Laura siedziała przy stoliku pod oknem, gdzie poprzedniego wieczoru rozmawiała z Danem. Melanie zajęła miejsce po przeciwnej stronie stołu. Dziewczynka znajdowała się pod hipnozą; cofnęła się w czasie. Pod każdym względem prócz fizycznego powróciła do domu w Studio City.
Na dworze nie padał deszcz, lecz zimowy dzień był bez – słoneczny i ponury. Nocna mgła nie odpłynęła. Za motelowym parkingiem ruch uliczny ledwie było widać przez szarą kurtynę.
Laura zerknęła na Dana Haldane’a, który przysiadł na skraju łóżka.
Kiwnął głową.
Laura ponownie odwróciła się do Melanie i zapytała:
– Gdzie jesteś, skarbie? Dziewczynka zadygotała.
– Loch – powiedziała.
– Czy tak nazywasz szary pokój?
– Loch.
– Rozejrzyj się po pokoju.
Z zamkniętymi oczami, w transie Melanie powoli obróciła głowę w lewo, potem w prawo, jakby oglądała inne miejsce, gdzie teraz rzekomo stała.
– Co widzisz? – zapytała Laura.
– Krzesło.
– To z elektrycznymi kablami i elektrodami? – Tak.
– Czy czasami każą ci siadać na tym krześle? Dziewczynka zadrżała.
– Spokojnie. Nie bój się. Nikt cię teraz nie skrzywdzi, Melanie.
Dziewczynka ucichła.
Jak dotąd sesja okazała się znacznie bardziej udana niż pierwsza, którą Laura przeprowadziła poprzedniego dnia. Tym razem Melanie odpowiadała wyraźnie i bez zwłoki. Po raz pierwszy od spotkania w szpitalu przedwczorajszej nocy Laura miała pewność, że córka jej słucha, reaguje, i ten postęp wprawił ją w podniecenie.
– Czy czasami każą ci siadać na tym krześle? – powtórzyła. Z zamkniętymi oczami dziewczynka zacisnęła małe piąstki, zagryzła wargę.
– Melanie?
– Nienawidzę ich.
– Czy każą ci siadać na tym krześle?
– Nienawidzę ich!
– Czy każą ci siadać na tym krześle?
Łzy wypłynęły spod powiek dziewczynki, chociaż usiłowała je powstrzymać.
– T – tak. Każą mi… siadać… boli… tak bardzo boli.
– I podłączają cię do maszyny biosprzężenia zwrotnego obok krzesła?
– Tak.
– Po co?
– Żeby mnie uczyć – odpowiedziało dziecko szeptem.
– Żeby cię uczyć czego? Melanie drgnęła.
– To boli! Kłuje! – krzyknęła.
– Nie siedzisz teraz na krześle, Melanie. Tylko stoisz obok. Nie czujesz wstrząsów. Nic nie kłuje. Wszystko w porządku. Słyszysz mnie?
Udręka znikła z twarzy dziecka.
Laura musiała dalej ciągnąć sesję, chociaż robiło jej się niedobrze, kiedy zadawała ból Melanie – ponieważ po drugiej stronie tego bólu, zakopane pod tymi koszmarnymi wspomnieniami kryły się odpowiedzi, wyjaśnienia, prawda.
– Kiedy każą ci siadać na tym krześle, kiedy… zadają ci ból, czego oni próbują cię nauczyć, Melanie? Czego masz się nauczyć?
– Kontroli.
– Kontroli czego?
– Moich myśli – odpowiedziała dziewczynka.
– Oni chcą, żebyś co myślała?
– Pustkę.
– Co to znaczy?
– Nicość.
– Chcą, żebyś oczyściła swój umysł. Czy tak?
– I nie chcą, żebym czuła.
– Co czuła? – Cokolwiek.
Laura spojrzała na Dana. Marszczył czoło i wydawał się równie zdumiony jak ona.
– Co jeszcze widzisz w szarym pokoju? – zwróciła się do Melanie.
– Zbiornik.
– Czy każą ci wchodzić do zbiornika?
– Nago.
Potężne emocje zawierały się w tym jednym słowie „nago”, więcej niż zwykły wstyd i strach, głębokie poczucie całkowitej bezradności i bezbronności, które rozdarło serce Laury. Chciała natychmiast przerwać sesję, obejść stół i chwycić córkę w ramiona, przytulić ją mocno. Ale jeśli istniała nadzieja na ocalenie Melanie, musieli wiedzieć, przez co przeszła i dlaczego, a na razie nie mieli innego sposobu, żeby zdobyć potrzebne informacje.
– Kochanie, chcę, żebyś weszła na te szare stopnie i zanurzyła się w zbiorniku.
Dziewczynka zakwiliła i gwałtownie pokręciła głową, ale nie otwarła oczu i nie wyrwała się z transu, w który wprowadziła ją matka.
– Wejdź na stopnie, Melanie. – Nie.
– Musisz robić, co ci każę.
– Nie.
– Wejdź na stopnie.
– Proszę…
Dziewczynka była przerażająco blada. Drobne kropelki potu wystąpiły jej na czole wzdłuż linii włosów. Ciemne kręgi wokół oczu zrobiły się jakby jeszcze większe i ciemniejsze. Zmuszanie dziecka, żeby ponownie przeżywało niedawne tortury, było straszliwie trudne.
Trudne, lecz konieczne.
– Wejdź na stopnie, Melanie.
Wyraz cierpienia wykrzywił rysy dziewczynki.
Laura usłyszała, jak Dan Haldane porusza się niespokojnie na skraju łóżka, ale nie spojrzała na niego. Nie mogła oderwać oczu od córki.
– Otwórz klapę zbiornika, Melanie.
– Bo… boję się.
– Nie bój się. Tym razem nie będziesz sama. Będę z tobą. Nie pozwolę, żeby coś złego się stało.
– Boję się – powtórzyła Melanie.
Te dwa słowa brzmiały w uszach Laury jak oskarżenie: Nie obroniłaś mnie wcześniej, matko, więc dlaczego mam wierzyć, że teraz mnie obronisz?
– Otwórz klapę, Melanie.
– Jest tam – powiedziała dziewczynka drżącym głosem.
– Co tam jest?
– Wyjście.
– Wyjście skąd?
– Ze wszystkiego.
– Nie rozumiem.
– Wyjście… ze mnie.
– Co to znaczy?
– Wyjście ze mnie – powtórzyła roztrzęsiona Melanie. Laura doszła do wniosku, że na razie za mało wiedziała, żeby wykorzystać ten zwrot w przesłuchaniu. Jeśli zacznie naciskać, dziecko będzie tylko udzielało coraz bardziej surrealistycznych odpowiedzi. Przede wszystkim musiała wprowadzić Melanie do zbiornika i sprawdzić, co tam się stało.
– Klapa jest przed tobą, skarbie. Dziewczynka milczała.
– Widzisz ją?
– Tak – przyznała niechętnie.
– Otwórz klapę, Melanie. Przestań się wahać. Otwórz ją teraz.
Z bezsłownym protestem, który jakoś zdołał wyrazić lęk, ból i odrazę w kilku zniekształconych, nieartykułowanych sylabach, Melanie uniosła ręce i chwyciła drzwi, które w transie były dla niej bardzo rzeczywiste, chociaż niewidoczne dla Laury i Dana. Pociągnęła, a kiedy się otwarły, objęła się ramionami i zadygotała jak od zimnego przeciągu.
– To… ja… otwarłam je.
– Czy to te drzwi, Melanie?
– To… klapa. Zbiornik.
– Ale to są również drzwi do grudnia?
– Nie.
– Czym są drzwi do grudnia?
– Wyjściem.
– Wyjściem skąd?
– Z… ze… zbiornika.
Zaskoczona Laura wzięła głęboki oddech.
– Zapomnij o tym na razie. Na razie chcę tylko, żebyś weszła do zbiornika.
Melanie zaczęła płakać.
– Wejdź do środka, kochanie.
– Bo… boję się.
– Nie bój się.
– Mogę… – Co?
– Jeśli wejdę do środka… mogę…
– Co możesz?
– Zrobić coś – odparła dziewczynka bezbarwnym głosem.
– Co możesz zrobić?
– Coś…
– Powiedz mi.
– Strasznego – dokończyła Melanie tak cicho, że prawie niedosłyszalnie.
Niepewna, czy prawidłowo zrozumiała, Laura zapytała:
– Myślisz, że coś strasznego ci się stanie? Ciszej:
– Nie.
– No więc… – Tak.
– Czyli jak? Jeszcze ciszej: – Nie… tak…
– Kochanie? Brak odpowiedzi.
Grymas na twarzy dziecka nie oznaczał już wyłącznie strachu. Inna emocja ściągnęła jej rysy, podobna do rozpaczy.
– No dobrze – podjęła Laura. – Nie bój się. Spokojnie. Powoli. Jestem z tobą. Musisz wejść do zbiornika. Musisz wejść do środka, ale nic ci się nie stanie.
Napięcie odpłynęło z twarzy Melanie. Dziewczynka osunęła się na krześle. Nadal miała ponurą twarz. Gorzej niż ponurą. Oczy zapadły się niemożliwie głęboko, zupełnie jakby wwiercały się w czaszkę; łatwo było sobie wyobrazić, że po kilku minutach zostaną tylko dwa puste oczodoły. Skóra była biała jak maska wyrzeźbiona z mydła, wargi niemal równie bezkrwiste jak skóra. Dziecko wydawało się niezwykle kruche – nie stworzone z ciała, krwi i kości, lecz z najcieńszej bibułki i najdelikatniejszego pudru – jakby mogło rozsypać się i ulecieć z wiatrem, gdyby ktoś przemówił głośniej albo machnął ręką w jego stronę.
– Może posunęliśmy się dostatecznie daleko jak na jeden dzień – odezwał się Dan Haldane.
– Nie – zaprzeczyła Laura. – Musimy to zrobić. To najszybszy sposób, żeby się dowiedzieć, co te dranie z nią wyrabiały. Mogę przeprowadzić ją przez wspomnienia, nawet bardzo bolesne. Robiłam to już przedtem. Jestem w tym dobra.
Lecz kiedy Laura spojrzała przez stół na swoje blade, wymizerowane dziecko, zakręciło jej się w głowie i musiała powstrzymać falę mdłości. Melanie wyglądała jak martwa. Spoczywała bezwładnie na krześle, z zamkniętymi oczami, wiotka i bez życia; twarz przypominała zimne oblicze trupa, rysy zastygły w ostatecznym, bolesnym grymasie śmierci.
Czy te okropne wspomnienia mogły ją zabić, jeśli będzie musiała wyciągnąć je na światło, zanim stanie się gotowa?
Nie. Na pewno nie. Laura nigdy nie słyszała, żeby terapia regresji hipnotycznej zagroziła fizycznemu zdrowiu pacjenta.
A jednak… powrót do szarego pokoju, rozkaz opisania krzesła, na którym poddano ją elektrowstrząsowej terapii awersyjnej, ponowne zamknięcie w komorze deprywacji sensorycznej… to wszystko jakby wysysało życie z dziewczynki. Jeśli wspomnienia czasami zmieniają się w wampiry, właśnie teraz wampiry piły jej krew.
– Melanie?
– Mmmmmm?
– Gdzie teraz jesteś?
– Płynę.
– W zbiorniku?
– Płynę.
– Co czujesz?
– Wodę. Ale…
– Ale co?
– Ale to też zanika…
– Co jeszcze czujesz? – Nic.
– Co widzisz?
– Ciemność.
– Co słyszysz?
– Moje… serce… bije, bije… ale… to też zanika.
– Czego oni chcą od ciebie?
Dziewczynka milczała.
– Melanie? Nic.
Z nagłym naciskiem Laura powiedziała:
– Melanie, nie odpływaj ode mnie. Zostań ze mną. Dziewczynka poruszyła się i odetchnęła płytko, zupełnie jakby powróciła z odległego, bezgwiezdnego brzegu ciemnej rzeki, która płynęła pomiędzy tym światem a następnym.
– Mmmmmm.
– Jesteś ze mną?
– Tak – potwierdziła dziewczynka, ale tak cicho, że wypowiedziane słowo stanowiło zaledwie cień myśli.
– Jesteś w zbiorniku – oznajmiła Laura. – W zbiorniku jest tak jak zawsze… tylko że tym razem jestem z tobą: lina bezpieczeństwa, wyciągnięta ręka. Rozumiesz? Teraz… pływasz. Nic nie czujesz, nic nie widzisz, nic nie słyszysz… ale dlaczego tam jesteś?
– Zęby nauczyć się…
– Czego?
– …wypuścić.
– Co wypuścić?
– Wszystko.
– Nie rozumiem, skarbie.
– Wypuścić. Wszystko. Mnie.
– Chcą, żebyś nauczyła się wypuszczać siebie? Co to dokładnie znaczy?
– Wyjść poza.
– Gdzie poza?
– Daleko… daleko… daleko…
Laura westchnęła rozczarowana i spróbowała innej taktyki.
– Co myślisz?
Jeszcze zimniejsza i bardziej niesamowita nuta zabrzmiała w głosie dziecka.
– Drzwi…
– Drzwi do grudnia? – Tak.
– Czym są drzwi do grudnia?
– Nie pozwól ich otworzyć! Trzymaj je zamknięte! – krzyknęła dziewczynka.
– Są zamknięte, skarbie.
– Nie, nie, nie! One się otworzą. Nienawidzę tego! Och, proszę, proszę, pomóż mi, Jezu, mamo, pomóż mi, tato, pomóż mi, nie rób tego, proszę, pomóż mi, nienawidzę, kiedy się otwierają, nienawidzę!
Melanie teraz krzyczała, mięśnie jej szyi napięły się, żyły na skroniach nabrzmiały i pulsowały. Pomimo silnego podniecenia nie odzyskała kolorów; przeciwnie, zbladła jeszcze bardziej.
Dziecko śmiertelnie bało się czegoś, co leży za drzwiami, i przekazało swój strach matce. Laura poczuła zimny dreszcz przebiegający od karku wzdłuż całego kręgosłupa.
Ze sporym podziwem Dan patrzył, jak Laura ucisza i uspokaja przerażoną dziewczynkę.
Sesja tak mocno go zdenerwowała, że czuł się jak samo – niszczący mechanizm zegarowy, który zaraz eksploduje.
Laura zwróciła się do Melanie:
– Okay. Teraz… opowiedz mi o drzwiach do grudnia. Dziewczynka wzbraniała się przed odpowiedzią.
– O co chodzi, Melanie? Wytłumacz mi. No, skarbie. Zduszonym głosem dziewczynka powiedziała:
– To jak… okno do wczoraj.
– Nie rozumiem. Wytłumacz.
– To jak… schody… które prowadzą tylko na boki… ani w górę, ani w dół…
Laura spojrzała na Dana. Wzruszył ramionami.
– Powiedz mi więcej – zażądała Laura od dziewczynki.
Głosem, który wznosił się i opadał w niesamowitym rytmie, nigdy zbyt głośnym, często zbyt cichym, dziecko powiedziało:
– To jak… kot… głodny kot, który zjadł samego siebie. Głoduje. Nie ma nic do jedzenia. Więc… zaczyna obgryzać koniuszek własnego ogona. Zaczyna zjadać swój ogon… gryzie wyżej… wyżej i szybciej… aż cały ogon znika. Potem… potem zjada swój tył, a potem środek. Je dalej i dalej, pożera samego siebie… aż wreszcie zjada się do ostatniego kawałeczka… zjada nawet własne zęby… i wtedy po prostu… znika. Widziałaś, jak znika? Jak mógł zniknąć? Jak zęby mogły zjeść same siebie? Czy nie zostałby przynajmniej jeden ząb? Ale nie został. Ani jeden ząb.
Tonem, w którym odbijało się zdumienie widoczne na twarzy Dana, Laura zapytała:
– To właśnie każą ci myśleć, kiedy jesteś w zbiorniku?
– W niektóre dni tak. W inne dni każą mi myśleć o oknie do wczoraj, nic, tylko okno do wczoraj, przez całe godziny… tylko skupiać się na tym oknie… widzieć je… wierzyć w nie… Ale zawsze najlepiej działają drzwi.
– Do grudnia. – Tak.
– Opowiedz mi o nich, skarbie.
– Jest lato… lipiec…
– Mów dalej.
– Gorący i upalny. Tak mi gorąco… Tobie nie jest gorąco?
– Bardzo gorąco – zgodziła się Laura.
– Dałabym wszystko za… trochę chłodnego powietrza. Więc otwieram frontowe drzwi domu… a za tymi drzwiami jest mroźny zimowy dzień. Pada śnieg. Sople zwisają z dachu na ganku. Robię krok do tyłu i wyglądam przez okna po obu stronach drzwi… i przez okna widzę, że naprawdę jest lipiec… i wiem, że jest lipiec… ciepło… wszędzie jest lipiec… tylko nie za tymi drzwiami… po drugiej stronie tych drzwi… drzwi do grudnia. I wtedy…
– Co wtedy? – ponagliła Laura.
– Przechodzę przez…
– Przechodzisz przez drzwi? – upewniła się Laura. Melanie nagle otwarła oczy, zerwała się z krzesła i ku zdumieniu Dana zaczęła okładać się pięściami z całej siły. Małe dłonie wymierzyły serię gwałtownych ciosów w wątłą pierś, biły po bokach, uderzały w biodra.
– Nie, nie, nie, nie! – krzyczało dziecko.
– Powstrzymaj ją! – zawołała Laura.
Dan już zerwał się łóżka i biegł do dziewczynki. Chwycił ją za ręce, ale uwolniła się z łatwością, która go zaskoczyła. Skąd miała tyle siły?
– Nienawidzę! – wrzasnęła Melanie i uderzyła się mocno w twarz.
Dan znowu próbował ją złapać. Wykonała unik.
– Nienawidzę!
Chwyciła garść własnych włosów i próbowała je wyrwać z czaszki.
– Melanie, skarbie, przestań!
Dan złapał dziewczynkę za nadgarstki i trzymał mocno. Składała się chyba z samych kości i bał się, że zrobi jej krzywdę. Ale gdyby ją wypuścił, zrobiłaby sobie krzywdę.
– Nienawidzę! – zaskrzeczała i bryznęła śliną. Laura podeszła ostrożnie.
Melanie puściła własne włosy i próbowała podrapać Dana, żeby uwolnić się z jego uścisku. W końcu udało mu się przycisnąć jej ręce do boków, ale wciąż miotała się w prawo i w lewo, kopała go po kostkach i powtarzała:
– Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę!
Laura ujęła twarz córki w obie dłonie i przytrzymała jej głowę, żeby zmusić ją do słuchania.
– Skarbie, co to jest? Czego tak bardzo nienawidzisz?
– Nienawidzę!
– Czego tak bardzo nienawidzisz?
– Przechodzić przez drzwi.
– Nienawidzisz przechodzić przez te drzwi?
– Ich też.
– Kim oni są?
– Nienawidzę ich, nienawidzę ich!
– Kogo?
– Każą mi… myśleć o tych drzwiach, i każą mi wierzyć w te drzwi, a potem każą mi… przechodzić przez te drzwi i nienawidzę ich!
– Nienawidzisz swojego taty? – Tak!
– Bo każe ci przechodzić przez drzwi do grudnia?
– Nienawidzę tego! – zaskomlała dziewczynka z furią i udręką.
– Melanie, co się dzieje, kiedy przechodzisz przez drzwi do grudnia? – zapytał Dan.
W transie dziewczynka nie słyszała żadnych głosów prócz własnego i matki, więc Laura powtórzyła pytanie.
– Co się dzieje, kiedy przechodzisz przez drzwi do grudnia? Melanie zaczęła się krztusić. Nie jadła jeszcze śniadania, więc nie miała czym zwymiotować, ale dostała suchych torsji tak gwałtownych, że przeraziły Dana. Trzymał ją i czuł, jak każdy spazm wstrząsa całym ciałem dziewczynki, jakby miał rozerwać ją na kawałki.
Laura nadal obejmowała dłońmi twarz córki, teraz jednak rozluźniła uścisk. Przytrzymywała Melanie i jednocześnie pieściła, wygładzała zmarszczki cierpienia, przemawiała czule do dziecka.
Wreszcie Melanie przestała się szamotać, zwiotczała, i Dan włożył ją w ramiona matki.
Dziewczynka pozwoliła się objąć i beznadziejnie smutnym głosem, który zmroził serce Dana, powiedziała:
– Nienawidzę ich… wszystkich… taty… innych…
– Wiem – szepnęła uspokajająco Laura.
– Zadają mi ból… tak bardzo boli… nienawidzę ich!
– Wiem.
– Ale… ale najbardziej ze wszystkich…
Laura usiadła na podłodze i wzięła córkę na kolana.
– Najbardziej ze wszystkich? Kogo nienawidzisz najbardziej ze wszystkich, Melanie?
– Siebie – odparła dziewczynka.
– Nie, nie.
– Tak – potwierdziła dziewczynka. – Siebie. Nienawidzę siebie… nienawidzę siebie.
– Dlaczego, kochanie?
– Bo… bo to robię – zatkało dziecko.
– Co robisz?
– Przechodzę… przez drzwi.
– I co się dzieje?
– Przechodzę… przez… drzwi…
– I co robisz po drugiej stronie, co widzisz, co tam znajdujesz? – pytała Laura.
Dziewczynka milczała.
– Maleńka? Brak odpowiedzi.
– Mów do mnie, Melanie. Nic.
Dan pochylił się, żeby obejrzeć twarz dziecka. Odkąd znaleziono ją wędrującą po ulicy nago, dwie noce wcześniej, spojrzenie miała odległe i nieprzytomne, teraz jednak jej oczy były jeszcze bardziej obce i puste niż przedtem. Nawet nie wyglądały jak oczy. Zaglądając w nie, Dan pomyślał, że przypominają dwa owalne okna otwarte na niezmierzoną otchłań, równie pustą jak zimny przestwór kosmosu w centrum wszechświata.
Siedząc na podłodze w pokoju motelowym i obejmując córkę, Laura zapłakała bezgłośnie. Wargi jej zadrżały i wygięły się w podkowę. Kołysała córeczkę w ramionach i łzy płynęły jej z oczu, toczyły się po policzkach. Całkowite milczenie podkreślało intensywność jej cierpienia.
Wstrząśnięty wyrazem jej twarzy, Dan chciał wziąć ją w ramiona i kołysać tak samo, jak kołysała córeczkę. Zdobył się jedynie na to, żeby położyć jej rękę na ramieniu.
Kiedy Izy Laury zaczęły wysychać, Dan powiedział:
– Melanie mówi, że nienawidzi siebie za to, co zrobiła. Jak myślisz, co chce przez to powiedzieć? Co ona zrobiła?
– Nic – odparła Laura.
– Widocznie uważa, że coś zrobiła.
– To powszechny syndrom w takich przypadkach, prawie we wszystkich przypadkach maltretowania dzieci – oświadczyła Laura.
Chociaż mówiła raczej cicho i spokojnym tonem, Dan słyszał napięcie i strach ukryte tuż pod powierzchnią. Wyraźnie dokładała wysiłków, żeby opanować emocjonalny zamęt wywołany coraz gorszym stanem Melanie.
– Tyle w tym wstydu – podjęła. – Nawet sobie nie wyobrażasz. Wstyd dosłownie je przytłacza, nie tylko w przypadkach seksualnego napastowania, ale także przy dręczeniu innego rodzaju. Często maltretowane dziecko nie tylko wstydzi się swojej krzywdy, ale wręcz czuje się winne, jakby w jakiś sposób na to zasłużyło. Widzisz, te dzieci są zdezorientowane, zdruzgotane swoimi przeżyciami. Nie wiedzą, co czuć, wiedzą tylko, że zdarzyło im się coś złego, i przez jakąś pokrętną logikę zaczynają oskarżać siebie zamiast dorosłych, którzy je skrzywdzili. W końcu nauczono je wierzyć, że dorośli są mądrzejsi i wiedzą lepiej, że dorośli zawsze mają rację. Boże, nie uwierzysz, jak często one nie rozumieją, że są ofiarami, że nie mają powodów do wstydu. Tracą wszelkie poczucie własnej wartości. Nienawidzą siebie, ponieważ obwiniają się za rzeczy, których nie zrobiły i którym nie mogły zapobiec. A jeśli nienawidzą siebie dostatecznie mocno, zamykają się w sobie… odchodzą coraz dalej… i terapeuta napotyka ogromne trudności, kiedy próbuje sprowadzić je z powrotem.
Melanie wydawała się teraz całkowicie nieprzytomna. Zwisała bezwładnie w objęciach matki, milcząca, niemal bez życia.
– Więc myślisz, że kiedy ona mówi, że nienawidzi siebie, bo zrobiła coś strasznego, w rzeczywistości obwinia się za to, co jej zrobiono.
– Bez wątpienia – odparła stanowczo Laura. – Widzę teraz, że jej poczucie winy i nienawiść do siebie są jeszcze silniejsze niż w większości przypadków. W końcu była maltretowana… torturowana!… prawie przez sześć lat. I przeżyła wyjątkowo intensywną, niesamowitą udrękę psychiczną, znacznie bardziej destruktywną niż wszystko, czego doświadcza przeciętne dziecko – ofiara.
Dan rozumiał słowa Laury i wierzył, że jest w nich sporo prawdy. Ale przed chwilą, kiedy słuchał Melanie, zaświtała mu potworna myśl i nie mógł jej odpędzić. Szokujące, przerażające podejrzenie głęboko zapuściło swe macki. Na pozór wcale nie miało sensu. Wydawało się absurdalne, niemożliwe. A jednak…
Pomyślał, że wie, czym jest To.
Żadnym ze stworów, które wyobrażał sobie wcześniej. Znacznie gorszym od wszelkich dotychczasowych pomysłów rodem z koszmarnego snu.
Popatrzył na dziewczynkę z mieszaniną współczucia, litości i zimnego, twardego strachu.
Chociaż Laura wykonała wszystkie niezbędne czynności, żeby wyprowadzić Melanie z głębokiej hipnozy, stan dziewczynki nie uległ zmianie. W transie i poza transem pozostała praktycznie oderwana od rzeczywistości. Nie mogli z niej wydobyć więcej informacji.
Laura wydawała się niemal fizycznie chora ze zmartwienia. Dan jej nie potępiał.
Przenieśli Melanie na jedno z nieposłanych łóżek, gdzie leżała nieruchomo jak katatoniczka, podniosła tylko lewą dłoń do ust, żeby ssać kciuk.
Laura zadzwoniła do szpitala, gdzie pracowała i skąd wzięła okolicznościowy urlop, żeby sprawdzić, czy nie pojawiły się jakieś nagłe wypadki wymagające jej interwencji, i upewniła się we własnym gabinecie, że sekretarka przekazała wszystkich jej prywatnych pacjentów innym psychiatrom na czas jej nieobecności. Potem, ponieważ jeszcze nie brała prysznicu, obiecała, że będzie gotowa za pół godziny albo czterdzieści pięć minut, weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi.
Dan siedział przy małym stoliku i zerkając od czasu do czasu na Melanie, przeglądał książki autorstwa Alberta Uhlandera, które poprzedniego dnia wyniósł z domu Rinka. Wszystkie siedem tomów traktowało o okultyzmie: „Nowoczesny duch”, „Nawiedzenia”, „Dwanaście zdumiewających przypadków”, „Voodoo dzisiaj”, „Życie mediów”, „Rurociąg Nostradamusa”, „Eksterioryzacja”, „Przypadek projekcji astralnej” i „Dziwne siły w nas”. Jedną wydał Putnam, jedną Harper & Row, a pozostałe pięć ku zdziwieniu Dana ukazało się nakładem John Wilkes Press, niewątpliwie kontrolowanego przez Przedsiębiorstwa Johna Wilkesa, do których należał również dom, gdzie mieszkała obecnie Regina Savannah Hoffritz.
W pierwszej chwili uznał książki w barwnych obwolutach za śmiecie, pełne bzdur skierowanych do tych samych ludzi, którzy wiernie czytali wszystkie numery „Fate” i wierzyli w każde wydrukowane tam słowo, którzy wstępowali do klubów ufologicznych i głosili, że Bóg jest astronautą albo niebieskim ludzikiem wzrostu dwóch stóp o oczach jak spodki. Lecz przypomniał sobie, że coś nieludzkiego ścigało osoby związane z eksperymentami w szarym pokoju, coś pewnie bardziej zrozumiałego dla regularnych czytelników „Fate”, nawet z zaśmieconymi umysłami, niż dla ludzi podobnych do Dana, którzy zawsze traktowali wyznawców okultyzmu z protekcjonalną wyższością lub jawną pogardą. A teraz, kiedy zobaczył sesję terapii regresji hipnotycznej z Melanie, stworzył własną teorię, równie fantastyczną jak rzeczy opisywane na łamach „Fate”. Człowiek uczy się całe życie.
Znalazł adres wydawnictwa na stronie z copyrightem. Biura znajdowały się na Doheny Drive w Beverly Hills. Zanotował to, żeby porównać z adresem centrali zarządu Przedsiębiorstw Johna Wilkesa, jedną z rzeczy, które Earl Benton miał sprawdzić dzisiaj rano.
Następnie przewertował wszystkie siedem tomów, przeczytał dedykacje i podziękowania w nadziei, że natrafi na znajome nazwisko, które jeszcze bliżej powiąże Uhlandera z konspiracją McCaffreya – Hoffritza albo zdradzi innych, jeszcze nieujawnionych konspiratorów, lecz nie znalazł nic wartościowego.
Popatrzył ponownie na książki i wybrał jedną do dokładniejszego przejrzenia. Na pierwszy rzut oka ten właśnie tom mógł zawierać potwierdzenie okropnej teorii, która przyszła Danowi do głowy, kiedy obserwował sesję terapii hipnozy regresyjnej z Melanie. Przeczytał trzydzieści stron, zanim Laura wzięła prysznic, wykąpała Melanie i oznajmiła, że gotowa jest rozpocząć dzień; rzeczywiście na tych kartkach znalazł pożywkę dla swoich najgorszych lęków.
Mgła rozpływała się i odsłaniała zarysy tajemnicy. Dan czuł, że stoi na krawędzi zrozumienia, które wytłumaczy wypadki z ostatnich dwóch dni: szary pokój, ohydnie pokiereszowane zwłoki, fakt, że mężczyźni w Studio City nie mogli się obronić, cudowną ucieczkę Melanie z tej jatki, śmierć Josepha Scaldonego w zamkniętym pokoju i inne nadnaturalne zjawiska.
To było szaleństwo.
A jednak… miało sens.
I przerażało go jak diabli.
Chciał podzielić się swoim pomysłem z Laurą, zasięgnąć jej opinii jako psychiatry. Lecz proponowane wyjaśnienie było tak szokujące, straszne i beznadziejne, że postanowił jeszcze to przemyśleć. Musiał sprawdzić każde ogniwo w łańcuchu rozumowania, zanim poruszy ten temat. Jeśli jego podejrzenia okażą się słuszne, Laura będzie musiała zmobilizować wszystkie fizyczne, psychiczne i emocjonalne siły, żeby wytrzymać ten cios.
Wyszli z motelu i wsiedli do samochodu. Laura usiadła z tyłu obok Melanie, ponieważ chciała przez cały czas tulić, pieścić i pocieszać dziecko, a terminal komputerowy z przodu zostawiał miejsce tylko dla dwóch osób.
Dan zamierzał wpaść na krótko do swojego mieszkania, żeby się przebrać. Koszulę, spodnie i marynarkę miał wygniecione i nieświeże, ponieważ spał w ubraniu. Teraz jednak, odkąd uwierzył, że zbliża się do przełomu w śledztwie, przestał się przejmować swoim niechlujnym wyglądem. Wolał jak najszybciej odnaleźć Howarda Renseveera, Sheldona Tolbecka i innych uczestników konspiracji. Pragnął przedstawić im pomysł, na który wpadł przed paroma godzinami, i obserwować ich reakcję.
Zanim wyjechał z motelowego parkingu, obrócił się i popatrzył na Melanie.
Opierała się bezwładnie o matkę.
Oczy miała otwarte, lecz puste.
Czy mam rację, mała? – pomyślał. Czy To jest tym, o czym myślę?
Na wpół spodziewał się, że Melanie usłyszy niewypowiedziane pytanie i popatrzy na niego, ale nie popatrzyła.
Mam nadzieję, że się mylę, pomyślał. Bo jeśli właśnie To zabija tych wszystkich ludzi i jeśli przyjdzie po ciebie, kiedy wszyscy inni zginą, to nie ma dla ciebie ucieczki, prawda, kochanie? Nie przed czymś takim. Nie ukryjesz się nigdzie na całym świecie.
Zadrżał.
Uruchomił silnik i wyjechał z parkingu.
Mgła z poprzedniej nocy wciąż wisiała nad miastem. Znowu zaczął padać deszcz. Każda zimna kropla uderzała twardo w przednią szybę, a każdy lodowaty wstrząs przenikał przez szkło, przez ubranie Dana, przez ciało i kości aż do samego wnętrza duszy.
Dan i Laura prawie nic nie osiągnęli tego ranka, chociaż nie brakowało im dobrych chęci. Przeszkodziła im kolejna ulewa, ponieważ spowolniła miejski ruch do ślimaczego tempa. Pogoda nie dopisała, jednak prawdziwy kłopot polegał na tym, że wszystkie szczury, które mogły udzielić odpowiedzi, opuszczały tonący okręt. Ani Renseveera, ani Tolbecka nie znaleźli w domu i w pracy. Dan stracił mnóstwo czasu na tropienie obu mężczyzn, zanim w końcu doszedł do wniosku, że uciekli z miasta w nieznanym kierunku.
O pierwszej spotkali się z Earlem Bentonem w kawiarni w Van Nuys, jak umówili się poprzedniej nocy. Na szczęście rana głowy, którą zadał mu Wexlersh, nie osłabiła sprawności ochroniarza i jego poranek okazał się bardziej owocny od poranka Dana i Laury. Cała czwórka usiadła w boksie w głębi restauracji, jak najdalej od szafy grającej muzykę country. Zajęli miejsce przy dużej panoramicznej szybie, po której spływały szare falujące strugi deszczu i zamazywały świat na zewnątrz. Restauracja przyjemnie pachniała świeżymi frytkami, skwierczącymi hamburgerami, zupą fasolową, bekonem i kawą. Kelnerka była pogodna i zręczna, a kiedy przyjęła zamówienia i odeszła, Earl opowiedział Danowi i Laurze o swoich odkryciach.
Z samego rana zadzwonił do Mary Katherine O’Hary, sekretarza organizacji Teraz Wolność, i umówił się z nią na dziesiątą. Mieszkała w schludnym małym bungalowie w Bur – bank, do połowy przesłoniętym bugenwillami, tak typowym dla architektury lat trzydziestych i tak dobrze utrzymanym, że Earl niemal spodziewał się zobaczyć packarda zaparkowanego na podjeździe.
– Pani O’Hara ma po sześćdziesiątce – oznajmił – i jest prawie tak dobrze utrzymana jak jej dom. Bardzo przystojna kobieta, za młodu musiała być wystrzałową dziewczyną.
Emerytowana pośredniczka w handlu nieruchomościami. Chociaż nie jest bogata, powiedziałbym, że prowadzi wygodne życie. Dom jest bardzo ładnie umeblowany, z kilkoma wspaniałymi antykami art deco.
– Czy niechętnie rozmawiała o Teraz Wolność? – zapytał Dan.
– Przeciwnie. Paliła się do rozmowy. Widzisz, wasz policyjny plik o organizacji jest nieaktualny. Ona już nie należy do zarządu. Zrezygnowała ze wstrętem kilka miesięcy temu.
– O?
– Ona jest gorliwą libertarianką, członkinią dziesięciu rozmaitych organizacji i kiedy Ernest Cooper zaprosił ją do odegrania głównej roli w libertariańskim komitecie politycznym, który utworzył, z radością poświęciła swój czas. Cooper jednak widocznie potrzebował jej nazwiska, żeby zalegalizować swój komitet, i spodziewał się nią manipulować. Ale manipulowanie panią O’Hara jest równie łatwe jak gra w futbol żywym jeżozwierzem bez skaleczenia.
Dan zdziwił się i ucieszył, słysząc śmiech Laury. Przez ostatnie kilka dni tak mało się śmiała, że już zapomniał, jak silnie działa na niego jej radość.
– Twarda sztuka – zauważyła Laura.
– I bystra – uzupełnił Earl. – Przypomina mi ciebie.
– Mnie? Ja mam być twarda?
– Twardsza niż ci się zdaje – zapewnił ją Dan z takim samym podziwem, jakim widocznie darzył ją Earl.
Na zewnątrz grzmot przetoczył się po niebie niczym wielkie popękane koła z kamienia. Deszcz, pędzony porywistym wiatrem, bębnił w okna coraz mocniej.
– Pani O’Hara – ciągnął Earl – była członkinią prawie przez rok, ale wreszcie odeszła, podobnie jak kilku autentycznych libertarian przed nią, ponieważ odkryła, że organizacja nie zajmuje się tym, do czego została rzekomo powołana. Zebrała dużo pieniędzy, ale nie wspierała w szerokim zakresie libertariańskich kandydatów czy programów. Większość funduszy szła na rzekomo libertariański projekt badawczy kierowany przez Dylana McCaffreya.
– Szary pokój – powiedział Dan. Earl przytaknął.
– Ale co było libertariańskiego w tym projekcie? – zapytała Laura.
– Pewnie nic – odparł Earl. – Libertariańska etykietka stanowiła jedynie wygodną przykrywkę. Do tego wniosku doszła w końcu Mary O’Hara.
– Przykrywkę dla czego?
– Nie wiedziała.
Kelnerka wróciła z trzema filiżankami kawy i jedną pepsi.
– Państwa lunch będzie gotowy za chwilę – oznajmiła. Przyjrzała się pokiereszowanej twarzy Earla i bandażowi na głowie, zerknęła na siniec na czole Dana i zagadnęła:
– Mieliście jakiś wypadek?
– Schodziłem ze schodów bez spadochronu.
– Bez spadochronu?
– Cztery piętra – dorzucił Earl.
– Aha, nabieracie mnie. Wyszczerzyli do niej zęby.
Uśmiechnięta kelnerka pospieszyła przyjąć zamówienia przy następnym stoliku.
Laura odpakowała słomkę, włożyła do pepsi i próbowała napoić Melanie, a Dan zwrócił się do Earla:
– Pani O’Hara wygląda na osobę, która powinna zrobić coś więcej w takiej sprawie, nie tylko odejść. Spodziewałbym się po niej, że napisze do Federalnej Komisji Wyborczej i doprowadzi do rozwiązania tej organizacji.
– Napisała do nich – odparł Earl. – Dwukrotnie. – No i?
– Bez odpowiedzi.
Dan poprawił się na ławce, jakby zrobiło mu się niewygodnie.
– Twierdzisz, że ludzie, którzy stoją za Teraz Wolność, mają haka na Federalną Komisję Wyborczą?
– Powiedzmy raczej, że mają jakieś wpływy.
– Co znaczy, że to tajny projekt rządowy – podsumował Dan. – 1 mądrze zrobiliśmy, że zwialiśmy przed FBI.
– Niekoniecznie.
– Ale tylko rząd mógłby wyciszyć dochodzenie prowadzone przez komisję elekcyjną, i też miałby kłopoty.
– Cierpliwości – poprosił Earl, podnosząc filiżankę.
– Ty coś wiesz – oskarżył go Dan.
– Ja zawsze coś wiem. – Earl uśmiechnął się i łyknął kawy. Dan zobaczył, że Melanie wypiła trochę pepsi, chociaż nie bez trudności. Laura zużyła już jedną serwetkę, żeby wytrzeć brązowe krople z brody dziewczynki.
– Po pierwsze – podjął Earl – muszę cofnąć się i wyjaśnić, skąd Teraz Wolność bierze pieniądze. Pani O’Hara była tylko sekretarzem, ale kiedy poczuła, że coś tu śmierdzi, sprawdziła rachunki skarbnika za plecami Coopera i Hoffritza. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent funduszy komitet otrzymał jako granty od trzech innych komitetów: Uczciwość w Polityce, Obywatele o Oświecony Rząd i Grupa Dwudziestego Pierwszego Wieku. Co więcej, kiedy przyjrzała się tym organizacjom, odkryła, że Cooper i Hoffritz pełnili funkcje we wszystkich i że te trzy komitety czerpały główne fundusze nie ze składek zwykłych obywateli, jak należało się spodziewać, tylko z dwóch innych instytucji nie nastawionych na zysk, z dwóch fundacji charytatywnych.
– Fundacje charytatywne? Czy wolno im wtrącać się do polityki?
Earl kiwnął głową.
– Tak, dopóki postępują bardzo ostrożnie i jeżeli zgodnie ze statutem mają wspierać „służby publiczne i programy poprawy rządów”, jak te dwie fundacje.
– A skąd te fundacje biorą pieniądze?
– Zabawne, że pytasz. Pani O’Hara nie grzebała głębiej, ale zadzwoniłem od niej do Paladyna i kazałem kilku naszym ludziom rozpocząć śledztwo. Obie fundacje są finansowane przez inną, większą instytucję charytatywną.
– Mój Boże, całkiem jak chińskie pudełko – łamigłówka! – odezwała się Laura.
– Chciałbym podsumować – zabrał głos Dan. – Ta większa dobroczynność finansowała dwie niniejsze, a te dwie mniejsze finansowały trzy komitety polityczne… Uczciwość w Polityce, ee, Obywatele o Oświecony Rząd i Grupa Dwudziestego Pierwszego Wieku… a z kolei te komitety przekazywały fundusze na Teraz Wolność, która praktycznie przeznaczała wszystkie pieniądze na finansowanie pracy Dylana McCaffreya w Studio City.
– Zgadza się – przyznał Earl. – Stworzono ten skomplikowany system prania pieniędzy, żeby starannie odizolować prawdziwych sponsorów od Dylana McCaffreya, na wypadek gdyby coś poszło źle i władze wykryły, że facet przeprowadza serię okrutnych i karygodnych eksperymentów na własnym dziecku.
Pogodna młoda kelnerka przyniosła zamówione dania, a oni wymieniali nieobowiązujące uwagi o pogodzie, kiedy stawiała jedzenie na stole.
Kiedy odeszła, nikt nie tknął lunchu.
– Jak się nazywa instytucja charytatywna w samym środku tego chińskiego pudełka? – zwrócił się Dan do Earla.
– Trzymaj się mocno, bo spadniesz z krzesła.
– Nie siedzę na krześle.
– Fundacja Boothe’a.
– A niech mnie szlag.
– Ta sama, która wspiera sierocińce, grupy opieki społecznej nad dziećmi i program pomocy dla emerytów? – wtrąciła Laura.
– Ta sama – potwierdził Earl.
Dan pogrzebał w kieszeni marynarki i wyciągnął komputerowy wydruk wysyłkowej listy klientów ze Znaku Pentagramu. Przekartkował do strony trzeciej i pokazał im: Palmer Boothe, dziedzic fortuny Boothe’ów, obecnie głowa rodziny, właściciel i wydawca „Los Angeles Journal”, jeden z najwybitniejszych obywateli miasta, kierujący Fundacją Boothe’a.
– Znalazłem to wczoraj wieczorem, w biurze Josepha Scaldonego, na zapleczu tego cudacznego okultystycznego sklepu. Zdziwiło mnie, że twardogłowy biznesmen w rodzaju Boothe’a interesuje się nadprzyrodzonymi zjawiskami. Oczywiście nawet najtwardsze głowy mają słabe punkty. Wszyscy mamy jakieś słabostki, jakieś głupie skłonności. Ale reputacja Boothe’a, jego racjonalny wizerunek… cholera, nigdy nie przyszło mi do głowy, że mógł być zamieszany w coś takiego.
– Diabeł ma adwokatów w najmniej prawdopodobnych miejscach – oznajmił Earl.
Z szafy grającej popłynął głos Eltona Johna. Dan spojrzał na szary, zacinający deszcz za oknem.
– Dwa dni temu nawet nie wierzyłem w diabła – wyznał.
– Aż do teraz?
– Aż do teraz.
Laura kroiła cheeseburgera Melanie na małe kawałeczki, takie na jeden kęs, które można łatwo zdjąć z widelca. Dziewczynka wpatrywała się w falujące wzory deszczu na szybie – albo w coś odległego o całe lata świetlne.
W innej części restauracji pomywacz albo kelnerka upuścili stos naczyń; głośny szczęk został nagrodzony wybuchem śmiechu.
– Zresztą – powiedział Earl – pamiętasz te dwa listy, które Mary O’Hara wysłała do Federalnej Komisji Wyborczej?
No więc dlaczego nie nadano biegu sprawie, to żadna tajemnica. Palmer Boothe hojnie wspiera obie partie polityczne, zawsze trochę więcej daje na partię będącą akurat u władzy, ale o drugiej też nie zapomina. I oto kilka lat temu, kiedy komitety polityczne po raz pierwszy weszły w modę i Boothe zobaczył, jak mogą się przydać na przykład do zakamuflowanego finansowania operacji w rodzaju badań Dylana McCaffreya, postanowił umieścić jednego czy dwóch swoich ludzi w komisji nadzorującej te komitety.
Laura skończyła krojenie cheeseburgera i powiedziała:
– Słuchajcie, niewiele wiem o Federalnej Komisji Wyborczej, ale wydaje mi się, że jej członkowie nie są mianowani przez polityków.
– Nie są – zgodził się Earl. – Nie bezpośrednio. Ale ludzie zarządzający biurokracją, która zarządza komisją wyborczą, są mianowani przez polityków. Więc jeśli chcesz umieścić tam swoją wtyczkę, jeśli chcesz tego dostatecznie mocno i nie brakuje ci pieniędzy, możesz to załatwić okrężną drogą. Oczywiście nie możesz sobie pozwolić na całkowite skorumpowanie komisji, na skandaliczne nadużycia, ponieważ obie partie polityczne uważnie patrzą jej na ręce. Ale jeśli masz skromne potrzeby… powiedzmy, powstrzymanie komisji od zbyt dokładnego sprawdzania kilku komitetów politycznych, które założyłaś dla niezbyt legalnych celów… wtedy nikt niczego nie zauważy albo nie będzie się przejmował. A jeśli jesteś równie sprytna jak Palmer Boothe, nie wykorzystasz zwykłych zauszników; posłużysz się szanowanymi, zaangażowanymi społecznie działaczami jednej z największych krajowych instytucji charytatywnych, żeby zaproponować ich usługi Federalnej Komisji Wyborczej, i wszyscy się ucieszą, że tacy wykształceni, prawomyślni obywatele bezinteresownie ofiarują rządowi swój czas i energię.
Dan westchnął.
– Więc to Palmer Boothe, nie rząd, finansował badania McCaffreya. W takim razie nie musimy się martwić, że FBI chce, aby Melanie ponownie zniknęła.
– Nie jestem tego taki pewien – sprzeciwił się Earl. – To prawda, że rząd nie dostarczał pieniędzy na opłacanie Hoffritza i McCaffreya ani na badania prowadzone w szarym pokoju. Ale teraz, kiedy widzieli to miejsce i mieli okazję przejrzeć papiery McCaffreya, mogą dojść do wniosku, że jego prace mają znaczenie dla bezpieczeństwa narodowego, więc przydałoby się dokładnie zbadać Melanie i popracować z nią dłużej… bez przeszkód.
– Po moim trupie – oświadczyła Laura.
– Więc ciągle jesteśmy zdani na siebie – doszedł do wniosku Dan.
Earl przytaknął.
– Poza tym Boothe widocznie znalazł dojście do Rossa Mondale’a, żeby posłużyć się wydziałem policji przeciwko nam…
– Nie całym wydziałem – sprostował Dan. – Tylko kilkoma zgniłymi jabłkami.
– Ale skąd wiadomo, czy on nie ma przyjaciół również w FBI? Bo jeśli rząd zabierze nam Melanie, będziemy mogli ją odzyskać, ale jeśli Boothe ją dorwie, pewnie już jej nigdy nie zobaczymy.
Przez kilka minut milczeli. Jedli lunch, a Laura próbowała nakarmić Melanie, chociaż bez większych sukcesów. Piosenka Whitney Houston z szafy grającej dobiegła końca i po kilku sekundach Bruce Springsteen zaczai śpiewać żałosny utwór o tym, jak wszystko umiera, ale niektóre rzeczy wracają, kochanie, to fakt.
W obecnej sytuacji tekst Bruce’a Springsteena brzmiał dla nich dość makabrycznie i niepokojąco.
Dan patrzył na deszcz i zastanawiał się, ile pomogły im te nowe informacje o Boothe’u. Wiedzieli teraz, że wróg jest potężny, lecz nie tak wszechpotężny, jak się obawiali. Cholernie pocieszająca wiedza. Poprawiła im samopoczucie. Lepiej mieć do czynienia z ultrabogatym megalomanem – z pojedynczym wrogiem, choćby nawet szalonym i ogromnie wpływowym – niż walczyć ze skamieniałą biurokracją, która dąży do celu za wszelką cenę, nawet jeśli ten cel oznacza szaleństwo. Wróg wciąż był olbrzymem, ale teraz mogli go powalić, gdyby tylko znaleźli odpowiednią procę i idealnie ukształtowany kamień.
I teraz Dan znał tożsamość „Tatusia”, siwowłosego i ach – jakże – dystyngowanego zboczeńca, który regularnie odwiedzał Reginę Savannah Hoffritz w tym domu na wzgórzach Hollywood, wahającym się pomiędzy stylem tudorowskim a hiszpańskim.
– A co z Przedsiębiorstwami Johna Wilkesa? – zapytał Earla. Zanim jeszcze dokończył zdanie, spostrzegł coś, co powinien był zauważyć wcześniej, i częściowo odpowiedział na własne pytanie: – Nie ma żadnego Johna Wilkesa. To wyłącznie nazwa korporacji, prawda? John Wilkes Boothe. Człowiek, który zastrzelił Lincolna, chociaż chyba nazywał się Booth, bez „e” na końcu. Więc to następna firma należąca do Palmera Boothe’a, który nazwał ją Przedsiębiorstwa Johna Wilkesa jako co?… jako żart? Earl kiwnął głową.
– Dla mnie brzmi jak prywatny żart, ale chyba musisz zapytać samego Boothe’a, jeśli chcesz to wyjaśnić. W każdym razie Paladyn sprawdził korporację dzisiaj rano. Żadnych mrocznych tajemnic, nic takiego. Boothe jest wymieniony jako jedyny akcjonariusz. Wykorzystuje Przedsiębiorstwa Johna Wilkesa do prowadzenia szeregu drobnych przedsięwzięć, które nie pasują do profilu jego innych korporacji czy fundacji, a jedno czy dwa nawet nie przynoszą zysków.
– Wydawnictwo John Wilkes Press – podsunął Dan. Earl uniósł brwi.
– Tak, to jedno z nich. Wydają tylko książki związane z okultyzmem i bankrutują co kilka lat, w inne lata tracą kilka dolarów. John Wilkes ma również mały ambitny teatr w Westwood, sieć trzech sklepów sprzedających czekoladki domowego wyrobu, jadłodajnie Burger King i parę innych rzeczy.
– Włącznie z domem, gdzie Boothe trzyma swoją kochankę – dorzuciła Laura.
– Nie jestem pewien, czy uważają za kochankę – odparł Dan z widocznym niesmakiem. – Raczej za domowe zwierzątko… ładną małą samiczkę, którą wyuczono różnych zmyślnych sztuczek.
Dokończyli lunch. Deszcz siekł o szyby.
Melanie wciąż milczała, zagubiona, z pustym spojrzeniem.
– Co teraz? – odezwała się wreszcie Laura.
– Teraz pójdę porozmawiać z Palmerem Boothe’em – oświadczył Dan. – Jeśli nie uciekł jak wszystkie inne szczury.
Zanim zapłacili rachunek i wyszli z restauracji, zdecydowali, że Earl zabierze Laurę i Melanie do kina. Dziewczynka potrzebowała kryjówki na kilka godzin, dopóki Dan nie zdoła porozumieć się z Palmerem Boothe’em osobiście lub telefonicznie, a szukanie schronienia w kolejnym pokoju motelowym stanowiło zbyt przygnębiającą perspektywę. Ani FBI, ani policja – ani nawet zausznicy Boothe’a – nie szukaliby ich w anonimowym multipleksie w centrum handlowym, nie było również praktycznie żadnych szans, że ktoś dostrzeże ich przypadkowo na ciemnej widowni. W dodatku Laura zasugerowała, że odpowiedni film może posłużyć za terapię dla Melanie: czterdziestostopowe obrazy, nienaturalnie jaskrawe kolory i ogłuszający hałas filmu czasami przykuwały uwagę autystycznego dziecka, kiedy nic innego nie pomagało.
Przed restauracją stały automaty z gazetami. Dan zanurkował w deszcz, żeby kupić „Journal” z programem kinowym. Wszyscy zauważyli, jaką ironią było korzystanie z publikacji Palmera Boothe’a, żeby ukryć się przed nim. Wybrali przygodowe fantasy Stevena Spielberga i kino w Westwood. Był to multipleks pokazujący drugi film odpowiedni dla Melanie, więc po filmie Spielberga mogli obejrzeć następny seans i spędzić tam resztę popołudnia oraz wczesny wieczór w razie konieczności. Zamierzali zostać w kinie, dopóki Dan nie znajdzie Boothe’a albo nie zrezygnuje z poszukiwań, po czym miał do nich wrócić i zwolnić Earla.
Wsiedli do samochodu Earla, a Dan wsunął się za nimi na chwilę, bo deszcz wciąż padał z szarego zachmurzonego nieba. Dan powiedział do Laury:
– Musisz coś dla mnie zrobić. Kiedy będziecie w kinie, chcę, żebyś obserwowała Melanie jeszcze uważniej niż dotąd. W żadnym wypadku nie pozwól jej zasnąć. Jeśli zamknie oczy dłużej niż na mgnienie, potrząśnij nią, uszczypnij, zrób wszystko, żeby ją obudzić.
Laura zmarszczyła brwi.
– Dlaczego?
Nie odpowiedział na pytanie, tylko ciągnął:
– A nawet jeśli pozornie nie śpi, tylko jakby zapada w coraz głębszą katatonię, zrób coś, żeby ją sprowadzić do rzeczywistości. Mów do niej, dotykaj jej, zmuś ją, żeby zwróciła na ciebie uwagę. Wiem, że proszę o niełatwą rzecz. Biedne dziecko już i tak jest półprzytomne, więc trudno będzie ocenić, czy odpłynęło trochę dalej, zwłaszcza w ciemnym kinie, ale postaraj się.
– Ty coś wiesz, prawda? – zapytał Earl.
– Może – przyznał Dan.
– Wiesz, co się działo w szarym pokoju.
– Nie wiem. Ale mam pewne… niejasne podejrzenia.
– Co? – Laura wychyliła się z tylnego siedzenia z żałosnym pośpiechem, rozpaczliwie pragnąc zrozumieć sytuację, gorączkowo szukając wiedzy, która rzuci światło na ciężki stan córki, i nawet nie przyszło jej do głowy, że czasami lepiej jest nie wiedzieć niż wiedzieć, że wiedza bywa znacznie okropniejsza od tajemnicy. – Co podejrzewasz? Dlaczego to takie ważne, żeby nie zasnęła, żeby pozostała przytomna?
– Za długo trzeba by wyjaśniać – skłamał Dan. Nie miał pewności, że domyślił się prawdy, więc nie chciał niepotrzebnie martwić Laury. Czuł, że gdyby jej powiedział o swoich podejrzeniach, wpadłaby w jeszcze większą rozpacz. – Muszę jak najszybciej sprawdzić, czy Boothe jest jeszcze w mieście. Ty tylko postaraj się, żeby Melanie była przytomna i rozbudzona.
– Kiedy ona śpi albo wpada w katatonię, staje się bezbronna, prawda? – zgadywała Laura. – W jakiś sposób staje się bardziej bezbronna. Może… może To nawet wyczuwa, kiedy ona śpi, i wtedy po nią przychodzi. Przecież wczorajszej nocy w motelu, kiedy spała, w pokoju zrobiło się zimno i coś przyszło, prawda? A wczoraj wieczorem w domu, kiedy radio było… nawiedzone i kiedy ten wir pełen kwiatów wyłamał drzwi, ona miała zamknięte oczy i… nie spała, ale pogrążyła się w katatonii głębiej niż zwykle. Pamiętasz, Earl? Miała oczy zamknięte i jakby nie zdawała sobie sprawy z tego całego zamieszania. A To w jakiś sposób wiedziało, kiedy osłabła jej czujność, i przyszło, ponieważ była bezbronna.
0 to chodzi? Dlatego nie mogę dopuścić, żeby zasnęła?
– Tak – skłamał Dan. – Częściowo. A teraz naprawdę muszę iść, Lauro.
Chciał dotknąć jej twarzy. Chciał ucałować kąciki jej ust i pożegnać się czule, do czego nie miał prawa. Więc tylko poprosił Earla:
– Pilnuj ich dobrze.
– Jakby były moje własne – obiecał Earl.
Dan wysiadł z samochodu, zatrzasnął drzwi i pognał przez smagany deszczem parking do nieoznakowanego sedana, którego zostawił po drugiej stronie restauracji. Zanim uruchomił silnik i włączył wycieraczki, Earl już wyjechał z parkingu i włączył się w powolny ruch na śliskiej jezdni.
Dan nie wiedział, czy jeszcze kiedyś ich zobaczy.
Delmar, Carrie, Cindy Lakey…
Znienawidzony, niezapomniany, prześladujący go w koszmarach cykl porażek przesunął się przez jego myśli po raz chyba stutysięczny.
Delmar, Carrie, Cindy Lakey… Laura, Melanie.
Nie.
Tym razem nie dopuści do klęski.
Zresztą był chyba jedynym gliniarzem w mieście – jedynym człowiekiem w promieniu tysiąca mil – dostatecznie zafascynowanym morderstwem i mordercami, dostatecznie obeznanym z ich wynaturzoną psychologią i zachowaniem, żeby znaleźć drogę do sedna tej dziwacznej sprawy; może jedynym, który miał szansę na jej rozwiązanie. Wiedział o morderstwie więcej niż większość ludzi, ponieważ myślał o tym więcej niż inni i ponieważ morderstwo odegrało taką ważną rolę w jego życiu osobistym i zawodowym. Rozważania nad tym tematem już dawno doprowadziły go do przygnębiającego wniosku, że w każdym człowieku tkwi potencjalny morderca, więc nie dziwił się, kiedy wykrywał ten potencjał u najmniej podejrzanych osób. I teraz również nie dziwiły go podejrzenia, które nabrały jeszcze bardziej konkretnych kształtów w ciągu ostatnich kilku godzin, chociaż Laurę i Earla na pewno wprawiłyby nie tylko w zdumienie, ale wręcz w przerażenie.
Delmar, Carrie, Cindy Lakey.
Łańcuch porażek kończył się tutaj.
Wprawdzie Dan ze wszystkich sił starał się zachować optymizm, ale odjeżdżał spod restauracji w nastroju równie ponurym jak szary, deszczowy, beznadziejny dzień.
Film Spielberga wszedł na ekrany kilka tygodni przed gwiazdką, a prawie trzy miesiące później wciąż cieszył się dostateczną popularnością, żeby zapełnić w połowie wielką salę w dzień powszedni. Teraz, na pięć minut przed początkiem projekcji, widzowie rozmawiali ściszonymi głosami, śmiali się i poprawiali na krzesłach w radosnym wyczekiwaniu.
Laura, Melanie i Earl zajęli trzy miejsca po prawej stronie sali, w połowie przejścia. Melanie siedziała pomiędzy Laurą a Earlem i wpatrywała się w ogromny pusty ekran z twarzą bez wyrazu, nieruchoma, milcząca, złożywszy bezwładne ręce na kolanach, ale przynajmniej nie spała.
Chociaż w ciemnościach trudniej byłoby obserwować dziewczynkę, Laura niecierpliwie wyczekiwała na chwilę, kiedy światła zgasną i zacznie się film, ponieważ w świetle czuła się obnażona, bezbronna i wystawiona na spojrzenia tych wszystkich obcych ludzi. Wiedziała, że niepotrzebnie martwi się, że ktoś niepowołany zobaczy ich tutaj i sprowadzi kłopoty. FBI, sprzedajni policjanci oraz Palmer Boothe i jego pomocnicy na pewno bardzo chcieli ją znaleźć, co znaczyło, że prowadzili poszukiwania w mieście, a nie chodzili do kina. Tutaj było bezpiecznie. Najlepszym schronieniem na świecie okazało się zwykłe kino w deszczowe popołudnie.
Ale przecież niedawno doszła do wniosku, że nigdzie na świecie nie jest już bezpiecznie.
Dan zdecydował, że w przypadku Palmera Boothe’a najskuteczniejsze będzie działanie na siłę, na bezczelnego i z zaskoczenia. Prosto z restauracji pojechał więc do budynku „Journala” na Wilshire Boulevard, zaledwie kilka przecznic na wschód od punktu, w którym Beverly Hills ustępują przed potężnymi ośmiornicowymi mackami miasta Los Angeles. Nie wiedział nawet, czy Boothe jest jeszcze w mieście, nie mówiąc o biurze, ale od czegoś musiał zacząć.
Zaparkował w podziemnym garażu pod budynkiem i wjechał windą na osiemnaste piętro, gdzie wszyscy dyrektorzy komunikacyjnego imperium „Journala” – które obejmowało dziewiętnaście innych gazet, dwa czasopisma, trzy rozgłośnie radiowe i dwie stacje telewizyjne – mieli swoje biura. Winda otworzyła się na westybul z pluszowymi meblami, grubym do kostek dywanem i dwoma oryginalnymi olejami Rothki na ścianach.
Mimowolnie będąc pod wrażeniem faktu, że te dwa obrazy w prostych ramach stanowiły dzieła sztuki wartości czterech do pięciu milionów dolarów, Dan nie potrafił wśliznąć się w rolę Detektywa – Postrachu Zabójców tak gładko i kompletnie, jak sobie zaplanował. Niemniej posłużył się swoją legitymacją i autorytetem, żeby ominąć uzbrojoną ochronę oraz chłodno uprzejme i maksymalnie sprawne recepcjonistki.
Grzeczny młody człowiek, wyglądający na sekretarza zarządu, kierownika stażystę albo ochroniarza – albo na wszystkich trzech naraz – zjawił się na wezwanie recepcjonistki. Poprowadził Dana długim korytarzem, tak cichym, jakby znajdował się w przestrzeni kosmicznej pomiędzy odległymi gwiazdami, a nie w środku ruchliwego miasta. Korytarz kończył się w kolejnej sali recepcji, luksusowo wyposażonej komorze dekompresyjnej przed sanctum sanctorum samego komandora gwiazdolotu, Palmera Boothe’a.
Młody człowiek przedstawił Dana pani Hudspeth, sekretarce Boothe’a, po czym odszedł. Pani Hudspeth była przystojną, elegancką siwowłosą damą w śliwkowym dżersejowym kostiumie i pastelowej bluzce ze śliwkową kokardą na szyi. Chociaż wysoka, szczupła, dystyngowana i najwyraźniej dumna ze swojej pozycji, była również szybka i sprawna; ten rzeczowy aspekt jej osobowości przypomniał Danowi niejaką Irmatrudę Gelkenshettle.
– Och, poruczniku – powiedziała – tak mi przykro, ale pana Boothe’a nie ma w tej chwili w budynku. Rozminął się pan z nim tylko o pięć minut. Musiał jechać na spotkanie. Jest dzisiaj strasznie zajęty, zresztą jak co dzień, pan rozumie.
Dan zaniepokoił się słysząc, że Boothe pracuje jak zwykle. Jeśli jego teoria była słuszna, jeśli prawidłowo odgadł tożsamość Tego, Palmer Boothe powinien drżeć o własne życie, powinien uciekać albo zabarykadować się w podziemiach ufortyfikowanego zamku, najlepiej w Tybecie czy w Alpach szwajcarskich, czy w jakimś innym odległym, trudno dostępnym zakątku świata. Jeżeli Boothe uczestniczył w spotkaniach i podejmował decyzje jak co dzień, to oznaczało, że się nie bał, a skoro się nie bał, widocznie teoria Dana na temat szarego pokoju była błędna.
– Koniecznie muszę porozmawiać z panem Boothe’em. To pilna sprawa. Można nawet powiedzieć, że to kwestia życia lub śmierci – powiedział do pani Hudspeth.
– No, oczywiście on również bardzo chciałby z panem porozmawiać – zapewniła pani Hudspeth. – To wyraźnie wynikało z jego wiadomości.
Dan zamrugał.
– Z jakiej wiadomości?
– Czy nie dlatego pan przyszedł? Nie otrzymał pan wiadomości, którą panu zostawił w pańskiej komendzie okręgowej?
– W wydziale East Valley?
– Tak, dzwonił dzisiaj z samego rana, zależało mu na spotkaniu z panem. Ale pana jeszcze nie było. Próbowaliśmy w domu, ale nikt nie odpowiadał.
– Nie wróciłem dzisiaj do East Valley – wyjaśnił Dan. – Nie otrzymałem żadnej wiadomości. Przyszedłem tutaj, bo muszę jak najszybciej porozmawiać z panem Boothe’em.
– Och, wiem, że on podziela pańskie pragnienie – oznajmiła pani Hudspeth. – Właśnie mam tutaj kopię jego rozkładu zajęć na dzisiaj… gdzie będzie i o jakiej godzinie… i prosił mnie, żebym udostępniła ją panu, jeśli pan się zjawi. Nalegał, żeby pan spróbował spotkać się z nim w dogodnym miejscu i czasie.
W porządku. To już lepiej. Boothe jednak był zdesperowany, tak zdesperowany, że miał nadzieję albo przekupić Dana, albo namówić do pośredniczenia pomiędzy sobą a tym szczególnym diabłem, który ścigał ludzi z szarego pokoju. Nie uciekał ani nie ukrywał się w jakimś zagranicznym porcie, ponieważ doskonale wiedział, że ucieczka ani kryjówka nic nie pomogą. Prowadził interesy jak zwykle, ponieważ alternatywa – gapienie się w ścianę i czekanie na To – była po prostu nie do przyjęcia.
Pani Hudspeth podeszła do ogromnego henredonowskiego biurka, otworzyła skórzany folder i wyjęła pierwszy arkusz papieru – rozkład dnia szefa. Przejrzała go i powiedziała:
– Niestety nie złapie go pan tam, gdzie jest teraz, a potem przez jakiś czas będzie się przemieszczał… oczywiście limuzyną… więc chyba najwcześniej może pan spotkać się z nim o czwartej.
– To dopiero za godzinę i kwadrans. Na pewno nie mogę go złapać wcześniej?
– Niech pan sam zobaczy. – Podała mu rozkład zajęć. Miała rację. Gdyby jeździł po mieście za Boothe’em, nigdy nie zdążyłby go dogonić: wydawca był zajętym człowiekiem. Lecz według rozkładu o czwartej powinien być w domu.
– Gdzie on mieszka?
Zapisał sobie adres w Bel Air, który podała pani Hudspeth.
Kiedy skończył pisać, zamknął notesik i podniósł wzrok, przyglądała mu się uważnie. W jej oczach błyszczała powściągana ciekawość. Widocznie zdawała sobie sprawę, że dzieje się coś niezwykłego, ale Boothe tym razem nie dopuścił jej do sekretu, więc musiała przywołać na pomoc całą dystynkcję i opanowanie, żeby nie wyciągać z Dana informacji. Ponadto zżerał ją lęk, który do tej pory ukrywała, teraz jednak wypłynął na powierzchnię niczym rozdęty trup topielca, wynurzający się z mrocznej głębi. Niepokój tej miary mogła odczuwać tylko wtedy, kiedy wiedziała, że sam Boothe czegoś się lęka, on zaś pozwoliłby jej dostrzec własne obawy tylko wtedy, jeśli nie potrafił ich ukryć. Twardy, sprytny biznesmen nie może ukryć własnych emocji tylko wtedy, jeśli graniczą z paniką.
Młody kierownik – albo ludzki odpowiednik psa obronnego – wrócił i odprowadził Dana z powrotem do recepcji. Uzbrojony strażnik wciąż stał czujnie obok wind.
Piękna, lecz zimna recepcjonistka stukała z wielką szybkością na klawiaturze komputera. W wyciszonej akustyce pokoju niemal bezgłośne klawisze wydawały miękkie kliknięcia, które kojarzyły się Danowi z brzękiem kostek lodu w szklance.
Film rozpoczął się przed dziesięcioma minutami, ku wielkiej uldze Laury, ponieważ teraz byli równie anonimowi jak inne niewyraźne sylwetki widzów, rozparte w fotelach z wysokimi oparciami.
Melanie patrzyła przed siebie z takim samym wyrazem twarzy jak wcześniej, przed rozpoczęciem projekcji. Odblask z ekranu rozświetlał jej twarz. Zniekształcone odbicia klatek filmu przesuwały się po jej rysach i barwiły jej policzki sztucznym, przelotnym rumieńcem, ale przez resztę czasu w tym dziwnym oświetleniu wydawała się jeszcze bledsza niż zwykle.
Przynajmniej nie śpi, pomyślała Laura.
A potem zastanowiła się, co takiego wiedział Dan Haldane. Więcej niż jej powiedział. Tego była pewna.
Siedzący po drugiej stronie dziewczynki Earl Benton sięgnął pod marynarkę i ukradkiem upewnił się, czy rewolwer tkwi w kaburze pod pachą i czy daje się gładko wyciągnąć. Laura zauważyła, że sprawdzał broń dwukrotnie jeszcze przed początkiem filmu; wiedziała, że sprawdzi ponownie za kilka minut. Ten nerwowy odruch u człowieka, który zazwyczaj nie zachowywał się w taki sposób, wymownie świadczył o jego zaniepokojeniu.
Oczywiście, gdyby To odnalazło ich w kinie i gdyby wreszcie postanowiło zabrać Melanie, nawet najszybszy rewolwerowiec świata nie mógłby jej obronić.
Mając godzinę i kwadrans wolnego czasu do spotkania z Palmerem Boothe’em w Bel Air, Dan postanowił wpaść na posterunek w Westwood, gdzie poprzedniego wieczoru wniesiono oskarżenie przeciwko Wexlershowi i Manuellowi. Dwóch detektywów zatrzymano wyłącznie na podstawie zaprzysiężonego oświadczenia Earla Bentona, więc Dan chciał dołożyć własne zeznanie jako następną kłódkę na drzwiach ich celi. Zostawił Rossa Mondale’a w przeświadczeniu, że nie oskarży Wexlersha i Manuella o napaść z usiłowaniem zabójstwa, obiecał nawet, że Earl wycofa swoje zarzuty po kilku dniach, kiedy obie McCaffrey będą bezpieczne, ale kłamał. Jeżeli nie osiągnie nic więcej w tej sprawie, jeżeli nie zdoła uratować Laury i Melanie, przynajmniej zobaczy Wexlersha i Manuella za kratkami i Rossa Mondale’a zniszczonego.
Na posterunku oficer prowadzący sprawę, niejaki Herman Dorft, ucieszył się na widok Dana. Jednego tylko pragnął bardziej niż zeznania Dana, mianowicie zeznania Laury McCaffrey. Zmartwiła go wiadomość, że doktor McCaffrey będzie nieosiągalna w najbliższej przyszłości. Zabrał Dana do małego pokoju przesłuchań z poobijanym biurkiem, terminalem komputerowym, stołem i pięcioma krzesłami. Zaproponował, że dostarczy albo stenografa, albo magnetofon.
– Znam ten tryb postępowania tak dobrze – powiedział Dan – że wolałbym sam spisać zeznanie. Skorzystam z komputera, jeśli pan pozwoli.
Herman Dorft usłużnie zostawił Dana samego z komputerem, z ostrym jarzeniowym światłem i bębnieniem deszczu o dach, z gryzącym odorem stęchłego dymu papierosowego, który osiadł na ścianach cienką żółtawą warstwą od czasu ostatniego malowania.
Dwadzieścia minut później Dan właśnie skończył pisać zeznanie i chciał poszukać policyjnego notariusza, w którego obecności zamierzał podpisać tekst, kiedy drzwi się otwarły i Michael Seames, agent FBI, wkroczył do środka.
– Witam – powiedział.
Zdaniem Dana poszczególne części ciała Seamesa nadal nie pasowały do siebie: miał twarz trzydziestolatka, ale pochylone ramiona i sztywne ruchy upodabniały go do długoletniego klienta opieki społecznej.
– Szukałem pana, Haldane.
– Dobry dzień na ryby, hę? – rzucił Dan i wstał.
– Gdzie są pani McCaffrey i Melanie? – zapytał Seames.
– Trudno uwierzyć, że jeszcze kilka lat temu wszyscy martwili się suszą. Teraz co roku zima jest bardziej deszczowa.
– Dwaj detektywi oskarżeni o usiłowanie zabójstwa, policja pogwałciła prawa obywateli, potencjalne naruszenie bezpieczeństwa narodowego… teraz Biuro ma mnóstwo powodów, żeby wkroczyć w tę sprawę, Haldane.
– Osobiście buduję sobie arkę – zakończył Dan, wziął wydrukowane zeznanie i ruszył do drzwi.
Seames nie ustąpił mu z drogi.
– I wkroczyliśmy. Nie jesteśmy już tylko obserwatorami. Skorzystaliśmy z prawa federalnej jurysdykcji przy tych zabójstwach.
– Bardzo słusznie – pochwalił Dan.
– Pan oczywiście ma obowiązek współpracować z nami.
– Z góry się cieszę – zapewnił Dan, marząc, żeby Seames wyniósł się wreszcie do diabła.
– Gdzie są pani McCaffrey i Melanie? – powtórzył agent.
– Pewnie w kinie.
– Do cholery, Haldane…
– W taką paskudną pogodę raczej nie poszły na plażę ani do Disneylandu, ani na piknik do parku Griffitha, więc czemu nie do kina?
– Zaczynam myśleć, że jesteś zwykły gnojek, Haldane.
– No, pocieszyło mnie przynajmniej, że pan zaczyna myśleć.
– Kapitan Mondale ostrzegał mnie przed panem.
– Och, proszę tego nie traktować poważnie, agencie Seames. Ross lubi sobie pożartować.
– Pan przeszkadza…
– Nie, to pan przeszkadza – przerwał mu Dan. – Pan mi nie daje przejść.
Przepchnął się obok Seamesa i wyszedł. Agent FBI ruszył za nim korytarzem do ruchliwego pokoju operacyjnego, gdzie Dan znalazł notariusza.
– Haldane, pan nie może ich chronić w pojedynkę. Jeśli pan się upiera przy takim rozwiązaniu, one w końcu zostaną porwane albo zabite i to pan będzie odpowiedzialny.
Podpisując zeznanie w obecności notariusza, Dan odpowiedział:
– Możliwe. Może zostaną zabite. Ale jeśli przekażę je panu, na pewno zostaną zabite.
Seames wytrzeszczył na niego oczy.
– Czy pan sugeruje, że ja… że FBI… że rząd gotów jest zamordować małą dziewczynkę? Dlatego że mogła uczestniczyć w rosyjskim lub chińskim projekcie badawczym? Albo dlatego że uczestniczyła w jednym z naszych projektów i teraz wie za dużo, więc chcemy ją uciszyć, zanim sprawa nabierze rozgłosu? Tak pan uważa?
– Coś takiego przyszło mi do głowy.
Kipiąc oburzeniem, prawdziwym albo doskonale udawanym, Seames przeszedł za Danem do następnego biurka, gdzie Herman Dorft popijał czarną kawę i przeglądał teczkę ze zdjęciami zatrzymanych.
– Zwariował pan, Haldane, czy jak? – zapytał, jąkając się ze złości.
– Czy jak.
– Jesteśmy rządem, na litość boską. Rządem Stanów Zjednoczonych.
– Gratuluję.
– To nie Chiny, gdzie rząd co noc puka do kilkuset drzwi i kilkuset ludzi znika bez śladu.
– Ilu znika tutaj? Dziesięciu na noc? Od razu mi ulżyło.
– To nie jest Iran, Nikaragua czy Libia. Nie jesteśmy zabójcami. Mamy chronić obywateli.
– Czy ta wzruszająca mowa ma jakiś podkład muzyczny? Powinna mieć, ale nic nie słyszę.
– Nie mordujemy ludzi – oświadczył bezbarwnie Seames. Podając Dorftowi swoje poświadczone zeznanie, Dan rzucił w stronę Seamesa:
– No dobrze, więc sam rząd, sama instytucja rządu w tym kraju nie zabija ludzi w ramach prowadzonej polityki… najwyżej podatkami i biurokracją. Ale rząd składa się z pojedynczych osób i pańska agencja składa się z pojedynczych osób, i niech pan mi nie wmawia, że żadna z tych osób nie mogłaby zamordować obu McCaffrey w zamian za pieniądze lub korzyści polityczne, przez źle pojęty idealizm czy z tysiąca innych powodów. Niech pan mi nie wmawia, że w waszej agencji są same świętoszki i żaden z nich nigdy nawet nie pomyślał o morderstwie, bo pamiętam Waco w Teksasie i rodzinę Weaverów w Idaho, i wiele innych przypadków nadużycia władzy przez Biuro, agencie Seames.
Zaskoczony Dorft podniósł na nich wzrok, a Seames gwałtownie potrząsnął głową i powiedział:
– Agenci FBI są…
– Ofiarni, wyszkoleni i na ogół cholernie dobrzy w swojej robocie – dokończył Dan. – Ale nawet najlepsi z nas są zdolni do popełnienia morderstwa, panie Seames. Nawet ci, którzy budzą największe zaufanie… nawet najbardziej łagodni, najbardziej niewinni ludzie. Proszę mi wierzyć, ja wiem. Wiem wszystko o morderstwach, o mordercach wśród nas, o mordercach w nas. Więcej niż chciałbym wiedzieć. Matki mordują własne dzieci. Mężowie upijają się i mordują swoje żony, a czasami nawet nie muszą się upijać, tylko cierpią na niestrawność, a czasami nawet nie potrzeba niestrawności. Zwykłe sekretarki mordują swoich niewiernych kochanków. Zeszłego lata tutaj w L.A., w najgorętszy dzień lipca, zwykły komiwojażer zamordował sąsiada z powodu kłótni o pożyczoną kosiarkę. Pokręcony z nas gatunek, Seames. Chcemy dobrze, chcemy postępować przyzwoicie wobec siebie nawzajem i próbujemy, Bóg widzi, że próbujemy, ale tkwi w nas ta skaza, ta ciemność i musimy z nią walczyć w każdej minucie, walczyć, żeby ciemność nie urosła i nie opanowała nas, i walczymy, ale czasami przegrywamy. Mordujemy z zazdrości, chciwości, żądzy, pychy… z zemsty. Polityczni idealiści wpadają w morderczy szał i zamieniają życie w piekło na ziemi dla tych samych ludzi, którym chcieli dać lepsze życie. Nawet najlepszy rząd, jeśli jest dostatecznie wielki, roi się od idealistów, którzy z czystym sumieniem zakładaliby obozy koncentracyjne, gdyby tylko dostali szansę. Religijni zapaleńcy zabijają się nawzajem w imię Boga. Gospodynie domowe, pastorzy, biznesmeni, hydraulicy, pacyfiści, poeci, lekarze, prawnicy, babcie i nastolatki… wszyscy mogą popełnić morderstwo, wystarczy odpowiednia chwila, nastrój i motyw. A najmniej należy ufać tym, którzy twierdzą, że są całkowicie pokojowo usposobieni, że absolutnie nie uznają przemocy, ponieważ albo kłamią i czekają tylko na dogodną okazję… albo są niebezpiecznie naiwni i nie znają samych siebie. Teraz, widzi pan, dwie osoby, na których mi zależy… które chyba są dla mnie najważniejsze na świecie… znajdują się w niebezpieczeństwie i nie powierzę ich życia nikomu prócz siebie. Wykluczone. Nie ma mowy. Koniec tematu. A każdy, kto wejdzie mi w drogę, kto chce mi przeszkodzić w chronieniu obu McCaffrey, dostanie takiego kopa, że dupa mu wyjdzie między łopatkami. Co najmniej. A każdy, kto spróbuje je skrzywdzić, choćby tknąć je palcem… no, takiego skurwysyna załatwię na amen. Nie wątpię w to, Seames, ponieważ nie mam żadnych złudzeń co do swoich własnych morderczych skłonności.
Roztrzęsiony, odszedł od biurka i ruszył do drzwi, które wychodziły na parking za posterunkiem. Po drodze zauważył, że w pokoju panuje cisza i że wszyscy na niego patrzą. Zorientował się, że mówił nie tylko z gniewem i pasją, ale również podniesionym głosem. Czuł, że ma gorączkę. Twarz miał spoconą. Ludzie schodzili mu z drogi.
Dotarł do drzwi i położył już rękę na klamce, zanim Michael Seames doszedł do siebie po tym emocjonalnym wybuchu i pospieszył za nim.
– Czekaj, Haldane, na rany Chrystusa, w ten sposób nic nie zdziałasz. Nie możesz odgrywać Samotnego Jeźdźca. Zastanów się, człowieku! Ośmiu ludzi zginęło przez dwa dni, dlatego ta cholerna sprawa jest za wielka, żeby…
Dan zdjął rękę z klamki, obrócił się gwałtownie do Seamesa i przerwał mu:
– Ośmiu? Tak pan powiedział? Ośmiu zabitych? Dylan McCaffrey, Willy Hoffritz, Cooper, Rink i Scaldone. Razem pięciu. Nie ośmiu. Tylko pięciu.
– Co zaszło od wczorajszej nocy? – zapytał ostro Dan. – Kto jeszcze zginął oprócz Scaldonego?
– Nie wie pan?
– Kto jeszcze? – powtórzył Dan.
– Edwin Koliknikow.
– Przecież on uciekł. Wyjechał do Las Vegas. Seames wpadł w furię.
– Pan wiedział o Koliknikowie? Pan wiedział, że był wspólnikiem Hoffritza w tej sprawie szarego pokoju?
– Tak.
– Nic nie wiedzieliśmy, dopóki nie zginął, na litość boską! Pan zataja informacje istotne dla śledztwa, Haldane, i gówno mnie obchodzi, że pan jest policjantem!
– Co się stało z Koliknikowem?
Seames opowiedział o spektakularnej publicznej egzekucji w kasynie w Vegas.
– Zupełnie jak poltergeist – oznajmił agent. – Coś niewidzialnego. Nieznana, niepojęta moc, która przeniknęła do kasyna i pobiła Koliknikowa na śmierć na oczach setek świadków! Teraz nie ma już wątpliwości, że Hoffritz i Dylan McCaffrey pracowali nad czymś bardzo istotnym dla obronności, a my bezwzględnie musimy się dowiedzieć, co to było.
– Macie jego papiery, dzienniki i zapisy z domu w Studio City…
– Mieliśmy – sprostował Seames. – Ale cokolwiek sprzątnęło w kasynie Koliknikowa, dotarło również do dowodów zebranych w tej sprawie i spaliło wszystkie papiery McCaffreya…
– Co? Kiedy to się stało? – zapytał zdumiony Dan.
– Wczoraj w nocy. Pieprzony samozapłon, kurwa – warknął Seames.
Widocznie Seames balansował na granicy ślepej furii, ponieważ agenci federalni zwykle nie rzucają mięsem w miejscach publicznych. Takie zachowanie niekorzystnie wpływało na wizerunek, a dla fedziów wizerunek liczył się nie mniej niż praca.
– Powiedział pan ośmiu – przypomniał Dan. – Ośmiu zabitych. Kto jeszcze oprócz Koliknikowa?
– Dzisiaj rano znaleziono martwego Howarda Renseveera w jego domku narciarskim w górach Mammoth. Pewnie pan już wiedział o Renseveerze.
– Nie – skłamał Dan z obawy, że prawda rozwścieczy agenta do tego stopnia, że aresztuje detektywa. – Harold Renseveer?
– Howard – poprawił Seames sarkastycznym tonem, jakby wciąż podejrzewał, że Dan doskonale zna to nazwisko. – Następny wspólnik Willy’ego Hoffritza i Dylana McCaffreya. Widocznie tam się ukrywał. Ludzie w sąsiednim domku, niżej na zboczu, usłyszeli krzyki w nocy i wezwali szeryfa. Zastali jatki, kiedy dotarli na miejsce. I z Renseveerem był ktoś jeszcze. Sheldon Tolbeck.
– Tolbeck? Kto to jest? – zapytał Dan, udając głupiego, żeby chronić własną skórę.
– Następny naukowiec psycholog, który współpracował z Hoffritzem i McCaffreyem. Siady wskazują, że Tolbeck był w chacie, kiedy to coś… ta moc, czymkolwiek jest, pojawiła się i zaczęła tłuc Renseveera. Tolbeck uciekł do lasu. Jeszcze go nie odnaleziono. Pewnie nigdy go nie znajdą, ale jeśli tak… no, w tych okolicznościach możemy najwyżej życzyć mu, żeby zamarzł na śmierć.
To było straszne. Okropne. Najgorsze.
Dan wiedział, że czas ucieka, ale nie zdawał sobie sprawy, że ucieka tak szybko, niczym powódź wylewająca się przez wyrwę w tamie. Myślał, że zostało jeszcze do załatwienia co najmniej pięciu konspiratorów z szarego pokoju, zanim To zwróci uwagę na Melanie. Wyobrażał sobie, że te egzekucje zajmą jeszcze dzień lub dwa, a on zdąży sprawdzić swoje podejrzenia na długo przed usunięciem ostatnich konspiratorów i znajdzie sposób, żeby w porę położyć kres mordom i uratować Melanie. Przypuszczał nawet, że zdąży ocalić jednego czy dwóch spośród tych amoralnych manipulatorów, chociaż nie zasługiwali na ocalenie. Teraz jednak szansę ratunku skurczyły się gwałtownie. Zginęło trzech następnych. O ile wiedział, pozostało dwóch konspiratorów: Albert Uhlander, pisarz, i Palmer Boothe. Jak tylko To ich wykończy, zaatakuje Melanie z jeszcze większą furią. Rozedrze ją na strzępy. Rozbije na kawałeczki jej czaszkę, wytłucze z mózgu ostatni przebłysk życia, zanim wreszcie ją uwolni. Tylko Boothe i Uhlander stali pomiędzy dziewczynką a śmiercią. A przecież nawet w tej chwili wydawca lub autor – lub obaj – mogli umierać w bezlitosnym uścisku swego niewidzialnego, lecz potężnego wroga.
Dan odwrócił się od Seamesa, szarpnął drzwi i wyskoczył na parking, gdzie lodowaty wiatr, ulewny deszcz i gęsta mgła pracowicie negowały standardowy pocztówkowy wizerunek południowej Kalifornii. Z chlupotem przebiegł przez kałuże, woda nalała mu się do butów.
Usłyszał, że Seames go woła, ale nie zatrzymał się ani nie odpowiedział. Przemoczony i drżący wsiadł do samochodu, obejrzał się i zobaczył, że agent stoi w otwartych drzwiach posterunku. Z tej odległości twarz Seamesa jakby się postarzała; teraz bardziej pasowała do siwych włosów.
Wyjeżdżając z parkingu na ulicę, Dan dziwił się, że Seames go wypuścił. Ostatecznie w grę wchodziła duża stawka, może nawet śmiertelnie poważne kwestie bezpieczeństwa narodowego; osiem osób zginęło i FBI oficjalnie wkroczyło w sprawę. Seames miał prawo go zatrzymać; właściwie zaniedbał swoje obowiązki, skoro pozwolił mu odejść.
Dan oczywiście cieszył się z wolności, ponieważ koniecznie musiał porozmawiać z Palmerem Boothe’em jak najszybciej, cholernie szybko. Życie Melanie wisiało na włosku, a czas niczym nieubłagany nóż stopniowo przecinał tę cieniutką niteczkę.
Delmar, Carrie. Cindy Lakey…
Nie.
Nie tym razem.
Uratuje tę kobietę, to dziecko. Nie poniesie kolejnej klęski.
Przejechał przez Westwood, dotarł do Wilshire, skręcił w lewo, w stronę Bulwaru Westwood, który prowadził do Bulwaru Zachodzącego Słońca i wjazdu do Bel Air. Zjawi się w domu Boothe’a przed czasem, ale może Boothe również wróci wcześniej.
Minął trzy przecznice, zanim mu zaświtało, że Michael Seames na pewno kazał umieścić pluskwę w jego samochodzie, kiedy Dan na posterunku przygotowywał swoje zeznanie przeciwko Wexlershowi i Manuellowi. Dlatego nie zatrzymano go na przesłuchanie ani nie aresztowano za utrudnianie pracy agentowi federalnemu. Seames zorientował się, że najszybciej znajdzie Laurę i Melanie McCaffrey, jeśli pozwoli Danowi zaprowadzić się do celu.
Kiedy światło zmieniło się na czerwone, Dan zahamował i kilkakrotnie zerknął we wsteczne lusterko. Panował duży ruch. Wytropienie ogona będzie niełatwe i czasochłonne, a przecież zostało tak niewiele cennego czasu. Poza tym śledzący niekoniecznie musieli za nim jechać; jeśli podłożyli mu pluskwę, jeśli prowadzili elektroniczny pościg, mogli siedzieć w samochodzie kilka przecznic dalej i obserwować jego trasę na podświetlonym schemacie, nałożonym na komputerowo wygenerowany plan ulic.
Musiał ich zgubić.
Nie jechał jeszcze na spotkanie z Laurą McCaffrey, ale nie chciał również, żeby śledzono go do domu Boothe’a. Gospodarz nie ucieszy się na widok bandy agentów FBI depczących Danowi po piętach. Co więcej, jeśli Boothe zacznie mówić, Dan wolałby, żeby nikt nie słyszał wyznań wydawcy, ponieważ gdyby Melanie jakimś cudem przeżyła, te informacje zostałyby użyte przeciwko niej. Wówczas nie miałaby żadnej nadziei na wyleczenie z autyzmu, żadnych szans na powrót do normalnego życia.
Zresztą i tak pozostało jej niewiele nadziei, najwyżej iskierka. Zadanie Dana polegało na chronieniu tej iskierki i rozdmuchaniu jej w płomień.
Światła uliczne zmieniły się na zielone.
Zawahał się, niepewny, w którą stronę skręcić, w jaki sposób pozbyć się ogona.
Delmar, Carrie, Cindy Lakey…
Spojrzał na zegarek.
Serce mu waliło.
Cichutkie tykanie zegarka, łomotanie serca i bębnienie deszczu o karoserię zlały się w jeden metronomiczny dźwięk, jakby cały świat zmienił się w bombę z czasowym zapalnikiem, która zaraz wybuchnie.
Oczy Melanie śledziły akcję na ekranie. Nie wydała żadnego dźwięku i ani razu nie zmieniła pozycji w fotelu, lecz jej oczy poruszały się, co stanowiło dobry znak. Zaledwie kilka razy przez ostatnie dwa dni Laura widziała, że córka rzeczywiście na coś patrzy. Prawie przez godzinę ruchy gałek ocznych świadczyły, że film wciągnął dziewczynkę, a przynajmniej po raz pierwszy od dłuższego czasu skupiła uwagę na świecie zewnętrznym. Czy śledziła akcję, czy po prostu fascynowały ją jaskrawe obrazy, to nie miało znaczenia. Najważniejsze, że muzyka, kolor i filmowy artyzm Spielberga – pełne fantazji sceny, archetypiczne postacie i śmiałe operowanie kamerą – dokonały tego, co nie udało się nikomu innemu: wywabiły dziecko z psychicznej izolacji, którą samo sobie narzuciło.
Laura wiedziała, że nie będzie żadnego cudownego ozdrowienia, żadnej samoczynnej remisji autyzmu z powodu zwykłego filmu. Ale zrobiły pierwszy krok, chociaż niewielki.
Jednocześnie zainteresowanie Melanie filmem ułatwiało Laurze obserwację córki i pilnowanie, żeby nie zasnęła. Dziewczynka nie zdradzała żadnych oznak senności ani powrotu do głębokiej katatonii.
Dan jeździł tam i z powrotem przez Westwood, skręcał w kolejne ulice. Za każdym razem, kiedy zatrzymywał się na czerwonym świetle, przełączał bieg na parkowanie, wysiadał i pospiesznie przeszukiwał jeden mały fragment karoserii sedana, żeby zlokalizować przenośny nadajnik, który FBI musiało gdzieś przyczepić do pojazdu. Mógł stanąć przy krawężniku i metodycznie obejrzeć cały samochód od początku do końca, wtedy jednak śledzący agenci dogonią go i zobaczą, co robi. Jeżeli odkryją, że podejrzewa podstęp, nie będą czekać spokojnie, żeby znalazł pluskwę, pozbył się jej i wyniknął się pościgowi; na pewno aresztują go i zabiorą z powrotem do Michaela Seamesa. Więc na pierwszych światłach gorączkowo sprawdził pod lewym przednim zderzakiem i na kole wokół całej opony, szukając po omacku przymocowanego magnetycznie pudełka wielkości paczki papierosów. Na następnym postoju sprawdził lewe tylne koło; podczas dwóch kolejnych postojów przebiegł na prawą stronę samochodu i pomacał pod tamtymi zderzakami. Wiedział, że inni kierowcy gapią się na niego, ale ponieważ kluczył zygzakiem przez przypadkowo wybrane ulice, żaden nie jechał za nim dłużej niż przez dwa skrzyżowania, więc żaden nie zdążył pomyśleć, że takie zachowanie jest nie tylko dziwaczne czy ekscentryczne, ale wręcz podejrzane.
Wreszcie przed znakiem stopu na skrzyżowaniu w osiedlu mieszkaniowym, dwie przecznice na wschód od Hillgate i na południe od Bulwaru Zachodzącego Słońca, gdzie w zasięgu wzroku nie widział innych samochodów, a deszcz przylepiał mu włosy do czaszki i kapał za kołnierz marynarki, pod tylnym zderzakiem znalazł to, czego szukał. Oderwał pluskwę, wrzucił ją w kolczasty żywopłot na frontowym podwórzu przed wielkim bladożółtym hiszpańskim domem, ponownie usiadł za kierownicą, zatrzasnął drzwi i odjechał pełnym gazem. Przez następne skrzyżowania ciągle spoglądał we wsteczne lusterko z obawy, że agenci podjechali bliżej i widzieli, jak wyrzucał pluskwę, i teraz go nie spuszczają z oka. Ale nikt go nie ścigał.
Miał przemoczone buty i nogawki spodni, mnóstwo wody nakapało mu za kołnierz, kiedy schylał się i wykręcał, żeby dosięgnąć różnych zakamarków karoserii. Zęby mu szczękały, przechodziły go fale dreszczy.
Podkręcił ogrzewanie w samochodzie do najwyższego poziomu. Ale to był tani miejski gruchot i nawet kiedy wyposażenie działało, nie działało dobrze. Nawiew dmuchnął mu w twarz ciepławym, wilgotnym, lekko cuchnącym powietrzem, jakby samochód miał nieświeży oddech. Dan dygotał przez całą drogę na wzgórza Bel Air, dygotał, kiedy krążył splątaną siecią bardzo prywatnych uliczek i kiedy wreszcie znalazł posiadłość Boothe’a przy uliczce najdalszej i najbardziej zacisznej.
Za rzędem masywnych sosen i dębów, niemal równie potężnych jak iglaste olbrzymy, wznosił się ceglany mur barwy starej krwi, mierzący od siedmiu do ośmiu stóp wysokości, kryty czarnym łupkiem i uwieńczony czarnymi żelaznymi szpikulcami. Mur był tak długi, jakby otaczał teren jakiejś instytucji – uniwersytetu, szpitala, muzeum – nie prywatnej rezydencji. Wkrótce jednak Dan dotarł do miejsca, gdzie ceglane fortyfikacje zakręcały łukiem po obu stronach podjazdu, prowadziły wzdłuż niego na odcinku dwudziestu stóp i kończyły się wspaniałą żelazną bramą.
Krzyżujące się pręty bramy miały dwa cale grubości. Cała konstrukcja, flankowana i zwieńczona misternie kutymi żelaznymi wolutami oraz fleursdelis, wyglądała pięknie, elegancko i imponująco – i dość solidnie, żeby wytrzymać każde bombardowanie.
Przez chwilę Dan myślał, że będzie musiał wyjść na deszcz i szukać guzika domofonu, ale potem zauważył budkę strażnika, zręcznie ukrytą w łukowej krzywiźnie muru. Strażnik w kaloszach i szarej pelerynie z naciągniętym kapturem wyszedł zza ceglanej ścianki, która maskowała drzwi do jego małego królestwa; dopiero teraz Dan zauważył okrągłe okno, przez które strażnik widział nadjeżdżającego sedana.
Mężczyzna podszedł prosto do samochodu, zapytał, w czym może pomóc, sprawdził tożsamość Dana i poinformował go, że jest oczekiwany.
– Otworzę bramę, poruczniku. Niech pan jedzie głównym podjazdem i zaparkuje na kręgu przed frontem domu.
Dan podniósł szybę, a strażnik wrócił do budki. Po chwili kolosalne skrzydła bramy rozwarły się do wewnątrz z majestatycznym wdziękiem. Przejeżdżając pomiędzy nimi, Dan doznał dziwacznego, wręcz fantastycznego wrażenia, że rezydencja nie znajduje się w tym samym świecie, który znał, tylko w innym, lepszym wymiarze; brama strzegła magicznego portalu, który przenosił człowieka do krainy dziwów i cudów.
Posiadłość Boothe’a zajmowała jakieś osiem do dziesięciu akrów i z pewnością należała do największych w Bel Air. Podjazd wznosił się łagodnie, po czym zakręcał w lewo przez doskonale utrzymane tereny parkowe. Dom, zbudowany w miejscu, gdzie podjazd tworzył koło, wyglądał tak, jakby mógł tam zamieszkać Bóg – gdyby wystarczyło Mu pieniędzy. Przypominał jedną z tych magnackich siedzib w filmach umiejscowionych w Anglii, jak „Rebeka” czy „Odwiedziny w Brideshead”: ogromna ceglana bryła z granitowymi narożnikami i parapetami okien, trzypiętrowa, z mansardowym dachem o licznych szczytach, krytym czarnymi łupkowymi dachówkami, z częściowo widocznymi skrzydłami i całkiem niewidocznymi skrzydłami, które wyrastały pod rozmaitymi kątami z frontowej części budynku. Dwanaście stopni pod portykiem prowadziło do zabytkowych podwójnych drzwi wejściowych, które niewątpliwie kosztowały życie co najmniej jednego dużego drzewa albo dwóch mniejszych.
Dan zaparkował obok fontanny z wapienia stojącej pośrodku kolistego placyku. W tej chwili fontanna nie działała, chociaż wyglądała zupełnie jak dekoracja do sceny miłosnej z Cary Grantem i Audrey Hepburn w jakimś starym filmie o europejskich romansach i intrygach.
Dan wspiął się po stopniach, a jedno skrzydło drzwi otwarło się, zanim zdążył odszukać dzwonek. Widocznie strażnik przy bramie zadzwonił i uprzedził o jego wizycie.
Westybul był tak wielki i wspaniały, że Dan mógł mieszkać tam wygodnie do końca życia, nawet gdyby ożenił się i spłodził dwójkę dzieci.
Służący o cichym głosie z brytyjskim akcentem, ubrany w szary garnitur, białą koszulę i czarny krawat zamiast tradycyjnego stroju filmowych kamerdynerów, zabrał ociekający wodą płaszcz Dana i przez uprzejmość nie spojrzał krzywo na jego wilgotne, zmięte, nieświeże ubranie.
– Pan Boothe oczekuje pana w bibliotece – oznajmił kamerdyner.
Dan spojrzał na zegarek. Trzecia pięćdziesiąt pięć. Na skutek zwłoki, która wynikła z konieczności usunięcia nadajnika, nie przyszedł za wcześnie. Ponownie doznał naglącego przeczucia, że czas ucieka.
Kamerdyner poprowadził go przez szereg rozległych, sennych pokojów – każdy umeblowany bardziej ozdobnie i wykwintnie od poprzedniego – po starożytnych perskich dywanach i chińskich kobiercach. Kasetonowe sufity z intarsjami wyglądały na importowane z klasycznych pałaców Europy. Przechodzili przez cudownie rzeźbione drzwi i mijali obrazy impresjonistów pędzla wszystkich mistrzów tej szkoły (Dan nie miał powodu podejrzewać, żeby choć jeden był kopią lub reprodukcją).
Bogactwo antyków i piękno całego domu zapierały dech w piersiach, jednak kolejne rajskie komnaty budziły w Danie narastający niepokój. Wyczuwał potężne i złowrogie siły, drzemiące w czujnej gotowości tuż za ścianami i pod podłogą, jakimś szóstym zmysłem odbierał złowrogi szum kolosalnej maszynerii ukrytej gdzieś w pobliżu. Chociaż dom zbudowano bez oglądania się na koszty, chociaż urządzono go z doskonałym smakiem, chociaż został zaprojektowany na imponującą skalę – a może właśnie z powodu tych nadludzkich proporcji – panowała w nim przytłaczająca średniowieczna atmosfera.
Co więcej, Dan mimo woli zastanawiał się ponuro, jakim sposobem Palmer Boothe – człowiek dostatecznie wrażliwy i wyrafinowany, żeby doceniać uroki tego domu – mógł skazać małą dziewczynkę na okropności szarego pokoju. Ta sprzeczność świadczyła o wybitnie dwoistej naturze, co graniczyło wręcz ze schizofrenicznym rozszczepieniem osobowości. Doktor Jekyll i mister Hyde. Wielki wydawca, liberał i filantrop, który nocą grasuje po ciemnych uliczkach ze sztyletem ukrytym w niewinnej na pozór lasce.
Kamerdyner otworzył jedno skrzydło ciężkich, wykładanych boazerią drzwi biblioteki, wszedł pierwszy i zapowiedział Dana. Dan z lekkim, lecz wyraźnym drżeniem wkroczył pomiędzy regały, które otaczały wejście. Kamerdyner wycofał się natychmiast i zamknął za sobą drzwi.
Dwadzieścia pięć stóp w górze bogato rzeźbiony mahoniowy sufit opadał łukiem do wysokich na dziesięć stóp mahoniowych regałów wypełnionych książkami; dostęp do pozycji na górnych półkach umożliwiała biblioteczna drabinka. Na drugim końcu pokoju ogromne oszklone drzwi zajmowały jedyną ścianę nie zakrytą w całości przez książki; za szkłem rozciągał się widok na bujne ogrody, chociaż ciężkie zielone draperie zasłaniały ponad połowę szyb. Perskie dywany zdobiły drewnianą podłogę wypolerowaną na wysoki połysk, a grubo wyściełane fotele ustawione w grupkach zapewniały wygodę i elegancję. Na biurku, dużym prawie jak łóżko, lampa z barwionego szkła od Tiffany’ego rzucała tak cudownie nasycone świetlne desenie, jakby zrobiono ją z drogocennych klejnotów, nie ze zwykłego szkła. Zza tego biurka, przez czerwono – zielono – niebiesko – żółte smugi łagodnego blasku, wyszedł Palmer Boothe, żeby powitać gościa.
Boothe miał sześć stóp wzrostu, szerokie ramiona i klatkę piersiową, wąską talię. Sporo po pięćdziesiątce, wyglądał i zachowywał się jak znacznie młodszy człowiek. Twarz miał zbyt wąską i rysy zbyt wydłużone, żeby nazwać go przystojnym. Jednak ascetyczna surowość wąskich ust i cienkiego, prostego nosa oraz szlachetne linie szczęki i kości policzkowych całkowicie usprawiedliwiały pochlebny przymiotnik „dystyngowany”.
Podchodząc z wyciągniętą ręką, Boothe powiedział:
– Poruczniku Haldane, tak się cieszę, że pan przyszedł.
Zanim Dan połapał się w sytuacji, już potrząsał dłonią Boothe’a, chociaż powinno go odrzucić na samą myśl o dotknięciu tego śliskiego gada. W dodatku spostrzegł, że manipulowano nim, żeby zareagował na Boothe’a częściowo jak wasal z nieznanych przyczyn dopuszczony na dwór króla, częściowo jak ceniony znajomek wezwany przez szlachcica, na którego pochwałę pragnął zasłużyć, wypełniając posłusznie każde polecenie, żeby tylko zdobyć jego przyjaźń. W jaki sposób przeprowadzono tę subtelną manipulację, pozostało dla Dana tajemnicą. I właśnie dlatego Palmer Boothe miał grube miliony, natomiast Dan robił zakupy częściej w tanich supermarketach niż w ekskluzywnych sklepach. W każdym razie już na początku tego spotkania cholernie szybko wypadł z roli twardego gliniarza, który przyszedł skopać komuś tyłek.
Dan zauważył jakiś ruch w ciemnym kącie pokoju. Odwrócił się i zobaczył wysokiego, chudego mężczyznę o jastrzębiej twarzy, który podniósł się z fotela, trzymając w ręku szklankę whisky z lodem. Chociaż dzieliło ich dwadzieścia stóp, niezwykle jasne i skupione oczy mężczyzny nawet na odległość zdradzały najważniejsze cechy jego osobowości: wysoką inteligencję, silną ciekawość, agresję – i szczyptę szaleństwa.
Boothe zaczął prezentację, ale Dan mu przerwał:
– Albert Uhlander, pisarz.
Uhlander widocznie wiedział, że w przeciwieństwie do Palmera Boothe’a nie posiada wyjątkowego daru manipulacji. Nie uśmiechnął się. Nie wyciągnął ręki. Równie jasno jak Dan zdawał sobie sprawę, że należeli do przeciwnych obozów i wyznawali wrogie ideologie.
– Czego pan się napije? – zapytał Boothe z niepotrzebną uprzejmością, przesadnie ugrzecznionym tonem, który zaczynał irytować Dana. – Szkocka? Burbon? Może kieliszek wytrawnego sherry?
– Nie mamy czasu siedzieć i popijać, na litość boską – warknął Dan. – Obaj żyjecie na kredyt i dobrze o tym wiecie. Tylko dlatego chcę uratować wam życie, żeby z wielką przyjemnością wsadzić was do pierdla na długi, długi czas.
No, już lepiej.
– Doskonale – rzucił chłodno Boothe i wrócił za biurko. Zasiadł w klubowym fotelu krytym zieloną skórą i nabijanym mosiężnymi ćwiekami i prawie całkowicie schował się w cieniu z wyjątkiem twarzy, którą kolorowe promienie z lampy Tiffany’ego barwiły na żółto, zielono i niebiesko.
Uhlander podszedł do szyby nie zakrytej zieloną kotarą i stanął plecami do przeszklonych drzwi. Na zewnątrz pochmurne popołudnie przechodziło we wczesnozimowy zmierzch, więc do biblioteki docierało tylko skąpe światło, przefiltrowane przez bujną zieleń francuskich ogrodów. A jednak rozjaśniało przestrzeń za Uhlanderem wystarczająco, żeby zredukować go do niewyraźnej sylwetki i pogrążyć jego twarz w głębokim maskującym cieniu.
Dan podszedł do biurka, stanął w kręgu wielobarwnego światła i spojrzał z góry na Boothe’a, który popijał whisky ze szklanki.
– Dlaczego człowiek o pańskiej pozycji i reputacji zadawał się z kimś takim jak Willy Hoffritz?
– To był wielki umysł. Geniusz w swojej dziedzinie. Zawsze wysoko sobie ceniłem inteligentnych ludzi – oświadczył Boothe. – Po pierwsze, tacy są najbardziej interesujący. A po drugie, często wykorzystuję praktycznie ich pomysły i entuzjazm w rozmaitych interesach.
– A poza tym Hoffritz dostarczył panu całkowicie posłuszną, stuprocentowo uległą młodą kobietę, która pokornie znosiła wszelkie upokorzenia, jakich pan jej nie szczędził. Czy nie tak, Tatusiu?
Wreszcie w gładkiej masce Boothe’a pojawiła się rysa. Na chwilę jego oczy zwęziły się nienawistnie i węzły mięśni wystąpiły na szczękach, kiedy gniewnie zacisnął zęby. Lecz po kilku sekundach szczelina zamknęła się i Boothe odzyskał zimną krew. Ze spokojną twarzą pociągnął łyk whisky.
– Wszyscy ludzie mają swoje… słabości, poruczniku. Pod tym względem nie różnię się od innych.
Coś w jego oczach, głosie i wyrazie twarzy zaprzeczało wszelkim śladom słabości. Raczej sprawiał wrażenie, że tylko przez wielkoduszność przyznaje się do wad typowych dla zwykłych ludzi. Najwyraźniej wcale nie uważał, że w jego zachowaniu wobec Reginy kryło się coś złego czy choćby wątpliwego moralnie, a przyznając się do winy, nie wyrażał pokory ani skruchy, tylko protekcjonalną łaskawość.
Dan zmienił taktykę.
– Hoffritz może był geniuszem, ale zboczonym, chorym. Wykorzystywał swoją wiedzę i zdolności nie do legalnych badań modyfikacji behawioralnej, tylko do rozwijania nowych technik prania mózgu. Słyszałem od ludzi, którzy go znali, że był faszystą, totalitarystą, elitarystą najgorszego rodzaju. Jak to pasuje do pańskiego szeroko rozgłaszanego liberalizmu? Boothe popatrzył na Dana z rozbawieniem, politowaniem i pogardą. Tonem wyższości, jakby zwracał się do dziecka, powiedział:
– Poruczniku, każdy, kto uważa, że problemy społeczne można rozwiązać na drodze procesów politycznych, jest elitarystą. Czyli większość ludzi. Nieważne, czy pan jest prawicowcem, konserwatystą, centrowcem, liberałem lub ekstremalnym lewicowcem. Jeżeli przypisuje pan sobie jakąkolwiek etykietkę polityczną, to jest pan elitarystą, ponieważ pan wierzy, że problemy można rozwiązać tylko wtedy, jeżeli właściwa grupa ludzi obejmie władzę. Więc nie obchodził mnie elitaryzm Willy’ego Hoffritza. Osobiście uważam, że masy potrzebują kierownictwa, kontroli…
– Prania mózgów.
– Tak, prania mózgów, ale dla ich dobra. Przy stale rosnącej światowej populacji, kiedy technologie umożliwiają coraz szybsze rozprzestrzenianie informacji i ideologii, upadają stare instytucje, jak kościół i rodzina. Niezadowoleni znajdują nowe, bardziej niebezpieczne sposoby, żeby wyrazić swoją frustrację i alienację. Więc musimy znaleźć metody eliminacji niezadowolonych, kontrolowania myśli i czynów, jeżeli mamy zbudować stabilne społeczeństwo, stabilny świat.
– Rozumiem, dlaczego wykorzystaliście libertariańskie komitety polityczne jako przykrywkę dla finansowania McCaffreya i Hoffritza.
Boothe uniósł brwi.
– Więc pan o tym wie?
– Wiem znacznie więcej. Boothe westchnął.
– Libertarianie to tacy beznadziejni marzyciele. Chcą zredukować rząd do minimum, praktycznie wyeliminować politykę. Pomyślałem, że zabawnie będzie posłużyć się szyldem libertariańskiej krucjaty dla osiągnięcia dokładnie przeciwnego celu.
Albert Uhlander wciąż stał plecami do oszklonych drzwi, czujny, lecz nieprzenikniony, milcząca sylwetka, która poruszała się tylko po to, żeby unieść czarny zarys szklanki z whisky do niewidocznych ust.
– Więc pan wspierał Hoffritza i McCaffreya, i Koliknikowa, i Tolbecka, i Bóg wie jeszcze ilu pokręconych „geniuszów” – stwierdził Dan. – Tak pilnie pan szukał metody kontrolowania mas, a teraz sam pan stracił kontrolę. Jeden z eksperymentów oszalał i w szybkim tempie likwiduje wszystkie związane z nim osoby. Niedługo zlikwiduje również pana.
– Z pewnością ten ironiczny obrót rzeczy sprawił panu ogromną satysfakcję – odparł Boothe. – Ale nie wierzę, że pan wie tak dużo, jak się panu zdaje. Kiedy pan usłyszy całą historię, kiedy pan zrozumie, co się dzieje, równie mocno jak my zapragnie pan przerwać zabijanie, powstrzymać grozę, która wypełzła z szarego pokoju. Przysięgał pan chronić i ratować życie, a ja dość dobrze znam pański przebieg służby i wiem, że traktuje pan tę przysięgę poważnie, wręcz z pietyzmem. Tym razem musi pan chronić życie moje i Alberta, i chociaż pan nami gardzi, udzieli nam pan wszelkiej koniecznej pomocy, jak już pan pozna całą historię.
Dan potrząsnął głową.
– Przecież pan lekceważy honor i uczciwość zwykłych ludzi, takich jak ja, a jednak polega pan na tym honorze, kiedy trzeba ratować własny tyłek.
– Na tym… i na pewnych zachętach – odezwał się Uhlander ze swojego miejsca pod oknem.
– Jakich zachętach? – zapytał Dan.
Boothe przyjrzał mu się uważnie. Jaskrawe miniaturowe desenie barwionego szkła od Tiffany’ego odbijały się w jego lodowatych oczach. Wreszcie powiedział:
– Tak, chyba nie zaszkodzi najpierw przedstawić zachęty. Albert, przynieś je tutaj, dobrze?
Uhlander podszedł do fotela, gdzie wcześniej siedział, odstawił szklankę whisky na podręczny stolik i podniósł walizkę, która stała obok fotela, lecz Dan przedtem jej nie zauważył. Położył ją na biurku Boothe’a i otworzył. Walizkę wypełniały pliki banknotów pięćdziesięcio – i studolarowych, starannie spięte opaskami.
– Pół miliona dolarów gotówką – powiedział cicho Boothe. – Ale to nie wszystko, co panu proponuję. Mam również dla pana posadę w „Journalu”. Kierownik ochrony. Z pensją ponad dwukrotnie wyższą od pańskich obecnych poborów.
Ignorując pieniądze, Dan powiedział:
– Pan udaje spokój i opanowanie, ale z tego widać wyraźnie, że jest pan zrozpaczony. To wszystko przez panikę. Podobno pan mnie zna, więc powinien pan wiedzieć, że taka oferta niemal zawsze powoduje odwrotny skutek.
– Owszem – przyznał Boothe – gdybyśmy żądali, żeby pan za pieniądze zrobił coś złego. Ale mam nadzieję przekonać pana, że chcemy, żeby pan zrobił jedyną słuszną rzecz w danej sytuacji, zgodnie z własnym sumieniem. Wierzę, że kiedy pan pozna całą sprawę, postąpi pan właściwie. I tylko tego chcemy. Naprawdę. Zobaczy pan, że nie proponujemy pieniędzy, żeby zagłuszyć poczucie winy, tylko… no cóż, jako premię za dobrze wykonane zadanie – zakończył z uśmiechem.
– Chcecie tej dziewczynki – stwierdził Dan.
– Nie – zaprzeczył Uhlander z błyszczącymi oczami, z twarzą jeszcze bardziej jastrzębią w niesamowitej gmatwaninie barwnych blasków i cieni. – Chcemy jej śmierci.
– I to szybko – dodał Boothe.
– Czy proponowaliście Rossowi Mondale’owi tyle pieniędzy? Wexlershowi i Manuellowi? – zapytał Dan.
– Wielkie nieba, skąd! – obruszył się Boothe. – Ale teraz tylko pan jeden wie, jak znaleźć Melanie McCaffrey.
– Pan jest jedynym odważnym w mieście – wtrącił Uhlander.
Obaj obserwowali Dana zza biurka z drapieżnym wyczekiwaniem.
– Widocznie jesteście jeszcze bardziej zdeprawowani, niż myślałem – oświadczył. – Uważacie, że zamordowanie niewinnego dziecka można przedstawić jako słuszną rzecz, jako dobry uczynek?
– Kluczowym słowem jest „niewinne” – odparł Boothe. – Kiedy pan zrozumie, co się stało w szarym pokoju, kiedy pan się dowie, co zabiło tych wszystkich ludzi…
– Chyba już wiem, co ich zabiło – przerwał mu Dan. – To Melanie, prawda?
Wytrzeszczyli na niego oczy, zdumieni jego przenikliwością.
– Czytałem jedną z pańskich książek, tę o projekcjach astralnych – zwrócił się do Uhlandera. – Dodałem jedno do drugiego i złożyłem razem.
Miał rozpaczliwą nadzieję, że się mylił, że jego najgorsze podejrzenia okażą się niesłuszne. Ale nie mógł uciec przed prawdą. Ogarnęła go zimna rozpacz, równie rzeczywista i niemal równie namacalna jak deszcz za oknem.
– Zabiła ich wszystkich – oświadczył Uhlander. – Sześciu ludzi jak dotąd. I zabije resztę nas, jeśli jej pozwolimy.
– Nie sześciu – sprostował Dan. – Ośmiu.
Film Spielberga dobiegł końca. Earl kupił bilety na następny seans innego filmu w tym samym multipleksie. Razem z Laurą zajęli miejsca na nowej sali, z Melanie bezpiecznie ukrytą pomiędzy nimi.
Laura obserwowała uważnie córkę podczas pierwszego seansu, ale dziewczynka nie zdradzała objawów senności czy ucieczki w głęboką katatonię. Oczy nadal śledziły akcję na ekranie aż do zakończenia, a raz przelotny uśmiech mignął w kącikach jej ust. Nic nie mówiła ani nawet nie wydała żadnego dźwięku w reakcji na celuloidową fantazję, poruszyła się zaledwie raz czy dwa, lecz nawet minimalna uwaga poświęcona filmowi świadczyła o poprawie jej stanu. Laura pozwoliła sobie na więcej nadziei niż przez ostatnie dwa dni, chociaż bynajmniej nie oceniała optymistycznie szans dziewczynki na całkowite wyzdrowienie.
Poza tym gdzieś ciągle czyhało To.
Spojrzała na zegarek. Dwie minuty do rozpoczęcia projekcji.
Earl przeczesywał wzrokiem publiczność, o połowę mniejszą niż na poprzednim filmie. Sprawiał wrażenie, że po prostu przygląda się ludziom, bez żadnego napięcia, bez cienia podejrzliwości. Nie denerwował się tak jak przed pierwszym filmem; tylko raz sięgnął pod marynarkę i sprawdził broń, zanim światła pogasły i wielki ekran zapłonął blaskiem.
Melanie osunęła się w fotelu jeszcze niżej niż poprzednio i wyglądała na bardziej zmęczoną. Lecz oczy miała szeroko otwarte i wpatrzone w ekran, na którym pokazywano zapowiedzi nadchodzących atrakcji.
Laura westchnęła.
Prawie całe popołudnie minęło bez żadnego wypadku. Może teraz wszystko będzie dobrze.
– Ośmiu? – Uhlander był przerażony. – Mówi pan, że zabiła ośmiu ludzi?
– Sześciu – upierał się Boothe. – Jak dotąd tylko sześciu.
– Wiecie o Koliknikowie w Vegas? – upewnił się Dan.
– Tak – potwierdził Boothe. – On był szósty.
– Wiecie o Tolbecku i Renseveerze w Mammoth?
– Kiedy? – zawołał Uhlander. – Mój Boże, kiedy ich dopadła?
– Wczoraj w nocy – odparł Dan.
Dwaj mężczyźni wymienili spojrzenia i Dan wyczuł falę strachu, która przepłynęła pomiędzy nimi. Uhlander powiedział:
– Ona likwiduje ludzi w określonym porządku, według tego, ile czasu spędzili w szarym pokoju i ile sprawili jej przykrości. Palmer i ja bywaliśmy tam znacznie rzadziej niż pozostali.
Dan miał ochotę zgryźliwie skomentować eufemistyczne określenie „przykrość”, wybrane przez Uhlandera zamiast bardziej odpowiedniego „ból”. Zrozumiał teraz, dlaczego obaj byli tacy spokojni, kiedy się zjawił, tacy pewni, że mają czas na drinka i staranne zaplanowanie kolejnego ruchu; spodziewali się, że zginą jako ostatni z dziesięciu konspiratorów, a dopóki sądzili, że Howard Renseveer i Sheldon Tolbeck jeszcze żyją, pomimo strachu nie wpadali w panikę.
Za wielkimi oszklonymi drzwiami przygasało mętne, szare światło dnia.
Wewnątrz biblioteki cienie rosły i przesuwały się jak żywe istoty.
Lampa od Tiffany’ego wydawała się świecić coraz jaśniej, w miarę jak dogorywał dzień. Wielobarwne smugi blasku i pełzające cienie sprawiały, że wielki pokój wydawał się mniejszy, nasycały skurczoną przestrzeń jakąś dziwną atmosferą cygańskiego wozu, namiotu czy innego karnawałowego miejsca.
– Ale jeśli Howard i Shelby nie żyją – odezwał się Boothe – to my jesteśmy następni i… ona… ona może przyjść w każdej chwili.
– W każdej chwili – potwierdził Dan. – Więc nie mamy czasu na drinki czy łapówki. Chcę dokładnie wiedzieć, co zaszło w szarym pokoju… i dlaczego.
– Przecież nie zdążymy opowiedzieć wszystkiego – zaprotestował Boothe. – Pan musi ją powstrzymać! Na pewno pan wie, że próbowaliśmy wywołać u dziewczynki zjawisko eksterioryzacji… wyjścia poza ciało, a ona…
– Wiem trochę i podejrzewam więcej, ale na razie niewiele z tego rozumiem – oświadczył Dan. – I chcę wiedzieć wszystko, znać każdy szczegół, zanim zdecyduję, co robić.
– Muszę się napić. – Do głosu Boothe’a zakradło się drżenie. Magnat wstał i chwiejnie podszedł do baru, ukrytego w kącie pokoju.
Uhlander opadł na fotel zwolniony przez Boothe’a. Podniósł wzrok na Dana.
– Opowiem panu o tym.
Dan przysunął sobie drugi fotel.
Przy barze Boothe zachowywał się tak nerwowo, że upuścił kilka kostek lodu. Kiedy nalewał sobie następną porcję burbona, szyjka butelki wild turkey zadzwoniła o brzeg szklanki, zanim zdążył opanować dygotanie dłoni.
Laura co chwilę pochylała się i zaglądała w twarz Melanie.
Dziewczynka osunęła się jeszcze niżej w fotelu.
Ten film, trwający zaledwie od dziesięciu minut, zapowiadał się na sporo nudniejszy od filmu Spielberga. Na razie Melanie miała otwarte oczy i zdawała się śledzić akcję, lecz Laura obawiała się, że wkrótce dziewczynka straci zainteresowanie.
Palmer Boothe chodził po pokoju i popijał burbona z nietypowym dla siebie brakiem opanowania.
Albert Uhlander siedział z głową wciągniętą w kanciaste ramiona, podobny do ptaka w każdym szczególe twarzy i sylwetki, opowiadając o projekcie z szarego pokoju.
Chociaż Dylan McCaffrey był doktorem psychologii, przez całe życie fascynowały go rozmaite aspekty okultyzmu. Przeczytał kilka pierwszych książek Uhlandera i nawiązał z nim korespondencję, która ostatecznie skoncentrowała się na doświadczeniach eksterioryzacji, wyjścia poza ciało, znanego również jako projekcja astralna. Zjawisko projekcji astralnej opierało się na teorii, że w każdym człowieku istnieją dwa byty: fizyczne ciało oraz astral, czyli ciało eteryczne – czasami nazywane psychogeistem. Innymi słowy, każda istota ludzka posiada dwoistą naturę, a dokładnie sobowtóra, który może funkcjonować oddzielony od fizycznego ciała, co umożliwia przebywanie w dwóch miejscach jednocześnie. Zwykle sobowtór, ciało astralne (lub według określenia Uhlandera „ciało czujące i wrażliwe”) zamieszkuje ciało fizyczne i kieruje nim. Lecz w ekstremalnych okolicznościach (rutynowo w obliczu śmierci) ciało astralne opuszcza fizyczną powłokę.
– Niektóre media – mówił Uhlander – twierdzą, że potrafią dokonywać eksterioryzacji na życzenie, chociaż prawdopodobnie kłamią. Znamy jednak wiele fascynujących historii, opowiadanych przez ludzi godnych szacunku, którym śniło się, że podczas snu unoszą się nad własnym ciałem, że podróżują niewidzialnie, często do miejsc, gdzie umierają najbliżsi albo grozi im śmierć. Na przykład dziesięć lat temu pewna kobieta w Oregonie przeżyła we śnie takie doświadczenie: uniosła się z ciała, przepłynęła nad dachami domów, opuściła miasto i dotarła do miejsca, gdzie samochód jej brata przewrócił się na pustym odcinku rzadko uczęszczanej bocznej drogi. Brat został uwięziony we wraku i wykrwawiał się na śmierć. Nie mogła mu pomóc w postaci astralnej, ponieważ ciało astralne zwykle nie dysponuje żadną siłą, posiada tylko wrażliwość, zdolne jest wyłącznie do obserwacji. Ale kobieta wróciła do swojego ciała, obudziła się, zadzwoniła na policję, zawiadomiła o wypadku brata i ocaliła mu życie.
– Zwykle – wtrącił Boothe – ciało astralne jest niewidoczne. Całkowicie duchowe.
– Chociaż zdarzały się przypadki widzialności, a nawet materialności – podjął Uhlander. – W roku 1810, kiedy poeta lord Byron przebywał w Patras w Turcji, złożony silną gorączką, kilku przyjaciół widziało go w Londynie. Twierdzili, że minął ich na ulicy bez słowa i widziano, jak wpisywał swoje nazwisko do rejestru osób pytających o zdrowie króla. Byron uznał to za dziwne, lecz nigdy nie uświadomił sobie, że doświadczył eksterioryzacji o rzadkiej intensywności… i zapomniał o tym, kiedy opuściła go gorączka. W każdym razie wszyscy poważni okultyści próbują samodzielnie dokonać eksterioryzacji… zwykle bez skutku.
Boothe wrócił już do baru, żeby dolać sobie burbona.
– Nie warto się upijać – ostrzegł Dan. – Utrata przytomności wcale nie zapewni panu bezpieczeństwa. Tylko skomplikuje sprawę.
– Nigdy w życiu się nie upiłem – odparł lodowato Boothe. – Ja nie uciekam od problemów, poruczniku. Ja je rozwiązuję.
Podjął spacer, ale nie pochłaniał już burbona tak łapczywie jak wcześniej.
– Dylan nie tylko wierzył w projekcję astralną, ale sądził, że wie, dlaczego tak trudno jest dokonać eksterioryzacji – kontynuował Uhlander.
Dylan (wyjaśniał Uhlander) uważał, że ludzie rodzą się ze zdolnością wychodzenia z ciała i wchodzenia w nie – wszyscy, bez wyjątku. Lecz uważał również, że represyjny, ograniczający charakter wychowania w społeczeństwie – długa lista zakazów i nakazów, arbitralnie narzucone definicje rzeczy możliwych i niemożliwych – skutecznie warunkuje dzieci tak wcześnie, że nigdy nie mają szans na rozwinięcie swojego potencjału projekcji astralnych, podobnie jak wielu innych sił psychicznych. Dylan wierzył, że dziecko może odkryć i rozwinąć ten potencjał, jeśli zostanie wychowane w kulturowej izolacji, nauczone tylko tych rzeczy, które wyostrzają świadomość psychicznego uniwersum – oraz poddane długim, częstym sesjom w komorze deprywacji sensorycznej od wczesnych lat, żeby skierować umysł do wewnątrz, na jego własne ukryte zdolności.
– Izolacja – przerwał Boothe – była sposobem na udoskonalenia koncentracji dziecka, na odcięcie wszelkich zakłóceń codziennego życia, żeby umysł bardziej intensywnie skupił się na kwestiach psychicznych.
– Kiedy pani McCaffrey postanowiła rozwieść się z Dylanem, dostrzegł szansę wychowania Melanie według swoich teorii, więc uprowadził jaz tym zamiarem – oznajmił Uhlander.
– A pan mu pomagał – oskarżył Boothe’a Dan. – Wspólnik porwania, konspirator maltretujący dziecko.
Siwowłosy wydawca podszedł do fotela Dana, stanął nad nim i zmierzył go wzrokiem z nieukrywaną pogardą. Wyniośle ignorował ból, który sprawił.
– To było konieczne. Okazja, jakiej nie wolno przepuścić. Niech pan tylko pomyśli! Gdyby udowodniono możliwość projekcji astralnej, gdyby można było nauczyć dziecko świadomego wychodzenia poza ciało, wówczas na tej podstawie można by opracować system uczenia dorosłych… wybranych dorosłych. Niech pan sobie wyobrazi, co to znaczy, kiedy wybrana grupa, elita intelektualna, potrafi niezauważalnie przeniknąć do każdego pokoju na świecie, choćby najsurowiej strzeżonego, podsłuchać każdą rozmowę, choćby najbardziej tajną. Żaden rząd, żaden konkurent w interesach, żadna osoba na świecie nie mogłaby ukryć przed nami swoich planów czy zamierzeń. Nikt nie wiedziałby, co i jak robimy, więc moglibyśmy w końcu zaaranżować ewolucję jednego światowego rządu bez wyraźnej opozycji, w zasadzie bez żadnej opozycji. Jakim sposobem opozycja może przetrwać, jeżeli uczestniczymy w ich strategicznych naradach, znamy ich nazwiska, zamiary i tajne organizacje?
Boothe oddychał ciężko, częściowo z powodu wypitego alkoholu, głównie jednak dlatego, że megalomańskie marzenia o władzy napełniły go mrocznym podnieceniem. Lampa od Tiffany’ego rzucała kręgi bursztynowego światła na jego policzki, mniejsze plamki błękitu na podbródek, barwiła usta na żółto i malowała zielenią nos i czoło, więc ponownie skojarzył się Danowi z karnawałem, ze strasznym lunaparkiem jak z powieści Bradbury’ego „Jakiś potwór tu nadchodzi”. Przypominał dziwacznego, szalonego klauna, w którego oczach płonęły migotliwe, szkarłatne ognie piekła i potępione dusze.
– Świat będzie nasz – oznajmił Boothe.
Uśmiechnął się do Uhlandera, który odpowiedział uśmiechem, jakby obaj zapomnieli o fatalnym fiasku swoich planów i poważnym niebezpieczeństwie, jakie im groziło.
– Jesteście parą wariatów – wykrztusił Dan.
– Proroków – poprawił go Uhlander.
– Wariatów.
– Wizjonerów – sprostował Boothe. Odwrócił się od Dana i znowu zaczął spacerować.
Uśmiech stopniowo spełzł z twarzy Uhlandera, który przypomniał sobie, po co się spotkali w tym miejscu. Opowiadał dalej. Dylan McCaffrey spędzał w domu w Studio City dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, rok po roku, wciąż przy Melanie, uwięziony prawie tak samo jak ona, widując tylko garstkę sympatyków spośród niewielkiego kręgu przyjaciół, którzy łączyli naukę z okultyzmem i podzielali jego zainteresowania – wszyscy w ten czy inny sposób utrzymywani przez Palmera Boothe’a. Dylan, ogarnięty narastającą obsesją na punkcie swojego projektu, wyznaczał dla Melanie coraz ostrzejszy reżim, stawał się coraz bardziej wymagający, coraz trudniej wybaczał jej zwykłe ludzkie słabości, ułomności i ograniczenia. Szary pokój, pomalowany, wyciszony i urządzony w ten sposób, żeby zredukować do minimum wszelkie bodźce z zewnątrz, stał się całym wszechświatem Melanie i również ośrodkiem życia jej ojca. Nieliczni uprzywilejowani, którzy wiedzieli o eksperymencie, traktowali go jak szlachetną próbę przemiany rasy ludzkiej i ukrywali tortury Melanie tak starannie, jakby strzegli świętej i cudownej tajemnicy.
– Potem – ciągnął Uhlander – dwie noce temu Melanie wreszcie dokonała przełomu. Podczas swojej najdłuższej sesji w komorze deprywacji sensorycznej, w kokonie, osiągnęła to, w co Dylan zawsze wierzył.
Boothe odezwał się z purpurowo – szarego cienia pod oknem:
– Dziewczynka wykorzystała swój pełny psychiczny potencjał. Oddzieliła swoje ciało astralne od ciała fizycznego i wydostała się ze zbiornika.
– Lecz nikt nie spodziewał się tego, co nastąpiło później – oświadczył Uhlander. – W ataku szału zabiła swojego ojca, Willy’ego Hoffritza i Erniego Coopera, który akurat tam był.
– Ale jak? – zapytał Dan, chociaż już wierzył w prawdziwość tej historii. – Mówiliście, że ciało astralne zwykle posiada zdolność obserwacji, ale nie może wykonać żadnych fizycznych czynności. A nawet jeśli w tym przypadku było inaczej… przecież to tylko mała dziewczynka. Tych ludzi śmiertelnie pobito. Zmasakrowano w bestialski sposób.
Palmer Boothe przesunął się do głębszego cienia pod bibliotecznymi regałami i znikł w mroku. Jego odcieleśniony głos napłynął znikąd:
– Zdolność projekcji astralnej to nie wszystko, czego ta mała dziwka nauczyła się tamtej nocy. Widocznie odkryła również, jak teleportować swoje ciało astralne na wielkie odległości…
– Do Las Vegas, w góry nad Mammoth – uściślił Uhlander.
– …i jak poruszać przedmiotami bez dotykania. Telekineza – wyjaśnił Boothe. Zrobił przerwę. W ciemności szklanka whisky zadzwoniła o zęby. Odgłos przełykania zabrzmiał nienaturalnie głośno. – Jej siła jest psychiczna, to siła umysłu, która praktycznie nie ma granic. Ona jest silniejsza niż dziesięciu ludzi, stu, tysiąc. Łatwo pozbyła się ojca, Hoffritza i Coopera… a teraz dopadnie resztę z nas, jednego po drugim, i widocznie potrafi wykryć naszą obecność, nawet w najlepszej kryjówce.
Melanie westchnęła.
Laura przechyliła się i spojrzała na córkę w nikłym świetle padającym z ekranu.
Dziewczynce sennie opadały powieki.
Zaniepokojona Laura położyła rękę na ramieniu córki i potrząsnęła lekko, potem mocniej.
Melanie zamrugała. – Oglądaj film, kochanie. Oglądaj film. Oczy dziecka ponownie skupiły się na ekranie i śledziły akcję.
Boothe wynurzył się z cienia.
Uhlander wychylił się do przodu z fotela.
Obaj jakby czekali, żeby Dan coś powiedział, żeby ich zapewnił, że zabije dziewczynkę i powstrzyma jatki.
On jednak milczał, ponieważ chciał, żeby trochę się spocili. Poza tym w głowie miał taki zamęt, że na razie wolał się nie odzywać.
Morderstwo, jak wiedział, było ludzką rzeczą, równie uniwersalną jak miłość. Mordercze skłonności występowały u łagodnych i potulnych, dobrych i niewinnych, chociaż może ukryte głębiej niż u innych. Odkrycie tych skłonności u Melanie McCaffrey nie zdziwiło go bardziej niż u licznych zabójców, których przez lata wsadzał do więzienia – chociaż wprawiło go w rozterkę i głębokie przygnębienie.
To prawda, że mordercze instynkty Melanie były bardziej zrozumiałe niż w większości wypadków. Uwięziona, torturowana fizycznie i psychicznie, pozbawiona miłości, ciepła i zrozumienia, traktowana bardziej jak laboratoryjna małpka niż ludzka istota, skazana na długie lata fizycznego i emocjonalnego bólu, wyhodowała w sobie nadludzką furię i nienawiść, twardą jak diament i palącą jak ogień, którą mogła zaspokoić tylko krwawa, brutalna zemsta. Może jej furia i nienawiść – i potrzeba rozładowania tych gwałtownych emocji – przyczyniły się do psychicznego przełomu w takim samym stopniu, jak ćwiczenia i surowe warunki narzucone przez ojca.
Teraz ścigała swoich dręczycieli, krucha dziewięcioletnia dziewczynka, morderczyni równie groźna i skuteczna jak Kuba Rozpruwacz czy członkowie Rodziny Mansona. Lecz nie była całkowicie zdeprawowana. Dan uczepił się tej myśli. Widocznie jakaś część jej umysłu zareagowała ze zgrozą i wstrętem na tę jatkę. Przerażona własnymi krwawymi czynami, Melanie uciekła w katatonię, schroniła się w ciemnym miejscu, gdzie mogła ukryć straszną prawdę o morderstwach przed światem… i nawet przed sobą. Dopóki zachowała sumienie, nie zmieniła się jeszcze w bestię i może wciąż istniała dla niej nadzieja wyleczenia.
To ona opanowała wtedy kuchenne radio. Nie mogła zrzucić z siebie ciężkiego brzemienia winy, które uwięziło ją w mrocznym quasiautystycznym świecie, nie mogła zdobyć się na przyznanie do swoich czynów, mogła jednak wysyłać przez radio ostrzeżenia i prośby o pomoc. To właśnie oznaczały te wiadomości: „Pomóż mi, powstrzymaj mnie. Pomóż mi. Powstrzymaj mnie”.
A trąba powietrzna pełna kwiatów oznaczała… co? Nie żadną groźbę, oczywiście. Laura i Earl odebrali ją jako groźbę tylko dlatego, że nie zrozumieli. Nie, wir obładowany kwiatami stanowił żałosny, rozpaczliwy wyraz miłości Melanie do matki.
Miłość do matki.
W tej miłości dziewczynka mogła znaleźć zbawienie.
Boothe zniecierpliwił się milczeniem Dana.
– Kiedy dokonała przełomu, kiedy wreszcie odrzuciła wszelkie cielesne ograniczenia, kiedy odkryła swoje wielkie moce i nauczyła się nimi posługiwać, powinna okazać nam wdzięczność. Ta zepsuta mała dziwka powinna być wdzięczna ojcu i nam wszystkim, którzy pomogliśmy jej stać się czymś więcej niż dzieckiem, czymś więcej niż człowiekiem.
– Zamiast tego – zaskomlał żałośnie Uhlander – ten wredny bachor zwrócił się przeciwko nam.
– Więc wynajęliście Neda Rinka, żeby ją zabił – dokończył Dan.
Boothe jak zwykle szybko znalazł usprawiedliwienie.
– Nie mieliśmy wyboru. Ona była nieskończenie cenna, chcieliśmy ją zbadać i zrozumieć. Ale wiedzieliśmy, że nam zagraża, więc po prostu nie mogliśmy ryzykować, żeby znowu ją zamknąć i badać.
– Nie chcieliśmy jej zabić – oświadczył Uhlander. – Przecież to myją stworzyliśmy. My sprawiliśmy, że tym się stała. Ale musieliśmy ją usunąć. Z ostrożności. W samoobronie. Zmieniła się w potwora.
Dan popatrzył na Uhlandera i Boothe’a takim wzrokiem, jakby zaglądał przez pręty klatki w zoo, i to jakiegoś kosmicznego zoo na odległej planecie, ponieważ ten świat nie mógł chyba stworzyć istot równie dziwacznych, okrutnych i bezlitosnych jak oni.
– Melanie nie jest potworem – syknął. – Potwory to wy. Podniósł się, zbyt wzburzony, żeby usiedzieć na miejscu, i stał z opuszczonymi dłońmi zaciśniętymi w pięści.
– Czegoście się spodziewali, do cholery, kiedy ona wreszcie osiągnęła ten przełom? Myśleliście, że powie: „Och, dziękuję wam bardzo, jak mogę się wam odwdzięczyć, jakie życzenia mam spełnić, jakie zadania wykonać?”. Myśleliście, że ona będzie jak dżinn wypuszczony z lampy, gorliwie służący temu, kto potarł mosiężną podstawkę? – Zorientował się, że krzyczy, i próbował zniżyć głos, ale daremnie. – Na litość boską, przecież więziliście ją przez sześć lat! Torturowaliście ją! Myślicie, że więźniowie zwykle są wdzięczni swoim dozorcom i oprawcom?
– To nie były tortury! – zaprotestował Boothe. – To było… szkolenie. Trening. Naukowo przyspieszona ewolucja!
– Pokazywaliśmy jej Drogę – dodał Uhlander.
Melanie zamamrotała.
Laura ledwie słyszała głos córki, zagłuszony przez muzykę i pisk opon na filmie. Przysunęła się bliżej do dziewczynki.
– O co chodzi, skarbie?
– Drzwi… – szepnęła Melanie.
W pulsującym świetle z ekranu Laura zobaczyła, że oczy dziewczynki znowu się zamykają.
– Drzwi…
Za szklanymi drzwiami noc zapadła w Beverly Hills. Boothe podszedł do baru po dolewkę burbona. Uhlander również wstał. Stanął za biurkiem i wpatrywał się w mozaikę kolorów na kloszu lampy od Tiffany’ego. Dan zapytał:
– Co to są te „drzwi do grudnia”, te drzwi, które otwierają się na inną porę roku niż wszystkie drzwi i okna w domu? Czytałem o tym w pańskiej książce. Napisał pan, że to paradoksalny obraz stosowany jako klucz do psychiki, ale nie zdążyłem dokończyć rozdziału i zresztą nie całkiem zrozumiałem tę koncepcję.
Uhlander odpowiedział, nie podnosząc wzroku znad lampy:
– W ramach treningu, żeby przyzwyczaić Melanie do postrzegania wszystkiego jako możliwe, żeby otworzyć ją na fantastyczne pomysły w rodzaju projekcji astralnej, przedstawiono jej specjalnie skonstruowane koncepcje, na których miała się koncentrować podczas długich sesji w komorze deprywacji sensorycznej. Każda koncepcja stanowiła niemożliwą sytuację… starannie zaprojektowany paradoks. Jak te drzwi do grudnia, o których pan czytał. Zgodnie z moją teorią twierdziłem… nadal twierdzę, że te ćwiczenia rozciągające umysł pomagają ludziom, którzy pragną rozwinąć swój potencjał psychiczny. To dobra metoda, żeby nauczyć się wychodzenia poza oczywistość, żeby przystosować swój światopogląd do zaakceptowania rzeczy, które dotąd uważaliśmy za niemożliwe.
Boothe odezwał się od baru:
– Albert jest genialny. Przez lata opracowywał syntezę nauki i okultyzmu. Odkrył miejsca, gdzie krzyżują się te dziedziny. Ma nam tyle do przekazania, tyle do nauczenia. Nie wolno mu umrzeć. Dlatego nie może pan pozwolić, poruczniku, żeby ta mała dziwka nas zabiła. Obaj możemy tyle dać światu.
Uhlander nadal wpatrywał się w barwne jak klejnoty szkiełka lampy.
– Poprzez wizualizację niemożliwości, pracując ciężko, żeby każda z tych dziwacznych koncepcji wydawała się realna, możliwa i znajoma, możemy w końcu uwolnić swoje siły psychiczne z umysłowej klatki, w której zamknęliśmy je na kłódkę naszej społecznie nabytej, kulturowo narzuconej niewiary. Najlepiej, jeśli wizualizacja zachodzi podczas głębokiej medytacji lub pod hipnozą, co pozwala w pełni skoncentrować myśli. Tej teorii nigdy nie udowodniono. Ponieważ naukowcy nie zgadzają się na poddawanie ludzkich podmiotów długim i niekiedy bolesnym procesom, koniecznym do przekształcenia psychiki.
– Szkoda, że nie mieszkał pan w Niemczech, kiedy naziści byli u władzy – rzucił z goryczą Dan. – Na pewno dostarczyliby setki ludzkich podmiotów do tak interesującego eksperymentu i gwizdaliby na to, w jaki sposób pan przekształca ich psychikę.
Uhlander ciągnął, jak gdyby nie usłyszał obelgi:
– Ale wtedy z Melanie, przez lata wprowadzanej w narkotycznie wywołane stany przedłużonej i intensywnej koncentracji, i jeszcze te długie sesje w komorze deprywacji sensorycznej… no, to były idealne warunki i wreszcie osiągnęliśmy przełom.
Oprócz drzwi do grudnia istniały inne rozciągające umysł ćwiczenia, wyjaśniał okultysta. Czasami kazano dziewczynce koncentrować się na schodach, które prowadziły tylko na boki.
– Proszę sobie wyobrazić ogromne, wiekowe wiktoriańskie schody z bogato rzeźbioną poręczą – mówił Uhlander. – Nagle uświadamia pan sobie, że ani nie wchodzi pan wyżej, ani nie schodzi niżej. Zamiast tego idzie pan po schodach, które prowadzą tylko w bok, które nie mają początku ani końca.
Wykorzystywano również koncepcję kota, który zjadł sam siebie, zaczynając od ogona – historia, którą Melanie odtworzyła w stanie regresji hipnotycznej tego ranka w pokoju motelowym – oraz koncepcję okna do wczoraj.
– Stoi pan przy oknie w swojej sypialni i patrzy na trawnik. Nie widzi pan trawnika takiego, jaki jest dzisiaj, ale jaki był wczoraj, kiedy pan się tam opalał. Widzi pan samego siebie, leżącego na ręczniku plażowym. To nie jest ta sama scena, którą pan widzi przez inne okna w pokoju. To nie jest zwykłe okno. To okno z widokiem na wczoraj. A jeśli pan wyjdzie przez to okno, czy wróci pan do wczoraj i stanie obok siebie samego na trawniku?
Boothe odszedł od baru, prześliznął się przez cienie i zatrzymał się w półmroku na skraju tęczowego blasku lampy.
– Jeżeli podmiot zdolny jest uwierzyć w paradoks, wówczas musi nie tylko w niego wierzyć, ale dosłownie w niego wejść. Na przykład, gdyby schody donikąd najlepiej działały na Melanie, w pewnej chwili kazano by jej zejść z końca tych schodów, chociaż nie miały końca. I gdyby to zrobiła, w tej samej chwili wyszłaby również ze swojego ciała i dokonała pierwszej eksterioryzacji. Albo gdyby najlepiej sprawdziło się okno do wczoraj, przeszłaby do wczoraj i to przemieszczenie w głąb niemożliwości wyzwoliłoby projekcję astralną. W każdym razie w teorii.
– Obłęd – skonstatował Dan.
– Wcale nie obłęd. – Uhlander wreszcie podniósł wzrok znad lampy. – Widzi pan, to podziałało. Dziewczynka najlepiej potrafiła zwizualizować drzwi do grudnia i jak tylko przez nie przeszła, dotarła do własnych psychicznych zdolności. Nauczyła się nimi kierować.
Wbrew podejrzeniom Laury i Dana, dziewczynka nie bała się tego, co wyjdzie przez drzwi z jakiegoś metafizycznego wymiaru. Odkąd otworzyła drzwi, bała się tylko, że przejdzie przez nie i zabije ponownie. Szamotała się rozdarta pomiędzy dwoma sprzecznymi i potężnymi pragnieniami: żądzą zabicia wszystkich swoich dręczycieli i desperacką potrzebą powstrzymania morderstw.
Jezusie.
Boothe podszedł do biurka i przesunął ręką po równych plikach studolarowych banknotów, które wypełniały otwartą walizkę. Spojrzał twardo na Dana.
– No więc?
Zamiast mu odpowiedzieć, Dan zwrócił się do Uhlandera:
– Kiedy Melanie wchodzi w ten psychiczny stan, używa tych mocy, czy w powietrzu wokół niej zachodzą jakieś zauważalne zmiany?
Nowa czujność zabłysła w ptasio bystrych oczach Uhlandera.
– Jakiego rodzaju zmiany?
– Nagły, niewytłumaczalny chłód.
– Całkiem możliwe – mruknął Uhlander. – Oznaka szybkiej akumulacji energii parapsychicznej. Takie zjawiska związane są na przykład z poltergeistami. Pan był obecny, kiedy to nastąpiło?
– Tak. Myślę, że to następuje za każdym razem, kiedy ona opuszcza ciało… albo wraca do ciała – powiedział Dan.
Nagle w kinie zrobiło się zimno.
Laura właśnie odwróciła wzrok od Melanie, najwyżej dwie, trzy sekundy wcześniej, kiedy oczy dziewczynki były szeroko otwarte. Teraz były zamknięte i To już nadchodziło. Widocznie czekało i obserwowało, gotowe wykorzystać pierwszą okazję, kiedy dziewczynka stanie się bezbronna.
Laura potrząsnęła córką, lecz oczy Melanie pozostały zamknięte.
– Melanie? Melanie, obudź się! Robiło się coraz zimniej.
– Melanie! Zimniej.
Pod wpływem paniki Laura uszczypnęła córkę w twarz.
– Obudź się, nie śpij!
Dwa rzędy z tyłu ktoś powiedział:
– Hej… ciszej tam. Zimniej.
Boothe dotykał pieniędzy, pieścił pliki banknotów.
– Pan wie, gdzie ona jest. Pan musi ją zabić. To jedyne słuszne wyjście.
Dan potrząsnął głową.
– Ona jest tylko dzieckiem.
– Zabiła już ośmiu ludzi – przypomniał Boothe.
– Ludzi? – Dan zaśmiał się niewesoło. – Czy ludzie mogli traktować ją tak jak wy? Torturować ją elektrowstrząsami? Gdzie przyczepialiście elektrody? Na jej szyi? Na plecach? Na chudych ramionkach? Na genitaliach? Tak, założę się, że właśnie tam. Na genitaliach. Maksymalny efekt. Do tego zawsze dążą oprawcy. Maksymalny efekt. Ludzie? Ośmiu ludzi, pan mówi? Poniżej pewnego poziomu moralności, poza granicą zwyrodnienia nie może pan już nazywać się człowiekiem.
– Ośmiu ludzi – powtórzył Boothe, ignorując tyradę Dana. – Dziewczynka jest potworem, psychopatycznym potworem.
– Ona jest poważnie chora. Nie odpowiada za swoje czyny.
Dan nigdy nie przypuszczał, że widok ludzi drżących ze strachu sprawi mu taką przyjemność, jak narastająca rozpacz i zgroza na twarzach tych dwóch łajdaków, kiedy zrozumieli, że ich ostatnia nadzieja przeżycia okazała się fałszywa.
– Pan jest oficerem policji – rzucił gniewnie Boothe. – Ma pan obowiązek zapobiegać przemocy.
– Zastrzelenie dziewięcioletniej dziewczynki to akt przemocy, nie zapobieganie.
– Ale jeśli pan jej nie zabije, ona zabije nas – nalegał Boothe. – Dwa trupy zamiast jednego. Pan ją zabije i w ostatecznym rozrachunku uratuje pan jedno życie netto.
– Jedno życie netto więcej na moim koncie, tak? Rany, co za interesujący punkt widzenia. Wie pan, Boothe, kiedy trafi pan do piekła, na pewno diabeł zrobi pana księgowym dusz.
Nagła, wszechogarniająca furia ściągnęła twarz siwowłosego wydawcy w groteskową maskę nienawiści i bezsilnej złości. Cisnął szklanką whisky w głowę Dana.
Dan uchylił się, a cenny kryształ uderzył o podłogę za jego plecami i roztrzaskał się na drobne kawałeczki.
– Ty głupi skurwysynu – warknął Boothe.
– No, no. Pańscy przyjaciele z klubu rotariańskiego nie powinni słyszeć takich słów od pana. Na pewno byliby zaszokowani.
Boothe odwrócił się do niego plecami i wbił wzrok w ciemność, gdzie książki czekały cierpliwie na półkach. Trząsł się z wściekłości, ale milczał.
Dan dowiedział się wszystkiego, czego potrzebował. Teraz mógł odejść.
Laura nie mogła obudzić Melanie. Narobiła jeszcze więcej zamieszania w kinie, zdenerwowała innych widzów, ale dziecko nie reagowało na jej wysiłki nawet westchnieniem czy trzepotem powiek.
Earl wstał i oparł rękę na broni pod marynarką.
Laura rozejrzała się rozpaczliwie, czekając na pierwszy atak zjawy, na eksplozję okultystycznych mocy.
Lecz chłód nagle ustąpił i powietrze znowu ociepliło się bez żadnych nadnaturalnych efektów.
Cokolwiek było tutaj przed chwilą, teraz odeszło.
Wzrok Uhlandera ponownie przyciągnęła mozaika z barwionego szkła, jedyne źródło światła w pokoju, rozsiewające kolorowe promienie. Chociaż wpatrywał się w scenę przedstawioną na kloszu, jakby jej nie widział, jego rozmyte spojrzenie przypominało katatoniczną zapaść Melanie. Pisarz prawdopodobnie oglądał swoją przyszłość w tym świetle, chociaż jego przyszłość malowała się w czarnych barwach. Cienkim, drżącym głosem powiedział:
– Poruczniku, proszę posłuchać… nie musi pan pochwalać tego, co zrobiliśmy… nie musi pan nas lubić… litować się nad nami…
– Litować? Twierdzi pan, że z litości powinienem rozwalić głowę dziewięcioletniej dziewczynce?
Rozdygotany Palmer Boothe odwrócił się gwałtownie.
– Przecież pan uratuje nie tylko nasze życie. Na litość boską, czy pan nie rozumie? Ona wpadła w amok. Zasmakowała we krwi i cholernie wątpię, czy poprzestanie na nas. To wariatka. Sam pan tak powiedział. Mówił pan, że doprowadziliśmy ją do obłędu i ona nie odpowiada za swoje czyny. W porządku! Nie odpowiada, bo nie panuje nad sobą, i pewnie z godziny na godzinę nabiera coraz więcej sił, dowiaduje się coraz więcej o swoich psychicznych zdolnościach, więc jeśli ktoś jej szybko nie powstrzyma, wkrótce nikt już nie zdoła jej powstrzymać. Nie chodzi tylko o mnie i Alberta. Ilu jeszcze może zginąć?
– Nikt więcej – odparł Dan. – Co?
– Ona zabije was dwóch, ostatnich konspiratorów z szarego pokoju, a potem… potem zabije siebie samą.
Mocno go rąbnęło, kiedy ubrał to w słowa. Nagły ból zaciążył mu w piersi na myśl, że Melanie odbierze sobie życie z rozpaczy po tym, co zrobiła.
– Zabije się? – powtórzył Boothe.
– Skąd pan wziął taki pomysł? – zapytał Uhlander. Dan zwięźle opowiedział im o terapeutycznych sesjach hipnozy regresyjnej i o dziwnych rzeczach, które mówiła Melanie w związku z własnym bezpieczeństwem.
– Kiedy powiedziała, że To przyjdzie po nią, jak już zabije wszystkich innych, nie mieliśmy pojęcia, co to za stwór. Duch, demon… wydawało się niemożliwe, żeby takie zjawiska istniały, ale na własne oczy widzieliśmy dowody, że coś dziwnego krąży po świecie. Teraz wiemy, że to nie był duch ani demon, i wiemy, że po… no, po usunięciu was dwóch ona zamierza odebrać sobie życie, zwrócić swoje siły psychiczne przeciwko sobie. Więc widzicie, że tylko wasze życie i jej waży się na szali, i obawiam się, że mam szansę uratować tylko ją jedną.
Boothe, który moralnie stał na poziomie Adolfa Hitlera czy Józefa Stalina, który z czystym sumieniem wynajmował morderców i katów, który najwyraźniej gotów był osobiście, własnymi gołymi rękami popełnić dowolne zbrodnie, żeby tylko ocalić własną cenną skórę, ten łajdak zepsuty do szpiku kości był oburzony, że Dan, oficer policji, nie tylko pozwoli im umrzeć, ale wręcz cieszy się, że obaj spiskowcy wkrótce zejdą z tego świata.
– Ale… ale… jeśli ona nas zabije, a pan jej nie powstrzyma, chociaż mógłby… to będzie pan równie winny jak ona.
Dan popatrzył na niego i kiwnął głową.
– Tak. Ale to mnie nie przeraża. Zawsze wiedziałem, że pod tym względem nie różnię się od innych. Zawsze wiedziałem, że w sprzyjających okolicznościach potrafię popełnić morderstwo z zimną krwią.
Odwrócił się do nich plecami.
Ruszył w stronę drzwi biblioteki.
Kiedy był w połowie drogi, Uhlander zapytał:
– Ile czasu mamy, według pana? Dan przystanął i obejrzał się na nich.
– Dzisiaj rano, po przeczytaniu fragmentu pana książki, chyba trochę zacząłem rozumieć, co się dzieje. Więc kiedy się rozstawaliśmy, ostrzegłem Laurę, żeby nie pozwoliła Melanie zasnąć ani zapaść w stan głębokiej katatonii. Nie chciałem, żeby was załatwiła, zanim zdążymy pogadać. Ale dzisiaj wieczorem nie zabronię Melanie pójść do łóżka. A kiedy położy się do łóżka i wreszcie zaśnie…
Wszyscy milczeli.
Ciszę mącił tylko odległy szum i plusk deszczu.
– Więc zostało nam parę godzin – powiedział w końcu Boothe. Wyglądał jak nie ten sam człowiek, który niedawno powitał Dana w bibliotece, jak ktoś znacznie słabszy i mniej imponujący. – Tylko parę godzin…
Ale nie zostało im nawet tyle czasu. Zaledwie głos Pal – mera Boothe’a rozpłynął się w ciszy przepełnionej strachem i żalem, temperatura powietrza w bibliotece spadła w ciągu sekundy o dwadzieścia stopni.
Laura nie zdołała utrzymać Melanie w stanie przytomności.
– Nie! – zachłysnął się Uhlander.
Książki eksplodowały z najwyższej półki i runęły na Boothe’a i Uhlandera.
Dwaj mężczyźni krzyknęli i osłonili głowy ramionami.
Ciężki fotel uniósł się z podłogi na wysokość ośmiu stóp, zawirował w powietrzu, po czym przeleciał przez cały pokój i uderzył w szklane drzwi. Rozległ się ostry brzęk pękającego szkła i trzask drewnianej ramy, fotel odbił się od framugi i z łoskotem upadł na podłogę.
Melanie była tutaj. Jej eteryczna połowa. Ciało astralne albo psychogeist.
Dan chciał przemówić do niej i przekonać ją, żeby nie zabijała ponownie, ale wiedział, że nie ma szans nawiązać z nią kontaktu, nie bardziej niż jej matka podczas terapeutycznej sesji hipnozy regresyjnej. Nie mógł uratować Boothe^ ani Uhlandera i właściwie wcale nie pragnął ich ratować. Teraz mógł ocalić tylko Melanie, ponieważ wymyślił coś – plan, sztuczkę – żeby powstrzymać ją przed zwróceniem własnej mocy psychicznej przeciwko sobie, przed samobójczą reakcją na straszliwe wyrzuty sumienia. Marny to był plan. Dan nie pokładał w nim wielkiej nadziei. Ale żeby przynajmniej spróbować, musiał znaleźć się obok dziewczynki, obok jej fizycznego ciała, kiedy astral powróci. Musiał więc dotrzeć do kina w Westwood, zanim Melanie dokończy dzieła w Bel Air, dlatego nie mógł tracić czasu na bezowocne próby powstrzymania jej przed zabiciem Boothe’a i Uhlandera.
Niewidzialne dłonie zmiotły z półki następny rząd książek, które rozsypały się po całej podłodze.
Boothe wrzeszczał.
Bar eksplodował, jakby wybuchła tam bomba, w powietrzu rozszedł się zapach whisky.
Uhlander błagał o litość.
Dan zobaczył, że lampa od Tiffany’ego wznosi się w powietrze jak balon na uwięzi. Zanim uniosła się na całą długość kabla, Dan zebrał myśli i przypomniał sobie, że musi się spieszyć. Przebiegł ostatnie kilka kroków do wyjścia. Kiedy otworzył drzwi, za jego plecami zgasło światło i biblioteka pogrążyła się w ciemnościach.
Zatrzasnął drzwi i biegiem ruszył przez dom tą samą trasą, którą wcześniej prowadził go kamerdyner.
W pokoju o ścianach barwy brzoskwini i misternie rzeźbionym białym suficie napotkał tego samego służącego, który spieszył w przeciwną stronę, zaniepokojony przez straszliwe wrzaski dobiegające z biblioteki.
– Dzwoń po policję! – zawołał Dan.
Pewien był, że Melanie nie skrzywdzi nikogo oprócz osób zapamiętanych z szarego pokoju albo ściśle związanych z projektem. Niemniej kiedy kamerdyner zatrzymał się zmieszany, Dan dodał:
– Nie wchodź do biblioteki. Wezwij policję. Na litość boską, nie wchodź tam, człowieku!
Ciemna sala kinowa nie stanowiła już dla Laury schronienia. Ogarnęła ją klaustrofobia. Rzędy krzeseł ograniczały przestrzeń. Ciemność groziła. Na Boga, dlaczego ukrywali się w ciemnym miejscu? To pewnie najlepiej się czuło w ciemności.
Co się stanie, jeśli powietrze znowu się oziębi i stwór powróci?
A powróci na pewno.
Wkrótce.
Ogromna żelazna brama powoli zaczęła się rozwierać, kiedy Dan przejechał połowę długiego podjazdu.
Zazwyczaj kamerdyner dzwonił do stróżówki i strażnik pewnie otwierał bramę, zanim jeszcze gość wycofał samochód z kolistego parkingu przed domem. Teraz jednak kamerdyner dzwonił pod 911, śmiertelnie przerażony przez mrożące krew w żyłach wrzaski i odgłosy walki dochodzące z biblioteki, więc strażnik uruchomił mechanizm bramy dopiero wtedy, kiedy zobaczył przednie światła pędzące ku niemu w deszczu przez wczesny zmierzch.
Dan przyczepił również do dachu przenośnego policyjnego koguta. Zjeżdżając z długiego wzgórza, docisnął pedał gazu niemal do podłogi i liczył, że strażnik otworzy bramę dostatecznie szybko, żeby nie dopuścić do paskudnej kolizji. Te żelazne pręty wyglądały na wystarczająco mocne, żeby zatrzymać czołg. Jeśli w nie rąbnie, pewnie obetną mu głowę albo przebiją na wylot
Mógł zjechać ze wzgórza w rozsądniejszym tempie, ale teraz liczyły się sekundy. Nawet jeśli astral dziewczynki skończy z Boothe’em i Uhlanderem dopiero za kilka minut, niewątpliwie wróci do kina w Westwood dużo szybciej niż Dan; duch nie podróżuje wolno jak samochód, lecz przemieszcza się z miejsca na miejsce w mgnieniu oka. Poza tym kamerdyner mógł wkrótce oprzytomnieć i dojść do wniosku, że to Dan spowodował te wrzaski w bibliotece. Gdyby nabrał takich podejrzeń, kazałby strażnikowi natychmiast zamknąć bramę i nie wypuszczać Dana, co oznaczało stratę kilku minut.
Trzydzieści stóp przed bramą, której skrzydła nadal się rozchylały, Dan wreszcie zdjął nogę z gazu i dotknął hamulca. Samochód zaczął się ślizgać, ale trzymał się drogi i nadal kierował się we właściwą stronę. Ostry trzask, cienki wizg: tylny zderzak otarł się o jedno ze skrzydeł, jeszcze nie całkiem otwarte. Potem Dan wpadł na krótki odcinek prywatnej drogi za murem posiadłości. Żadnego ruchu przed nim na ulicy. Nie zwolnił, skręcając w lewo. Samochód zarzuciło aż do przeciwległego krawężnika, ale Dan wciąż panował nad kierownicą i stracił tylko niewiele szybkości.
Z migającym kogutem na dachu, wyciskając z auta ostatni dech, zjeżdżał na łeb, na szyję ze wzgórz Bel Air, przemykał z jednej krętej uliczki na drugą, beztrosko narażając własne życie i życie każdego, kto mógł znaleźć się na jego drodze za kolejnym ślepym zakrętem.
Jego myśli wciąż wracały do przeszłości: Delmar, Carrie, Cindy Lakey…
Nigdy więcej.
Melanie zabijała, tak, ale nie zasługiwała na karę śmierci. Nie była przy zdrowych zmysłach, kiedy popełniała te morderstwa. Zresztą samoobrona zawsze, a zwłaszcza w tym przypadku, stanowiła dostateczne usprawiedliwienie. Gdyby nie pozabijała ich co do ostatniego, wówczas pojmaliby ją niekonieczne dla zemsty, ale żeby prowadzić na niej dalsze eksperymenty. Gdyby nie zabiła wszystkich dziesięciu ludzi, tortury trwałyby dalej.
Musiał jej to jakoś wytłumaczyć. Myślał, że znalazł sposób.
Boże, proszę, żeby tylko się udało.
Westwood znajdowało się niedaleko. Z migającym kogutem, lekceważąc własne bezpieczeństwo, powinien dojechać do kina za niecałe pięć minut.
Delmar, Carrie, Cindy Lakey… Melanie…
Nie!
Kino przypominało lodownię.
Melanie zakwiliła.
Laura zerwała się z fotela, niepewna, co robić, wiedziała tylko, że nie może siedzieć bezczynnie, kiedy To nadchodzi.
Temperatura powietrza gwałtownie spadała. Zrobiło się nawet zimniej niż poprzedniego wieczoru w kuchni albo w pokoju motelowym, kiedy To składało im wizyty.
Z tylnego rzędu ktoś poprosił Laurę, żeby usiadła, i głowy odwróciły się do niej nawet po drugiej stronie przejścia. Lecz po chwili uwagę wszystkich przykuł niewytłumaczalny chłód, który nagle zapanował w kinie.
Earl również wstał i tym razem wyciągnął rewolwer z podramiennej kabury.
Melanie wydała cienki, żałosny okrzyk, lecz nie otwarła oczu.
Laura chwyciła ją, potrząsnęła.
– Dziecinko, zbudź się! Zbudź się!
Fala niespokojnych szeptów przepłynęła przez salę, kiedy inni widzowie komentowali nie zachowanie Laury, lecz coraz bardziej dotkliwe zimno. Potem wstrząśnięty tłum zamilkł na krótką chwilę, ponieważ olbrzymi ekran kinowy rozdarł się od góry do dołu z przeraźliwym trzaskiem, jakby sam Bóg rozrywał tkaninę niebios. Poszarpana linia czerni pojawiła się na środku wyświetlanego obrazu, ekranowe postacie zafalowały, twarze i ciała ulegały groteskowym zniekształceniom, kiedy srebrzysta powierzchnia, na której istniały, zaczęła marszczyć się, wydymać i obwisać.
Melanie rzuciła się na fotelu i uderzyła pięściami w powietrze. Ciosy trafiły w Laurę, która usiłowała obudzić dziewczynkę.
Zaledwie rozdarty ekran uciszył publiczność, gdy ciężkie kotary wiszące po obu stronach zostały wyrwane z szyn w suficie. Załopotały w powietrzu niczym olbrzymie skrzydła, jakby sam diabeł wleciał do kina i unosił się nad salą; potem opadły z przeciągłym fuuusz! i utworzyły wielkie stosy martwej materii.
Tego było już za wiele dla widzów. Przerażeni i oszołomieni ludzie wstawali z miejsc.
Laura zainkasowała kilka bolesnych ciosów w ramiona i twarz, zanim schwytała i unieruchomiła nadgarstki Melanie. Obejrzała się przez ramię w stronę przedniej części sali.
Operator nie wyłączył jeszcze sprzętu, więc zniszczony ekran wciąż rozsiewał upiorną poświatę, a pod ścianami lampy awaryjne w kształcie pochodni rzucały nikły bursztynowy blask. Światła akurat wystarczyło, żeby wszyscy zobaczyli, co stało się potem. Puste fotele w pierwszym rzędzie oderwały się od podłogi, do której były przyśrubowane, wystrzeliły w górę i uderzyły w wielki ekran. Przebiły tkaninę na wylot.
Ludzie zaczęli krzyczeć, kilka osób pobiegło w stronę wyjść na końcu sali.
– Trzęsienie ziemi! – ktoś wrzasnął.
Oczywiście trzęsienie ziemi nie tłumaczyło tych zjawisk i nikt nie dałby wiary takim wyjaśnieniom. Lecz te słowa, straszące w Kalifornii od czasu wstrząsu w Northridge, wywołały panikę. Więcej foteli – w drugim rzędzie – wyskoczyło z podłogi: śruby pękły, metal trzasnął, beton sypnął okruchami.
Zupełnie, pomyślała Laura, jakby jakaś gigantyczna niewidzialna bestia weszła do kina z przodu i zbliżała się do nich, niszcząc wszystko na swojej drodze.
– Uciekajmy stąd – krzyknął Earl, chociaż wiedział równie dobrze jak ona, że nie uciekną przed tym stworem.
Melanie przestała walczyć. Zwiotczała jak szmaciana lalka, opadła na fotel bezwładnie jak martwa.
Operator wyłączył projektor i zapalił górne światła. Wszyscy oprócz Laury, Earla i Melanie ruszyli ławą do wyjścia, połowa publiczności już opuściła salę.
Z sercem walącym jak młot Laura wzięła Melanie na ręce i chwiejnie przeszła między fotelami do przejścia. Earl trzymał się tuż za nią.
Teraz fotele wylatywały w powietrze z czwartego rzędu i rozbijały się z hukiem o zdemolowany ekran. Lecz najgorszy dźwięk dochodził z drzwi awaryjnych po obu stronach ekranu. Otwierały się i zatrzaskiwały raz po raz, waliły o ścianę i framugę z tak potężną siłą, że pneumatyczne amortyzatory, które miały zapewnić ciche zamykanie, nie wytrzymywały impetu.
Laura nie widziała drzwi, tylko kłapiące paszcze, głodne paszcze, i wiedziała, że gdyby jak głupia próbowała uciekać tymi drzwiami, zamiast na parking przed kinem weszłaby do gardzieli jakiejś niewyobrażalnie ohydnej bestii. Wariacka myśl. Obłęd. Laura balansowała na granicy bezmyślnej paniki.
Gdyby wcześniej nie doświadczyła zjawiska poltergeista na mniejszą skalę we własnej kuchni, ten widok mógłby doprowadzić ją do szaleństwa. Co to było? Co To było? I dlaczego, do cholery, chciało dopaść Melanie?
Dan wiedział. Przynajmniej częściowo.
Ale nieważne, ile wiedział, teraz i tak nie mógł im pomóc. Laura zwątpiła, czy jeszcze kiedyś go zobaczy.
Zważywszy na fakt, że znajdowała się w stanie emocjonalnego wzburzenia graniczącym z histerią, myśl, że już nie zobaczy Dana, zabolała ją niespodziewanie mocno.
Zanim jeszcze dotarła do przejścia, kolana ugięły się pod nią od ciężaru Melanie połączonego z ciężarem strachu. Earl wepchnął rewolwer z powrotem do kabury i wziął dziewczynkę z ramion matki.
Przy drzwiach do westybulu zostało tylko parę osób i napierało na tych z przodu. Niektórzy rozszerzonymi oczami oglądali się za siebie, na niepojęty chaos.
Laura i Earl zrobili zaledwie kilka kroków po tej samej wyłożonej chodnikiem drodze ucieczki, kiedy fotele przestały wylatywać w powietrze za nimi – i poderwały się z rzędów przed nimi. Po krótkim, niezdarnym powietrznym balecie sponiewierane fotele runęły na chodnik i zablokowały przejście.
Melanie nie pozwolono wyjść.
Trzymając dziewczynkę w ramionach, Earl rozejrzał się dookoła, niepewny, co ma robić.
Potem coś go popchnęło. Zatoczył się do tyłu. Coś wyrwało Melanie z jego objęć. Dziewczynka potoczyła się po chodniku i uderzyła o rząd foteli.
Laura z krzykiem podbiegła do córki, przewróciła ją na wznak, przyłożyła rękę do jej szyi. Wyczuła puls.
– Laura!
Na dźwięk swojego imienia podniosła wzrok i z ogromną ulgą zobaczyła Dana Haldane’a. Przepchnął się przez tłum wychodzący z sali. Pobiegł przejściem w ich stronę.
Przeskoczył przez zwalone fotele, które niewidzialny wróg spiętrzył w przejściu, i zbliżając się zawołał:
– Właśnie tak! Trzymaj ją w objęciach, chroń ją. Dotarł do Laury i uklęknął obok.
– Zasłoń ją własnym ciałem, bo myślę, że To cię nie skrzywdzi.
– Dlaczego?
– Później wyjaśnię. – Odwrócił się do Earla, który podniósł się na czworaki. – Z tobą okay?
– Aha. Tylko parę guzów. Dan wstał.
Laura leżała w przejściu, wśród rozsypanej prażonej kukurydzy, zgniecionych papierowych kubków i innych śmieci, obejmując Melanie, owinięta całym ciałem wokół dziecka. Uświadomiła sobie, że w kinie zapadła cisza, że niewidzialna bestia przestała się miotać. Lecz powietrze nadal było zimne, lodowate.
To nie odeszło.
Dan powoli obracał się dookoła, czekając, aż coś się stanie.
Kiedy cisza trwała, powiedział:
– Nie możesz się zabić, dopóki nie zabijesz swojej matki. Nie pozwoli ci tego zrobić, chyba że najpierw ją zabijesz.
Laura podniosła na niego wzrok.
– Do kogo mówisz? – Potem krzyknęła i przywarła mocniej do córki. – Coś mnie ciągnie! Dan, coś próbuje oderwać mnie od niej!
– Walcz z tym.
Ścisnęła mocno Melanie i przez chwilę wyglądała jak epileptyczka, miotająca się w drgawkach na podłodze. Lecz atak skończył się i Laura przestała walczyć.
– Odeszło? – zapytał Dan.
– Tak – przyznała ze zdumieniem.
Dan przemówił w pustkę, ponieważ wyczuwał, że ciało astralne unosi się gdzieś na sali:
– Ona nie pozwoli ci się odepchnąć, żebyś mogła rozszarpać się na strzępy. Ona cię kocha. Jeśli będzie musiała, odda życie w twojej obronie.
Po drugiej stronie sali trzy fotele wyrwały się z zamocowań i wzleciały w powietrze. Przez pół minuty obracały się i zderzały ze sobą, zanim z powrotem spadły na podłogę.
– Bez względu na to, co myślisz – mówił Dan do psychogeista – nie zasługujesz na śmierć. Zrobiłaś straszną rzecz, ale musiałaś.
Milczenie. Cisza.
– Twoja matka cię kocha – ciągnął Dan. – Chce, żebyś żyła. Dlatego trzyma cię z całej siły.
Żałosny dźwięk wyrwany z gardła Laury świadczył, że wreszcie zrozumiała całą okropną prawdę.
Z przodu sali zmięte kotary drgnęły i uniosły się lekko, niezdecydowanie, jakby próbowały znowu rozłożyć się w groźne skrzydła, lecz po kilku sekundach opadły na bezkształtny stos.
Earl podniósł się na nogi. Stanął za Danem. Badając wzrokiem salę, zapytał:
– To była sama Melanie? Dan przytaknął.
Szlochając z bólu, żalu i strachu, Laura kołysała córkę w objęciach.
Powietrze wciąż było przenikliwie zimne.
Coś dotknęło Dana niewidzialnymi lodowymi rękami i popchnęło go do tyłu, ale niezbyt mocno.
– Nie możesz się zabić. Nie pozwolimy ci się zabić – powiedział do niewidocznego astralnego ciała. – Kochamy cię, Melanie. Nigdy nie miałaś szansy, a my chcemy dać ci szansę.
Cisza.
Earl zaczął coś mówić, a potem kilka rzędów za nimi psychogeist przemknął wzdłuż szeregu foteli trzaskając siedzeniami, i kotary uniosły się tym razem, drzwi awaryjne znowu zaczęły otwierać się i zamykać z hukiem, deszcz dźwiękochłonnych płytek runął z sufitu i rozległo się cienkie zawodzenie, które musiało być astralnym głosem, ponieważ dochodziło zewsząd i wypełniło salę dźwiękiem o takim natężeniu, że Earl i Dan zakryli uszy rękami.
Dan zobaczył, że Laura się krzywi, ale nie wypuściła córki, żeby zasłonić uszy. Wciąż trzymała ją w miłosnym uścisku, tuliła ją mocno, obejmowała.
Hałas wzrósł nie do wytrzymania i Dan pomyślał, że źle ocenił dziewczynkę, że Melanie zwali im dach na głowy i zabije ich wszystkich, żeby popełnić samobójstwo. Lecz nagle kakofonia ucichła i wirujące przedmioty runęły z powrotem na podłogę, i drzwi przestały trzaskać.
Ostatnia sufitowa płytka sfrunęła na dół, uderzyła w rząd siedzeń przed nimi, przekoziołkowała dwukrotnie i znieruchomiała.
Znowu spokój.
Znowu cisza.
Przez ponad minutę czekali z lękiem – a potem zrobiło się ciepło.
Z tyłu sali jakiś człowiek, który wyglądał na kierownika, zapytał:
– Co tu się stało, do cholery?
Bileter stojący obok kierownika, który widocznie widział początek zniszczeń, próbował to wyjaśnić, ale bez powodzenia.
Dan dostrzegł ruch w budce operatora i zobaczył, że jakiś człowiek wygląda przez jeden z otworów. Miał zdumioną minę.
Laura wreszcie oderwała się od Melanie, a Dan i Earl przykucnęli obok.
Dziewczynka miała otwarte oczy, ale nie patrzyła na nikogo. Jej spojrzenie pozostało puste. Lecz oczy straciły ten nawiedzony wyraz, jaki miały wcześniej. Melanie jeszcze nie dostrzegała niczego na tym świecie, ale przynajmniej przestała szukać schronienia w kryjówce swojego umysłu. Stanęła teraz na granicy pomiędzy fantazją a rzeczywistością, pomiędzy wewnętrzną ciemnością a światem światła, w którym kiedyś przyjdzie jej żyć.
– Jeśli samobójcze skłonności minęły… w co wierzę… to najgorsze za nami – oświadczył Dan. – Myślę, że z czasem ona całkowicie przyjdzie do siebie. Ale to będzie wymagało mnóstwo miłości i cierpliwości.
– Mam dosyć jednego i drugiego – zapewniła Laura.
– Pomożemy – obiecał Earl.
– Tak – przyświadczył Dan. – Pomożemy.
Melanie czekały teraz lata terapii i istniało ryzyko, że pozostanie autystyczna. Lecz Dan miał przeczucie, że na dobre zamknęła drzwi do grudnia, że już nigdy nie pozwoli im się otworzyć! A jeśli pozostaną zamknięte, jeśli Melanie potrafi zapomnieć, jak sieje otwiera, może w końcu zapomni o cierpieniu, przemocy i śmierci, które wydarzyły się za tymi drzwiami.
Zapomnienie to początek uzdrowienia.
Zrozumiał, że sam powinien nauczyć się tej lekcji. Lekcji zapominania. Musiał zapomnieć o bólu wywołanym przez własne klęski. Delmar, Carrie, Cindy Lakey. Wezbrała w nim rozpaczliwa, dziecinna nadzieja. Gdyby tylko zdołał wreszcie zostawić za sobą te ponure wspomnienia i zamknąć własne drzwi, może dziewczynka również zamknie swoje; może jego determinacja w powracaniu do życia przyspieszy jej wyzdrowienie.
Postanowił potargować się z Bogiem: Słuchaj no, Panie, obiecuję, że zostawię przeszłość za sobą, przestanę zadręczać się rozmyślaniami o krwi, śmierci i morderstwach, poświęcę więcej czasu na życie i docenianie błogosławieństw, którymi mnie obdarzyłeś, okażę więcej wdzięczności za to, co mi dałeś, a w zamian, Boże, chcę od ciebie tylko, żeby Melanie całkiem wyzdrowiała. Proszę. Umowa stoi?
Laura spojrzała na niego, kołysząc córkę w objęciach.
– Wydajesz się taki… skupiony. Co się stało? O czym myślisz?
Nawet wysmarowana brudem, zakrwawiona i rozczochrana, była piękna.
– Zapomnienie to początek uzdrowienia – powiedział Dan.
– O tym myślałeś? – Tak.
– I to wszystko?
– Wystarczy – powiedział. – Wystarczy.