Wciąż siedząc za biurkiem Josepha Scaldonego w biurze – magazynie sklepu na Bulwarze Ventura, Dan Haldane przejrzał stojak na dyskietki obok komputera IBM. Przeczytał nalepki na dyskietkach i zobaczył, że większość nie zawierała nic interesującego dla śledztwa; tylko jedna, opisana LISTA WYSYŁKOWA KLIENTÓW, wydawała się warta sprawdzenia.
Dan włączył komputer, przestudiował menu, wszedł w odpowiedni program i wywołał listę wysyłkową. Pojawiła się białymi literami na niebieskim tle, podzielona na dwadzieścia sześć dokumentów, jeden na każdą literę alfabetu.
Wywołał dokument M i przewinął go powoli, szukając Dylana McCaffreya. Znalazł nazwisko i adres domowy Studio City.
Wywołał dokument H i odszukał Willy’ego Hoffritza.
W pliku C trafił na Ernesta Andrew Coopera, bogatego biznesmena, którego okaleczone ciało znaleziono w domu w Studio City poprzedniej nocy, razem z McCaffreyem i Hoffritzem.
Dan stuknął w plik R. Figurował tam Ned Rink.
Odkrył więź łączącą wszystkie cztery ofiary: interesowali się okultyzmem, a co więcej, byli stałymi klientami dziwacznego sklepiku zmarłego Josepha Scaldonego.
Sprawdził pod U. Był tam adres w Ojai i numer telefoniczny Alberta Uhlandera, autora tych cudacznych książek o okultyzmie, które ktoś próbował usunąć z domu Neda Rinka i które teraz bezpiecznie spoczywały w bagażniku policyjnego sedana przydzielonego Danowi.
Kto jeszcze?
Zastanowił się nad tym pytaniem, potem wywołał plik S i poszukał Reginy Savannah. Tak nazywała się młoda kobieta, która całkowicie poddała się władzy Hoffritza i której pobicie spowodowało usunięcie psychologa z UCLA cztery lata wcześniej. Nie należała do klientów Scaldonego.
Plik G. Tylko na wszelki wypadek. Ale nie znalazł żadnej wzmianki o Irmatrudzie Gelkenshettle.
W gruncie rzeczy nie spodziewał się jej znaleźć. Trochę wstydził się sprawdzać. Ale detektyw od zabójstw z samej natury nie ufał nikomu.
Wywoławszy plik O, poszukał Mary Katherine O’Hara z Burbank, sekretarza stowarzyszenia Teraz Wolność, gdzie Cooper i Hoffritz działali jako prezes i skarbnik, w wymienionej kolejności.
Widocznie Mary O’Hara nie podzielała entuzjazmu swoich współtowarzyszy dla okultystycznej literatury i parafernaliów.
Żadne inne nazwiska nie przychodziły Danowi do głowy, ale pewnie mógłby znaleźć coś interesującego, gdyby przeczytał całą listę. Wystukał polecenie wydruku.
Laserowa drukarka wypluła pierwszą stronę po kilku sekundach. Dan chwycił kartkę z tacy i przeczytał ją, podczas gdy maszyna drukowała dalej. Na kartce znajdowało się dwadzieścia nazwisk z adresami, w dwóch kolumnach po dziesięć. Nie rozpoznał nikogo.
Podniósł następną kartkę i na dole drugiej kolumny zobaczył nazwisko nie tylko znajome, ale wręcz zaskakujące. Palmet Boothe.
Właściciel „Los Angeles Journal”, dziedzic wielkiej fortuny, lecz również jeden z najsprytniejszych biznesmenów w kraju, Palmer Boothe znacznie powiększył odziedziczone bogactwo. Zajmował się nie tylko wydawaniem gazet i czasopism, lecz także bankami, nieruchomościami, produkcją filmów, transportem, rozmaitymi zaawansowanymi technologiami, radiem, rolnictwem, hodowlą rasowych koni i chyba wszystkim, co tylko przynosiło pieniądze. Cieszył się znakomitą reputacją jako szafarz władzy politycznej, filantrop, który corocznie zaskarbiał sobie wdzięczność licznych dobroczynnych organizacji, człowiek znany ze swego trzeźwego pragmatyzmu.
Ach tak? Co mają wspólnego okultystyczne przesądy z trzeźwym pragmatyzmem? Dlaczego obrotny biznesmen, ceniący zdroworozsądkowe prawa, reguły i metody kapitalizmu, popiera takie dziwne miejsce jak Znak Pentagramu?
Ciekawe.
Oczywiście istniały znikome szansę, żeby Palmer Boothe zadawał się z osobnikami pokroju McCaffreya, Hoffritza czy Rinka. Jego nazwisko na liście klientów Scaldonego jeszcze nie świadczyło o powiązaniach ze sprawą McCaffreya. Nie każdy, kto kupował w Znaku Pentagramu, musiał uczestniczyć w tej konspiracji.
Niemniej Dan otworzył prywatny notes z adresami Scaldonego – przedmiot, który wywołał konfrontację z Mondale’em – i przekartkował do litery B, żeby sprawdzić, czy Palmer Boothe był więcej niż zwykłym klientem. Nie znalazł nazwiska biznesmena. Co pewnie znaczyło, że Boothe kontaktował się z Josephem Scaldonem wyłącznie jako okazjonalny nabywca okultystycznych książek i artefaktów.
Dan sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął notes z adresami Dylana McCaffreya. Tam też nie znalazł nazwiska Boothe.
Ślepy zaułek.
Wiedział, że tak będzie.
Po namyśle poszukał w notesie McCaffreya nazwiska Alberta Uhlandera. Autor tam był, pod tym samym adresem i numerem telefonu w Ojai.
Znowu zajrzał do notesu Scaldonego. Uhlander również tam figurował. Pisarz z pewnością nie był tylko zwykłym klientem Znaku Pentagramu. Stanowił integralną część tajemniczego projektu, nad którym pracowali Hoffritz i McCaffrey.
Ci dwaj rzeczywiście dobrali sobie wesołe towarzystwo. Dan zastanawiał się, co robili na spotkaniach. Porównywali ulubione marki nietoperzowego gówna? Przyrządzali smakowite przekąski z wężowych oczu? Dyskutowali o megalomańskich planach powszechnego prania mózgów i przejęcia władzy nad światem?
Torturowali małe dziewczynki?
Drukarka wyrzuciła piętnastą i ostatnią stronicę dużo wcześniej, nim Dan skończył przeglądać pozostałych czternaście. Zebrał je, spiął zszywaczem, złożył i wepchnął do kieszeni. Lista klientów zawierała prawie trzysta nazwisk, które chciał spokojnie przestudiować później, w domu przy piwie, gdzie będzie mógł się lepiej skoncentrować.
Znalazł puste pudełko po papeterii i włożył do niego notes z adresami Dylana McCaffreya, mniejszy notes Scaldonego i kilka innych przedmiotów. Wyniósł pudełko z zaplecza przez sklep, gdzie ludzie koronera pakowali do worka ohydnie zmasakrowane ciało Josepha Scaldonego, i wyszedł na ulicę.
Tłumek ciekawskich przerzedził się, może z powodu zimnej nocy. Kilku przemarzniętych reporterów wciąż sterczało w pobliżu okultystycznego sklepu, z głowami wtulonymi w ramiona i rękami w kieszeniach. Przenikliwy wiatr świszczał i zawodził po Bulwarze Ventura, wysysając ciepło z miasta i wszystkich mieszkańców. Powietrze było ciężkie i wilgotne. Zanosiło się na deszcz jeszcze przed świtem.
Nolan Swayze, najmłodszy z mundurowych policjantów na posterunku przed frontem Znaku Pentagramu, przyjął pudełko, które podał mu Dan.
– Nolan, zabierzesz to do East Valley i dasz maszynistkom. W środku są dwa notesy z adresami. Chcę, żeby przepisano zawartość obydwóch i niech wszyscy detektywi ze specjalnego oddziału dostaną jutro rano kopię transkrypcji dołączoną do pakietów informacyjnych.
– Zrobi się – mruknął Swayze.
– Jest też dyskietka. Niech wydrukują zawartość i zrobią kopie. I tam jest kalendarz z datami spotkań.
– Kopie dla wszystkich?
– Szybko chwytasz. Swayze kiwnął głową.
– Zamierzam zostać szefem policji.
– Niezły plan.
– Matka będzie dumna.
– Jeśli ci na tym zależy, mądrzej będzie zostać zwykłym krawężnikiem. Mam tutaj plik faktur…
– Niech przepiszą treść w bardziej poręcznym formacie.
– Właśnie – przytaknął Dan.
– Z kopiami dla wszystkich.
– Może nawet zostaniesz burmistrzem.
– Wymyśliłem już swój slogan wyborczy. „Przebudujmy L.A.”.
– Czemu nie? Sprawdza się na wszystkich innych kandydatach od trzydziestu lat.
– Ta książka…?
– Książeczka czekowa – wyjaśnił Dan.
– Chce pan, żeby przepisano informacje z odcinków, z kopiami dla wszystkich. Może nawet zostanę gubernatorem.
– Nie, to posada nie dla ciebie.
– Dlaczego?
– Musiałbyś mieszkać w Sacramento.
– Hej, racja. Wolę cywilizację.
Obiad się spóźnił, ponieważ musieli posprzątać kuchnię. Wodę na spaghetti trzeba było wylać: pływały w niej kawałki roztrzaskanego radia. Laura wyszorowała garnek, napełniła go ponownie i postawiła na palniku.
Zanim usiedli do stołu, zupełnie straciła apetyt. Nie mogła jeść, bo w wyobraźni ciągle widziała radio obdarzone własnym demonicznym życiem. Kuchnię wypełniały smakowite aromaty czosnku, parmezanu i sosu pomidorowego, ale spod nich przebijał nikły swąd spalonego plastiku i rozgrzanego metalu, który przypominał (to szaleństwo, ale naprawdę tak myślała, Boże jej dopomóż) olfaktoryczny ślad obecności jakiegoś złego ducha.
Earl Benton zjadł więcej od niej, ale niezbyt wiele. Niewiele również mówił. Wpatrywał się w swój talerz, nawet kiedy robił długą przerwę między kolejnymi kęsami, i tylko raz podniósł wzrok, żeby zerknąć na koniec kuchennego blatu, gdzie przedtem stało sony. Zwykle energiczny i rzeczowy, teraz wydawał się zagubiony; jego oczy miały nieobecny wyraz.
Melanie również miała nieobecne spojrzenie, ale zjadła więcej od Laury i Earla. Chwilami żuła powoli, z roztargnionym wyrazem twarzy, chwilami pochłaniała spiesznie cztery czy pięć kęsów z wilczym apetytem. Od czasu do czasu kompletnie zapominała o jedzeniu i trzeba było jej przypominać.
Karmiąc córkę i co chwila wycierając z jej brody sos do spaghetti, Laura mimo woli wspominała własne nieszczęśliwe dzieciństwo. Jej matka Beatrice była religijną fanatyczką i nie pozwalała śpiewać, tańczyć ani czytać książek innych niż Biblia oraz wybrane traktaty religijne. Samotna, cierpiąca na manię prześladowczą Beatrice bardzo się starała, żeby Laura nigdy nie uwolniła się od nieśmiałości, zahamowań i lęku przed światem; gdyby Laura znalazła się w takim samym stanie jak obecnie Melanie, Beatrice niewątpliwie byłaby zachwycona. Wolałaby interpretować schizofreniczną katatonię jako odrzucenie złych cielesnych popędów, jako głęboką komunię z Bogiem. Beatrice nie tylko nie mogłaby, ale nie chciałaby pomóc Laurze w powrocie do rzeczywistości.
Aleja mogę ci pomóc, skarbie, pomyślała Laura i wytarła plamę sosu z brody dziecka. Mogę i chcę pomóc ci znaleźć powrotną drogę, Melanie, jeśli tylko podasz mi rękę, jeśli tylko pozwolisz sobie pomóc.
Głowa Melanie opadła. Oczy się zamknęły.
Laura nawinęła kolejną porcję spaghetti na widelec i podniosła do ust dziewczynki, ale Melanie widocznie ześliznęła się na jakiś głębszy poziom apatii, może nawet w sen.
– No, Melanie, zjedz jeszcze trochę. Musisz nabrać trochę ciała, skarbie.
Coś głośno szczęknęło.
Earl Benton podniósł wzrok znad talerza.
– Co to było?
Zanim Laura zdążyła odpowiedzieć, tylne drzwi otworzyły się z szokującym impetem. Łańcuch bezpieczeństwa został wyrwany z framugi, drewno pękło z ostrym trzaskiem.
Pierwszy szczęk oznaczał zasuwę, która się otworzyła. Sama z siebie.
Earl skoczył na równe nogi, przewracając krzesło.
Z patio za domem, z ciemności i wiatru coś weszło w drzwi.
O 9.15, po rozmowie z właścicielem sklepu sąsiadującego ze Znakiem Pentagramu, nie dowiedziawszy się niczego ciekawego, Dan wstąpił do McDonalda na obiad. Kupił dwa cheeseburgery, dużą porcję frytek i dietetyczną colę. Jadł w samochodzie i jednocześnie próbował zlokalizować Reginę Savannah za pomocą samochodowego terminalu.
Monitor terminalu znajdował się w tablicy rozdzielczej, wmontowany ukośnie, więc Dan nie musiał się pochylać, żeby odczytać zawartość ekranu. Klawiatura prawie całkowicie wypełniała konsolę pomiędzy siedzeniami. W ciągu ostatnich dwóch lat wszystkie wozy patrolowe LAPD i połowę nieoznakowanych sedanów wyposażono w nowe terminale komputerowe. Ruchome VDT łączyły się poprzez mikrofalowe transmisje z podziemnym, wstrząsoodpornym, zabezpieczonym przed bombami policyjnym centrum komunikacyjnym dowodzenia, które z kolei przez modem miało dostęp do rozmaitych rządowych i prywatnych banków danych.
Dan ugryzł kawałek cheeseburgera, uruchomił silnik se – dana, włączył VDT, wklepał swój kod osobisty i uzyskał dostęp do rejestrów towarzystwa telefonicznego. Zażądał numeru Reginy Savannah pod każdym adresem na obszarze Wielkiego Los Angeles.
Po kilku sekundach na ekranie pojawiły się świecące zielone litery:
BRAK ZAPISU SAVANNAH, REGINA
BRAK ZAPISU SAVANNAH, R.
Zażądał podania wszystkich zastrzeżonych numerów obciążających rachunek Reginy lub R. Savannah, ale znowu trafił w ślepy zaułek.
Zjadł kilka frytek.
Ekran świecił łagodnie, cierpliwie.
Połączył się z rejestrem praw jazdy wydziału komunikacji i polecił odszukanie Reginy Savannah. Wynik negatywny.
Dumając nad następnym krokiem, zjadł drugiego cheeseburgera i obserwował ruch na smaganej wiatrem ulicy. Potem znowu wklepał pliki WK i polecił odszukanie prawa jazdy wydanego każdej osobie o imieniu Regina i drugim imieniu Savannah. Może wyszła za mąż i nie całkiem zrezygnowała z panieńskiego nazwiska.
Opłaciło się spróbować. Ekran wyświetlił odpowiedź:
REGINA SAVANNAH HOFFRITZ
Dan patrzył z niedowierzaniem. Hoffritz?
Marge Gelkenshettle nic o tym nie wspominała. Czyżby ta dziewczyna naprawdę wyszła za człowieka, który pobił ją do nieprzytomności i przez którego wylądowała w szpitalu?
Nie. O ile wiedział, Wilhelm Hoffritz był kawalerem. Dan jeszcze nie odwiedził domu Hoffritza, ale przeczytał dostępne ogólne informacje, które nie zawierały żadnej wzmianki o żonie czy rodzinie. Inni odszukali najbliższą krewną: siostrę, która właśnie leciała skądś tam – z Chicago czy Detroit – żeby zająć się pogrzebem.
Marge Gelkenshettle powiedziałaby mu, gdyby Regina wyszła za Hoffritza. Chyba że sama nie wiedziała.
Według danych wydziału komunikacji Regina Savannah Hoffritz, płci żeńskiej, miała czarne włosy i piwne oczy, pięć stóp sześć cali wzrostu i ważyła sto dwadzieścia pięć funtów. Data urodzenia: 3 lipca 1971. Akurat odpowiedni wiek dla kobiety, o której opowiadała Marge. Prawo jazdy podawało adres w Hollywood, na wzgórzach. Dan zapisał adres w notesie.
Wilhelm Hoffritz mieszkał w Westwood. Gdyby ożenił się z Reginą Savannah, po co utrzymywaliby dwa domy?
Rozwód. Całkiem możliwe.
Lecz nawet gdyby doszło do rozwodu, sam fakt małżeństwa wydawał się niepojęty. Jakie życie prowadziłaby kobieta poślubiona złośliwemu sadyście, który zrobił jej pranie mózgu, który całkowicie nad nią panował i który pewnego razu pobił ją tak dotkliwie, że trafiła do szpitala? Jeżeli Hoffritz maltretował Reginę, kiedy jeszcze była jego studentką – kiedy ryzykował karierę, dając upust takim perwersyjnym żądzom – o ile gorzej mógł ją traktować, kiedy została jego żoną, kiedy byli sami w prywatnym zaciszu własnego domu?
Ciarki przeszły Dana na tę myśl.
Earl Benton trzymał broń w ręku, ale tego, co wyłoniło się z ciemności, nie mógł sprzątnąć kilkoma celnymi strzałami z trzydziestkiósemki. Drzwi uderzyły o ścianę z donośnym łoskotem i do kuchni wtargnął zimny wir powietrza, wiatr jak żywy stwór, który syczał i warczał, węszył i pląsał. A jeśli ciało stwora składało się z wiatru, jego futro stanowiły kwiaty, ponieważ nagle w powietrzu zaroiło się od kwiatów; białe, żółte i czerwone róże, badylaste niecierpki wszelkich odcieni, mnóstwo kwiatów z ogrodu za domem, niektóre z łodygami, niektóre bez łodyg, niektóre równo ucięte, a inne wyrwane z korzeniami. Stwór z wiatru otrząsnął się, kwietny płaszcz załopotał i jak z liniejącej sierści odpadały z niego oberwane liście, jaskrawe płatki, zmiażdżone łodygi, grudki wilgotnej ziemi przyczepione do korzeni. Kalendarz zeskoczył ze ściany i przefrunął przez połowę kuchni na skrzydłach z papieru, zanim osiadł na podłodze. Z miękkim szelestem, przypominającym trzepot skrzydeł, zasłony okienne wzleciały w powietrze i próbowały oderwać się od karniszów, żeby ochoczo przyłączyć się do demonicznego tańca nieożywionych przedmiotów. Śmiecie obsypały Earla, róża uderzyła go w twarz; poczuł na gardle lekkie ukłucie kolca i odruchowo uniósł ramię, żeby się zasłonić. Zobaczył, jak Laura McCaffrey osłania córkę, i uświadomił sobie własną bezradność w obliczu tej amorficznej groźby.
Drzwi zatrzasnęły się tak nagle, jak zostały otwarte. Lecz wirująca kolumna kwiecia wciąż się obracała, jakby ten wiatr nie był cząstką większego wiatru grasującego w nocnych ciemnościach, tylko jego samowystarczalnym potomkiem.
Nie, to niemożliwe. Szalone. A jednak rzeczywiste. Kipiąca turbulencja rzęziła, syczała, znowu wypluła liście, kwiaty i połamane łodygi, strząsnęła z siebie więcej ziemi, pączków i barwnych płatków. Stwór z wiatru w swoim prześwitującym, postrzępionym płaszczu roztańczonej roślinności zatrzymał się tuż za drzwiami (chociaż jego oddech dochodził do najdalszych kątów) i został tam, jakby się przyglądał, jakby podejmował decyzję, co dalej robić – a potem po prostu wyparował. Wiatr nie ucichł stopniowo: ustał w jednej chwili. Reszta kwiatów, których jeszcze nie zrzucił, opadła na kuchenną terakotę w bezładnym stosie, z miękkim szelestem. Potem cisza, spokój.
W nieoznakowanym policyjnym sedanie na parkingu McDonalda Dan przerwał połączenie z komputerem wydziału komunikacji i jeszcze raz wywołał bazy danych towarzystwa telefonicznego. Otrzymał numer telefonu i adres Reginy Hoffritz, ten sam adres, który podał wydział komunikacji.
Dan zerknął na zegarek: 9.32. Korzystał z terminalu około dziesięciu minut. W dawnych złych czasach, przed wprowadzeniem przenośnych komputerów, straciłby co najmniej dwie godziny na zdobycie tych informacji. Wyłączył monitor i ciemność zgęstniała we wnętrzu samochodu.
Kończył drugiego cheeseburgera, popijał colę i rozmyślał, jak szybko zmienia się świat. Nowy świat, fantastyczno – naukowe społeczeństwo wyrastało wokół niego z zatrważającą szybkością i zdecydowaniem. Życie w tych czasach było równie radosne jak straszne. Ludzkość posiadła wiedzę dostateczną, żeby sięgnąć gwiazd, żeby wykonać gigantyczny skok w górę i rozprzestrzenić się po wszechświecie, lecz dysponowała również dostatecznymi środkami, żeby zniszczyć samą siebie, zanim rozpocznie się nieuchronna emigracja. Nowe technologie – jak komputery – uwalniały mężczyzn i kobiety od rozmaitych żmudnych zajęć, oszczędzały mnóstwo czasu. A jednak… a jednak dodatkowy czas nie oznaczał więcej odpoczynku ani więcej okazji do medytacji i refleksji. Przeciwnie, z każdą nową falą technologiczną wzrastało tempo życia: wciąż było więcej do zrobienia, więcej decyzji do podjęcia, więcej doświadczeń do przeżycia, a ludzie skwapliwie sięgali po te propozycje i zapełniali godziny dopiero co otrzymane w prezencie. Z każdym rokiem życie uciekało coraz szybciej i szybciej, jakby Bóg odkręcił do oporu kran przepływu czasu. Ale porównanie kulało, ponieważ dla wielu ludzi nawet koncepcja Boga wydawała się przestarzała w epoce, kiedy codziennie zmuszano wszechświat do wyjawiania nowych tajemnic. Nauka, technologia i zmiana – oto jedyne współczesne bóstwa, nowa Trójca Święta; i chociaż nie są świadomie okrutne ani niesprawiedliwe, jak wielu dawnych bogów, ich zimna obojętność nie przynosi żadnej pociechy chorym, samotnym czy zagubionym.
Jak mogą prosperować sklepy podobne do Znaku Pentagramu w świecie komputerów, cudownych pigułek i statków kosmicznych? Kto zwraca się z pytaniami do okultystów, jeśli fizycy, biochemicy i genetycy dzień po dniu dostarczają więcej odpowiedzi niż wszystkie wróżby i seanse spirytystyczne od zarania historii? Dlaczego tacy naukowcy, jak Dylan McCaffrey i Wilhelm Hoffritz, zadają się z handlarzem nietoperzowego gówna i innych bzdur?
No, widocznie uważali, że nie wszystko to bzdury. Niektóre aspekty okultyzmu, niektóre paranormalne zjawiska najwyraźniej interesowały McCaffreya i Hoffritza, ponieważ wierzyli, że mają związek z ich własnymi badaniami albo znajdą w nich zastosowanie. W jakiś sposób chcieli połączyć naukę z magią. Ale jak? I dlaczego?
Dopijając dietetyczną colę, Dan przypomniał sobie urywek wiersza:
Pogrążymy się w ciemność, w cierpienie i mękę, gdzie Nauka i Diabeł kroczą ręka w rękę.
Nie pamiętał, gdzie usłyszał te słowa, chyba w piosence, w jakimś starym rockandrollowym kawałku z czasów, kiedy regularnie słuchał rocka. Próbował sobie przypomnieć, prawie mu się udało, skojarzyło mu się z jakimś protestsongiem o wojnie atomowej i zagładzie, ale nie potrafił uchwycić wspomnienia.
„Nauka i Diabeł kroczą ręka w rękę”.
To był naiwny obrazek, wręcz prostacki. Piosenka prawdopodobnie służyła tylko jako propaganda dla Nowych Luddystów, którzy pragnęli zburzyć cywilizację i wrócić do jaskiń czy szałasów. Dan nie sympatyzował z takimi poglądami. Wiedział, że szałasy są wilgotne i pełne przeciągów.
Ale z jakiegoś powodu wizja „Nauki i Diabła kroczących ręka w rękę” wywarła na nim potężne wrażenie; przeszedł go zimny dreszcz.
Nagle nie miał już ochoty na wizytę u Reginy Savannah Hoffritz. To był długi dzień. Pora wracać do domu. Bolało go rozbite czoło, liczne sińce pulsowały na całym ciele. Ogień płonął w kościach i stawach. Oczy paliły, łzawiły i piekły. Dan potrzebował piwa albo dwóch – i dziesięciu godzin snu.
Ale miał jeszcze robotę.
Wstrząśnięta Laura rozejrzała się z niedowierzaniem.
Ziemia, kwiaty, liście i inne śmiecie leżały rozrzucone na kuchennym stole i na niedojedzonych porcjach spaghetti. Zmaltretowane róże zaścielały podłogę i blaty. Skręcone, połamane pęki czerwonych i purpurowych niecierpków wystawały ze zlewu. Jedna biała róża wisiała na uchwycie drzwi lodówki, a strzępki zieleni i setki oberwanych płatków przywarły do ścian, zasłon i szafek. Pod drzwiami sterta wiotkich, powyginanych łodyg i zwichrzonych kwiatów znaczyła miejsce, gdzie zamarł wiatr.
– Wychodzimy stąd – powiedział Earl, wciąż trzymając rewolwer w ręku.
– Ale ten bałagan… – zaczęła Laura.
– Później – rzucił, podszedł do Melanie i podniósł nieprzytomne dziecko z krzesła.
– Aleja muszę posprzątać… – zaprotestowała oszołomiona Laura.
– Chodźmy, chodźmy – ponaglił niecierpliwie Earl. Z jego twarzy znikła czerstwa, rumiana cera wieśniaka, zastąpiona przez woskową bladość. – Do salonu.
Laura zawahała się, patrząc na skłębione szczątki.
– Chodźmy – powtórzył Earl – zanim coś gorszego wejdzie przez te drzwi!
Regina Savannah Hoffritz mieszkała przy jednej z biedniejszych uliczek na wzgórzach Hollywoodu. Jej dom stanowił jaskrawy przykład eklektycznoana – chronistyczno – wariackiej architektury, rzadko spotykanej w Kalifornii, którą jednak szowinistyczni nowojorczycy wytykali palcami jako bezguście typowe dla zachodniego wybrzeża. Sądząc po cegłach i wyeksponowanych belkach zewnętrznych ścian, Dan ocenił dom jako tudorowski w zamierzeniu, chociaż zauważył też bogato rzeźbione wiktoriańskie okapy, amerykańskie kolonialne okiennice… oraz – po obu stronach frontowych drzwi domu oraz drzwi garażu – wielkie mosiężne powozowe latarnie, których stylu ani epoki nie dało się określić. Dwa stiukowe pilastry ze szlakiem z meksykańskich kafelków, pomiędzy którymi otwierało się wejście na chodnik, dźwigały ciężkie lampy z kutego żelaza, całkowicie różne – lecz nie bliższe tudorowskiemu ideałowi – od mosiężnych detali zamontowanych wszędzie indziej.
Czarny porsche parkował na podjeździe. W upiornym białym blasku licznych i niedopasowanych lamp lśniąca krzywizna długiej maski samochodu przypominała pancerz żuka.
Dan nacisnął dzwonek, wydobył policyjną odznakę i czekał, kuląc ramiona na zimnym wietrze, a potem zadzwonił ponownie.
Wreszcie drzwi uchyliły się na szerokość łańcucha.
Połowa ślicznej twarzy wyjrzała na zewnątrz: lśniące czarne włosy, porcelanowa cera, jedno wielkie, czyste brązowe oko, pół delikatnie rzeźbionego nosa, w którym widoczne nozdrze było uformowane tak subtelnie, jakby zostało wydmuchane ze szkła; i połówka dojrzałych, kuszących ust.
– Tak? – powiedziała.
Głos miała miękki, ściszony. Może to był jej naturalny, nie udawany tembr głosu, ale brzmiał sztucznie, wyrachowanie.
– Regina Hoffritz? – zapytał Dan. – Tak.
– Porucznik Haldane. Policja. Chciałbym z panią porozmawiać. O pani mężu.
Zezując, spojrzała na jego odznakę.
– O jakim mężu?
Usłyszał coś jeszcze w jej głosie: potulność, uległość, drżącą słabość. Wydawała się tylko czekać na rozkaz, który wymusi na niej posłuszeństwo.
Nie sądził, że przybrała ten ton ze względu na obecność gliniarza. Podejrzewał, że zachowywała się tak zawsze, z każdym. Czy raczej zachowywała się tak zawsze, odkąd Willy Hoffritz ją zmienił.
– Pani mąż – powtórzył. – Wilhelm Hoffritz.
– Och. Jedną chwileczkę.
Zamknęła drzwi i minęło dziesięć sekund, dwadzieścia, pół minuty, dłużej. Dan chciał już zadzwonić ponownie, kiedy usłyszał szczęk zdejmowanego łańcucha.
Drzwi się otwarły. Regina cofnęła się i Dan wszedł do środka, mijając trzy sztuki bagażu, które stały pod ścianą. W salonie usiadł w fotelu, ona zaś wybrała rdzawo – brązową sofę. Przybrała afektowanie skromną pozę, lecz ogólny efekt był wyraźnie uwodzicielski.
Chociaż była piękną kobietą, czegoś jej brakowało. Ten kobiecy wdzięk wydawał się sztuczny, przesadnie wypracowany. Włosy miała uczesane tak idealnie, makijaż nałożony tak starannie i nieskazitelnie, jakby zamierzała wystąpić przed kamerami w reklamówce Revlonu. Nosiła jedwabny kremowy peniuar, długi do ziemi, ciasno ściągnięty w talii, żeby podkreślić pełne piersi, płaski brzuch i rozłożyste biodra. Peniuar był gęsto plisowany, z jedwabnymi falbankami na gorsie, przy kołnierzu, mankietach i obrąbku. Miękką szyję opinała złota obroża; tego rodzaju dopasowane naszyjniki wyszły z mody przed wielu laty i obecnie rzadko się trafiały u ludzi, którzy traktowali biżuterię jak zwykłą dekorację, natomiast sadomasochistyczne pary wciąż poszukiwały takich przedmiotów jako symboli seksualnego niewolnictwa. I chociaż Dan dopiero co poznał Reginę, wiedział, że nosiła swoją obrożę właśnie na znak masochistycznej uległości, gdyż jej stłamszona, poddańcza natura przejawiała się w sposobie odwracania twarzy, w pełnych wdzięku, lecz ukradkowych ruchach (jakby czekała z perwersyjnym przyzwoleniem na cios, uszczypnięcie, bolesny uścisk), w unikaniu kontaktu wzrokowego.
Czekała, żeby zaczął.
Przez chwilę nic nie mówił, wsłuchiwał się w dom. Zwłoka przy zdejmowaniu łańcucha obudziła w nim podejrzenie, że Regina ma gościa. Pobiegła do niego po radę i otrzymała pozwolenie, zanim wpuściła Dana. Lecz w głębi domu panowała cisza.
Na stoliku do kawy ustawiono pół tuzina fotografii Willy’ego Hoffritza. Przynajmniej te trzy, które stały przodem do Dana, przedstawiały Hoffritza, więc zakładał, że znajduje się również na pozostałych. To była ta sama pospolita twarz, te same szeroko rozstawione oczy, te same nieco zbyt pulchne policzki i świński nos, które Dan widział na zdjęciu w prawie jazdy, znalezionym w portfelu jednej z ofiar wczorajszej nocy w Studio City.
– Na pewno pani wie, że pani mąż nie żyje – odezwał się w końcu.
– To znaczy Willy?
– Tak, Willy.
– Wiem.
– Chciałbym pani zadać kilka pytań.
– Na pewno nie mogę panu pomóc – powiedziała miękko, potulnie, wpatrując się we własne dłonie.
– Kiedy ostatni raz widziała pani męża?
– Ponad rok temu.
– Rozwód?
– No…
– Separacja?
– Tak, ale… nie w taki sposób, jak pan myśli. Wolałby, żeby na niego patrzyła.
– Więc w jaki sposób? Nerwowo zmieniła pozycję na sofie.
– Nigdy nie byliśmy… legalnym małżeństwem.
– Nie? Ale pani nosi jego nazwisko. Przytaknęła, wciąż wpatrzona we własne dłonie.
– Tak, pozwolił mi zmienić moje.
– Pani poszła do sądu i zmieniła nazwisko na Hoffritz? Kiedy, dlaczego?
– Dwa lata temu. Ponieważ… ponieważ… pan nie zrozumie.
– Proszę spróbować.
Regina nie odpowiedziała od razu. Czekając, aż sformułuje wyjaśnienie, Dan rozglądał się po pokoju. Na gzymsie białego ceglanego kominka zobaczył następną kolekcję fotografii Willy’ego Hoffritza: jeszcze osiem.
Chociaż w domu było ciepło, Dan poczuł dojmujący chłód jak w Górach Skalistych w styczniową noc, kiedy patrzył na te starannie ustawione, oprawione w srebrne ramki podobizny martwego psychologa.
Regina powiedziała:
– Chciałam pokazać Willy’emu, że należę do niego, całkowicie i na zawsze.
– Nie sprzeciwiał się, że pani przyjęła jego nazwisko? Nie obawiał się, że pani może wytoczyć mu sprawę o alimenty?
– Nie, nie. Nigdy nie zrobiłabym tego Willy’emu. On wiedział, że nigdy bym tego nie zrobiła. O nie. Wykluczone.
– Jeśli chciał, żeby pani nosiła jego nazwisko, dlaczego nie ożenił się z panią?
– Nie chciał się ożenić – odparła z wyraźnym żalem i rozczarowaniem.
Chociaż trzymała pochyloną głowę, Dan dostrzegł smutek rozciągający rysy jej twarzy niczym nagłe przeciążenie.
– Nie chciał się z panią ożenić, ale chciał, żeby pani nosiła jego nazwisko. Na znak, że pani… należy do niego – powiedział zdumiony.
– Tak.
– Przybranie jego nazwiska było jak… naznaczenie?
– O tak – potwierdziła ochrypłym szeptem i na jej twarzy rozkwitł uśmiech niekłamanej przyjemności, kiedy wspominała ten dziwaczny akt poddaństwa. – Tak. Jak naznaczenie.
– Milutki facio – podsumował Dan. Lecz ona nie zwróciła uwagi na ironiczny ton, więc postanowił ukłuć mocniej, żeby porzuciła tę postawę zbitego psa. – Jezu, z niego był niezły egomaniak!
Poderwała głowę i wreszcie spojrzała mu w oczy.
– O nie – zaprzeczyła, marszcząc brwi. Nie mówiła z gniewem czy zniecierpliwieniem, lecz z żarliwym przejęciem, tak bardzo pragnęła skorygować błędną, w jej mniemaniu, ocenę charakteru zmarłego. – O nie. Nie Willy. Nie było takiego drugiego jak Willy. On był cudowny. Zrobiłabym dla niego wszystko. Wszystko. Był taki wyjątkowy. Gdyby pan go znał, nie powiedziałby pan o nim złego słowa. Nie o Willym. Pan go nie znał.
– Osoby, które go znały, nie wyrażają się o nim tak pochlebnie. Na pewno pani zdaje sobie z tego sprawę.
Ponownie spuściła oczy.
– To tylko zazdrośni, zawistni, kłamliwi dranie – odparła tym samym miękkim, słodkim, afektowanym tonem, jakby nie odważyła się splamić swojej idealnej kobiecości, podnosząc głos czy w inny sposób okazując gniew.
– Wyrzucili go z UCLA. Nie odpowiedziała.
– Za to, co pani zrobił.
Regina wciąż milczała, wciąż odwracała wzrok, lecz znowu poruszyła się niespokojnie. Peniuar rozchylił się i odsłonił jedną idealnie kształtną łydkę. Siniak wielkości półdolarówki szpecił kremową skórę. Dwa mniejsze sińce widniały na kostce.
– Niech mi pani opowie o Willym.
– Nie chcę.
– Obawiam się, że to konieczne. Pokręciła głową.
– Co on robił z Dylanem McCaffreyem w Studio City?
– Nigdy nie powiem złego słowa o Willym. Nieważne, co mi zrobicie. Możecie mnie wsadzić do więzienia, proszę bardzo. Wszystko mi jedno, wszystko mi jedno. – Mówiła cicho, lecz z płomiennym przekonaniem. – Za dużo złego wygadywali o biednym Willym ludzie niegodni całować jego stopy.
– Regino, spójrz na mnie.
Podniosła jedną rękę do ust i lekko przygryzła kostki dłoni.
– Regino? Spójrz na mnie, Regino.
Nerwowo ssąc przygryzioną dłoń, uniosła głowę, lecz wciąż unikała jego wzroku. Zamiast spojrzeć mu w oczy, patrzyła ponad jego ramieniem.
– Regino, on cię pobił. Nie odpowiedziała.
– Posłał cię do szpitala.
– Kochałam go – wymamrotała spoza przygryzionej dłoni, której poświęcała coraz więcej uwagi.
– On zrobił ci wyrafinowane pranie mózgu, Regino. Jakimś sposobem dostał się do twojego umysłu i zmienił cię, skrzywił cię, a tak nie postępuje miły i cudowny człowiek.
Łzy trysnęły jej z oczu i popłynęły po policzkach, twarz ściągnęła się z żalu.
– Tak bardzo go kochałam.
Rękaw peniuaru zsunął się z ramienia Reginy, kiedy podniosła dłoń do ust. Dan zobaczył mały siniak na umięśnionej części przedramienia – i ślad na nadgarstku, przypominający otarcie od sznura.
Mówiła, że nie widziała Willy’ego Hoffritza od roku, ktoś jednak niedawno bawił się z nią w niewolnicę.
Dan popatrzył na ozdobnie oprawione fotografie na stoliku do kawy, na wąski uśmiech zmarłego psychologa. Atmosfera nagle zrobiła się gęsta, lepka, brudna. Potrzeba świeżego powietrza niemal podniosła go z fotela i skierowała do drzwi.
Został na miejscu.
– Ale jak mogłaś kochać człowieka, który cię krzywdził?
– On mnie uwolnił.
– Nie, on cię zniewolił.
– Uwolnił mnie, żebym mogła… – Co?
– Robić to, do czego zostałam stworzona.
– A do czego zostałaś stworzona?
– Żeby być taka, jaka jestem.
– Czyli jaka?
– Taka, jaką mnie chcą. Przestała płakać.
Uśmiech mignął w kącikach jej ust, kiedy rozważała własne słowa.
– Taka, jaką mnie chcą.
I zadrżała, jakby sama myśl o zniewoleniu i poniżeniu budziła w niej rozkoszne dreszcze.
– Twierdzisz, że zostałaś stworzona tylko do tego, żeby spełniać wszystkie zachcianki Willy’ego Hoffritza, żeby robić tylko to, czego sobie życzył? – rzucił Dan z rosnącą frustracją i gniewem.
– Czego tylko sobie życzył – powtórzyła Regina i wreszcie spojrzała mu prosto w oczy.
Pożałował, że nie patrzyła już w przestrzeń ponad jego ramieniem, ponieważ zobaczył – albo zdawało mu się, że zobaczył – nieznośną udrękę, rozpacz i wstręt tak silne, że serce mu się ścisnęło. Ujrzał duszę podartą na strzępy, splamioną, zbrukaną, zdeptaną i chorą. We wnętrzu tego dojrzałego, rozkwitłego, wspaniale zmysłowego kobiecego ciała, pod wierzchnią warstwą osobowości uległej kobiety – dziecka istniała inna Regina, lepsza Regina, uwięziona, pogrzebana żywcem, wegetująca za silnymi psychicznymi blokadami wszczepionymi przez Hoffritza, niezdolna do ucieczki, niezdolna nawet wyobrazić sobie drogi ucieczki. W tej krótkiej chwili kontaktu Dan zobaczył, że prawdziwa Regina, z czasów przed poznaniem Hoffritza, przypominała zwiędłą laleczkę z trawy, wysuszoną przez lata nieustannej udręki, żałosną, skurczoną istotę, którą koszmarne tortury i upokorzenia zmieniły w garść słomy: tęskniła za zapałką, za miłosiernym unicestwieniem w ogniu.
Wstrząśnięty, nie mógł odwrócić wzroku.
Ona pierwsza spuściła oczy.
Poczuł ulgę. I wstręt.
Zaschło mu w ustach, język przywarł do podniebienia.
– Czy wiesz, jakie badania prowadził Willy po wydaleniu z UCLA?
– Nie.
– Nad jakim projektem pracowali z Dylanem McCaffreyem?
– Nie wiem.
– Widziałaś kiedyś szary pokój w Studio City? – Nie.
– Czy znasz Ernesta Andrew Coopera? – Nie.
– Josepha Scaldonego?
– Niech pan już idzie.
– Neda Rinka?
– Nie. Żadnego nie znam.
– Co oni robili z Melanie McCaffrey? Czego od niej chcieli?
– Nie wiem.
– Kto finansował ten projekt?
– Nie wiem.
Dan był przekonany, że kłaniała. Wraz z pewnością siebie, godnością i niezależnością utraciła również umiejętność zręcznego, przekonującego fałszowania prawdy.
Teraz, kiedy poznał Reginę i zobaczył potworne, niewiarygodne skutki tego, co jej zrobiono, stracił wszelki szacunek do Hoffritza jako człowieka, lecz jeszcze bardziej przerażały go umiejętności Hoffritza w manipulowaniu ludźmi, jego nieposkromione okrucieństwo i mroczny geniusz, i jeszcze mocniej uświadomił sobie konieczność szybkiego rozwiązania tej sprawy. Jeśli Hoffritz tak kompletnie odmienił Reginę, co mógł osiągnąć we współpracy z Dylanem McCaffreyem, mając do dyspozycji więcej czasu i środków? Dan doznawał nowego uczucia, że czas ucieka, że trzeba się spieszyć. Hoffritz uruchomił jakąś straszliwą machinę, która wkrótce zmiażdży jeszcze więcej ludzi, chyba że zrozumieją zasady jej działania, zlokalizują ją i zatrzymają. Regina go okłamała; nie mógł na to pozwolić. Musiał szybko poznać prawdziwe odpowiedzi, zanim będzie za późno, żeby pomóc Melanie.
Opuścili kuchnię zaśmieconą ziemią i kwiatami, ale Laura nie poczuła się bezpieczniej. Dziwaczne zjawiska występowały jedno za drugim, odkąd po południu weszli do domu. Najpierw Melanie obudziła się, wrzeszcząc ze strachu, drapiąc się i bijąc pięściami niczym nawiedzona fanatyczka religijna, która wypędza diabła z własnego ciała. Potem radio ożyło, a na koniec przez kuchenne drzwi wtargnęła trąba powietrzna. Gdyby ktoś powiedział Laurze, że jej dom jest nawiedzony, wcale by go nie wyśmiała.
Przeprowadzka z kuchni do salonu nie uspokoiła również Earla. Uciszył Laurę, kiedy zaczęła coś mówić. Zaprowadził ją i Melanie do gabinetu, znalazł na biurku długopis i plik papieru i pospiesznie nabazgrał wiadomość.
Zdumiona jego tajemniczym zachowaniem, Laura stanęła za nim i przeczytała: „Wychodzimy z domu”.
Nie zamierzała się sprzeciwiać. Wyraźnie pamiętała ostrzeżenie przekazane przez radio: TO nadchodziło. Pełen kwiatów wir powietrza wyglądał na kolejne ostrzeżenie o tej samej treści. To nadchodziło. To chciało Melanie. I to wiedziało, gdzie ich szukać.
Earl pisał dalej: „Proszę spakować walizkę dla siebie i drugą dla Melanie”.
Widocznie miał powody podejrzewać, że ktoś założył podsłuch w domu.
Ponadto chyba obawiał się, że nie zdoła bezpiecznie wyprowadzić Laury i Melanie z domu, jeśli podsłuchujący dowiedzą się o planowanej ucieczce. To miało sens. Ktokolwiek finansował Dylana i Hoffritza, na pewno przez cały czas chciał znać aktualne miejsce pobytu Melanie, żeby w odpowiedniej chwili porwać ją albo zabić. A FBI też chciało znać miejsce jej pobytu, żeby w odpowiedniej chwili złapać ludzi, którzy chcieli złapać Melanie. Chyba że samo FBI chciało ją porwać.
Laura znowu poczuła się jak uwięziona w sennym koszmarze.
Może nie wszyscy uwzięli się na nich, ale z pewnością tak wyglądało. Co gorsza, czyhał na nich nie tylko ktoś – ale coś.
Ukryć się. Nic więcej nie mogli teraz zrobić. Schować się tam, gdzie nikt ich nie znajdzie ani nie wytropi.
Laura chwyciła ołówek i napisała: „Dokąd pojedziemy?”.
– Później – powiedział cicho Earl. – Teraz musimy się pospieszyć.
TO nadchodziło.
W sypialni pomógł Laurze spakować dwie walizki, jedną dla niej i jedną dla Melanie.
TO nadchodziło. I chociaż nie wiedziała, czym To jest – a nawet było jej trochę głupio, że wierzyła w jego istnienie – fakt ten bynajmniej nie zmniejszał jej strachu przed Tym.
Po spakowaniu walizek, kiedy włożyli płaszcze, Laura kilkakrotnie zawołała Pieprzówkę. Kotka nie odpowiadała, a pospieszne przejrzenie pokoi też nic nie dało. Pieprzówka chowała się, była nieposłuszna, jak postąpiłby każdy szanujący się kot w podobnych okolicznościach.
– Zostawmy ją – szepnął Earl. – Jutro ktoś wpadnie ją nakarmić.
Przeszli przez pralnię do garażu. Nie zgasili za sobą światła, żeby nie zdradzić zamiarów. Earl włożył walizki do bagażnika błękitnej hondy Laury.
Nie musiała pytać, dlaczego biorą jej samochód zamiast jego. Zaparkował przed domem, przy krawężniku, a gdyby agenci FBI po drugiej stronie ulicy zobaczyli Laurę i Melanie idące do samochodu, chcieliby wiedzieć, dokąd jadą i po co; może nawet chcieliby ich zatrzymać.
Oczywiście ich pospieszna ucieczka mogła okazać się błędem, jeżeli FBI chciało tylko pomóc. Albo i nie. W każdym razie Laura ufała tylko Earlowi Bentonowi.
Posadził Melanie na tylnym siedzeniu i zapiął pas wokół jej talii.
Ze swojego miejsca Laura obejrzała się i zdumiała wyglądem córki. W zamkniętym garażu, oświetlona tylko sufitowym światłem samochodowym, wymizerowana twarz dziewczynki wydawała się bezcielesna; blada niby – księżycowa poświata łagodziła ostre linie i wystające kości. Po raz pierwszy Laura spostrzegła, jaka śliczna byłaby jej córeczka, gdyby trochę przybrała na wadze. Kilka dodatkowych kilogramów oraz spokój ducha dokonałyby całkowitej i cudownej transformacji. Jedno i drugie przyjdzie z czasem. Laura nagle ujrzała potencjał pod szorstką gliną, bliskość pod obcością, piękno pod szarością. Czas, niczym pędzel malarza, nałoży inne przeżycia i emocje na świeżą teraz udrękę Melanie, a kiedy farba dni, miesięcy i lat utworzy warstwę dostatecznie grubą, żeby zakryła koszmarne wspomnienia ojca, Melanie nie będzie już wychudzonym jak szkielet, dziwacznym stworem o trupiobladej skórze i cierpiących oczach; będzie całkiem ładna. Ta świadomość pozbawiła tchu Laurę i na nowo rozbudziła w niej nadzieję.
Co ważniejsze, miękkie światło i pieszczotliwe cienie sprawiły, że Laura zobaczyła więcej z siebie w córce, co wywarło na nią jeszcze silniejszy wpływ. Intelektualnie wiedziała, że Melanie jest do niej podobna – świadectwo genów wyraźnie zaznaczało się w nawiedzonej twarzy dziecka, chociaż tortury zmieniły ją w maskę udręki – lecz aż do tej chwili nie odbierała tego podobieństwa na poziomie emocjonalnym. Widząc siebie w córce, uświadomiła sobie jeszcze bardziej, że cierpienie dziecka to jej własne cierpienie, że przyszłość dziecka to jej własna przyszłość, że nie zazna szczęścia, dopóki Melanie nie będzie szczęśliwa. Uroda dziewczynki ponownie obudziła w Laurze nadzieję, natomiast odkrycie podobieństwa między nimi podsyciło determinację, żeby dowiedzieć się prawdy i pokonać wrogów, nawet jeśli cały cholerny świat naprawdę zwrócił się przeciwko nim.
Earl usiadł za kierownicą. Spojrzał na Laurę i uprzedził:
– Będzie dosyć gorąco przez najbliższe kilka minut.
– Już jest gorąco – odparła, zapinając pas bezpieczeństwa.
– Skończyłem kurs samochodowy, na którym uczą, jak unikać terrorystów i kidnaperów, więc nie jeżdżę tak brawurowo, jakby się wydawało.
– Brawura wcale mnie nie zmartwi – odparła Laura. – Nie po tym, jak ten wiatrostwór wpakował mi się do kuchni. Zresztą zawsze myślałam, że fajnie byłoby jeździć jak James Bond.
Uśmiechnął się do niej.
– Twarda z pani sztuka.
Uruchomił silnik, a ona podniosła automatycznego pilota do drzwi garażu, który leżał na konsoli pomiędzy fotelami.
– Teraz – powiedział Earl.
Laura nacisnęła guzik i drzwi garażu zaczęły się przechylać. Zanim uniosły się do końca, Earl wrzucił wsteczny bieg i ruszył tyłem ze sporym przyspieszeniem, chociaż miał ledwie parę cali luzu.
Laura spodziewała się, że uderzą w drzwi, ale samochód gładko wyśliznął się z garażu i odjechał od domu na wstecznym biegu z dużą szybkością. Zwolnił na styku podjazdu z ulicą, ale niewiele. Earl skręcił kierownicę mocno w prawo, żeby ustawić się przodem do długiego zjazdu ze wzgórza.
FBI w swojej fałszywej telefonicznej furgonetce jeszcze nie zareagowało. Earl przydepnął hamulce, wrzucił przedni bieg i docisnął gaz. Opony zapiszczały i samochód jakby przykleił się do jezdni, ale zaraz skoczył naprzód po ciemnej, spadzistej ulicy.
Dwie przecznice dalej Earl zerknął we wsteczne lusterko 1 oznajmił:
– Jadą.
Laura spojrzała przez tylną szybę i zobaczyła, że furgonetka właśnie rusza od krawężnika.
Earl przydusił hamulce, obrócił kierownicę ostro w prawo i honda z poślizgiem skręciła za róg. Na następnym skrzyżowaniu skręcił w lewo, potem znowu w prawo, kluczył i lawirował przez spokojną willową dzielnicę, wreszcie wyjechał z Sherman Oaks na krawędź doliny, przez grań do kanionu Benedict, po zalesionych zboczach, przez ciemność w stronę odległych świateł Beverly Hills i Los Angeles.
– Zgubiliśmy ich – rzucił uszczęśliwiony.
Laura nie doznała ulgi. Nie wierzyła, że mogą zgubić swojego nieludzkiego wroga – niewidzialne To – równie łatwo jak furgonetkę FBI.
Dan uważnie obserwował Reginę i próbował wymyślić, w jaki sposób zmusić ją do mówienia. Wydawała się tak uległa, że z pewnością mógł ją nagiąć do swoich celów, gdyby tylko wiedział, gdzie i jak nacisnąć.
Regina przestała już obgryzać kostki dłoni. Teraz wsadziła kciuk do ust i ssała go delikatnie. Przybrała pozę tak prowokacyjną – niewinność oczekująca sprofanowania – że Dan miał pewność, iż nauczył ją tego Hoffritz. Zaprogramował ją do tego? Lecz ssanie kciuka wyraźnie przynosiło jej ulgę; rozdzierająca duchowa udręka kazała jej szukać pociechy w najprostszych, najbardziej infantylnych rytuałach uspokojenia.
Odkąd włożyła kciuk do ust, przestała siedzieć wyprostowana jak dama. Teraz skuliła się w kącie sofy. Dekolt peniuaru rozchylił się, ukazując głęboki, gładki, ocieniony rowek między piersiami.
Dan doskonale wiedział, jak nakłonić ją do mówienia, ale nie miał ochoty robić takich rzeczy.
Wyjęła na chwilę kciuk z ust i powiedziała:
– Nie mogę panu pomóc. Naprawdę nie mogę. Pójdzie pan teraz? Proszę.
Nie odpowiedział. Wstał z fotela, podszedł do stolika i stanął nad Reginą, mierząc ją surowym wzrokiem. Nie podniosła głowy. Ostro, niemal szorstko rozkazał:
– Spójrz na mnie.
Spojrzała na niego. Drżącym głosem, jakby nie spodziewała się spełnienia prośby, powtórzyła:
– Pójdzie pan teraz? Proszę. Pójdzie pan?
– Odpowiesz na moje pytania, Regino – oświadczył Dan z groźbą w głosie. – Nie będziesz kłamać. Jeśli nie odpowiesz albo jeśli mnie okłamiesz…
– Uderzysz mnie? – zapytała.
Nie miał już do czynienia z kobietą, tylko z chorą, żałosną, zagubioną istotą. Ale nie przerażoną. Perspektywa bicia nie wzbudziła w niej strachu. Wręcz przeciwnie. Regina była chora, żałosna, zagubiona – i głodna. Głodna podniecającego bicia, spragniona rozkosznego bólu.
Dan stłumił odrazę i postarał się przybrać jak najzimniejszy ton głosu.
– Nie uderzę cię. Nie dotknę cię. Ale powiesz mi, co chcę wiedzieć, ponieważ teraz tylko po to istniejesz.
Oczy jej zabłysły dziwnym światłem, jak u zwierzęcia napotkanego nocą.
– Zawsze robisz to, czego od ciebie żądają, prawda? Spełniasz oczekiwania innych. Oczekuję, że będziesz ze mną współpracowała, Regino. Chcę, żebyś odpowiedziała na moje pytania, i odpowiesz, ponieważ tylko do tego się nadajesz… do udzielania cholernych odpowiedzi.
Spojrzała na niego wyczekująco.
– Spotkałaś kiedyś Ernesta Andrew Coopera? – Nie.
– Kłamiesz.
– Czyżby?
Powściągając narastające współczucie i litość, jakie wobec niej odczuwał, Dan przybrał jeszcze bardziej lodowaty ton i wzniósł pięść nad jej głową, chociaż nie zamierzał jej uderzyć.
– Czy znasz Coopera?
Nie odpowiedziała, tylko wpatrywała się w wielką pięść z perwersyjnym uwielbieniem, którego nie mógł wytrzymać. Pod wpływem nagłej inspiracji udał gniew, którego nie odczuwał.
– Odpowiadaj, ty dziwko!
Drgnęła na tę obelgę, ale nie wydawała się zdziwiona ani urażona. Drgnęła tak, jakby przeszedł ją dreszcz rozkoszy. Nawet drobna słowna zniewaga stanowiła klucz, który ją otwierał.
Przywierając wzrokiem do jego pięści, powiedziała:
– Proszę.
– Może.
– Spodoba się panu.
– Może… jeśli mi powiesz, co chcę wiedzieć. Cooper.
– Nie mówią mi nazwisk. Znałam jednego Erniego, ale nie wiem, czy to był Cooper.
Dan opisał nieżyjącego milionera.
– Tak – potwierdziła, wpatrując się na zmianę w jego pięść i w oczy. – To był on.
– Willy cię z nim poznał? – Tak.
– A Joseph Scaldone?
– Willy… przedstawił mnie mężczyźnie imieniem Joe, ale jego nazwiska też nie znałam.
Dan opisał Josepha Scałdonego. Kiwnęła głową.
– To on.
– A Ned Rink?
– Chyba nigdy go nie spotkałam.
– Niski, przysadzisty, raczej brzydki.
W trakcie tego opisu zaczęła kręcić głową.
– Nie. Nigdy go nie spotkałam.
– Widziałaś szary pokój?
– Tak. Śni mi się czasami. Że siedzę w tym krześle, a oni mi to robią, wstrząsy, elektryczność.
– Kiedy to widziałaś? Ten pokój, krzesło?
– Och, kilka lat temu, kiedy po raz pierwszy malowali pokój, instalowali sprzęt, kończyli przygotowania…
– Co oni robili z Melanie McCaffrey?
– Nie wiem.
– Nie okłamuj mnie, do cholery. Zawsze spełniasz oczekiwania innych i robisz to, czego od ciebie chcą, wszystko, czego od ciebie chcą, więc skończ z tym gównem i odpowiadaj.
– Naprawdę nie wiem – powiedziała potulnie. – Willy nigdy mi nie mówił. To był sekret. Ważny sekret. Miał zmienić świat, tak mówił Willy. Tylko tyle wiem. Nie włączał mnie w tamte sprawy. Oddzielał życie ze mną od pracy z tamtymi ludźmi.
Dan wciąż stal nad nią, a ona ciągle kuliła się w narożniku sofy. Chociaż posłużył się groźbą przemocy wyłącznie dla efektu, czuł się nieswojo, niczym brutal maltretujący słabszą ofiarę.
– Co okultyzm miał wspólnego z tymi eksperymentami?
– Nie mam pojęcia.
– Czy Willy wierzył w zjawiska nadprzyrodzone? – Nie.
– Dlaczego tak twierdzisz?
– No… bo Dylan McCaffrey wierzył bezkrytycznie we wszystko… w duchy, media, nawet w wilkołaki, o ile pamiętam… a Willy wyśmiewał się z niego, że jest taki łatwowierny.
– Więc dlaczego pracował z McCaffreyem?
– Willy uważał Dylana za geniusza.
– Pomimo jego przesądów?
– Aha.
– Kto ich finansował, Regino?
– Nie wiem.
Poruszyła się w ten sposób, że peniuar rozchylił się szerzej i odsłonił prawie całą krągłą pierś.
– Gadaj – rzucił niecierpliwie. – Kto płacił ich rachunki? Kto, Regino?
– Przysięgam, że nie wiem.
Dan usiadł obok niej na kanapie. Wziął ją pod brodę, ujął jej twarz nie delikatnie, nie z erotycznym zamiarem, lecz jako przedłużenie fizycznej groźby, początkowo ucieleśnionej przez wzniesioną pięść.
Pomimo całej teatralności tego gestu Regina zareagowała. Tego właśnie pragnęła: strachu, posłuszeństwa i wypełniania rozkazów.
– Kto? – powtórzył.
– Nie wiem – odparła. – Naprawdę, naprawdę nie wiem. Powiedziałabym, gdybym wiedziała. Przysięgam. Powiedziałabym panu wszystko.
Tym razem jej uwierzył. Ale nie uwolnił jej twarzy.
– Wiem, że Melanie McCaffrey wycierpiała wiele fizycznych i psychicznych tortur w tym szarym pokoju. Ale chcę wiedzieć… Chryste, nie chcę wiedzieć, ale muszę wiedzieć… czy była również maltretowana seksualnie?
Regina odpowiedziała trochę niewyraźnie, ponieważ ściskał jej podbródek i szczęki:
– Skąd mam wiedzieć?
– Powinnaś wiedzieć – nalegał. – W ten czy inny sposób powinnaś to wyczuć, nawet jeśli Hoffritz nie opowiadał ci ze szczegółami, co się działo w Studio City. Może nie wyjaśniał, co chce osiągnąć z tą dziewczynką, ale na pewno przechwalał się, jak nad nią dominuje. Tego jestem pewien. Nie znałem go osobiście, ale wiem o nim dosyć, żeby mieć pewność.
– Nie wierzę, żeby w tym było coś seksualnego – oświadczyła Regina.
Ścisnął jej twarz, aż się skrzywiła, ale spostrzegł (z konsternacją), że sprawiło jej to przyjemność, więc rozluźnił uścisk, chociaż jej nie puścił.
– Jesteś pewna?
– Prawie całkowicie. Może chciał… ją mieć. Ale pan chyba ma rację: powiedziałby mi, gdyby to zrobił, gdyby był z nią w ten sposób…
– Czy robił kiedyś takie aluzje?
– Nie.
Dan poczuł głęboką ulgę. Nawet się uśmiechnął. Przynajmniej dziecko nie zostało w ten sposób poniżone. Potem przypomniał sobie, jakie inne poniżenia znosiła Melanie, i jego uśmiech szybko zgasł.
Wypuścił twarz Reginy, ale został obok niej na sofie. Czerwone, stopniowo blednące ślady znaczyły miejsca, gdzie jego palce naciskały wrażliwą skórę.
– Regino, powiedziałaś, że nie widziałaś Willy’ego od ponad roku. Dlaczego?
Spuściła oczy, pochyliła szyję. Jeszcze bardziej skuliła ramiona i wcisnęła się głębiej w róg sofy.
– Dlaczego? – powtórzył.
– Willy… znudziłam mu się.
Jej przywiązanie do Willy’ego przyprawiało Dana o mdłości.
– Już mnie nie chciał – podjęła tonem, jakim należało raczej zawiadamiać o nieuchronnej śmierci na raka. Willy już jej nie chciał i najwyraźniej uważała, że nie mogło jej spotkać nic gorszego. – Robiłam wszystko, wszystko, ale jemu nic nie wystarczało…
– Po prostu zerwał, z rozmysłem?
– Nigdy więcej go nie widziałam, odkąd mnie… odesłał. Ale czasami rozmawialiśmy przez telefon. Musieliśmy.
– Musieliście rozmawiać przez telefon? O czym? Prawie szeptem:
– O innych, których do mnie przysyłał.
– Jakich innych?
– Jego znajomych. Innych… mężczyznach.
– Przysyłał do ciebie mężczyzn? – Tak.
– Po seks?
– Po seks. Po wszystko, czego chcieli. Zrobię wszystko, czego zażądają. Dla Willy’ego.
W wyobraźni Dana obraz zmarłego Wilhelma Hoffritza z każdą chwilą nabierał bardziej monstrualnych kształtów. Ten człowiek był skończonym łajdakiem.
Nie tylko zrobił Reginie pranie mózgu i podporządkował ją sobie dla własnych seksualnych celów, ale nawet kiedy przestała go pociągać, nadal ją tyranizował i maltretował cudzymi rękami. Widocznie sam fakt, że nadal była maltretowana, chociaż przez innych, zaspokajał go wystarczająco, żeby zachować żelazną kontrolę nad jej udręczonym umysłem. Hoffritz był bardzo chorym człowiekiem. Więcej niż chorym: obłąkanym.
Regina podniosła głowę i zapytała z pewną dawką entuzjazmu:
– Czy mam opowiedzieć o różnych rzeczach, które mi kazali robić?
Dan zagapił się na nią, oniemiały ze wstrętu.
– Chętnie wszystko opowiem – zapewniła. – Może się panu spodoba. Nie miałam nic przeciwko robieniu tych rzeczy i z chęcią opowiem panu dokładnie, co robiłam.
– Nie – odparł ochryple.
– Może jednak chciałby pan posłuchać. – Nie.
Zachichotała cichutko.
– Może podsunę panu jakieś pomysły.
– Zamknij się! – warknął i prawie ją uderzył. Spuściła głowę jak pies skarcony przez surowego pana. Dan odezwał się po chwili:
– Ci mężczyźni, których do ciebie przysyłał Hoffritz… kto to był?
– Znam tylko ich imiona. Jeden miał na imię Andy, a pan mi powiedział, że nazywał się Cooper. Drugi to był Joe.
– Scaldone? Kto jeszcze?
– Howard, Shelby… Eddie.
– Jaki Eddie?
– Mówiłam panu, nie znam ich nazwisk.
– Jak często przychodzili?
– Większość z nich… raz czy dwa razy w tygodniu.
– Ciągle przychodzą?
– No pewnie. Oni mnie potrzebują. Był tylko jeden, który przyszedł raz i więcej nie wrócił.
– Jak się nazywał?
– Albert.
– Albert Uhlander?
– Nie wiem.
– Jak wyglądał?
– Wysoki, chudy, z… kościstą twarzą. Nie wiem, jak inaczej go opisać. Pan pewnie by powiedział, że wyglądał trochę jak jastrząb… jastrzębi nos… ostre rysy.
Dan nie obejrzał fotografii autora na książkach leżących obecnie w bagażniku jego samochodu, ale zamierzał to zrobić, jak tylko wyjdzie od Reginy.
– Albert, Howard, Shelby, Eddie… ktoś jeszcze? – zapytał.
– No, jak mówiłam, Andy i Joe. Ale oni już nie żyją, tak?
– Zgadza się.
– I jest jeszcze jeden. Przychodzi od dawna, ale nie znam nawet jego imienia.
– Jak wygląda?
– Około sześciu stóp wzrostu, dystyngowany. Piękne siwe włosy. Piękne ubrania. Niezbyt przystojny, wie pan, ale elegancki. Tak dobrze się nosi i bardzo dobrze mówi. Jest… kulturalny. Lubię go. Rani mnie tak… pięknie.
Dan głęboko zaczerpnął powietrza.
– Jeśli nie znasz nawet jego imienia, jak się do niego zwracasz?
Uśmiechnęła się szeroko.
– Och, on chce, żebym go nazywała tylko w jeden sposób. – Mrugnęła figlarnie do Dana. – Tatuś.
– Co?
– Mówię do niego Tatuś. Zawsze. Wie pan, udaję, że jest moim tatusiem, a on udaje, że jestem jego prawdziwą córką, i siadam mu na kolanach, rozmawiamy o szkole i…
– Wystarczy – uciął Dan. Zdawało mu się, że trafił do jakiegoś kręgu Piekła, gdzie znajomość miejscowych zwyczajów oznacza konieczność ich przestrzegania. Wolał nic nie wiedzieć.
Miał ochotę zrzucić fotografie ze stołu, roztrzaskać szkło w ramkach, strącić resztę fotografii z gzymsu kominka na palenisko i podpalić zapałką. Wiedział jednak, że Reginie nie pomoże zniszczenie pamiątek po Hoffritzu. Tak, okrutny dręczyciel zmarł, ale będzie żył przez lata w umyśle tej kobiety, niczym złośliwy gnom w ukrytej jaskini.
Dan ponownie dotknął jej twarzy, tym razem krótko i czule.
– Regino, co robisz ze swoim życiem, jak spędzasz czas? Wzruszyła ramionami.
– Chodzisz do kina, na tańce, na obiad z przyjaciółmi… czy tylko siedzisz tutaj i czekasz na kogoś, kto będzie ciebie potrzebował?
– Najczęściej zostaję w domu – odpowiedziała. – Podoba mi się tutaj. Tutaj Willy mnie chciał.
– A jak zarabiasz na życie?
– Robię, czego chcą.
– Skończyłaś psychologię, na litość boską. Milczała.
– Po co robiłaś dyplom w UCLA, jeśli nie zamierzałaś go wykorzystać?
– Willy chciał, żebym zrobiła dyplom. Zabawne, wie pan. Wyrzucili go, te dranie z uniwersytetu, ale mnie nie mogli wyrzucić tak łatwo. Zostałam, żeby przypominać im o Willym. Żeby mu zrobić przyjemność. Uważał, że to świetny żart.
– Mogłaś wykonywać ważną pracę, ciekawą.
– Robię to, do czego zostałam stworzona.
– Nie. Wcale nie. Tylko Hoffritz twierdził, że jesteś do tego stworzona. To wielka różnica.
– Willy wiedział – odparła. – Willy wiedział wszystko.
– Willy był ostatnią świnią – oświadczył Dan.
– Nie. – Znowu łzy napłynęły jej do oczu.
– Więc oni tutaj przychodzą i wykorzystują cię, zadają ci ból. – Chwycił ją za ramię, podciągnął rękaw peniuaru, odsłonił dostrzeżone wcześniej sińce i otarcia od sznura na nadgarstku. – Oni cię krzywdzą, prawda?
– Tak, na różne sposoby, jedni bardziej, inni mniej. Niektórzy robią to lepiej. Z niektórymi to jest takie słodkie uczucie.
– Dlaczego godzisz się na to?
– Lubię to.
Atmosfera wydawała się jeszcze bardziej przytłaczająca niż przed paroma minutami. Gęsta, wilgotna, ciężka od niewidocznego brudu, który osiadał nie na skórze, lecz na duszy. Dan nie chciał wdychać tego powietrza. Przesycone było zaraźliwym zepsuciem.
– Kto opłaca twój czynsz? – zapytał.
– Nie płacę czynszu.
– Do kogo należy ten dom?
– Do firmy.
– Jakiej firmy?
– Co mogę dla ciebie zrobić?
– Do jakiej firmy?
– Pozwól, że zrobię coś dla ciebie.
– Do jakiej firmy? – nalegał.
– Przedsiębiorstwa Johna Wilkesa.
– Kto to jest John Wilkes?
– Nie wiem.
– Nigdy nie miałaś tutaj mężczyzny imieniem John? – Nie.
– Skąd wiesz o tych Przedsiębiorstwach Johna Wilkesa?
– Dostaję od nich czek co miesiąc. Bardzo przyzwoity czek. Dan chwiejnie wstał z kanapy.
Regina okazała wyraźne rozczarowanie. Dan rozejrzał się, spojrzał na walizki przy drzwiach, które zauważył, wchodząc.
– Wyjeżdżasz?
– Na parę dni.
– Dokąd?
– Do Las Vegas.
– Uciekasz, Regino?
– Od czego mam uciekać?
– Ludzie giną z powodu tego, co się stało w szarym pokoju.
– Ale ja nie wiem, co się stało w szarym pokoju, i nie chcę wiedzieć – odparła. – Więc jestem bezpieczna.
Patrząc na nią, Dan zrozumiał, że Regina Savannah Hoffritz miała własny szary pokój. Zabierała go wszędzie ze sobą, ponieważ w tym szarym pokoju znajdowała się prawdziwa Regina, zamknięta, uwięziona, schwytana w pułapkę.
– Regino – powiedział – potrzebujesz pomocy.
– Potrzebuję, żebyś mi rozkazywał.
– Nie. Potrzebujesz…
– Niczego mi nie brak.
– Potrzebujesz terapii.
– Jestem wolna. Willy nauczył mnie wolności.
– Wolności od czego?
– Odpowiedzialności. Strachu. Nadziei. Wolności od wszystkiego.
– Willy cię nie uwolnił. On cię zniewolił.
– Pan nie rozumie.
– On był sadystą.
– To nic złego.
– Wtargnął do twojego umysłu, skrzywił cię. Nie mówimy o jakimś niedowarzonym profesorku psychologii, Regino. Ten zboczeniec był grubą szychą. Facet pracował dla Pentagonu, zajmował się modyfikacją behawioralną, odkrywał nowe sposoby prania mózgu. Narkotyki tłumiące jaźń, Regino. Podprogowe warunkowanie. Willy był dla Wielkiego Brata tym, czym Merlin dla króla Artura. Tylko że Willy rzucał złe czary, Regino. Przemienił cię w to… w masochistkę, dla własnej rozrywki.
– I w ten sposób mnie uwolnił – oznajmiła pogodnie. – Widzi pan, kiedy człowiek już nie boi się bólu, kiedy uczy się kochać ból, wtedy nie boi się niczego. I dlatego jestem wolna.
Dan chciał nią potrząsnąć, ale wiedział, że potrząsaniem niczego nie osiągnie. Wręcz przeciwnie. Regina będzie tylko błagać o więcej.
Chciał postawić ją przed współczującym sędzią i bez jej zgody uzyskać nakaz leczenia psychiatrycznego. Ale nie był jej krewnym, tylko praktycznie obcym człowiekiem; żaden sędzia nie zechce go wysłuchać, po prostu tak się tego nie załatwia. Chyba nie mógł dla niej nic zrobić.
– Wie pan, ciekawa sprawa – odezwała się. – Myślę, że Willy tak naprawdę nie umarł.
– Och, na pewno umarł.
– Może nie.
– Widziałem zwłoki. Mamy pozytywną identyfikację uzębienia i odcisków palców.
– Może – powtórzyła. – Ale… ciągle zdaje mi się, że on żyje. Czasami wyczuwam go gdzieś daleko… czuję jego obecność. To dziwne. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Ale właśnie dlatego nie załamałam się do końca. Bo jakoś nie całkiem wierzę w jego śmierć. On wciąż istnieje… gdzieś tam.
Tak uzależniła swoje samopoczucie i chęć do życia od Willy’ego Hoffritaa, tak bardzo potrzebowała jego pochwały i aprobaty albo przynajmniej rozmowy z nim przez telefon co jakiś czas, że nigdy nie pogodzi się z jego śmiercią. Dan podejrzewał, że mógłby zabrać ją do kostnicy, pokazać zakrwawionego trupa, zmusić, żeby położyła dłonie na zimnej martwej skórze, odsłonić przed nią groteskowo zmasakrowaną twarz, podsunąć jej pod nos raport koronera – i wcale by jej nie przekonał, że Hoffritz został zabity. Hoffritz wszedł do jej wnętrza, rozbił jej psychikę i połączył odłamki we wzór bardziej mu odpowiadający, posługując się własną osobą jako spoiwem. Gdyby Regina pogodziła się z rzeczywistością jego śmierci, straciłaby spójność własnej osobowości i groziłby jej obłęd. Jedyną jej nadzieję – tak pewnie sama uważała – stanowiła wiara, że Willy wciąż żyje.
– Tak, on gdzieś tam jest – powtórzyła. – Czuję to. On jest gdzieś daleko.
Z poczuciem całkowitej bezradności, gardząc własną niemocą, Dan ruszył do drzwi.
Za jego plecami Regina szybko wstała z sofy.
– Proszę. Zaczekaj – powiedziała. Obejrzał się na nią.
– Możesz… mnie mieć – zaproponowała.
– Nie, Regino.
– Zrób ze mną, co chcesz. – Nie.
– Będę twoim zwierzątkiem. Zrobił krok w stronę drzwi.
– Twoim małym zwierzątkiem. Powściągnął chęć ucieczki.
Podeszła do niego, kiedy otwierał drzwi. Jej perfumy pachniały subtelnie, lecz efektownie. Położyła dłoń na jego ramieniu.
– Podobasz mi się – oznajmiła.
– Gdzie mieszkają twoi rodzice, Regino?
– Działasz na mnie.
– Twoja matka i ojciec? Gdzie mieszkają?
Dotknęła jego ust smukłymi, ciepłymi palcami. Obrysowała zarys warg.
Odepchnął jej rękę.
– Naprawdę mi się podobasz.
– Może rodzice wyciągną cię z tego.
– Podobasz mi się.
– Regino…
– Zrób mi krzywdę. Bardzo wielką krzywdę. Odsunął ją od siebie takim gestem, jakim współczujący hipochondryk odpycha natrętnego trędowatego: stanowczo, z niesmakiem, obawiając się zarażenia, lecz uwzględniając jego ciężki stan.
– Kiedy Willy posłał mnie do szpitala, odwiedzał mnie codziennie. Załatwił mi separatkę i kiedy przychodził, zawsze zamykał drzwi, żebyśmy byli sami. Gdy zostawaliśmy sami, całował moje sińce. Codziennie przychodził i całował moje sińce. Nie wyobraża pan sobie, poruczniku, jak cudownie jego usta pieściły moje sińce. Jeden pocałunek i każde obolałe miejsce, każda mała, wrażliwa ranka ulegała przemianie. Zamiast bólu, każdy siniak wypełniała rozkosz. Zupełnie jakby… jakby łechtaczka wyrastała na miejscu każdego sińca, i kiedy mnie całował, szczytowałam raz po raz.
Dan wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi.
Zimny, porywisty wiatr pędził strzępki śmieci po nocnych ulicach, a w powietrzu wisiała groźba deszczu, kiedy Earl Benton zabrał Laurę i Melanie do mieszkania na parterze nieregularnego dwupiętrowego kompleksu w Westwood, na południe od Wilshire Boulevard. Mieszkanie składało się z pokoju, wnęki jadalnej, kuchni, sypialni i łazienki. Wydawało się większe niż w rzeczywistości, ponieważ duże okna wychodziły na bujnie zarośnięty dziedziniec, o tej porze oświetlony punktowymi błękitnymi i zielonymi reflektorami ukrytymi w gęstwinie.
Mieszkanie należało do Paladyna i spełniało funkcję „bezpiecznego domu”. Agencję czasami zatrudniano do wyciągania nastolatków i dzieci w wieku szkolnym z fanatycznych sekt religijnych; natychmiast po uwolnieniu dzieci przywożono do tego mieszkania, gdzie przechodziły kilkudniowe odwarunkowanie, zanim wróciły do rodziców.
Bezpieczny dom służył również za tymczasowe schronienie dla żon, którym grozili porzuceni mężowie, a kilkakrotnie wysocy urzędnicy korporacyjni z rozmaitych gałęzi przemysłu spotykali się tutaj na parę dni, żeby planować tajne przejęcie wrogich firm, ponieważ tutaj nie musieli się obawiać elektronicznego podsłuchu ani szpiegostwa przemysłowego. Kalifornia Paladyn raz nawet przetrzymywał w tych pokojach pastora baptystów, kiedy młodociany gang z L.A. zawarł kontrakt na jego życie, żeby zemścić się za zeznawanie przeciwko jednemu z braci. Gwiazdor rocka ukrywał się tutaj przed wyjątkowo uciążliwym wezwaniem w kosztownym procesie cywilnym. A słynna aktorka potrzebowała akurat tyle całkowitej prywatności we właśnie takim nieprawdopodobnym miejscu, żeby odbyć rekonwalescencję po utrzymywanej w tajemnicy operacji usunięcia nowotworu, której ujawnienie kosztowałoby ją role w następnych filmach; producenci nie chcieli zatrudniać gwiazd niezdolnych do wypełnienia zobowiązań kontraktu, gwiazd, które mogły zachorować czy nawet umrzeć w połowie kręcenia filmu.
Melanie i Laura mogły schronić się w tych cichych, skromnych pokojach przynajmniej na jedną noc. Laura miała nadzieję, że kryjówka będzie zabezpieczała przed ścigającą ich dziwną siłą równie skutecznie, jak przed młodocianymi gangami i doręczycielami pozwów.
Earl włączył ogrzewanie i poszedł do kuchni, żeby zaparzyć dzbanek kawy.
Laura próbowała zachęcić Melanie do gorącej czekolady, ale dziewczynka nie chciała pić. Jak lunatyczka podeszła do największego fotela w pokoju, wdrapała się na niego, usiadła z podwiniętymi nogami i wpatrzyła się we własne dłonie, które letargicznie ciągnęły, skubały, drapały i pocierały się nawzajem. Palce splatały się i rozplatały, i łączyły się ponownie. Melanie wpatrywała się w swoje dłonie z takim skupieniem, jakby nie rozumiała, że stanowią jej cząstkę, tylko traktowała je jak dwa małe, ruchliwe zwierzątka bawiące się na jej kolanach.
Kawa pokonała chłód, który przeniknął ich w drodze ze smaganego wiatrem parkingu do budynku, ale nie mogła pokonać innego zimna – wywołanego nie przez fizyczne bodźce, lecz przez niespodziewany i niechciany kontakt z nieznanym.
Kiedy Earl dzwonił do biura, żeby zawiadomić o opuszczeniu domu w Sherman Oaks, Laura stanęła w oknie bawialni z kubkiem kawy w dłoniach i wdychała ciepły aromat. Patrzyła na kałuże cieni, na plamy i smugi zielonego i błękitnego blasku, kiedy pierwsze grube krople deszczu zabębniły o liście palmowe.
Gdzieś tej nocy coś tropiło Melanie, coś wykraczające poza ludzkie pojęcie, niedosiężny stwór, którego ofiary wyglądały jak po przejściu połowy cyklu w zgniatarce śmieci, zanim ktoś nacisnął wyłącznik alarmowy. Uniwersyteckie wykształcenie Laury i doktorat z psychologii pomogłyby jej w końcu wyprowadzić Melanie z quasiautystycznego stanu, lecz na żadnym uniwersytecie nie nauczono jej, jak pokonać To. Czy to był demon, duch, siła psychiczna? Takie rzeczy nie istnieją. Prawda? Nie istnieją. Ale… co takiego rozpętali Dylan i Hoffritz? I w jakim celu?
Dylan wierzył w zjawiska nadprzyrodzone. Dostawał okresowych obsesji na punkcie tego czy innego aspektu okultyzmu, i w tych okresach bywał bardziej spięty, nerwowy i kłótliwy niż zwykle. Właściwie Dylan podczas napadów obsesji przypominał Laurze jej matkę, ponieważ jego żelazna wiara w okultyzm – i wieczne kazania na ten temat – wyrastały z tego samego źródła co religijny fanatyzm i przesądne manie, które zrobiły z Beatrice taką wiedźmę; właśnie ta cecha, bardziej niż wszystko inne, przyczyniła się do rozwodu, ponieważ Laura nie mogła znieść niczego, co przypominało jej zatrute strachem dzieciństwo.
Teraz próbowała przywołać z pamięci kolejne wybuchy entuzjazmu Dylana, teorie stanowiące jego obsesję. Usiłowała odnaleźć coś, co mogło wyjaśnić obecne wydarzenia, ale nic istotnego nie przychodziło jej do głowy, bo przecież nigdy nie chciała go słuchać, kiedy opowiadał o rzeczach, które wydawały się czystą fantazją – albo czystym szaleństwem.
W reakcji na łatwowierność i irracjonalność matki, Laura zbudowała swoje życie na ścisłej logice i rozsądku. Wierzyła wyłącznie w to, co mogła zobaczyć, usłyszeć, powąchać, posmakować, czego mogła dotknąć.
Nie wierzyła, że pęknięte lustro oznacza siedem lat nieszczęścia, i nie rzucała rozsypanej soli przez ramię. Mając wybór, zawsze przechodziła pod drabiną zamiast obok, po prostu żeby udowodnić, że jest zupełnie inna od matki. Nie wierzyła w diabły, demony, opętania i egzorcyzmy. W głębi serca czuła, że Bóg istnieje, ale nie chodziła do kościoła i nie wyznawała żadnej konkretnej religii. Nie czytała powieści o duchach, nie oglądała filmów o wampirach czy wilkołakach. Nie wierzyła w telepatię, jasnowidzenie, przepowiadanie przyszłości.
Nic nie przygotowało jej na wydarzenia z ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Wprawdzie logika i rozsądek tworzyły najbardziej solidne fundamenty pod budowę życia, Laura jednak zrozumiała, że do zaprawy murarskiej należy domieszać poczucie zadziwienia, szacunek dla nieznanego, a przynajmniej obiektywizm. Inaczej krucha zaprawa zacznie wysychać, pękać i odpadać. Krańcowe uzależnienie matki od religii i zabobonów niewątpliwie było chore. Może jednak nie należało wpadać w drugą krańcowość filozoficznego spektrum. Wszechświat wydawał się znacznie bardziej skomplikowany niż przedtem.
Coś czyhało w ciemnościach.
Coś, czego nie rozumiała.
I chciało Melanie.
Lecz nawet kiedy stała przy oknie i wpatrywała się w deszczową noc z nowym szacunkiem dla tajemniczych, niesamowitych spraw, jej umysł szukał bardziej racjonalnych rozwiązań, namacalnych wrogów z krwi i kości. Słyszała, jak Earl rozmawia przez telefon z kimś w biurze, i nagle uświadomiła sobie, że nikt oprócz Paladyna nie znał miejsca pobytu jej i córki. Przez okropną chwilę doznała uczucia, że zrobiła coś bardzo złego, bardzo głupiego, zgodziła się wyrwać spod czujnej obserwacji FBI, zerwać kontakt z przyjaciółmi, sąsiadami i policją. Melanie zagrażało nie tylko niewidzialne To, przed którym ich ostrzeżono, lecz również prawdziwi ludzie, tacy jak wynajęty morderca, którego znaleziono na szpitalnym parkingu. A jeśli ci ludzie mieli wtyczki w Kalifornia Paladynie? Jeśli sam Earl był katem?
Przestań!!!
Wzięła głęboki oddech. Następny.
Stała na śliskim zboczu emocji i osuwała się w otchłań histerii. Ze względu na Melanie, jeśli nie na siebie, musiała wziąć się w garść.
Dan wyszedł z domu Reginy i zatrzasnął za sobą drzwi, ale nie ruszył na podjazd. Czekał i nasłuchiwał pod drzwiami. Jego podejrzenia potwierdziły się, kiedy usłyszał męski głos: Regina miała gościa.
Mężczyzna był wściekły. Krzyczał, a ona mówiła do niego Eddie i odpowiadała potulnym, skamlącym głosem. Suchy, twardy, jednoznaczny odgłos policzka poprzedził jej okrzyk – meczenie dźwięczące częściowo bólem, częściowo strachem, częściowo jednak podnieceniem i przyjemnością.
Wiatr węszył hałaśliwie wokół Dana, gałęzie drzew ocierały się o siebie, więc Dan nie słyszał wyraźnie, co mówiono w domu. Rozróżnił dostatecznie dużo słów, żeby zrozumieć, że Eddie złościł się, ponieważ Regina ujawniła zbyt wiele. Żałosnym, służalczym tonem Regina próbowała mu wytłumaczyć, że nie miała wyboru, że musiała powiedzieć Danowi wszystko; Dan nie pytał, tylko żądał odpowiedzi – a co ważniejsze, żądał w taki sposób, że nie mogła się oprzeć. Regina była posłuszną istotą, dla której jedyny cel, sens i radość życia stanowiło wypełnianie rozkazów. Eddie i jego przyjaciele lubili ją taką, mówiła, chcieli ją taką, a przecież nie mogła być taka z nimi i całkiem inna z innymi. „Nie rozumiesz, Eddie? Nie rozumiesz?”. Może i rozumiał, ale jej wyjaśnienia wcale nie złagodziły jego furii. Spoliczkował ją ponownie, i jeszcze raz, a jej bolesny, lecz odstręczająco gorliwy okrzyk nie brzmiał przekonująco.
Dan odsunął się od drzwi i przeszedł wzdłuż fasady domu do pierwszego okna. Chciał spojrzeć na tego Eddiego.
Przez szparę w zasłonach zobaczył fragment salonu i mężczyznę w wieku około czterdziestu pięciu lat. Facet miał rude włosy, wąsy i ciastowate rysy twarzy. Nosił czarne spodnie, białą koszulę, szarą wełnianą kamizelkę i muszkę. Wyglądał jak podstarzały, zepsuty dzieciak. Chociaż wydawał się zgrzybiały, poruszał się nienaturalnie dziarskim krokiem karłowatego koguta, jakby uważał, że autorytet zawsze należy wzmocnić wypinaniem piersi, wymachiwaniem ramion i buńczuczną kogucią postawą. Pomimo tych pozorów sprawiał wrażenie słabego i niedołężnego, niczym nauczyciel z liceum, który nie potrafi utrzymać dyscypliny wśród uczniów. Bynajmniej nie należał do tego rodzaju mężczyzn, którzy biją kobiety; pewnie wcale nie uderzyłby Reginy, gdyby była inną kobietą, ponieważ inna kobieta mogłaby mu oddać.
Eddie najbardziej przejął się tym, że Regina powiedziała Danowi o Przedsiębiorstwach Johna Wilkesa, które ją utrzymywały, do których należał jej dom i które przysyłały jej czek co miesiąc. Regina klęczała przed nim z pochyloną głową, niczym wasal korzący się przed feudałem, a on górował nad nią, przestępował z nogi na nogę, gestykulował z nerwowym ożywieniem i ciągle beształ ją za niepotrzebne mielenie ozorem.
Przedsiębiorstwa Johna Wilkesa.
Dan wiedział, że zdobył klucz do następnego zamka w tej tajemnicy zamkniętej na cztery spusty.
Odsunął się od okna i wrócił na ulicę, gdzie zaparkował samochód. Otworzył bagażnik i z kartonowego pudła wyjął jedną z siedmiu książek Alberta Uhlandera, które wcześniej wyniósł z domu Neda Rinka. Regina powiedziała, że mężczyzna imieniem Albert odwiedził ją raz i w przeciwieństwie do innych, którzy ją wykorzystywali, nigdy nie przyszedł ponownie; mówiła, że miał kościstą twarz i ostre jastrzębie rysy. Teraz, w upiornym blasku rtęciowych latarni ulicznych i jeszcze bardziej niesamowitym świetle żarówki w bagażniku, Dan obejrzał fotografię autora na okładce. Uhlander miał długą, wąską, niemal trupią twarz, wydatne czoło, szczęki i kości policzkowe; oczy spoglądały zimno i drapieżnie, co w połączeniu z zakrzywionym, haczykowatym nosem rzeczywiście upodabniało mężczyznę do jastrzębia czy innego okrutnego drapieżnego ptaka.
Więc to Uhlander odwiedził Reginę, ale tylko raz, powodowany nie przemożną i perwersyjną seksualną potrzebą jak inni, lecz raczej ciekawością, jakby musiał zobaczyć na własne oczy, że Regina istnieje i że Hoffritz całkowicie ją zniewolił. Może chciał osobiście przekonać się o geniuszu Hoffritza w tej dziedzinie, zanim przyłączył się do dziwacznego projektu Hoffritza i McCaffreya związanego z Melanie.
Dan chciał z nim porozmawiać. Dopisał Uhlandera do pamięciowej listy osób, które zamierzał przesłuchać, listy obejmującej już Mary O’Harę, żonę Ernesta Andrew Coope – ra, żonę Josepha Scaldonego (jeśli takową posiadał), zarządców i/lub właścicieli Przedsiębiorstw Johna Wilkesa, srebrnowłosego dystyngowanego zboczeńca, który regularnie odwiedzał Reginę i którego znała tylko pod pseudonimem „Tatuś”, oraz innych mężczyzn, którzy ją wykorzystywali – Eddiego, Shelby’ego i Howarda.
Włożył książkę z powrotem do pudła, zamknął bagażnik i wsiadł do samochodu, kiedy ciężkie krople deszczu zaczęły rozpryskiwać się na chodniku. Wciąż miał w kieszeni listę wysyłkową Scaldonego i wiedział, że wkrótce znajdzie nazwiska Eddiego, Shelby’ego i Howarda wśród tych trzystu klientów Znaku Pentagramu. Ale światło było marne, czuł się zmęczony, oczy go piekły i chciał porozmawiać z Laurą McCaffrey, zanim zrobi się późno, więc zostawił listę w kieszeni, uruchomił silnik i wyjechał ze wzgórz Hollywood.
Za piętnaście jedenasta, kiedy dotarł do domu Laury w Sherman Oaks, padał zimny deszcz. Chociaż w kilku pokojach paliły się światła, nikt nie otworzył drzwi. Dan dzwonił, potem pukał, później walił w drzwi – bez rezultatu.
Gdzie jest Earl Benton? Miał tu zostać do północy, zanim go zmieni następny agent z Paladyna.
Dan pomyślał o zmiażdżonych, porozrywanych trupach w Studio City poprzedniej nocy i o martwym zabójcy Nedzie Rinku. Coraz bardziej zaniepokojony, odszedł od drzwi, z mlaskaniem przebrnął przez rozmiękły trawnik, przecisnął się pomiędzy dwoma ciężkimi od kwiatów krzakami hibiskusa i zajrzał w najbliższe okno. Nie zobaczył nic niezwykłego, żadnych trupów, krwi ani zniszczeń. Podszedł do następnego okna, ale też nic nie dostrzegł, więc pospieszył do bocznej furtki, wszedł na podjazd i pobiegł na tyły domu. Serce mu waliło, ostry ból rozdzierał wnętrzności.
Drzwi kuchenne nie były zamknięte na klucz. Otworzył je i wchodząc do środka zauważył, że framuga popękała, a zerwany łańcuch zwisał z zaczepu. Potem zobaczył bałagan w kuchni: poszarpane, zwiędłe kwiaty, zgniecione, podarte liście, jakieś roślinne szczątki, grudy wilgotnej ziemi. Brak krwi.
Na stole stały trzy talerze z niedojedzonym spaghetti, posypanym kurzem i brudem. Jedno przewrócone krzesło.
Splątana masa niecierpków wylewająca się z kuchennego zlewu.
Ale żadnej krwi. Bogu dzięki. Żadnej krwi. Na razie. Wyciągnął rewolwer.
Pełen obaw, z rozpaczą myśląc o zmasakrowanych trupach, które muszą leżeć gdzieś w domu, wymknął się z kuchni i ostrożnie zaglądał do wszystkich pokojów po kolei. Nikogo nie znalazł, spłoszył tylko wystraszonego kota.
Sprawdził garaż i zobaczył, że zniknęła błękitna honda Laury McCaffrey. Nie wiedział, co o tym myśleć.
Kiedy upewnił się, że nigdzie nie ma żadnych trupów, doznał tak wielkiej ulgi, jakby przedtem wędrował po dnie oceanu, przygniatany milionami ton wody, i nagle został przeniesiony na suchy ląd, gdzie dźwigał na ramionach tylko powietrze. Ulga była tak głęboka, a towarzysząca jej radość tak silna, że musiał przyznać się przed samym sobą, iż traktował tę kobietę z chorym dzieckiem inaczej niż wszystkie inne ofiary, z jakimi miał do czynienia przez czternaście lat policyjnej roboty. Jego niezwykłe zaangażowanie i empatia nie wynikały z niejasnego podobieństwa tej sprawy do przypadku Fran i Cindy Lakey sprzed lat; Laura McCaffrey nie pociągała go wyłącznie dlatego, że ratując ją i Melanie, mógł odkupić śmierć Cindy Lakey, której nie zdołał ocalić. Owszem, częściowo zainteresowała go z tego powodu, ale pociągała go również jako kobieta. Nigdy przedtem nie przeżywał takiej fascynacji; Laura wywarła na nim wrażenie nie tylko swoją urodą, niezaprzeczalnie wyjątkową, i nie tylko wybitną inteligencją, ważną dla niego, ponieważ nigdy nie podzielał skłonności ogółu mężczyzn do głupich blondynek czy pustogłowych brunetek, ale także niezwykłą siłą i determinacją w obliczu straszliwego zagrożenia.
Lecz nawet jeśli Laura i Melanie wyjdą żywe z tej historii, pomyślał, nie mam żadnych szans na związek z tą kobietą. Ona jest doktorem psychologii, na litość boską. Ja jestem gliniarzem. Ona jest bardziej wykształcona ode mnie. Zarabia więcej ode mnie. Daj sobie spokój, Haldane. Nie dorastasz do jej klasy.
Niemniej, kiedy nie znalazł w domu żadnych ciał, poczuł ogromną ulgę i serce wezbrało mu dziwną radością, jakiej nie doznałby, gdyby kto inny uniknął śmierci zamiast tej kobiety i jej dziecka.
Wrócił do kuchni, żeby dokładniej obejrzeć zniszczenia, i wtedy zorientował się, że nie jest już sam w domu. Michael Seames, agent FBI, którego poznał przed paroma godzinami w Znaku Pentagramu, stał przy stole z rękami w kieszeniach i wpatrywał się w roślinne szczątki, które zaśmiecały pomieszczenie. Twarz Seamesa, dziwnie młoda pomiędzy siwymi włosami a przygarbionymi ramionami, wyrażała zdumienie i zatroskanie.
– Dokąd oni pojechali? – zapytał Dan.
– Miałem nadzieję, że to pan mi powie – odparł Seames.
– Za moją radą zatrudniła całodobową ochronę…
– Kalifornia Paladyn.
– Tak, zgadza się. Ale o ile mi wiadomo, nie zamierzali proponować, żeby się ukryła czy coś w tym rodzaju. Mieli tutaj z nią zostać.
– Jeden z nich był tutaj. Niejaki Earl Benton…
– Tak, znam go.
– Jeszcze godzinę temu. Potem bez ostrzeżenia wyniósł się razem z Laurą McCaffrey i dziewczynką. Zwiewali, jakby się paliło. Mamy furgonetkę inwigilacyjną po drugiej stronie ulicy.
– Och?
– Próbowali ścigać Bentona, ale za szybko jechał. – Seames zmarszczył brwi. – Właściwie wyglądało na to, że od nas też chciał uciec. Nie podejrzewa pan dlaczego?
– Będę strzelał w ciemno. Pewnie za słabo się orientuję, żeby coś takiego sugerować. Ale może on wam nie ufa.
– Jesteśmy tutaj, żeby chronić dziecko.
– Na pewno wasz rząd nie chce jej zabrać na chwilę, żeby sprawdzić, co takiego z nią robili McCaffrey i Hoffritz w tym szarym pokoju?
– Możliwe – przyznał Seames. – Jeszcze nie podjęto decyzji w tej sprawie. Ale to jest Ameryka, wie pan…
– Tak słyszałem.
– …i nie porywamy dzieci.
– Więc jak to nazywacie – „pożyczaniem”?
– Nie zrobimy żadnych badań bez zgody jej matki. Dan westchnął, niepewny, w co ma wierzyć.
– Nie poradził pan przypadkiem Bentonowi, że powinien nas zgubić? – zagadnął Seames.
– Dlaczego miałbym to zrobić? Jestem stróżem prawa, tak jak pan.
– Więc pan zawsze pracuje w takich godzinach, przez cały dzień i pół nocy, przy wszystkich sprawach?
– Nie przy wszystkich sprawach.
– Przy większości spraw?
Dan mógł odpowiedzieć zgodnie z prawdą:
– Tak, właściwie przy większości spraw pracuję w nadgodzinach. Zaczyna się śledztwo i jeden trop prowadzi do następnego, i nie zawsze można codziennie skończyć o piątej. Większość detektywów pracuje w nadgodzinach, na różne zmiany. Na pewno pan to wie.
– Słyszałem, że pan pracuje ciężko jak mało kto. Dan wzruszył ramionami.
– Mówią na pana buldog – ciągnął Seames – mówią, że pan kocha swoją pracę, że pan naprawdę wgryza się zębami i nie puszcza.
– Może. Pracuję dosyć ciężko. Ale w sprawie zabójstwa trop szybko stygnie. Zwykle, jeśli nie wykryje się mordercy po dwóch czy trzech dniach, już nigdy nie można go złapać.
– Ale pan wkłada w tę sprawę nawet więcej serca niż zwykle, więcej niż przeciętny detektyw. Prawda, poruczniku?
– Może.
– Pan wie, że tak.
– Hau, hau.
– Co?
– Buldog we mnie.
– Dlaczego buldog akurat przy tej sprawie?
– Chyba po prostu byłem w nastroju do działania.
– To żadna odpowiedź.
– Zjadłem za dużo psiej karmy, mam za dużo energii i muszę ją wyładować.
Seames potrząsnął głową.
– To dlatego, że panu wyjątkowo zależy na tej sprawie.
– Zależy mi?
– A nie?
– Nic o tym nie wiem – odparł Dan, chociaż śliczna twarz Laury McCaffrey nieproszona wypłynęła z jego pamięci.
Seames przyjrzał mu się podejrzliwie i powiedział:
– Słuchaj pan, Haldane, jeśli ktoś ładował forsę w Hoffritza i McCaffreya, bo ich projekt miał wojskowe zastosowania, to ci sami… nazwijmy ich „finansiści”… ci sami finansiści mogą wydać sporą kasę, żeby znowu dostać dziewczynkę w ręce. Ale ich forsa zawsze będzie brudna, cholernie brudna. Każdy facet, który jej dotknie, złapie śmiertelną infekcję. Rozumiemy się?
Początkowo wydawało się, że Seames jakimś cudem odkrył romantyczną skłonność Dana do Laury. Teraz nagle wyjaśniło się, że agenta dręczyły mroczniejsze podejrzenia.
Na litość boską, pomyślał Dan, on się zastanawia, czyjej nie sprzedałem Ruskim albo komuś innemu!
– Jezu, Seames, co panu chodzi po głowie!
– Oni gotowi są dużo zapłacić, żeby dostać ją w swoje ręce, i chociaż w naszym mieście policyjny detektyw zarabia całkiem nieźle, nigdy się nie wzbogaci… jeśli nie kombinuje.
– Nie podobają mi się pańskie pomówienia.
– A ja żałuję, że pan nie chce wyraźnie zaprzeczyć tym pomówieniom.
– Nie. Nigdy, nigdzie, nikomu się nie sprzedałem. Nie, nie t, stanowczo zaprzeczam. Czy to panu wystarczy?
Seames nie odpowiedział, tylko burknął:
– W każdym razie kiedy zespół inwigilacyjny zgubił Bentona, wrócili tutaj, żeby zaczekać, czy nie zjawi się znowu ta kobieta i dziewczynka albo może ktoś inny. Po namyśle postanowili rozejrzeć się koło domu, znaleźli otwarte drzwi tak jak pan… i ten niesamowity bałagan.
– No właśnie, co z tym bałaganem? – zapytał Dan. – Co pan z tego rozumie?
– Kwiaty pochodzą z ogrodu za domem.
– Ale co tutaj robią? Kto je przyniósł?
– Nie mamy pojęcia.
– I dlaczego łańcuch jest wyrwany z drzwi?
– Widocznie ktoś się włamał do środka.
– Naprawdę? Rany, wy z Biura niczego nie pominiecie.
– Nie całkiem rozumiem pańską postawę.
– Jak wszyscy inni.
– Pańską niechęć do współpracy.
– Po prostu jestem bardzo złym chłopcem. – Dan ruszył do telefonu, a Seames chciał wiedzieć, w jakim celu, więc Dan wyjaśnił: – Dzwonię do Paladyna. Jeśli Earl czuł, że Laurze i Melanie coś tutaj grozi, mógł je pospiesznie ewakuować, tak jak pan mówił, ale kiedy dotarł na miejsce przeznaczenia, na pewno zadzwonił do biura i zawiadomił, gdzie się przenieśli.
Nocny operator w Kalifornia Paladynie, niejaki Lonnie Beamer, znał Dana dostatecznie dobrze, żeby rozpoznać jego głos.
– Tak, poruczniku, Earl zabrał ich do bezpiecznego domu. Lonnie widocznie myślał, że Dan zna adres bezpiecznego domu, jednak mylił się. Earl wspominał o domu kilka razy, kiedy opowiadał o rozmaitych sprawach, przy których pracował, ale nawet jeśli dokładnie opisał położenie domu, Dan tego nie pamiętał. Nie mógł poprosić Lonniego o adres bez wzbudzania podejrzeń Seamesa, który uważnie słuchał rozmowy. Postanowił zadzwonić do nocnego operatora z innego telefonu, jak już urwie się agentowi.
– Ale pewnie długo tam nie posiedzą – powiedział Lonnie.
– Dlaczego?
– Nie słyszał pan? Pani McCaffrey i dzieciak już nie potrzebują naszej ochrony… chociaż ona jeszcze nas nie zwolniła. Może jeszcze będzie korzystała z naszych usług, ale głównie wasi ludzie przejmują zadanie. Przydzielono jej policyjną ochronę.
– Poważnie mówisz?
– Aha – przytaknął Lonnie. – Całodobowa ochrona policyjna. W tej chwili Earl jest w Westwood, w bezpiecznym domu, i czeka na dwóch waszych ludzi, żeby przejęli od niego te McCaffrey. Powinni zjawić się za parę minut.
– Kto?
– Ee… zobaczymy… kapitan Mondale zarządził ochronę i Earl ma przekazać nasze klientki detektywom Wexlershowi i Manuellowi.
Coś było nie tak. Bardzo nie tak. Departament miał za mało ludzi, żeby zapewniać całodobową ochronę nawet w takiej sprawie. Zresztą Ross nie dzwoniłby osobiście do Paladyna; takie rzeczy zawsze zlecał asystentom. Poza tym, gdyby przydzielono ochronę, to w postaci umundurowanych policjantów, a nie potrzebnych gdzie indziej detektywów w cywilu, których brakowało jeszcze bardziej niż mundurowych.
I dlaczego akurat Wexlersh i Manuello?
– Więc równie dobrze może pan zostać w Sherman Oaks – ciągnął Lonnie – bo wasi ludzie pewnie tam odwiozą panią McCaffrey z dzieckiem.
Dan chciał wiedzieć więcej, ale nie mógł rozmawiać swobodnie, kiedy czuł oddech Seamesa na karku.
– No nic, dzięki, Lonnie – powiedział. – Chociaż moim zdaniem to niewybaczalne, że nie wiecie, gdzie jest wasz pracownik ani co się dzieje z waszymi klientami.
– Hę? Przecież właśnie panu powiedziałem…
– Zawsze myślałem, że Paladyn jest najlepszy, ale jeśli nie zaczniecie lepiej pilnować swoich agentów i klientów, zwłaszcza klientów narażonych na ryzyko…
– Co się z panem dzieje, Haldane? – zapytał Lonnie.
– Jasne, jasne – powiedział Haldane na użytek Seamesa – na pewno są bezpieczne. Wiem, że Earl to dobry agent i na pewno nie pozwoli, żeby coś im się stało, ale lepiej zróbcie tam u siebie porządek, bo prędzej czy później coś się stanie klientowi i odbiorą wam licencję.
Lonnie zaczął coś mówić, ale Dan odłożył słuchawkę.
Rozpaczliwie pragnął wydostać się stąd, znaleźć inny telefon i zadzwonić do Lonniego po więcej szczegółów. Nie chciał jednak zdradzić swojej niecierpliwości przed Seamesem, bo nie chciał, żeby Seames z nim poszedł. A gdyby Seames myślał, że Dan zna miejsce pobytu Laury i Melanie, nigdy nie zostawiłby go w pokoju.
Agent FBI patrzył na Dana twardym wzrokiem.
– W Paladynie nic nie wiedzą – oświadczył Dan.
– Tak panu powiedzieli? – Tak.
– Co jeszcze panu powiedzieli?
Dan chciał i musiał ufać Seamesowi oraz FBI. Ostatecznie był gliną z wyboru i wierzył w prawo, w system władzy i porządku. Normalnie obdarzyłby Seamesa zaufaniem odruchowo, bez namysłu.
Ale nie tym razem. To była pokręcona sytuacja i w grę wchodziła stawka tak wysoka, że normalne zasady przestały obowiązywać.
– Ni cholery mi nie powiedzieli – odparł Dan. – A o co chodzi?
– Strasznie pan się spocił.
Dan czuł pot na twarzy, zimny i kroplisty. Szybko wymyślił odpowiedź.
– To przez tę rozbitą głowę. Nie boli i zapominam o tym, a potem nagle znowu zaczyna boleć tak mocno, że słabo mi się robi.
– Kapelusze? – zainteresował się Seames.
– Co?
– W Znaku Pentagramu powiedział mi pan, że skaleczył się podczas przymierzania kapeluszy.
– Naprawdę? No, po prostu się mądrzyłem.
– No więc… co się naprawdę stało?
– Widzi pan, zwykle nie przemęczam się myśleniem. Nie przywykłem do tego. Wielki tępy glina, pan rozumie. Ale dzisiaj myślałem tak ciężko, że głowa mi się rozgrzała i dostałem bąbli na czole.
– Moim zdaniem pan zawsze dużo myśli, Haldane. Bez przerwy.
– Za wysoko mnie pan ceni.
– Radzę panu poważnie pomyśleć o jednym: pan jest zwykłym miejskim gliną, a ja jestem agentem federalnym.
– Jestem całkowicie świadom pańskiego wysokiego stanowiska oraz obecności ducha J. Edgara Hoovera.
– Chociaż nie mogę bez powodu wtrącać się do pańskiej jurysdykcji, znam sposoby, żeby pan pożałował, jeśli mi pan wejdzie w drogę.
– Nigdy tego nie zrobię, sir. Przysięgam. Seames tylko popatrzył na niego.
– No, to chyba będę leciał – oznajmił Dan.
– Dokąd?
– Pewnie do domu – skłamał Dan. – Miałem długi dzień. Pan ma rację: za dużo pracuję. I głowa mnie boli jak diabli. Wezmę aspirynę i zrobię sobie okład z lodu.
– Tak nagle przestał pan się martwić o te McCaffrey?
– Jasne, martwię się o nie – przyznał Dan – ale na razie nic więcej nie mogę zrobić. To znaczy, ten bałagan w domu wygląda dosyć podejrzanie, ale niekoniecznie świadczy o próbie zabójstwa, prawda? Myślę, że one są bezpieczne z Earlem Bentonem. To dobry człowiek. Poza tym, panie Seames, gliniarz od zabójstw musi mieć grubą skórę. Nie może utożsamiać się z ofiarami, pan rozumie. Jeśli zaczniemy się przejmować, wszyscy trafimy do czubków. Racja?
Seames wpatrywał się w niego bez mrugnięcia.
Dan ziewnął.
– No, czas walnąć piwo i do wyra.
Ruszył do drzwi. Czuł się beznadziejnie obnażony, przezroczysty jak szkło. Nie miał talentu do udawania. Seames odezwał się, kiedy Dan przekraczał próg.
– Jeśli Laurze McCaffrey i jej córce grozi niebezpieczeństwo, poruczniku, i jeśli pan naprawdę chce im pomóc, powinien pan ze mną współpracować.
– No, jak mówiłem, nie przypuszczam, żeby akurat w tej chwili coś im groziło – odparł Dan, chociaż nadal czuł krople potu spływające po twarzy, chociaż serce mu waliło, a żołądek skurczył się w bolesny węzeł.
– Cholera, dlaczego pan jest taki uparty? Dlaczego pan nie chce współpracować, poruczniku?
Dan spojrzał mu w oczy.
– Przed chwilą praktycznie oskarżył mnie pan, że się sprzedałem i wydałem komuś te McCaffrey.
– Podejrzliwość to część mojej pracy – wyjaśnił Seames.
– Mojej też.
– To znaczy… pan podejrzewa, że wcale nie chodzi mi o dobro tej dziewczynki?
– Panie Seames, przykro mi, ale chociaż ma pan okrągłą
1 gładką buzię cherubina, to wcale nie znaczy, że jest pan prawdziwym aniołem.
Dan wyszedł z domu, wsiadł do samochodu i odjechał. Nie próbowali go śledzić; pewnie doszli do wniosku, że nie warto marnować czasu.
Pierwszy telefon, który zobaczył Dan, należał do tego rodzaju urządzeń, których stopniowe znikanie symbolizuje upadek nowoczesnej cywilizacji: zamknięta ze wszystkich stron szklana budka. Stała na rogu parceli zajmowanej przez stację obsługi Arco.
Zanim Dan wreszcie znalazł budkę i zaparkował obok niej, cały się trząsł, jeszcze nie spanikowany, ale z pewnością na krawędzi paniki, co zupełnie do niego nie pasowało. Zwykle był spokojny, opanowany. Nawet w najgorszej sytuacji, nawet kiedy wszystko się waliło, potrafił zachować zimną krew. Ale nie tym razem. Może dlatego, że nie mógł przestać myśleć o Cindy Lakey, nie mógł zapomnieć swojej tragicznej porażki, a może przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny za dużo rozmyślał o morderstwie własnego brata i siostry, a może Laura McCaffrey pociągała go silniej, niż chciał przyznać, i jej utrata oznaczała dla niego wręcz niewyobrażalną katastrofę. Lecz bez względu na powód tej emocjonalnej zapaści, z każdą chwilą coraz bardziej puszczały mu nerwy. Wexlersh. Manuello.
Dlaczego nagle tak się ich przestraszył? Oczywiście nigdy ich nie lubił. Początkowo byli zastępcami i plotka głosiła, że należeli do najbardziej skorumpowanych w tamtym wydziale, i pewnie dlatego Ross Mondale załatwił im przeniesienie pod swoją komendę do East Valley; chciał mieć do dyspozycji ludzi, którzy wypełnią każde polecenie, którzy nie zadają pytań i nie kwestionują rozkazów, którzy pozostaną wobec niego lojalni, dopóki ich opłacał. Dan wiedział, że obaj byli pachołkami Mondale’a, oportunistami lekceważącymi własną pracę, nie żywiącymi szacunku dla koncepcji obowiązku czy bezpieczeństwa publicznego. Ale wciąż byli gliniarzami, złymi gliniarzami, leniwymi gliniarzami, ale nie płatnymi zabójcami jak Ned Rink. Na pewno nie stanowili zagrożenia dla Laury i Melanie. A jednak…
Coś było nie tak. Zaledwie przeczucie. Dan nie potrafił wyjaśnić swojego nagłego przerażenia, nie rozumiał jego przyczyn, ale przez lata nauczył się ufać swoim przeczuciom, dlatego teraz przepełnił go strach.
W budce telefonicznej pospiesznie, gorączkowo wygrzebał z kieszeni kilka monet. Wystukał na klawiaturze numer Kalifornia Paladyna.
Jego oddech zaparował wewnętrzną powierzchnię szkła, podczas gdy deszcz spływał po drugiej stronie tafli. Srebrzyste światła stacji obsługi mrugały przez falujące strużki wody, rozmyte i przyćmione za zaparowaną szybą.
Ta dziwaczna migotliwa poświata, połączona z niepokojącymi odgłosami burzy, wywołała u Dana niezwykłe uczucie, że jest zamknięty w kapsule i dryfuje poza nurtem czasu i przestrzeni. Wcisnąwszy ostatnią cyfrę numeru Paladyna, doznał niesamowitego wrażenia, że drzwi budki zamknęły się za nim na stałe, że już nigdy stąd nie wyjdzie, że nigdy nie zobaczy, nie usłyszy ani nie dotknie innej ludzkiej istoty, tylko wiecznie będzie dryfował w Strefie Mroku, uwięziony w tej szklanej kostce, i nie zdoła pomóc Laurze i Melanie, nie zdoła ostrzec Earla o niebezpieczeństwie, nawet sam siebie nie ocali. Czasami śniło mu się, że jest całkowicie bezradny, bezsilny, sparaliżowany, podczas gdy na jego oczach jakiś nieokreślony, lecz potworny stwór torturuje i morduje ludzi, których kochał; po raz pierwszy jednak ten koszmar dopadł go na jawie.
Skończył wstukiwać numer. Po kilku elektronicznych piskach i kliknięciach na linii zabrzęczał sygnał.
Początkowo nawet sygnał nie rozproszył miazmatów strachu tak gęstych, że tamowały oddech. Dan niemal spodziewał się, że sygnał będzie tak dzwonił i dzwonił, bez odpowiedzi, ponieważ wszyscy wiedzą, że nie istnieje połączenie telefoniczne pomiędzy rzeczywistym światem a Strefą Mroku. Jednak po trzecim dzwonku Lonnie Beamer powiedział:
– Kalifornia Paladyn.
Dan ledwie powstrzymał okrzyk ulgi.
– Lonnie, to znowu Dan Haldane.
– Już pan oprzytomniał?
– Mówiłem te wszystkie rzeczy tylko na użytek faceta, który wisiał mi nad głową.
– Zorientowałem się, jak pan położył słuchawkę.
– Słuchaj, tym razem, jak tylko się rozłączę, zadzwoń do Earla i powiedz mu, że coś tu śmierdzi z tą ochroną policyjną.
– O czym pan mówi?
– Powiedz mu, że goście, którzy tam przyjdą, to nie będą prawdziwi gliniarze, więc niech im nie otwiera.
– Gada pan bez sensu. Przecież to będą gliniarze.
– Lonnie, coś złego się kroi. Nie wiem dokładnie co i jak…
– Za to ja wiem, że rozmawiałem z Rossem Mondale’em. Znaczy, poznałem jego głos, ale i tak zadzwoniłem do niego na numer biura. Po prostu, żeby jeszcze raz go sprawdzić, zanim mu powiedziałem, gdzie Earl trzyma obie McCaffrey.
– W porządku – rzucił niecierpliwie Dan – nawet jeśli zjawią się prawdziwi Wexlersh i Manuello, powiedz Earlowi, że to śmierdzi. Powiedz mu, że wpadnie w gówno po szyję, jeśli ich wpuści.
– Słuchaj pan, nie mogę mu powiedzieć, żeby przepędził spod drzwi dwóch gliniarzy.
– Nie musi ich przepędzać. Powiedz mu tylko, żeby ich nie wpuszczał. Powiedz mu, że już jadę. Musi bronić twierdzy, dopóki nie przyjadę. I jaki jest ten cholerny adres bezpiecznego domu?
– Właściwie to mieszkanie – wyjaśnił Lonnie. Podał Da – nowi adres w Westwood, na południe od Wilshire. – Hej, naprawdę pan myśli, że coś im grozi?
– Dzwoń do Earla! – zażądał Dan.
Trzasnął słuchawką, szarpnięciem otworzył zaparowane drzwi budki i pobiegł do samochodu.
– Aresztować? – powtórzył Earl, zerkając niepewnie na Manuella.
Earl wydawał się równie zdumiony i zaskoczony jak Laura. Siedziała obok Melanie na sofie, gdzie detektywi kazali jej zostać, gdy tylko weszli do pokoju. Czuła się straszliwie bezbronna i nie rozumiała dlaczego, skoro w pokoju byli tylko policjanci, którzy twierdzili, że chcą jej pomóc. Widziała odznaki, a Earl najwyraźniej ich znał (chociaż chyba niezbyt dobrze), więc wszystko wskazywało, że są prawdziwi. A jednak w duszy Laury kiełkowały ciemne pąki podejrzeń i strachu; wyczuwała, że coś tu było nie w porządku, bardzo nie w porządku.
Nie podobał jej się również wygląd dwóch policjantów. Manuello miał złośliwe spojrzenie i uśmieszek pełen wyższości. Poruszał się z zamaszystą arogancją macho, jakby tylko czekał na podważenie swojego autorytetu, żeby kogoś skopać i wdeptać w ziemię. Wexlersh, z woskowobiałą skórą i płaskimi szarymi oczami, przyprawiał Laurę o dreszcze.
– Co się stało? – zapytała. – Pan Benton pracuje dla mnie. Płacę za jego opiekę. – A potem zaświtała jej szaleńcza myśl, którą natychmiast wyraziła na głos: – Mój Boże, chyba nie uważacie, że on nas tutaj trzyma wbrew naszej woli?
Detektyw Manuello zignorował ją i zwrócił się do Earla Bentona:
– Nosi pan broń?
– Jasne, ale mam zezwolenie.
– Pokaż pan.
– Zezwolenie?
– Broń.
– Chce pan moją broń?
– No już.
Wyciągając własny rewolwer, Wexlersh ostrzegł:
– Podaj ją bardzo ostrożnie.
Wyraźnie zdumiony tonem i zachowaniem Wexlersha, Earl powiedział:
– Myślicie, że jestem niebezpieczny, na litość boską?
– Tylko ostrożnie – powtórzył zimno Wexlersh.
– Po co miałbym strzelać do glin? – zapytał Earl, oddając broń Manuellowi.
Kiedy Manuello wetknął rewolwer za pasek spodni, zadzwonił telefon.
Laura zaczęła się podnosić, ale Manuello powiedział:
– Niech dzwoni.
– Ale…
– Niech dzwoni! – warknął Manuello. Telefon zadzwonił ponownie.
Mroczna chmura niepokoju wypłynęła na twarz Earla i coraz bardziej ciemniała z każdą chwilą.
Telefon dzwonił i dzwonił, a wszyscy zamarli jak sparaliżowani tym dźwiękiem.
– Hej, słuchajcie, popełniacie poważny błąd – odezwał się Earl.
Telefon dzwonił.
Dan przyczepił przenośnego policyjnego koguta do krawędzi dachu sedana. Chociaż samochód był nieoznakowany, miał również syrenę, którą posłużył się Dan, żeby wymusić pierwszeństwo przejazdu. Samochody posłusznie zjeżdżały mu z drogi. Zważywszy na warunki jazdy, prowadził trochę zbyt brawurowo i niezbyt przejmował się bezpieczeństwem swoim czy innych kierowców, kiedy pędził w stronę Westwood.
Jeśli ktoś przekupił Rossa Mondale’a – czego bynajmniej nie można wykluczyć – i kazał mu wydać Melanie, Mondale bez trudu nakłoniłby Wexlersha i Manuella do współpracy. Mogli pojechać do bezpiecznego domu, wejść do środka dzięki policyjnym odznakom i zabrać dziecko. Musieliby pewnie zabić Earla i Laurę, żeby zatuszować zdradę, lecz im więcej Dan o tym myślał, tym bardziej był pewien, że nie cofną się nawet przed morderstwem, jeśli coś na tym zyskają. I nie ryzykowali specjalnie, ponieważ zawsze mogli powiedzieć, że po przyjeździe do domu znaleźli trupy i że dziecko zniknęło wcześniej.
Dojechał do miejsca, gdzie ulica przechodziła pod autostradą. Zagłębienie w jezdni pod wiaduktem wypełniała woda, tamując dalszy ruch. Jeden samochód utknął pośrodku wirującej kipieli, zanurzony do połowy drzwi, a kilka innych zatrzymało się na granicy zalanego odcinka. Właśnie przyjechała ciężarówka z miejskiego zarządu dróg. Robotnicy w odblaskowych pomarańczowych kamizelkach podłączali pompę, ustawiali barierki i kierowali ruch w przeciwną stronę, ale na dobrą chwilę Dan utkwił w korku, pomimo migającego koguta na dachu sedana.
Siedział i klął wściekle, zablokowany przez samochód osobowy z przodu i ciężarówkę z tyłu, a deszcz wybębniał monotonny rytm na masce i dachu sedana. Każde uderzenie kropli było jak tyknięcie zegara odliczającego cenne sekundy, czas rozmywał się w deszczu, strumienie ważnych chwil spływały do rynsztoka.
Telefon zadzwonił dziesięć razy i po każdym dzwonku narastało napięcie w pokoju.
Earl wiedział, że coś nie gra, ale nie potrafił tego określić. Spotkał już wcześniej Wexlersha i Manuella, słyszał o nich różne rzeczy i wiedział, że nie należeli do orłów intelektu. Nic dziwnego, że popełniali błędy. Bo to na pewno był błąd. Lonnie Beamer powiedział, że przyjeżdżają wziąć pod policyjną ochronę Laurę i Melanie; nic nie wspominał o nakazie aresztowania Earla, zresztą nie mogli dostać nakazu, bo Earl nie popełnił żadnego przestępstwa. Z tego, co słyszał o Wexlershu i Manuellu, to na nich wyglądało: wszystko im się pochrzaniło i wpadli tutaj zdezorientowani, źle poinformowani, działając w błędnym przeświadczeniu, że wysłano ich nie tylko dla ochrony Laury i Melanie, ale również żeby aresztować Earla.
Ale dlaczego nie odbierali telefonu? Przecież ktoś mógł dzwonić do nich. Earl nic z tego nie rozumiał.
Telefon wreszcie przestał dzwonić. Cisza przez chwilę wydawała się równie absolutna jak w próżni. Potem do Earla ponownie dotarło bębnienie deszczu na dachu i na dziedzińcu.
– Skuj go – powiedział Wexlersh do swojego partnera.
– Co jest, do cholery? – zapytał Earl. – Jeszcze mi nie powiedzieliście, za co mnie aresztujecie.
Manuello wyjął parę elastycznych plastikowych jednorazowych kajdanek z kieszeni marynarki.
– Przeczytamy ci oskarżenie na posterunku – odparł Wexlersh.
Obaj wydawali się zdenerwowani, jakby chcieli jak najszybciej załatwić sprawę. Dlaczego tak się spieszyli?
Dan skręcił ostro z Wilshire Boulevard na Westwood Boulevard, w kierunku południowym. Przejechał przez kałużę głęboką na stopę, wzbijając podwójną fontannę wody tak wysoką, jakby na samochodzie nagle wyrosły fosforyzujące skrzydła.
Wytężał wzrok, patrząc przez zalewaną deszczem szybę na mokry, czarny asfalt, który wydawał się zwijać i skręcać pod migotliwym odbiciem ulicznych świateł i neonów. Zmęczone, podrażnione oczy paliły go coraz mocniej. Rozbita głowa tętniła boleśnie, ale Dan odczuwał też inny, wewnętrzny ból, wywołany przez niechcianą świadomość porażki, przemożne, natrętne przeczucie śmierci i rozpaczy.
Z plastikowymi kajdankami w ręku Manuello podszedł do Earla i powiedział:
– Odwróć się i złóż ręce za plecami.
Earl zawahał się. Spojrzał na Laurę i Melanie. Spojrzał na Wexlersha, który trzymał rewolwer Smith & Wesson Police Special. Ci faceci byli glinami, ale Earl nagle nie miał pewności, czy powinien wypełniać ich polecenia, nie miał pewności, czy dobrze zrobił oddając broń, natomiast miał cholerną pewność, że nie lubi kajdanek.
– Zamierzasz stawiać opór przy aresztowaniu? – zagadnął Manuello.
– Właśnie, Benton – dorzucił Wexlersh – na litość boską, chyba rozumiesz, że opór przy aresztowaniu oznacza koniec twojej licencji prywatnego detektywa?
Earl niechętnie odwrócił się i złączył dłonie za plecami.
– Nie przeczytacie mi moich praw?
– Mamy na to mnóstwo czasu w samochodzie – odparł Manuello, wsunął plastikowe kajdanki na nadgarstki Earla i zacisnął mocno.
– Lepiej weźcie płaszcze – Wexlersh zwrócił się do Laury i Melanie.
– A mój płaszcz? – zapytał Earl. – Powinniście mi pozwolić, żebym włożył płaszcz, zanim mnie skuliście.
– Poradzisz sobie bez płaszcza – stwierdził Wexlersh.
– Pada deszcz.
– Nie jesteś z cukru – burknął Manuello. Telefon znowu zaczął dzwonić.
Jak poprzednio, detektywi zignorowali dzwonienie.
Syrena wysiadła.
Dan stuknął stopą w przełącznik, włączył go, wyłączył i znowu włączył, ale syrena nie chciała powrócić do życia. Został mu tylko migający czerwono kogut na dachu i klakson, żeby przebić się przez spowolniony deszczem ruch uliczny.
Spóźni się. Znowu. Tak jak z Cindy Lakey. Za późno. Przeskakiwał z pasa na pas, kluczył, lawirował, wymuszał pierwszeństwo i trąbił z narastającą pewnością, że oni już nie żyją, wszyscy nie żyją, że stracił przyjaciela i niewinne dziecko, które miał nadzieję obronić, i kobietę, która – przyznaj to – zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Wszyscy nie żyją.
Laura wzięła płaszcz Melanie i ubrała ją najpierw. Trwało to dłużej, niż powinno, ponieważ dziewczynka wcale nie pomagała.
Manuello rzucił:
– Co z nią… zapóźniona czy jak?
– Nie mogę uwierzyć, że pan naprawdę tak powiedział – oświadczyła zdumiona i rozgniewana Laura.
– No, ona nie zachowuje się normalnie – odparł Manuello.
– Och, czyżby? – warknęła Laura. – Jezu. To dziecko jest bardzo chore. Co pan ma na swoje usprawiedliwienie?
Kiedy Laura ubierała Melanie, Earlowi kazano usiąść na sofie. Przysiadł na krawędzi. Ręce miał skute za plecami.
Laura skończyła zapinać płaszcz deszczowy córki i sięgnęła po własny.
– Mniejsza z tym – powiedział Wexlersh. – Niech pani usiądzie na sofie obok Bentona.
– Ale…
– Siadaj! – rozkazał Wexlersh i machnął w stronę sofy rewolwerem.
Nic nie dawało się wyczytać z jego lodowato szarych oczu.
Czy może Laura nie chciała odczytać w nich tego, co było wyraźnie widoczne.
Spojrzała na detektywa Manuello. Uśmiechał się złośliwie.
Odwróciła się do Earla po wyjaśnienie i zobaczyła, że wydawał się jeszcze bardziej zaniepokojony.
– Siadaj – powtórzył Wexlersh tym razem bez nacisku, niemal szeptem, a jednak w jakiś sposób tym łagodnym głosem wyraził większą groźbę – i łatwiej wymusił posłuszeństwo – niż wtedy, kiedy mówił bardziej szorstko.
Żołądek Laury skręcił się w supeł. Wezbrała w niej mdląca fala strachu.
Kiedy Laura usiadła, Wexlersh podszedł do Melanie, wziął ją za rękę, odprowadził od sofy i ustawił między sobą a Manuellem.
– Nie – zaprotestowała żałośnie Laura, lecz dwaj detektywi nie zwrócili na to uwagi.
Manuello spojrzał na Wexlersha i zapytał:
– Teraz?
– Teraz – potwierdził Wexlersh.
Manuello sięgnął pod marynarkę i wyciągnął pistolet. Nie była to broń, którą odebrał Earlowi, ani też służbowa broń detektywa, pomyślała Laura, która doskonale wiedziała, że policjanci zwykle używali rewolwerów. Właśnie coś takiego trzymał Wexlersh: rewolwer. Jak tylko zobaczyła pistolet w dłoni Manuella, ogarnęło ją przejmujące przeczucie, że czegoś brakuje.
Potem Manuello wyjął z kieszeni osmaloną metalową rurkę i zaczął ją przykręcać do lufy pistoletu. To był tłumik.
– Co wy wyprawiacie, do cholery? – zapytał Earl. Ani Wexlersh, ani Manuello nie odpowiedzieli.
– Jezu Chryste! – zawołał Earl, wstrząśnięty i przerażony, kiedy nagle zaświtało mu okropne wyjaśnienie.
– Nie krzycz – ostrzegł Wexlersh. – Nie wrzeszcz.
Earl zerwał się z sofy i daremnie próbował uwolnić się z kajdanków.
Wexlersh doskoczył do niego i rąbnął go rewolwerem, raz w ramię i drugi raz w twarz.
Earl upadł z powrotem na sofę.
Manuello nie ustawił gwintu na tłumiku równo z gwintowaniem lufy pistoletu, więc musiał odkręcić tłumik i zacząć od początku.
Wexlersh, wciąż pochylony nad Earlem, spojrzał na partnera i warknął:
– Pospiesz się, dobrze?
– Próbuję, próbuję – zasapał Manuello, szarpiąc oporny tłumik.
– Wy dranie, chcecie nas pozabijać – rzucił Earl przez rozbite, krwawiące wargi.
Laura nie zdziwiła się, kiedy usłyszała wyrok zawarty w tych brutalnych słowach. Podświadomie od początku wiedziała, na co się zanosi, wyczuła to, jak tylko detektywi weszli do pokoju, poczuła to jeszcze silniej, kiedy zakuli w kajdanki Earla, i nabrała całkowitej pewności, kiedy Wexlersh zabrał od niej Melanie, ale nie chciała pogodzić się z prawdą.
Manuello znowu źle nakręcił tłumik.
– Co za kupa gówna.
– Będzie pasował, jeśli od początku ustawisz prawidłowo – poradził Wexlersh.
Laura rozumiała, że nie chcieli użyć własnych rewolwerów z obawy, żeby nie przypisano im zabójstwa. I woleli nie strzelać z pistoletu bez tłumika, ponieważ huk przyciągnie do okien sąsiadów z innych mieszkań i ktoś zobaczy, jak wychodzą z Melanie.
Melanie. Stała obok Manuella, pojękując cicho. Oczy miała zamknięte, głowę spuszczoną i co jakiś czas wydawała żałosne kwilenie. Czy wiedziała, co się stanie w tym pokoju, czy zdawała sobie sprawę, że jej matka zginie, czy też opłakiwała coś innego, coś ze swojego prywatnego świata fantazji?
Tonem częściowo niedowierzania, lecz głównie furii, Earl rzucił:
– Jesteście z policji, na litość boską.
– Zamknij się i siedź cicho – nakazał Wexlersh.
Laura zatrzymała wzrok na ciężkiej szklanej popielniczce na stoliku do kawy. Gdyby ją chwyciła, rzuciła w Wexlersha i trafiła go w głowę, mógł stracić przytomność albo przynajmniej wypuścić z ręki broń, a gdyby upuścił broń, Laura mogłaby ją złapać, zanim on czy Manuello zdążyliby zareagować. Ale potrzebowała dywersji. Rozpaczliwie próbowała wymyślić coś, żeby przyciągnąć uwagę Wexlersha, a tymczasem Earl widocznie zdecydował, że nie mają nic do stracenia; odwrócił uwagę obu detektywów dokładnie w odpowiedniej chwili.
Manuello wciąż walczył ze źle dopasowanym tłumikiem. Earl spojrzał na Wexlersha i powiedział:
– Nieważne, co zrobimy, nieważne, jak głośno będziemy krzyczeć, i tak nie użyjecie własnej broni ani mojej.
Potem, ze wszystkich sił wzywając pomocy, Earl rzucił się na Wexlersha i walnął go głową w brzuch.
Wexlersh zatoczył się dwa kroki do tyłu, kiedy Earl zaatakował go bykiem. Ale detektyw nie upadł; po chwili zadał cios bronią i powalił ochroniarza na podłogę, co zakończyło napaść i krzyki.
Podczas krótkiego zamieszania Laura zdążyła chwycić popielniczkę, zanim jeszcze Wexlersh uderzył Earla. Manuello zobaczył to i zawołał: „Hej!”, kiedy celowała ciężkim przedmiotem w Wexlersha. Ostrzeżenie wystarczyło, żeby detektyw uchylił się przed pociskiem. Popielniczka przeleciała obok niego, rąbnęła w ścianę i z hukiem upadła na podłogę.
Wexlersh wymierzył służbowy rewolwer prosto w Laurę. W wylocie lufy zobaczyła czerń tak głęboką, jakiej nie widziała nigdy w życiu.
– Słuchaj, ty dziwko, jeśli nie usiądziesz grzecznie z zamkniętą jadaczką, zrobimy wam dużo więcej przykrości niż to konieczne.
Melanie teraz skomlała cicho w narastającej rozpaczy. Głowę wciąż miała pochyloną, oczy zamknięte, szczęka jej opadła, z rozwartych ust wydobywały się żałosne dźwięki.
Earl przekręcił się na plecy, podciągnął się i oparł o sofę. Obficie broczył krwią z rany na czaszce. Łypnął na Wexlersha.
– Taak? Co ty powiesz? Zrobicie nam więcej przykrości? A co może być gorsze od waszych zamiarów, do cholery?
Wexlersh rozciągnął bezkrwiste usta w uśmiechu, który wyglądał wręcz koszmarnie na jego księżycowe bladej twarzy.
– Możemy zakleić ci usta taśmą i trochę cię potorturować. Potem zaczniemy torturować tę dziwkę.
Drżąca Laura odwróciła wzrok od tych szarych oczu. Pokój wydawał się zimny, zimniejszy niż wcześniej.
– Ładny kawałek dupy – zauważył Manuello.
– Tak, możemy ją zerżnąć – zgodził się Wexlersh.
– Małą też zerżniemy – ciągnął Manuello.
– Taak – przyświadczył Wexlersh, wciąż z uśmiechem. – Małą też zerżniemy.
– Nawet jeśli jest zapóźniona – dodał Manuello, po czym sklął pistolet i tłumik, które nie chciały się dopasować.
– Więc jeśli nie będziecie siedzieć spokojnie – podjął Wexlersh – zakleimy wam usta taśmą i zerżniemy małą tutaj na waszych oczach… a potem i tak was zabijemy.
Dławiąc się torsjami, które podeszły jej do gardła, Laura opadła z powrotem na sofę, pokonana przez tę najstraszniejszą groźbę.
Earl również umilkł.
– Dobrze – pochwalił Wexlersh i jedną ręką rozmasował sobie brzuch w miejscu, gdzie Earl go uderzył. – Znacznie lepiej.
Skomlenie Melanie zabrzmiało głośniej, pojawiły się pojedyncze słowa punktowane przez drżące, głębokie westchnienia:
– …otwierają się… drzwi… otwierają… nie…
– Zamknij się, mała – rzucił Wexlersh i lekko trzepnął ją po twarzy.
Laura chciała podejść do córki, objąć ją, utulić, ale dla dobra Melanie i własnego musiała zostać na miejscu.
W pokoju wyraźnie robiło się zimniej, coraz zimniej.
Laura przypomniała sobie, jak w kuchni pojawił się lodowaty ziąb tuż przedtem, nim radio zbudziło się do życia. I po raz drugi, zanim stwór z wiatru wyłamał drzwi i wtargnął do domu z ciemności…
– Czy w tej cholernej ruderze nie mają ogrzewania? – burknął Wexlersh.
– Gotowe! – oznajmił Manuello, który w końcu nakręcił tłumik na lufę pistoletu.
Zimniej…
Teraz, kiedy partner wreszcie przygotował broń, Wexlersh włożył własny rewolwer do kabury, potem złapał Melanie za ramię, odciągnął ją z drogi i zaczął cofać się w stronę drzwi wejściowych.
Zimniej…
Laura była zelektryzowana, naładowana napięciem i oczekiwaniem. Czuła, że coś się stanie. Coś dziwnego.
Manuello przysunął się bliżej do Earla, który obserwował go bardziej z pogardą niż ze strachem.
Temperatura w pokoju spadła gwałtownie, za plecami Wexlersha i Melanie drzwi mieszkania otwarły się z trzaskiem…
Lecz do środka nie wtargnęło nic nadnaturalnego, tylko Dan Haldane. Wpadł jak burza, zanim jeszcze do końca otworzył drzwi. Błyskawicznie zorientował się w sytuacji i wbił lufę swojego rewolweru w plecy Wexlersha, zanim ten zdążył odwrócić się do drzwi.
Manuello okręcił się na pięcie, ale Dan ostrzegł:
– Rzuć to! Rzuć to, draniu, albo cię rozwalę. Manuello zawahał się, raczej nie dlatego, że bał się o życie swojego partnera, ale ponieważ nie miał wątpliwości, że ciało Wexlersha zatrzyma pierwszą kulę przeznaczoną dla Dana, natomiast miał pewność, że nie zdąży wystrzelić ponownie i Dan rozwali mu głowę. Zerknął również na Melanie, jakby obliczał szansę pochwycenia dziewczynki, ale kiedy Dan krzyknął jeszcze raz: „Rzuć to!”, Manuello w końcu uznał swoją porażkę i upuścił pistolet z tłumikiem na podłogę.
– On ma broń Earla – ostrzegła Dana Laura.
– I własny rewolwer służbowy – dodał Earl. Trzymając mocno Wexlersha za marynarkę i wciąż wbijając mu rewolwer w plecy, Dan powiedział:
– Okay, Manuello, odłóż te dwie sztuki, powoli i spokojnie. Bez żadnych wygłupów.
Manuello wyjął i odłożył najpierw jeden rewolwer, potem drugi, wreszcie na rozkaz Dana cofnął się i stanął pod ścianą naprzeciwko.
Laura podeszła i zebrała trzy sztuki broni, a tymczasem Dan uwolnił Wexlersha od rewolweru służbowego.
– Dlaczego tu jest tak cholernie zimno? – zapytał. Lecz zanim jeszcze dokończył pytanie, powietrze nagle ociepliło się równie szybko, jak przedtem pochłodniało.
Niewiele brakowało, żeby coś się stało, pomyślała Laura. Coś podobnego jak wcześniej w mojej kuchni.
Ale nie przypuszczała, że mieli dostać następne ostrzeżenie. Nie tym razem. Nie, teraz byłoby gorzej. Dręczyło ją niepokojące uczucie, że To mogło się pojawić już za sekundę.
Dan przyglądał się jej dziwnie, jakby wiedział, że znała odpowiedź na jego pytanie.
Ale nie mogła mówić. Nie potrafiła tego ująć w słowa tak, żeby cokolwiek zrozumiał. Wiedziała tylko, że gdyby To nadeszło, urządziłoby znacznie gorszą jatkę niż dwaj skorumpowani detektywi. Gdyby To nadeszło, czy wszyscy skończyliby jak tamte poszarpane, okaleczone, zmasakrowane trupy w Studio City?
Na ostrym dyżurze w Centrum Medycznym UCLA natychmiast opatrzono Earlowi ranę na głowie i rozciętą wargę.
Laura i Melanie czekały w westybulu sąsiadującym z izbą przyjęć, a Dan poszedł do najbliższego automatu telefonicznego. Wybrał numer wydziału East Valley i kierunkowy do Rossa Mondale’a.
– Wyrabiasz nadgodziny, co, Ross?
– Haldane?
– Nie wiedziałem, że taki pracuś z ciebie.
– Czego chcesz, Haldane?
– Najbardziej to pokoju na świecie.
– Nie jestem w nastroju do…
– Ale chyba wystarczy mi rozwiązanie tej sprawy.
– Słuchaj, Haldane, jestem zajęty i…
– Będziesz jeszcze bardziej zajęty, bo musisz ostro główkować, żeby wymyślić alibi.
– O czym ty mówisz?
– Wexlersh i Manuello. Mondale milczał.
– Ross, dlaczego wysłałeś ich do Westwood? – zapytał
Dan.
– Pewnie nie wiesz, że postanowiłem przydzielić tym McCaffrey ochronę policyjną.
– Nawet przy obecnym braku personelu?
– No, biorąc pod uwagę dzisiejsze zabójstwo Scaldonego i wyjątkową brutalność tych morderstw, uznałem za wskazane…
– Wsadź to sobie gdzieś, sukinsynu.
– Co?
– Wiem, że chcieli zabić Earla i Laurę…
– Co ty wygadujesz?
– …i porwać Melanie…
– Piłeś dzisiaj, Haldane?
– …a potem wrócić i zameldować, że kiedy przyjechali na miejsce, Earl i Laura już nie żyli.
– Nic z tego nie rozumiem.
– Twoje zdumienie wydaje się niemal szczere.
– To są poważne oskarżenia, Haldane.
– Och, jak ty ładnie mówisz, Ross.
– Tutaj chodzi o kolegów policjantów. Oni…
– Komu się sprzedałeś, Ross?
– Haldane, dobrze ci radzę…
– I za co się sprzedałeś? Oto wielkie pytanie. Czekaj, czekaj, nie odkładaj słuchawki, wytrzymaj jeszcze trochę, posłuchaj mojej teorii, okay? Nie sprzedałbyś się wyłącznie za pieniądze. Nie postawiłbyś na kartę całej kariery tylko dla pieniędzy. Chyba że dla kilku milionów, ale nikt nie wyłoży takiej kasy za taką robotę. Dwadzieścia pięć tysięcy, góra. Raczej piętnaście. Pewnie tylko tyle. No, mogę uwierzyć, że Wexlersh i Manuello zrobiliby to za takie pieniądze, może nawet za mniejsze, ale żaden z nich nie rozwaliłby Earla i Laury bez twojej zgody, bez gwarancji twojej ochrony. Więc moim zdaniem oni dostali pieniądze, a ty dostałeś coś innego. Co takiego mogłeś dostać, Ross? Sprzedałbyś się za władzę, za naprawdę duży awans, za stanowisko szefa, może nawet nominację na burmistrza. Więc ten, kto cię kupił, kieruje polityczną maszynerią. Ciepło, ciepło, co, Ross? Czy sprzedałeś Laurę i Melanie McCaffrey za takie obietnice? Mondale milczał.
– Sprzedałeś, Ross?
– To jest gorsze niż pijackie brednie, Dan. To wariactwo. Brałeś prochy czy jak?
– Sprzedałeś, Ross?
– Gdzie jesteś, Dan? Dan zignorował pytanie.
– Manuello i Wexlersh są teraz w tym mieszkaniu w Westwood – oznajmił – zakneblowani i związani, jeden na komodzie, drugi w wannie. Spuściłbym obu w klozecie, gdyby się zmieścili.
– Rany boskie, ty naprawdę się naćpałeś!
– Nie wysilaj się, Ross. Paladyn wysyła tam kilku ludzi, żeby niańczyli twoich chłopaczków, a ja już zawiadomiłem reportera z „Timesa” i drugiego z „Journala”. Zadzwoniłem też do wydziału, przedstawiłem się i zgłosiłem usiłowanie morderstwa, żeby po drodze włożyli mundury. Będzie niezły cyrk.
Po kolejnej chwili milczenia Mondale zapytał:
– Czy pani McCaffrey zamierza oskarżyć Wexlersha i Manuella o usiłowanie morderstwa?
– Zaczynasz pękać, Ross?
– To są moi oficerowie – oświadczył Mondale. – Jestem za nich odpowiedzialny. Jeżeli naprawdę zrobili to, co mówisz, chcę mieć absolutną pewność, że zostaną osądzeni i skazani. Nie życzę sobie żadnych cholernych zgniłych jabłek w moim koszyku. Nie zamierzam kryć moich ludzi w imię jakiejś fałszywie pojętej policyjnej solidarności.
– Co jest, Ross? Myślisz, że nagrywam tę rozmowę? Myślisz, że ktoś nas podsłuchuje? Spoko, nikt nie podsłuchuje, nie ma taśmy, więc przestań się zgrywać.
– Nie rozumiem twojej postawy, Dan.
– Nikt nie rozumie.
– Nie wiem, dlaczego podejrzewasz mnie o współudział. – Mondale był marnym aktorem; nieszczerość przebijała z jego głosu równie wyraźnie jak jąkanie czy seplenienie. – 1 nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Czy pani McCaffrey zamierza oskarżyć Wexlersha i Manuella o usiłowanie morderstwa, czy nie zamierza?
– Nie dzisiaj – odparł Dan. – Zabrałem stamtąd Laurę i Melanie i na razie zatrzymam je przy sobie, dobrze ukryte. Wiem, że przykro ci to słyszeć. One byłyby takim łatwym celem dla snajpera, prawda? Ale nikomu nie powiem, gdzie je ukryłem. Nie pozwolę im spotkać się z żadnymi glinami z żadnego wydziału, ani żeby złożyć zeznania, ani żeby zidentyfikować Wexlersha i Manuella. Nikomu już nie wierzę.
– Nie mówisz jak odpowiedzialny gliniarz, Dan.
– Bo taki nicpoń ze mnie.
– Na litość boską, nie możesz brać osobistej odpowiedzialności za te McCaffrey.
– Zobaczymy.
– Jeśli potrzebują ochrony, musisz to załatwić przez wydział, tak jak ja próbowałem, kiedy wysłałem tam Wexlersha i Manuella. Nie możesz tego załatwiać na własną rękę. Boże drogi, to nie są twoje krewne, sam wiesz. Nie możesz po prostu przejąć opieki nad nimi, jakbyś miał do tego prawo.
– Mogę, jeśli one tego sobie życzą. Nie są moimi krewnymi… racja, ale mimo wszystko… mam w tym swój interes.
– O czym ty mówisz?
– Sam tak powiedziałeś dzisiaj wieczorem w Znaku Pentagramu. To nie jest dla mnie zwykła sprawa. Dlatego tak głęboko wsiąkłem. Podoba mi się Laura. I żałuję tej dziewczynki. Rzeczywiście zależy mi na nich bardziej niż na innych ofiarach, więc pamiętaj o tym, Ross.
– Właśnie podałeś mi wystarczający powód, żeby wyłączyć cię z tego śledztwa. Nie jesteś już bezstronnym przedstawicielem prawa.
– Pierdol się.
– To wyjaśnia twoją wrogość, histeryczne oskarżenia i te wszystkie paranoidalne teorie spisku.
– To nie paranoja. To rzeczywistość i sam o tym wiesz.
– Teraz rozumiem. Jesteś rozstrojony.
– Ostrzegam cię, Ross, wycofaj się. Dlatego właśnie do ciebie dzwonię. Dwa stówa: wycofaj się. – Mondale nie odpowiedział, więc Dan dodał: – Ta kobieta i to dziecko są dla mnie ważne.
Mondale oddychał cicho w słuchawce, ale niczego nie obiecał.
– Przysięgam na Boga, że zniszczę każdego, kto spróbuje je skrzywdzić. Każdego – oświadczył Dan.
Milczenie.
– Możesz zamknąć gęby Wexlershowi i Manuellowi – podjął Dan. – Możesz nawet znaleźć sposób, żeby umorzyć zarzuty i wyciszyć całą sprawę. Ale jeśli dalej będziesz polował na obie McCaffrey, powyrywam ci nogi z dupy. Przysięgam, Ross.
Wreszcie Mondale odezwał się trochę nie na temat, jakby nie słyszał pogróżek Dana.
– No, jeśli nie pozwolisz pani McCaffrey złożyć zeznania, nie możemy aresztować Wexlersha i Manuella.
– Owszem, możecie. Earl Benton złoży zeznanie. Został uderzony pistoletem. Przez Wexlersha. Earl jest w szpitalu, właśnie go łatają.
– W którym szpitalu?
– Bądź poważny, Ross.
W końcu z czystej frustracji Ross ujawnił odrobinę swoich prawdziwych uczuć. Tama nie pękła, lecz powstała w niej cienka jak włos szczelina.
– Ty draniu. Mam dość ciebie i twoich gróźb, nie mogę już wytrzymać, że wisisz nade mną jak jakiś cholerny miecz.
– Bardzo dobrze. Wyrzuć to z siebie, Ross. Zrzuć ciężar z serca.
Mondale znowu umilkł.
– W każdym razie – ciągnął Dan – jeśli Earla wypuszczą ze szpitala, wróci do tamtego mieszkania, żeby pogadać z mundurowymi, których wezwałem, złożyć zeznanie i dopilnować, żeby Wexlersha i Manuella zapudłowali pod zarzutem napaści i pobicia oraz napadu z zamiarem zabójstwa.
Mondale odzyskał panowanie nad sobą. Nie zamierzał ponownie go tracić.
– A jeśli lekarze zatrzymają go na noc na obserwację, policjanci z tego oddziału przyjadą tutaj po zeznanie. Tak czy owak Wexlersh i Manuello nie wywiną się z tego… chyba że osobiście ich wyciągniesz. Pewnie będziesz musiał to jakoś załatwić, żeby zamknąć im gęby.
Brak odpowiedzi. Tylko ciężki oddech.
– Kiedy ty i ja wreszcie wszystko wygładzimy, Ross, może przekonasz szefa Kelseya, że razem z Wexlershem i Manuellem nie brałeś udziału w próbie porwania dziewczynki i zabicia jej matki, ale prasa zacznie coś podejrzewać i już nigdy więcej nie będzie ci wierzyła. Reporterzy będą węszyć wokół ciebie do końca twojej kariery i czyhać na twoje potknięcie.
Milczenie.
– Słyszysz, co mówię, Ross? Milczenie.
– W najlepszym razie zatrzymasz gwiazdki kapitana, ale burmistrz skreśli cię z elitarnej listy kandydatów na stanowisko szefa policji. Na zawsze. Widzisz, to jest ostrzeżenie, Ross. Dlatego do ciebie zadzwoniłem. Słuchaj dobrze. Słuchaj uważnie. Jeśli dalej będziesz polował na obie McCaffrey, zostaniesz całkowicie zniszczony. Dopilnuję tego. Gwarantuję ci to osobiście. Już jesteś w połowie zniszczony, ale jeżeli dalej będziesz je ścigał, nawet nie zostaniesz kapitanem. Zepchnę cię na samo dno. Nieważne, kto cię do tego namówił, nieważne, jaki jest potężny i wpływowy, nie uratuje twojego tyłka, jeśli jeszcze raz spróbujesz chociaż tknąć obie McCaffrey. Nie uratuje cię przede mną. Załapałeś?
Milczenie. Ale teraz milczenie nabrało emocjonalnego wyrazu, zionęło nienawiścią. Dan podjął:
– Ciągle muszę martwić się o FBI i o tych, którzy finansowali Dylana McCaffreya i Willy’ego Hoffritza, bo ktoś tam bardzo chce dostać tę dziewczynkę, ale przynajmniej tobą przestanę się martwić, Ross. Dzisiaj wieczorem zrzekniesz się stanowiska w jednostce specjalnej i przekażesz całą sprawę komuś innemu, dopóki nie rozwiejesz tej chmury podejrzeń ciążącej nad Wexlershem i Manuellem. Zrozumiano? Ja ci tego nie proponuję, Ross. Ja rozkazuję.
– Ty palancie.
– Bzdury. Słuchaj uważnie. Jeśli nie powiesz tego, co chcę usłyszeć, Ross, odkładam słuchawkę, a kiedy odłożę słuchawkę, będzie już za późno, żebyś zmienił zdanie.
Milczenie.
– No to… żegnaj, Ross.
– Czekaj.
– Przepraszam, muszę lecieć.
– No dobrze, dobrze, zgadzam się.
– Na co?
– Na to, czego chciałeś.
– Mów wyraźniej.
– Wycofam się z tej sprawy.
– Bardzo rozsądnie.
– Nawet wezmę tydzień zwolnienia lekarskiego.
– Ach, źle się czujesz?
– Wycofam się z tego, zostawię to, ale chcę czegoś od ciebie – ciągnął Mondale.
– Czego?
– Nie chcę, żeby Benton, ty czy ta McCaffrey składali jakieś zeznania przeciwko Wexlershowi i Manuellowi.
– Marne szansę.
– Mówię poważnie.
– Nonsens. Mamy na ciebie haka tylko wtedy, jeśli oskarżymy tych dwóch gnojków o usiłowanie morderstwa.
– Okay. Niech Benton złoży zeznanie. Ale za kilka dni, kiedy już zapewnisz bezpieczeństwo tym McCaffrey, niech Benton wycofa zarzuty.
– Wyjdzie na durnia.
– Wcale nie. Może powiedzieć, że kto inny go pobił i uderzył mocno w głowę, że był oszołomiony i niesłusznie oskarżył Wexlersha i Manuella. Za kilka dni powie, że przejaśniło mu się w głowie i dopiero wtedy przypomniał sobie, co zaszło naprawdę. Powie, że jakiś inny bandzior go pobił, a Wexlersh i Manuello właściwie uratowali mu tyłek.
– W twojej sytuacji nie możesz niczego ode mnie żądać, Ross.
– Cholera jasna, jeśli nie zostawisz mi żadnego wyjścia, żadnego promyka nadziei, to nie mam powodu grać w twoją grę.
– Możliwe. Ale skoro się targujemy, ja też chcę czegoś więcej. Chcę nazwiska człowieka, który zwrócił się do ciebie, Ross.
– Nie.
– Kto chce dziewczynki, Ross? Powiedz mi i dobijamy targu.
– Nie.
– Kto cię namówił, żebyś użył Wexlersha i Manuella w taki sposób?
– Niemożliwe. Powiem ci i naprawdę jestem skończony. Jestem trup. Wolę już zginąć teraz w walce, niż kogoś zakapować i może skończyć jak te zwłoki w Studio City… albo gorzej. Daję ci te McCaffrey, a za kilka dni ty dasz mi Wexlersha i Manuella. Taka jest umowa.
– Musisz przynajmniej mi powiedzieć, czy to on finansował badania w szarym pokoju.
– Tak myślę.
– Ktoś z rządu?
– Może.
– Postaraj się trochę bardziej.
– Po prostu nie wiem. To taki facet, który może działać w imieniu rządu albo samodzielnie coś finansować.
– Bogaty?
– Nie podam ci jego nazwiska i tylu szczegółów, żebyś odgadł jego nazwisko. Cholera, nie podpiszę własnego wyroku śmierci.
Dan namyślał się przez chwilę. Potem zapytał:
– Czy mówił, co oni chcieli osiągnąć w tym szarym pokoju? – Nie.
– Ten facet, który zwrócił się do ciebie, ten, który finansował te wariackie badania… czy to on zabija, Ross?
Milczenie.
– To on, Ross? Śmiało, nie bój się mówić. Powiedziałeś już za wiele. Nie upieram się przy nazwisku, ale muszę znać odpowiedź na to pytanie. Czy to on jest odpowiedzialny za Scaldonego i te zwłoki w Studio City?
– Nie, nie. Wręcz przeciwnie. Boi się, że będzie następnym celem.
– No to kogo się boi?
– Nie wiem, czy on się boi kogoś. – Co?
– To wariactwo… ale ci ludzie gadają w ten sposób i są tacy przerażeni, jakby sam Drakula ich ścigał. Z tego, co usłyszałem, wyciągnąłem wniosek, że to nie człowiek im zagraża. To jakiś stwór. Jakiś stwór zabija wszystkich związanych z szarym pokojem. Wiem, że to brzmi kretyńsko, ale takie odniosłem wrażenie. Więc jak, do cholery, dobijamy targu? Wycofuję się z tego, daję ci obie McCaffrey, a ty dajesz mi Wexlersha i Manuella. Umowa stoi?
Dan udawał, że się namyśla.
– Okay.
– Umowa stoi? – Tak.
Mondale zaśmiał się nerwowo. W jego śmiechu zadźwięczała fałszywa nuta.
– Rozumiesz, co to znaczy, Haldane?
– Co to znaczy?
– Zawierasz taką umowę, wycofujesz oskarżenia przeciwko facetom, którzy podobno zamierzali popełnić morderstwo… więc jesteś tak samo brudny jak inni.
– Nie taki brudny jak ty. Gdybym przez miesiąc pływał w ścieku i jadł wszystko, co tam znajdę, nie byłbym nawet w połowie taki brudny jak ty, Ross.
Odwiesił słuchawkę. Wyeliminował jedno zagrożenie. Nikt nie wykorzysta policyjnej odznaki, żeby dobrać się do Melanie. Nadal ścigała ich armia wrogów, ale teraz została uszczuplona o jedną odmianę.
A co najpiękniejsze, nie musiał nic oddać w zamian za rezygnację Mondale’a, nie musiał ani trochę ubrudzić sobie rąk, ponieważ nie zamierzał dotrzymać swojej części umowy. Nie poprosi Earla, żeby wycofał oskarżenie przeciwko Wexlershowi i Manuellowi. Przeciwnie, kiedy sprawa wreszcie się wyjaśni i Laura z Melanie będą mogły bezpiecznie pokazać się publicznie, Dan nakłoni je, żeby również zeznawały przeciwko dwóm detektywom, i dołoży własne zeznanie. Manuello i Wexlersh byli skończeni – a razem z nimi Ross Mondale.
Dwadzieścia pięć minut po północy Earla Bentona zwolniono ze szpitala.
Widok pobitego ochroniarza wstrząsnął Laurą, nawet kiedy zmyto mu krew z twarzy. Z boku głowy lekarze wygolili mu fragment wielkości połowy dłoni i założyli siedem szwów na ranę, teraz zakrytą bandażem. Wargi miał sine i spuchnięte. Usta zniekształcone. Jedno oko podbite. Wyglądał jak po bliskim spotkaniu z ciężarówką.
Jego wygląd zrobił wrażenie na Melanie. Oczy dziewczynki nabrały wyrazu. Widocznie wynurzyła się z transu, żeby przyjrzeć się lepiej Earlowi, jak ryba podpływa pod powierzchnię jeziora, żeby obejrzeć dziwne stworzenie stojące na brzegu.
– Aach – powiedziała smutno.
Wydawało się, że chciała powiedzieć Earlowi coś więcej, więc nachylił się do niej.
Melanie dotknęła jedną ręką jego pokiereszowanej twarzy, powoli przeniosła wzrok z posiniaczonego podbródka na podbite oko i bandaż na głowie. Nerwowo przygryzła dolną wargę. Oczy jej zaszły łzami. Próbowała mówić, ale nie wydała żadnego dźwięku.
– O co chodzi, Melanie? – zapytał Earl.
Laura pochyliła się nad córką i objęła ją ramieniem.
– Co chcesz mu powiedzieć, skarbie? Spróbuj po jednym słowie na raz. Mów powoli, bez pośpiechu. Potrafisz to powiedzieć. Dasz sobie radę, maleńka.
Dan, lekarz, który opatrzył Earla, i młoda latynoska pielęgniarka patrzyli uważnie, wyczekująco.
Zamglone od łez spojrzenie dziecka wędrowało po twarzy Earla, po ranach odniesionych w walce. Wreszcie Melanie wyjąkała:
– Dla m – m – mnie.
– Tak – powiedziała Laura. – Masz rację, maleńka. Earl walczył dla ciebie. Narażał życie dla ciebie.
– Dla mnie – powtórzyła Melanie ze zdumieniem, jakby sam pomysł, że ktoś ją kocha i troszczy się o nią, stanowił dla niej całkowitą nowość.
Podekscytowana tą szczeliną w autystycznej zbroi dziewczynki, w nadziei, że poszerzy pęknięcie albo nawet całkiem roztrzaska zbroję, Laura powiedziała:
– Wszyscy walczymy o ciebie, skarbie. Chcemy ci pomóc. Pomożemy ci, jeśli nam pozwolisz.
– Dla mnie – powtórzyła ponownie Melanie, ale nie odezwała się więcej. Chociaż Laura i Earl dalej zachęcali ją czułymi słowami, dziewczynka milczała. Łzy wyschły, ręce odsunęły się od twarzy Earla, do oczu powrócił nieobecny wyraz. Znużona, spuściła głowę.
Laura była rozczarowana, ale nie zrozpaczona. Przecież dziewczynka wyraźnie chciała wyrwać się ze swego mrocznego prywatnego świata, a jeśli pragnęła tego dostatecznie mocno, prędzej czy później powróci do zdrowia.
Lekarz z izby przyjęć zaproponował, że zatrzyma Earla na noc na obserwacji, lecz pomimo licznych obrażeń Earl odmówił. Chciał wrócić do bezpiecznego domu i złożyć zeznanie na policji, żeby wbić kilka gwoździ do dwuosobowej trumny Wexlersha i Manuella.
Wszyscy przyjechali do szpitala samochodem Dana, ale teraz Dan nie chciał wracać do bezpiecznego domu. Wolał, żeby Laura i Melanie nie zbliżały się do żadnych glin, więc zadzwonił po taksówkę dla Earla.
– Nie czekajcie ze mną – poprosił Earl. – Wy już możecie jechać.
– Równie dobrze możemy zaczekać – sprzeciwił się Dan – bo i tak musimy obgadać parę spraw.
Bez żadnego uzgadniania skupili się wokół Melanie, żeby ją osłonić. Stali tuż za frontowymi drzwiami centrum medycznego, skąd widzieli ulewny deszcz i miejsce, gdzie miała podjechać taksówka. Połowa świetlówek w holu była wygaszona, ponieważ dawno minęła pora odwiedzin, a druga połowa rzucała rozmazane smugi zimnego, nieprzyjaznego światła na rozległą posadzkę. Powietrze pachniało lekko różanym środkiem dezynfekującym. Poza ich czwórką pomieszczenie było puste.
– Chcesz, żeby Paladyn przysłał kogoś tutaj, żeby mnie zastąpił? – zapytał Earl.
– Nie – odparł Dan.
– Tak właśnie myślałem.
– Paladyn jest cholernie dobry – oświadczył Dan – i nigdy nie miałem powodu wątpić w ich uczciwość, i nadal nie mam…
– Ale w tym konkretnym przypadku nie ufasz nikomu z Paladyna, tak samo jak nie ufasz nikomu z policji – dokończył Earl.
– Poza tobą – wtrąciła Laura. – Wiemy, że możemy ci ufać, Earl. Gdyby nie ty, zginęłybyśmy obie.
– Nie rób ze mnie bohatera – zaprotestował Earl. – Postąpiłem jak ostatni głupiec. Otworzyłem drzwi Manuellowi.
– Ale przecież nie mogłeś wiedzieć…
– Ale otworzyłem drzwi – powtórzył z uporem Earl i nawet rozległe ślady pobicia nie zdołały przesłonić wyrazu samopotępienia na jego twarzy.
Laura zrozumiała, dlaczego Dan i Earl byli przyjaciółmi. Obaj wykazywali zamiłowanie do pracy, silne poczucie obowiązku oraz skłonność do nadmiernego samokrytycyzmu. Te cechy rzadko występowały we współczesnym świecie, gdzie stawiano raczej na cynizm, egoizm i wygodnictwo.
Dan zwrócił się do Earla:
– Znajdę jakiś motel, wynajmę pokój i zaszyję się tam z Laurą i Melanie na resztę nocy. Myślałem, żeby je zabrać do mojego mieszkania, ale ktoś mógł to przewidzieć.
– A jutro? – zapytał Earl.
– Chcę porozmawiać z paroma osobami…
– Mogę pomóc?
– Jeśli będzie ci się chciało, kiedy rano wstaniesz z łóżka.
– Będzie mi się chciało – zapewnił Earl.
– No więc w Burbank mieszka niejaka Mary Katherine O’Hara. Jest sekretarzem organizacji o nazwie Teraz Wolność. – Podał Earlowi adres i wypisał informacje, których potrzebował od O’Hary. – Chcę także dowiedzieć się czegoś o firmie Przedsiębiorstwa Johna Wilkesa. Kto należy do zarządu, kim są główni akcjonariusze?
– To kalifornijska korporacja? – zapytał Earl.
– Prawdopodobnie – odparł Dan. – Muszę wiedzieć, kiedy została zarejestrowana, przez kogo, jakiego rodzaju działalność prowadzi.
– Skąd się w tym wzięła ta firma Johna Wilkesa? – zapytał Earl, co zaciekawiło również Laurę.
– To długa historia – odparł Dan. – Jutro ci opowiem. Umówmy się na późny lunch, powiedzmy o pierwszej, i razem spróbujemy coś wycisnąć z tego, co wiemy.
– Taak, do tej pory powinienem już zdobyć potrzebne informacje – mruknął Earl. Zaproponował kawiarnię w Van Nuys, ponieważ, jak mówił, nigdy nie widział w tym lokalu nikogo z Paladyna.
– Również gliny tam nie chodzą – oświadczył Dan. – Wygląda nieźle.
– Jest taksówka – oznajmiła Laura, kiedy przednie światła omiotły szklane drzwi i przelotnie rozbłysły w kroplach deszczu drżących na szybach.
Earl spojrzał na Melanie i powiedział:
– No, księżniczko, uśmiechniesz się do mnie, zanim odjadę?
Dziewczynka podniosła na niego wzrok, ale Laura widziała, że jej spojrzenie wciąż jest odległe, nieobecne.
– Ostrzegam cię – powiedział Earl – będę łaził za tobą
1 naprzykrzał się, dopóki nie dostanę tego uśmiechu.
Melanie tylko patrzyła. Earl odwrócił się do Laury.
– Głowa do góry. Okay? Wszystko się ułoży. Laura kiwnęła głową.
– I dziękuję za…
– Za nic – przerwał jej Earl. – Otworzyłem im drzwi. Muszę to nadrobić. Zaczekaj, aż to nadrobię, zanim zaczniesz mi dziękować. – Podszedł do drzwi westybulu, pchnął jedno skrzydło, potem obejrzał się na Dana i zapytał:
– Właściwie co ci się stało?
– Co? – nie zrozumiał Dan.
– W czoło.
– Och. – Dan zerknął na Laurę, która domyśliła się z jego miny, że skaleczył się pracując nad tą sprawą i że nie chciał o tym mówić, żeby nie czuła się winna.
– Jedna staruszka walnęła mnie laską – oznajmił.
– Hę? – zdziwił się Earl.
– Pomogłem jej przejść przez ulicę.
– Więc dlaczego cię walnęła?
– Ona nie chciała przejść przez ulicę – wyjaśnił Dan.
Earl wyszczerzył zęby – makabryczny widok na jego pokiereszowanej twarzy – otworzył drzwi, przebiegł przez deszcz i znikł we wnętrzu czekającej taksówki.
Laura zapięła zamek błyskawiczny kurtki Melanie. Razem z Danem wzięli Melanie między siebie i pospieszyli do nieoznakowanego policyjnego sedana.
Powietrze było zimne.
Lał lodowaty deszcz.
Ciemność zdawała się dyszeć złowrogim życiem.
Gdzieś w mroku To czekało.
Pokój w motelu miał dwa podwójne łóżka przykryte purpurowo – zielonymi narzutami, które gryzły się z jaskrawymi pomarańczowo – błękitnymi zasłonami, a te z kolei nie pasowały do krzykliwej żółto – brązowej tapety. Praktycznie w jednej czwartej hoteli i moteli w każdym stanie, od Alaski po Florydę, występował pewien określony rodzaj porażającej oko kolorystyki wnętrz, bardzo dziwacznej i bardzo charakterystycznej, co skłaniało Dana do podejrzeń, że jeden i ten sam straszliwie niekompetentny dekorator miotał się jak szalony po całym kraju, tapetował ściany, obijał meble i zawieszał zasłony, zużywając resztki odrzucone przez fabryki i sklepy.
Łóżka miały zbyt miękkie materace, meble były odrapane i porysowane, ale przynajmniej było czysto. Kierownictwo dostarczyło bez dodatkowej opłaty ekspres do kawy i grzecznościowe foliowe paczuszki Hills Brothers i Mocha Mix. Dan zrobił kawę, kiedy Laura kładła Melanie do łóżka.
Chociaż dziewczynka przepłynęła przez cały dzień sennie jak lunatyczka, zużywając mało energii, było już tak późno, że zasnęła, zanim matka skończyła ją otulać.
Pod jedynym oknem w pokoju stal mały stolik z dwoma krzesłami, gdzie Dan zaniósł kawę. Siedzieli z Laurą w półmroku, tylko jedna mała lampka paliła się tuż za drzwiami. Nie do końca rozsunięte zasłony ukazywały fragment sieczonego deszczem parkingu, gdzie upiorne błękitnawe światło rtęciowych latarni malowało dziwaczne wzory na chromie i szkle samochodów i lśniło niesamowicie na mokrej makadamowej nawierzchni.
Dan słuchał z narastającym zdumieniem i niepokojem, kiedy Laura opowiadała mu resztę historii, którą rozpoczęła w samochodzie: lewitujące radio, które jakby nadawało ostrzeżenie, wir powietrzny pełen kwiatów, który wtargnął przez kuchenne drzwi. Najwyraźniej sama ledwie mogła uwierzyć w te nadprzyrodzone zjawiska, chociaż widziała je na własne oczy.
– I co pani o tym myśli? – zapytał Dan, kiedy skończyła.
– Miałam nadzieję, że pan mi to wyjaśni. Opowiedział jej, jak Joseph Scaldone został zabity w pokoju, gdzie wszystkie drzwi i okna były zamknięte od środka.
– Jeśli połączymy tę niemożliwą zbrodnię z wypadkami, które zaszły w pani domu, musimy chyba przyjąć, że działa tutaj jakaś siła… coś, co wykracza poza ludzkie pojęcie. Ale co to jest, do cholery?
– No, myślałam o tym przez cały wieczór i wydaje mi się, że cokolwiek… cokolwiek „nawiedziło” moje radio i przyniosło te kwiaty do kuchni, nie jest tym samym, co zabija ludzi. W retrospekcji widzę, że ta obecność w mojej kuchni, chociaż przerażająca, właściwie nam nie zagrażała. I jak mówiłam, chyba próbowała nas ostrzec, że to, co zabiło Dylana, Hoffritza i innych, w końcu przyjdzie również po Melanie.
– Więc mamy dobrego ducha i złego ducha – podsumował Dan.
– Chyba można tak je nazwać.
– Przyjazne duchy i wrogie duchy.
– Nie wierzę w duchy – oświadczyła Laura.
– Ani ja. Ale widocznie jakimś sposobem, podczas eksperymentów w szarym pokoju, pani mąż i Hoffritz wywołali i uwolnili okultystyczne zjawy, niektóre mordercze, a inne życzliwe, przynajmniej na tyle, żeby ostrzegać przed tymi złymi. I dopóki nie wymyślę lepszego słowa… chyba najlepiej nazywać je duchami.
Zamilkli. Dopili resztki kawy.
Deszcz za oknem bębnił coraz mocniej. Ryczał.
Na drugim końcu pokoju Melanie wymruczała coś przez sen i poruszyła się pod kocami, potem znowu znieruchomiała.
– Duchy. To po prostu… obłęd – powiedziała wreszcie Laura.
– Szaleństwo.
– Idiotyzm.
Dan włączył słabą lampę nad stołem. Z kieszeni marynarki wyjął wydruk listy wysyłkowej Znaku Pentagramu. Rozłożył ją i położył przed Laurą.
– Oprócz pani męża, Hoffritza, Ernesta Coopera i Neda Rinka, czy zna pani jeszcze kogoś z tej listy?
Przez dziesięć minut przeglądała nazwiska i znalazła jeszcze cztery znajome.
– Ten – oznajmiła. – Edwin Koliknikow. Jest profesorem psychologii w USC. Często otrzymywał od Pentagonu granty na badania i pomógł Dylanowi nawiązać kontakty w Departamencie Obrony. Koliknikow jest behawiorystą, szczególnie interesuje go psychologia dziecięca.
Dan odgadł, że Koliknikow to również „Eddie”, który był w domu Reginy na wzgórzach Hollywood i który obecnie zabrał ją do Las Vegas.
– Howard Renseveer – podjęła Laura. – Reprezentuje jakąś fundację z dużymi pieniędzmi. Nie jestem pewna którą, ale wiem, że wspierał rozmaite badania Hoffritza i kilka razy rozmawiał z Dylanem o grancie na jego pracę. Nie znałam go dobrze, ale wydawał mi się wyjątkowo niesympatycznym człowiekiem, wyniosłym i aroganckim.
Dan był pewien, że właśnie o tym „Howardzie” opowiadała Regina.
– Ten również – dodała Laura, wskazując kolejne nazwisko na liście. – Sheldon Tolbeck. Przyjaciele nazywają go Shelby. To waga ciężka, psycholog i równocześnie neurolog, który przeprowadził ostateczne badania rozmaitych form dysocjacyjnych zachowań.
– Co to znaczy? – zapytał Dan.
– Dysocjacyjne zachowania? Psychiczne zamknięcie w sobie, katatonia, autyzm… tego rodzaju stany.
– Jak u Melanie. – Tak.
– Mam powody podejrzewać, że ci trzej mężczyźni współpracowali z pani mężem i z Hoffritzem w badaniach prowadzonych w tym przeklętym szarym pokoju.
Laura zmarszczyła brwi.
– Uwierzę w przypadku Koliknikowa i Renseveera, ale nie Sheldona Tolbecka. On ma nieskazitelną reputację. – Nadal patrzyła na listę. – Jeszcze jeden. Albert Uhlander. Jest pisarzem, pisze dziwne…
– Wiem. To pudło, które przyniosłem z samochodu, jest pełne jego książek.
– On i Dylan prowadzili rozległą korespondencję.
– Na jaki temat?
– Różnych aspektów okultyzmu. Nie wiem dokładnie. Nie znalazła więcej znajomych nazwisk na długiej liście, lecz rozpoznała wszystkich członków konspiracji oprócz tego wysokiego, siwowłosego, dystyngowanego dżentelmena, którego Regina znała tylko jako „Tatusia”. Dan miał przeczucie, że „Tatuś” nie był tylko zwykłym sadystycznym zboczeńcem ani kolejnym członkiem zaimprowizowanej grupy badawczej Dylana McCaffreya, lecz kluczem do całej sprawy, główną postacią w spisku.
– Myślę, że ci ludzie – powiedział – Koliknikow, Renseveer, Tolbeck i Uhlander, wszyscy zginą. Wkrótce. Coś metodycznie zabija wszystkich związanych z projektem z szarego pokoju, coś, co nazywamy duchem z braku lepszego słowa. Oni sami uwolnili to coś i nie potrafią nad tym zapanować. Jeżeli mam rację, tej czwórce zostało niewiele życia.
– Więc powinniśmy ich ostrzec…
– Ostrzec? To oni doprowadzili Melanie do takiego stanu.
– A jednak, chociaż bardzo chcę ich ukarać…
– Zresztą myślę, że oni już wiedzą, że coś ich tropi – powiedział Dan. – Eddie Koliknikow wyjechał z miasta dziś wieczorem. Inni pewnie też wyjadą, jeśli jeszcze nie zniknęli.
Laura milczała przez chwilę. Potem szepnęła:
– I cokolwiek ich ściga… kiedy wreszcie ich dopadnie… przyjdzie też po Melanie.
– Jeśli możemy wierzyć w ostrzeżenie nadane przez pani radio.
– Możemy – potwierdziła ponuro.
Melanie znowu zaczęła mamrotać i jej głos szybko przerodził się w jęki strachu. Dziewczynka rzucała się pod kocami, więc Laura wstała i zrobiła krok w stronę łóżka – lecz nagle zatrzymała się i rozejrzała trwożnie.
– Co się stało? – zapytał Dan.
– Powietrze – wyjaśniła.
Poczuł to, zanim jeszcze odpowiedziała. W pokoju zrobiło się zimniej.
Późny wahadłowy lot z LAX wylądował w Las Vegas przed północą. Regina i Eddie pojechali prosto do Desert Inn, gdzie mieli zarezerwowany pokój. Zameldowali się i rozpakowali przed pierwszą w nocy.
Regina była już dwukrotnie w Vegas z Eddiem. Zawsze meldowali się na jej nazwisko, więc nie dowiedziała się nazwiska swojego partnera ani od recepcjonisty, ani od portiera.
Wiedziała tylko, że coś w Vegas nakręcało Eddiego. Może to były światła i ożywienie, może widok i zapach pieniędzy. Bez względu na powód jego apetyt seksualny znacznie wzrastał w Vegas w porównaniu z L.A. Co wieczór, kiedy szli na kolację i przedstawienie, Regina wkładała suknię z dużym dekoltem, którą dla niej wybrał, żeby się nią popisać, ale przez resztę czasu trzymał ją zamkniętą w pokoju, żeby zawsze była pod ręką, kiedy wracał po sesji przy stole do kości lub black jacka. Dwa albo nawet trzy razy dziennie wpadał do pokoju podniecony, z nieco dzikim wzrokiem, spięty, lecz nie zdenerwowany, i używał jej, żeby wyładować nadmiar energii. Czasami zatrzymywał się zaraz przy wejściu, opierał się plecami o drzwi, rozpinał rozporek, kazał jej podejść i uklęknąć, a kiedy skończył, odpychał ją i wychodził bez słowa. Czasami chciał to robić pod prysznicem albo na podłodze, albo w łóżku, ale w dziwacznych pozycjach, które zwykle go nie interesowały. W Vegas czerpał większą satysfakcję z seksu, uprawiał go z większym ogniem i wykazywał jeszcze bardziej rozkoszne okrucieństwo niż w Los Angeles.
Toteż kiedy rozgościli się w pokoju w Desert Inn, Regina oczekiwała, że rzuci się na nią, lecz tej nocy on nie miał ochoty. Zdradzał wyraźne wzburzenie, odkąd przyjechał do jej domu przed kilkoma godzinami, potem trochę się odprężył, kiedy samolot wystartował z lotniska LAX, lecz ten stan nie trwał długo. Teraz wydawał się niemal… rozgorączkowany.
Wiedziała, że uciekał przed kimś lub przed czymś, co zabiło tamtych. Lecz zdumiała ją głębia i siła jego strachu. W jej obecności zawsze był chłodny, odległy, wyniosły. Nie przypuszczała, że mógł podlegać silniejszym emocjom, jak radość czy strach. Jeśli Eddie się bał, to zagrożenie naprawdę jest straszliwe. Nieważne. Ona się nie bała. Nawet gdyby ktoś dowiedział się, że Eddie ukrywa się w Las Vegas, i przyjechał aż tutaj, żeby dopaść Eddiego, nawet gdyby przy nim również jej groziło niebezpieczeństwo, nie bała się. Była wolna od wszelkiego strachu. Willy ją wyzwolił.
Lecz Eddie nie był wolny i tak się bał, że nie chciał jej rżnąć ani spać. Chciał zejść na dół do kasyna i pograć trochę, ale – co dziwne – chciał, żeby Regina z nim poszła. Nie miał ochoty przebywać sam wśród obcych, nawet w tak zatłoczonym publicznym miejscu jak kasyno.
Pośrednio prosił ją o moralne i emocjonalne wsparcie, czego nigdy przedtem nie żądał od niej ani on, ani żaden z jego przyjaciół, i czego zresztą nie mogła im dać – odkąd Willy ją odmienił. Właściwie mogła zbliżyć się do Eddiego jedynie wtedy, kiedy ją wykorzystywał, kiedy ją poniżał i ranił. Słaby, potrzebujący pomocy Eddie budził w niej tylko niesmak i wstręt.
Niemniej o pierwszej piętnaście nad ranem zeszła z nim na dół do kasyna. Chciał, żeby mu towarzyszyła, a ona zawsze robiła, czego od niej chcieli.
W kasynie panował spory ruch, ale tłumy miały napłynąć dopiero za pół godziny, kiedy sala widowiskowa opustoszeje po przedstawieniu o północy. Na razie setki ludzi stały przy migających – mrugających – błyskających automatach do gry, przy półeliptycznych stołach do black jacka i stołach do kości: ludzie w garniturach i sukniach wieczorowych, ludzie w dżinsach i podkoszulkach; świadomie rustykalni kowboje obok mieszczuchów, którzy wyglądali jak ofiary eksplozji w fabryce poliestru; babcie i młode kurewki; japońscy hazardziści prosto z Tokio na firmowej wycieczce i stado sekretarek z San Diego; bogaci i niezbyt bogaci; wygrani i przegrani; więcej przegranych; trzystufuntowa dama w jaskrawożółtym kaftanie i dopasowanym turbanie, która stawiała tysiąc dolarów na każde rozdanie w black Jacku, ale wiedziała tak mało o grze, że regularnie rozdzielała pary dziesiątek; zalany nafciarz z Houston, który przy każdym rozdaniu stawiał pięćdziesiąt dolarów za rozdającego i tylko dwadzieścia pięć za siebie; umundurowani ochroniarze, tacy ogromni, jakby zjadali meble na śniadanie, ale mówiący cicho i nieskazitelnie uprzejmi; krupierzy od kości i black Jacka w czarnych spodniach i białych koszulach z czarnymi muszkami; obsługa w smokingach przy stole do bakarata; kierownicy zmiany i ich pomocnicy, wszyscy w dobrze skrojonych ciemnych garniturach, wszyscy z tym samym bystrym, przenikliwym i podejrzliwym wzrokiem. Raj dla obserwatora ludzi.
Trzymając się u boku Eddiego, który niestrudzenie krążył po ogromnej sali, przechodził od stolika do stolika, ale nigdzie nie zagrał, Regina reagowała na zgiełk Vegas w sposób dla niej nietypowy. Przyspieszony puls, nagły przypływ adrenaliny, dziwne elektryzujące podniecenie, od którego mrowiła skóra – to wszystko kazało jej wierzyć, że stanie się coś wielkiego. Nie wiedziała, co się stanie, ale wiedziała, że już się zbliża. Wyczuwała to. Może wygra dużo pieniędzy. Może właśnie o tym mówią ludzie, którzy opowiadają, że „mieli szczęście”. Regina nigdy jeszcze nie miała szczęścia. Nigdy jeszcze nie czuła się szczęśliwa. Może dzisiaj też nie będzie miała szczęścia, ale wyczuwała, że coś się stanie. Coś wielkiego. Niedługo.
W motelowym pokoju robiło się coraz zimniej. Melanie kręciła się we śnie i kopała nogami koce. Gwałtownie wciągnęła powietrze, jęknęła cicho i wymamrotała:
– Drzwi… te… drzwi…
Dan podszedł do drzwi i sprawdził zamek, ponieważ dziewczynka jakby wyczuwała, że coś nadchodzi.
– …zamknij je!
Drzwi były zamknięte na klucz.
Temperatura powietrza spadła jeszcze bardziej.
– Nie… nie… nie wypuszczaj tego! – szeptała natarczywie Melanie.
Chyba „nie wpuszczaj”, pomyślała Laura. Ona powinna się bać, że coś wejdzie do środka.
Melanie rzucała się, dygotała, głośno łapała powietrze, ale nie obudziła się ze snu.
Przytłoczona poczuciem całkowitej bezsilności, Laura rozejrzała się po małym pomieszczeniu, próbując odgadnąć, który nieożywiony przedmiot, podobnie jak radio w jej kuchni, nagle zbudzi się do życia.
Dan Haldane wyciągnął rewolwer.
Laura odwróciła się w obawie, że okno eksploduje, że drzwi rozprysną się w drzazgi, że krzesła lub telewizor nagle ożyją i ruszą do ataku.
Dan został w pobliżu drzwi, jakby spodziewał się zagrożenia z tamtej strony.
Lecz wówczas zakłócenia ustały równie nagle, jak się zaczęły. Powietrze znowu się ociepliło. Melanie przestała dyszeć i pojękiwać, umilkła. Leżała na łóżku całkiem nieruchomo, oddychała niezwykle spokojnie i głęboko.
– Co się stało? – zapytał Dan.
– Nie wiem – odparła Laura.
W pokoju było teraz tak ciepło jak przed zakłóceniami.
– Skończyło się? – zapytał Dan.
– Nie wiem.
Melanie była blada jak śmierć.
Regina nosiła suknię z obnażonymi ramionami, dlatego poczuła zmianę w powietrzu wcześniej niż Eddie. Stali przy stole do kości, obserwując grę i Eddie nie mógł zdecydować, czy postawić razem z rzucającym. Ludzie tłoczyli się ze wszystkich stron i w kasynie było gorąco, tak gorąco, że Regina marzyła o wachlarzu. Potem nagle w atmosferze zaszła zmiana. Regina zadrżała i zobaczyła gęsią skórkę na swoich ramionach. Przez chwilę myślała, że kierownictwo przesadnie zareagowało na zaduch i za bardzo podkręciło klimatyzację, ale potem zorientowała się, że temperatura spadła zbyt szybko i gwałtownie jak na efekty zwykłej klimatyzacji.
Kilka innych kobiet też poczuło chłód, a potem zmiana dotarła do świadomości Eddiego i wywarła zdumiewający skutek. Eddie odwrócił się od stołu, zadygotał i objął się ramionami. Na jego twarzy odmalowało się przerażenie. Skóra zrobiła się bezkrwista i biała jak alabaster, oczy straciły blask. Spojrzał dzikim wzrokiem w lewo i w prawo, potem, porzuciwszy Reginę, przepchnął się przez tłum zgromadzony wokół stołu i zaczął łokciami torować sobie drogę w stronę szerokiego przejścia pomiędzy rzędami stołów do gry. Poruszał się nierównymi zrywami jak pod wpływem paniki.
– Eddie? – zawołała za nim. Nie obejrzał się na nią.
– Eddie!
Teraz zrobiło się zimno jak w grudniu, przynajmniej obok stołów do kości. Ludzie komentowali głośno ten nagły i niewytłumaczalny mróz.
Regina przepchnęła się przez tłum w pogoni za Eddiem. Dotarł do głównego przejścia i znalazł wolne miejsce. Okręcał się w kółko z uniesionymi ramionami, jakby spodziewał się ataku i zamierzał odeprzeć napastnika. Ale żaden napastnik się nie pokazał i Regina pomyślała, że facetowi odbiło. Ciągle zbliżała się do niego i teraz zobaczyła, że ochroniarz również zauważył dziwne zachowanie Eddiego i zmierza w jego stronę.
Ponownie zawołała Eddiego, lecz nawet jeśli usłyszał, nie miał szans odpowiedzieć, bo w tej samej chwili coś uderzyło go tak mocno, że zatoczył się w bok. Zderzył się z ludźmi przechodzącymi obok stołów do black jacka i upadł na kolana.
Ale kto go uderzył?
Przez tę krótką chwilę znajdował się na wysepce pustej przestrzeni pomiędzy szerokimi strumieniami ludzi. Nikt nie podszedł do niego bliżej niż na sześć czy osiem stóp. Ale coś go uderzyło. Włosy miał w nieładzie i twarz zalaną krwią.
Jezu, tyle krwi.
Zaczął krzyczeć.
Wodospad dźwięków przelewał się przez zatłoczone kasyno – radosne okrzyki i pohukiwania wygrywających w kości, odwieczna litania dealerów i graczy w black jacka, trzask kart, stukot kości, tyk – tyk – tyk koła fortuny, hurgot i grzechot kulki w ruletce, śmiech, jęki zawodu na widok złej karty, przenikliwe dzwonienie i wycie syren z tych automatów, które wypłacały wygraną, grzmiąca muzyka kwartetu przygrywającego w westybulu – lecz wszystko ucichło, kiedy Eddie zaczął krzyczeć. Przeraźliwe, mrożące krew w żyłach wrzaski brzmiały jak wycie potwora z kos/marnego snu. Sam ten szokujący koncert ryku i zawodzenia wystarczyłby, żeby przyciągnąć uwagę, teraz jednak niewidzialne wzmacniacze – albo jakaś dziwna potęgująca dźwięk właściwość zimnego, zadymionego powietrza – podchwyciły wrzask, powtórzyły go echem i ponownym echem, podwoiły i potroiły siłę głosu. Zupełnie jakby niewidzialny potwór szydził z ofiary, nagłaśniając jej wrzaski do jeszcze bardziej histerycznego poziomu. Wszelkie rozmowy ucichły, potem ustały gry i nawet orkiestra umilkła, i jedynym dźwiękiem – poza krzykami bólu, udręki i strachu – było dzwonienie automatu w odległym zakamarku przestronnej sali.
Ludzie odsuwali się od Eddiego, zostawiali mu więcej miejsca.
Regina również zatrzymała się, kiedy zobaczyła go wyraźnie. Prawe ucho zwisało mu bezwładnie, urwane do połowy, broczące krwią. Cała prawa strona twarzy krwawiła jak obdarta ze skóry, na głowie brakowało kępki wyrwanych włosów. Wyglądał jak obity kijem przez piekielnie silnego i rozwścieczonego napastnika, ale jeszcze nie stracił przytomności. Wypluł krew i wybite zęby, zaczął podnosić się z kolan, ale otrzymał cios tak silny, że jego krzyki zamilkły. Coś podniosło go z podłogi i cisnęło w tłum gapiów przy sąsiednim stole do kości. Ludzie rozbiegli się, ich krzyki zmąciły krótką nienaturalną ciszę i nawet ochroniarz, który zmierzał do Eddiego, zatrzymał się zdumiony i przestraszony.
Eddie upadł jak sterta zakrwawionych łachmanów, lecz natychmiast poderwał się ponownie, chociaż nie z własnej woli. Postawiono go na nogi jak marionetkę kierowaną przez niewidocznego lalkarza. Wykonał kilka chwiejnych, nierównych kroków dalej od stołu, zgiął się, obrócił, potknął i zatoczył na boki, podskoczył, zawirował, jakby straszliwe pioruny biły nad głową niewidocznego lalkarza, spływały po sznurkach na tę krwawą marionetkę i zmuszały ją do spazmatycznych pląsów.
Regina ustąpiła z drogi, kiedy Eddie przetoczył się obok niej. Szaleńczo młócił ramionami na wszystkie strony, jakby lalkarzowi poplątały się sznurki. Prawie oko miał podbite i zamknięte, ale lewe mrugało, obracało się i gorączkowo szukało widmowego napastnika. Wpadł na wolne stołki przy stole do black jacka, przewrócił jeden, a patrzący ze zdumieniem dealer umknął w popłochu.
Kierownik zmiany krzyczał do telefonu, żądając przysłania dodatkowych strażników z ochrony. Eddie uchwycił się stołu do black jacka, jak tonący człowiek chwyta się tratwy na wzburzonym morzu, i próbował stawić opór nieznanej sile czy istocie, która go szarpała. Lecz znacznie potężniejsza moc uniosła go z podłogi. Zawisł nad stołem, szamocząc się i wierzgając, utrzymywany w powietrzu jakby za pomocą czarów. Ten widok wywołał w tłumie najpierw gorączkową paplaninę, a potem pomruk zdumienia, niedowierzania i strachu. Nagle Eddie runął gwałtownie na powierzchnię stołu, pomiędzy karty, żetony i niedopite drinki porzucone przez graczy, którzy przed chwilą uciekli. Dźwignięto go i ponownie rzucono na stół, tym razem tak mocno, że stół załamał się pod nim; Eddiemu na pewno pękł kręgosłup.
Lecz to nie był koniec jego męki. Postawiono go na nogi raz jeszcze i popchnięto głową naprzód przez przejście pomiędzy stołami do kości i black Jacka, w stronę gąszczu jaskrawo świecących automatów. Ubranie miał podarte i zakrwawione, krew chlustała z niego, kiedy bezwolnie pędził przez kasyno. Był już nieprzytomny, może nawet martwy, bezwładny worek zmasakrowanego ciała i pogruchotanych kości, ożywionych nadnaturalną mocą.
Niezdrowa ciekawość tłumu przegrała walkę ze strachem. Ludzie biegli, przepychali się, deptali po sobie, niektórzy kierowali się do frontowych drzwi, inni do sali widowiskowej albo kawiarni, albo na schody prowadzące na antresolę, byle tylko uciec jak najdalej od tej koszmarnej, przerażającej postaci, która przypominała wszystkim zdeklarowanym eskapistom z tego Disneylandu dla dorosłych o śmierci, tajemnicy i przewrotności wszechświata.
Oszołomiona, przejęta mrocznym dreszczem, którego natury nie potrafiła określić, chociaż odczuwała go tak mocno, Regina towarzyszyła Eddiemu w jego makabrycznej pielgrzymce ku rzędom automatów. Trzymała się piętnaście stóp z tyłu i wiedziała, że ochroniarze z kasyna posuwają się za nią.
Jeden z nich powiedział:
– Stać! Niech pani się zatrzyma.
Obejrzała się na nich. Trzech potężnych strażników w mundurach. Trzymali broń w pogotowiu. Wszyscy byli bladzi i roztrzęsieni.
– Z drogi – rozkazał jeden z nich, a następny wymierzył w nią z rewolweru.
Uświadomiła sobie, że mogli pomyśleć, że ona jest w jakiś sposób odpowiedzialna za niemożliwe rzeczy, które zrobiono Eddiemu. Ale co właściwie myśleli? Że ona dysponuje nadprzyrodzoną mocą psychiczną i cierpi na manię zabójczą?
Zatrzymała się zgodnie z rozkazem, ale ponownie odwróciła się do Eddiego. Już tylko dziesięć stóp dzieliło go od automatów.
Prosto przed Eddiem dwudziestu chromowanych jednorękich bandytów – cały jeden rząd – zostało uruchomionych jakby czarami. Dwadzieścia cylindrów zawirowało jednocześnie.
W okienkach migały rozmazane serie wisienek, dzwonków, limonek i innych symboli tak szybko, że zlewały się w bezkształtne smugi barw. Cylindry wirowały przez kilka sekund, a potem wszystkie dwadzieścia zestawów zatrzymało się jednocześnie i we wszystkich okienkach maszyn pojawiły się cytryny.
Eddie gibnął się do przodu, opuścił głowę – czy raczej niewidzialny stwór opuścił mu głowę – runął prosto na świecący automat i rąbnął w niego głową dostatecznie mocno, żeby rozbić sobie czaszkę. Upadł. Ale natychmiast podniesiono go, szarpnięto do tyłu i po raz drugi pchnięto brutalnie na automat. Upadł. Został podniesiony. Odciągnięty do tyłu. Pchnięty do przodu. Tym razem uderzył w maszynę z taką siłą, że rozbił pleksiglasowe okienko i wyrwał szybkę z ramy.
Martwy człowiek upadł na podłogę.
Leżał bez ruchu, zakatowany.
Powietrze przez chwilę pozostało lodowate.
Regina objęła się ramionami.
Miała wrażenie, że coś ją obserwuje.
Potem zrobiło się cieplej i Regina wyczuła, że to coś, czymkolwiek było, odeszło.
Spojrzała na Eddiego. Wyglądał jak krwawy strzęp, nie do rozpoznania. W głębi serca Regina trochę litowała się nad nim, lecz przede wszystkim próbowała sobie wyobrazić, jaka była jego śmierć, co czuje się w tych ostatnich brutalnych minutach niewyobrażalnie intensywnego bólu, wszechogarniającego bólu, rozdzierającego i słodko wypełniającego bólu.
Melanie leżała spokojnie przez kilka minut, dostatecznie długo, żeby Laura uznała, iż najgorsze minęło, a Dan odłożył rewolwer. Kiedy wrócili do małego stolika pod oknem, dziewczynka ponownie zaczęła rzucać się i jęczeć. W pokoju zrobiło się zimno. Z walącym sercem Laura znowu podeszła do łóżka.
Rysy Melanie były groteskowo wykrzywione – nie z bólu, lecz (jak się wydawało) z przerażenia. W tamtej chwili wcale nie przypominała dziecka. Wydawała się… nie stara… lecz pomarszczona, przytłoczona brzemieniem jakiejś ohydnej i bolesnej wiedzy, daleko wykraczającej poza jej wiek, wiedzy przynoszącej lęk i cierpienie, wiedzy o mrocznych sprawach, jakich lepiej nie znać.
TO nadchodziło albo już nadeszło. Prymitywnym instynktem, którego sama nie rozumiała, Laura wyczuwała złowrogą moc podchodzącą coraz bliżej. Zjeżyły jej się drobne włoski na ramionach i na karku. TO.
Desperacko rozejrzała się po pokoju. Żadnych demonicznych stworów. Żadnych piekielnych straszydeł.
No pokaż się, cholerniku, pomyślała gniewnie. Kimkolwiek jesteś, czymkolwiek jesteś, skądkolwiek przychodzisz, daj nam jakiś konkret, do którego można strzelać.
Lecz To pozostało poza zasięgiem jej zmysłów i jedynym wyczuwalnym znakiem jego obecności był chłód, którym zawsze się otaczało.
Temperatura powietrza spadała nieprawdopodobnie szybko, szybciej niż przedtem i tak nisko, że oddechy ludzi tworzyły widoczne obłoczki pary. Na szybach i lustrze pojawiła się wilgoć i skrystalizowała się w szron, który stwardniał na lód. Lecz zaledwie po trzydziestu, czterdziestu sekundach powietrze znowu się ociepliło. Dziecko przestało jęczeć i raz jeszcze niewidzialny wróg odszedł, nie wyrządziwszy jej krzywdy.
Melanie nagle szeroko otwarła oczy, ale wciąż wpatrywała się w coś ze swojego snu.
– To ich dopadnie.
Dan Haldane pochylił się nad nią i położył dłoń na jej chudym ramieniu.
– O co chodzi, Melanie?
– To. To ich dopadnie – powtórzyła dziewczynka nie tyle do niego, ile do siebie.
– Co to za cholerny stwór? – zapytał Dan.
– To ich dopadnie – wymamrotała dziewczynka i zadrżała.
– Spokojnie, skarbie – odezwała się Laura.
– A potem – ciągnęła Melanie – dopadnie mnie.
– Nie – zapewniła ją Laura. – Obronimy cię, Melanie. Przysięgam.
Dziewczynka powiedziała:
– To wyjdzie… ze środka… i zje mnie… zje mnie całą…
– Nie – zaprzeczyła Laura. – Nie.
– Ze środka? – zdziwił się Dan. – Ze środka czego?
– Zje mnie całą – beznadziejnie powtórzyła dziewczynka.
– Skąd to wychodzi? – zapytał Dan.
Dziecko wydało przeciągły, powoli cichnący skowyt, który zabrzmiał bardziej jak westchnienie rezygnacji niż jęk strachu.
– Czy coś tutaj było przed chwilą, Melanie? – wypytywał Dan. – Ten stwór, którego tak się boisz… czy był w tym pokoju?
– To chce mnie – oznajmiła dziewczynka.
– Jeśli to chce ciebie, dlaczego cię nie zabrało, kiedy tutaj było?
Dziewczynka nie słuchała. Cichym, zachrypłym głosem powiedziała:
– Drzwi…
– Jakie drzwi?
– Drzwi do grudnia.
– Co to znaczy, Melanie?
– Drzwi…
Dziewczynka zamknęła oczy. Oddech jej się zmienił. Zapadła w sen.
Patrząc nad łóżkiem na Dana, Laura powiedziała:
– To chce najpierw innych, ludzi związanych z eksperymentem w szarym pokoju.
– Eddie Koliknikow, Howard Renseveer, Sheldon Tolbeck, Albert Uhlander i może jeszcze inni, o których nie wiemy.
– Tak. Gdy tylko oni wszyscy zginą, To przyjdzie po Melanie. Tak powiedziała dzisiaj wieczorem w domu, kiedy radio zostało… nawiedzone.
– Ale skąd ona o tym wie? Laura wzruszyła ramionami. Popatrzyli na śpiącą dziewczynkę.
– Musimy przebić się przez ten… ten jej trans, żeby nam powiedziała, co powinniśmy wiedzieć – oświadczył Dan.
– Próbowałam dzisiaj wcześniej. Terapia hipnozy regresyjnej. Ale nie odniosłam wielkiego sukcesu.
– Może pani spróbować jeszcze raz? Laura kiwnęła głową.
– Rano, kiedy córka trochę odpocznie.
– Nie możemy tracić czasu…
– Ona potrzebuje wypoczynku.
– No dobrze – ustąpił niechętnie.
Wiedziała, co myślał: Jeśli zaczekamy do rana, miejmy nadzieję, że nie będzie za późno.
Laura spała z Melanie w drugim łóżku, a Dan zajął pierwsze, ponieważ stało bliżej drzwi, czyli ewentualnego źródła kłopotów. Leżał w koszuli, spodniach, butach i skarpetkach; gotów do szybkiego działania. Zostawili zapaloną jedną lampę, ponieważ po wydarzeniach całego dnia nie ufali już ciemności. Dan słuchał głębokiego, spokojnego oddechu śpiących.
Nie mógł spać. Myślał o zmasakrowanych zwłokach Josepha Scaldonego, o zabitych ludziach w Studio City, o Reginie Savannah Hoffritz, która żyła fizycznie i umysłowo, lecz jej dusza została zamordowana. I jak zawsze, kiedy rozmyślał zbyt długo o tysięcznych odmianach morderstwa i zastanawiał się nad ludzką skłonnością do zabijania, nieodmiennie wracał myślami do zmarłego brata i zmarłej siostry.
Nigdy ich nie znał. Nie za życia. Zmarli, zanim poznał ich nazwiska i zaczął ich szukać. Co do niego, nie urodził się ani jako „Dan”, ani jako „Haldane”. Pete i Elsie Haldane adoptowali go, kiedy miał niecały miesiąc. Prawdziwi rodzice nazywali się Loretta i Frank Detwiler i przyjechali do Kalifornii z Oklahomy w pogoni za fortuną, której nigdy nie zdobyli. Zamiast tego Frank zginął w wypadku samochodowym, kiedy Loretta była w ciąży z trzecim dzieckiem; podczas ciąży wystąpiły poważne komplikacje i Loretta zmarła dwa dni po urodzeniu Dana. Nazwała go James. James Detwiler. Ale ponieważ nie miała krewnych i nikt nie przejął opieki nad trojgiem dzieci Detwilerów, rozdzielono je i oddano do adopcji.
Pete i Elsie Haldane nigdy nie ukrywali, że nie byli naturalnymi rodzicami Dana. Kochał ich i z dumą nosił ich nazwisko, ponieważ byli dobrymi ludźmi i wszystko im zawdzięczał. A jednocześnie wciąż myślał o swoich prawdziwych rodzicach i pragnął poznać ich tożsamość.
Z powodu przepisów obowiązujących agencje adopcyjne w tamtych czasach, Elsie i Pete nie wiedzieli nic o rodzicach dziecka, powiedziano im tylko, że naturalna matka i naturalny ojciec nie żyją. Ten jeden fakt jeszcze bardziej rozpalił ciekawość Dana, że rodzice nie porzucili go rozmyślnie, tylko stracił ich przez pechowe zrządzenie losu.
Na studiach Dan rozpoczął walkę z adopcyjną biurokracją, żeby zdobyć kopie akt agencji. Poszukiwania zabrały dużo czasu, lecz po wielu staraniach i sporych wydatkach Dan poznał swoje prawdziwe nazwisko i ze zdumieniem dowiedział się, że ma siostrę i brata. Brat, Delmar, miał cztery latka, kiedy Loretta Detwiler zmarła, a siostra Carrie liczyła sześć lat.
Poprzez rejestry agencji adopcyjnej, które uległy częściowemu zniszczeniu w pożarze i nie były tak dokładne, jak życzyłby sobie Dan, rozpoczął jeszcze żmudniejsze poszukiwania zaginionego rodzeństwa. Pete i Elsie Haldane zawsze zapewniali mu głębokie i trwałe poczucie więzi rodzinnej; traktował ich braci i siostry jak prawdziwych wujków i ciotki, uważał ich rodziców za swoich dziadków i kochał ich wszystkich. A jednak… wciąż dręczyła go dziwna pustka, niejasne i niemiłe poczucie zagubienia, które pozostanie – wiedział o tym – dopóki nie odnajdzie i nie uściska swoich krewnych. Tysiąc razy od tamtej pory żałował, że w ogóle zaczął ich szukać.
Tropiąc wstecz przez lata, odnalazł w końcu brata Delmara. W grobie. Nazwisko na nagrobku brzmiało Rudy Kessman, nie Delmar ani Detwiler. Tak nazwali Delmara przybrani rodzice.
Osierocony przez matkę w wieku czterech lat, Delmar doskonale nadawał się do adopcji i szybko znalazł miejsce u młodej pary – Perry i Janette Kessmanów – w Fullerton, Kalifornia. Lecz agencja adopcyjna nie przeprowadziła wystarczająco dokładnego wywiadu i nie wykryła entuzjazmu pana Kessmana dla nowych, niebezpiecznych i często nielegalnych doświadczeń. Perry Kessman ścigał się podrasowanymi samochodami, co oczywiście było zgodne z prawem. Pasjonowały go motocykle, co było potencjalnie niebezpieczne, lecz bynajmniej nie zabronione. W dokumentach podał wyznanie katolickie, często jednak eksperymentował z nowymi kultami, nawet przez kilka miesięcy uczęszczał do kościoła panteistów i przez dłuższy czas należał do grupy czczącej UFO; ale nikt nie oskarża człowieka, który szuka Boga, nawet jeśli szuka Go w niewłaściwych miejscach. Kessman ponadto palił marihuanę, wykroczenie poważniejsze w tamtych czasach niż teraz, chociaż nadal nielegalne. Później przerzucił się na haszysz, środki pobudzające i uspokajające oraz rozmaite inne substancje. Pewnej nocy, pod wpływem halucynacji w narkotycznym stanie paranoi albo też składając krwawą ofiarę jakiemuś nowemu bogu, Perry Kessman zabił żonę, przybranego syna i na koniec siebie.
Rudy – Delmar – Kessman – Detwiler został zamordowany w wieku siedmiu lat. Krócej nosił nazwisko Kessman niż Detwiler.
Teraz, leżąc na motelowym łóżku w nikłym świetle, które prawie nie rozpraszało ciemności, tylko ubierało wszystkie znajome przedmioty w tajemnicze cienie, Dan nawet nie musiał zamykać oczu, żeby zobaczyć cmentarz, gdzie wreszcie odnalazł starszego brata. Nagrobki wyglądały jednakowo, osadzone płasko w ziemi, żeby nie psuły pięknych zarysów falistego krajobrazu. Każdy nagrobek stanowił prostokąt granitu, pośrodku każdego prostokąta znajdowała się wypolerowana miedziana tabliczka z nazwiskiem zmarłego, datą urodzenia i datą śmierci, a czasami cytatem z Pisma Świętego lub kilkoma czułymi słowami. W przypadku Delmara nie było żadnego cytatu z Biblii, żadnych pożegnalnych słów, tylko nazwisko i daty, zimne i bezosobowe. Dan dobrze pamiętał ten ciepły październikowy dzień na cmentarzu, łagodny wietrzyk, cienie brzóz i krzewów laurowych na bujnej zielonej trawie. Lecz przede wszystkim przypominał sobie, co czuł, kiedy upadł na kolana i położył dłoń na miedzianej tabliczce, która wyznaczała miejsce spoczynku nieznanego brata: dojmujące, przytłaczające poczucie straty, które zaparło mu dech w piersiach.
Chociaż minęło wiele lat, chociaż już dawno pogodził się z wieczną nieobecnością brata, znowu zaschło mu w ustach. Gardło mu się ścisnęło. Ucisk przewędrował do piersi. Dan mógł wtedy zapłakać cicho, jak płakał w inne noce, kiedy wspomnienie powracało nieproszone; zmęczenie szybciej sprowadzało łzy. Lecz Melanie zamamrotała przez sen i wydała cichy okrzyk strachu, i te odgłosy natychmiast poderwały go z łóżka.
Dziewczynka skręcała się pod przykryciem, ale inaczej niż przedtem, nie tak gwałtownie. Jęknęła cicho ze strachu, zbyt cicho, żeby zbudzić matkę. Szarpnęła się, jakby odpychała napastnika, lecz widocznie zabrakło jej sił, żeby stawić zdecydowany opór.
Dan zastanawiał się, jaki potwór z koszmaru ją ściga.
Potem w pokoju nagle się ochłodziło i Dan zrozumiał, że potwór ścigają nie w sennym koszmarze, lecz w rzeczywistości.
Szybko podszedł do własnego łóżka i wziął rewolwer, który leżał na nocnym stoliku.
Powietrze było lodowate. Coraz zimniejsze.
Dwaj mężczyźni siedzieli za stołem przy dużym oknie z kwaterami, grali w karty, pili szkocką z mlekiem i udawali, że spędzają wspólnie kawalerski wieczór i dobrze się bawią.
Wiatr świstał pod okapem chaty.
Noc była mroźna i burzliwa, jak przystało na luty w górach, lecz nie zanosiło się na kolejną śnieżycę. Za oknem wielki księżyc wędrował po gwiaździstym niebie, rzucał perłowy blask na ośnieżone sosny i jodły, na górską łąkę pokrytą śniegiem.
Daleko uciekli od zatłoczonych ulic i jaskrawych świateł Wielkiej Pomarańczy.
Sheldon Tolbeck wyjechał z Los Angeles razem z Howardem Renseveerem w desperackiej nadziei, że odległość zapewni im bezpieczeństwo. Nie mówili nikomu, dokąd wyjeżdżają – w równie desperackiej nadziei, że morderczy psychogeist nie zdoła ich wytropić w miejscu, którego nie zna.
Wczoraj po południu ruszyli samochodem na północ i dalej na północny wschód, w wysokie góry, do narciarskiego domku opodal Mammoth, gdzie dotarli przed kilkoma godzinami. Domek należał do brata Howarda, lecz sam Howard nigdy przedtem z niego nie korzystał, nie miał żadnych powiązań z tym miejscem i nikt nie spodziewał się go tutaj.
I tak nas znajdzie, pomyślał ponuro Tolbeck. Jakoś nas wywęszy.
Nie wypowiedział na głos swych domysłów, bo nie chciał drażnić Howarda Renseveera. Energiczny, przebojowy Howard w wieku czterdziestu lat zachował niemal chłopięcy wygląd i jeszcze do niedawna wierzył, że będzie żył wiecznie. Howard uprawiał jogging; Howard starał się nie jadać tłuszczu ani cukru rafinowanego; Howard codziennie medytował przez pół godziny; Howard zawsze oczekiwał od życia wszystkiego najlepszego i życie zwykle mu ulegało. Howard optymistycznie traktował ich szansę. Howard – jak sam twierdził – był absolutnie przekonany, że stwór, którego się lękali, nie mógł podróżować tak daleko ani ich śledzić, jeśli dokładnie zatarli trop. Lecz nie uszło uwagi Tolbecka, że Howard nerwowo spoglądał w okno za każdym razem, kiedy porywisty wiatr głośniej zawył pod okapem dachu, że podskakiwał za każdym razem, kiedy ogień strzelił na kominku. Zresztą sam fakt, że obaj nie spali o tej ponurej godzinie nad ranem, zadawał kłam rzekomej beztrosce Howarda.
Tolbeck dolewał sobie szkockiej i mleka, a Howard Renseveer tasował karty, kiedy w pokoju powiało chłodem. Obaj spojrzeli na kominek, gdzie płomienie strzelały wysoko; wentylatory mruczały, napędzając ciepłe powietrze od paleniska. Żadne okno ani drzwi nie zostały otwarte. I po chwili zrozumieli z mrożącym krew przerażeniem, że to nie był zbłąkany przeciąg, ponieważ robiło się coraz zimniej i zimniej.
To nadeszło. Cudowny, bezbożny adwent. W jednej chwili go nie było, w następnej zjawiło się wśród nich, demoniczne i zabójcze skupisko energii psychicznej.
Tolbeck zerwał się na równe nogi.
Howard Renseveer skoczył tak gwałtownie, że przewrócił swoją szkocką z mlekiem, a potem krzesło. Karty wypadły mu z ręki. Wnętrze chaty zmieniło się w lodownię, chociaż ogień nadal buzował w kominku.
Duży okrągły szmaciany chodnik, który leżał na podłodze pomiędzy dwoma sofami barwy soczystej zieleni, wzniósł się w powietrze na wysokość sześciu stóp. Wisiał tam nie miękki i pofałdowany jak kawałek tkaniny, lecz sztywny i twardy. Potem zaczął wirować coraz szybciej i szybciej, niczym ogromna płyta gramofonowa na niewidocznym talerzu.
Kierowany szaleńczą myślą o ucieczce, która natychmiast wydała mu się beznadziejnie głupia, Tolbeck cofnął się w stronę tylnych drzwi chaty.
Renseveer stał obok stołu, sparaliżowany widokiem wirującego dywanu, wyraźnie niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu.
Nagle dywan opadł jak łachman bez życia. Jedna sofa przeleciała przez pokój z takim impetem, że przewróciła mały stolik i lampę, złamała sobie dwie nogi i rozbiła stojak na czasopisma; błyszczące magazyny rozsypały się po podłodze, trzepocząc kartkami, niczym stado ptaków niezdolnych poderwać się do lotu.
Tolbeck wycofał się z pokoju do wnęki kuchennej, czyli wydzielonej części jednego wielkiego pomieszczenia, które zajmowało cały parter chaty. Prawie dotarł do tylnych drzwi. Zaczął już myśleć, że mu się uda. Nie śmiał odwrócić się plecami do niewidzialnej, lecz realnej istoty w pokoju, tylko wyciągnął rękę za siebie i macał dłonią w powietrzu, szukając klamki.
Rozrzucone karty poderwały się z podłogi i zawirowały wokół Renseveera, ożywione magiczną i złowrogą siłą podobną do tej, która potrafi zmienić miotłę w istne utrapienie dla ucznia czarnoksiężnika. Otoczyły Renseveera ruchliwym rojem niczym liście schwytane w trąbę powietrzną, szeleściły i szurały, trąc o siebie w szaleńczym tańcu. Coś w tym dźwięku przypomniało Tolbeckowi ostrzenie małych noży. Zaledwie odkrył to niepokojące skojarzenie, kiedy zobaczył, że Howard Renseveer, który gorączkowo odganiał od siebie nawałnicę pokrytych plastikiem prostokątów, krwawi z obu rąk i licznych ranek na twarzy. Oczywiście karty nie były dostatecznie twarde ani ostre, żeby głębiej rozciąć skórę… a jednak drapały, kąsały, a Renseveer wrzeszczał z bólu.
Tolbeck wyciągnął za siebie jedną rękę i namacał gałkę u drzwi. Nie chciała się przekręcić. Zamknięte na zatrzask. Mógł odwrócić się, znaleźć przycisk i w mgnieniu oka wydostać się z chaty, lecz spektakl w pokoju przyciągał go z hipnotyczną siłą. Strach dodawał energii i jednocześnie paraliżował, wywoływał pragnienie ucieczki i odbierał władzę w nogach.
Karty opadły bezwładnie jak poprzednio dywan. Pokancerowane dłonie Howarda Renseveera wyglądały jak uwięzione w ciasnych szkarłatnych rękawiczkach.
Zanim jeszcze karty spadły na podłogę, coś odrzuciło kratę sprzed kominka. Płonąca kłoda wystrzeliła z paleniska, przemknęła przez pokój i trafiła Renseveera, zbyt oszołomionego, żeby uchylić się przed tym pociskiem. Kłoda była wypalona do połowy, narzędzie mordu utworzone z drewna, rozżarzonych węgli, popiołu i pełgających płomyków. Kiedy uderzyła Renseveera w brzuch, zwęglona część rozpadła się na czarne, dymiące okruchy, które obsypały mu buty. Lecz nie spalony rdzeń kłody był twardy i sękaty niczym prymitywna, wyjątkowo sadystyczna włócznia, która przebiła żołądek i brutalnie wtargnęła do środka, nie tylko rozrywając naczynia krwionośne i miażdżąc wnętrzności na swojej drodze, lecz także niosąc ogień w głąb ciała.
Ten groteskowy, mrożący krew w żyłach widok wystarczył, żeby wyleczyć Tolbecka z paraliżu wywołanego strachem, który wcześniej unieruchomił go w drzwiach kuchni na długie, cenne sekundy. Tolbeck znalazł przycisk, przekręcił gałkę, szarpnął drzwi i wyskoczył w noc, ciemność i wiatr, żeby uciec przed śmiercią.
Temperatura powietrza podniosła się równie szybko, jak poprzednio spadła. W motelowym pokoju znowu zrobiło się ciepło.
Dan Haldane zadawał sobie pytanie, co, u diabła, się stało – albo prawie się stało. Co oznaczały zmiany temperatury? Czy jakaś nadprzyrodzona istota była tutaj przez kilka sekund? Jeśli tak, po co się zjawiła, skoro nie zaatakowała Melanie? I dlaczego odeszła?
Melanie jakby wyczuła zniknięcie zagrożenia, ponieważ ucichła i leżała spokojnie pod kocami.
Stojąc przy łóżku, Dan popatrzył na wychudzoną dziewczynkę i po raz pierwszy zauważył, że wyrośnie na równie piękną kobietę jak jej matka. Przeniósł spojrzenie na Laurę, która leżała obok córki głęboko uśpiona, nie słysząc jej cichego mamrotania, nieświadoma kąsającego zimna, które ogarnęło pokój na pół minuty lub dłużej. Jej śliczna twarz w spoczynku przypominała mu oblicza madonn, które oglądał na obrazach w muzeum. Gęste, jedwabiste, kasztanowe włosy Laury, rozrzucone na poduszce w bladobursztynowym świetle pojedynczej żarówki, wyglądały jak utkane z czerwono – złotych blasków jesiennego zachodu słońca. Dan miał ochotę dotknąć ich i poczuć, jak przesypują się przez palce.
Wrócił do własnego łóżka.
Położył się na plecach i zapatrzył się w sufit.
Pomyślał o Cindy Lakey. Zabita przez oszalałego z zazdrości przyjaciela matki.
Pomyślał o swoim bracie Delmarze. Zabity przez naćpanego, niepoczytalnego zastępczego ojca.
Oczywiście pomyślał też o swojej siostrze. Taka była nieunikniona kolejność wspomnień, tych samych każdej nocy, kiedy nie mógł zasnąć: Delmar, Carrie, Cindy Lakey.
W końcu poprzez archiwa agencji adopcyjnej, która rozproszyła rodzinę Detwilerów po śmierci matki, Dan odnalazł siostrę, z którą go rozdzielono, kiedy miał miesiąc, a ona sześć lat. Podobnie jak Delmar leżała w grobie, kiedy Dan wreszcie ją wytropił.
Sześcioletnia w dniu śmierci matki, Carrie bardzo źle zniosła rozpad swojej rodziny. To przeżycie okaleczyło ją psychicznie i emocjonalnie, a problemy z zachowaniem utrudniały jej adopcję. Wędrowała z sierocińca do różnych domów zastępczych, z powrotem do sierocińca i znowu do kolejnych zastępczych domów, na pewno z rosnącym przeświadczeniem, że nigdzie nie należała i nikt jej nie chciał. Jej zachowanie pogarszało się coraz bardziej i wreszcie zaczęła uciekać z tych domów, a po każdej ucieczce władze miały spore trudności z odnalezieniem zbiega. Zanim skończyła siedemnaście lat, nauczyła się wymykać organom ścigania i od tamtej pory żyła wolna, na własną rękę. Wszystkie dostępne fotografie świadczyły, że Carrie była śliczną dziewczyną, lecz niezbyt dobrze radziła sobie w szkole i nie miała żadnego zawodu, więc podobnie jak wiele ślicznych dziewcząt z rozbitych domów wybrała prostytucję jako sposób zarabiania na życie – czy raczej prostytucja ją wybrała, bo sama Carrie właściwie nie miała wyboru.
Skończyła dwadzieścia osiem lat i była kosztowną dziwką na telefon, kiedy jej krótkie nieszczęśliwe życie dobiegło końca. Jeden z jej klientów chciał czegoś wyjątkowo specjalnego, ona odmówiła i kłótnia szybko doprowadziła do rękoczynów. Carrie zginęła pięć tygodni wcześniej, zanim Dan ustalił miejsce jej pobytu, i od miesiąca leżała w grobie, kiedy ją odwiedził. Spóźnił się dwanaście lat na spotkanie z bratem, co było smutne, lecz nie tak bolesne, jak głupie trzydzieści dni spóźnienia na spotkanie z siostrą.
Powtarzał w kółko, że byli sobie obcy. Nie mieli nic albo niewiele wspólnego ze sobą. Może nie chciałaby go znać, skoro był gliną, a ona prostytutką. Może sam nie chciałby poznać kobiety, na jaką wyrosła jego siostra. Prawie na pewno w danych okolicznościach spotkanie i ewentualny związek przyniosłyby wiele cierpienia i mało radości. Ale miał dopiero dwadzieścia dwa lata i zaczynał staż w policji, kiedy odnalazł grób siostry, a w tym wieku nie był jeszcze taki twardy jak teraz; płakał nad nią. Cholera, nawet teraz, po przeszło piętnastu latach policyjnej roboty, piętnastu latach oglądania ludzi zastrzelonych, zadźganych, uduszonych i pobitych na śmierć, zahartowany przez codzienne obowiązki, nadal czasami opłakiwał ją i utraconego brata, kiedy w najciemniejszej godzinie bezsennej nocy rozpamiętywał przeszłość, która przepadła.
Częściowo obwiniał się za śmierć Carrie. Czuł, że powinien jej szukać z większym poświęceniem, powinien ją znaleźć na czas, żeby uratować. Lecz wiedział również, że nie ponosi żadnej winy. Nawet gdyby odszukał siostrę wcześniej, żadne gesty ani słowa nie przekonałyby jej, żeby porzuciła profesję prostytutki; w żaden sposób nie mógł jej uchronić przed spotkaniem z tym zboczonym klientem. Wyrzuty sumienia dręczyły go niezasłużenie. Po prostu kolejny przykład jego kompleksu Atlasa: chciał dźwigać cały świat na własnych ramionach. Rozumiał siebie; potrafił nawet śmiać się z siebie i czasami mawiał, że skoro tak skwapliwie brał na siebie winę, powinien był urodzić się Żydem. Ale zdolność wyśmiewania samego siebie bynajmniej nie umniejszała jego poczucia odpowiedzialności.
Toteż kiedy sen pozostawał irytująco niedostępny, Dan często wracał myślami do Delmara, Carrie i Cindy Lakey. W ciemności dumał nad ludzką skłonnością do morderstwa, obliczał, ile razy nie zdołał ocalić ludzkiego życia, i prędzej czy później zaczynał rozważać koncepcję, że matka umarła przez niego, ponieważ komplikacje przy porodzie spowodowały jej śmierć. Szaleństwo. Lecz już sam temat przyprawiał go o lekkie szaleństwo. Fakt śmierci. Fakt morderstwa. Fakt, że w głębi każdego mężczyzny i kobiety kryje się popędliwy dzikus. Nigdy nie umiał pogodzić się z tymi niepodważalnymi faktami. Uparcie wierzył, że życie jest cenne, a człowiek – szlachetny albo przynajmniej stworzony do szlachetności. Od Delmara przez Carrie do Cindy Lakey: zwykła nocna kolejność wspomnień. Zapuściwszy się tak daleko, często docierał aż na skraj otchłani irracjonalizmu, rozpaczy i poczucia winy, i czasami – nie często, lecz czasami – wstawał, zapalał światło i pił, dopóki nie upił się do nieprzytomności.
Delmar, Carrie, Cindy Lakey.
Jeżeli nie zdoła uratować obu McCaffrey, dopisze ich nazwiska do tej listy i odtąd procesja niechcianych wspomnień będzie dłuższa: Delmar, Carrie, Cindy Lakey… Melanie i Laura.
Wtedy nie będzie mógł dłużej z tym żyć. Wiedział, że jest tylko samotnym gliniarzem, zwykłym człowiekiem jak każdy inny, nie żadnym Atlasem czy rycerzem w lśniącej zbroi, lecz jakaś cząstka jego duszy chciała, żeby został tym rycerzem; i właśnie ta cząstka – naiwny marzyciel, szlachetny głupiec – nadawała wartość życiu. Gdyby kiedyś utracił tę cząstkę, nie dałby sobie rady. Właśnie dlatego musiał chronić Laurę i Melanie zupełnie jak własną rodzinę. Przywiązał się do nich i gdyby teraz pozwolił im umrzeć, również by umarł – przynajmniej w sensie psychicznym i emocjonalnym.
Delmar, Carrie, Cindy Lakey… procesja dobiegła końca i wreszcie Dan odpłynął w sen, kołysany cichymi oddechami Laury i Melanie niczym szumem odległego morza.
Sheldon Tolbeck wybiegł z chaty na białą łąkę, na śnieg miejscami sięgający kolan. Górskie zbocze wydawało się podwójnie zlodowaciałe, od ostrego mrozu i zimnego księżycowego blasku. Uciekając przez noc, Sheldon wydychał pióropusze pary i wzbijał fontanny śniegu, które płynęły za nim jak duchy, podobne do ektoplazmy w fantasmagorycznym świetle księżyca.
Z chaty dobiegały wrzaski Renseveera, które niosły się daleko w mroźnym powietrzu i odbijały echem w odległej dolinie. Czysta atmosfera i szczególne ukształtowanie terenu sprawiały, że echo odbijało się powtórnie i jeszcze raz, i jeszcze raz, niczym chór potępieńczych wrzasków. Ta ohydna kakofonia brzmiała tak przeraźliwie, jakby drzwi samego piekła rozwarły się tutaj na wysokościach. Wrzaski dodatkowo wystraszyły Tolbecka, który pędził tak, jakby diabły deptały mu po piętach.
Miał na sobie buty, ale nie włożył kurtki i początkowo zimny, przenikliwy wiatr zadawał mu ból. Po chwili jednak, kiedy w szaleńczym pędzie przemierzał rozległą łąkę, wiatr zmienił się w tysiące igieł wstrzykujących silny środek znieczulający. W odległości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu jardów od chaty zdrętwiały mu twarz i ręce. Ostry mróz przenikał pod flanelową koszulę i dżinsy. Po stu jardach stracił czucie w całym ciele jak pod wpływem nowokainy. Wiedział, że to miłosierne odrętwienie potrwa najwyżej kilka minut; zwykły szok, nic więcej. Wkrótce ból powróci i zimno zaatakuje jak krab, który wgryza się w kości i wyrywa kawałki szpiku lodowymi kleszczami.
Nie wiedząc, dokąd ucieka, kierowany nie rozsądkiem, lecz czystym przerażeniem, przebrnął przez zaspę nawianą na obrzeżu łąki i znalazł się w lesie. Potężne jodły, sosny i świerki wznosiły się nad nim. Fosforyczny blask księżyca docierał do podłoża lasu tylko przez kilka nieregularnych prześwitów w olbrzymich, gęstych koronach drzew. Tam, gdzie księżycowe promienie przebiły się przez gałęzie, przypominały blade snopy reflektorów i wszystko w tych smugach nikłej poświaty wydawało się nieziemskie, nierealne. Gdzie indziej las otulała ciemność o rozmaitych odcieniach, od smolistej czerni, poprzez granat i purpurę, do węglowej szarości.
Tolbeck chwiejnie brnął przed siebie z wyciągniętymi ramionami. Wpadał na drzewa. Potykał się o kamienie i wystające korzenie. Niespodziewanie zjechał do rowu, upadł na twarz, wstał, ruszył dalej. Oczy przyzwyczajały mu się do ciemności dość powoli i nie widział dobrze terenu przed sobą, jednak maszerował w szybkim tempie i często podbiegał parę kroków, ponieważ wrzaski Renseevera ucichły przed paroma minutami – co oznaczało, że teraz on stał się zwierzyną. Potknął się i boleśnie upadł na kolana. Wstał. Poszedł dalej. Przedarł się przez skute lodem zarośla, które trzeszczały, drapały, kłuły i szarpały. Szedł dalej. Zawadził o nisko zwieszoną gałąź sosny, która rozerwała mu skórę na głowie; krew spływająca po twarzy wydawała się gorąca jak ukrop. Szedł dalej.
Znalazł się w szerokiej, płytkiej kotlinie, której dno pokrywały kamienie, suche gałęzie, nieliczne kępki zwarzonych mrozem krzaków i muł naniesiony z ostatnim deszczem, zanim jesień przeszła w zimę. Było tutaj trochę lodu, niewiele śniegu w miejscach, gdzie przepuściły go zbite korony drzew, lecz na ogół szło się łatwiej niż poza kotliną. Maszerował tak przez kilkaset jardów, aż kotlina zwęziła się i urwała w pobliżu grzbietu grani.
Wdrapując się na krótki stromy stok, gdzie drzewa rosły rzadziej, czepiał się zarośli i złomów granitu, częściowo oblepionych śniegiem, częściowo obmiecionych do czysta przez wiatr. Dłonie tak mu zmarzły i zesztywniały, że nie czuł zadrapań i siniaków, których niewątpliwie dorobił się podczas wspinaczki.
Wreszcie na szczycie grani wyczerpanie pokonało panikę. Tolbeck osunął się bezwładnie na ziemię, niezdolny do dalszej ucieczki.
Drzewa rosły rzadko, wiatr ponownie go odnalazł, zewsząd otaczał go śnieg i blask księżyca. Tolbeck przez chwilę daremnie usiłował złapać oddech, potem wczołgał się pod osłonę najbliższego granitowego głazu. Skulił się w cieniu i spod przymkniętych powiek spoglądał w głąb parowu, który pozostawił za sobą, z ponurym wyczekiwaniem wpatrując się w niższe, nieoświetlone zbocza.
Jedynym dźwiękiem był wiatr, który szumiał w iglastych gałęziach drzew i szeptał wśród skał na grani. Oczywiście to nie znaczyło, że psychogeist go nie ścigał. Może właśnie wyłaniał się spomiędzy drzew i zbliżał się bezgłośnie.
Wszystko trwało w bezruchu, tylko czasami kłąb śniegu zawirował na grani i gałęzie sosen zakołysały się na wietrze. Tolbeck wbił wzrok w ciemność na dnie kotliny, chociaż rozumiał, że wypatrywanie wroga jest głupie i bezsensowne, gdyż jeśli psychogeist nadejdzie, on go nie zobaczy. Psychogeist nie miał substancji, tylko nieskończoną moc. Nie miał kształtu, tylko siłę. Nie miał ciała, jedynie świadomość i wolę… i maniakalne pragnienie zemsty, krwi.
Nie wykryje go, dopóki psychogeist nie zaatakuje.
Jeśli go odnajdzie, Tolbeck nie zdoła się obronić.
A jednak nie chciał się poddać, nigdy się nie poddawał i teraz też nie mógł pogodzić się z beznadziejną sytuacją. Drżąc z zimna i zabijając ręce, przywierając do bezpiecznej granitowej formacji, Tolbeck badał wzrokiem las w dole i wytężał słuch, żeby wyłapać każdy dźwięk nie wywołany wiatrem – i powtarzał sobie w kółko, że stwór nie przyjdzie, nie znajdzie go, nie rozedrze na strzępy.
Bezruch oznaczał mniej ciepła w organizmie i już po paru minutach mróz wbił niezliczone szpony w ciało. Tolbeck zadygotał nieopanowanie, zęby mu zaszczekały i odkrył, że nie może do końca rozprostować zgiętych palców, nie okrytych rękawiczkami. Skórę miał nie tylko zimną, ale wysuszoną, wargi mu pękały i krwawiły. Cierpienie tak go przytłoczyło, że nie mógł powstrzymać łez, które zbierały się na wąsach i szczecinie brody, gdzie szybko zamarzały.
Całym sercem żałował, że spotkał na swojej drodze Dyla – na McCaffreya i Willy’ego Hoffritza, żałował, że w ogóle widział ten szary pokój i dziewczynkę, którą nauczono znajdować drzwi do grudnia.
Kto by pomyślał, że eksperymenty mogą tak dalece wymknąć się spod kontroli albo że taki stwór wyrwie się na wolność?
Coś poruszyło się w dole.
Tolbeck gwałtownie wciągnął lodowate powietrze, aż zapiekło go w gardle i zabolało w płucach.
Coś trzaskało, tupało, szeleściło.
Jeleń, pomyślał. W tych górach są jelenie.
Ale to nie był jeleń.
Nadal klęczał skulony pod osłoną skały w nadziei, że jeszcze zdoła się ukryć, chociaż wiedział, że sam siebie okłamuje.
Coś zagrzechotało w dole. Niesamowity odgłos zbliżał się, potężniał. Jakiś mały, twardy przedmiot odbił się od klatki piersiowej zaskoczonego Tolbecka i stuknął o zamarzniętą ziemię.
Zobaczył, jak przedmiot odtoczył się dalej i znieruchomiał w blasku księżyca. Kamyk.
Z dołu złośliwy, obłąkany psychoupiór rzucił w niego kamieniem.
Cisza.
Bawił się z nim.
Więcej grzechotania. Kamień trafił go ponownie, dwa razy, niezbyt mocno, ale mocniej niż za pierwszym razem.
Zobaczył, jak kolejny pocisk spada na ziemię u jego stóp: biały kamyk wielkości fasoli. Grzechotanie wydawały kamyki, które toczyły się po zboczu kotliny, podskakiwały, spadały i odbijały się od większych kamieni.
Psychogeist namierzył go bezbłędnie.
Tolbeck chciał uciekać. Nie miał siły.
Rozejrzał się dziko w lewo i w prawo. Nawet gdyby znalazł w sobie siłę, nie miał dokąd uciekać.
Spojrzał na nocne niebo. Gwiazdy błyszczały zimno i ostro. Nigdy jeszcze nie widział nieba tak groźnego.
Zdał sobie sprawę, że się modli. Modlitwa Pańska. Nie modlił się od dwudziestu lat.
Nagle rozległ się donośny hurgot, nawałnica rozpędzonych kamieni, dziesiątki, setki małych kamyczków, szczęk – brzdęk – stuk – puk – szuru – buru – łubudu, które narastało i bębniło jak grad na betonowym parkingu. Potem kaskada skalnych odłamków wyrzyganych z ciemności wzleciała ponad grzbietem grani, fale pocisków ledwie dostrzegalnych w bladym świetle księżyca, które bombardowały Tolbecka, odbijały się od czaszki, siekły twarz, ramiona i całe ciało. Żaden z kamyków nie osiągnął prędkości kuli, żaden nie rozpędził się nawet w połowie wystarczająco, żeby zabić, ale wszystkie zadawały ból.
Teraz to nie wyglądało jak rzucanie kamieniami, tylko jakby siła grawitacji zmieniła kierunek na zboczu, przynajmniej w stosunku do małych kamieni, ponieważ runęły całymi strumieniami, Jezu, setki kamieni, a on tkwił pośrodku tej karzącej rzeki. Podciągnął kolana. Osłonił głowę ramionami. Próbował wcisnąć się głębiej w granitową niszę, gdzie szukał kryjówki, ale kamienie go znalazły.
Od czasu do czasu trafiały go odłamki zbyt wielkie jak na kamienie. Małe głazy. Niektóre nie takie małe. Wydawał okrzyk za każdym razem, kiedy walnął go taki głaz, ponieważ to było boleśniejsze niż cios pięścią.
Krwawił, był posiniaczony i chyba miał złamany lewy nadgarstek.
Twarda muzyka na grani, mordercza perkusja zmieniła brzmienie: werbel lecącego w górę gradu kamyków przerywały głośniejsze trzaski i łomoty. Te hałasy wydawały skalne odłamki odbijające się od zbocza, żeby na niego spaść. Coś, czego nawet nie widział, zamierzało go ukamienować i już przestał się modlić, tylko krzyczał. Lecz nawet jego wrzaski nie zagłuszały odległego i przerażającego łoskotu prawdziwych głazów, wtaczających się nieubłaganie na wierzchołek grani.
Wydawało się, że całe zbocze poniżej ruszyło z posad i pędziło w górę, jakby kataklizm wyrwał je z ziemskiej skorupy, ponieważ sąd ostateczny skazał planetę na obdarcie z szat i właśnie tutaj rozpoczynało się wykonanie tego surowego wyroku. Ziemia zadrżała od serii gwałtownych wstrząsów przenoszonych przez granitowe podłoże, jakby każdy podskok każdego nadciągającego głazu wytwarzał ilość energii odpowiadającą eksplozji granatu.
Tolbeck wrzeszczał teraz ile sił w płucach, lecz nie słyszał własnego głosu przez straszliwy ryk antygrawitacyjnej lawiny. Głazy wzlatywały ponad granią i spadały wokół niego z ogłuszającym świstem. Odłupane od nich kamienne drzazgi kaleczyły go do krwi, lecz nie został zmiażdżony, jak się spodziewał. Dwa, trzy, dziesięć głazów runęło na ziemię wokół niego i spiętrzyło się nad jego głową, ale trafiły go tylko odłamki rozpryskujące się przy upadku.
Potem głazy znieruchomiały.
Tolbeck czekał, wstrzymując oddech z przerażenia.
Stopniowo ponownie dotarło do niego zimno. I wiatr.
Pomacał dookoła i odkrył, że ściana głazów otoczyła go ze wszystkich stron i zamknęła się nad jego głową niczym prymitywny grobowiec. Były za ciężkie, żeby je odepchnąć. Grobowiec miał szpary, mnóstwo szpar, i kilka przepuszczało promienie księżycowego blasku. Wiatr świszczał, jęczał i zawodził w szczelinach, ale wszystkie były za małe, żeby pomieścić Tolbecka.
Podsumowując, chociaż wciąż miał dostęp do świeżego powietrza, został pogrzebany żywcem.
Na chwilę ogarnęła go zgroza, potem jednak przypomniał sobie, co stało się z McCaffreyem, Hoffritzem i innymi, a wówczas ten rodzaj śmierci wydał mu się niemal miłosierny. Zimno znowu sprawiało mu ból, jakby szczur o lodowych zębach szarpał mu trzewia i wgryzał się w kości. Ale to szybko minie. Po kilku minutach odrętwienie powróci, tym razem na dobre. Krew zaczynała już odpływać w głąb ciała, dalej od przemarzniętej skóry, żeby jak najdłużej chronić żywotne organy. Dopływ krwi do mózgu również zmniejszy się do minimum i nadejdzie senność. Tolbeck zaśnie i nie obudzi się więcej. Nie tak źle. Nie tak źle w porównaniu z tym, co zrobiono Erniemu Cooperowi i innym.
Odprężył się, pogodzony ze śmiercią, gotów przyjąć ją spokojnie teraz, kiedy wiedział, że nie będzie zbyt bolesna.
Tylko wiatr mącił ciszę zimowej nocy.
Z ogromnym znużeniem Tolbeck zwinął się w kłębek w grobowcu i zamknął oczy.
Coś chwyciło go za nos, ścisnęło i wykręciło tak mocno, że łzy trysnęły mu z oczu.
Zamrugał, zamachał rękami, uderzył puste powietrze.
Coś szarpnęło go za ucho. Coś niewidzialnego.
– Nie – poprosił.
Coś dźgnęło go w prawe oko, poczuł rozdzierający ból i zrozumiał, że został oślepiony.
Psychogeist prześliznął się przez szpary i przyłączył się do niego w prowizorycznym grobowcu z zimnych jak lód kamieni.
Jednak nie czekała go lekka śmierć.
Laura obudziła się w nocy i nie wiedziała, gdzie jest. Lampa z przechylonym abażurem rzucała słabe bursztynowe światło, tworzyła dziwaczne i straszne cienie. Laura zobaczyła drugie łóżko. Spał na nim Dan Haldane, całkowicie ubrany.
Motel. Ukrywali się w pokoju motelowym.
Wciąż zamroczona, z wysiłkiem rozwierając powieki, odwróciła się i spojrzała na Melanie. Wtedy zrozumiała, co ją obudziło. Temperatura powietrza spadała, a Melanie szamotała się słabo pod przykryciem, pochlipywała i pojękiwała ze strachu.
Wewnątrz pokoju znajdowała się teraz… obecność, coś więcej lub mniej niż człowiek, lecz niezaprzeczalnie obce, rzeczywiste, choć niewidzialne. W półśnie Laura wyraźniej wyczuwała istotę niż wtedy, kiedy dwukrotnie wtargnęła do jej kuchni albo gdy wcześniej nawiedziła ten sam pokój motelowy. Tuż po przebudzeniu wciąż jeszcze kierowała nią podświadomość, znacznie bardziej otwarta na taką fantastyczną percepcję niż świadomy umysł, który przez porównanie przypominał konserwatywnego i czujnego niewiernego Tomasza. Wprawdzie Laura nadal nie miała pojęcia, czym jest ten stwór, ale wyczuwała, że przepłynął przez pokój i zawisł nad Melanie.
Nagle Laura nabrała przekonania, że za chwilę na jej oczach córka zostanie pobita na śmierć. W panice, podobnej do grozy z sennego koszmaru, zaczęła podnosić się z łóżka. Dygotała, każdy jej oddech zamieniał się w parę. Lecz zanim jeszcze odrzuciła koce, powietrze znowu się ociepliło i córka ucichła. Laura zawahała się, popatrzyła na dziecko, rozejrzała się po pokoju, lecz zagrożenie – jeśli jakieś istniało – chyba minęło.
Nie wyczuwała już wrogiej istoty.
Dokąd odeszła?
Dlaczego pojawiła się i znikła po kilku sekundach?
Laura ponownie wśliznęła się pod koce i położyła się twarzą do Melanie. Dziewczynka była straszliwie wycieńczona, chuda i wątła.
Stracę ją, pomyślała Laura. To przyjdzie po nią prędzej czy później i zabije ją, jak zabiło innych, a ja nie będę mogła nic zrobić, żeby To powstrzymać, bo nawet nie rozumiem, skąd To przychodzi ani dlaczego To chce Melanie, ani czym To jest.
Przez chwilę kuliła się żałośnie na posianiu, okryta nie tylko kocem i prześcieradłem, lecz również rozpaczą. A jednak z natury nie poddawała się łatwo niczemu i nikomu, więc stopniowo przekonała samą siebie, że rozum rządzi światem i każde zjawisko, nawet najbardziej tajemnicze, można zbadać i zrozumieć, jeśli zastosuje się logiczne podejście i zdrowy rozsądek.
Rano postanowiła ponownie wypróbować na Melanie terapię regresji hipnotycznej, tym razem jednak zamierzała nacisnąć mocniej niż za pierwszym razem. Istniało niebezpieczeństwo, że dziewczynka zmuszona do odtwarzania traumatycznych wspomnień kompletnie się załamie, zanim zdoła sobie z nimi poradzić, lecz podjęcie ryzyka było konieczne, jeśli chciała uratować życie dziecka.
Czym są drzwi do grudnia? Co się za nimi kryje? I jaka potworna istota przez nie przechodzi?
Zadawała sobie te pytania raz po raz, aż wypełniły jej umysł niczym powtarzane w nieskończoność zwrotki kołysanki i pociągnęły ją w dół, w mrok.
Kiedy nadszedł świt, Laura spała głęboko i śniła. We śnie stała przed ogromnymi żelaznymi drzwiami, a nad drzwiami wisiał zegar i tykat, gdy wskazówki przesuwały się do północy. Już tylko sekundy pozostały, nim wszystkie trzy wskazówki nałożą się na siebie (tyk), a wtedy drzwi się otworzą (tyk) i coś żądnego krwi skoczy na nią (tyk), ale nie miała czym zabarykadować drzwi i nie mogła się odsunąć, mogła tylko czekać (tyk), a potem usłyszała skrobanie ostrych pazurów po drugiej stronie drzwi i wilgotny mlaszczący dźwięk. Tyk. Czas uciekał.