o pięć procent. Przemieszczanie żywności — to bardzo istotne — odbywa się o szesnaście procent mniej wydajnie. Wskaźniki produkcyjne spadają z tą samą zastraszającą szybkością. Zaufanie wyborców sięgnęło dna. A sytuacja z duragemem…

Aż w końcu jej głos stracił tę swoją półtaktową powolność.

— Popatrz tylko na te wykresy, Dan! Nie potrafimy nawet zlokalizować źródła tej katastrofy z duragemem, nie ma żadnego epicentrum! A kiedy przepuści się te dane przez wzory konwersji Lawsona…

— Tak — wtrąciłem, żeby umknąć przed wzorami konwersji Lawsona. — Wierzę ci. Tam na zewnątrz jest źle, a będzie jeszcze gorzej.

— Nie tylko gorzej — czeka nas prawdziwa apokalipsa.

Moje myśli wypełniają się karmazynowym płomieniem i granatowymi błyskawicami, które otaczają kryształową różę za nieprzeniknioną tarczą. Miri wyrosła w Azylu. Zaspokajanie podstawowych potrzeb, a nawet pewien życiowy komfort, to był pewnik. Przez cały czas i dla każdego, bez wątpliwości i zastanawiania się. W przeciwieństwie do mnie, Miranda nigdy nie widziała niemowlęcia, które zmarło zaniedbane przez rodziców, żony bitej przez zrozpaczonego i pijanego męża, rodziny żywionej sojsyntetyczną papką bez smaku, toalety, która nie funkcjonuje przez kilka dni. Ona nie wie, że to wszystko da się znieść. Jakie może mieć pojęcie na temat apokalipsy?

Ale nie powiedziałem tego głośno.

Terry Mwakambe zeskoczył z parapetu. Przez cały czas, kiedy tu byliśmy, nie odezwał się ani słowem. Jego sznury myślowe, jak twierdzi Miri, składają się niemal wyłącznie z równań matematycznych. Ale teraz Terry powiedział:

— Lunch?

Wybuchnąłem śmiechem. Nie mogłem się powstrzymać. Lunch! Jedyny łącznik między Terrym Mwakambe a Danem Arlenem: jedzenie. Z pewnością nawet Miri i Terry musieli dostrzec ten dowcip — tu, w tym pokoju, w tym budynku, w samym środku tego projektu… Lunch!

Żadne się nie zaśmiało. Czułem kształt ich zadziwienia. To był deszcz maleńkich, podobnych do łez kropelek, który padał na wszystko — na apokalipsę w mojej głowie i na mnie — jasny, chłodny i dławiący jak śnieg.

4. Diana Covington: Kansas

KTÓREGOŚ WIECZORU W MOIM POPRZEDNIM ŻYCIU Eugene, który nastał przed Rexem, a po Claudzie, zapytał mnie, co mi przypominają Stany Zjednoczone. To było jedno z tych pytań, do których Gene odczuwał szczególny pociąg; wyzwalały pewną metafizyczną pompatyczność, która z kolei wyzwalała jego szyderstwo. Odpowiedziałam, że Stany Zjednoczone zawsze wydawały mi się podobne do jakiegoś potężnego, niewinnego zwierzęcia, soczyście pięknego, o pojemności czaszki nie większej niż u wąskogłowego jelenia. Tylko spójrz, jak w blasku słońca napina gładkie mięśnie. Spójrz, jak wysoko skacze. Jak biegnie wdzięcznie wprost pod koła nadjeżdżającego z przeciwka pociągu. Moja odpowiedź mogła się poszczycić tak rozdętą pretensjonalnością, że jego sprzeciw w tej samej płaszczyźnie stawał się zupełnie zbędny. Pomijam już to, że odpowiedź była zupełnie zgodna z prawdą.

A już z całą pewnością z mojego grawpociągu widziałam aż za wiele owego soczystego, pokaleczonego ścierwa. Przejechaliśmy przez Skaliste na jednej czwartej zwykłej prędkości, żeby pasażerowie-Amatorzy mogli podziwiać przepiękne widoki. Majestat sinawych szczytów i takie tam. Nikt nawet nie zerknął w kierunku okna.

Za to ja tkwiłam przy nim jak przyklejona, smakując całą kretyńską wzniosłość autentycznego zachwytu.

W Garden City, w Kansas, przesiadłam się na pociąg linii lokalnej, który przez prześliczne krajobrazy prześlizgiwał się z szybkością dwustu pięćdziesięciu mil na godzinę, za to przez zasrane amatorskie miasteczka przepełzał z szybkością bliską zeru. „Dlaczego zwyczajnie nie polecisz do Waszyngtonu? — pytał Colin Kowalski, pełen niedowierzania. — Przecież w końcu jednak nie masz udawać Amatorki”. A ja mu na to, że chcę sobie popatrzeć na te amatorskie miasteczka, których integralności mam bronić przed ewentualnym genetycznym zepsuciem. Nie spodobała mu się moja odpowiedź, tak jak swego czasu tamta nie spodobała się Gene’owi.

No to patrzę sobie. Na poszarpane ścierwo.

Każde miasteczko wygląda dokładnie tak samo. Od stacji grawkolei rozchodzą się promieniście uliczki, przy każdej domy i bloki — niektóre z samej tylko pianki budowlanej, inne miały dobudówki z pianki na starszej, ceglanej, a nawet drewnianej części. Pianka była w samych krzykliwych kolorach: różowym, żółtym i kobaltowym, no i tym najpopularniejszym — zielonym jak wnętrzności homara. Arystokratyczne nieróbstwo niekoniecznie oznaczało arystokratyczny gust.

Każde miasteczko szczyciło się komunalną kafeterią wielkości średniego hangaru, składem przydziałowych dóbr, łaźnią publiczną, hotelem, boiskami sportowymi i na oko opustoszałą szkołą. Wszystkie obiekty oblepiono holoszyldami: Skład senatora S.R. Wybierz-Mnie, Kafeteria senator Francis Fay Dobra-Rodzinne. A za każdym miasteczkiem, ledwo dostrzegalna z wagonu grawpociągu, mieściła się stacja odbioru energii Y i osłonięte robofabryki, które wprawiały to wszystko w ruch. No i, rzecz jasna, tor skuterowy, nieunikniony jak sama śmierć.

Gdzieś tam w Kansas do mojego wagonu wgramoliła się jakaś rodzinka i usadowiła się na siedzeniach naprzeciwko mnie. Tatko, mamuśka i trójka małych Amatorków, w tym dwoje z usmarkanymi nosami, a całej gromadce wyraźnie brakowało właściwej diety i odrobiny ćwiczeń. Nad jaskrawożółtymi portkami kombinezonu mamuśki podrygiwały fałdy tłuszczu. Jej spojrzenie przemknęło po mnie lekko i powędrowało z powrotem, odbite jak radar.

— Cześć — odezwałam się.

Zawyła i trąciła łokciem swojego samca. Ten spojrzał na mnie i bynajmniej nie zawył. Ich małe gapiły się na mnie w milczeniu, chłopczyk — mniej więcej dwunastoletni — wyglądał dokładnie jak tatuś.

Colin ostrzegał mnie, żebym nawet nie próbowała udawać Amatorki, twierdził, że w żaden sposób nie uda mi się oszukać Bezsennych. Odparłam, że nie mam zamiaru oszukiwać Bezsennych — chcę się tylko wmieszać w miejscową faunę. Orzekł, że mi się to nie uda. I najwyraźniej miał rację. Mamuśce wystarczyło jedno spojrzenie na moje genetycznie wydłużone nogi, na inżynierię mojej twarzy i ten kark a la Anna Boleyn, który kosztował mojego ojca równowartość niedużego funduszu powierniczego. Mój wściekle zielony kombinezon, biżuteria z blachy po puszkach (bardzo modna — wykonywało się ją własnoręcznie) i sraczkowatobrązowe soczewki kontaktowe nie zmyliły jej. Spółka tatko i syn nie miała tej pewności, ale — z drugiej strony — niewiele ich to obchodziło. Dla nich bardziej liczyły się wymiary w biuście niż kody genetyczne.

— Jestem Darla Jones — rzuciłam radośnie. Miałam pełną kieszeń rozmaitych chipów powystawianych na najróżniejsze nazwiska — niektóre z nich dostarczyła ANSG, o wielu innych jednak nie miała najmniejszego pojęcia. To gruby błąd pozwalać, aby jakaś agencja zapewniała ci kompletną osłonę. Może przecież nadejść taki czas, kiedy będzie się potrzebowało osłony przed nią. Wszystkie moje tożsamości miały swoją dokumentację w federalnych bazach danych i każda z nich miała bogatą przeszłość — a to dzięki pewnemu utalentowanemu koledze, o którym ANSG także nie miała zielonego pojęcia. — Jadę do Waszyngtonu.

— Arnie Shaw — rzucił gorliwie mężczyna. — Ten pociąg zepsuł się już kiedy?

— Jeszcze nie — odpowiedziałam. — Ale pewnie się zepsuje, drań.

— Co można poradzić?.

— Ano nic.

— Życie jest przez to ciekawsze.

— Arnie — wtrąciła ostro mamuśka, przerywając tę naszą krótką konwersację — chodźmy do tyłu. Tam jest więcej miejsc.

Posłała mi spojrzenie, od którego zaskwierczałby plastsyntetyk.

— Tu też jest mnóstwo miejsc, Dee.

— Arnie!

— Do widzenia — powiedziałam.

Oddalili się, a kobieta nadal mruczała coś pod nosem. Co za suka. Powinnam pozwolić, żeby Superbezsenni zmienili jej potomków w czwororęczne bezogonowe psy pasterskie. Albo w co tam tylko zechcą. Odchyliłam głowę na oparcie siedzenia i zamknęłam oczy. Pociąg zwalniał już na powitanie następnego amatorskiego miasteczka.

Kiedy znów ruszyliśmy, najmniejsze z Shawów wróciło. Dziewczynka, na oko pięcioletnia, przypełzła między siedzeniami jak kocię. Miała zuchwałą buźkę i długie, ciemne, bardzo brudne włosy.

— Masz ładną bransoletkę. — Popatrzyła tęsknie na obrzydlistwo otaczające mój nadgarstek: spiralne wisiory z jakiegoś lekkiego stopu, który giął się łatwo jak rozgrzany wosk. Jakiś otumaniony wyborca przysłał ją Davidowi wraz z parą kolczyków do kompletu, kiedy David ubiegał się jeszcze o fotel senatora stanowego. Dla żartu zatrzymał to sobie.

Zsunęłam bransoletkę z dłoni.

— Chcesz ją?

— Naprawdę?

Jej twarz rozjaśniła się radością. Wyszarpnęła bransoletkę z wyciągniętych ku niej palców i popędziła przejściem między siedzeniami, tylko furkotały za nią poły niebieskiej koszuli. Uśmiechnęłam się do siebie. Szkoda, że z kociąt zawsze muszą w końcu wyrosnąć dorosłe koty.

Minutę później zawisła nade mną mamuśka.

— Bierz no sobie tę swoją bransoletkę. Desdemona ma własną biżuterię!

Desdemona. Skąd oni biorą takie imiona? Szekspira przecież nie gra się na torach skuterowych.

Kobieta wpatrzyła się we mnie twardym wzrokiem.

— Słuchaj no, lepiej trzymaj się swoich, a my będziemy trzymać się swoich. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Rozumiesz?

— Tak jest, proszę pani — odparłam i wyjęłam swoje soczewki. Mam genomodyfikowane oczy w kolorze niezwykle intensywnego fioletu. Przyglądałam się jej w milczeniu, z rękoma splecionymi na podołku.

Odeszła kołysząc się na boki i mrucząc coś pod nosem.

— Co za ludzie… — doszło moich uszu.

„Jeśli nie dam rady udawać Amatorki — mówiłam Colinowi — będę udawać lekko stukniętego Woła, który usiłuje udawać Amatora. Nie byłabym pierwszym Wołem, który chce wrócić do korzeni. Znasz to: członek klasy pracującej żałośnie próbuje udawać arystokratę. Najciemniej jest zawsze pod latarnią”.

Colin tylko wzruszył ramionami. Pomyślałam wtedy, że żałuje, iż mnie zwerbował, ale potem zdałam sobie sprawę, że ma nadzieję, iż moje wyskoki odciągną uwagę od prawdziwych agentów ANSG, niewątpliwie ciągnących teraz chmarą w stronę Waszyngtonu. Federalne Forum Nauki i Techniki, popularnie zwane Sądem Naukowym, miało tam prowadzić przesłuchanie w sprawie prośby rynkowej nr 1892-A. A tym, co odróżniało tę akurat prośbę od spraw numerowanych od 1 do 1891, był fakt, że skierowała ją do sądu Korporacja Huevos Verdes. Po raz pierwszy od dziesięciu lat Superbezsenni próbowali uzyskać oficjalne zezwolenie na handel opatentowanym przez siebie genomodyfikowanym wynalazkiem. Ich szansę były równe zeru — to jasne — ale mimo to sprawa przedstawiała się nader interesująco. Dlaczego akurat teraz? O co tak naprawdę im chodzi? I czy któreś z tej dwudziestki siódemki pojawi się osobiście na przesłuchaniach?

A jeśli tak, to czy uda mi się utrzymać tę osobę pod nadzorem?

Gapiłam się przez okno na uprawiane przez automaty pola. Pszenica, a może soja — nie miałam pojęcia, jak wygląda jedno i drugie w naturze. Po dziesięciu minutach Desdemona była z powrotem przy moim siedzeniu. Jej twarz wynurzyła się spomiędzy moich wyciągniętych nóg; przypełzła tu pod siedzeniami, po błocie i resztkach jedzenia. Uniosła swój malutki torsik, opierając się lepką rączką na moim fotelu. Druga rączka wystrzeliła znienacka w górę i zamknęła się na mojej bransoletce.

Odpięłam ją i jeszcze raz dałam dziecku. Dziewczynka strasznie wybrudziła sobie przód portek.

— W tym pociągu nie ma robosprzątaczki?

Złapała bransoletkę i uśmiechnęła się.

— Zdechła.

Roześmiałam się serdecznie. A w chwilę potem zepsuł się pociąg.

Rzuciło mnie na podłogę, gdzie spoczęłam chwiejnie na kolanach i dłoniach, czekając na rychłą śmierć. Gdzieś pode mną jęczała przenikliwie maszyneria. Pociąg stanął w podrygach, ale nie przewrócił się.

— Jasny szlag! — rozdarł się ojciec Desdemony. — Tylko nie to!

— Możemy kupić sobie lody? — rozjęczało się jakieś dziecko. — Przecież stanęliśmy!

— Już trzeci raz w tym tygodniu! Pieprzony wołowski pociąg!

— Nigdy nie kupicie nam żadnych lodów!

Wyglądało na to, że te pociągi się nie przewracają. Więc jednak nie umrę. Podążyłam za innymi pasażerami wagonu.

W zupełnie inny świat.

Po prerii hulał wiatr — ciepły, rozszeptany, uderzający do głowy. Przybiły mnie rozmiary nieba. Nad głową bezkresny rozświetlony błękit, pod stopami bezkresne rozświetlone złoto. A wszystko to pieszczone tym gorącym jak krew wiatrem, przesiąknięte słonecznym blaskiem, brzemienne aromatem. Ja, wielbicielka miast w stopniu równym niemal sir Christopherowi Wrenowi, nie miałam pojęcia, że może istnieć coś tak pięknego. Żadne holo nie przygotowało mnie na taki widok. Z całej siły oparłam się idiotycznej chęci, by zrzucić buty i zatopić palce nóg w złocistej ziemi.

Zamiast tego podążyłam za tłumkiem utyskujących Amatorów, którzy zmierzali wzdłuż torów na czoło pociągu. Zebrali się wokół holoprojekcji przedstawiającej technika, mimo że nagranie z jego głosem słychać było w każdym wagonie. Holo „stało” na trawie, wielkie i autorytatywne. Znałam właściciela tej licencji — był zdania, że do wydawania poleceń najlepiej nadają się smagli mężczyźni o wzroście minimum siedem stóp.

— Nie ma potrzeby się niepokoić. To tylko chwilowe zakłócenia. Proszę powrócić do swoich bezpiecznych i wygodnych wagonów, a za kilka minut w ramach rekompensaty serwować będziemy potrawy i napoje. Technik z ekipy naprawczej jest już w drodze. Nie ma potrzeby się niepokoić…

Desdemona kopnęła holo. Stopa przeszła na wylot, a przez twarz dziewczynki przemknął szelmowski uśmieszek bezsensownego tryumfu. Holo zwróciło na nią wzrok.

— Nie waż się więcej tego robić, słyszałaś, mała?

Oczy Desdemony rozszerzyły się strachem; szybko ukryła się za nogami matki.

— Nie bądź taka strachliwa, on jest interaktywny i tyle — warknęła mamuśka. — Puszczaj moje nogi!

Mrugnęłam do Desdemony, która popatrzyła na mnie naburmuszona, a potem znienacka uśmiechnęła się, grzechocząc naszą bransoletką.

— … do swoich bezpiecznych i wygodnych wagonów, a za kilka chwil w ramach rekompensaty serwować będziemy …

Do lokomotywy zbliżało się coraz więcej osób, a wszystkie z wyjątkiem dwóch głośno narzekały. Jedną z tych dwóch była kobieta w starszym wieku: wysoka, o niezbyt ładnej twarzy. Nie nosiła kombinezonu, tylko długą tunikę w subtelnym, stonowanym odcieniu zieleni i o zbyt nierównym splocie, by mógł powstać na maszynie. Za kolczyki służyły jej dwa polerowane zielone kamienie. Nigdy przedtem nie widziałam Amatora Życia obdarzonego dobrym smakiem.

Następną anomalię stanowił towarzyszący jej chłopak o jedwabistych rudych włosach i bladej cerze oraz odrobinę za dużej głowie.

W wagonach roboty wychynęły ze swoich składzików i serwowały świeżo zsyntetyzowane sojowe przekąski, różne napoje i słoneczko w niegroźnych dawkach.

— Z pozdrowieniami od senator Cecylii Elizabeth Dawes — powtarzały niezmordowanie. — Cieszymy się, że możemy gościć państwa u siebie.

Ta chwilowa rozrywka zajęła uwagę wszystkich na jakieś pół godziny. Potem z powrotem powychodzili z wagonów i na nowo podjęli utyskiwanie.

— Cóż to za obsługa się porobiła ostatnio…

— … następnym razem głosuję na kogo innego, na kogokolwiek innego…

— … chwilowe zakłócenia. Proszę powrócić do swoich bezpiecznych i wygodnych wagonów, a za kilka chwil…

Przespacerowałam się po zmierzwionej trawie do skraju najbliższego pola. Bezsenny stał na uboczu, obserwując tłum, przyglądając się wszystkim na pozór od niechcenia, zupełnie tak samo jak ja. Jak dotąd, nie zwrócił na mnie szczególnej uwagi. Pole otoczono ogrodzeniem pod niskim napięciem, po to chyba, żeby utrzymać agroroboty w jego obrębie. Sunęły statecznie między rzędami złocistej pszenicy, robiąc swoje — cokolwiek to było. Przekroczyłam ogrodzenie i wzięłam jeden do ręki. Brzęczał cichutko — ciemna kula z ruchomymi czułkami. Na spodzie miał plakietkę z napisem Canco Robots/Los Angeles. Canco opisano w zeszłym tygodniu w „Wall Street Journal On-Line”; mieli solidne kłopoty. W całym kraju ich agroroboty zaczęły się nagle psuć. Licencja padała.

Ciepły wiatr szeptał uwodzicielsko pośród łanów słodko pachnącej pszenicy.

Usiadłam po turecku na trawie, plecami do ogrodzenia. Wokół mnie grupki dorosłych zabierały się do gry w karty lub kości. Dookoła biegały rozwrzeszczane dzieci. Obok mnie przemknęła jakaś młoda parka i z zamiarem wyraźnie widocznym w oczach zniknęła pośród pszenicy. Tamta starsza kobieta siedziała na uboczu, czytając książkę — prawdziwą książkę. Nie mogłam sobie nawet wyobrazić, skąd mogła ją wziąć. A wielkogłowy Bezsenny — jeśli rzeczywiście nim był — wyciągnął się na ziemi, przymknął oczy i udawał, że śpi. Wykrzywiłam się. Nigdy nie przepadałam za autoironią, szczególnie u innych.

Po dwóch godzinach roboty obsługi jeszcze raz przyniosły jedzenie i napoje.

— Z pozdrowieniami od senator Cecylii Elizabeth Dawes. Cieszymy się, że możemy gościć państwa u siebie.

Ile sojsyntu może wieźć taki amatorski grawpociąg? Nie miałam pojęcia.

Słońce rzucało długie cienie. Przespacerowałam się w stronę czytającej kobiety.

— Dobra ta książka?

Podniosła na mnie szacujący wzrok. Jeśli Colin wysłał mnie do Sądu Naukowego w Waszyngtonie, to prawdopodobnie wysłał i kilku oficjalnych agentów. A jeśli wielka głowa rzeczywiście jest Bezsennym, to najprawdopodobniej ma już swój osobisty ogon. Jednak coś w twarzy czytającej kobiety przekonało mnie, że to nie ona. Nie była genomodyfikowana, ale nie o to chodziło. Nadal trafiały się rodziny Wołów, które nie uznawały nawet dozwolonych genomodyfikacji, żyły potem sobie wewnętrznie bardzo zintegrowane, za to towarzysko zupełnie na uboczu. Ale ona nie należała i do nich. Była kimś innym.

— To powieść — odpowiedziała obojętnym tonem. — Dziwi panią, że istnieją jeszcze Amatorzy, którzy potrafią czytać? Albo którym się chce?

— Tak — uśmiechnęłam się konfidencjonalnie, ale odpowiedziała mi obojętnym spojrzeniem i powróciła do lektury. Wół-renegat nie wywoływał u niej pogardy ani oburzenia, ani uniżoności. Po prostu i szczerze — nie budziłam jej zainteresowania. Poczułam do niej mimowolny szacunek.

Wygląda na to, że nie znam Amatorów Życia tak dobrze, jak mi się zdawało.

Zachód słońca był porywającym widowiskiem. Niebo stało się najpierw przejrzyste i bezbronne, potem przecięły je pasma subtelnych kolorów. Kolory stawały się coraz bardziej agresywne, a za nimi postępowały blade, pożegnalne pastele. Na koniec zrobiło się zimno i ciemno. Cały królewski romans w jednej półgodzinie. Claude-Eugene-Rex-Paul-Anthony-Russell-David naraz.

Nie zjawił się żaden technik z ekipy naprawczej. Preria stygła w błyskawicznym tempie. Wszyscy wróciliśmy do wagonów, a w pociągu zapalono światła i włączono ogrzewanie. Zastanawiałam się, co by się stało, gdyby oba te systemy — albo roboty obsługi — się zepsuły.

Ktoś się odezwał, niezbyt głośno i jakby w powietrze:

— Mój chip żywieniowy spóźnił się w zeszłym kwartale. Chwila ciszy. Wyprostowałam się na swoim siedzeniu — to było coś nowego. Nie skarga. Coś zupełnie innego.

— W moim mieście zabrakło kombinezonów. Wół ze składu mówi, że braki występują w całym kraju.

Chwila ciszy.

— Jedziemy tym pociągiem, żeby zabrać matkę z Missouri. Centralne w ich bloku się zepsuło i nikt nie chciał jej wziąć do siebie. Staruszka nie ma ogrzewania.

Chwila ciszy.

— Czy ktoś wie — odezwał się jakiś głos — ile stąd do najbliższego miasta? Może dałoby się tam dojść na piechotę.

— Odkąd to mamy chodzić na piechotę? To oni mają naprawić ten pieprzony pociąg! — buchnęła wściekłością i deszczem śliny mamuśka.

I w tym momencie skończyła się spokojna tonacja.

— Zgadza się! To my tu jesteśmy wyborcy!

— Moje dzieci nie będą chodzić do żadnego najbliższego miasta…

— Coś ty, pieprzony Wół, czy jak?

Widziałam, jak wielkogłowy wędruje wzrokiem od twarzy do twarzy.

Nagle holo smagłego mechanika pojawiło się wewnątrz wagonu, w samym środku przejścia.

— Panie i panowie, grawkolej Morrisona jeszcze raz prosi o wybaczenie za opóźnienia w naprawie. Ażeby uprzyjemnić państwu czas oczekiwania, mamy zaszczyt zaprezentować nowy program rozrywkowy, który nie był jeszcze rozpowszechniany w sieciach — z pozdrowieniami od kongresmana Wade’a Keitha Finleya — oto Dan Arlen, Śniący na jawie, w swoim najnowszym koncercie zatytułowanym „Wojownik”. Program oglądać można przez okna po lewej stronie wagonów.

Amatorzy spoglądali po sobie; wściekłość natychmiast ustąpiła wybuchom radości. Widać było, że to nowość wśród rozrywek serwowanych na czas awarii. Przeliczyłam w myślach koszt sprowadzenia wideoprojektora na tyle potężnego, by mógł produkować obrazy widoczne ze wszystkich okien długiego pociągu i dodałam koszt zakupu nie rozpowszechnianego wideo z występem najpopularniejszego wśród Amatorów wykonawcy. Sumę porównałam z kosztem przysłania ekipy naprawczej. Coś mi tu nie gra. Nie wiedziałam nic na temat Hollywood, ale nie publikowany koncert Dana Arlena musi być wart grube miliony. Dlaczego grawkolej wozi go ze sobą tylko po to, żeby w razie czego uspokajać nim niecierpliwiących się tubylców?

Wielkogłowy w milczeniu przyglądał się, jak współpasażerowie przyciskają twarze do okien po lewej stronie wagonu.

Z dachu wagonu tuż przed naszym wysunął się długi pręt. Pręt ten wznosił się pod kątem rozwartym do ziemi, a sięgał prawie do samego pola pszenicy. Z jego końca wytrysnęły promieniście strugi światła, formując wielką piramidę. Dało się słyszeć powszechne „Oooooooo!”. Przenośne projektory nigdy nie dorównują jakością przekazu stałym, ale nie sądzę, żeby tę publiczność obchodziły takie drobiazgi. W samym centrum piramidy pojawił się obraz Dana Arlena i jeszcze raz dało się słyszeć potężne „Ooooooooo!”.

Po cichu wyśliznęłam się z pociągu.

W ciemnościach i z bliska holo prezentowało się jeszcze dziwaczniej — czteroipółmetrowy mężczyzna o rozmazanych konturach siedział w wózku inwalidzkim, za plecami mając całe połacie nie oświetlonej prerii. Nad nim, straszliwie wysoko, połyskiwały chłodno gwiazdy. Z kieszeni kombinezonu wyciągnęłam zwiniętą plastikurtkę.

— Jestem Dan Arlen, Śniący na jawie. Niech spełnią się wasze sny.

Widziałam kiedyś koncert Arlena na żywo, w San Francisco, kiedy z przyjaciółmi włóczyliśmy się po różnych zakazanych dziurach. Byłam jedyną osobą w Sali Koncertowej senatora Paula Jenningsa Messury, na której pokaz nie wywarł najmniejszego wrażenia. „Naturalna odporność na hipnozę — określił to mój lekarz. — W pani mózgu po prostu nie zachodzą odpowiednie subtelne reakcje biochemiczne. Czy pani miewa jakieś sny?”

Nigdy nie udało mi się zapamiętać ani jednego snu.

Piramida światła wokół Arlena nieco się zmieniła i dziwnie zamigotała. Wzorce pobudzające podświadomość zaczęły stapiać się z wolna w jakieś bardzo powikłane kształty. A głos Arlena — cichy, intymny — zaczął snuć jakąś opowieść.

— Dawno temu był sobie człowiek o wielkich nadziejach, ale niewielkiej sile. Kiedy był młody, chciał mieć wszystko. Chciał posiąść moc, która sprawi, że inni ludzie zaczną go szanować. Chciał seksu, który sprawi, że jego kości rozpłyną się w rozkoszy. Chciał miłości. Chciał podniet. Chciał, aby każdy dzień pełen był wyzwań, którym tylko on byłby w stanie stawić czoło. Chciał…

Proszę, nie! Pomówmy raczej o ordynarnym łechtaniu prymitywnych żądz. A przecież nawet niektóre Woły nazywały tego prostaka artystą.

Ale trzeba przyznać, że te jego kształty narzucały się z nieodpartą siłą. Prześlizgiwały się wokół wózka Arlena, zwijały się i rozwijały, niektóre bardzo wyraźne, inne ledwie przebłyskujące na granicy świadomej percepcji. Poczułam, jak krew zaczęła raźniej krążyć w moich żyłach — taki nagły przypływ sił żywotnych, jaki odczuwa się zwykle z początkiem wiosny, po akcie miłosnym lub pojedynku. Nie byłam odporna na te drażniące podświadomość półsekundowe przebłyski. A musiały być naprawdę paskudne w treści.

Zajrzałam do wnętrza wagonu. Amatorzy stali bez ruchu z twarzami przyciśniętymi do szyb. Desdemona patrzyła z szeroko rozwartą buźką jak różowa kieszonka. Nawet w twarzy mamuśki mogłam dostrzec ślad tamtej młodej dziewczyny, jaką była w czasie jakiejś dawno zapomnianej amatorskiej nocy, parę dziesiątków lat temu.

Odwróciłam się znowu w stronę Arlena, który nadal snuł swą mało skomplikowaną opowieść. Miał melodyjny głos. Historyjka przypominała jakąś pseudoludową baśń, której brakło zwykłej subtelności, rezonansu, odrobiny ironii i artyzmu. Słowa stanowiły ledwie szkielet, na którego de pobłyskiwały obrazy graficzne, wywołując właściwe znaczenia w zahipnotyzowanych umysłach widzów. Mówiono mi, że każdy odbiera koncerty Dana Arlena na swój własny sposób, który zależy od zasobu symboli, jakie jego umysł zebrał w trakcie jakichś poważnych przeżyć w dzieciństwie. Tak mi mówiono, ale nie uwierzyłam.

Powędrowałam w ciemnościach wzdłuż całego składu, badając wzrokiem twarze Amatorów za szybami okien. Niektóre zalane były łzami. Czegokolwiek doświadczali, było z pewnością o wiele silniejsze niż wszystko, co udało mi się przeżyć w Kaplicy Sykstyńskiej, na „Królu Lirze” Lewisa Darrella czy w czasie Festiwalu Beethovenowskiego Filharmoników z San Francisco. Potężniejsze nawet niż słoneczko, nawet niż pranie nerwów. Musiało to być odczucie równie silne jak orgazm.

Nikt nie próbował ująć snów na jawie w jakieś karby prawne. Dan Arlen miał całe hordy naśladowców, ale żaden nie utrzymał się w interesie zbyt długo. Cokolwiek wyprawiał z ludźmi ten Arlen, był jedyną w świecie osobą, która wiedziała, jak to robić. Większość Wołów dla zasady go ignorowała — ot, jakiś manipulujący i sterujący odczuciami artycha, ma tyle wspólnego z prawdziwą sztuką, co te holograficzne „Dziewice Maryje”, które objawiały się znienacka podczas świąt religijnych.

— … porzucając dom, który kochał — mówił melodyjnym, cichym głosem Arlen — odchodząc samotnie w ciemny las…

Dan Arlen, jak wiadomo całemu światu, to przecież kochanek samej Mirandy Sharifi. Był jedynym Śpiącym, który mógł przyjechać i odjechać z Huevos Verdes, kiedy tylko zapragnął. ANSG, rzecz jasna, śledziła go nieustannie, a z nią gromada reporterów zdolna zaludnić nieduże miasteczko. Nie traktowali poważnie tylko jego koncertów.

Wróciłam do swojego wagonu. Wielkogłowy był jedynym, który nie przyciskał twarzy do okiennej szyby. Wyciągnął się na opuszczonym siedzeniu i spał. Albo udawał, że śpi. Nie chciał poddać się hipnozie? A może chciał poobserwować, jaki efekt wywrze na ludziach przedstawienie Arlena?

Koncert dobiegał końca. Wojownik podjął już wszystkie zwyczajowe ryzyka, odniósł wszystkie zwyczajowe tryumfy, przeszedł już wszystkie należne mu radosne uniesienia. Prostacki archetyp — podróż w celu zdobycia władzy. Kiedy było po wszystkim, ludzie zaczęli się ściskać w uniesieniu, śmiejąc się i płacząc, a potem wysypali się z wagonów i pobiegli przez zimną prerię w kierunku holo Dana Arlena. A on siedział, czteroipółmetrowy, przystojny, choć kaleki mężczyzna, uśmiechając się łagodnie do swoich słuchaczy. Okalające go kształty już zanikły, chyba że przebłyskiwały tu i ówdzie drażniąc podświadomość, co było całkiem możliwe. Kilku Amatorów wetknęło ręce w holograficzny obraz, próbując dotknąć tego, co nie miało realnego istnienia. Desdemona tańczyła we wnętrzu piramidy, a potem przytuliła główkę do koca okrywającego kolana Arlena. Znienacka odezwał się znajomy tatko:

— Założę się, że doszlibyśmy na piechotę do najbliższego miasta.

— No… — odpowiedział mu czyjś głos, a po chwili dołączyły następne:

— Jeśli będziemy szli wzdłuż torów i trzymali się razem…

— Sprawdźmy, czy któreś z tych świateł na dachach nie są przenośne…

— Kilku z nas powinno tu zostać ze starszymi.

Wielkogłowy przyglądał się im bacznie. I w tej chwili upewniłam się ostatecznie. Ta cała awaria grawpociągu w tym zapomnianym przez technikę miejscu została zaplanowana, żeby zbadać na ludziach efekty koncertu Arlena.

Jak? I przez kogo?

Nie. To nie są właściwe pytania. To najwłaściwsze brzmi: jakie są efekty koncertu Dana Arlena?

— Eddie, ty zostaniesz tutaj ze starszymi. Ty, Cassie, idź powiedzieć o wszystkim ludziom w innych wagonach. Sprawdź, czy ktoś będzie chciał iść z nami. Tasha…

Zorganizowanie się zabrało im dziesięć wypełnionych dyskusją minut. Ściągnęli światła z dachów sześciu wagonów — okazały się przenośne. Ci, którzy mieli zostać, oddawali swoje kurtki tym, co mieli iść. Pierwsza grupa ruszała właśnie drogą wzdłuż torów, kiedy na niebie rozbłysło światło i usłyszeliśmy warkot samolotu.

Amatorzy ucichli.

W samolocie przyleciał jeden jedyny technik, wspierany przez dwa roboty typu „tylko bez żadnych kawałów”, które zarówno tworzyły pole zabezpieczające, jak i miały wmontowaną broń. Tłum przyglądał mu się w milczeniu. Przystojna, genomodyfikowana twarz technika była spięta. Techniczni to z zasady dość spięta grupa społeczna — mają genomodyfikowana urodę, ale nie poprawioną inteligencję, której koszt był dla ich rodziców za wysoki. Zwykle zajmowali się naprawą urządzeń, prowadzili składy, nadzorowali roboty-niańki. Techniczni z pewnością nie należeli do Amatorów Życia, lecz chociaż mieszkali w enklawach, nie można też było nazwać ich Wołami. O czym zresztą wiedzieli aż za dobrze.

— Panie i panowie — odezwał się nieszczęśliwym głosem technik. — Korporacja Grawkolei Morrisona i senator Cecylia Elizabeth Dawes przepraszają za zwłokę w naprawie pociągu. Okoliczności, które pozostają poza…

— Czy ja jestem politykiem czy co? — krzyknął ktoś gorzko.

— I po co my na was głosujemy, szumowiny?

— Lepiej powiedz pan tej senator, że na tym pociągu straciła wszystkie swoje głosy!

— Należy nam się obsługa…

Technik ze spuszczonym wzrokiem ruszył zdecydowanie w stronę lokomotywy, a obok dreptały jego dwa roboty. Kiedy mnie mijał, dostrzegłam mglisty poblask pola Y Ale kilku Amatorów — sześć czy siedem osób — dalej spoglądało na tor, rozwijający się w ciemną i wietrzną dal, a ich oczy płonęły i mogłabym przysiąc, że to był blask żalu.

Naprawa pociągu zajęła technicznemu kilkanaście minut. Nikt go nie napastował. Odleciał swoim samolotem, a pociąg podjął swoją wędrówkę. Amatorzy Życia grali w kości, narzekali, spali, doglądali swoich nieznośnych dzieciaków. Przeszłam przez wszystkie wagony w poszukiwaniu wielkogłowego. Zniknął, kiedy obserwowałam reakcję tłumu na przybycie technika. Musiał zostać tam, na szarpanej wiatrem prerii, pośród kryjących wszystko ciemności.

5. Billy Washington: East Oleanta

JA TAM OD CZASU DO CZASU MUSZĘ PÓJŚĆ SOBIE w las. Kiedyś nie mówiłem o tym nikomu. Ale teraz, kiedy idę, tak trzy-cztery razy do roku, mówię Annie, a ona przyszykuje mi zawsze trochę surowizny z kuchennych zapasów: jabłka, ziemniaki i sojsynt, którego jeszcze nie przerobili na potrawy. I jestem tam sam, przez jakieś pięć czy sześć dni z dala od tego wszystkiego — od kafeterii, holo-tancerek, ryczącej muzyki, przydziałów ze składu i łobuzów z pałkami, a nawet od energii Y. Robię sobie ogniska. Niektórzy ludzie od dwudziestu lat nie opuścili East Oleanty, chyba że grawpociągiem i do innego miasteczka, które wygląda dokładnie tak samo jak nasze. Dla nich nasze lasy równie dobrze mogłyby rosnąć w Chinach. Mnie się widzi, że oni się boją, że mogą w tej ciszy usłyszeć samych siebie.

Miałem ruszyć do lasu następnego ranka po tym, jak się zepsuła kuchnia w kafeterii, a my rozmawialiśmy z nadzorcą Samuelsonem przez rządowy terminal. Ale nie miałem ochoty zostawiać Annie i Lizzie bez jedzenia, no a już na pewno nie miałem ochoty pchać się tam, gdzie łażą wściekłe szopy, kiedy robostrażnik się zepsuł.

Lizzie stała przy mojej kanapie w samej nocnej koszuli — zamazana różowa plama w moich rozespanych oczach.

— Billy, myślisz, że już naprawili kuchnię?

Annie ziewając wyszła ze swojej sypialni, też jeszcze w nocnej koszuli z syntetycznego płótna.

— Daj spokój Billy’emu, Lizzie. Głodna jesteś?

Lizzie pokiwała głową. Usiadłem na kanapie i osłoniłem ręką oczy przed porannym słońcem.

— Posłuchaj, Annie. Trochę myślałem. Jak naprawią tę kuchnię, powinniśmy zacząć zabierać tyle jedzenia, ile się tylko da, i przechowywać je tutaj. Możemy codziennie brać cały przydział z chipa — ty i Lizzie rzadko kiedy to robicie, a ja też nie za często — potem jeszcze trochę surowizny z kuchni. Ziemniaki, jabłka i sojsynt.

Annie zacisnęła wargi. Żaden z niej ranny ptaszek. Ale tak mi było dobrze obudzić się rano u niej, że zupełnie o tym zapomniałem.

— Jedzenie zwyczajnie zgnije u nas po trzech-czterech dniach. Nie mam zamiaru trzymać tu żadnych zgniłków. To niehigienicznie.

— No to będziemy wyrzucać i przynosić następne — mówiłem miękko. Annie nie lubi, żeby coś było inaczej niż zwykle.

— Billy, myślisz, że już naprawili kuchnię? — powtórzyła Lizzie.

— Nie wiem, słoneczko. Chodźmy zobaczyć. Lepiej się ubierzcie.

— Ona musi najpierw iść do łaźni. Cała śmierdzi. Ja zresztą też. Odprowadzisz nas, Billy?

— Jasne.

Jaki pożytek może mieć z takiego starego wraka jak ja, kiedy spotkamy te wściekłe szopy? Ale Annie przeprowadziłbym nawet obok tych duchów, co to tak się ich boi.

Przy łaźni nie było żadnych szopów. W męskiej części zastałem tylko pana Kellera, który jest taki stary, że nie wydaje mi się, żeby pamiętał, jak ma na imię, i dwóch małych chłopców, którzy nie powinni być tutaj sami. Ale widać było, że dobrze się bawią, rozchlapując naokoło mnóstwo wody. Przyglądałem się im z przyjemnością. Przynosili z rana radość.

Pan Keller powiedział mi, że kuchnia już działa. Odprowadziłem Annie i Lizzie, czyściutkie jak zmyte rosą poziomki, na śniadanie. W kafeterii było pełno ludzi, nie tylko jedzących Amatorów, ale i Wołów, którzy kręcili holo kongresmenki Janet Carol Land.

Tym razem to była naprawdę ona, nie żadna taśma. Stała przed pasem żywieniowym, który oferował te co zawsze sojsyntetyczne jajka, bekon, płatki śniadaniowe i pieczywo, plus dodatkowo świeże genomodyfikowane truskawki. Ja tam nie lubię genomodyfikowanych truskawek. Trzymają się tygodniami, ale gdzie im do tych małych dzikich poziomek, które rosną w czerwcu na wzgórzach.

— … służąc swoim ludziom najlepiej, jak potrafi, bez względu na rodzaj potrzeby, bez względu na godzinę, bez względu na okoliczności — mówił do holokamery jakiś przystojny Wół. — Janet Carol Land jest zawsze na miejscu, gotowa służyć mieszkańcom East Oleanty, gotowa służyć wam wszystkim. Oto polityk, który naprawdę zapracował sobie na ową pamiętną pochwałę z kart Biblii: „Dobrześ mi służył, mój dobry i wierny sługo!”

Land stała uśmiechnięta. Wyglądała nieźle, jak to wołowskie kobiety, nawet takie, które nie są już młode — delikatna skóra, różowe wargi i włosy ułożone w ładne, srebrne fale. Ale trochę za chuda. Nie to co Annie, która teraz zaciskała swoje ładne, jeżynowe usta tak, jakby chciała wycisnąć z nich sok.

Land zwróciła się do przystojniaka.

— Dziękuję, Royce. Jak ci wiadomo, kafeteria to samo serce mojego miasta arystokratów. Dlatego kiedy kafeteria źle funkcjonuje, poruszę niebo i ziemię, aby znów działała, jak należy. O czym obecni tu praworządni obywatele East Oleanty mogą przekonać się osobiście.

— Porozmawiajmy zatem z niektórymi z nich — powiedział Royce z uśmiechem, w którym ukazał pełny zestaw zębów. On i Land podeszli teraz do stolika, przy którym z nietęgą miną siedział Jack Sawicki.

— Burmistrzu Sawicki, co pan sądzi na temat jakości usług, jakie wyświadczyła dziś waszemu miastu pani kongreswoman Land?

Paulie Cenverno podniósł wzrok znad swojego talerza przy sąsiednim stole. Obok niego siedziała Celie Kane. Roztrzęsiona dolna warga Annie ułożyła się w pół-uśmiech, pół-grymas.

— Jesteśmy ogromnie szczęśliwi, że pas żywieniowy znowu działa i… — zaczął Jack Sawicki nieszczęśliwym głosem.

— A kiedy wy, popierdoleńcy, macie zamiar załatwić te wściekłe szopy, co? — wtrąciła się Celie.

Twarz Royce’a stężała.

— Nie myślę…

— No to lepiej pomyśl, i to solidnie, o tych szopach, bo inaczej ty i ta twoja kongreswoman będziecie musieli zacząć myśleć o nowej pracy!

— Cięcie — rzucił szybko Royce. — Nie martw się, Janet, będziemy to jeszcze redagować.

Uśmiech trwał na twarzy Royce’a, jakby był z pianki budowlanej, ale ja widziałem jego oczy i musiałem odwrócić wzrok. Dni moich bijatyk dawno już minęły, chyba że będę musiał się bić o Annie i Lizzie. Royce wziął panią kongreswoman pod ramię i poprowadził w stronę drzwi.

— Mówię poważnie! — rozwrzeszczała się Celie. — Ile dni już minęło, a wy gówno zrobiliście! Służba publiczna! Jesteście zwyczajne…

— Celie! — rzucili jednocześnie Jack i Paulie.

Land uwolniła się od Royce’a i odwróciła się do Celie.

— Pani troska o bezpieczeństwo we własnym mieście jest w pełni zrozumiała, proszę pani. Robostrażnik i chore dzikie zwierzęta nie leżą jednak w mojej gestii — podlegają nadzorcy okręgowemu Samuelsonowi — ale kiedy tylko wrócę do Albany, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby dopilnować, aby rozwiązano ten problem.

Popatrzyła prosto w oczy Celie, naprawdę twardo, i tym razem to Celie musiała pierwsza odwrócić wzrok. Więcej się już nie odezwała. Land uśmiechnęła się i zwróciła się do swojej ekipy.

— Myślę, że tutaj już skończyliśmy, Royce. Spotkamy się na zewnątrz.

I poszła do drzwi z wysoko uniesioną głową. A mnie udało się zobaczyć co innego tylko dlatego, że stałem tam, gdzie stałem, bokiem do drzwi, między Annie a tym, co mogło się dziać. Land dotarła do drzwi uśmiechając się pewnym uśmiechem polityka. Potem weszła w te drzwi, a ja zobaczyłem kobietę o zmęczonych, bardzo zmęczonych oczach.

Rzuciłem okiem na Annie, żeby zobaczyć, czy też to zauważyła. Ale ona cmokała językiem ze złości na Celie Kane. Annie mogła się uśmiechnąć widząc jej tupet, ale głęboko w środku nie lubiła, kiedy ktoś napadał na przedstawicieli służby publicznej. Prawie słyszałem, jak mówi: „Nic nie poradzą, że są Wołami”.

A Lizzie odezwała się tym swoim czystym, młodzieńczym głosem:

— Tak naprawdę ta kongresmenka nic nie może zrobić w Albany, żeby naprawili nam robota, prawda? Ona tylko tak udawała.

— Och, bądź cicho — uspokajała ją Annie. — Chyba nigdy się nie nauczysz, kiedy masz trzymać tę swoją buzię zamkniętą.


* * *

Minęły kolejne dwa dni, kiedy przesiadywaliśmy wszyscy po domach, a nie pojawił się żaden technik z Albany. Wymyśliliśmy w końcu, że pójdziemy na polowanie. Całe godziny zeszły nam na obgadywaniu wszystkiego wciąż od nowa, ale w końcu się udało. Amatorzy Życia nie powinni mieć u siebie broni. W żadnym składzie nie przechowują strzelb dwudziestek dwójek nadzorcy okręgowego Tary Eleanor Schmidt. Na żadnych kampaniach wyborczych nie rozdaje się karabinków senatora Jasona Howarda Adamsa ani pistoletów legislatora stanowego Terry’ego Williama Monaghana. Ale my jakimś cudem je mamy.

Paulie Cenverno wykopał strzelbę swojego pradziadka, którą zakopał za szkołą, w plastsyntetycznej skrzynce. Plastsyntetyk chroni diabelnie dobrze przed brudem, wilgocią i robactwem. Eddie Rolliris, Jim Swikehardt i stary Doug Kane mieli strzelby po swoich ojcach. Sue Rollins i jej siostra, Krystal Mandor, powiedziały, że podzielą się rodzinnym matlinem. Nie jestem pewny, czy im się to uda. Al Rauber miał pistolet. Zjawiły się też dwa nastoletnie, roześmiane łobuzy bez broni. Tego tylko nam było trzeba. Razem zebrała się nas dwudziestka.

— Rozdzielmy się na pary i idźmy dziesięcioma szlakami w linii prostej od kafeterii — powiedział Jack Sawicki.

— Gadasz jak jakiś cholerny Wół — żachnął się Eddie Rollins. Łobuzy uśmiechnęły się szerzej.

— Masz lepszy pomysł? — zapytał Jack. Mocno trzymał strzelbę nad wybrzuszonymi portkami kombinezonu.

— Jesteśmi Amatorami — rzuciła Krystal Mandor — idźmy, gdzie kto chce.

— A jak ktoś kogoś postrzeli, to co? Chcecie ściągnąć sobie na kark policję?

— Chcę polować na te szopy jak arystokrata — wtrącił się Eddie. — A ty, Jack, nie będziesz mi tu rozkazywał.

— Dobra — odpowiedział Jack. — No to sobie idź. Nie odezwę się więcej ani jednym cholernym słowem.

Po dziesięciu minutach kłótni rozeszliśmy się, podzieleni na pary, dziesięcioma szlakami w linii prostej od kafeterii.

Szedłem z Dougiem Kanem, ojcem Celie. Dwa staruchy, powolne i kulawe. Ale Doug ciągle jeszcze pamięta, jak się cicho chodzi w lesie. A na prawo od nas ktoś pokrzykiwał i co chwila wybuchał śmiechem. To jeden z tych łobuzów. Po chwili głosy ucichły.

Las był chłodny i pachnący, tak gęsty w koronach, że dołem prawie nie porośnięty. Deptaliśmy po sosnowych igłach, które posyłały nam do góry swój czyściutki zapach. Białe brzozy, smukłe jak Lizzie, szeleściły delikatnie. Pod drzewami rósł gęsty, ciemnozielony mech, a w słonecznych miejscach znajdowaliśmy stokrotki, jaskry i czarnookie zuzanki. Gdzieś zagruchała synogarlica, a to najspokojniejszy na świecie dźwięk.

— Ładnie tu — szepnął Doug tak cicho, że siedzący pod wiatr królik nawet nie zastrzygł długimi uszami.

Gdzieś tak koło południa drzewa przerzedziły się, a poszycie wyraźnie zgęstniało. Skądś dobiegł nas zapach jagód, który przypomniał mi o Annie. Wykombinowałem sobie, że musieliśmy przejść ze sześć mil od Oleanty. A widzieliśmy tylko króliki, sarnę i kupę nieszkodliwych węży. I ani jednego szopa. A nawet jeśli znajdziemy jakieś wściekłe szopy tak daleko od miasta, to i tak bez różnicy, czy je zabijemy. Czas było zawrócić.

— Muszę… muszę siąść na chwilę — stęknął Doug.

Popatrzyłem na niego i zrobiło mi się zimno. Był blady jak kora brzóz, a powieki trzepotały mu jak dwa kolibry. Wypuścił strzelbę, a ta wystrzeliła — stary dureń ją odbezpieczył. Kula utkwiła w pniu drzewa. Doug złapał się za pierś i upadł. Taki byłem zajęty tym świeżym powietrzem, kwiatkami i wszystkim, że nawet nie zauważyłem, że on ma właśnie atak serca.

— Siadaj, siadaj!

Ułożyłem go na jakiejś kępce poszycia, gęstej od błyszczących zielonych liści. Doug legł na boku, oddychając ciężko „hyyyyy, hyyyy”. Prawa ręka trzepotała w powietrzu, wzrok miał zupełnie obłąkany.

— Leż spokojnie, Doug. Nie ruszaj się! Idę po pomoc, każę im sprowadzić jednostkę medyczną…

„Hyyyy, hyyyy, hyyyy” — stękał, ale po chwili ucichł. Już po nim” — pomyślałem. Ale jego koścista pierś nadal wznosiła się i opadała, tylko że cicho i płytko. Oczy zrobiły się szkliste.

— Sprowadzę jednostkę medyczną! — powtórzyłem, odwróciłem się i z wrażenia sam mało co nie padłem. O dziesięć kroków ode mnie stał wściekły szop i gapił się wprost na mnie.

Jak człowiek raz zobaczy wściekłe zwierzę, nie zapomni do końca życia. Widziałem wyraźnie każdy najmniejszy strzępek piany wokół jego pyska. Odbijały promienie słońca, jakby były ze szkła. Szop obnażył zęby i prychnął na mnie — czegoś takiego nie słyszałem jeszcze u żadnego szopa. Tylne łapy drżały. Był na wykończeniu.

Podniosłem z ziemi strzelbę Douga, wiedząc, że gdyby przyszło co do czego, i tak nie będę dość szybki.

Szop zwinął się i skoczył. Szarpnąłem w górę strzelbę, ale nawet nie zdążyłem jej podnieść na wysokość ramienia. Gdzieś spoza mnie wystrzelił promień światła, tylko że to wcale nie było światło, chociaż tak wyglądało. Szopem szarpnęło do tyłu w pół skoku i padł martwy na ziemię.

Obróciłem się bardzo powolutku. I nie byłbym bardziej zdziwiony, nawet gdybym zobaczył jednego z tych aniołów Annie.

Stała tam młoda dziewczyna, niewysoka dziewczyna z dużą głową i czarnymi włosami związanymi z tyłu wstążką. Była dość głupio ubrana jak na las — w białe szorty, cienką, białą bluzkę i sandałki, tak jakby tu nie było kleszczy, gzów ani węży. Przyglądała mi się poważnie. Po chwili zagadnęła:

— Wszystko w porządku?

— Ze mną tak, proszę pani. Ale ten tu, Doug Kane… Chyba coś nie tak z jego sercem…

Podeszła do Douga, uklękła i zbadała mu puls. Potem podniosła wzrok na mnie.

— Zechce pan coś dla mnie zrobić? Proszę rzucić to na martwego szopa, na sam środek ciała.

Wręczyła mi gładki szary krążek, mały jak moneta. Jeszcze nie zapomniałem monet.

Ciągle patrzyła na mnie i nawet przy tym nie mrugnęła, więc zrobiłem, co kazała. Po prostu odwróciłem się do nich plecami, do niej i Douga, i to zrobiłem. „Dlaczego?” — pytała później Annie, a ja nie wiedziałem, co jej powiedzieć. Może to przez oczy tej dziewczyny. Niby Wół, a jednak nie. Żadna tam Janet Caroll Land przed kamerą ze swoim „Dobrześ mi służył, mój dobry i wierny sługo”.

Szary krążek spadł na futro szopa i jakby się do niego przykleił. Zaświecił i po chwili cały szop był zapakowany w przezroczysty pojemnik, który — jak się potem okazało — przechodził też na jakiś cal pod ziemią. Może to była energia Y, a może nie. Na skorupę opadł przywiany wiatrem liść i ześliznął się po niej na ziemię. Dotknąłem jej. Sam nie wiem, skąd wziąłem tyle odwagi. Skorupa była twarda jak pianka budowlana. A zrobiona z niczego.

Kiedy się odwróciłem, dziewczyna chowała coś do kieszeni szortów, a oczy Douga zaczęły się robić normalne. Sapnął głośno.

— Niech pan go jeszcze nie rusza — powiedziała dziewczyna, ciągle bez śladu uśmiechu. Nie wyglądała na taką, co się często uśmiecha. — Niech pan sprowadzi pomoc. On będzie tu bezpieczny, dopóki pan nie wróci.

— Kim pani jest? — zapytałem; wyszedł mi z gardła jakiś skrzek. — I co pani mu zrobiła?

— Dałam mu lekarstwo. Taki sam zastrzyk, jaki dałaby mu jednostka medyczna. Ale potrzeba noszy, żeby go zanieść do miasta. Niech pan sprowadzi pomoc, panie Washington.

Postąpiłem krok w jej kierunku. Wstała. Wcale nie wyglądała na przestraszoną. Po prostu patrzyła na mnie bez uśmiechu. Po tym jak zobaczyłem tego szopa, przyszło mi do głowy, że ona też ma wokół siebie jakąś skorupę. Nie taką twardą jak tamta przy szopie i może nie tak bardzo oddaloną od ciała. Może była tak dopasowana jak przejrzysta rękawiczka. Ale to właśnie dlatego była tu, w lesie, w szortach i frymuśnych sandałkach i to dlatego nie pogryzły jej gzy, i to dlatego wcale się mnie nie bała.

— Pani jest z Edenu, prawda? — zapytałem. — On naprawdę tutaj jest, gdzieś tutaj, w lesie, on naprawdę tu jest…

Miała dziwny wyraz twarzy. Nie wiedziałem, co to znaczy, i przyszło mi do głowy, że prędzej zgadnę, o czym myśli wściekły szop, niż kim jest ta dziewczyna.

— Niech pan idzie po pomoc, panie Washington. Pana przyjaciel bardzo jej potrzebuje. I proszę: niech pan powie ludziom z miasta tylko tyle, ile uzna pan za niezbędne.

— Ale, proszę pani…

— Ooooch — jęknął Doug, ale nie tak, jakby cierpiał, tylko tak, jakby coś mu się śniło.

Powlokłem się z powrotem do East Oleanty najszybciej, jak tylko mogłem, a sapałem przy tym tak, że już mi się zdawało, że jednostka medyczna będzie musiała załatwiać dwa ataki serca. Zaraz za torem wyścigowym spotkałem Jacka Sawickiego i Krystal Mandor, którzy zgrzani i spoceni ciągnęli z powrotem do miasta. Powiedziałem im, że stary Kane zasłabł. Kazali sobie wszystko powtarzać dwa razy. Jack zaraz wyruszył do Douga, kierując się według słońca — on chyba jest jedynym poza nami facetem w East Oleancie, który potrafi orientować się w lesie. Krystal pobiegła po jednostkę medyczną i pomoc z miasta, a ja usiadłem, żeby odzyskać oddech. Słońce świeciło oślepiającym blaskiem, niedaleko miasta połyskiwało jeziorko, a ja nie mogłem odnaleźć spokoju w żadnym zakątku mojej głowy.

I może już nigdy mi się to nie uda. Po tym, co się dzisiaj wydarzyło, nic już dla mnie nie wygląda tak samo jak przedtem.

Jednostka medyczna odnalazła Douga bez trudu. Szło za nią czterech mężczyzn i to oni przynieśli Douga do domu. Oddychał teraz z łatwością. Tego wieczoru prawie wszyscy mieszkańcy zgromadzili się w kafeterii. Było trochę krzyków, trochę tańców, trochę wzajemnego oskarżania się i wreszcie impreza. Nikt nie zastrzelił żadnego szopa, tylko Eddie Rollins sarnę, a Ben Radisson postrzelił Pauliego Cenverno. Paulie nie był mocno ranny, zwykłe draśnięcie w ramię, a jednostka medyczna zaraz mu to opatrzyła. Poszedłem zajrzeć do Douga Kane’a.

Nie pamiętał żadnej dziewczyny w lesie. Podpytałem go, kiedy leżał na swojej plastsyntetycznej pryczy, oparty na dodatkowych poduszkach i przykryty haftowanym pledem, takim jak ten, który Annie zrobiła sobie na kanapę. Doug uwielbiał, kiedy się nim zajmowali. Zapytałem go, bardzo ostrożnie, nic nie wspominając o tym, gdzie dokładnie była ta dziewczyna, krążyłem tylko naokoło tego, co się naprawdę zdarzyło. Ale nie pamiętał, co się stało, kiedy zasłabł, a nikt z tych, co poszli go przynieść do domu, nie wspomniał ani słowem o szopie w twardej przezroczystej skorupie.

Wyglądało na to, że dziewczyna po prostu wzięła ze sobą całą tę skorupę, teraz już całkiem bezpieczną, i gdzieś ją poniosła.

Opowiedziałem o tym tylko Annie, a przedtem się upewniłem, że Lizzie nie ma nigdzie w pobliżu. Annie mi nie uwierzyła. W każdym razie z początku. A potem uwierzyła, bo przypomniała sobie tamtą dziewczynę w zielonym kombinezonie, wtedy, dwa dni temu, w kafeterii. Tamta dziewczyna też miała dużą głowę i nie wiadomo dlaczego dla Annie znaczyło to, że cała reszta też musi być prawdą. Powiedziałem, żeby nigdy z nikim o tym nie mówiła. I nie mówiła — nawet ze mną. Powiedziała, że mrówki jej łażą po grzbiecie, kiedy tylko pomyśli o tym, że jakieś zwariowane wołowskie wyrzutki mieszkają po lasach z jakąś swoją genomodyfikowaną maszynerią i nazywają to wszystko Edenem. To prawie bluźnierstwo. Eden był w Biblii i nigdzie indziej. Annie nie miała ochoty nawet o tym myśleć.

Ale ja często o tym rozmyślałem. I dużo. Tak mnie wzięło, że przez jakiś czas nie mogłem myśleć o niczym innym. A potem wziąłem się w garść i wróciłem do normalnego życia. Ale tamta dziewczyna nadal siedzi mi w głowie.

Tego lata i jesieni nie mieliśmy już kłopotów z wściekłymi szopami. Po prostu wszystkie zniknęły na dobre.

Ale maszyny dalej się psuły.

Загрузка...