CZĘŚĆ DRUGA. WROGOWIE BEZ TWARZY

ŚRODA 13.00 – 19.45

11

O pierwszej po południu, kiedy Laura wjechała swoją błękitną hondą do Valley Medical, umundurowany policjant blokował wjazd na główny parking. Skierował ją na parking dla personelu, który otwarto dla gości, „dopóki nie uprzątniemy tego bałaganu”. Jakieś osiemdziesiąt czy sto stóp za plecami policjanta zgromadziły się wozy patrolowe LAPD i inne oficjalne samochody, na kilku migały koguty.

Skręcając na parking dla personelu, zgodnie ze wskazówkami policjanta, Laura spojrzała w prawo nad ogrodzeniem i zobaczyła porucznika Haldane’a. Był najwyższym i największym mężczyzną w całej grupie. Nagle przyszło jej do głowy, że zamieszanie może mieć związek z Melanie i nocnymi zabójstwami w Studio City.

Zanim wcisnęła hondę pomiędzy dwa samochody z plakietkami MD i pobiegła szpitalnym podjazdem z powrotem do ogrodzenia, które otaczało publiczny parking, prawie zdążyła sobie wmówić, że Melanie jest ranna, zniknęła albo nie żyje. Policjant przy bramie nie chciał jej przepuścić, nawet kiedy się przedstawiła, więc krzyknęła do Dana Haldane’a.

Pospiesznie ruszył do bramy, oszczędzając lewą nogę. Niewiele, tylko trochę. Mogła tego nie zauważyć, gdyby strach nie wyostrzył jej zmysłów. Wziął ją pod ramię i poprowadził wzdłuż ogrodzenia do miejsca, gdzie mogli spokojnie porozmawiać.

– Co się stało z Melanie? – zapytała po drodze. – Nic.

– Niech pan mi powie prawdę!

– Mówię prawdę. Melanie jest w swoim pokoju. Bezpieczna. Tak jak ją pani zostawiła.

Zatrzymali się i Laura stanęła plecami do ogrodzenia, patrząc ponad ramieniem Haldane’a na pulsujące światła alarmowe. Obok samochodów patrolowych zobaczyła furgonetkę z kostnicy.

Nie. To nie w porządku. Znaleźć Melanie po tylu latach i stracić ją znowu tak szybko… to było nie do pomyślenia. Ucisk w piersi. Łomotanie w skroniach.

– Kto zginął? – zapytała.

– Dzwoniłem do pani…

– Chcę…

– …próbowałem się dodzwonić…

– …wiedzieć…

– …przez półtorej godziny.

– …kto zginął! – wybuchnęła.

– Proszę posłuchać, to nie Melanie. Okay? – Głos miał niezwykle miękki, łagodny i spokojny jak na mężczyznę takich rozmiarów. Spodziewała się ryku, ale on zamruczał: – Melanie jest cała i zdrowa. Naprawdę.

Laura przyjrzała się jego twarzy, jego oczom. Uwierzyła, że mówił prawdę. Melanie była cała i zdrowa. Ale Laura wciąż się bała.

Haldane powiedział:

– Wróciłem do domu dopiero o siódmej rano, padłem na łóżko. O jedenastej dzwoni telefon i wzywają mnie do Valley Hospital. Myślą, że istnieje jakiś związek pomiędzy tym zabójstwem i Melanie, ponieważ…

– Ponieważ co?

– No, w końcu ona jest tutaj pacjentką. Więc próbowałem panią złapać…

– Robiłam zakupy, kupowałam dla niej nowe ubrania – wyjaśniła Laura. – Co się stało? Kto zginął? Powie mi pan wreszcie, na miłość boską?!

– Facet we własnym samochodzie. W tamtym volvo. Zginął na przednim siedzeniu.

– Kto?

– Według dokumentów nazywał się Ned Rink.

Laura oparła się o siatkę ogrodzenia, jej gorączkowo bijący puls stopniowo zwalniał.

– Znała go pani? – zapytał Haldane. – Neda Rinka. – Nie.

– Zastanawiałem się, czy nie współpracował z pani mężem. Jak Hoffritz.

– Nic o tym nie wiem. Nazwisko nie brzmi znajomo. Dlaczego pan myśli, że on znał Dylana? Ponieważ zginął w ten sam sposób? Czy tak? Został śmiertelnie pobity jak tamci?

– Nie. Ale to dziwne.

– Proszę mi powiedzieć.

Zawahał się i z wyrazu jego niebieskich oczu odgadła, że chodzi o kolejne wyjątkowo brutalne zabójstwo.

– Proszę mi powiedzieć – powtórzyła.

– Miał zmiażdżone gardło, jakby ktoś walnął go potężnie ołowianą rurą, trafił prosto w jabłko Adama. Więcej niż jeden cios. Mnóstwo obrażeń. Dosłownie roztrzaskana tchawica, zmiażdżona krtań, struny głosowe. Złamany kark. Pęknięty kręgosłup.

– Wystarczy – powiedziała wyschniętymi wargami. – Już rozumiem.

– Przepraszam. W każdym razie to nie wygląda jak ciała ze Studio City, ale jest niezwykłe. Rozumie pani, dlaczego podejrzewamy jakiś związek. W obu przypadkach mordowano wyjątkowo gwałtownie. To nie wygląda tak źle jak tamte ciała, nawet w połowie, niemniej…

Odepchnęła się od siatki.

– Chcę zobaczyć Melanie.

Nagle musiała zobaczyć Melanie. To była silna fizyczna potrzeba. Musiała dotknąć dziewczynki, przytulić ją, upewnić się, że dziecku nic nie grozi.

Ruszyła przez parking w stronę frontowych drzwi szpitala. Haldane szedł obok niej, utykając lekko, ale bez widocznego wysiłku.

– Miał pan wypadek? – zapytała. – Hę?

– Pańska noga.

– Och. Nie. Tylko dawna futbolowa kontuzja ze studiów. Na ostatnim roku fatalnie rozwaliłem sobie kolano. Czasami odzywa się przy deszczowej pogodzie. Jeszcze jedno w sprawie tego faceta z volvo, Rinka.

– Co?

– Miał ze sobą aktówkę. W środku był biały szpitalny fartuch, stetoskop i pistolet z tłumikiem.

– Zastrzelił napastnika? Szuka pan kogoś z raną postrzałową?

– Nie. Nie użył broni. Ale rozumie pani, do czego zmierzam? Szpitalny fartuch? Stetoskop?

– On nie był lekarzem, prawda?

– Właśnie. Wygląda na to, że zamierzał wejść do szpitala, nałożyć fartuch, zawiesić na szyi stetoskop i udawać lekarza.

Zerknęła na niego, kiedy dotarli do krawężnika i weszli na chodnik.

– Po co?

– Na podstawie wstępnych oględzin zastępca patologa ustalił, że Rink został zabity pomiędzy czwartą a szóstą dzisiaj rano, chociaż znaleziono go dopiero o dziewiątej czterdzieści pięć. Więc jeśli chciał odwiedzić kogoś w szpitalu, powiedzmy o piątej rano, prawie na pewno musiałby udawać lekarza, ponieważ godziny odwiedzin zaczynają się dopiero o pierwszej po południu. Gdyby próbował wejść na któryś oddział o tej porze w cywilnym ubraniu, mogła go zatrzymać pielęgniarka albo strażnik z ochrony. Ale w białym fartuchu, ze stetoskopem, mógł się przemknąć niezauważony.

Dotarli do głównego wejścia szpitala. Laura przystanęła na chodniku.

– Kiedy pan mówi „odwiedzić”, nie chodzi panu o odwiedziny.

– Nie.

– Więc pan uważa, że on zamierzał wejść do szpitala i kogoś zabić.

– Człowiek nie nosi pistoletu z tłumikiem, jeśli nie zamierza go użyć. Tłumiki są nielegalne. Za to grożą surowe kary. Złapią cię z tłumikiem i siedzisz po uszy w go… w kłopotach. Poza tym jeszcze nie znam szczegółów, ale dowiedziałem się, że Rink był notowany. Podejrzewają, że przez ostatnie kilka lat działał jako wolny strzelec.

– Płatny zabójca?

– Mogę się założyć.

– Ale to jeszcze nie znaczy, że chciał zabić Melanie. Może kogoś innego w szpitalu…

– Już to uwzględniliśmy. Sprawdzamy na liście pacjentów, czy mają tutaj kogoś z kryminalną przeszłością albo koronnego świadka w procesie, który niedługo się rozpocznie. Albo znanych handlarzy narkotyków czy członków rodziny mafijnej. Na razie niczego nie znaleźliśmy. Nikt nie pasuje jako cel Rinka… oprócz Melanie.

– Czy pan twierdzi, że ten Rink zabił Dylana, Hoffritza i tego trzeciego w Studio City… a potem przyjechał tutaj, żeby zabić Melanie, bo go widziała w akcji?

– Możliwe.

– Więc kto zabił Rinka? Haldane westchnął.

– W tym miejscu logika zawodzi.

– Ktokolwiek go zabił, nie chciał, żeby on zabił Melanie – oświadczyła Laura.

Haldane wzruszył ramionami.

– Cieszę się, jeśli tak było.

– Z czego tu się cieszyć?

– No, jeśli ktoś zabił Rinka, żeby powstrzymać go od zabicia Melanie, to znaczy, że ona nie ma samych wrogów. Ma również przyjaciół.

Z nieukrywanym współczuciem Haldane zaprzeczył:

– Nie. To niekoniecznie prawda. Ludzie, którzy zabili Rinka, pewnie chcieli dostać Melanie tak samo jak on… tylko chcieli ją dostać żywą.

– Dlaczego?

– Ponieważ ona wie za dużo o eksperymentach prowadzonych w tamtym domu.

– Więc też powinni chcieć jej śmierci, jak Rink.

– Chyba że jej potrzebują, żeby kontynuować eksperymenty.

Laura od razu zrozumiała, że miał rację, i ramiona jej opadły pod brzemieniem tego nowego strachu. Dlaczego Dylan pracował z takim skompromitowanym fanatykiem jak Hoffritz? I kto ich finansował? Żadna legalna fundacja, żaden uniwersytet czy instytut badawczy nie przyznałby grantu Hoffritzowi, odkąd go wyrzucono z UCLA. Żadna szanująca się instytucja nie opłacałaby również Dylana, człowieka, który porwał własne dziecko i ukrywał się przed prawnikami żony, człowieka wykorzystującego własną córkę jako królika doświadczalnego w eksperymentach, które doprowadziły ją na skraj autyzmu. Ktokolwiek dostarczał pieniędzy na utrzymanie Dylana i prowadzenie badań tego rodzaju, był szalony, równie szalony jak Dylan i Hoffritz.

Chciała, żeby to wszystko wreszcie się skończyło. Chciała zabrać Melanie ze szpitala, wrócić do domu i odtąd żyć szczęśliwie, ponieważ nikt na świecie nie zasłużył sobie na spokój i szczęście bardziej niż jej mała dziewczynka. Ale teraz „oni” na to nie pozwolą. „Oni” spróbują znowu porwać Melanie. „Oni” potrzebowali dziecka dla celów i powodów, które tylko „oni” rozumieli. Kim, u diabła, oni byli? Ludzie bez twarzy. Ludzie bez nazwiska. Laura nie mogła walczyć z wrogiem, którego nigdy nie widziała, a jeśli nawet widziała, to nie rozpoznała.

– Oni są dobrze poinformowani – powiedziała. – I nie tracą czasu.

Haldane zamrugał.

– O czym pani mówi?

– Melanie przebywała w szpitalu dopiero od kilku godzin, kiedy Rink się zjawił. Nie musiał długo jej szukać.

– Niezbyt długo – przyznał porucznik.

– Co skłania do podejrzeń, że miał swoje źródła.

– Źródła? To znaczy w departamencie policji?

– Możliwe. A przeciwnicy Rinka szybko się dowiedzieli, że on ściga Melanie – dodała Laura. – Oni wszyscy działają cholernie szybko, obie grupy, kimkolwiek są.

Stanęła przez frontowymi drzwiami szpitala i uważnie obserwowała ruch uliczny, a także sklepy i biura po drugiej stronie alei. Słońce błyszczało w wielkich szklanych taflach okien, lśniło w szybach i chromowanych częściach przejeżdżających samochodów osobowych i ciężarówek. W demaskatorskich promieniach słońca Laura miała nadzieję wykryć coś podejrzanego, co Haldane mógłby ścigać i schwytać, ale widziała tylko zwykłych ludzi robiących zwykłe rzeczy. Rozgniewał ją ten zwykły, powszedni dzień i nieuchwytny wróg, który nie chciał się ujawnić.

Nawet słońce i ciepło irracjonalnie ją drażniły. Haldane właśnie jej powiedział, że ktoś chce zabić jej córkę, a ktoś inny chce ją porwać i znowu zamknąć w komorze deprywacji sensorycznej albo przywiązać do innego prowizorycznie skleconego krzesła elektrycznego, żeby dalej ją torturować, Bóg wie w jakim celu. Takie wiadomości wymagały zupełnie innej atmosfery. Burza nie powinna jeszcze minąć. Niebo powinno być szare, posępne, ciężkie od chmur; powinien padać deszcz i dmuchać zimny wiatr. Zupełnie nie na miejscu wydawała się wspaniała pogoda i ludzie spacerujący w słońcu, uśmiechnięci, pogwizdujący, zadowoleni, podczas gdy Laura zapadała coraz głębiej w mroczny, ponury koszmar na jawie.

Spojrzała na Dana Haldane’a. Wietrzyk rozwiewał jego piaskowe włosy, słońce wyostrzało przyjemne rysy twarzy, dodając im wyrazu. Nawet pomijając korzystną grę światłocienia, był zdecydowanie przystojny. W innych okolicznościach mogłaby się nim zainteresować. Kontrast pomiędzy potężnym ciałem a łagodnym zachowaniem dodawał mu tajemniczości. Zmarnowany potencjał tego związku mogła dopisać do listy zarzutów przeciwko nieznanym „im”.

– Dlaczego tak pilnie chciał pan się ze mną skontaktować? – zapytała. – Dlaczego wydzwaniał pan do mnie przez półtorej godziny? Chyba nie po to, żeby mi powiedzieć o Rinku. Wiedział pan, że tutaj przyjadę. Mógł pan spokojnie zaczekać ze złymi nowinami.

Haldane zerknął w stronę parkingu, gdzie furgonetka kostnicy odjeżdżała z miejsca zbrodni. Kiedy znowu spojrzał na Laurę, twarz miał pobrużdżoną, usta zacięte, oczy mroczne od troski.

– Chciałem pani poradzić, żeby znalazła pani prywatną firmę ochroniarską i załatwiła całodobową ochronę domu, kiedy już pani odbierze Melanie ze szpitala.

– Ochroniarza?

– Mniej więcej.

– Ale jeśli jej życie jest w niebezpieczeństwie, czy policja nie zapewni ochrony?

Pokręcił głową.

– Nie w tym przypadku. Nie było bezpośredniego zagrożenia, telefonów z pogróżkami, listów.

– Rink…

– Nie wiemy na pewno, że chciał zabić Melanie. Tylko podejrzewamy.

– Wszystko jedno…

– Gdyby stan i miasto nie cierpiały na wieczny kryzys budżetowy, gdyby policji nie obcięto funduszów, gdyby chronicznie nie brakowało ludzi, moglibyśmy nagiąć przepisy i wziąć pod nadzór pani dom. Ale w obecnej sytuacji nie mogę tego zatwierdzić. A jeśli zarządzę nadzór bez zgody mojego kapitana, wyśle mój tyłek do przetwórni odpadów mięsnych i skończę w puszkach z żarciem dla psów. On i ja nie bardzo się lubimy. Ale agencja ochrony, zawodowi ochroniarze… w niczym nie ustępują policji; oczywiście, gdyby nam nie brakowało ludzi… Może pani sobie pozwolić na ich wynajęcie chociaż na parę dni?

– Chyba tak. Nie wiem, ile coś takiego kosztuje, ale nie jestem biedna. Skoro pan uważa, że to tylko na parę dni…

– Mam przeczucie, że ta sprawa szybko się rozwikła. Te wszystkie zabójstwa, te ryzykowne posunięcia… świadczą wyraźnie, że coś ich naciska, że istnieje jakiś limit czasu. Nie mam zielonego pojęcia, co oni robili pani córeczce i dlaczego tak rozpaczliwie chcą ją odzyskać, ale wyczuwam, że ta sytuacja jest jak ogromna kula śnieżna, która stacza się po zboczu góry, pędzi jak pociąg ekspresowy, coraz większa i większa. Już teraz jest olbrzymia i zbliża się do podnóża góry. Kiedy wreszcie rąbnie w ziemię, rozpryśnie się na setki kawałków.

Jako psychiatra dziecięcy Laura była pewna siebie, nigdy nie miała wątpliwości co do sposobu postępowania z nowym pacjentem. Oczywiście nie wybierała kierunku terapii bez namysłu, ale kiedy już podjęła decyzję, bez wahania wprowadzała ją w życie. Odnosiła sukcesy w uzdrawianiu, w reperowaniu, w naprawianiu okaleczonej psychiki, a każde zwycięstwo wspomagało jej autorytet i wiarę w siebie, co prowadziło do dalszych sukcesów. Teraz jednak czuła się zagubiona. Krucha, bezbronna, bezradna. Nie doznawała tego uczucia od wielu lat, odkąd nauczyła się akceptować zniknięcie Melanie.

– Ja… – zaczęła -…ja nawet nie wiem, jak… jak się znajduje ochroniarza.

Haldane wyciągnął portfel, pogrzebał w nim, wyjął wizytówkę.

– Większość prywatnych detektywów, których pani wysłała za Dylanem przed laty, prawdopodobnie oferuje również usługi ochroniarskie. Nie wolno nam nikogo polecać. Ale wiem, że ci chłopcy są dobrzy i mają konkurencyjne ceny.

Wzięła wizytówkę, spojrzała na nią:


KALIFORNIA PALADYN, INC.

PRYWATNE DOCHODZENIA


Ochrona osobista

Na dole widniał numer telefonu. Laura włożyła wizytówkę do torebki.

– Dziękuję.

– Niech pani do nich zadzwoni przed wyjściem ze szpitala.

– Zadzwonię.

– Niech przyślą tutaj człowieka. Pojedzie za panią do domu. Czuła się odrętwiała.

– Dobrze.

Odwróciła się w stronę drzwi szpitala.

– Chwileczkę. – Podał jej drugą wizytówkę, własną. – Numer wydrukowany na środku to moja linia w centrali, ale tam mnie pani nie złapie. Chwilowo przeniesiono mnie do wydziału East Valley, więc zapisałem ten numer na odwrocie. Proszę do mnie dzwonić, jeśli coś pani przyjdzie do głowy, cokolwiek dotyczące przeszłości Dylana albo dawnych badań, które mogą mieć jakiś związek. Odwróciła wizytówkę.

– Tu są dwa numery.

– Na dole jest mój domowy numer, gdyby nie było mnie w biurze.

– Czy z biura nie przekażą wiadomości?

– Tak, ale nie będą się spieszyć. Gdyby pani chciała mnie szybko złapać, chcę to pani umożliwić.

– Zawsze pan tak rozdaje swój domowy numer? – Nie.

– Więc dlaczego?

– Bo najbardziej nienawidzę…

– Czego?

– Przestępstw tego rodzaju. Maltretowanie dzieci doprowadza mnie do wściekłości. Mdli mnie od tego. Krew się we mnie burzy.

– Wiem, co pan czuje – powiedziała.

– Taak, chyba pani wie.

12

Doktor Rafael Ybarra, naczelny pediatra w Valley Medical, spotkał się z Laurą w małym pokoiku obok dyżurki pielęgniarek, gdzie personel przychodził na kawę. Dwa automaty z napojami stały pod ścianą. Maszyna do lodu sapała, brzęczała i klekotała. Za plecami Laury cicho szumiała lodówka. Laura siedziała naprzeciwko Ybarry przy długim stole, na którym leżały sczytane magazyny i stały dwie popielniczki pełne niedopałków.

Pediatra – wysoki, szczupły, o orlich rysach – był ubrany nieskazitelnie, wręcz wymuskany. Jego starannie uczesane włosy przypominały lakierowaną perukę. Kołnierzyk koszuli miał sztywno wykrochmalony, krawat idealnie zawiązany, fartuch uszyty na miarę. Chodził tak, jakby bał się pobrudzić buty, siedział z wyprostowanymi ramionami i podniesioną głową, sztywny i formalny. Zmierzył wzrokiem okruchy i popiół z papierosów na stole, zmarszczył nos i trzymał ręce na kolanach.

Laura doszła do wniosku, że nie lubi tego człowieka.

Doktor Ybarra mówił szybko i autorytatywnie, ucinając słowa:

– Pod względem fizycznym pani córka jest w dobrym stanie, zadziwiająco dobrym, zważywszy na okoliczności. Ma trochę niedowagi, ale to nic poważnego. Prawe ramię jest posiniaczone od wielokrotnego wkłuwania kroplówki przez kogoś niezbyt wprawnego. Lekkie zapalenie cewki moczowej, prawdopodobnie od cewnika. Przepisałem na to odpowiedni środek. I taki jest zakres jej fizycznych niedomagań.

Laura kiwnęła głową.

– Wiem. Przyszłam ją zabrać do domu.

– Nie, nie. Odradzam to pani – sprzeciwił się Ybarra. – Po pierwsze, za trudno będzie opiekować się nią w domu.

– Ona nie jest właściwie chora?

– Nie, ale…

– Nie zanieczyszcza się?

– Nie, chodzi do toalety.

– Potrafi sama jeść?

– W pewnym sensie. Musi pani zacząć ją karmić, a dalej ona przejmuje inicjatywę. I musi pani pilnować jej przy jedzeniu, bo po kilku kęsach ona jakby zapomina, co robi, traci zainteresowanie. Musi pani ją ciągle nakłaniać do jedzenia. Ona potrzebuje też pomocy przy ubieraniu.

– Poradzę sobie z tym wszystkim.

– W dalszym ciągu wolałbym jej nie wypisywać.

– Ale wczoraj w nocy doktor Pantangello mówił…

Na wzmiankę o Pantangellu doktor Ybarra zmarszczył nos. W jego głosie wyraźnie zabrzmiał niesmak.

– Doktor Pantangello zakończył swój staż dopiero zeszłej jesieni i pracuje w tym szpitalu od miesiąca. Ja jestem naczelnym pediatrą i moim zdaniem pani córka powinna tutaj zostać.

– Jak długo?

– Jej zachowanie jest typowe dla ostrego stuporu katatonicznego… dość powszechnego w przypadkach długotrwałego uwięzienia i maltretowania. Należy ją tutaj zostawić w celu sporządzenia kompletnej oceny psychiatrycznej. Na tydzień… dziesięć dni.

– Nie.

– To będzie najlepsze dla dziecka – oznajmił tonem tak chłodnym i wyważonym, że aż trudno było uwierzyć, żeby naprawdę chciał jak najlepiej dla kogoś innego niż Rafael Ybarra.

Laura nie rozumiała, jakim cudem dzieci mogą ufać temu nadętemu doktorkowi.

– Jestem psychiatrą – oznajmiła. – Potrafię ocenić jej stan i zapewnić odpowiednią terapię w domu.

– Prowadzić terapię własnej córki? – Uniósł brwi. – Nie uważam tego za rozsądne.

– Mam inne zdanie. – Nie zamierzała tłumaczyć się przed tym człowiekiem.

– Tutaj, po zakończeniu oceny i ustaleniu sposobu leczenia, mamy odpowiednie wyposażenie do przeprowadzenia tej terapii. Pani w domu po prostu nie dysponuje właściwym sprzętem.

Laura zmarszczyła brwi.

– Sprzęt? Jaki sprzęt? O jakim właściwie leczeniu pan mówi?

– To zależy od decyzji doktora Gehagena z psychiatrii. Ale jeśli Melanie nadal pozostanie w tym stanie ostrej katatonii albo pogrąży się jeszcze bardziej, no cóż… barbiturany i terapia elektro wstrząsowa…

– Nic z tego – warknęła Laura, odepchnęła krzesło od stołu i wstała.

Ybarra zamrugał, zaskoczony jej wrogością.

– Narkotyki i elektrowstrząsy… właśnie tym ją torturował przeklęty ojciec przez ostatnie sześć lat.

– No, oczywiście nie zamierzamy stosować tych samych narkotyków ani takich samych wstrząsów elektrycznych, i nasze intencje różnią się od…

– Tak, pewnie, ale jak Melanie ma rozpoznać tę cholerną różnicę? Wiem, że w niektórych przypadkach barbiturany i nawet elektrowstrząsy przynoszą pożądane rezultaty, ale nie nadają się dla mojej córki. Ona musi odzyskać pewność siebie, poczucie własnej wartości. Musi uwolnić się od strachu i bólu. Potrzebuje stabilizacji. Potrzebuje… miłości.

Ybarra wzruszył ramionami.

– No, wypisanie ze szpitala nie zagrozi jej zdrowiu, więc w żaden sposób nie mogę pani powstrzymać przed zabraniem jej do domu.

– Właśnie – powiedziała Laura.

Po odjeździe furgonetki do kostnicy, kiedy technicy z wydziału badań naukowych przeczesywali parking wokół volvo, funkcjonariusz Kerry Burns podszedł do Dana Haldane’a.

– Był telefon z East Valley, wiadomość od kapitana Mondale’a.

– Aha, czcigodny i wspaniały kapitan.

– Chce zaraz pana widzieć.

– Tęskni za mną? – zagadnął Dan.

– Nie powiedział dlaczego.

– Założę się, że za mną tęskni.

– Pan i Mondale macie coś do siebie?

– Bynajmniej. Może Ross jest gejem, aleja jestem normalny.

– Wie pan, o co mi chodzi. On się panu jakoś naraził?

– To chyba oczywiste, no nie? – rzucił żartobliwie Dan.

– To chyba oczywiste, że psy nie lubią kotów.

– Powiedzmy, że gdybym się zapalił i gdyby Ross Mondale trzymał jedyne wiadro wody w promieniu dziesięciu mil, wolałbym na siebie napluć, żeby zgasić ogień.

– Jasna sprawa. Jedzie pan do East Valley?

– Przecież mnie wezwał, no nie?

– Ale czy pan pojedzie? Muszę oddzwonić i potwierdzić.

– No pewnie.

– Ma pan jechać natychmiast.

– No pewnie.

– Zadzwonię i potwierdzę, że pan już jedzie.

– Koniecznie – przytaknął Dan.

Kerry wrócił do wozu patrolowego, a Dan wsiadł do swojego nieoznakowanego wydziałowego sedana. Wyjechał ze szpitalnego parkingu, skręcił w zatłoczoną ulicę i ruszył do śródmieścia, w kierunku przeciwnym niż East Valley i Ross Mondale.

Przed rozmową z doktorem Ybarrą Laura zadzwoniła do agencji ochrony, którą polecił Dan Haldane. Zanim skończyła rozmowę, ubrała Melanie w dżinsy, niebieską kraciastą bluzkę i tenisówki oraz podpisała niezbędne formularze zwolnienia, agent z Kalifornia Paladyn już się zjawił.

Nazywał się Earl Benton i wyglądał jak wielki wieśniak, który jakimś cudem obudził się w niewłaściwym domu i musiał włożyć rzeczy z szafy bankiera. Jasnobrązowe włosy miał zaczesane gładko do tyłu na skroniach i modnie przycięte – przez stylistę, nie zwykłego fryzjera – ale nie wyglądało to najlepiej; naturalnie rozwichrzona czupryna bardziej pasowałaby do grubych, pospolitych rysów jego twarzy. Kark grubości siedemnastu cali wydawał się rozsadzać kołnierzyk koszuli od Yvesa St. Laurenta, a trzyczęściowy szary garnitur wyraźnie krępował ruchy potężnego ciała. Wielkim dłoniom o grubych palcach brakowało wdzięku, lecz paznokcie były starannie wymanikiurowane.

Laura odgadła na pierwszy rzut oka, że Earl był jednym z dziesiątków tysięcy ludzi, którzy co roku napływali do Los Angeles w nadziei na lepsze życie, i najwyraźniej osiągnął cel. Mógł awansować jeszcze wyżej, gdyby nabrał więcej ogłady i nauczył się nosić swoje wytworne stroje. Spodobał się jej. Miał sympatyczny, szeroki uśmiech i zachowywał się swobodnie, a jednocześnie był czujny, spostrzegawczy, inteligentny. Spotkała się z nim na korytarzu przed pokojem Melanie i kiedy już wyjaśniła te szczegóły, których nie podała przez telefon, powiedziała:

– Zakładam, że pan ma broń.

– O tak, psze pani.

– To dobrze.

– Zostanę z panią do północy – oznajmił Earl – a potem zmieni mnie kolega.

– Świetnie.

Chwilę później Laura wyprowadziła Melanie z pokoju. Earl nachylił się do małej.

– Jaka ładna z ciebie dziewczynka. Melanie nie odpowiedziała.

– Faktycznie – ciągnął – przypominasz mi moją siostrzyczkę Emmę.

Melanie spojrzała na niego szklanym wzrokiem.

Earl ujął wiotką dłoń dziewczynki, ginącą w jego ogromnych rękach, i dalej mówił do niej, jakby prowadził normalną towarzyską rozmowę:

– Emma jest dziewięć lat młodsza ode mnie, chodzi do pierwszej klasy liceum. Wyhodowała dwa nagrodzone cielątka, ta moja Emma. Ma kolekcję wstążek z odznaczeniami, chyba ze dwadzieścia, z rozmaitych konkursów, nawet z pokazów żywego inwentarza na trzech różnych okręgowych jarmarkach. Wiesz coś o cielakach? Lubisz zwierzęta? No, cielątka są naprawdę śliczne. Mają takie łagodne oczy. Założę się, że dobrze byś sobie z nimi radziła, całkiem jak Emma.

Widząc, jak Earl Benton traktuje Melanie, Laura polubiła go jeszcze bardziej.

– No więc, Melanie – podjął – o nic się nie martw, okay? Jestem twoim przyjacielem, a dopóki Earl jest twoim przyjacielem, nikt na ciebie krzywo nie spojrzy.

Dziewczynka jakby nie zauważała jego obecności. Puścił jej dłoń i chude ramię opadło bezwładnie. Earl wstał, poruszył barkami, żeby wyprostować marynarkę, i spojrzał na Laurę.

– Mówi pani, że jej ojciec doprowadził ją do takiego stanu?

– Razem z innymi ludźmi.

– I on… niczyje? – Tak.

– Ale tych kilku innych jeszcze żyje? – Tak.

– Bardzo chciałbym któregoś spotkać. Chciałbym z nim pogadać. Tylko on i ja, sam na sam. Bardzo bym chciał – oświadczył Earl. W jego głosie pojawił się twardy ton, w oczach zimny błysk: rozgniewany, po raz pierwszy zaczął wyglądać niebezpiecznie.

Laurze również to się spodobało.

– No więc, psze pani… chyba powinienem mówić „pani doktor”… kiedy stąd wyjdziemy, ja pierwszy przejdę przez drzwi. Wiem, że to niedżentelmeńskie zachowanie, ale od tej pory, gdziekolwiek pójdziemy, będę panią wyprzedzał o kilka jardów, przeprowadzał zwiad, można powiedzieć.

– Z pewnością nikt nie zacznie do nas strzelać w biały dzień – zaprotestowała Laura.

– Może nie. Ale ja idę pierwszy.

– Zgoda.

– Kiedy każę pani coś zrobić, proszę to zrobić natychmiast, bez zadawania pytań. Zrozumiano?

Kiwnęła głową.

– Może nie wrzasnę na panią – ciągnął. – Może zwykłym tonem powiem „padnij” albo „uciekaj”… jakbym rozmawiał o pogodzie, więc musi pani zachować czujność.

– Rozumiem.

– Doskonale. Na pewno wszystko pójdzie gładko. A więc czy panie gotowe, żeby wrócić do domu?

Ruszyli w stronę windy, która miała ich zwieźć do westybulu.

Przez ostatnie sześć lat Laura co najmniej tysiąc razy marzyła o cudownym dniu, kiedy Melanie wróci do domu. Wyobrażała sobie ten dzień jako najszczęśliwszy w jej życiu. Nigdy nie myślała, że to będzie tak wyglądało.

13

W centrali Dan Haldane odebrał dwa foldery od urzędnika z archiwów i zaniósł je do jednego z małych stolików pod ścianą.

Nazwisko na pierwszej teczce brzmiało: Ernest Andrew Cooper. Na podstawie odcisków palców zidentyfikowano go jako ofiarę NN, którą znaleziono poprzedniej nocy razem z Dylanem McCaffreyem i Wilhelmem Hoffritzem w domu w Studio City.

Cooper miał trzydzieści siedem lat, pięć stóp jedenaście cali wzrostu i ważył sto sześćdziesiąt funtów. W teczce były policyjne zdjęcia, dotyczące aresztowania za prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym, ale nie przydały się Danowi, ponieważ twarz ofiary została stłuczona na bezkształtną krwawą miazgę. Musiał polegać na odciskach palców.

Cooper mieszkał w Hancock Park, na ulicy milionerów i multimilionerów. Był prezesem rady nadzorczej i głównym udziałowcem Cooper Softech, prosperującej komputerowej firmy software’owej. Aresztowano go trzy razy w granicach Los Angeles, zawsze za jazdę po pijanemu, i w dodatku przy wszystkich trzech okazjach nie miał prawa jazdy. Za każdym razem opierał się aresztowaniu, występował do sądu, otrzymywał wyrok skazujący i musiał zapłacić grzywnę, ale nie siedział w więzieniu. We wszystkich trzech przypadkach oficer aresztujący zanotował, że Cooper uważał za niemoralne – oraz pogwałcenie jego konstytucyjnych praw – żeby rząd wymagał od obywatela noszenia przy sobie jakiegokolwiek dowodu tożsamości, nawet prawa jazdy. Drugi policjant napisał również: „…pan Cooper poinformował tego oficera, że on (Cooper) należy do organizacji Teraz Wolność, która rzuci wszystkie rządy na kolana, i że rzeczona organizacja wykorzysta fakt jego aresztowania jako test na podważenie określonych przepisów, a ten oficer jest nieświadomym narzędziem sił totalitarnych. Następnie zwymiotował i stracił przytomność”.

Uśmiechając się przy ostatnim wierszu, Dan zamknął teczkę. Spojrzał na nazwisko na drugim folderze – Edward Philip Rink – zaciekawiony, co policja ma na tego faceta.

Najpierw zaniósł obie teczki do najbliższego z trzech komputerowych terminali i usiadł przed monitorem. Włączył terminal, wstukał swój kod dostępu i zapytał o profil Teraz Wolność.

Po krótkiej pauzie informacje zaczęły pojawiać się na ekranie.

Teraz Wolność


***

Komitet polityczny zarejestrowany w federalnej komisji wyborczej i w Urzędzie Skarbowym.


***

Uwaga:

Teraz Wolność jest legalną organizacją obywateli, wykorzystujących swoje prawa konstytucyjne. Ta organizacja nie jest przedmiotem dochodzenia żadnego policyjnego wydziału śledczego ani nie powinna być przedmiotem takiego dochodzenia, dopóki zajmuje się działalnością, do której została powołana i do której została uprawniona przez Federalną Komisję Wyborczą. Wszystkie informacje w tym pliku pochodzą z ogólnie dostępnych źródeł. Plik założono wyłącznie w celu zidentyfikowania legalnych politycznych organizacji oraz odróżnienia ich od grup wywrotowych. Istnienie tego pliku nie powinno sugerować żadnego specjalnego zainteresowania policji organizacją Teraz Wolność.

LAPD zebrała pokaźne cięgi od Unii Amerykańskich Swobód Obywatelskich i innych za tajną inwigilację grup politycznych, podejrzanych o uczestnictwo w niebezpiecznej działalności wywrotowej. Departament nadal posiadał pełne uprawnienia do inwigilowania organizacji terrorystycznych, lecz otrzymał zakaz infiltracji prawidłowo zarejestrowanych grup politycznych, dopóki nie dysponował dostatecznymi dowodami, żeby przekonać sędziego, że dana organizacja ma powiązania z innymi grupami osobników zamieszanych w działalność terrorystyczną.

Klauzula na początku pliku była znajoma i Dan nie fatygował się czytaniem. Nacisnął kursor, żeby przejść do kolejnych informacji.

Teraz Wolność – obecny zarząd

Przewodniczący: Ernest Andrew Cooper, Hancock Park

Skarbnik: Wilhelm Stephan Hoffritz, Westwood Sekretarz: Mary Katherine O’Hara, Burbank

Teraz Wolność została zarejestrowana w 1979 roku dla wspierania kandydatów o liberalnej orientacji, publicznie deklarujących zamiar działania na rzecz ostatecznego zniesienia wszelkich rządów poza minimalistycznymi oraz ostatecznego rozwiązania wszelkich partii politycznych.

Cooper i Hoffritz, przewodniczący i skarbnik, obaj już nie żyli. A Teraz Wolność została zarejestrowana w tym samym roku, kiedy Dylan McCaffrey znikł razem z córeczką, co mogło stanowić zbieg okoliczności, ale niekoniecznie.

W każdym razie interesujący zbieg okoliczności.

Dan potrzebował dwudziestu minut, żeby przejrzeć zawartość pliku i porobić notatki. Potem wyłączył terminal i otworzył papierową teczkę z aktami Neda Rinka.

Zawierała wiele dokumentów, które bynajmniej nie były nudne. Rink, martwy człowiek znaleziony w volvo dopiero dzisiaj rano, miał trzydzieści dziewięć lat. Ukończył Akademię Policyjną w Los Angeles, kiedy miał dwadzieścia jeden lat, cztery lata służył w siłach policyjnych i jednocześnie uczęszczał na wieczorowe kursy prawa kryminalnego. Dwukrotnie prowadzono przeciwko niemu wewnętrzne śledztwo w LAPD pod zarzutem brutalności, lecz z braku dowodów nie podjęto żadnych kroków. Zgłosił się do FBI, został przyjęty dzięki uchyleniu przepisu o wymaganym minimalnym wzroście, w ramach zastosowania praw przeciw dyskryminacji, i pracował dla Biura przez pięć lat. Dziewięć lat temu zwolniono go z FBI z nieznanych przyczyn, chociaż poszlaki wskazywały, że przekroczył swoje kompetencje i co najmniej przy kilku okazjach wykazał nadmierny zapał podczas przesłuchiwania podejrzanych.

Dan pomyślał, że zna ten typ. Niektórzy ludzie wybierali służbę w policji, ponieważ pragnęli pełnić użyteczną funkcję publiczną, niektórzy – ponieważ bohaterowie ich dzieciństwa byli policjantami, inni – ponieważ mieli ojców policjantów, a jeszcze inni – ponieważ ten zawód był stosunkowo bezpieczny i zapewniał wysoką emeryturę. Istniały setki powodów. Ludzi w rodzaju Rinka pociągała władza; podniecało ich wydawanie rozkazów, sprawowanie rządów, nie dlatego, że czerpali przyjemność z dobrego kierowania innymi, lecz ponieważ lubili narzucać innym swoją wolę i wzbudzać respekt.

Według akt sprzed ośmiu laty, po zwolnieniu z FBI Rink został aresztowany za napad i usiłowanie zabójstwa. Oskarżenie zredukowano do zwykłego napadu, żeby zapewnić wyrok skazujący, który uzyskano, i Rink odsiedział dziesięć miesięcy, zwolniony przedterminowo za dobre sprawowanie. Dwa lata później znowu go aresztowano jako podejrzanego o morderstwo. Dowody okazały się niewystarczające i oskarżenie wycofano. Od tamtej pory Rink nauczył się ostrożności. Władze miejscowe, stanowe i federalne uważały go za zawodowego zabójcę, pracującego dla przestępczego podziemia i każdego, kto zapłaci za jego usługi; pośrednie dowody przypisywały mu dziewięć morderstw w ciągu ostatnich pięciu lat – co pewnie stanowiło tylko wierzchołek góry lodowej – lecz żadna policyjna agencja nie zdobyła wystarczających dowodów, żeby postawić Rinka przed sądem.

Ale i tak ktoś wymierzył mu sprawiedliwość.

Nie policja ani sąd, tylko ktoś inny.

Haldane zamknął folder, położył go na teczce Coopera i wyciągnął z kieszeni garść najnowszych spisów. Przeglądał je przez kilka minut i tym razem coś wyskoczyło. Nazwisko: Mary O’Hara. Członek zarządu organizacji Teraz Wolność. Jej nazwisko i numer znajdowały się na bloczku obok telefonu w gabinecie Dylana McCaffreya.

Haldane odłożył spisy i siedział przez chwilę pogrążony w myślach. Boże, co za bałagan. Dwaj doktorzy psychologii, obaj dawniej z UCLA – martwi. Jeden biznesmen milioner i polityczny aktywista – martwy. Jeden były gliniarz, były agent FBI i prawdopodobnie płatny morderca – martwy. Dziwaczny szary pokój w zwykłym podmiejskim domu, gdzie jedna mała dziewczynka była – między innymi – torturowana elektrowstrząsami. Przez własnego ojca. Wielki Bóg Szmatławego Dziennikarstwa był łaskawy dla swoich wyznawców: prasa zakocha się w tej historii.

Dan zwrócił dwie teczki urzędnikowi z archiwów i pojechał windą do wydziału badań naukowych.

14

Jak tylko weszli do domu, Earl Benton obszedł wszystkie pokoje i sprawdził, czy drzwi i okna są pozamykane. Zaciągnął zasłony i rolety i poradził Laurze, żeby ona i Melanie trzymały się z dala od okien.

Wybrawszy kilka czasopism ze stosu publikacji leżących na mosiężnej tacy w gabinecie Laury, Earl przysunął krzesło do jednego z frontowych okien w pokoju dziennym, skąd miał widok na chodnik i jezdnię.

– Może wygląda, jakbym się lenił, ale proszę się nie martwić. Nic w tych magazynach nie rozproszy mojej uwagi.

– Ja się nie martwię.

– Moja praca to głównie siedzenie i czekanie. Facet zwariuje, jeśli nie ma gazety albo pisma.

– Rozumiem – zapewniła go.

Pieprzówka, cętkowana kocica, bardziej zainteresowała się Earlem niż Melanie. Przez pewien czas krążyła czujnie wokół niego, obserwowała go, węszyła u jego stóp. Wreszcie wlazła mu na kolana i zażądała pieszczot.

– Ładna kicia – powiedział, drapiąc Pieprzówkę za uszami. Kotka rozłożyła się wygodnie, z rozkosznie zadowoloną miną.

– Ona zwykle nie idzie tak szybko do obcych – odparła Laura.

Earl wyszczerzył zęby.

– Zawsze miałem podejście do zwierząt.

Chociaż to było niemądre, reakcja kotki podniosła Laurę na duchu i jeszcze bardziej zwiększyła jej sympatię do Earla Bentona. Teraz ufała mu kompletnie.

Co to znaczy? – zapytała samą siebie. Czy już mu nie zaufałam? Czy podświadomie miałam wobec niego wątpliwości?

Został wynajęty, żeby chronić ją i Melanie, i to właśnie będzie robił. Nie miała powodu podejrzewać, że był związany z ludźmi, którzy chcieli zabić Melanie – albo z tymi, którzy woleli zamknąć ją żywcem w następnym szarym pokoju.

Lecz właśnie takie podejrzenie tkwiło głęboko w podświadomości Laury.

Powinna bronić się przed paranoją. Nie znała swoich wrogów: wrogów bez twarzy. Dlatego skłonna była podejrzewać wszystkich, tworzyć zawikłane teorie spisku, który zatacza coraz szersze kręgi, aż wreszcie obejmie wszystkich ludzi na świecie prócz niej samej i Melanie.

Zaparzyła kawę dla siebie i Earla, a potem przygotowała gorącą czekoladę dla Melanie i zaniosła do gabinetu, gdzie czekała dziewczynka. Laura załatwiła sobie bezterminowe zwolnienie ze Świętego Marka i poprosiła kolegę, żeby przejął jej prywatnych pacjentów przynajmniej na następny tydzień. Zamierzała rozpocząć terapię z Melanie natychmiast, jeszcze tego samego popołudnia, ale nie chciała prowadzić sesji w jednym pokoju z Earlem, żeby ich nie rozpraszał.

Gabinet był mały, lecz wygodny. Dwie ściany od sufitu do podłogi zakrywały regały, wypełnione eklektyczną kolekcją książek w twardych oprawach, od egzotycznych tomów z dziedziny specjalistycznej psychologii po popularne powieści. Na pozostałych ścianach, obitych beżowym welurem, wisiały dwie ryciny Delacroix. Stało tam ciemne sosnowe biurko z wyściełanym krzesłem, bujany fotel i szmaragdowozielona sofa z mnóstwem poduszek. Miękkie bursztynowe światło padało z dwóch mosiężnych lamp Stiffela stojących na dopasowanych bocznych stolikach; Earl zaciągnął szmaragdowozielone kotary.

Melanie siedziała na sofie, wpatrując się we własne dłonie, odwrócone wnętrzem do góry.

– Melanie.

Dziewczynka nie okazała, że zdaje sobie sprawę z obecności matki.

– Skarbie, przyniosłam ci gorącej czekolady.

Kiedy dziewczynka nadal nie reagowała, Laura usiadła obok niej. Trzymając kubek w jednej dłoni, drugą ręką ujęła podbródek Melanie, przechyliła jej głowę i spojrzała w oczy.

Nadal były przerażająco puste i Laura nie zdołała nawiązać z nimi kontaktu, przykuć ich uwagi.

– Wypij to, Melanie – powiedziała. – To dobre, smaczne. Będzie ci smakowało. Wiem, że będzie ci smakowało.

Przyłożyła brzeg kubka do ust dziewczynki i cierpliwie nakłoniła córkę, żeby wypiła łyk czekolady. Trochę pociekło po policzku Melanie i Laura zebrała krople papierową serwetką, zanim kapnęły na sofę. Po dalszych zachętach dziewczynka zaczęła pić mniej niezdarnie. Wreszcie jej chude rączki uniosły się i objęły kubek dostatecznie mocno, żeby Laura mogła go puścić. Trzymając kubek samodzielnie, Melanie wypiła resztkę gorącej czekolady szybko i łapczywie. Kiedy skończyła, oblizała wargi. W jej oczach na mgnienie zabłysło życie, płomyk świadomości; i na sekundę, nie dłużej niż na sekundę, jej oczy napotkały spojrzenie matki, nie patrzyły przez Laurę jak przedtem, ale na nią. Ta cenna chwila bliskości zelektryzowała Laurę. Niestety Melanie natychmiast wycofała się z powrotem do sekretnego wewnętrznego świata, jej oczy znowu się zaszkliły. Teraz jednak Laura wiedziała, że dziecko może powrócić ze swego dobrowolnego wygnania; zatem istniała szansa, chociaż niewielka, że można ją sprowadzić nie na jedną sekundę, lecz na stałe.

Wyjęła pusty kubek z dłoni Melanie i odstawiła na boczny stolik. Potem usiadła przodem do dziewczynki, wzięła ją za ręce i powiedziała:

– Skarbie, minęło tyle czasu, a ty byłaś taka mała, kiedy ostatni raz cię widziałam… może nie wiesz, kim jestem. Jestem twoją matką, Melanie.

Dziewczynka nie odpowiedziała.

Laura mówiła cicho, łagodnie, tłumacząc wszystko krok po kroku, ponieważ miała pewność, że przynajmniej na poziomie podświadomości Melanie ją rozumie.

– Wydałam cię na ten świat, ponieważ pragnęłam cię bardziej niż czegokolwiek innego. Byłaś takim ślicznym dzieckiem, takim kochanym, nigdy żadnych kłopotów. Nauczyłaś się chodzić i mówić szybciej, niż się spodziewałam, i taka byłam z ciebie dumna. Taka dumna. Potem cię porwano i chciałam tylko, żebyś wróciła. Żeby znowu cię przytulić i kochać. A teraz, maleńka, najważniejsze, żebyś wyzdrowiała, żebyś wyszła z tej dziury, w której się chowasz. I ja cię wyleczę, skarbie. Pomogę ci wyjść z tej dziury. Pomogę ci wyzdrowieć.

Dziewczynka nie odpowiedziała. Wyraz jej zielonych oczu świadczył, że przebywała gdzieś daleko.

Laura przyciągnęła córkę na kolana, objęła ją, przytuliła. Przez chwilę po prostu tak siedziały, dając sobie bliskość, dając sobie czas, ponieważ musiały stworzyć więź uczuciową, żeby terapia miała jakieś szansę.

Po kilku minutach Laura zaczęła mruczeć kołysankę, potem nucić słowa niemal szeptem. Pogładziła czoło córeczki, odgarnęła jej włosy z twarzy. Oczy Melanie pozostały odległe i szkliste, ale po chwili dziewczynka podniosła rękę i włożyła kciuk do ust. Jakby była małym dzieckiem. Jak wtedy, kiedy miała trzy lata.

Łzy napłynęły do oczu Laury. Głos jej zadrżał, ale dalej śpiewała cichutko i przeczesywała palcami jedwabiste włosy córeczki. Potem przypomniała sobie, jak usilnie próbowała przed sześciu laty odzwyczaić Melanie od ssania kciuka, i rozbawiło ją, że teraz ten widok tak ją ucieszył i wzruszył. Nagle płakała i śmiała się jednocześnie, i na pewno wyglądała głupio, ale czuła się cudownie.

Naprawdę poczuła się tak dobrze, ssanie kciuka przez córkę i przelotny kontakt wzrokowy po wypiciu gorącej czekolady dodały jej tyle otuchy, że postanowiła spróbować hipnozy już dzisiaj, zamiast czekać do jutra, jak planowała. Melanie, przytomna, lecz pogrążona w połowicznej katatonii, wycofała się głęboko w świat fantazji i nie chciała wyjść z bezpiecznej kryjówki swojego umysłu. Pod hipnozą będzie bardziej ustępliwa, bardziej podatna na sugestię, i może przynajmniej częściowo pozwoli się sprowadzić z powrotem do rzeczywistości.

Hipnotyzowanie kogoś w tym stanie powinno być znacznie łatwiejsze niż zahipnotyzowanie całkiem świadomej osoby – albo wręcz niemożliwe. Laura dalej śpiewała cicho kołysankę i zaczęła masować skronie dziewczynki, wykonując okrężne ruchy koniuszkami palców, naciskając lekko. Kiedy powieki dziecka zatrzepotały, Laura przerwała masaż i powiedziała szeptem:

– Spokojnie, maleńka. Teraz zaśnij, kochanie, śpij, o tak, chcę, żebyś zasnęła, odpręż się… zapadasz w głęboki naturalny sen… jak piórko, które opada coraz niżej w ciepłym, nieruchomym powietrzu… opadasz w dół, w dół… śpisz… ale wciąż słyszysz mój głos… w dół, w dół, wirujesz leniwie jak opadające piórko… w dół, w sen… ale mój głos popłynie za tobą w sen… w dół… w dół… będziesz mnie słuchała i odpowiesz na wszystkie pytania, które ci zadam… śpij, ale słuchaj i bądź posłuszna. Słuchaj i odpowiadaj.

Masowała jeszcze delikatniej, poruszała palcami coraz wolniej, aż wreszcie oczy dziewczynki zamknęły się i zaczęła oddychać miarowo, jak w głębokim śnie.

Pieprzówka wśliznęła się przez uchylone drzwi i popatrzyła na nie z wyraźną ciekawością. Potem przemaszerowała przez pokój, wskoczyła na bujany fotel i zwinęła się w kłębek.

Wciąż trzymając córkę na kolanach, Laura powiedziała:

– Teraz opadłaś na sam dół, zasnęłaś głęboko. Ale słyszysz mnie i odpowiesz, kiedy zadam ci pytanie.

Usta dziewczynki zwiotczały, wargi były lekko rozchylone.

– Słyszysz mnie, Melanie? Dziewczynka nie odpowiedziała.

– Melanie, słyszysz mnie?

Dziewczynka westchnęła lekko, niemal niedosłyszalnie.

– Ach…

Po raz pierwszy wydała jakiś dźwięk, odkąd Laura zobaczyła ją w szpitalu poprzedniej nocy.

– Jak masz na imię? Dziewczynka zmarszczyła czoło.

– Me…

Cętkowany kot podniósł głowę.

– Melanie? Czy tak masz na imię? Melanie?

– Me… me. Pieprzówka nadstawiła uszu.

Laura postanowiła przejść do następnego pytania.

– Czy wiesz, kim jestem, Melanie? Pogrążone we śnie dziecko oblizało wargi.

– Me… me… to… och… to…

Drgnęła i zaczęła unosić jedną rękę, jakby chciała coś odepchnąć.

– Spokojnie – powiedziała Laura. – Odpręż się. Spokój. Odpręż się i śpij. Jesteś bezpieczna. Jesteś bezpieczna ze mną.

Dziewczynka opuściła rękę. Westchnęła.; Kiedy bruzdy na jej twarzy trochę się wygładziły, Laura powtórzyła pytanie:

– Czy wiesz, kim jestem?

Melanie wydała nieartykułowany, skamlący dźwięk.

– Czy wiesz, kim jestem, Melanie?

Twarz dziecka ponownie ściągnęła się z wysiłku lub strachu, usta wymamrotały:

– Umm… uch… uch – uch – uch… to… to… Laura spróbowała innej taktyki.

– Czego się boisz, Melanie?

– To… to… tam…

Teraz w jej głosie brzmiał strach, porysował bladą skórę jej twarzy.

– Co widzisz? – zapytała Laura. – Czego się boisz, skarbie? Co widzisz?

– Te… tam… te…

Pieprzówka przechyliła łepek i wygięła grzbiet. Z widocznym napięciem kotka czujnie obserwowała dziewczynkę.

Powietrze było nienaturalnie ciężkie i nieruchome.

Chociaż to było niemożliwe, cienie w kątach pokoju wydawały się większe i ciemniejsze niż przed chwilą.

– To… tam… nie, nie, nie, nie.

Laura położyła uspokajającą dłoń na zmarszczonym czole córki i czekała cierpliwie, kiedy dziewczynka usiłowała coś powiedzieć. Ogarnęło ją dziwne, niepokojące uczucie, zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie jak żywa istota.

– Gdzie jesteś, Melanie?

– Nie…

– Czy jesteś w szarym pokoju?

Dziewczynka głośno zgrzytnęła zębami, zacisnęła powieki, mocno zwarła pięści, jakby broniła się przed czymś bardzo silnym. Laura zamierzała cofnąć ją w czasie, przenieść ją do szarego pokoju w tamtym domu w Studio City, ale Melanie najwyraźniej wróciła tam sama bez żadnej zachęty, gdy tylko została zahipnotyzowana. To nie miało sensu: Laura nigdy nie słyszała o spontanicznej regresji hipnotycznej. Pacjentem trzeba zawsze kierować, namawiać do powrotu na miejsce traumy.

– Gdzie jesteś, Melanie?

– N – n – nie… te… nie!

– Spokojnie. Cicho. Czego się boisz?

– Proszę… nie…

– Uspokój się, skarbie. Co widzisz? Powiedz mi, maleńka. Powiedz mamie, co widzisz. Zbiornik, komorę deprywacyjną? Nikt nie każe ci tam wrócić, kochanie.

Ale nie tego lękała się dziewczynka. Słowa Laury wcale jej nie uspokoiły.

– Te… te…

– Krzesło terapii awersyjnej? Elektryczne krzesło? Nigdy już na nim nie usiądziesz.

Coś innego przerażało dziewczynkę. Zadygotała i wyprężyła się w ramionach Laury, jakby chciała się wyrwać, uciekać.

– Kochanie, ze mną jesteś bezpieczna – zapewniała Laura, przytulając córkę mocniej. – To cię nie skrzywdzi.

– Otwiera… otwiera się… nie… one… otwarte…

– Spokojnie – powtórzyła Laura. Kiedy zimny dreszcz wędrujący po jej plecach dotarł do karku, doznała przeczucia, że za chwilę stanie się coś straszliwie ważnego.

15

Porucznika Feliksa Porteau z wydziału badań naukowych nazywano za plecami „Poirot”, jak nadętego belgijskiego detektywa z powieści Agathy Christie. Dan nie miał wątpliwości, że Porteau wolał się uważać za Sherlocka Holmesa, pomimo pokaźnego brzuszka, krótkich nóg, zgarbionych ramion, twarzy świętego Mikołaja i błyszczącej łysiny. Dla podtrzymania upragnionego wizerunku

Porteau prawie nigdy nie rozstawał się z fajką o wygiętym cybuchu, w której palił aromatyczną mieszankę grubo ciętego tytoniu.

Fajka nie paliła się, kiedy Dan wszedł do gabinetu Porteau, ale przedstawiciel wydziału chwycił ją z popielniczki i wskazał nią krzesło.

– Siadaj, Danielu, siadaj. Oczywiście spodziewałem się ciebie. Zakładam, że przyszedłeś zapytać, czego się dowiedziałem w sprawie Studio City.

– Zadziwiająca spostrzegawczość, Feliksie. Porteau odchylił się do tyłu w fotelu.

– Wyjątkowa sprawa. Naturalnie upłynie parę dni, zanim otrzymam wszystkie wyniki z mojego laboratorium. – Feliks zawsze mówił: „moje laboratorium”, jakby nie kierował wydziałem badawczym policji w wielkim mieście, tylko samotnie prowadził eksperymenty w jednym pokoju prywatnego mieszkania na Baker Street. – Jednakże mogę przedstawić ci kilka wstępnych wniosków, jeśli sobie życzysz.

– Jesteś bardzo uprzejmy.

Porteau przygryzł ustnik fajki, rzucił Danowi chytre spojrzenie i uśmiechnął się.

– Kpisz sobie ze mnie, Danielu.

– Nigdy.

– Owszem. Kpisz ze wszystkich.

– Robisz ze mnie przemądrzałego gnojka.

– Bo jesteś przemądrzałym gnojkiem.

– Wielkie dzięki.

– Ale miłym, dowcipnym, inteligentnym, uroczym gnojkiem… a to wielka różnica.

– Teraz robisz ze mnie Cary Granta.

– Czy tak siebie widzisz?

Dan zastanowił się nad pytaniem.

– No, może w tej chwili połowa Cary Granta i połowa Kojota.

– Kogo?

– Kojota z kreskówek ze Strusiem Pędziwiatrem.

– Aha. Dlaczego?

– Mam wrażenie, że ogromny głaz właśnie stoczył się ze skały nad moją głową i spada prosto na mnie, i zaraz zostanę rozpłaszczony jak naleśnik.

– Ten głaz to ta sprawa?

– Właśnie. Są jakieś odciski palców, które nam pomogą?

Porteau otworzył szufladę biurka i wyjął kapciuch z tytoniem. Zaczął nabijać fajkę.

– Liczne odciski należące do trzech ofiar. W całym domu. Inne należące do małej dziewczynki… chociaż tylko w przerobionym garażu.

– W laboratorium.

– W szarym pokoju, jak to nazwał jeden z moich ludzi.

– Więc trzymano ją stale w tym pokoju?

– Z pewnością to najbardziej logiczny wniosek. Mamy kilka częściowych z łazienki w holu, które mogą należeć do niej, ale z żadnego innego miejsca w domu.

– I nic więcej? Żadnych odcisków, które mogły należeć do zabójców?

– Och, oczywiście znaleźliśmy dużo innych odcisków, głównie częściowych. Przepuszczamy je przez nowy przyspieszony komputerowy program porównawczy, żeby je dopasować do odcisków znanych przestępców, ale jak dotąd nie dopisało nam szczęście. I wątpię, żeby dopisało. – Przerwał, skończył ubijać tytoń w pojemnej główce fajki i sięgnął do kieszeni po zapałki. – W trakcie twojej kariery, Danielu, ile razy zdarzyło się, że morderca zostawił na miejscu zbrodni wyraźne, nierozmazane i łatwe do identyfikacji odciski palców?

– Dwa razy – odparł Dan. – W ciągu czternastu lat. Więc odciski nie pomogą. A co mamy?

Porteau zapalił fajkę, wydmuchnął słodkawy dym i machaniem zgasił zapałkę.

– Nie znaleziono żadnej broni…

– Jedna z ofiar miała pogrzebacz. Porteau przytaknął.

– Pan Cooper widocznie zamierzał go użyć do obrony. Ale nikogo nie uderzył. Krew na pogrzebaczu należała wyłącznie do Coopera, tylko kilka kropli, część naturalnego układu rozprysków, które pokrywały ściany i podłogę wokół ciała.

– Więc Cooper ani razu nie walnął napastnika i sam też nie zainkasował żadnych ciosów pogrzebaczem.

– Właśnie.

– Czy ekipa odkurzania zebrała coś poza brudem?

– Wyniki są analizowane. Szczerze mówiąc, nie jestem optymistą.

Porteau zwykle był optymistą, kolejna holmesowska cecha, więc jego pesymizm w obecnej sprawie wyglądał dość niepokojąco.

– A brud spod paznokci ofiar? – zapytał Dan.

– Nic ciekawego. Ani skóry, ani włosów, ani krwi oprócz własnej pod paznokciami, co prawdopodobnie znaczy, że nie mieli szans podrapać napastników.

– Ale zabójcy musieli się zbliżyć. Przecież pobili tych ludzi na śmierć, Feliksie.

– Tak. Ale chociaż musieli się zbliżyć, chyba nie odnieśli żadnych obrażeń. Pobraliśmy liczne próbki krwi z każdej powierzchni w tych pokojach, ale wszystkie należały do ofiar.

Siedzieli w milczeniu.

Porteau wypuszczał kłęby wonnego dymu w powietrze nad swoją głową. Jego oczy przybrały nieobecny wyraz, kiedy rozważał materiał dowodowy w tej sprawie, i gdyby grywał na skrzypcach jak Sherlock Holmes, pewnie teraz sięgnąłby po instrument.

Wreszcie Dan powiedział:

– Zakładam, że widziałeś fotografie ciał.

– Tak. Potworne. Niewiarygodne. Co za furia.

– Czy nie wydaje ci się, że ta sprawa będzie naprawdę upiorna?

– Danielu, ja uważam wszystkie morderstwa za upiorne – odparł Porteau.

– Ale to wygląda bardziej upiornie niż zwykle.

– Bardziej upiornie niż zwykle – zgodził się Porteau z uśmiechem, jakby zadowolony z wyzwania.

– Dostaję gęsiej skórki.

– Uważaj na ten spadający głaz, panie Kojocie.

Dan zostawił porucznika z badań naukowych w aromatycznym obłoku dymu i zjechał windą na dół, tym razem do sutereny, gdzie mieścił się wydział patologii.

16

Wciąż pogrążona w hipnotycznym transie, dziewczynka zawołała:

– Nie!

– Melanie, skarbie, uspokój się, spokojnie, nikt ci nie zrobi krzywdy.

Dziewczynka odrzuciła głowę do tyłu, chwytała powietrze szybkimi, płytkimi haustami, świadczącymi o panice. Narastający jęk strachu i zgrozy uwiązł jej w gardle i wydobył się tylko jako cienkie, piskliwe „iiiiiiii”. Szarpnęła się i próbowała zejść z kolan matki. Laura przytrzymała ją.

– Przestań walczyć, Melanie. Odpręż się. Cicho. Spokojnie. Nagle dziewczynka zaatakowała niewidzialnego wroga, wymachując rękami. Niechcący uderzyła matkę w pierś, potem w twarz, dwa silne, dotkliwe ciosy.

Przez chwilę Laura czuła się oszołomiona. Cios w twarz był dostatecznie mocny, żeby wywołać mimowolne łzy bólu.

Melanie stoczyła się z kolan matki na podłogę i odpełzła od kanapy.

– Melanie, stój!

Pomimo sugestii posthipnotycznej, nakazującej córce słuchać rozkazów Laury, dziewczynka zignorowała matkę. Przeczołgała się obok bujanego fotela, wydając żałosne zwierzęce dźwięki czystego przerażenia.

Cętkowana kotka stanęła na fotelu i położyła uszy po sobie, sycząc złowrogo. Kiedy Melanie podczołgała się bliżej, Pieprzówka przeskoczyła przez dziewczynkę i błyskawicznie uciekła z gabinetu.

– Melanie, posłuchaj mnie. Dziewczynka zniknęła za biurkiem.

Z lewym policzkiem wciąż piekącym w miejscu, gdzie córka ją uderzyła, Laura również weszła za biurko. Melanie schowała się w pustej przestrzeni między szafkami. Laura nachyliła się i zajrzała do niej. Dziewczynka kuliła się z kolanami podciągniętymi pod brodę, obejmując nogi ramionami, wytrzeszczając oczy, które jak poprzednio nie widziały ani Laury, ani niczego w tym pokoju.

– Skarbie?

Chwytając oddech jak po długim biegu, Melanie wykrztusiła:

– Nie pozwól ich… otworzyć. Trzymaj je… zamknięte… mocno zamknięte.

Earl Benton wszedł w drzwi.

– Z wami okay?

Laura wyjrzała znad blatu biurka.

– Tak. Tylko… moja córka, ale nic jej nie będzie.

– Na pewno? Nie trzeba pomóc?

– Nie, nie. Muszę być z nią sama. Poradzę sobie. Z ociąganiem Earl wrócił do pokoju dziennego.

Laura ponownie zajrzała pod biurko. Melanie wciąż ciężko dyszała i zaczęła również gwałtownie dygotać. Strumienie łez spływały jej po policzkach.

– Wyjdź stamtąd, skarbie. Dziewczynka nie drgnęła.

– Melanie, masz mnie słuchać i robić, co ci każę. Wyjdź stamtąd natychmiast.

Zamiast usłuchać, dziewczynka próbowała wcisnąć się głębiej pod biurko, chociaż nie miała już miejsca.

Laura nigdy nie spotkała się z tak całkowitym buntem pacjenta podczas terapii hipnotycznej. Przyjrzała się dziewczynce i w końcu postanowiła, że na razie pozwoli jej zostać pod biurkiem, skoro tam Melanie czuje się przynajmniej odrobinę bezpieczniejsza.

– Kochanie, przed czym się chowasz? Brak odpowiedzi.

– Melanie, musisz mi powiedzieć… co takiego widzisz, co chcesz trzymać zamknięte?

– Nie pozwól ich otworzyć – poprosiła żałośnie dziewczynka, po raz pierwszy jakby reagując na głos Laury, chociaż wciąż skupiała wzrok na jakimś koszmarze z innego czasu i miejsca.

– Nie pozwól czego otworzyć? Powiedz mi, Melanie.

– Trzymaj je zamknięte! – krzyknęła dziewczynka, zacisnęła powieki i przygryzła wargę tak mocno, że popłynął mały strumyczek krwi.

Laura sięgnęła pod blat biurka i uspokajająco położyła rękę na ramieniu córki.

– Kochanie, o czym ty mówisz? Pomogę ci trzymać to zamknięte, jeśli tylko mi powiesz, co to jest.

– Te d – d – drzwi – wyjąkała dziewczynka.

– Jakie drzwi? – Drzwi!

– Drzwi do zbiornika?

– Otwierają się, otwierają się!

– Nie – zaprzeczyła ostro Laura. – Posłuchaj mnie. Musisz mnie słuchać i wierzyć w to, co mówię. Drzwi się nie otwierają. Są zamknięte. Mocno zamknięte. Popatrz na nie. Widzisz? Nawet się nie uchyliły, nie ma ani jednej szparki.

– Ani jednej szparki – powtórzyła dziewczynka i teraz nie ulegało już wątpliwości, że przynajmniej częściowo słyszy głos matki i reaguje, chociaż patrzyła przez Laurę na wylot i wciąż przebywała w jakiejś innej, stworzonej przez siebie rzeczywistości.

– Ani jednej szparki – potwierdziła Laura uszczęśliwiona, że przynajmniej odrobinę panuje nad sytuacją.

Dziewczynka trochę się uspokoiła. Drżała i twarz nadal miała ściągniętą ze strachu, ale już nie zagryzała wargi. Karmazynowa strużka krwi zasychała w krzywą linię na jej brodzie.

– Teraz, kochanie – powiedziała Laura – drzwi są zamknięte i pozostaną zamknięte, i nic po drugiej stronie ich nie otworzy, ponieważ założyłam na nie nowy zamek, ciężki zamek z zasuwą. Rozumiesz?

– Tak – powiedziała dziewczynka słabo, z powątpiewaniem.

– Popatrz na drzwi. Jest na nich wielki, błyszczący, nowy zamek. Widzisz ten nowy zamek?

– Tak – przytaknęła Melanie, tym razem z większym przekonaniem.

– Wielki mosiężny zamek. Ogromny. – Tak.

– Ogromny i mocny. Absolutnie nic na świecie nie zdoła wyłamać tego zamka.

– Nic – zgodziło się dziecko.

– Dobrze. Doskonale. A teraz… chociaż drzwi nie można otworzyć, chciałabym wiedzieć, co jest za tymi drzwiami.

Dziewczynka nie odpowiedziała.

– Kochanie? Pamiętaj o mocnym zamku. Jesteś teraz bezpieczna. Więc powiedz mi, co jest za tymi drzwiami.

Drobne, białe dłonie Melanie ciągnęły i klepały puste powietrze pod biurkiem, jakby usiłowały coś narysować.

– Co jest po drugiej stronie drzwi? – zapytała ponownie Laura.

Ręce poruszały się niezmordowanie. Dziewczynka wydała jęk rozczarowania.

– Powiedz mi, skarbie.

– Drzwi…

– Dokąd prowadzą te drzwi?

– Drzwi…

– Jaki pokój jest po drugiej stronie?

– Drzwi do…

– Dokąd?

– Drzwi… do… grudnia – powiedziała Melanie. Jej strach załamał się pod miażdżącym ciężarem wielu innych uczuć – żalu, rozpaczy, smutku, samotności, frustracji – wszystkich wyraźnie brzmiących w jej nieartykułowanych jękach i niepohamowanym płaczu. – Mamo? Mamo?

– Jestem tutaj, maleńka – powiedziała Laura zaskoczona, że córka ją woła.

– Mamo?

– Tutaj, kochanie. Chodź do mnie. Wyjdź stamtąd. Zapłakana dziewczynka nie wyszła, lecz ponownie zawołała:

– Mamo?

Widocznie myślała, że jest sama, daleko od kojących objęć Laury, chociaż w rzeczywistości dzieliło je zaledwie kilka cali.

– Och, mamo! Mamo!!!

Wpatrując się w mroczną przestrzeń pod biurkiem, słysząc szlochy i jęki córeczki, sięgając do niej, dotykając jej, Laura podzielała niektóre z uczuć Melanie, zwłaszcza żal i frustrację, ale wypełniała ją również ogromna ciekawość. Drzwi do grudnia?

– Mamusiu?

– Tutaj, jestem tutaj.

Były tak blisko siebie, lecz rozdzielone olbrzymią, tajemniczą przepaścią.

17

Luther Williams, młody czarny patolog, pracował w LAPD. Ubierał się jak duch Sammy Davisa, Jr. – barwne garnitury i za dużo biżuterii – ale był równie elokwentny i zabawny jak Thomas Sowell, czarny socjolog. Luther podziwiał Sowella oraz innych socjologów i ekonomistów z burżuazyjnego konserwatywnego odłamu społeczności czarnych intelektualistów i potrafił cytować obszerne ustępy z ich książek. Zbyt obszerne. Kilka razy robił Danowi wykłady na temat pragmatycznej polityki i wychwalał zalety ekonomiki wolnorynkowej jako mechanizmu wy dźwignięcia ubogich z biedy. Był takim doskonałym patologiem, wyczulonym na wszelkie drobne anomalie ważne w medycynie sądowej, że prawie opłacało się wysłuchiwać jego sztywnych politycznych wywodów w zamian za dostęp do informacji, które wydobywał ze sztywnych ciał. Prawie.

Luther siedział przy mikroskopie, badając próbkę tkanki, kiedy Dan wszedł do laboratorium wyłożonego zielonymi kafelkami. Patolog podniósł wzrok i wyszczerzył zęby, kiedy rozpoznał gościa.

– Danny, chłopie! Wykorzystałeś te bilety, które ci dałem? Przez chwilę Dan nie wiedział, o czym tamten mówi, ale zaraz sobie przypomniał. Luther kupił dwa bilety na debatę pomiędzy G. Gordonem Liddym a Timothym Learym, a potem coś mu wypadło. Natknął się na Dana w holu przed tygodniem i niemal przemocą wcisnął mu bilety. „To cię uświadomi”, oświadczył.

Teraz Dan przestępował z nogi na nogę.

– Mówiłem ci w zeszłym tygodniu, że pewnie nie dam rady. Prosiłem, żebyś dał bilety komuś innemu.

– Nie poszedłeś? – zapytał rozczarowany Luther.

– Nie miałem czasu.

– Danny, Danny, musisz znaleźć czas na te rzeczy. Toczy się walka, która ukształtuje nasze życie, walka pomiędzy zwolennikami wolności a jej przeciwnikami, cicha wojna pomiędzy miłującymi wolność libertarianami a nienawidzącymi wolności faszystami i lewakami.

Dan nie głosował – ani nawet nie rejestrował się w punktach wyborczych – od dwunastu lat. Niewiele go obchodziło, która partia czy frakcja ideologiczna jest przy władzy. Wcale nie uważał, że republikanie i demokraci, liberałowie i konserwatyści to same oszołomy; pewnie tacy byli, ale jemu właściwie to nie robiło różnicy i nie dlatego uparcie trwał w politycznym celibacie. Wierzył, że społeczeństwo jakoś się utrzyma bez względu na to, kto nim rządzi, i nie miał czasu na wysłuchiwanie nudnych politycznych argumentów.

Jego największą, najbardziej absorbującą pasją było morderstwo i właśnie dlatego nie miał czasu na politykę. Morderstwo i mordercy. Niektórzy ludzie zdolni byli do niewyobrażalnej brutalności, co go fascynowało. Nie ci zabójcy, którym ewidentnie brakowało piątej klepki. Nie ci, którzy zabijali w bezmyślnym napadzie szału lub wściekłości, na skutek wyraźnej prowokacji. Ale ci inni. Niektórzy mężowie zabijali własne żony bez żadnych skrupułów, po prostu dlatego, że im się znudziły. Niektóre matki zabijały własne dzieci tylko dlatego, że nie chciały dłużej ponosić odpowiedzialności za ich wychowanie, i nie odczuwały żalu ani skruchy. Cholera, niektórzy ludzie mogli zabić każdego z byle powodu, nawet z powodu takiego drobiazgu jak zajechanie drogi; nigdy nie znudzili Dana ci amoralni socjopaci i ich pokrętna psychika. Pragnął ich zrozumieć. Czy byli chorzy umysłowo albo opóźnieni? Czy tylko niektórzy ludzie zdolni byli popełnić morderstwo z zimną krwią, kiedy nie chodziło o samoobronę, czy też zabójcy stanowili odrębny gatunek? Jeżeli byli inni, jak wilki w społeczeństwie owiec, chciał wiedzieć, czym się różnili. Czego im brakowało? Dlaczego nie znali empatii ani współczucia?

Nie całkiem rozumiał własną intelektualną fascynację morderstwem. Nie miał zadatków na filozofa, myśliciela – przynajmniej nie myślał o sobie w tych kategoriach. Może każdy, kto pracował dzień po dniu w świecie przemocy, krwi i śmierci, z biegiem lat zaczynał filozofować. Może inne gliny od zabójstw też poświęcały wiele czasu na kontemplowanie mrocznych stron ludzkiej natury, może nie był jedyny; nie mógł tego wiedzieć; większość gliniarzy nie gadała o takich sprawach.

Oczywiście w jego przypadku potrzeba zrozumienia morderstwa i morderczego umysłu mogła wynikać z faktu, że jego brat i siostra zostali zamordowani. Mogła.

Teraz Luther Williams, cuchnący silnie alkoholem i słabo innymi chemikaliami używanymi w laboratorium patologii, uśmiechnął się do Dana i powiedział:

– Słuchaj, Danny, w przyszłym tygodniu jest naprawdę świetna debata pomiędzy…

Dan przerwał mu.

– Przepraszam, Luther, ale nie mam czasu na pogawędki. Potrzebuję kilku informacji, i to zaraz.

– Skąd ten pośpiech?

– Muszę się odlać.

– Danny, wiem, że polityka cię nudzi…

– Nie, wcale nie o to chodzi – zaprzeczył Dan z kamienną twarzą. – Naprawdę muszę się odlać.

Luther westchnął.

– Pewnego dnia totalitaryści przejmą władzę i wydadzą takie prawo, że nie będziesz mógł się odlać bez zezwolenia od Oficjalnego Federalnego Urynarnego Strażnika.

– Au.

– Wtedy przyjdziesz do mnie z pękającym pęcherzem i powiesz: „Luther, mój Boże, dlaczego nie ostrzegłeś mnie przed tymi ludźmi?”.

– Nie, nie, obiecuję, że odczołgam się gdzieś do kąta i będę siedział cicho, aż pęcherz mi pęknie. Obiecuję, przysięgam, że nie będę ci zawracał głowy.

– Właśnie, bo wolisz narazić się na pęknięcie pęcherza, niż usłyszeć moje: „A nie mówiłem?”.

Luther siedział przy laboratoryjnym stole na obrotowym stołku. Dan przyciągnął drugi stołek i usiadł naprzeciwko.

– Okay. Olśnij mnie błyskotliwą analizą naukową, doktorze Williams. Masz tutaj trzech specjalnych klientów z ostatniej nocy. McCaffrey, Hoffritz i Cooper.

– Wyznaczeni do autopsji dzisiaj wieczorem.

– Jeszcze ich nie zrobili?

– Mamy spore zaległości, Danny. Zabijają ich szybciej, niż nadążamy ich kroić.

– To wygląda na pogwałcenie reguł wolnego rynku – zauważył Dan.

– Hę?

– Podaż znacznie przewyższa popyt.

– Może nie? Chcesz zajrzeć do chłodni i zobaczyć te wszystkie stoły, gdzie musimy kłaść sztywniaków jednego na drugim?

– Nie, dziękuję, chociaż to z pewnością uroczy widok.

– Niedługo zaczniemy ich upychać w szafach razem z workami lodu.

– Przynajmniej widziałeś tych trzech, którzy mnie interesują?

– O tak.

– Możesz mi o nich coś powiedzieć?

– Nie żyją.

– Jak tylko totalitaryści przejmą władzę, w pierwszej kolejności załatwią wszystkich przemądrzałych czarnych patologów.

– Hej, przecież ciągle ci mówię – parsknął Luther.

– Zbadałeś rany tej trójki?

Ciemna twarz patologa jeszcze bardziej pociemniała.

– Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Każdy trup to jedna wielka rana, mnóstwo obrażeń, może setki. Jezu, co za masakra. Ale nie znajdziesz dwóch ciosów z taką samą konfiguracją. Również złamania w wielu miejscach, ale nie ma żadnego schematu urazów kości. Autopsja wykaże więcej, ale już na podstawie wstępnych oględzin powiedziałbym, że niektóre kości wydają się pęknięte, niektóre rozłupane, a inne… zmiażdżone. No więc żaden cholerny cios tępym narzędziem, użytym w charakterze maczugi, nie sproszkuje kości. Złamie albo roztrzaska, owszem, ale tylko od impetu uderzenia. Impet nie miażdży… chyba że chodzi o potężny impet, jak wtedy, kiedy samochód taranuje pieszego i przygważdża go do muru. Na ogół kości można zmiażdżyć tylko stosując nacisk, zgniatając, i mam na myśli duży nacisk.

– Więc czym ich pobito?

– Nie rozumiesz. Widzisz, kiedy kogoś walą tak mocno i tyle razy jak tych facetów, znajdujesz odwzorowanie kształtu narzędzia – kanciaste, zaokrąglone, chropowate, gładkie, cokolwiek. I możesz powiedzieć: „Tego gościa załatwili młotkiem z okrągłą główką średnicy jednego cala, z lekko ściętą krawędzią”. Albo łomem, obuchem siekiery, kantem książki czy kiełbasą salami. Ale po zbadaniu ran zwykle można określić narzędzie. Ale nie tym razem. Każda rana ma inny kształt. Jakby każde obrażenie spowodował inny przedmiot.

Dan pociągnął się za płatek lewego ucha.

– Pewnie należy wykluczyć możliwość, że zabójca wszedł do tamtego domu z pełną walizką tępych narzędzi, ponieważ lubi urozmaicenie. Nie wyobrażam sobie, żeby ofiara stała spokojnie, kiedy on zamienia młotek na łopatę, a łopatę na klucz francuski.

– Skłonny jestem przyznać ci rację. Chodzi o to, że… nie zauważyłem ani jednej rany, która wyglądała dokładnie jak cios młotkiem albo ślad po łomie czy kluczu francuskim. Każda kontuzja nie tylko różniła się od innych, ale miała wyjątkowy, dziwaczny kształt.

– Masz jakieś pomysły?

– No, gdyby to była stara powieść o Fu Manchu, powiedziałbym, że jakiś łajdak wynalazł zabójczą nową broń, dmuchawę sprężonego powietrza, które ma więcej siły niż Arnold Schwarzenegger wymachujący młotem kowalskim.

– Barwna teoria. Ale mało prawdopodobna.

– Czytałeś kiedyś Saksa Rohmera, te stare książki o Fu Manchu? Cholera, tam było mnóstwo egzotycznej broni i wyrafinowanych metod zabójstwa.

– To jest prawdziwe życie.

– Podobno.

– Prawdziwe życie to nie powieść Saksa Rohmera. Luther wzruszył ramionami.

– Nie jestem taki pewien. Oglądałeś ostatnio wiadomości?

– Potrzebuję czegoś więcej, Luther. Naprawdę potrzebuję pomocy w tej sprawie.

Patrzyli na siebie przez chwilę.

Potem Luther powiedział, tym razem bez śladu humoru: – Ale to tak wygląda, Danny. Jakby ich pobito na śmierć młotem zrobionym z powietrza.

18

Wywabiwszy Melanie spod biurka, Laura wyprowadziła ją ze stanu hipnozy. No, nie całkiem. Dziewczynka nie odzyskała pełnej świadomości. Raczej wyszła z hipnotycznego transu i powróciła do stanu połowicznej katatonii, w którym trwała, odkąd znalazła ją policja.

Laura żywiła niewielką nadzieję, że przerwanie hipnotycznego transu wyrwie córkę również z katatonii. Dziecko na chwilę naprawdę dostrzegło Laurę i położyło jedną dłoń na jej policzku, jakby nie mogło uwierzyć w obecność matki.

– Zostań ze mną, maleńka. Nie odpływaj. Zostań ze mną. Ale dziewczynka i tak odpłynęła. Chwila kontaktu była wzruszająca, lecz krótka, boleśnie krótka.

Sesja terapeutyczna wiele kosztowała dziewczynkę. Twarz jej zwiotczała z wyczerpania, oczy nabiegły krwią. Laura położyła Melanie do łóżka i dziewczynka zasnęła, kiedy tylko dotknęła głową poduszki.

Kiedy Laura weszła do pokoju dziennego, zobaczyła, że Earl Benton wstał z krzesła i zdjął marynarkę. Wyjął również rewolwer z kabury pod pachą i trzymał go w opuszczonej dłoni, nie jakby zaraz zamierzał go użyć, lecz jakby przewidywał, że wkrótce będzie potrzebował broni. Stał przy oszklonych drzwiach i wyglądał na zewnątrz, z zaniepokojonym wyrazem szerokiej twarzy.

– Earl? – zapytała niepewnie Laura. Zerknął na nią.

– Gdzie jest Melanie?

– Zasnęła.

Przeniósł spojrzenie z powrotem na ulicę.

– Lepiej niech pani z nią posiedzi.

Oddech uwiązł jej w gardle. Z trudem przełknęła ślinę.

– Co się stało?

– Może nic. Pół godziny temu przyjechała furgonetka z firmy telefonicznej i zaparkowała po drugiej stronie ulicy. Nikt nie wysiadł.

Stanęła obok niego przy oknie.

Szaroniebieska furgonetka z biało – błękitnymi napisami stała naprzeciwko domu, zaparkowana trochę pod górę, do polowy w słońcu i do połowy w cieniu żakarandy. Wyglądała jak wszystkie inne furgonetki telefoniczne: nie było w niej nic niezwykłego ani złowieszczego.

– Czemu dla pana wygląda podejrzanie? – zapytała Laura.

– Jak mówiłem, nie widziałem, żeby ktoś z niej wysiadał.

– Może monter uciął sobie drzemkę w czasie pracy.

– Wątpliwe. Towarzystwa telefoniczne są za dobrze zarządzane, żeby pozwolić na takie rzeczy. Poza tym to jakoś… śmierdzi. Mam takie przeczucie. Widywałem już takie sytuacje i moim zdaniem… jesteśmy śledzeni.

– Śledzeni? Przez kogo?

– Trudno powiedzieć. Ale furgonetka towarzystwa telefonicznego… no, federalni często tak pracują.

– Agenci federalni? – Aha.

Zdumiona, przeniosła wzrok z furgonetki na profil Earla. Najwyraźniej nie podzielał jej zaskoczenia.

– To znaczy FBI?

– Może. Albo Urząd Skarbowy, Biuro do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej. Może nawet wydział bezpieczeństwa Departamentu Obrony. To są różne rodzaje federalnych.

– Ale po co agenci federalni nas śledzą? Przecież jesteśmy ofiarami… w każdym razie potencjalnymi ofiarami, nie przestępcami.

– Nie powiedziałem, że to na pewno federalni. Mówiłem tylko, że oni często pracują w ten sposób.

Wpatrując się w Earla, który nie spuszczał wzroku z furgonetki, Laura uświadomiła sobie, że on się zmienił. Nie był już prostodusznym wiejskim chłopakiem z cienką warstewką ogłady zachodniego Los Angeles. Wyglądał twardziej, starzej niż na swoje dwadzieścia sześć lat, zachowywał się bardziej rzeczowo i profesjonalnie niż przedtem.

Zmieszana Laura powiedziała:

– No, skoro to agenci rządowi, nie musimy się niczym martwić.

– Nie musimy?

– To nie oni próbują zabić Melanie.

– Nie oni?

– Oczywiście, że nie oni. To nie rząd zabił mojego męża i tamtych dwóch – odparła coraz bardziej zmieszana.

– Skąd pani wie? – zapytał, wciąż wbijając spojrzenie w furgonetkę towarzystwa telefonicznego.

– Och, na litość boską…

– Pani mąż i jeden z tamtych zabitych… oni dawniej pracowali w UCLA.

– I co z tego?

– Otrzymywali granty. Na badania.

– Tak, oczywiście, ale…

– Niektóre granty, może nawet większość, pochodziły od rządu, prawda?

Laura nie fatygowała się odpowiedzią, ponieważ Earl wyraźnie znał już odpowiedź.

– Granty z Departamentu Obrony – oznajmił. Przytaknęła.

– I inne.

– Departament Obrony – podjął Earl – interesuje się modyfikacją behawioralną. Kontrolą umysłów. Najlepszy sposób na pokonanie wroga to opanować jego umysł, zrobić z niego przyjaciela, żeby nawet nie zorientował się w manipulacji. Prawdziwy przełom na tym polu może położyć kres wojnom, jakie znamy. Ale jeśli o to idzie, każda cholerna agencja rządowa zainteresuje się kontrolą umysłów.

– Skąd pan tyle wie o pracy Dylana? Nic panu nie mówiłam.

Zamiast odpowiedzi Earl rzucił:

– Może pani mąż i Hoffritz nadal pracowali dla rządu.

– Hoffritz został zdyskredytowany…

– Ale jeśli prowadził ważne badania, jeśli przynosiły rezultaty, nie przejmowaliby się, że go zdyskredytowano w środowisku akademickim. I tak by go wykorzystali.

Zerknął na nią ponownie i zobaczyła cynizm w jego oczach, a na twarzy wyraz znużenia, z którym wyglądał zupełnie inaczej niż wcześniej.

Nie przypominał już wiejskiego chłopca i Laura zastanowiła się, czy ten wizerunek prostaczka, zdobywającego ogładę i wyrafinowanie w nowym miejskim życiu, nie stanowił zwykłej pozy. Nagle nabrała przekonania, że Earl Benton, chociaż taki młody, nigdy nie był prostakiem.

A ona nie miała już pewności, że może mu zaufać.

Sytuacja gwałtownie się skomplikowała i pojawiło się tyle różnorodnych możliwości, że poczuła zawrót głowy.

– Rządowa konspiracja? Więc dlaczego mieliby zabijać Dylana i Hoffritza, skoro Dylan dla nich pracował?

Earl nawet się nie zawahał.

– Może nie oni dokonali zabójstwa. Zresztą to wysoce nieprawdopodobne. Ale może badania pani męża prowadziły do przełomowego odkrycia o zastosowaniach wojskowych i dlatego druga strona kazała go zlikwidować.

– Druga strona? Znowu obserwował ulicę.

– Obcy agenci.

– Związek Radziecki upadł. Może pan słyszał. Pisali w gazetach.

– Rosjanie ciągle tam są i wcale nie zmienili się w naszych najlepszych przyjaciół. No i są jeszcze Chiny, Iran, Irak i Libia. Na tym świecie nigdy nie brakuje wrogów. Zawsze jacyś szaleńcy pragną władzy.

– To obłęd – zaprotestowała.

– Dlaczego?

– Tajni agenci, szpiedzy, intrygi międzynarodowe… Zwykli ludzie nie mieszają się do takich spraw, chyba że w filmach.

– Właśnie o to chodzi. Pani mąż nie był zwykłym człowiekiem – wyjaśnił Earl. – Ani Hoffritz.

Nie mogła oderwać wzroku od tego mężczyzny, który na jej oczach przechodził tak głęboką metamorfozę – coraz starszy, coraz twardszy. Powtórzyła pytanie, na które poprzednio nie odpowiedział.

– Te wszystkie spekulacje… nie mógł pan tego wymyślić, jeśli pan nie znał zawodu mojego męża, jego osobowości, rodzaju wykonywanej pracy. Skąd pan tyle wie o Dylanie? Ja panu niczego nie mówiłam.

– Dan Haldane mi powiedział.

– Ten detektyw? Kiedy?

; – Kiedy do mnie zadzwonił. Tuż przed południem.

– Ale ja nawet nie zatrudniłam pańskiej firmy przed pierwszą.

– Dan powiedział, że dał pani naszą wizytówkę i że pani na pewno zadzwoni. Chciał, żebyśmy od samego początku orientowali się we wszystkich aspektach tej sprawy.

– Ale on mi nie mówił, że w to mogą być zamieszani agenci FBI albo Rosjanie, na litość boską.

– Nie wiedział, czy są zamieszani, pani doktor. Po prostu zorientował się, że te morderstwa mogą mieć szersze znaczenie, nie tylko lokalne. Nie rozmawiał o tym z panią, bo nie chciał pani niepotrzebnie martwić.

– Chryste.

Szalony, kuszący szept paranoi znowu wezbrał w jej umyśle. Poczuła się uwięziona w zagmatwanej sieci spisków.

– Lepiej niech pani zajrzy do Melanie – poradził Earl.

Na zewnątrz chevrolet sedan powoli przejechał ulicą. Zatrzymał się obok furgonetki telefonicznej, potem podjechał kawałek i zaparkował przed nią. Wysiedli dwaj mężczyźni.

– Nasi – oznajmił Earl.

– Agenci Paladyna?

– Aha. Niedawno zadzwoniłem do biura, kiedy doszedłem do wniosku, że furgonetka nas śledzi, i poprosiłem, żeby przysłali paru chłopaków, żeby to sprawdzili, bo nie chciałem wychodzić z domu i zostawiać was samych.

Dwaj mężczyźni, którzy wysiedli z chevroleta, podeszli z dwóch stron do furgonetki.

– Lepiej niech pani zajrzy do Melanie – powtórzył Earl.

– Z nią wszystko w porządku.

– Więc przynajmniej proszę odejść od okna.

– Dlaczego?

– Bo mnie płacą za ryzykowanie, ale pani nie. I uprzedziłem panią na początku, że musi pani mnie słuchać.

Laura odsunęła się od okna, ale nie całkiem. Chciała widzieć, co się dzieje przy furgonetce towarzystwa telefonicznego.

Jeden z agentów Paladyna wciąż stał przy drzwiach kierowcy. Drugi przeszedł do tyłu pojazdu.

– Jeżeli to agenci federalni, nie będzie żadnej strzelaniny – stwierdziła Laura. – Nawet jeśli chcą zabrać Melanie.

– Słusznie – zgodził się Earl. – Będziemy musieli ją oddać.

– Nie – zawołała ze strachem.

– Tak. Niestety nie będziemy mieli wyboru. Prawo jest po ich stronie. Ale przynajmniej będziemy wiedzieli, kto ją ma, i możemy o nią walczyć w sądzie. Ale jak mówiłem, może to nie są federalni.

– A jeśli to… ktoś inny? – zapytała, bo słowo „Rosjanie” nie przeszło jej przez gardło.

– Wtedy zrobi się nieprzyjemnie.

Jego wielka, silna dłoń mocno objęła rewolwer. Laura spojrzała w okno, pokryte smugami i plamami po niedawnym nocnym deszczu.

Popołudniowe słońce malowało ulicę odcieniami miedzi i brązu.

Mrużąc oczy zobaczyła, jak otwiera się jedna połowa tylnych drzwi furgonetki towarzystwa telefonicznego.

19

Dan wyszedł z wydziału patologii, ale zrobił tylko parę kroków, zanim zatrzymała go pewna myśl. Zawrócił, otworzył drzwi i zajrzał do gabinetu, gdzie Luther znowu podniósł wzrok znad mikroskopu.

– Myślałem, że musisz się odlać – powiedział patolog. – Nie było cię tylko dziesięć sekund.

– Odlałem się tutaj pod drzwiami – wyjaśnił Dan.

– Typowy detektyw od zabójstw.

– Słuchaj, Luther, jesteś libertarianinem?

– No tak, ale są różne rodzaje libertarian. Mamy konserwatywnych libertarian, anarchistycznych libertarian, no i podstawowych ortodoksyjnych libertarian. Mamy libertarian, którzy wierzą, że ludzie powinni…

– Luther, popatrz na mnie, to zobaczysz definicję słowa „nuda”.

– Więc po co pytasz…

– Chciałem tylko wiedzieć, czy słyszałeś kiedyś o libertariańskiej grupie pod nazwą Teraz Wolność.

– Nie przypominam sobie.

– To komitet polityczny.

– Nic mi nie mówi.

– Przecież ty aktywnie działasz w kręgach libertarian. Słyszałbyś o grupie Teraz Wolność, gdyby oni naprawdę ostro zamieszali, nie?

– Prawdopodobnie.

– Ernest Andrew Cooper.

– Jeden z trzech sztywniaków ze Studio City – odparł Luther.

– No. Słyszałeś o nim wcześniej?

– Nie.

– Na pewno? – Tak.

– Podobno był wielką szychą w kręgach libertarian.

– Gdzie?

– Tutaj, w L.A.

– No, tutaj nie był. Nigdy przedtem o nim nie słyszałem.

– Na pewno?

– Oczywiście. Dlaczego zachowujesz się jak policyjny kutas?

– Bo jestem policyjny kutas.

– Kutas jesteś na pewno – oświadczył Luther, szczerząc zęby. – Wszyscy w pracy tak mówią. Niektórzy używają innych słów, ale to zawsze znaczy „kutas”.

– Kutas, kutas, kutas… masz obsesję na punkcie tego słowa czy jak? Co z tobą, Luther? Czujesz się samotny, może potrzebujesz nowego chłopca?

Patolog roześmiał się serdecznie. Miał uśmiech budzący odruchową sympatię. Dan nie mógł zrozumieć, dlaczego taki pogodny, aktywny, energiczny, optymistyczny człowiek jak Luther Williams postanowił spędzić życie wśród trupów.

Doktor Irmatruda Gelkenshettle, kierowniczka wydziału psychologii w UCLA, miała narożny gabinet z mnóstwem okien i widokiem na kampus. Teraz, o czwartej czterdzieści pięć po południu, krótki zimowy dzień już zamierał w słabym pomarańczowym świetle, niczym ogień dogasający na palenisku. Na dworze cienie wydłużały się z każdą chwilą, a studenci pospiesznie kryli się przed wieczornym chłodem, który poprzedzał zapadającą ciemność.

Dan usiadł w nowoczesnym duńskim fotelu, a doktor Gełkenshettle obeszła biurko i zajęła fotel ze sprężynującym oparciem.

Była to niska, krępa kobieta po pięćdziesiątce. Stalowo – siwe włosy miała obcięte bez żadnego stylu i chociaż nigdy nie była piękna, jej wyrazistą twarz charakteryzowała łagodność. Ubrana była w błękitne spodnie i męską białą koszulę, z kieszeniami na piersiach i epoletami; miała podwinięte rękawy i nawet nosiła męski zegarek, zwykły, lecz niezawodny timex na rozciągliwej bransoletce. Promieniowała kompetencją, inteligencją i sprawnością.

Chociaż Dan zaledwie ją poznał, miał wrażenie, że znają doskonale, ponieważ jego ciotka Kay, siostra przybranej matki, która zrobiła karierę wojskową w WAC, bardzo przypominała tę kobietę. Doktor Gelkenshettle najwyraźniej wybierała ubrania ze względu na wygodę, wytrzymałość i cenę. Nie pogardzała tymi, którzy kierowali się modą; po prostu nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby uwzględnić modę, kiedy nadchodził czas na uzupełnienie garderoby. Zupełnie jak ciocia Kay. Nawet wiedział, dlaczego doktor Gelkenshettle nosi męski zegarek. Ciocia Kay również taki nosiła, ponieważ tarcza była większa niż w damskich zegarkach i łatwiej było odczytać cyfry.

Początkowo zaskoczył go jej wygląd. Nie tak wyobrażał sobie osobę kierującą wielkim uniwersyteckim wydziałem psychologii. Potem jednak zauważył, że w biblioteczce za biurkiem całą jedną półkę wypełniało ponad dwadzieścia tomów, noszących na grzbietach jej nazwisko.

– Doktor Gelkenshettle… Przerwała mu, podnosząc rękę.

– To nazwisko jest okropne. „Doktor Gelkenshettle” mówią do mnie wyłącznie studenci, ci spośród kolegów, których nie znoszę, mój mechanik – bo tych ludzi trzeba trzymać na dystans, inaczej policzą ci roczne pobory za dostrojenie radia – i obcy. Jesteśmy obcy albo prawie obcy, ale oboje jesteśmy zawodowcami, więc odrzućmy formalności. Mów mi Marge.

– Czy to twoje drugie imię?

– Niestety nie. Ale Irmatruda brzmi równie źle jak Gelkenshettle, a na drugie imię mam Heidi. Czyja wyglądam na Heidi?

Uśmiechnął się.

– Chyba nie.

– Masz cholerną rację, nie wyglądam. Moi rodzice byli kochani, ale nie mieli gustu do imion.

– Mam na imię Dan.

– Znacznie lepiej. Prosto. Rozsądnie. Każdy potrafi wymówić „Dan”. A więc chciałeś porozmawiać o Dylanie McCaffreyu i Willym Hoffritzu. Trudno uwierzyć, że nie żyją.

– Nie tak trudno, gdybyś zobaczyła ciała. Opowiedz mi najpierw o Dylanie. Co o nim myślałaś?

– Nie byłam kierowniczką wydziału, kiedy Dylan McCaffrey tutaj pracował. Awansowałam dopiero trochę ponad cztery lata temu.

– Ale wtedy tutaj uczyłaś, prowadziłaś własne badania. Pracowaliście na jednym fakultecie.

– Tak. Nie znałam go dobrze, ale wystarczająco, żeby wiedzieć, że nie chcę go poznać lepiej.

– Rozumiem, że był bardzo oddany swojej pracy. Jego żona… ona jest psychiatrą… nazwała go typem obsesyjno – kompulsywnym.

– Był świrem – oświadczyła Marge.

Dwaj nowi agenci Paladyna odeszli od podejrzanej furgonetki towarzystwa telefonicznego i ruszyli prosto do frontowych drzwi domu Laury. Earl Benton ich wpuścił.

Jeden był wysoki, drugi niski. Wysoki był chudy, z szarą twarzą. Niski był pulchny, z piegami na nosie i na obu policzkach. Nie chcieli usiąść ani napić się kawy. Earl zwracał się do niskiego „Flash”, po nazwisku lub przezwisku, Laura nie mogła odgadnąć.

Flash mówił za obu, podczas gdy wysoki stał obok niego z twarzą bez wyrazu.

– Wkurzyli się, żeśmy im spalili kamuflaż – oznajmił.

– Jeśli nie chcą się sypnąć, powinni być bardziej subtelni – stwierdził Earl.

– To samo im powiedziałem – przytaknął Flash.

– Kim oni są?

– Pokazali legitymacje FBI.

– Spisałeś ich nazwiska?

– Nazwiska i numery legitymacji.

– Czy legitymacje wyglądały na prawdziwe?

– Tak – potwierdził Flash.

– A ludzie? Według ciebie wyglądali na typki z Biura?

– Tak – przyznał Flash. – Odstawieni. Bardzo spoko, cicho mówią, uprzejmi nawet w gniewie, ale ta podskórna arogancja. Wiesz, jak to u nich.

– Wiem – mruknął Earl. Flash powiedział:

– Wracamy do biura, sprawdzimy ich, zobaczymy, czy FBI zatrudnia agentów o takich nazwiskach.

– Znajdziecie nazwiska, nawet jeśli ci goście się podszywają – ostrzegł Earl. – Musicie zdobyć fotografie prawdziwych agentów i sprawdzić, czy wyglądają jak tamci.

– Właśnie to zamierzamy zrobić – odparł Flash.

– Odezwijcie się do mnie jak najszybciej – powiedział Earl i dwaj mężczyźni ruszyli do drzwi.

– Zaczekajcie – odezwała się Laura.

Wszyscy spojrzeli na nią.

– Co oni wam powiedzieli? – zapytała. – Jaki podali powód obserwowania mojego domu?

– Biuro nie tłumaczy się ze swoich spraw, jeśli nie ma ochoty – wyjaśnił Earl.

– A ci goście nie mieli ochoty – dodał Flash. – Prędzej nas pocałują i poproszą do tańca, niż ujawnią powód obserwacji.

Wysoki kiwnął głową. Laura powiedziała:

– Gdyby przyjechali chronić Melanie i mnie, powiedzieliby nam, prawda? Więc to znaczy, że chcą ją znowu porwać.

– Niekoniecznie – sprzeciwił się Flash.

Earl włożył rewolwer z powrotem do kabury na ramieniu.

– Widzi pani, sytuacja może być równie niejasna i zagmatwana dla Biura, jak dla nas. Na przykład załóżmy, że pani mąż pracował nad ważnym projektem Pentagonu, kiedy znikł z Melanie. Załóżmy, że FBI go szukało od tamtego czasu. Teraz wypłynął, martwy, w tajemniczych okolicznościach. Może to nie nasz rząd finansował go przez ostatnie sześć lat, a w takim razie będą chcieli wiedzieć, skąd brał pieniądze.

Laura ponownie doznała uczucia, że podłoga ucieka jej spod nóg, że rzeczywisty świat zmienia się w iluzję. Zupełnie jakby prawdziwa rzeczywistość stała się koszmarnym snem paranoika, pełnym niewidzialnych wrogów i zawikłanych spisków.

– Więc mówicie – podjęła – że oni siedzą tam w tej furgonetce i obserwują mój dom, bo myślą, że ktoś inny może przyjść po Melanie, i chcą go przyłapać na gorącym uczynku? Ale wciąż nie rozumiem, dlaczego nie przyszli do mnie i nie uprzedzili o tej obserwacji.

– Oni pani nie ufają – powiedział Flash.

– Wściekali się na nas za ujawnienie ich obecności nie tylko przed jakimiś postronnymi osobami – dodał Earl – ale także przed panią.

– Dlaczego? – spytała zaskoczona Laura. Earl zrobił niewyraźną minę.

– Ponieważ, o ile im wiadomo, pani mogła od początku współdziałać z mężem.

– On mi ukradł Melanie.

Earl odchrząknął z zakłopotaniem, jakby te wyjaśnienia sprawiały mu trudność.

– Z punktu widzenia Biura pani mogła pozwolić mężowi, żeby zabrał córkę i eksperymentował na niej bez wiedzy rodziny i przyjaciół, bez żadnych przeszkód z ich strony.

– To obłęd! – zawołała zaszokowana Laura. – Widział pan, co zrobiono z Melanie. Jak mogłam w tym pomagać?

– Ludzie robią dziwne rzeczy.

– Kocham ją. To moja córeczka. Dylan miał zaburzenia, może zwariował, okay, więc był zbyt niezrównoważony, żeby widzieć, jak ją rani i niszczy, żeby się tym przejmować. Aleja nie jestem niezrównoważona! Nie jestem taka jak Dylan.

– Wiem – uspokajał ją Earl. – Wiem, że pani nie jest taka. Zobaczyła, że Earl Benton jej wierzy, zobaczyła w jego oczach zaufanie i współczucie, ale kiedy spojrzała na tamtych dwóch, dojrzała wątpliwości i podejrzenia.

Pracowali dla niej, ale nie całkiem wierzyli, że powiedziała im prawdę.

Szaleństwo.

Pochwycił ją wir i wciągał coraz głębiej w koszmarny świat kłamstwa, fałszu i przemocy, w obcy pejzaż, gdzie nic nie było takie, jakie się wydawało.

– Świr? – powtórzył zdziwiony Dan. – Nie wiedziałem, że psycholodzy używają takich słów.

Marge uśmiechnęła się przepraszająco.

– No, nie w sali wykładowej i nie w publikacjach, i z pewnością nie w sądzie, jeśli mamy zaświadczyć o poczytalności. Ale to jest prywatna rozmowa, między prawie obcymi ludźmi, i mówię ci, Dan, że to był świr. Nie chory umysłowo, nic takiego, uważasz. Ale więcej niż zwykły ekscentryk. Główną dziedziną jego badań miał być rozwój i zastosowanie technik modyfikacji behawioralnej, które zreformują przestępczą osobowość. Ale on ciągle zbaczał w innych kierunkach, zawsze miał jakiegoś dziwacznego konika. Regularnie ogłaszał głębokie zaangażowanie… lepiej pasuje słowo „obsesja”… w jakiś nowy kierunek badań, ale najwyżej po sześciu miesiącach kompletnie tracił zapał.

– A jakie były te jego koniki?

Marge odchyliła się do tyłu w fotelu i skrzyżowała ramiona na piersiach.

– Przez jakiś czas koniecznie chciał opracować terapię lękową, która zwalczy uzależnienie od nikotyny. Według ciebie to brzmi rozsądnie? Pomagać palaczom w rzuceniu papierosów, wciągając ich w narkotyki? Akurat. Potem przez pewien czas głosił pogląd, że subliminalna sugestia, podświadome warunkowanie pomoże nam odrzucić uprzedzenia wobec wiary w zjawiska nadprzyrodzone i otworzy nasze umysły na doświadczenia parapsychiczne, dzięki czemu będziemy mogli widzieć duchy tak wyraźnie jak siebie nawzajem.; – Duchy? Mówisz o duchach zmarłych?

– Owszem. A raczej on mówił.

– Nigdy bym nie pomyślał, że psycholog może wierzyć w duchy.

– Rozmawiasz z takim, który nie wierzy. McCaffrey wierzył.

– Pamiętam książki, które znaleźliśmy w jego domu. Niektóre dotyczyły okultyzmu.

– Pewnie połowa jego koników o to zahaczała – przytaknęła Marge. – Takie czy inne zjawiska okultystyczne.

– Kto opłacał badania tego rodzaju?

– Musiałabym zajrzeć do akt. Podejrzewam, że te okultystyczne historie prowadził na własną rękę, bez funduszy, albo sprytnie defraudował fundusze przeznaczone na inne prace.

– Można tak bezczelnie defraudować fundusze? Nie są wymagane rozliczenia?

– Stosunkowo łatwo jest naciągnąć rząd, jeśli ktoś jest nieuczciwy. Czasami złodziejowi najłatwiej okraść innego złodzieja, ponieważ nigdy nie postrzegają siebie jako ofiary, tylko jako sprawców.

– Kto finansował jego podstawowe badania?

– Otrzymał część pieniędzy z funduszu trustu założonego przez absolwentów dla celów badawczych. I oczywiście granty korporacji. No i jak mówiłam, rząd.

– Większość od rządu?

– Moim zdaniem tak. Dan zmarszczył brwi.

– No, jeśli Dylan McCaffrey był świrem, dlaczego rząd go popierał?

– Owszem, był świrem, a jego okultystyczne zainteresowania były równie dziwaczne jak denerwujące, ale był bystry. Muszę mu to przyznać. Przy bardziej stabilnej osobowości jego intelekt mógł go daleko zaprowadzić. Zdobyłby sławę w swojej dziedzinie, może nawet na skalę krajową.

– Czy dostawał fundusze z Pentagonu? – Tak.

– Nad czym mógł pracować dla Pentagonu?

– Nie mogę powiedzieć. Po pierwsze, nie wiem. Mogę sprawdzić dane, ale nawet gdybym wiedziała, nie mogłabym powiedzieć. Nie masz uprawnień.

– Uczciwe postawienie sprawy. Co możesz mi powiedzieć o Wilhelmie Hoffritzu?

– Obleśny gad.

Dan parsknął śmiechem.

– Pani doktor… Marge, ty rzeczywiście nie przebierasz w słowach.

– To święta prawda. Hoffritz był wyjątkowym sukinsynem. Za wszelką cenę chciał zostać kierownikiem tego wydziału. Nigdy nie miał szans. Wszyscy wiedzieli, jaki by był, gdyby miał władzę nad nami. Złośliwy. Mściwy. Doprowadziłby cały wydział do ruiny.

– On też robił badania dla Obrony?

– Prawie wyłącznie. O tym również nie mogę nic powiedzieć.

– Plotka głosi, że usunięto go z uniwersytetu.

– To było święto dla UCLA.

– Dlaczego go wyrzucili?

– Pewna młoda dziewczyna, studentka

– Aha.

– Znacznie gorzej, niż myślisz – oświadczyła Marge. – Nie chodziło tylko o deprawację moralną. Nie był pierwszym profesorem, który sypiał ze studentką. Należałoby zwolnić połowę mężczyzn z fakultetu i chyba jedną piątą kobiet, gdyby ściśle przestrzegano tej zasady. Owszem, uprawiał z nią seks, ale także bił ją i posłał do szpitala. Ich związek był… zboczony, delikatnie mówiąc. Pewnej nocy wymknął się spod kontroli.

– Masz na myśli zabawy z kajdankami i tak dalej? – zapytał Dan.

– Tak. Hoffritz był sadystą.

– A dziewczyna się zgadzała? Była masochistką?

– Tak. Ale dostała więcej, niż się spodziewała. Pewnej nocy Hoffritz stracił panowanie nad sobą, złamał jej nos, trzy palce, lewe ramię. Odwiedziłam ją w szpitalu. Oczy podbite, rozcięta warga, mnóstwo siniaków.

Laura i Earl stali przy oknie i patrzyli, jak Flash z drugim mężczyzną idą chodnikiem w zapadającym zmierzchu.

Furgonetka towarzystwa telefonicznego wyglądała jak bryła mroku, z zamazanymi szczegółami, kiedy nadciągająca noc pogłębiła cienie pod żakarandami przy krawężniku.

– FBI, hę? – rzuciła Laura. – Oni nie odjadą? – Nie.

– Nawet kiedy już o nich wiem?

– No, nie mają pewności, że pani konspirowała ze swoim mężem. Właściwie ich zdaniem to najmniej prawdopodobna możliwość. Dalej myślą, że ktoś… ktokolwiek finansował badania Dylana… przyjdzie po Melanie, i chcą przy tym być.

– Ale ja wciąż pana potrzebuję – oświadczyła. – W razie gdyby samo FBI zabrało moją córkę.

– Tak. Jeśli do tego dojdzie, będzie pani potrzebowała świadka, żeby ścigać ich sądownie.

Laura podeszła do kanapy i usiadła na brzegu, zgarbiona, ze zwieszoną głową, oparłszy łokcie na udach.

– Wydaje mi się, że tracę zmysły.

– Wszystko się ułoży, jeśli… Przerwał mu wrzask Melanie.

Dan zamrugał, słuchając opisu pobitej studentki.

– Ale Hoffritz nie był notowany.

– Dziewczyna nie wysunęła oskarżenia.

– On ją tak potraktował, a ona puściła mu to płazem? Dlaczego?

Marge wstała, podeszła do okna i wyjrzała na kampus. Pomarańczowe blaski zachodu ustąpiły miejsca szarościom i błękitom zmierzchu. Kilka chmur napłynęło znad morza.

Wreszcie psycholog powiedziała:

– Kiedy Willy Hoffritz został zawieszony i zaczęliśmy sprawdzać jego wcześniejsze związki ze studentkami, odkryliśmy, że ta dziewczyna nie była pierwsza. Miał co najmniej cztery inne przez te lata, cztery, o których wiemy, wszystkie przed magisterium, zabawiały się z Hoffritzem i odgrywały masochistki przy nim jako sadyście, chociaż żadna nie doznała poważnych obrażeń. Przed tamtą dziewczyną to zawsze były tylko zboczone gierki. Tamte cztery po naszych naleganiach zgodziły się mówić i w trakcie tych przesłuchań uzyskaliśmy pewne interesujące, zadziwiające i… przerażające informacje.

Dan nie popędzał Marge. Podejrzewał, że bolesna i upokarzająca była dla niej świadomość, iż jeden z jej kolegów – nawet nielubiany – okazał się zdolny do takich postępków i że społeczność akademicka pod względem moralnym nie przewyższała reszty ludzkości. Lecz Marge była realistką, zdolną spojrzeć nieprzyjemnej prawdzie w oczy – rzadka cecha zarówno w świecie akademickim, jak poza nim – i zamierzała powiedzieć mu wszystko. Po prostu chciała to zrobić we własnym tempie.

Wciąż patrząc na zmierzch, powiedziała:

– Żadna z tych pierwszych czterech dziewczyn nie była promiskuityczna, Dan. Porządne dzieciaki z dobrych rodzin, które przyjechały tutaj po wykształcenie, nie żeby wyrwać się spod rodzicielskiej opieki i użyć życia. Dwie z nich nawet były dziewicami, zanim padły ofiarą Hoffritza. I żadna nigdy nie zaangażowała się w sadomasochistyczny związek przed Hoffritzem, i z pewnością nie po nim. Odrzucało je na samo wspomnienie tego, co mu pozwoliły ze sobą robić.

Ponownie zamilkła.

Dan wyczuł, że oczekiwała na jakieś pytanie z jego strony.

– No, skoro tego nie lubiły, dlaczego to robiły?

– Odpowiedź jest trochę skomplikowana.

– Poradzę sobie. Sam jestem trochę skomplikowany. Odwróciła się od okna i uśmiechnęła się, ale tylko przelotnie. To, co miała do powiedzenia, nie było zabawne.

– Odkryliśmy, że każda z tych czterech dziewczyn dobrowolnie uczestniczyła w niejawnych eksperymentach modyfikacji behawioralnej z Hoffritzem. W tych eksperymentach stosowano sugestię posthipnotyczną oraz rozmaite egosupresywne narkotyki.

– Dlaczego zgodziły się uczestniczyć w czymś takim?

– Żeby zadowolić profesora, żeby dostać dobrą ocenę. A może dlatego, że naprawdę tym się interesowały. Studenci czasami interesują się studiowanym przedmiotem, nawet w dzisiejszych czasach, nawet małokalibrowi studenci, których ostatnio dostajemy. A Hoffritz posiadał pewien wdzięk, działający na niektórych ludzi bardziej skutecznie niż na innych.

– Nie na ciebie.

– Kiedy włączał swój wdzięk, wydawał mi się jeszcze bardziej obleśny niż zwykle. W każdym razie uczył te dziewczyny i oczarował je, i nie zapominaj, że w swojej dziedzinie miał pozycję i nazwisko. Zasługiwał na szacunek.

– I dopiero po rozpoczęciu tych eksperymentów każda z dziewcząt nawiązała z nim stosunki seksualne.

– Tak.

– Więc myślisz, że stosował hipnozę, narkotyki, podświadome warunkowanie, żeby… no, żeby je odmienić?

– Zaprogramować ich matryce psychologiczne, włączyć do nich promiskuityzm i masochizm. Tak. Właśnie tak myślę.

Wrzask Melanie wypełnił dom.

Wykrzykując imię córki, Laura pobiegła za Earlem Bentonem przez hol. Z rewolwerem w ręku ochroniarz wpadł pierwszy do pokoju dziecka i włączył światło.

Melanie była sama. Zagrożenie, które powodowało jej wrzaski, było widoczne tylko dla niej.

Ubrana w białe skarpetki i białe bawełniane majteczki, które nosiła zamiast piżamy, dziewczynka kuliła się w kącie, wyciągając ręce przed sobą, żeby odepchnąć niewidzialnego wroga. Krzyczała tak głośno, że na pewno sforsowała sobie gardło. Wydawała się taka krucha, tak żałośnie bezbronna.

Na chwilę Laurę opanował przemożny wstręt do Dylana. Zachwiała się, ugięła, niemal upadła pod ciężarem własnego gniewu.

Earl schował broń do kabury. Sięgnął po Melanie, ale ona uderzyła go w rękę i odpełzła, przywierając do listwy podłogowej.

– Melanie, skarbie, przestań! Wszystko w porządku – zawołała Laura.

Dziewczynka nie zwróciła uwagi na matkę. Dotarła do drugiego kąta, usiadła, podciągnęła nogi, zacisnęła małe dłonie w pięści i uniosła je obronnym gestem. Przestała wrzeszczeć, tylko wydawała dziwaczne, rytmiczne, paniczne dźwięki:

– Uch… uch… uch… uch… uch…

Earl przykucnął przed nią i powiedział:

– Już dobrze, dzieciaku.

– Uch… uch… uch… uch…

– Wszystko okay. Naprawdę. Wszystko okay, Melanie. Zaopiekuję się tobą.

– D – d – drzwi – wyjąkała Melanie. – Drzwi. Nie pozwól ich otworzyć!

– Są zamknięte – pospiesznie rzuciła Laura i uklękła przed córką. – Drzwi są zamknięte na klucz, skarbie.

– Zamknij je!

– Nie pamiętasz, kochanie? Na drzwiach jest nowy, wielki, ciężki zamek – powiedziała Laura. – Nie pamiętasz?

Earl zerknął na Laurę, wyraźnie zaskoczony.

– Drzwi są zamknięte – ciągnęła Laura. – Zamknięte na trzy spusty. Zabite gwoździami. Nikt ich nie otworzy, maleńka. Nikt.

Wielkie Izy wezbrały w oczach dziecka i potoczyły się po policzkach.

– Zaopiekuję się tobą – powtórzył uspokajająco Earl.

– Kochanie, jesteś tutaj bezpieczna. Nikt ci nie zrobi krzywdy.

Melanie westchnęła i strach odpłynął z jej twarzy.

– Nic ci nie grozi. Jesteś zupełnie bezpieczna. Melanie podniosła bladą rączkę do głowy i zaczęła kręcić w palcach pasmo włosów roztargnionym gestem, jak każda zwykła dziewczynka bawiąca się swoimi włosami, kiedy rozmyśla o chłopcach, koniach, prywatkach czy innych rzeczach, które zaprzątają głowy dziewczynek w tym wieku. W porównaniu z jej dotychczasowym dziwacznym zachowaniem, oscylującym pomiędzy skrajnościami – od histerii do katatonii, widok tej zabawy włosami jednocześnie wzruszał i dodawał otuchy, ponieważ to był taki zwyczajny gest – drobiazg, żaden przełom, nawet nie szczelina w twardej skorupie jej autyzmu, ale normalny gest.

Wykorzystując tę chwilę, Laura powiedziała:

– Chciałabyś pójść ze mną do salonu piękności, kochanie? Co? Nigdy nie byłaś w prawdziwym salonie kosmetycznym. Pójdziemy razem do fryzjera. Co ty na to?

Chociaż oczy Melanie pozostały nieco szkliste, brwi zmarszczyły się, jakby dziewczynka rozważała propozycję.

– Boże drogi, koniecznie trzeba coś zrobić z twoimi włosami – ciągnęła Laura, gorączkowo próbując zatrzymać ten moment, rozciągnąć go w czasie, pogłębić i poszerzyć ten niespodziewany kontakt z córką zamkniętą w autystycznej zbroi. – Obetniemy je i ułożymy. Może zakręcimy. Chciałabyś sobie zakręcić włosy, skarbie? Och, wyglądałabyś ślicznie z całą masą loczków.

Twarz dziewczynki złagodniała, cień uśmiechu musnął jej wargi.

– A po fryzjerze pójdziemy na zakupy. Co ty na to, skarbie? Kupimy mnóstwo nowych sukienek. Sukienek i sweterków. Nawet taką błyszczącą kurtkę, jakie teraz noszą dzieciaki. Spodoba ci się, na pewno.

Nie uformowany do końca uśmiech Melanie zgasł. Chociaż Laura dalej mówiła, nastrój zniknął tak nagle, jak się pojawił. Pogodny wyraz twarzy dziewczynki ustąpił miejsca odrazie, jakby w swoim prywatnym świecie zobaczyła coś strasznego i wstrętnego.

Potem zrobiła zdumiewającą, szokującą rzecz: uderzyła się małymi piąstkami we własne kolana i uda, mocno, z głośnym plaśnięciem, potem wymierzyła cios w klatkę piersiową…

– Melanie!

…i zamachnęła się jednocześnie obiema pięściami, tłukła we własne wątłe bicepsy i przedramiona, okładała się z całej siły, z niezrozumiałą furią, jakby próbowała się zranić.

– Przestań! Melanie!

Laura była wstrząśnięta i przerażona nagłym autodestrukcyjnym szałem córki.

Melanie trzasnęła się w twarz.

– Mam ją! – krzyknął Earl.

Dziewczynka ugryzła go, kiedy próbował ją poskromić. Wyrwała jedną rękę i rozdrapała własną pierś tak mocno, że popłynęła krew.

– Jezu! – jęknął Earl, kiedy kopnęła go bosymi stopami i znowu się wyrwała.

Dan spojrzał na Marge i zmarszczył brwi.

– Zaprogramował je, żeby były promiskuityczne i masochistyczne? Czy coś takiego jest możliwe?

Przytaknęła.

– Jeśli psycholog zgłębił nowoczesne techniki prania mózgu i jest pozbawiony skrupułów, i jeśli ma do dyspozycji ochotnika lub osobę, którą może zniewolić fizycznie i kontrolować przez dłuższy czas… wtedy jest to możliwe. Zwykle jednak potrzeba długiego czasu, wiele cierpliwości i uporu. W tej sprawie najbardziej zadziwiający i niepokojący jest fakt, że Hoffritz jakimś sposobem zdołał zaprogramować te dziewczyny w ciągu kilku tygodni, pracując z nimi tylko godzinę lub dwie dziennie, trzy, cztery razy w tygodniu. Widocznie opracował jakieś nowe i cholernie skuteczne metody psychologicznego warunkowania. Ale z pierwszą czwórką to nie trwało długo, najwyżej kilka tygodni lub miesięcy. W końcu pierwotna osobowość każdej dziewczyny dochodziła do głosu. Najpierw dziewczyna miała wyrzuty sumienia na tle swoich seksualnych akrobacji z Hoffritzem, ale nadal odnajdywała perwersyjną przyjemność w bólu i upokorzeniach wynikających z masochistycznej roli. Potem stopniowo ogarniał ją strach i pogarda dla sadomasochistycznych aspektów tego związku. Każda z nich mówiła, że kiedy wreszcie zapragnęła uwolnić się od Hoffritza, to było jak przebudzenie się ze snu. Wszystkie cztery dziewczyny w końcu zdobyły się na dostateczną siłę woli, żeby zerwać.

– Dobry Boże – mruknął Dan.

– Wierzę, że jest dobry, ale czasami zastanawiam się, dlaczego pozwala chodzić po ziemi ludziom takim jak Hoffritz.

– Dlaczego te dziewczyny nie doniosły na niego policji… albo przynajmniej władzom uniwersytetu?

– Za bardzo się wstydziły. Dopóki ich nie znaleźliśmy i nie przesłuchaliśmy, wcale nie podejrzewały, że ich psychologiczne aberracje były dziełem Hoffritza. Wszystkie myślały, że te zboczone żądze tkwiły w nich samych.

– Ale to zadziwiające. Przecież wiedziały, że biorą udział w eksperymentach modyfikacji behawioralnej. Więc kiedy zaczęły zachowywać się inaczej niż przedtem…

Marge podniosła rękę, żeby go uciszyć.

– Hoffritz prawdopodobnie zaszczepił w nich posthipnotyczne rozkazy, które nie pozwalały im dopuszczać możliwości, że to on odpowiada za ich nowe zachowanie.

Przestraszyła Dana myśl, że mózg tak bardzo przypomina idiotę, którym tak łatwo można manipulować.

Melanie przemknęła obok Earla, skoczyła na równe nogi i zrobiła dwa niezręczne kroki na środek sypialni, gdzie zatrzymała się, zachwiała i prawie upadła. Ponownie zaczęła się bić, okładać pięściami, jakby chciała wymierzyć sobie karę albo jakby próbowała wypędzić złego ducha ze swego zdradliwego ciała.

Laura podeszła bliżej, jęknęła pod ciosami małych piąstek, objęła córkę, przytuliła ją mocno i próbowała przycisnąć jej ramiona do boków.

Nawet z unieruchomionymi rękami Melanie nie chciała się uspokoić. Kopała i wrzeszczała.

Earl Benton stanął za nią i zamknął ją jak w kleszczach pomiędzy sobą a Laurą, tak że wcale nie mogła się ruszyć. Mogła tylko krzyczeć, szlochać i naprężać mięśnie w daremnej próbie ucieczki. Stali tak we trójkę przez minutę lub dwie, a Laura ciągle mówiła do córki i starała sieją uspokoić. Wreszcie Melanie przestała walczyć. Zwisła bezwładnie między dorosłymi.

– Skończyła? – zapytał Earl.

– Chyba tak – odpowiedziała Laura.

– Biedne dziecko.

Melanie wydawała się wyczerpana. Earl cofnął się.

Melanie potulnie pozwoliła, żeby Laura zaprowadziła ją do łóżka.

Usiadła na brzegu. Ciągle łkała.

– Kochanie? – zapytała Laura. – Co ci jest?

Ze szklistym wzrokiem dziewczynka odpowiedziała:

– Otwarły się. Znowu się otwarły, na całą szerokość. Zadygotała ze wstrętu.

– Piąta dziewczyna – powiedział Dan. – Ta, którą pobił i która wylądowała w szpitalu. Jak się nazywa?

Krępa psycholog odsunęła się od ciemniejącego okna, wróciła za biurko i opadła na fotel, jakby te nieprzyjemne wspomnienia wymęczyły ją bardziej niż cały dzień ciężkiej pracy.

– Nie wiem, czy powinnam ci powiedzieć.

– Chyba musisz.

– Naruszenie prywatności i tak dalej.

– Policyjne śledztwo i tak dalej.

– Tajemnica lekarska i tak dalej – odparła.

– Och? Ta piąta dziewczyna była twoją pacjentką?

– Odwiedziłam ją kilka razy w szpitalu.

– Nie wystarczy, Marge. Zręcznie sformułowane, ale to nie wystarczy. Odwiedzałem tatę codziennie w szpitalu, kiedy mu robili potrójny by – pass na sercu, ale nie wyobrażam sobie, żebym dzięki codziennym wizytom stał się jego lekarzem.

Marge westchnęła.

– Po prostu ta biedna dziewczyna tyle wycierpiała, i teraz odgrzebywać to znowu po czterech latach…

– Nie zamierzam odgrzebywać jej przeszłości przed nowym mężem czy rodzicami – zapewnił Dan. – Może wyglądam na wielkiego tępego brutala, ale w rzeczywistości potrafię być wrażliwy i dyskretny.

– Nie wyglądasz na tępaka ani na brutala.

– Dzięki.

– Ale wyglądasz niebezpiecznie.

– Kultywuję ten wizerunek. Pomaga mi w pracy. Wahała się jeszcze przez chwilę, wreszcie wzruszyła ramionami.

– Nazywa się Regina Savannah.

– Żartujesz.

– Czy Irmatruda Gelkenshettle mogłaby żartować z cudzego nazwiska?

– Przepraszam. – Zapisał „Regina Savannah” w swoim notesiku. – Wiesz, gdzie ona mieszka?

– No, wtedy kiedy to się wydarzyło, Regina studiowała na pierwszym roku. Wynajmowała duże mieszkanie w Westwood poza kampusem razem z trzema innymi dziewczętami. Ale na pewno już dawno stamtąd się wyprowadziła.

– Co zrobiła po wyjściu ze szpitala? Rzuciła naukę?

– Nie. Skończyła studia, otrzymała dyplom, chociaż niektórzy żałowali, że się nie przeniosła. Część osób uważała jej obecność za żenującą.

Zaskoczyło go takie postawienie sprawy.

– Żenującą? Chyba wszyscy powinni się cieszyć, że doszła do siebie – fizycznie i psychicznie – na tyle, żeby prowadzić normalne życie.

– Tylko że nadal spotykała się z Hoffritzem.

– Co?

– Zdumiewające, hę?

– Dalej spotykała się z nim po tym, jak ją posłał do szpitala?

– Zgadza się. Gorzej, Regina napisała do mnie list, jako do kierowniczki wydziału, w obronie Hoffritza.

– Dobry Boże.

– Pisała listy do rektora i do kilku innych członków wydziałowej komisji dyscyplinarnej. Zrobiła wszystko, co w jej mocy, żeby uchronić Willy’ego Hoffritza przed wyrzuceniem z pracy.

Niesamowite uczucie ponownie ogarnęło Dana. Nie miał wrodzonych skłonności do dramatyzowania, ale z jakiegoś powodu sama rozmowa o Hoffritzu przyprawiała go o zimne dreszcze. Jeśli Hoffritz zdobył taką władzę nad Reginą, jakich przełomowych odkryć mógł dokonać wspólnie z Dylanem McCaffreyem, odkąd połączyli swoje demoniczne talenty? W jakim celu niemal zmienili Melanie w warzywo?

Dan nie mógł dłużej usiedzieć spokojnie. Wstał. Ale gabinet był mały, a on był dużym mężczyzną i nie miał gdzie spacerować. Więc tylko stanął przy swoim krześle z rękami w kieszeniach.

– Myślałem raczej, że po tym pobiciu Regina będzie mogła wyrwać się spod jego kontroli – powiedział.

Marge potrząsnęła głową.

– Kiedy Willy Hoffritz wyleciał z wydziału, Regina kilkakrotnie przyprowadzała go na kampusowe imprezy jako osobę towarzyszącą.

Dan wytrzeszczył na nią oczy.

– I był jej jedynym gościem na wręczeniu dyplomów – dodała Marge.

– Boże wielki.

– Oboje uwielbiali grać nam na nerwach.

– Ta dziewczyna potrzebowała pomocy psychiatrycznej. – Tak.

– Odwarunkowania.

Smutek zagościł na łagodnej twarzy psycholog. Zdjęła okulary, jakby nagle zrobiły się znacznie cięższe, nieznośnie ciężkie. Potarła zmęczone oczy.

Dan doskonale sobie wyobrażał, jak ona się czuje. Kochała swój zawód, była dobrym lekarzem i przestrzegała norm moralnych. Miała skrupuły i ideały. Wrażliwe sumienie na pewno kazało jej wierzyć, że człowiek taki jak Hoffritz skompromitował nie tylko swój zawód, lecz również wszystkich znajomych i współpracowników.

– Próbowaliśmy zapewnić Reginie pomoc, której potrzebowała – powiedziała. – Ale odmówiła.

Na dworze włączyły się latarnie sodowe, ale ich światło nie przegnało nocy.

– W takim razie widocznie Regina nie wystąpiła przeciwko Hoffritzowi, ponieważ lubiła, kiedy ją bił – powiedział Dan.

– Widocznie.

– Zaprogramował ją, żeby to lubiła.

– Widocznie.

– Nauczył się na czterech pierwszych dziewczynach. – Tak.

– Stracił nad nimi kontrolę, ale uczył się na błędach. Zanim zabrał się do Reginy, nauczył się utrzymywać żelazny chwyt. – Dan musiał się ruszyć, wyładować trochę energii. Przeszedł pięć kroków do biblioteczki, zawrócił do krzesła i położył ręce na oparciu. – Będzie mnie mdliło za każdym razem, kiedy usłyszę słowa „modyfikacja behawioralna”.

Marge odparła obronnym tonem:

– To uzasadniona dziedzina badań, szacowna gałąź psychologii. Modyfikacja behawioralna pomoże nam znaleźć metody łatwiejszego nauczania dzieci i sprawić, że na dłużej zapamiętają to, czego się nauczyły. Pomoże nam zredukować poziom przestępczości, wyleczyć chorych i może nawet stworzyć spokojniejszy świat.

Podczas gdy Dan coraz bardziej rwał się do czynu, przez kontrast Marge wydawała się zapadać w letarg. Osunęła się jeszcze niżej w fotelu. Była typem przywódcy, silną kobietą, zdolną sprostać każdemu wyzwaniu, ale nie mogła poradzić sobie z potworem takim jak Hoffritz. A kiedy natrafiała na coś, czego nie mogła zrozumieć i kontrolować, nie wyglądała już jak przebojowy oficer z WAC, tylko jak babunia tęskniąca do bujanego fotela i filiżanki herbaty z miodem. Dan polubił ją jeszcze bardziej za tę bezradność.

Odezwała się zmęczonym głosem:

– Modyfikacja behawioralna i pranie mózgu wcale nie są tym samym. Pranie mózgu to bękarcia odrośl modyfikacji behawioralnej, jej perwersyjne wypaczenie, podobnie jak Hoffritz nie był normalnym człowiekiem ani normalnym naukowcem, tylko wypaczeniem obydwóch.

– Czy Regina ciągle z nim jest?

– Nie wiem. Ostatnio widziałam ją ponad dwa lata temu, a wtedy jeszcze z nim była.

– Jeśli nie rzuciła go po tym pobiciu, to chyba żaden jego postępek nie skłoni jej do odejścia. Więc pewnie dalej się spotykają.

– Chyba że mu się znudziła – podsunęła Marge.

– Z tego, co o nim słyszałem, nigdy nie znudzi mu się osoba, którą może zdominować i zastraszyć.

Marge przytaknęła ponuro.

Zerknąwszy na zegarek, spiesząc się do wyjścia, Dan powiedział:

– Mówiłaś, że Dylan McCaffrey był bystry, genialny. Możesz to samo powiedzieć o Hoffritzu?

– Chyba tak. Owszem, tak. Ale jego geniusz był bardziej mroczny, zboczony, wypaczony.

– Tak jak McCaffreya.

– Nawet w połowie nie tak zboczony jak Hoffritza – zaprzeczyła.

– Ale jeśli zaczęli pracować razem, z pokaźnymi, może nawet nieograniczonymi funduszami, z ludzkim podmiotem badań, bez absolutnie żadnych legalnych czy moralnych ograniczeń, stworzyli chyba niebezpieczną kombinację?

– Tak – przyświadczyła. Po chwili dodała: – Piekielną. W ustach Marge określenie „piekielna” zabrzmiało dość nietypowo, ale Dan wiedział, że wybrała je świadomie.

– Piekielną – powtórzyła, nie pozostawiając mu żadnych wątpliwości co do rozmiarów swojej obawy.

W łazience w holu Laura za pomocą jodyny i dużego plastra opatrzyła niewielką rankę na dłoni Earla Bentona, gdzie ugryzła go Melanie podczas szamotaniny.

– To nic – zapewnił Laurę. – Proszę się nie martwić. Melanie siedziała na krawędzi wanny, wpatrując się w zielone kafelki na ścianie. W niczym nie przypominała diablęcia, które walczyło z nim tak zażarcie w sypialni przed paroma minutami.

– Ludzkie ugryzienie częściej powoduje infekcję niż psie, kocie czy jakiegokolwiek innego zwierzęcia – odparła Laura.

– Przemyła je pani porządnie jodyną, i prawie nie krwawi. Tylko płytkie ugryzienie. Nawet nie boli – oświadczył, chociaż Laura wiedziała, że musi przynajmniej trochę szczypać.

– Brał pan ostatnio zastrzyk przeciwtężcowy? – zapytała.

– Tak. W zeszłym miesiącu tropiłem zbiegów. Jeden z facetów, których znalazłem, miał o to pretensję i wyciągnął nóż. Nie zrobił mi wielkiej krzywdy. Wystarczyło jakieś siedem szwów. Właśnie wtedy dostałem zastrzyk. Całkiem niedawno.

– Tak mi przykro.

– Już pani to mówiła.

– Naprawdę mi przykro.

– Przecież wiem, że ona nie zrobiła tego umyślnie. Zresztą to ryzyko zawodowe.

Laura przykucnęła przed córką i obejrzała zaczerwienienie na lewym policzku dziecka. Znaczyło miejsce, gdzie mała uderzyła się pięścią w ataku furii. Po jakimś czasie powstanie siniak. W rozcięciu bluzki widać było pręgi na szyi i piersi, gdzie podrapała się paznokciami. Wargę miała spuchniętą i przekrwioną od ugryzienia, którym zakończyła popołudniową sesję terapii hipnotycznej.

Czując suchość w ustach ze strachu, Laura powiedziała do Earla:

– W jaki sposób możemy ją obronić? Nie chodzi tylko o jakiegoś nieznanego wroga, który chce ją dopaść. Nie chodzi tylko o rządowych agentów czy rosyjskich szpiegów. Ona sama chce zrobić sobie krzywdę. Jak mamy ją obronić przed nią samą?

– Ktoś musi z nią zostać, pilnować jej bez przerwy. Laura wzięła córkę pod brodę, odwróciła jej głowę i spojrzała w oczy.

– Tego już za wiele, maleńka. Mamusia spróbuje przepędzić złych ludzi, którzy chcą cię dostać w swoje ręce. I mamusia spróbuje cię wyleczyć, pomoże ci wyjść z tego stanu. Ale to… tego już za wiele. Dlaczego chcesz zrobić sobie krzywdę, dziecinko? Dlaczego?

Melanie drgnęła, jakby rozpaczliwie próbowała odpowiedzieć, ale ktoś jej nie pozwalał. Jej rozbite wargi poruszyły się, rozwarły i zamknęły bezgłośnie. Zadygotała, potrząsnęła głową, jęknęła cicho.

Laurę dosłownie zabolało serce, kiedy patrzyła, jak jej blada, chuda córka daremnie usiłuje wyzwolić się z okowów autyzmu.

20

Ned Rink, eksgliniarz i były agent FBI, którego znaleziono martwego w samochodzie na szpitalnym parkingu wcześnie rano, miał mały, schludny wiejski dom w pustynnym stylu na skraju Van Nuys. Dan pojechał tam zaraz po spotkaniu z Marge Gelkenshettle. Był to niski dom z płaskim dachem wyłożonym białymi kamieniami, stojący pośrodku najbardziej płaskiej części doliny San Fernando, na płaskiej ulicy wśród innych niskich, płaskich domów. Jedynie bujne zarośla – z typową dla południowej Kalifornii chlorofiliczną przesadą – łagodziły surową geometrię domu i monotonię ogrodu, jedno i drugie pochodzące wyraźnie z późnych lat pięćdziesiątych.

W domu było ciemno. Latarnia przed frontem miała brudny klosz i dawała niewiele światła. Puste czarne okna i kawałki bladożółtych stiukowych ścian prześwitywały pomiędzy mrocznymi sylwetkami schludnie przyciętych kolczastych krzewów, hibiskusów wysokich na pięć stóp, miniaturowych drzewek pomarańczowych, wyrośniętych palm daktylowych i fragmentów gęstego żywopłotu.

Samochody parkowały po jednej stronie wąskiej uliczki. Chociaż nieoznakowany policyjny sedan schował się w cieniu w połowie drogi między dwiema latarniami, pod ogromnym płaczącym krzewem laurowym, Dan dostrzegł go natychmiast. Jeden mężczyzna siedział za kierownicą zwykłego forda, zgarbiony, ledwie widoczny, obserwując dom Rinka.

Dan minął dom, skręcił w przecznicę, zawrócił i zaparkował kawałek za wydziałowym sedanem. Wysiadł z samochodu i podszedł do forda. Okno po stronie kierowcy było do połowy opuszczone. Dan zajrzał do środka.

Gliniarz w cywilu prowadzący obserwację był detektywem z wydziału East Valley. Dan go znał. Nazywał się George Padrakis i wyglądał jak Perry Como, piosenkarz z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.

Padrakis opuścił do końca uchylone okno i zapytał:

– Przyszedłeś mnie zmienić czy co?

Nawet głos miał jak Perry Como: miękki, melodyjny i senny. Spojrzał na zegarek.

– Nic z tego, zostało mi jeszcze parę godzin. Za wcześnie na zmianę.

– Chciałem tylko zajrzeć do środka – wyjaśnił Dan. Wykręcając głowę, żeby popatrzeć na Dana, Padrakis zapytał:

– To twoja sprawa, hę?

– Moja.

– Wexlersh i Manuello już tam wszystko przeczesali. Wexlersh i Manuello byli zaufanymi ludźmi Rossa Mondale’a w wydziale East Valley: dwaj detektywi – karierowicze, którzy doczepili swoje wagony do jego lokomotywy i gotowi byli zrobić dla niego wszystko, włącznie z okazyjnym naginaniem prawa. Włazili bez mydła. Dan ich nie znosił.

– Też są w tej sprawie? – zapytał.

– Myślałeś, że masz wszystko tylko dla siebie? Za duża sprawa. Razem cztery trupy. W tym jeden milioner z Hancock Park. Za duża dla Samotnego Jeźdźca.

– Po co cię tutaj ściągnęli? – Dan przykucnął, żeby podczas rozmowy z Padrakisem patrzeć mu w oczy.

– Pojęcia nie mam. Pewnie sobie wymyślili, że w domu Rinka jest coś, co wskaże jego pracodawcę, a ten pracodawca wie o tym i przyjdzie tutaj, żeby pozbyć się dowodu.

– I wtedy go capniesz.

– Śmieszne, nie? – mruknął sennie Padrakis.

– Czyj to był pomysł?

– A jak myślisz?

– Mondale’a – stwierdził Dan.

– Wygrywasz jedną pluszową maskotkę.

Chłodny wiaterek nagle zmienił się w zimny wiatr, który zaszeleścił laurowymi liśćmi.

– Chyba pracujesz przez całą dobę na okrągło, jeśli wczorajszej nocy byłeś w tym domu w Studio City – zauważył Padrakis.

– Prawie na okrągło.

– Więc co tu robisz?

– Słyszałem, że dają darmową prażoną kukurydzę.

– Powinieneś siedzieć w domu z nogami na stole i popijać piwo. Tam twoje miejsce.

– Skończyło mi się piwo. Poza tym jestem pracowity – odparł Dan. – Zostawili ci klucz, George?

– Słyszałem, że jesteś pracoholikiem.

– Zrobisz mi najpierw psychoanalizę, zanim mi powiesz, czy masz klucz?

– Tak. Ale nie wiem, czy powinienem ci go dać.

– To moja sprawa.

– Ale dom już został przeszukany.

– Nie przeze mnie.

– Wexlersh i Manuello.

– Tweedledee i Tweedledum. Daj spokój, George, czemu jesteś taki upierdliwy?

Padrakis niechętnie poszukał w kieszeni marynarki klucza do domu Neda Rinka.

– Słyszałem, że Mondale koniecznie chce z tobą pogadać. Dan kiwnął głową.

– To dlatego że jestem błyskotliwym rozmówcą. Powinieneś posłuchać, jak dyskutuję o balecie.

Padrakis wyciągnął klucz, ale nie podał go od razu.

– Przez cały dzień próbował cię złapać.

– I on się uważa za detektywa? – prychnął Dan, wyciągając rękę po klucz.

– Szukał cię przez cały dzień, a potem zjawiasz się tutaj, zamiast wrócić na posterunek, jak mu obiecałeś, a ja tak zwyczajnie daję ci klucz… nie będzie tym zachwycony.

Dan westchnął.

– Myślisz, że będzie zachwycony, jeśli nie dasz mi klucza i będę musiał wybić szybę, żeby wejść do domu?

– Nie zrobisz tego.

– Wybierz okno.

– To głupie.

– Wszystko jedno które.

Wreszcie Padrakis dał mu klucz. Dan przeszedł chodnikiem przez bramę do drzwi frontowych, oszczędzając kontuzjowane kolano. Znowu zanosi się na deszcz, mówiło. Otworzył drzwi i wszedł do środka.

Znalazł się w maleńkim przedpokoju. Salon po prawej stronie był ciemny, przez okno wpadał tylko nikły bladoszary odblask dalekiej latarni. Po lewej, na drugim końcu wąskiego korytarza paliła się lampa w gabinecie lub sypialni. Nie było jej widać z ulicy. Wexlersh i Manuello widocznie zapomnieli ją zgasić, kiedy skończyli, co było do nich podobne: partacze.

Włączył światło w korytarzu, wszedł w ciemność po prawej, znalazł lampę i najpierw obejrzał salon. Zdumiał się. Ten skromny domek w skromnym sąsiedztwie był umeblowany tak, jakby służył za sekretny azyl któremuś z Rockefellerów. Środek salonu zajmował wspaniały chiński dywan trzycalowej grubości, mierzący dwanaście na dwanaście stóp, we wzór ze smoków i kwiatów wiśni. Stały tam francuskie krzesła z połowy dziewiętnastego wieku, z ręcznie rzeźbionymi nogami, oraz sofa do kompletu, obita kosztowną tkaniną w odcieniu złamanej bieli, dokładnie pasującym do barwy tła na dywanie. Dwie lampy z brązu o misternie rzeźbionych podstawach miały abażury z kryształowych wisiorków. Duży stolik do kawy nie przypominał niczego, co Dan widywał wcześniej: wykonany całkowicie z brązu i cyny, ze wspaniale wygrawerowaną orientalną sceną na blacie; wierzch zakrzywiał się łagodnie tworząc boki, a boki wyginały się tworząc nóżki, toteż cały mebel wydawał się uformowany z jednej opływowej bryły. Na ścianach wisiały pejzaże, wyglądające na dzieła mistrzów, każdy w bogatej ramie. Stylowa francuska etażerka w drugim końcu pokoju zawierała kolekcję kryształów – wazy, puchary, figurki – jeden piękniejszy od drugiego.

Samo umeblowanie salonu kosztowało więcej niż cały skromny dom. Widocznie Ned Rink dobrze zarabiał jako płatny morderca. I wiedział, jak wydawać pieniądze. Gdyby kupił wielki dom w najlepszej okolicy, urząd skarbowy w końcu zainteresowałby się źródłami jego dochodów, tutaj jednak mógł żyć w luksusach, zachowując pozory skromności.

Dan próbował wyobrazić sobie Rinka w tym pokoju. Morderca był niski, krępy i zdecydowanie brzydki. Zrozumiałe było jego pragnienie, by otaczać się pięknymi rzeczami, lecz siedząc tutaj, musiał wyglądać jak karaluch na torcie urodzinowym.

Dan zauważył, że w salonie nie było luster, przypomniał sobie, że nie widział żadnego w przedpokoju, i zaczął podejrzewać, że nie znajdzie ani jednego w całym domu, oczywiście z wyjątkiem łazienki. Prawie pożałował Rinka, miłośnika piękna, który nie mógł na siebie patrzeć.

Zafascynowany, przeszedł przez korytarz, żeby obejrzeć resztę domu. Najpierw ruszył do pokoju, gdzie Wexlersh i Manuello zostawili zapalone światło. Kiedy przestąpił próg, nagle przyszło mu do głowy, że może niesłusznie obwinia Wexlersha i Manuella, może ktoś inny wszedł tymczasem do domu, może ktoś zakradł się tutaj nielegalnie, mimo że George Padrakis pilnował frontowego wejścia, i w tej samej chwili dostrzegł kątem oka jakiś ruch, ale za późno. Odwrócił się i ujrzał kolbę pistoletu spadającą mu na głowę. Ponieważ zdążył się odwrócić, cios trafił go prosto w czoło zamiast w bok czaszki.

Upadł.

Twardo.

Górne światło zgasło.

Miał wrażenie, że czaszka mu pękła, ale nie stracił przytomności.

Usłyszał szelest i zorientował się, że napastnik przechodzi obok niego w stronę drzwi. W korytarzu paliło się światło, ale Danowi ćmiło się w oczach i widział tylko bezkształtną sylwetkę otoczoną blaskiem. Sylwetka jakby falowała w górę i w dół, a jednocześnie kręciła się w kółko jak na karuzeli, i Dan zrozumiał, że traci przytomność.

Niemniej podpełznął do przodu po podłodze, sycząc z bólu, który przeszył jego głowę, kark i ramiona, wyciągnął rękę i próbował złapać umykającą zjawę. Chwycił pełną garść materiału, nogawkę męskich spodni, i szarpnął z całej siły.

Obcy zatoczył się, uderzył we framugę drzwi i warknął:

– Cholera!

Dan nie puszczał.

Przeklinając, intruz kopnął go w ramię.

Potem drugi raz.

Dan trzymał teraz faceta obiema rękami za nogę i usiłował go ściągnąć na podłogę, gdzie obaj mieliby równe szansę, tamten jednak uczepił się framugi drzwi i próbował strząsnąć napastnika. Dan poczuł się jak pies atakujący listonosza.

Intruz kopnął go ponownie, tym razem w prawe ramię, które natychmiast zdrętwiało. Uchwyt na nodze przeciwnika stracił połowę siły. Światło jakby przygasło i Dan już prawie nic nie widział. Oczy go piekły. Zgrzytnął zębami, jakby chciał wgryźć się w świadomość i przytrzymać ją w imadle własnych szczęk.

Obcy, ciemny kształt na tle mętnego światła w korytarzu pochylił się nad nim i rąbnął go ponownie kolbą pistoletu. Tym razem w ramię. Potem w środek pleców. Potem znowu w ramię.

Mrugając, żeby rozproszyć mgłę w piekących oczach, Dan puścił nogę włamywacza, poderwał zdrową lewą rękę i próbował dosięgnąć gardła lub twarzy. Chwycił ucho, i szarpnął.

Obcy zakwiczał.

Ręka Dana ześliznęła się z zakrwawionego ucha, ale palce zahaczyły za kołnierzyk koszuli.

Intruz tłukł ramię Dana, żeby się uwolnić.

Dan trzymał mocno.

Częściowo odzyskał władzę w prawym ramieniu i zdołał podeprzeć się na nim, jednocześnie podciągając się ręką zaczepioną za koszulę przeciwnika. Na kolana. Potem jedna stopa na podłodze. Dźwignął się, popchnął faceta do tyłu. Na korytarz. Wykonali kilka chwiejnych kroków, obracając się niczym para niezdarnych tancerzy. Potem obaj runęli na podłogę.

Dan leżał teraz na przeciwniku, ale wciąż nie widział, jak tamten wygląda. Wzrok go zawodził, a światło w korytarzu jakby jeszcze przygasło. Oczy paliły Dana jak od kwasu, widocznie zalewał je pot i krew z rozcięcia na czole.

Sięgnął pod marynarkę i wydobył swój policyjny special.38 z kabury pod pachą, ale nie zobaczył, jak przeciwnik bierze zamach i nie zdołał uchylić się przed ciosem. Coś twardego uderzyło go w kostki dłoni i broń upadła na podłogę.

Na skutek szamotaniny potoczyli się pod ścianę. Dan wycelował zdrowe kolano w krocze przeciwnika, ale tamten zablokował uderzenie. Co gorsze, drań kopnął Dana w drugie, felerne kolano, jego słaby punkt. Szybki jak jaszczurka błysk bólu przemknął przez udo do pachwiny i zawirował w żołądku. Trafienie w to kolano czasami przypominało kopniaka w jaja: nie mógł złapać tchu i prawie rozluźnił chwyt.

Prawie.

Intruz przełazi przez niego i próbował odczołgać się w stronę kuchni, ale Dan chwycił jego marynarkę. Bandzior uparcie posuwał się dalej, wlokąc Dana za sobą.

Wyglądałoby to śmiesznie, gdyby obaj nie krwawili i nie dyszeli jak zajeżdżone konie. I gdyby nie byli śmiertelnie poważni.

Z rozmytym, gasnącym wzrokiem Dan rzucił się do przodu w ostatnim rozpaczliwym wysiłku, żeby przygwoździć do ziemi intruza. Lecz bandyta widocznie doszedł do wniosku, że najlepszą defensywą jest porządna ofensywa, więc przestał się wyrywać i odwrócił się do Dana, przeklinając tak zawzięcie, że ślina pryskała mu z ust. Wydawało się, że wymachiwał jednocześnie czterema lub pięcioma ramionami. Walczący przetoczyli się kilka stóp w głąb korytarza, zanim zatrzymali się z intruzem na wierzchu.

Coś zimnego i twardego stuknęło Dana w zęby. Wiedział, co to jest. Lufa broni.

– Przestań się stawiać! – zażądał obcy.

Poprzez metal wibrujący na zębach Dan powiedział:

– Gdybyś chciał mnie zabić, już bym nie żył.

– Nie przeciągaj struny – ostrzegł bandyta, dostatecznie wściekły, żeby pociągnąć za spust nawet wbrew sobie.

Mrugając rozpaczliwie, Dan odrobinę oczyścił pole widzenia, na tyle, żeby zobaczyć rozmazany kształt broni, wielkiej jak armata, wetkniętej w jego usta. Zobaczył również mężczyznę za bronią, chociaż niewyraźnie. Lampa sufitowa w korytarzu wisiała z tyłu nad głową sukinsyna, więc jego twarz kryła się w cieniu. Lewe ucho dziwacznie obwisło i broczyło krwią.

Dan zorientował się, że krew skleiła mu rzęsy. Krew i obfite strugi słonego potu nadal zalewały mu oczy, i częściowo dlatego nic nie widział.

Przestał walczyć.

– Puszczaj… ty… cholerny… buldogu! – wysapał intruz, klęcząc na nim i chwytając nowy oddech przy każdym słowie, jakby słowa były ołowianymi sztabami i każde wymagało ogromnego wysiłku.

– Okay – powiedział Dan i puścił.

– Odbiło ci, facet?

– Jasne – przytaknął Dan.

– Kurwa, mało mi ucha nie urwałeś!

– Jasne.

– Nie wiesz, kiedy masz leżeć spokojnie, ty głupi sukinsynu?

– Teraz?

– Tak, teraz!

– Okay.

– Nie wstawaj!

– Dobrze.

Intruz odsunął się i chociaż ciągle mierzył z pistoletu do Dana, nie przyciskał już broni do jego zębów. Przez chwilę nieufnie wpatrywał się w Dana, po czym wstał. Z trudem.

Teraz Dan widział go lepiej, ale to nie miało znaczenia, ponieważ nie znał tego człowieka.

Facet wycofał się w stronę kuchni. Trzymał broń jedną ręką, a drugą dotykał krwawiącego ucha.

Bezbronny, nie mogąc się ruszyć pod groźbą postrzelenia, Dan leżał na plecach na podłodze korytarza, z uniesioną głową, krew spływała mu do oczu, czuł zapach krwi, jej smak, serce mu waliło, chciał walczyć dalej, chciał rzucić się na drania pomimo pistoletu, ale musiał zapanować nad sobą, nie mógł nic zrobić, tylko patrzeć z bezsilną furią na ucieczkę włamywacza.

Bandzior dotarł do kuchni. Tylne drzwi były otwarte. Wyszedł przez nie tyłem, zawahał się, potem pobiegł.

Dan na czworakach poszukał własnej broni, która leżała na podłodze pod drzwiami pokoju, gdzie go napadnięto. Chwycił rewolwer, chwiejnie dźwignął się na nogi, wrzasnął, kiedy granat bólu eksplodował w kontuzjowanym kolanie, cudem wepchnął ból do małej skrzyneczki swojego umysłu i zatrzasnął wieko, po czym ruszył do kuchni.

Zanim dotarł do tylnych drzwi i wyszedł na chłodne nocne powietrze, intruz zniknął. Nie miał pojęcia, którą część sekwojowego płotu przeskoczył włamywacz.

Dan obmył twarz w łazience Rinka. Na czole miał siniec i otarcie.

Wróciła mu ostrość wzroku. Chociaż odnosił wrażenie, że jego głowa zmieniła się w kowadło, nie musiał obawiać się wstrząsu mózgu.

Nie tylko głowa go bolała. Czuł bolesne pulsowanie w plecach, ramionach, karku i lewym kolanie.

W apteczce nad zlewem znalazł paczkę gazy, zrobił z niej kompres i odłożył. Odkrył również pojemnik ze środkiem dezynfekcyjnym, więc spryskał poranione czoło, osuszył je niezręcznie, spryskał jeszcze raz. Przyłożył gazowy kompres do czoła i mocno przycisnął prawą ręką w nadziei, że całkiem zatamuje krwawienie, zanim skończy przeszukiwać dom.

Wszedł do pokoju, gdzie go napadnięto, i zapalił światło. Był to gabinet, mniej elegancki, lecz równie kosztownie umeblowany jak salon. Jedną ścianę w całości zakrywały regały zbudowane wokół telewizora i magnetowidu. Połowę półek zajmowały książki; drugą połowę wypełniały kasety wideo. Najpierw obejrzał taśmy i znalazł kilka znajomych tytułów: „Transamerican Express”, „Arthur”, wszystkie filmy Abbotta i Costella, „Tootsie”, „Żegnaj dziewczyno”, „Dzień świstaka”, „Nieczysta gra”, „Pani Doubtfire”, kilka filmów z Charliem Chaplinem, dwa obrazy braci Mara. Wszystkie filmy fabularne to były komedie; widocznie zawodowy zabójca potrzebował odrobiny humoru, kiedy wracał zmęczony do domu po całym dniu rozwalania ludzi. Ale większość filmów była pornograficzna, z tytułami w rodzaju „Debbie załatwia Dallas” albo „Sperminator”; na oko jakieś dwieście do trzystu pornosów.

Książki bardziej zainteresowały Dana, ponieważ o nie najwyraźniej chodziło włamywaczowi. Na podłodze przed regałem stało kartonowe pudło, w którym leżało kilka tomów zdjętych z półki. Dan najpierw obejrzał całą kolekcję i odkrył, że wszystkie książki to niebeletrystyczne traktaty na temat tej czy innej dziedziny okultyzmu. Potem, wciąż przyciskając gazę jedną ręką do czoła, przerzucił siedem tomów w pudle i zobaczył, że wszystkie napisał ten sam autor, Albert Uhlander. Uhlander?

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął mały notesik z adresami, który zabrał poprzedniej nocy z domu w Studio City, ze zdewastowanego gabinetu Dylana McCaffreya. Przekartkował stroniczki do U i znalazł tylko jedno nazwisko. Uhlander.

McCaffrey interesował się okultyzmem i znal Uhlandera. Rink, który interesował się okultyzmem, co najmniej czytywał Uhlandera; może również znał go osobiście. Istniało powiązanie pomiędzy McCaffreyem a Nedem Rinkiem. Ale czy walczyli po tej samej stronie, czy byli wrogami? I co miał z tym wspólnego okultyzm?

Kręciło mu się w głowie, nie tylko od uderzenia kolbą pistoletu.

W każdym razie Uhlander najwyraźniej stanowił klucz do zagadki. Widocznie intruz włamał się tylko po to, żeby usunąć te książki z domu, żeby ukryć powiązania z Uhlanderem.

Przyciskając gazę do czoła, Dan wyszedł z gabinetu. Ból, niczym prąd elektryczny, wydawał się płynąć przez gazę do jego dłoni, w górę ręki do prawego ramienia, w dół przez plecy, w górę do lewego ramienia, przez kark i lewy policzek, i zamykał obwód z powrotem na czole, gdzie cala zabawa zaczynała się od początku.

Oszczędzając lewe kolano, przekładając rzeczy jedną ręką i czując się jak wielki okaleczony owad, przeszukał metodycznie cały dom i nie znalazł więcej nic ciekawego. Rink był płatnym mordercą, a płatni mordercy nie przechowują poręcznych małych notesików z adresami i rejestrów zleceń, żeby pomagać w policyjnym śledztwie.

Wróciwszy do łazienki, zdjął kompres i zobaczył, że krwawienie rzeczywiście ustało.

Wyglądał koszmarnie. Ale całkiem stosownie, ponieważ również czuł się koszmarnie.

21

Kiedy Dan dokuśtykał do krawężnika, niosąc niewielkie pudło z książkami, George Padrakis wciąż siedział za kierownicą nieoznakowanego sedana, w ciemności, za uchylonym oknem. Opuścił szybę do końca, kiedy zobaczył Dana.

– Właśnie gadałem przez radio. Mondale chce… Hej, co ci się stało w głowę?

Dan opowiedział mu o włamywaczu.

Padrakis otworzył drzwi i wysiadł z auta. Wyglądał i mówił jak Perry Como, i poruszał się tak samo: leniwie, niedbale, z wrodzonym wdziękiem. Nawet kiedy wyciągał rewolwer spod marynarki, zrobił to niedbale.

– Facet zwiał – oznajmił Dan, kiedy Padrakis zrobił krok w stronę domu Rinka. – Już dawno.

– Ale jak się tam dostał?

– Tylnym wejściem.

– Na tej ulicy jest cicho, a ja miałem uchylone okno – zaprotestował Padrakis. – Usłyszałbym rozbijanie szyby czy cokolwiek.

– Nie znalazłem rozbitej szyby – wyjaśnił Dan. – Myślę, że wszedł kuchennymi drzwiami, pewnie miał klucz.

– Więc to nie moja wina – stwierdził Padrakis i włożył rewolwer do kabury. – Nie mogę być w dwóch miejscach naraz, do cholery. Jak chcieli obstawić również tył domu, powinni przydzielić dwóch ludzi. Dobrze się przyjrzałeś temu cwaniaczkowi, który ci przyłożył?

– Nie za dobrze. – Dan zwrócił Padrakisowi klucz. – Ale jeśli zobaczysz faceta ze strasznie zmasakrowanym uchem, to on.

– Uchem?

– Prawie mu urwałem ucho.

– Po co?

– Po pierwsze dlatego, że chciał mi rozwalić łeb – odparł niecierpliwie Dan. – Poza tym ja jestem jak matador. Zawsze chcę przynieść do domu trofeum, a ten facet nie miał ogona.

Padrakis wydawał się zbity z tropu.

Olbrzymi turystyczny dom na kółkach wyjechał zza rogu z rykiem silnika i przetoczył się przez ulicę niczym dinozaur.

Padrakis zmarszczył brwi na widok pudła w ręku Dana i podniósł głos, żeby przekrzyczeć hałaśliwy pojazd miłośników natury.

– Co tam masz?

– Książki.

– Książki?

– Zszyte kartki papieru zadrukowane słowami, w celu dostarczenia informacji lub rozrywki. Co z tym radiem? Czego chciał Mondale?

– Zabierasz te książki ze sobą?

– Właśnie.

– Nie wiem, czy możesz.

– Nie martw się. Poradzę sobie. Nie są takie ciężkie.

– Nie o to mi chodziło.

– Czego chciał Mondale?

Wpatrując się ponuro w pudło trzymane przez Dana, Padrakis zaczekał, aż zmotoryzowany dom minął ich niczym brontozaur człapiący ociężale przez pierwotne bagno. Owionął ich obłok spalin i zimnego powietrza.

– Przekazałem Mondale’owi, że tutaj jesteś.

– Jak przezornie z twojej strony, George.

– Właśnie zamierzał odwiedzić Znak Pentagramu na Bulwarze Ventura.

– Dobrze mu zrobi.

– Bardzo chce się tam z tobą spotkać.

– Co to jest ten cholerny Znak Pentagramu? Nazywa się jak bar dla wilkołaków.

– To chyba jakaś księgarnia czy coś w tym guście – odparł Padrakis, wciąż spoglądając pochmurnie na pudło z książkami. – Zabili tam faceta.

– Jakiego faceta?

– Chyba właściciela. Nazywa się Scaldone. Mondale mówił, że wygląda jak trupy w Studio City.

– Tyle z mojego obiadu – mruknął Dan. Ruszył chodnikiem, przez plamy czarnofioletowych cieni rozdzielone kałużami bladego bursztynowego światła, w stronę własnego samochodu.

Padrakis pospieszył za nim.

– Hej, te książki…

– Ty czytasz, George?

– Są własnością zmarłego…

– Nie ma jak wieczór z dobrą książką, chociaż trupa to już chyba nie bawi.

– I to nie jest miejsce przestępstwa, skąd możemy zabrać każdą rzecz jako dowód.

Dan oparł pudło na zderzaku samochodu, otworzył bagażnik, włożył pudło do środka i powiedział:

– „Człowiek, który nie czyta dobrych książek, w niczym nie jest lepszy od tego, który nie umie czytać”. Mark Twain tak powiedział, George.

– Słuchaj, dopóki ktoś z rodziny nie wyrazi zgody, naprawdę uważam, że nie powinieneś…

Dan zatrzasnął pokrywę bagażnika i wyrecytował:

– „W książkach kryją się skarby większe od wszystkich pirackich łupów na Wyspie Skarbów”. Walt Disney. On miał rację, George. Powinieneś więcej czytać.

– Ale…

– „Książki to coś więcej niż stosy martwego papieru, to żywe umysły na półkach biblioteki”. Gilbert Highet. – Poklepał Padrakisa po ramieniu. – Poszerzaj swoje ograniczone horyzonty, George. Nadaj barwę swojej szarej egzystencji detektywa. Czytaj, George, czytaj!

– Ale…

Dan wsiadł do samochodu, zamknął drzwi i uruchomił silnik. Padrakis patrzył na niego z wyrzutem przez szybę.

Dan pomachał i odjechał.

Skręcił za róg, przejechał kilka przecznic i zatrzymał samochód przy krawężniku. Wyjął notes z adresami Dylana McCaffreya. Pod literą S znalazł Josepha Scaldone, obok słowo „Pentagram”, numer telefonu i adres na Bulwarze Ventura.

Morderstwa w Studio City, śmierć Neda Rinka i obecne zabójstwo Scaldonego prawie na pewno były ze sobą powiązane. Coraz bardziej wyglądało na to, że ktoś rozpaczliwie próbuje zatuszować dziwaczną konspirację, eliminując wszystkich uczestników. Prędzej czy później zlikwidują również Melanie McCaffrey – albo porwą ją od matki. A jeśli bezimienni wrogowie ponownie dostaną w łapy dziewczynkę, mała zniknie na zawsze; nie będzie miała tyle szczęścia, żeby uratować się po raz drugi.

O dziewiętnastej zero pięć Laura była w kuchni, robiła obiad dla siebie, Melanie i Earla. Woda w dużym garnku zaczynała kipieć na piecyku, w mniejszym garnku podgrzewał się sos do spaghetti z pulpetami. Kuchnię wypełniały smakowite zapachy: czosnek, cebula, pomidory, bazylia i ser. Laura opłukała garść czarnych oliwek i wrzuciła je do wielkiej miski z sałatką.

Melanie siedziała przy stole, milcząca, nieruchoma, ze spuszczoną głową i dłońmi splecionymi na podołku. Oczy miała zamknięte, jakby spała. A może tylko wycofała się głębiej w swój własny, prywatny świat.

Po raz pierwszy od sześciu lat Laura przygotowała posiłek dla córki i nawet żałosny stan Melanie nie mógł całkiem zepsuć tej chwili. Laura czuła się domowo i macierzyńsko. Minęło wiele czasu, odkąd ostatnio doznawała takich uczuć; zapomniała już, że macierzyństwo może dostarczać równie wielkiej satysfakcji jak osiągnięcia zawodowe.

Earl Benton nakrył do stołu, rozstawił talerze i szklanki, rozłożył sztućce i serwetki. Teraz siedział naprzeciwko Melanie, w koszuli z krótkimi rękawami – i z kaburą pod pachą – czytając gazetę. Kiedy natrafił na coś ciekawego, zabawnego czy szokującego w kolumnie z plotkami lub w kąciku samotnych serc, czytał to Laurze.

Pieprzówka, cętkowana kocica, zwinęła się wygodnie w kącie obok lodówki, ukołysana mruczeniem i wibracją silnika. Wiedziała, że nie wolno jej włazić na stół czy kuchenne blaty, i zwykle siedziała cichutko w kuchni z obawy, żeby jej całkiem nie wyrzucono. Nagle jednak kotka miauknęła przeraźliwie i zerwała się na nogi. Wygięła grzbiet w łuk, zjeżyła sierść. Spojrzenie miała dzikie, syczała i pluła z furią. Earl odłożył gazetę i zapytał:

– Co się stało, kiciu?

Laura odwróciła się od deski, na której kroiła warzywa na sałatkę.

Pieprzówka okazywała straszliwe zdenerwowanie. Jej uszy przywarły płasko do czaszki, wargi ściągnęły się, obnażając kły.

– Pieprzówka, co ci jest?

Wybałuszone ze zgrozy oczy kota zdawały się rozsadzać oczodoły. Przez chwilę patrzyły na Laurę. W tych oczach nie zostało nic z domowego zwierzątka, nic, tylko czysta dzikość.

– Pieprzówka…?

Kotka wyskoczyła z kąta, wrzeszcząc ze strachu lub wściekłości. Pomknęła w stronę rzędu szafek, lecz nagle zawróciła ostro, jakby zobaczyła coś potwornego. Rzuciła się do zlewu, potem zapiszczała i znowu gwałtownie zmieniła kierunek. Jej pazurki drapały po płytkach podłogi. Przez kilka obrotów ścigała własny ogon, plując i kłapiąc szczękami, potem wyskoczyła prosto w górę, jakby dźgnięta niewidzialnym szpikulcem. Drapała powietrze pazurami, skakała i kręciła się na tylnych łapach w dziwacznym tańcu świętego Wita. Wreszcie opadła na cztery łapy i natychmiast rzuciła się do ucieczki. Jak błyskawica śmignęła pod stołem, pomiędzy krzesłami, przez kuchenne drzwi do jadalni. Zniknęła. •’. Odegrała niesamowite przedstawienie. Laura nigdy nie widziała niczego w tym rodzaju.

Melanie nie zwróciła uwagi na szaleństwa kota. Siedziała spokojnie z rękami na kolanach, z zamkniętymi oczami, ze spuszczoną głową.

Earl rzucił gazetę i wstał z krzesła. W głębi domu Pieprzówka wydała ostatni żałosny wrzask. Potem zapadła cisza.

Znak Pentagramu to był nieduży sklep w ruchliwym kwartale, stanowiącym samą esencję południowokalifornijskich nadziei i marzeń. Fotografia tej części Bulwaru Ventura mogła służyć za słownikową ilustrację hasła „drobny kapitalizm”. Małe sklepiki i restauracje tłoczyły się jedne przy drugim, całe szeregi firm prowadzonych przez właścicieli w najróżniejszym wieku i najrozmaitszego pochodzenia, i każdy mógł tam znaleźć coś ciekawego, zaspokoić każdy gust, egzotyczny czy zwyczajny: koreańska restauracja z najwyżej piętnastoma stolikami; feministyczna księgarnia; dostawca ręcznie wyrabianych noży; coś o nazwie Gejowskie Centrum Rozrywki; pralnia chemiczna, obsługa przyjęć, ramiarz, kilka delikatesów i sklep ze sprzętem elektronicznym; księgarnia sprzedająca wyłącznie fantasy i fantastykę naukową; Finanse Braci Ching, „Pożyczki dla Rzetelnych”; maleńka restauracyjka oferująca „zamerykanizowaną kuchnię nigeryjską” i druga specjalizująca się w „chinois, potrawy francusko – chińskie”; handlarz oferujący wojskowe wyposażenie wszelkiego rodzaju, chociaż nie broń. Niektórzy z tych przedsiębiorców zbijali majątek, inni nie mieli na to szans, wszyscy jednak marzyli i Dan nie mógł się oprzeć wrażeniu, że w wieczornym zmierzchu nadzieja oświetlała Bulwar Ventura nawet jaśniej niż latarnie.

Zaparkował w sporej odległości od Znaku Pentagramu i przeszedł obok furgonetki Wiadomości Naocznych Świadków, podobnych pojazdów z działów wiadomości KNBC i K.TLA, oznakowanych i nieoznakowanych policyjnych samochodów oraz wozu koronera. Na chodniku zebrał się tłum złożony z miejscowych gapiów, dzieciaków ubranych jak punki i gangsta – raperzy, które pozowały na uliczników, ale pewnie mieszkały z rodzicami w domach za trzysta tysięcy dolarów, oraz spragnionych sensacji przedstawicieli mediów o rozbieganym spojrzeniu, które (według Dana) upodabniało ich do szakali. Przepchnął się przez zbiegowisko, dostrzegł dziennikarza z „Los Angeles Times” i wycofał się poza zasięg minikamery, przed którą reporter i jego ekipa filmowali odcinek do wiadomości o jedenastej na Kanale Czwartym. Dan wyminął nastolatkę z pasiastymi błękitno – zielonymi włosami skręconymi w punkowe kolce; nosiła czarne buty do kolan, mikroskopijną czerwoną spódniczkę i biały sweter w dziwaczny deseń z martwych niemowląt. Cały fronton sklepu pokrywały amatorsko wymalowane, lecz barwne okultystyczne i astrologiczne symbole. Umundurowany policjant z LAPD stał pod wyblakłym czerwonym pentagramem, pilnując wejścia. Dan mignął odznaką i wszedł.

Rozmiar zniszczeń wydawał się znajomy. Wściekły olbrzym, który poprzedniej nocy zdemolował dom w Studio City, znowu zlazł z łodygi fasoli i obrócił w ruinę również ten sklep. Elektroniczna kasa wyglądała jak roztrzaskana młotem kowalskim; jakimś cudem prąd nadal krążył w zmiażdżonych obwodach i jedna czerwona cyferka migała w rozbitym okienku wyświetlacza, szóstka, przypominająca ostatnie słowo umierającej ofiary, jakby kasa próbowała powiedzieć policjantom coś o swoim zabójcy. Kilka półek w regałach pękło, na podłodze leżały stosy okaleczonych książek o zgniecionych obwolutach, pogiętych okładkach i podartych stronicach. Lecz w Znaku Pentagramu sprzedawano nie tylko książki; podłogę zaśmiecały również świece wszelkich barw, kształtów i rozmiarów, karty tarota, połamane tabliczki ouija, wypchane sowy, totemy, figurki tiki oraz setki egzotycznych proszków i olejków. Pachniało tu olejkiem różanym, truskawkowym kadzidłem i śmiercią.

Detektywi Wexlersh i Manuello znajdowali się wśród gliniarzy i techników z badań naukowych i zauważyli Dana, gdy tylko wszedł do sklepu. Ruszyli w jego stronę, brodząc przez szczątki towarów. Na twarzach mieli identyczne lodowate uśmiechy, bez śladu humoru. Przypominali parę lądowych rekinów, równie drapieżnych i zimnokrwistych jak prawdziwe rekiny.

Wexlersh był niski, z bladoszarymi oczami i woskowo białą cerą, która w Kalifornii wyglądała niestosownie nawet w zimie.

– Co się panu stało w głowę? – zapytał.

– Uderzyłem się o niską gałąź – wyjaśnił Dan.

– Chyba raczej pobił pan jakiegoś biednego, niewinnego podejrzanego, pogwałcił jego prawa obywatelskie, a biedny niewinny podejrzany okazał się na tyle głupi, żeby stawiać opór.

– Czy tak traktujecie podejrzanych w wydziale East Valley?

– A może to była prostytutka, która nie chciała dać darmowej próbki tylko dlatego, że pan jej machnął odznaką przed nosem – wyszczerzył się Wexlersh.

– Nie powinieneś silić się na żarty – pouczył go Dan. – Masz tyle dowcipu co dziura w kiblu.

Wexlersh wciąż się uśmiechał, ale jego szare oczy wypełniała zimna złość.

– Haldane, według pana, z jakim wariatem mamy tutaj do czynienia?

Manuello, pomimo nazwiska, nie przypominał z wyglądu Hiszpana: wysoki blondyn o kwadratowych rysach twarzy, z dołkiem w brodzie jak Kirk Douglas.

– Właśnie, Haldane, niech pan podzieli się z nami swoją mądrością i doświadczeniem – powiedział.

A Wexlersh dodał:

– Tak, pan jest porucznikiem. My jesteśmy tylko skromnymi detektywami pierwszego stopnia.

– Tak, pragniemy wysłuchać pańskich spostrzeżeń i wnikliwych opinii o tej wyjątkowo ohydnej zbrodni – rzucił szyderczo Manuello. – Nie możemy się doczekać.

Chociaż Dan przewyższał ich rangą, tego rodzaju drobna niesubordynacja mogła im ujść bezkarnie, ponieważ mieli stały przydział do East Valley, nie do centrali, gdzie pracował Dan, ale głównie dlatego, że byli pieszczoszkami Rossa Mondale’a i wiedzieli, że kapitan ich obroni.

– Wiecie co, wy dwaj źle wybraliście zawód. Na pewno wolelibyście łamać prawo, niż go bronić – odezwał się Dan.

– Ale naprawdę, poruczniku – powiedział Wexlersh – do tej pory musiał pan już stworzyć jakąś teorię. Co to za wariat gania po mieście i tłucze ludzi na dżem truskawkowy?

– A przy okazji – podjął Manuello – co to za wariat tutaj zginął?

– Joseph Scaldone? – upewnił się Dan. – Właściciel tego sklepu? Dlaczego twierdzisz, że był wariatem?

– No – powiedział Wexlersh – na pewno nie był zwykłym biznesmenem.

– Wątpię, żeby go przyjęli do Izby Handlowej – dorzucił Manuello.

– Albo do Biura Rozwoju Biznesu – uzupełnił Wexlersh.

– Kompletny szajbus – podsumował Manuello.

– Co wy wygadujecie? – zdziwił się Dan. Manuello odparł:

– Nie uważa pan, że tylko szajbus mógł prowadzić sklep… – sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął buteleczkę wielkości i kształtu tych, w jakich zwykle sprzedaje się oliwki -…sklep handlujący czymś takim?

Na pierwszy rzut oka buteleczka istotnie wydawała się zawierać małe oliwki, lecz Dan natychmiast zorientował się, że to były gałki oczne. Nie ludzkie oczy. Mniejsze. I dziwne.

Niektóre miały żółte źrenice, inne zielone, pomarańczowe, czerwone, ale chociaż różniły się kolorami, wszystkie miały podobny kształt: nie okrągłe jak źrenice oczu człowieka i większości zwierząt, tylko podłużne, eliptyczne, promieniujące złem.

– Wężowe oczy – oznajmił Manuello, pokazując etykietę.

– A co pan na to? – zagadnął Wexlersh, wyjmując inną buteleczkę z kieszeni kurtki.

Wypełniał ją szarawy proszek. Starannie wypisana etykietka głosiła: GUANO NIETOPERZY.

– Gówno nietoperzy – przetłumaczył Wexlersh.

– Sproszkowane gówno nietoperzy – mówił Manuello – wężowe oczy, jaszczurcze języki, wianki czosnku, fiolki byczej krwi, magiczne zaklęcia, uroki i inne bzdury. Jacy ludzie przychodzą tutaj i kupują takie śmiecie, poruczniku?

– Wiedźmy – podpowiedział Wexlersh, zanim Dan zdążył się odezwać.

– Baby, którzy uważają się za wiedźmy.

– Czarownicy – ciągnął Wexlersh.

– Faceci, którzy uważają się za czarowników.

– Wariaci – zakończył Wexlersh.

– Popaprańcy – stwierdził Manuello.

– Ale tutaj przyjmują karty kredytowe Visa i MasterCard – oznajmił Wexlersh. – Oczywiście tylko z ważnym dowodem tożsamości.

– Tak, w naszych czasach czarownicy i wariaci używają MasterCard – zauważył Manuello. – Czy to nie dziwne?

– Płacą rachunki za nietoperze gówno i wężowe oczy w dwunastu dogodnych miesięcznych ratach – wyjaśnił Wexlersh.

– Gdzie jest ofiara? – zapytał Dan.

Wexlersh wskazał wyprostowanym kciukiem w głąb sklepu.

– Jest tam z tyłu, próbują go do głównej roli w sequelu „Teksaskiej masakry piłą łańcuchową”.

– Spodziewani się, że wy, faceci z centrali, macie mocne żołądki – rzucił Manuello, kiedy Dan ruszył w głąb sklepu.

– Nie haftuj pan tutaj – ostrzegł Wexlersh.

– Właśnie, żaden sędzia nie dopuści dowodów w sądzie, jeśli jakiś gliniarz je obrzyga – wytłumaczył Manuello.

Dan zignorował ich. Gdyby zrobiło mu się niedobrze, starałby się obrzygać Wexlersha i Manuella.

Przestąpił przez stertę skotłowanych książek, przesiąkniętych rozlanym olejkiem jaśminowym, i podszedł do zastępcy patologa, który kucał nad bezkształtną szkarłatną masą, pozostałością po Josephie Scaldone.

W celu zweryfikowania teorii, że cętkowana kocica usłyszała odgłosy włamania zbyt ciche dla ludzkich uszu i przestraszyła się intruza w odległej części domu, Earl Benton przeszedł przez wszystkie pokoje, sprawdził drzwi i okna, zajrzał do szaf i za większe meble. Ale nie odkrył nic podejrzanego.

Znalazł Pieprzówkę w pokoju dziennym, już nie wystraszoną, lecz czujną. Kotka leżała na telewizorze. Pozwoliła się pogłaskać i zaczęła mruczeć.

– Co w ciebie wstąpiło, kiciu? – zapytał Earl.

Po kilku pieszczotach kotka wyciągnęła jedną nogę nad krawędzią telewizora i wskazała łapką na przyciski. Spojrzała na Earla prosząco, jakby chciała zapytać, czy mógłby włączyć grzejnik – z – dźwiękiem – i – obrazem, żeby trochę podgrzać jej tymczasowe legowisko.

Nie spełniwszy prośby, Earl wrócił do kuchni. Melanie wciąż siedziała przy stole, równie ożywiona jak marchewka.

Laura stała przy blacie, gdzie Earl ją zostawił, wciąż trzymając nóż. Chyba nic nie zrobiła od jego wyjścia. Po prostu czekała z nożem w ręku na wypadek, gdyby ktoś inny wrócił zamiast Earla.

Na jego widok wyraźnie doznała ulgi. Odłożyła nóż i zapytała:

– I co? – Nic.

Drzwi lodówki nagle same się otworzyły. Słoiki, butelki i inne przedmioty na szklanych półkach zaczęły trząść się i grzechotać. Drzwiczki kilku szafek rozwarły się nagle, jakby szarpnięte niewidzialną ręką.

Laura zachłysnęła się.

Earl instynktownie sięgnął do kabury po broń, ale nie miał do kogo strzelać. Zastygł w bezruchu, z dłonią na kolbie rewolweru, trochę zakłopotany i bardziej niż trochę zdumiony.

Naczynia brzęczały i szczękały na półkach. Kalendarz wiszący na ścianie obok tylnych drzwi spadł na podłogę z odgłosem przypominającym łopot skrzydeł.

Po dziesięciu czy piętnastu sekundach, które wydawały się godziną, naczynia przestały grzechotać, drzwi szafek przestały kołysać się na zawiasach, a zawartość lodówki znieruchomiała.

– Trzęsienie ziemi – oświadczył Earl.

– Czyżby? – zapytała z powątpiewaniem Laura McCaffrey.

Wiedział, o co jej chodzi. To było podobne do skutków niewielkiego trzęsienia ziemi, a jednak… inne. Pod wpływem osobliwej zmiany ciśnienia powietrze jakby zgęstniało, nagle pojawił się chłód zbyt ostry, żeby składać winę wyłącznie na otwarte drzwi lodówki. I rzeczywiście kiedy wstrząsy ustały, powietrze natychmiast się ociepliło, chociaż lodówka wciąż była otwarta.

Lecz jeśli nie trzęsienie ziemi, to co? Nie przelot nad – dźwiękowego samolotu. To nie tłumaczyło zimna ani zmiany ciśnienia. Nie duch. Earl nie wierzył w duchy. Zresztą skąd taki pomysł, do cholery? Kilka dni temu obejrzał „Ducha” na swoim magnetowidzie. Może stąd powstało skojarzenie. Ale nie tak łatwo poddawał się sugestii, żeby jeden porządny film grozy kazał mu szukać nadnaturalnych przyczyn tutaj i teraz, kiedy nasuwało się znacznie mniej egzotyczne wyjaśnienie.

– Tylko trzęsienie ziemi – powtórzył, chociaż wcale nie był o tym przekonany.

Założyli, że to jest Joseph Scaldone, właściciel, ponieważ wszystkie dokumenty w jego portfelu wystawione były na nazwisko Scaldone. Dopóki jednak nie sprawdzą karty dentystycznej albo odcisków palców, mogli go zidentyfikować tylko na podstawie zawartości portfela. Żaden znajomy Scaldonego nie potrafił go rozpoznać, ponieważ biedak nie miał już twarzy. Niewielkie szansę miała również identyfikacja na podstawie blizn czy innych znaków szczególnych, gdyż skóra została pocięta, poszarpana, pozdzierana i podziurawiona tak brutalnie, że stare blizny czy znamiona znikły wśród krwawych strzępów. Potrzaskane żebra sterczały przez dziury w koszuli, ostry odłamek kości przebił mięśnie nogi i materiał spodni.

Trup wyglądał jak… rozgnieciony.

Dan odwrócił się od zwłok i zobaczył człowieka, którego zegar biologiczny widocznie się rozregulował. Mężczyzna miał gładką, otwartą, pozbawioną zmarszczek twarz trzydziestolatka, siwiejące włosy pięćdziesięciolatka i przygarbione wiekiem ramiona emeryta. Nosił dobrze skrojony ciemnoniebieski garnitur, białą koszulę i ciemnoniebieski krawat ze złotym łańcuszkiem zamiast klipsa czy spinki.

– Pan jest Haldane? – zapytał.

– Zgadza się.

– Michael Seames, FBI.

Podali sobie ręce. Dłoń Seamesa była zimna i lepka. Odsunęli się od trupa i znaleźli kąt wolny od śmieci.

– Teraz wy to przejmujecie? – zagadnął Dan.

– Bez obaw. Nie odsuniemy pana od sprawy – zapewnił dyplomatycznie Seames. – Chcemy tylko w tym uczestniczyć. Tylko obserwować… na razie.

– Świetnie – odparł szczerze Dan.

– Rozmawiałem ze wszystkimi innymi pracującymi nad tą sprawą, więc chciałem tylko powtórzyć panu, co im powiedziałem. Proszę informować mnie na bieżąco. Chcę wiedzieć o każdym nowym odkryciu, nawet najbardziej nieistotnym.

– Ale jakie usprawiedliwienie podaje FBI, żeby wkroczyć w tę sprawę?

– Usprawiedliwienie? – Twarz Seamesa zmarszczyła się w wymuszonym uśmiechu. – Poruczniku, po czyjej pan jest stronie?

– Chciałem wiedzieć, jakie federalne przepisy zostały złamane?

– Powiedzmy, że to kwestia bezpieczeństwa narodowego.

W młodej twarzy Seamesa tkwiły oczy stare, doświadczone i czujne. Przypominały oczy drapieżnego jaszczura, który żył tutaj od czasów ery mezozoicznej i znał wszystkie sztuczki.

– Hoffritz pracował dawniej dla Pentagonu – zauważył Dan. – Robił dla nich badania.

– Owszem.

– Czy prowadził badania nad obronnością, kiedy go zabito?

– Nie.

Agent mówił płaskim głosem, pozbawionym modulacji, wypranym z emocji, dlatego Dan nie wiedział, czy tamten kłamie, czy mówi prawdę.

– A McCaffrey? – zapytał. – Czy on prowadził badania wojskowego typu?

– Nie dla nas – odparł Seames. – Przynajmniej nie ostatnio.

– Dla kogoś innego?

– Może.

– Dla Rosjan?

– W tych czasach prędzej dla Iraku, Iranu czy Libii.

– Mówi pan, że któryś z ich rządów go finansował?

– Tego nie powiedziałem – zaprzeczył Seames tym samym bezbarwnym głosem, który niczego nie zdradzał. – Nic nie wiemy i dlatego chcemy się włączyć w tę sprawę. McCaffrey pracował nad projektem finansowanym przez Pentagon, kiedy zniknął sześć lat temu ze swoją córką. Wtedy go sprawdziliśmy na polecenie Departamentu Obrony i doszliśmy do wniosku, że nie uciekł z żadną nową, cenną informacją dotyczącą projektu. Uważaliśmy, że nic się za tym nie kryło… wyłącznie osobista decyzja związana z nieprzyjemną kłótnią o prawo opieki nad dzieckiem.

– Może tak było.

– Tak, może tak było – przyznał Seames. – Przynajmniej z początku. Ale po pewnym czasie McCaffrey widocznie zajął się czymś ważnym… może nawet niebezpiecznym. Przynajmniej na to wygląda, kiedy się obejrzy ten szary pokój w Studio City. Co do Willy’ego Hoffritza… osiemnaście miesięcy po zniknięciu McCaffreya Hoffritz zakończył długofalowy projekt Pentagonu i odmówił przyjęcia następnych zleceń związanych z obronnością. Powiedział, że badania tego rodzaju zaczęły mu ciążyć na sumieniu. Początkowo wojskowi próbowali go przekonać, żeby zmienił zdanie, ale w końcu przyjęli jego rezygnację.

– Ż tego, co o nim słyszałem – mruknął Dan – wątpię, czy Hoffritz w ogóle miał sumienie.

Przenikliwe jastrzębie oczy Seamesa wpatrywały się w Dana.

– Chyba ma pan rację pod tym względem. Wtedy, kiedy Hoffritz odstawił ten numer z mea culpa, Departament Obrony nie prosił nas o zweryfikowanie jego nagłego nawrócenia na pacyfizm. Przyjęli to za dobrą monetę. Ale dzisiaj przyjrzałem się dokładniej Willy’emu Hoffritzowi. W moim przekonaniu Hoffritz przestał korzystać z grantów Pentagonu tylko dlatego, że nie chciał dłużej podlegać wyrywkowym okresowym kontrolom służb bezpieczeństwa. Nie chciał, żeby ktoś mu patrzył na ręce. Potrzebował anonimowości dla jakiegoś własnego projektu.

– Na przykład torturowania dziewięcioletniej dziewczynki – podsunął Dan.

– Tak. Przed paroma godzinami byłem w Studio City, obejrzałem ten dom. Wstrętne.

Ani wyraz twarzy, ani spojrzenie nie pasowało do niesmaku i potępienia w jego głosie. Sądząc po oczach, wręcz nasuwało się podejrzenie, że Michael Seames uważał szary pokój raczej za interesujący niż odrażający.

– Jak pan myśli, dlaczego oni robili takie rzeczy z Melanie McCaffrey? – zapytał Dan.

– Nie mam pojęcia. Zwariowana historia – ocenił Seames, szeroko otwierając oczy i w zadziwieniu kręcąc głową. Lecz ta mina niewiniątka wyglądała na wykalkulowaną.

– Jaki efekt chcieli uzyskać?

– Nie wiem.

– W tamtym domu nie prowadzili zwykłych badań nad modyfikacją behawioralną – stwierdził Dan.

Seames wzruszył ramionami.

– Badali metody prania mózgu, całkowitej kontroli umysłu… i coś jeszcze… coś gorszego.

Seames wydawał się znudzony. Jego wzrok ześliznął się z Dana i powędrował w stronę techników z wydziału badań naukowych, przesiewających spryskane krwią śmieci.

– Ale dlaczego? – powtórzył Dan.

– Naprawdę nie wiem – ponownie oświadczył Seames, tym razem ze zniecierpliwieniem. – Ja tylko…

– Ale rozpaczliwie próbujecie się dowiedzieć, kto finansował ten cały piekielny projekt – ciągnął Dan.

– Nie powiedziałbym „rozpaczliwie”. Powiedziałbym, że nam zależy. Bardzo zależy.

– Więc musicie chociaż trochę orientować się, do czego oni zmierzali. Coś wiecie i dlatego wam zależy.

– Na litość boską, Haldane – rzucił gniewnie Seames, ale nawet jego gniew wydawał się wykalkulowany; podstęp obliczony na zmylenie przeciwnika. – Widział pan, w jakim stanie są ciała. Wybitni naukowcy, dawniej finansowani przez Pentagon, zamordowani w niewytłumaczalny sposób… cholera, pewnie, że jesteśmy zainteresowani!

– Niewytłumaczalny? – zdziwił się Dan. – Przecież to jasne. Pobito ich na śmierć.

– Daj pan spokój, Haldane. To bardziej skomplikowane. Gdyby pan pogadał z własnym biurem koronera, dowiedziałby się pan, że nie potrafią określić rodzaju tego cholernego narzędzia zbrodni. I że ofiary nie miały żadnej szansy obrony… brak krwi, skóry czy włosów pod ich paznokciami. I wielu ciosów nie mógł zadać człowiek walący maczugą, bo żaden człowiek nie ma tyle siły, żeby w ten sposób zmiażdżyć kości innego człowieka. To wymaga ogromnej siły, mechanicznej siły… nieludzkiej siły. Ich nie pobito tak zwyczajnie na śmierć, ich rozgnieciono jak pluskwy! I jeszcze te drzwi.

Dan zmarszczył czoło.

– Jakie drzwi?

– Tutaj, w tym sklepie, frontowe i tylne drzwi.

– Co z nimi?

– Pan nie wie?

– Dopiero przyszedłem. Jeszcze z nikim nie rozmawiałem. Seames nerwowo poprawił krawat. Ten gest zaniepokoił

Dana. Jeszcze nigdy nie widział nerwowego agenta FBI. A zdenerwowanie Michaela Seamesa było chyba jedyną rzeczą, której nie udawał.

– Drzwi były zamknięte na klucz, kiedy przyjechali pana ludzie – zaczął agent. – Scaldone skończył dzisiaj prac? tuż przed zabójstwem. Tylne drzwi pewnie były zamknięte przez cały czas, ale zanim został zabity, zamknął również drzwi frontowe na klucz i zaciągnął roletę. Pewnie zamierzał wyjść tylnymi drzwiami – jego samochód stoi za budynkiem – po podliczeniu dziennego utargu. Ale nie skończył liczyć. Został napadnięty w zamkniętym sklepie. Pierwszy policjant, który dotarł na miejsce zbrodni, musiał wyłamać zamek w drzwiach frontowych.

– Więc?

– Więc w środku była tylko ofiara – podjął Seames. Jedne i drugie drzwi były zamknięte na klucz, kiedy przyjechała policja, ale zabójca wydostał się ze sklepu.

– Co w tym takiego dziwnego? Widocznie zabójca miał klucz.

– I pozamykał za sobą, kiedy wychodził?

– Możliwe.

Seames pokręcił głową.

– Nie, jeśli wiemy, jak były pozamykane drzwi. Oprócz podwójnych zamków z zasuwą na każdych był też rygiel, ręcznie zamykany tylko od środka.

– Ręczne rygle na obu drzwiach? – upewnił się Dan.

– Tak. I w sklepie są tylko dwa okna. Wielkie okno wystawowe, zamocowane na stałe. Nikt tędy nie wyjdzie, jeśli najpierw nie rozbije go cegłą. Drugie jest na zapleczu, w gabinecie. Okno do wentylacji z żaluzjami.

– Dostatecznie duże dla człowieka?

– Tak – potwierdził Seames. – Tylko że od wewnątrz jest zakratowane.

– Zakratowane?

– Zakratowane.

– Więc musi być inna droga wyjścia.

– Niech pan znajdzie – zaproponował Seames tonem sugerującym, że nawet nie warto szukać.

Dan ponownie ocenił wzrokiem rozmiar zniszczeń i potarł twarz ręką, jakby próbował zetrzeć zmęczenie. Skrzywił się, kiedy czubki palców musnęły wciąż lepką ranę na czole.

– Mówi pan, że Scaldone został pobity na śmierć w pokoju zamkniętym na klucz.

– Zamordowany w zamkniętym pokoju, tak. Ciągle nie mam pewności co do określenia „pobity”.

– l zabójca nie mógł się stąd wydostać przed przyjazdem pierwszej ekipy?

– Nie miał którędy.

– Ale go tutaj nie ma.

– Właśnie. – Zbyt młoda twarz Seamesa jakby usiłowała dopasować się do siwiejących włosów i zgarbionych ramion: w ciągu ostatnich dziesięciu minut postarzała się co najmniej o kilka lat. – Rozumie pan, dlaczego mi zależy, poruczniku Haldane? Zależy mi na wyjaśnieniu śmierci dwóch byłych czołowych naukowców od obronności, ponieważ zabiły ich jakieś nieznane osoby lub siły, jakaś broń, która przenika przez ściany i zamknięte drzwi i przed którą absolutnie nie ma ucieczki.

To było nieco inne niż trzęsienie ziemi, ale Laura nie potrafiła dokładnie określić różnicy. No, po pierwsze nie słyszała dzwonienia szyb, chociaż przy trzęsieniu dostatecznie silnym, żeby pootwierać drzwiczki szafek, okna powinny klekotać i brzęczeć. Nie odczuła również żadnego ruchu, żadnego kołysania; oczywiście, jeśli znajdowali się dostatecznie daleko od epicentrum, niełatwo byłoby wykryć poruszenia gruntu. Powietrze wydawało się dziwnie przytłaczające, nie duszne ani wilgotne, tylko… naładowane. Laura przeżyła już kilka trzęsień ziemi, ale nie pamiętała tak ciężkiego powietrza. I coś jeszcze przemawiało przeciwko teorii trzęsienia ziemi, coś ważnego, czego ciągle nie mogła uchwycić.

Earl wrócił do stołu i gazety, a Melanie ciągle siedziała ze zwieszoną głową. Laura skończyła robić sałatkę i wstawiła ją do lodówki, czekając, aż makaron się ugotuje.

Woda zawrzała. Nad garnkiem uniosła się para.

Laura właśnie wyjmowała wermiszel z pudełka, kiedy Earl podniósł wzrok znad gazety i zawołał:

– Hej, to wyjaśnia kota! Laura nie zrozumiała. – Co?

– Tutaj piszą, że zwierzęta zwykle wyczuwają nadchodzące trzęsienie ziemi. Robią się nerwowe i dziwnie reagują. Może dlatego Pieprzówka wpadła w histerię i ścigała duchy po całej kuchni.

Zanim Laura zdążyła rozważyć słowa Earla, włączyło się radio, zupełnie jakby niewidzialna ręka przekręciła gałkę. Mieszkając sama przez ostatnie sześć lat, Laura czasami nie mogła znieść ciszy i pustki panującej w domu, toteż trzymała radia w kilku pokojach. Kuchenne wielozakresowe sony stało obok pojemnika na pieczywo, zaledwie kilka stóp od Laury, i kiedy samodzielnie się włączyło, odezwała się stacja KRLA, którą Laura ostatnio nastawiła. Bonnie Tyler śpiewała „Total Eclipse of the Heart”.

Earl odłożył gazetę. Znowu wstał.

Laura z niedowierzaniem zagapiła się na radio.

Gałka głośności zaczęła przekręcać się w prawo jakby z własnej woli. Laura widziała jej ruch.

Gardłowy głos Bonnie Tyler rozbrzmiał głośniej, jeszcze głośniej.

– Co u diabła? – powiedział Earl.

Melanie obojętnie dryfowała w swojej prywatnej ciemności.

Głos Bonnie Tyler i muzyka towarzysząca jej słowom huczały teraz w czterech ścianach kuchni. Szyby okienne dzwoniły, jakby nadeszło prawdziwe trzęsienie ziemi.

Świadoma powracającej fali zimna, Laura zrobiła krok w stronę radia.

Gdzieś w domu znowu rozdarła się Pieprzówka.

Kiedy Dan zbierał się do odejścia, Michael Seames zapytał:

– Przy okazji, co się panu stało w czoło?

– Przymierzałem kapelusze – wyjaśnił Dan.

– Kapelusze?

– Przymierzyłem jeden, który był za mały. Cholernie się namęczyłem, zanim go zdjąłem. Obtarłem skórę na czole.

Zanim Seames zdążył odpowiedzieć, Ross Mondale wszedł przez drzwi w głębi sklepu, za kontuarem. Spostrzegł Dana i powiedział:

– Haldane, pozwól tutaj.

– Co jest, szefie?

– Chcę z tobą porozmawiać.

– O czym, szefie?

– Sam na sam – warknął Mondale.

– Już idę, szefie.

Zostawił mrugającego, zdezorientowanego Seamesa i po – brnął przez zwały śmieci. Ominął trupa i wszedł za ladę. Mondale skierował go w drzwi i ruszył za nim.

Pomieszczenie na zapleczu, równie długie jak sklep, ale szerokie tylko na dziesięć stóp, miało ściany z betonowych bloków. Spełniało podwójną funkcję biura i magazynu. Po lewej piętrzyły się sterty pudeł, widocznie wypełnionych towarami. Po prawej stało biurko z pecetem IBM, kilka segregatorów, nieduża lodówka oraz kuchenny stół z ekspresem do kawy. Nie było tutaj śladów przemocy; wszędzie panował ład i porządek.

Mondale zdążył przejrzeć szuflady biurka. Kilka przedmiotów, wśród nich cienki notes z adresami, leżało na bibularzu.

Kapitan zamknął drzwi, a Dan obszedł biurko dookoła i usiadł.

– Co ty wyprawiasz? – rzucił Mondale.

– Daję odpocząć nogom. Miałem ciężki dzień.

– Wiesz, że nie o to pytam. – O?

Mondale jak zwykle nosił brązowy garnitur, jasnobeżową koszulę, brązowy krawat, brązowe buty i skarpetki. W jego piwnych oczach płonęły mordercze błyski, podobne do refleksów światła w rubinowym pierścieniu.

– Miałeś się zgłosić w moim gabinecie o drugiej trzydzieści.

– Nie dostałem twojego wezwania.

– Cholernie dobrze wiem, że dostałeś.

– Nie, naprawdę. Przyleciałbym biegiem.

– Nie rób ze mnie jaj.

Dan tylko patrzył bez słowa.

Kapitan stał kilka kroków przed biurkiem, ze sztywnym karkiem, z ramionami wyprężonymi po bokach, zaciskając i rozwierając dłonie, jakby siłą woli powstrzymywał się od zaciśnięcia pięści i zaatakowania Dana.

– Co robiłeś przez cały dzień?

– Kontemplowałem sens życia.

– Byłeś w domu Rinka.

– Tego nie trzeba robić w kościele. Sens życia można kontemplować prawie wszędzie.

– Nie wysyłałem cię do domu Rinka.

– Jestem pełnoprawnym detektywem – porucznikiem. Zwykle kieruję się własnym instynktem podczas śledztwa.

– Nie tym razem. To za duża sprawa. Tym razem jesteś tylko częścią drużyny. Robisz, co ci każę, idziesz, gdzie ci każę. Nawet nie srasz, dopóki ci nie pozwolę.

– Uważaj, Ross. Chyba władza uderzyła ci do głowy.

– A co ciebie uderzyło w głowę?

– Brałem lekcje karate. – Co?

– Próbowałem rozbić głową deskę.

– Akurat.

– Okay, więc to się stało, kiedy George Padrakis powiedział, że mnie wzywasz. Na dźwięk twojego nazwiska padłem na kolana i pokłoniłem się tak nisko, że walnąłem głową w chodnik.

Na chwilę Ross zaniemówił. Oddychał ciężko. Rumieniec zabarwił jego brązową twarz.

Dan dokładniej obejrzał przedmioty, które Mondale wyjął z szuflad i ułożył w stos na bibularzu: notes z adresami, pokaźna książeczka czekowa Znaku Pentagramu, terminarz i gruby plik faktur. Podniósł notes.

– Odłóż to i posłuchaj – rzucił ostro Mondale, który wreszcie odzyskał głos.

Dan obdarzył go słodkim, niewinnym uśmiechem i powiedział:

– Ale tam może być jakaś wskazówka, kapitanie. Prowadzę śledztwo w tej sprawie i muszę sprawdzać wszystkie poszlaki, bo na tym polega moja praca.

Wściekły Mondale podszedł do biurka. Jego dłonie w końcu zacisnęły się w bliźniacze pociski z ciała i kości.

Aha, nareszcie, pomyślał Dan, rozgrywka, na którą obaj czekamy od lat.

Laura stała i wpatrywała się w radio sony, bojąc się go dotknąć, drżąc w lodowatym powietrzu. Chłód jakby promieniował z odbiornika, niesiony falą bladozielonego blasku z wyświetlacza zakresów.

Szalona myśl.

To było radio, nie klimatyzator. Nie… nie coś innego. Tylko radio. Zwykłe radio.

Zwykłe radio, które włączyło się bez niczyjej pomocy.

Piosenkę Bonnie Tyler zastąpiła nowa melodia. Był to stary przebój Procol Harum: „Bielszy odcień bieli”. Również podkręcony na maksymalną głośność. Radio wibrowało na kafelkowym blacie. Zgiełkliwa melodia odbijała się od szyb, raniła uszy Laury.

Earl stanął za nią.

Jeśli Pieprzówka wciąż miauczała w innej części domu, zagłuszył ją grzmot muzyki.

Laura z wahaniem położyła palce na pokrętle głośności. Lodowate. Wzdrygnęła się i prawie cofnęła rękę, nie tylko dlatego, że plastik był przeraźliwie zimny, ale ponieważ jeszcze nigdy nie czuła zimna tego rodzaju, obcości mrożącej nie tylko ciało, lecz także umysł i duszę. Niemniej chwyciła gałkę i próbowała przykręcić dźwięk, ale gałka nie chciała się obrócić. Laura nie mogła przyciszyć Procol Harum ani wyłączyć muzyki, ponieważ pokrętło głośności pełniło również funkcję wyłącznika. Próbowała z całej siły, napinając mięśnie ramienia, ale gałka nie ustąpiła.

Laura dygotała.

Puściła gałkę.

Chociaż „Bielszy odcień bieli” był melodyjną, pełną uroku piosenką, przy takim natężeniu dźwięku brzmiał szorstko, wręcz złowieszczo. Każde uderzenie perkusji huczało niczym ciężkie kroki jakiegoś groźnego stwora, którego krwiożercze wrzaski rozlegały się w zawodzeniu rogów.

Laura chwyciła przewód od radia i szarpnęła. Wtyczka wyskoczyła ze ściennego gniazdka.

Muzyka natychmiast zamilkła.

Na wpół świadomie Laura bała się, że radio będzie grało dalej, nawet bez prądu.

Kiedy Dan nie odłożył notesu z adresami Josepha Scaldonego – właściwie książeczki kieszonkowego formatu – Mondale sięgnął przez biurko, złapał prawą ręką dłoń Dana i ścisnął mocno, żeby go zmusić do wypuszczenia zdobyczy.

Mondale nie był wysoki, ale szeroki w ramionach i klatce piersiowej. Miał potężne ramiona, nieproporcjonalne do reszty ciała, wielkie dłonie, grube nadgarstki. Silny mężczyzna.

Dan był silniejszy. Nie puścił notesu. Wpatrywał się uparcie w oczy Mondale’a, a lewą dłonią próbował rozewrzeć palce przeciwnika.

Sytuacja zrobiła się komiczna. Wyglądali jak para kretyńskich nastolatków, pragnących za wszelką cenę udowodnić swoją męskość. Mondale usiłował zmiażdżyć prawą dłoń Dana, a Dan nawet nie mrugnął ani w żaden inny sposób nie okazał bólu, kiedy walczył o wolność.

Zdołał uchwycić jeden palec Mondale’a i zaczął go odginać do tyłu.

Mondale mocno zwarł szczęki. Mięśnie policzków napięły się i zadrżały.

Palec wyginał się coraz bardziej. Mondale stawiał opór, jednocześnie zwiększając nacisk na dłoń Dana, lecz Dan nieubłaganie wyginał palec coraz mocniej, coraz mocniej. Pot wystąpił na czoło kapitana.

Mój pies jest lepszy od twojego psa, moja mama jest ładniejsza od twojej mamy, pomyślał Dan. Jezu! Ile my mamy lat, czternaście? Dwanaście?

Ale wciąż nie spuszczał oczu z twarzy Mondale’a i niczym nie dał po sobie poznać, że cierpi. Wygiął cholerny palec jeszcze trochę, prawie do pęknięcia, i jeszcze trochę, aż nagle Mondale zachłysnął się i puścił.

Notes z adresami pozostał w ręku Dana. Dan przytrzymał palec Mondale’a jeszcze przez sekundę czy dwie, żeby nie było wątpliwości, kto pierwszy się poddał. Pojedynek był szczeniacki i głupi, ale nie dało się wykluczyć ewentualności, że Ross Mondale traktował go poważnie. Był śmiertelnie poważny. A jeśli kapitan zamierzał dać nauczkę Danowi z użyciem siły fizycznej, to może… może sam czegoś się nauczył dzięki zastosowaniu tych samych środków wychowawczych.

Stali w cichej kuchni, wpatrując się w radio. Wreszcie Earl powiedział:

– W jaki sposób…

– Nie wiem – odparła Laura.

– Czy ono kiedyś…

– Nigdy.

Radio z nieszkodliwego urządzenia zmieniło się w groźną, zaczajoną bestię.

– Niech pani znowu je podłączy – polecił Earl.

Laurę ogarnął irracjonalny strach, że jeśli znowu włoży wtyczkę do gniazdka, radio wypuści pająkowate plastikowe nogi i zacznie pełzać po blacie. Ta nietypowo dziwaczna myśl była zdumiewająca, zaskoczył ją nagły przypływ przesądnych lęków, ponieważ uważała się za naukowca, osobę zawsze logiczną i racjonalną. Nie mogła jednak opanować wrażenia, że jakaś złowieszcza siła wciąż kryje się w radiu i czeka niecierpliwie na ponowne włączenie do sieci. Nonsens.

– Podłączyć? Dlaczego? – odpowiedziała, grając na zwłokę.

– No – odparł Earl – chcę zobaczyć, co ono zrobi. Nie możemy tego tak zostawić. To jakaś niesamowita sprawa. Musimy to zbadać.

Laura wiedziała, że on ma rację. Z wahaniem sięgnęła po przewód. Niemal oczekiwała, że zacznie wić się w jej dłoni, zimny i śliski jak węgorz. Ale to był tylko przewód elektryczny: zwykły, nieożywiony przedmiot.

Dotknęła gałki radia i odkryła, że teraz można nią ruszać. Przekręciła ją do końca i przełączyła na pozycję OFF.

Z wielką ostrożnością włożyła ponownie wtyczkę do gniazdka.

Nic.

Pięć sekund. Dziesięć. Piętnaście.

Earl odezwał się:

– No, cokolwiek to było… Radio nagle zbudziło się do życia. Skala zajaśniała.

Powrócił arktyczny mróz.

Laura odsunęła się od blatu, cofnęła się w stronę stołu z obawy, że radio rzuci się na nią. Zatrzymała się obok Melanie i położyła dłoń na ramieniu dziewczynki, żeby ją uspokoić, ale Melanie wydawała się równie obojętna na te niezwykłe wydarzenia jak na wszystko inne.

Gałka głośności poruszyła się. Tym razem nie przekręciła się do końca, ale zatrzymała się w połowie drogi. Najnowszy kawałek ordynarnego gangsta – rapu załomotał w głośnikach. Ciężki beat rozbrzmiewał głośno, ale można było wytrzymać.

Następna gałka obróciła się, jakby kierowana niewidzialną ręką. To było pokrętło strojenia. Czerwona kropka wskaźnika prześliznęła się po świecącej zielonej skali, porzuciła rapowy utwór i szybko pomknęła w prawo, wyłapując tylko urywki piosenek, reklam, wiadomości i zapowiedzi prezenterów z wielu różnych stacji. Kropka dotarła do końca skali i zawróciła w lewo aż do końca, potem znowu popędziła w prawo tak szybko, że fragmenty rozmaitych audycji zlewały się w dziwaczny elektroniczny szum. Earl podszedł bliżej do odbiornika sony.

– Ostrożnie – ostrzegła Laura.

Potem uświadomiła sobie, że śmieszne jest ostrzeganie kogoś przed zwykłym radiem. To był nieożywiony przedmiot, na litość boską, nie żywa istota. Miała je od czterech lat, dotrzymywało jej towarzystwa. To było tylko radio.

Mondale cofnął dłoń, ale nie rozmasował jej ani nawet nie poruszył palcami, żeby zmniejszyć ból. Niczym tępy szkolny osiłek urażony w swej dumie, nadal grał rolę twardziela. Niedbale włożył rękę do kieszeni, jakby szukał kluczyków czy drobnych, i więcej jej nie wyjmował.

Wyciągnął drugą rękę do Dana i pogroził mu palcem.

– Nie wolno ci tego spieprzyć, Haldane. To ważna sprawa. Zrobi się gorąco, naprawdę gorąco. Będziemy pracować jak w cholernym wielkim piecu. Prasa depcze mi po piętach, FBI siedzi mi na karku i miałem już telefony od burmistrza i od szefa policji Kelseya z żądaniami wyników. Nie zamierzam tego spieprzyć. Moja kariera zależy od tej sprawy. Zachowam kontrolę, Haldane, ścisłą kontrolę. Nie pozwolę, żeby jakiś cwaniaczek wystawił mnie na odstrzał. Sam decyduję, kiedy mam narażać swój tyłek. To jest wysiłek zespołowy, rozumiesz, a ja jestem kapitanem, trenerem i strzelcem w jednej osobie, i nikt, kto nie potrafi grać w zespole, nie wyjdzie na boisko. Jasne?

Więc jednak nie dojdzie do ostatecznej rozgrywki. Ross będzie tylko pienił się i odgrażał. Lubił odgrywać ważniaka, rozstawiać podwładnych po kątach, sztorcować i musztrować.

Dan westchnął z pewnym rozczarowaniem, odchylił się do tyłu w fotelu i założył ręce za głowę.

– Wielkie piece, boiska… Ross, pomieszały ci się przenośnie. Stary, pogódź się z tym, że nigdy nie będziesz natchnionym mówcą… i nie zdobędziesz posłuchu u podwładnych. Daleko ci do generała Pattona.

Piorunując go wzrokiem, Mondale oświadczył:

– Na żądanie szefa Kelseya organizuję specjalną jednostkę do prowadzenia tej sprawy, tak jak zrobili kilka lat temu z Dusicielem z Hillside. Tylko ja decyduję o wszystkich przydziałach i właśnie przydzieliłem cię do pracy biurowej w centrali na ten okres. Będziesz koordynował dane dotyczące pewnych aspektów śledztwa.

– Nie pracuję za biurkiem.

– Teraz pracujesz.

– Mam biurkofobię. Jak mi każesz usiąść za biurkiem, dostanę załamania nerwowego. To oznacza spore odszkodowanie za utratę zdrowia.

– Nie rób ze mnie jaj – ostrzegł ponownie Mondale.

– Poza tym boję się bibularzy… a te plastikowe uchwyty na ołówki doprowadzają mnie do szaleństwa. Więc pomyślałem sobie, że jutro z samego rana zacznę szukać tej grupy Teraz Wolność i może…

– Wexlersh i Manuello to załatwią – przerwał mu Mondale. – I pogadają z kierownikiem wydziału psychologii w UCLA. A ty będziesz siedział za biurkiem, Haldane… będziesz siedział za biurkiem i robił, co ci każą.

Dan nie wyjawił, że już był w UCLA i rozmawiał z Irmatrudą Heidi Gelkenshettle. Na razie nie zamierzał dzielić się z Mondale’em. Zamiast tego powiedział:

– Wexlersh to żaden detektyw. Cholera, musi sobie pomalować fiuta na żółto, żeby go znaleźć, jak chce się wysikać. A Manuello pije.

– Akurat – rzucił ostro Mondale.

– Na służbie częściej jest pijany niż trzeźwy.

– To znakomity detektyw – upierał się Mondale.

– Dla ciebie „znakomity” znaczy tyle samo co „posłuszny”. Lubisz Manuella, bo ci się podlizuje. Potrafisz zadbać o własną karierę, Ross, ale marny z ciebie policjant i jeszcze gorszy zwierzchnik. Dla twojego dobra i nie tylko zamierzam zignorować ten biurowy przydział i prowadzić śledztwo na własną rękę.

– Dosyć, ty bezczelny draniu. Tego już za wiele! Koniec z tobą. Wylatujesz stąd. Zadzwonię do twojego szefa, zadzwonię do Templetona i każę mu wykopać twoją niesubordynowaną dupę z powrotem do centrali, gdzie twoje miejsce!

Kapitan zamaszyście obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. Dan powiedział:

– Jeśli zmusisz Templetona, żeby odebrał mi ten przydział, powiem mu… i wszystkim innym… o Cindy Lakey.

Mondale zatrzymał się z ręką na klamce, oddychając ciężko, ale nie odwrócił się do Dana.

Dan powiedział do jego pleców:

– Opowiem wszystkim, jak to mała Cindy Lakey, ośmioletnia dziewczynka, dalej by żyła, dzisiaj już jako młoda kobieta, może mężatka z własną córeczką… gdyby nie ty.

Laura stała obok Melanie, z jedną ręką na ramieniu dziewczynki, gotowa złapać ją i uciekać w razie konieczności.

Earl Benton pochylił się nisko nad radiem, jak urzeczony przez magicznie wirującą gałkę strojenia i czerwony wskaźnik, który śmigał tam i z powrotem po oświetlonej skali.

Nagle czerwona kropka zatrzymała się, ale tylko na chwilę, dostatecznie długo, żeby didżej zdążył wypowiedzieć jedno słowo:

– …coś…

…a potem pomknęła przez skalę i znieruchomiała na innej częstotliwości. Ponownie wychwyciła z paplaniny prezentera pojedyncze słowo:

– …nadchodzi…

…potem ruszyła dalej po świetlistym zielonym pasku, zatrzymała się jeszcze raz i wybrała jedno słowo z tekstu piosenki:

– …coś…

…znowu przeskoczyła na nową stację i trafiła w środek ogłoszenia:

– …nadchodzi…

…i znowu popędziła po skali.

Laura nagle zorientowała się, że selektor częstotliwości robi pauzy w określonym celu.

Przekazuje nam wiadomość, pomyślała.

Coś nadchodzi.

Ale wiadomość od kogo? Skąd?

Earl spojrzał na nią i zdumienie na jego twarzy świadczyło, że zadawał sobie te same pytania.

Laura chciała wyjść, uciec, wyrwać się stąd. Nie mogła unieść stóp. Stawy w jej kończynach przestały funkcjonować.

Mięśnie zesztywniały.

Czerwona kropka znieruchomiała najwyżej na sekundę, może na ułamek sekundy. Tym razem Laura rozpoznała piosenkę, z której zostało wyrwane słowo. Śpiewali Beatlesi. Zanim czerwona kropka ruszyła dalej, z głośnika padło pojedyncze słowo, jednocześnie tytuł piosenki:

– Coś…

Kropka prześliznęła się dalej po zielono rozświetlonej skali, zatrzymała się na kolejną chwilę:

– …nad…

Zeszła z tej częstotliwości, złapała następną:

– …chodzi…

Powietrze było lodowate, ale Laura drżała nie tylko z tego powodu.

Coś… nad… chodzi.

Te dwa słowa stanowiły nie tylko wiadomość, lecz również przestrogę.

Nie otwierając drzwi, które łączyły biuro zmarłego Josepha Scaldonego z salą sklepową Znaku Pentagramu, Mondale ponownie odwrócił się twarzą do Dana. Wcześniejsza złość i oburzenie ustąpiły miejsca czystej nienawiści.

Dan wymienił nazwisko Cindy Lakey po raz pierwszy od ponad trzynastu lat. To był ten brudny sekret, który ich łączył, jad ukryty w samym rdzeniu ich związku. Teraz, kiedy Dan wyciągnął sprawę na jaw, cieszyła go perspektywa, że Mondale wreszcie będzie musiał uznać konsekwencje swoich postępków.

Zniżonym głosem, z naciskiem kapitan oznajmił:

– Ja nie zabiłem Cindy Lakey, do cholery!

– Dopuściłeś do tego, chociaż mogłeś temu zapobiec.

– Nie jestem Bogiem – odparł Mondale z goryczą.

– Jesteś gliną. Ponosisz odpowiedzialność.

– Ty załgany draniu.

– Ślubowałeś chronić społeczeństwo.

– Taak? Czyżby? Tylko że to zasrane społeczeństwo nigdy nie płacze nad martwym gliniarzem – oświadczył Mondale, pomimo wściekłości nie podnosząc głosu, żeby rozmowa nie dotarła do niepowołanych uszu w sąsiednim sklepie.

– I masz obowiązek wspierać kolegę, osłaniać plecy swojego partnera.

– Gadasz jak jakiś nieopierzony harcerzyk – prychnął pogardliwie Mondale. – Esprit de corps. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Bzdet! Jak robi się gorąco, każdy myśli tylko o sobie i dobrze o tym wiesz.

Dan zdążył już pożałować, że w ogóle wspomniał o Cindy Lakey. Radosne uniesienie rozwiało się bez śladu. Powróciła depresja, jeszcze silniejsza niż przedtem. Dan poczuł się straszliwie zmęczony. Zamierzał zmusić Mondale’a do poniesienia odpowiedzialności po tych wszystkich latach, ale było już za późno. Zawsze było za późno, ponieważ Mondale należał do ludzi, którzy nie potrafią przyznać się do słabości czy błędu. Zawsze tuszował swoje pomyłki albo znajdował sposób, żeby przerzucić winę na innych. Miał czyste, nieskazitelne konto i pewnie zawsze pozostanie nieskazitelny, nie tylko w oczach większości, lecz również w swoich własnych. Nie potrafił przyznać się do błędów i słabości nawet przed sobą. Ross Mondale nie znał poczucia winy ani wyrzutów sumienia. W tej chwili, stojąc przed Danem, wcale nie czuł się odpowiedzialny za los Cindy Lakey; nie odczuwał żadnej skruchy; przepełniała go jedynie paląca, irracjonalna nienawiść do byłego partnera.

– Jeśli ktoś był odpowiedzialny za śmierć tej dziewczynki, to jej matka – oświadczył.

Dan nie chciał ciągnąć tej walki. Czuł się wypompowany jak stulatek, który przetańczył całą noc na swoim przyjęciu urodzinowym.

– Powinieneś oskarżać jej cholerną matkę, nie mnie – ciągnął Mondale.

Dan nie odpowiedział.

– Przecież to jej matka spotykała się z Feliksem Dunbarem – nie ustępował Mondale.

Wpatrując się w kapitana niczym w kupkę jakiejś szkodliwej, odrażającej substancji znalezionej na ulicy, Dan powiedział:

– Chcesz mi wmówić, że Fran Lakey powinna wiedzieć, że Feliks jest niezrównoważony?

– Jasne, cholera.

– To był miły facet, według wszelkich kryteriów.

– Odstrzelił jej głowę, do kurwy nędzy – warknął Mondale.

– Miał własną firmę. Dobrze ubrany. Nie notowany. Regularnie chodził do kościoła. Wszystko świadczyło, że był normalnym, porządnym obywatelem.

– Porządni obywatele nie rozwalają ludziom głów. Fran Lakey spotykała się z czubkiem, świrem, kompletnym nieudacznikiem. Jak słyszałem później, spotykała się z wieloma facetami i prawie każdy był świrem. To ona narażała życie córki, nie ja.

Dan patrzył na Mondale’a z taką miną, jakby obserwował wyjątkowo obrzydliwego owada pełznącego po obrusie.

– Twierdzisz, że powinna była przewidzieć przyszłość? Skąd miała wiedzieć, że jej facetowi odbiło, kiedy wreszcie z nim zerwała? Skąd miała wiedzieć, że przyjdzie do jej domu z bronią i będzie próbował zabić ją i jej córkę tylko dlatego, że nie chciała z nim pójść do kina? Gdyby potrafiła tak dobrze przepowiadać przyszłość, Ross, wysadziłaby z interesu wszystkie wróżki, Cyganki i media. Zdobyłaby sławę.

– Naraziła na niebezpieczeństwo życie córki – upierał się Mondale.

Dan pochylił się do przodu, zgarbił nad biurkiem i jeszcze bardziej zniżył głos.

– Gdyby umiała przewidzieć przyszłość, wiedziałaby tamtej nocy, że nie warto dzwonić po gliny. Wiedziałaby, że ty odbierzesz telefon i że się zakrztusisz, i…

– Nie zakrztusiłem się – zaprotestował Mondale. Zrobił krok w stronę biurka, ale ten gest stanowił pustą groźbę.

– Coś… nadchodzi… Zafascynowany Earl wpatrywał się w radio.

Laura spojrzała na drzwi, które wychodziły na patio i trawnik za domem. Były zamknięte na klucz. Podobnie okna. Zaciągnięte rolety. Jeśli coś nadchodziło, to skąd? I co to będzie, na litość boską, co to będzie?

Radio powiedziało:

– Uważaj… Potem:

– …cię…

Laura wpiła wzrok w otwarte drzwi do jadalni. Cokolwiek nadchodziło, może już było w domu. Może nadejdzie z salonu, przez jadalnię…

Selektor częstotliwości zatrzymał się znowu i głos didżeja zadudnił w głośniku. Pospieszna paplanina miała tylko wypełnić kilka sekund przerwy pomiędzy dwiema piosenkami, lecz dla Laury posiadała niezamierzone złowieszcze znaczenie:

– Lepiej się pilnujcie, moje rokendrolowe manczkiny, lepiej uważajcie, bo to jest dziwny świat, zimny i straszny świat, gdzie potwory wyłażą w nocy, a wy nie macie żadnej obrony poza waszym kuzynem Frankiem, czyli mną, więc jeśli nie zostawicie radia w spokoju, jeśli teraz zmienicie stację, to lepiej uważajcie, uważajcie na okropne zębate potwory, które mieszkają pod łóżkiem i nie boją się niczego, tylko głosu wujka Frankiego. Lepiej się pilnujcie!

Earl położył jedną rękę na obudowie radia. Laura na wpół spodziewała się, że w plastiku otworzy się paszcza i odgryzie Earlowi palce.

– Zimne – powiedział, kiedy gałka strojenia przekręciła się na następną stację.

Laura potrząsnęła córką.

– Skarbie, obudź się, wstań. Dziewczynka nie reagowała.

Jedno wyraźne słowo dobiegło z radia, kiedy gałka strojenia znieruchomiała w środku wiadomości:

– …morderstwo…

Dan marzył, żeby czarodziejskim sposobem przenieść się z tego koszmarnego biura do delikatesów Saula, gdzie mógł zamówić wielką kanapkę reuben i wypić kilka butelek ciemnego becka. Jeśli nie do Saula, wystarczy mu Jack – in – the – Box. Jeśli nie tam, wolałby już siedzieć w domu i zmywać brudne naczynia zostawione w kuchni. Wszystko, byle nie konfrontacja z Rossem Mondale’em. Odgrzebywanie przeszłości było bezcelowe i przygnębiające.

Ale posunęli się już za daleko, żeby zawrócić. Musieli przejść od początku przez całe zabójstwo Lakey, rozdrapać stare blizny, podważać strupy i sprawdzać, czy rana pod spodem się zagoiła. I oczywiście tylko marnowali czas i energię psychiczną, ponieważ obaj wiedzieli, że rana nie zagoiła się i nigdy nie zagoi.

– Kiedy Dunbar postrzelił mnie na trawniku przed domem Lakeyów… – zaczai Dan.

– Pewnie myślisz, że to też moja wina – wtrącił Mondale.

– Nie – zaprzeczył Dan. – Nie powinienem był rzucać się na niego. Nie przypuszczałem, że użyje broni, i myliłem się. Ale kiedy mnie postrzelił, przez chwilę stał jak ogłuszony, oszołomiony tym, co zrobił, i wtedy był bezbronny.

– Gówno prawda. Był bezbronny jak rozpędzony czołg. Dostał szału, kompletnie mu odbiło i miał największy cholerny pistolet…

– Trzydziestkędwójkę – sprostował Dan. – Są większe pistolety. Każdy gliniarz może się nadziać na większy pistolet, zawsze i wszędzie. A on przez chwilę był bezbronny i miałeś mnóstwo czasu, żeby załatwić skurwysyna.

– Wiesz, czego zawsze w tobie nie znosiłem, Haldane? Ignorując go, Dan ciągnął:

– Ale ty uciekłeś.

– Zawsze nie znosiłem tego twojego koszmarnego zadufania.

– Gdyby Dunbar chciał, mógł mi wpakować następną kulę. Nikt by go nie powstrzymał, skoro zwiałeś za dom.

– A ty w całym swoim cholernym życiu ani razu nie popełniłeś błędu.

Obaj już prawie szeptali.

– Ale zamiast tego zostawił mnie…

– I nigdy się nie bałeś.

– …i odstrzelił zamek w drzwiach frontowych…

– Chcesz zgrywać bohatera, proszę bardzo. Ty i Audie Murphy. Ty i Jezus Chrystus.

– …wszedł do środka i uderzył pistoletem Fran Lakey…

– Nienawidzę cię.

– …a potem kazał jej patrzeć…

– Brzydzę się tobą.

– …jak zabijał jedyną istotę na świecie, którą naprawdę kochała – dokończył Dan.

Zachowywał się bezwzględnie, ale teraz nie mógł już przestać, dopóki wszystko nie zostało powiedziane. Żałował, że w ogóle zaczął, żałował, że odgrzebał przeszłość, ale skoro już zaczai, musiał skończyć. Ponieważ był jak Stary Marynarz z dawnego poematu. Ponieważ musiał oczyścić się z powracającego koszmaru. Ponieważ coś go pchało do mówienia. Ponieważ gdyby przerwał w połowie, przemilczane słowa utkwiłyby mu w gardle jak wielka, gorzka kula wymiotów, mocno zaklinowana, dławiąca na śmierć. Ponieważ – i taka była prawda, tym razem bez żadnych łatwych eufemizmów – po tych wszystkich latach wciąż uginał się pod brzemieniem winy, jakby jego dusza została przykuta łańcuchem do żelaznej kuli; więc jeśli wreszcie porozmawia z Rossem Mondale’em o śmierci małej Lakey, może znajdzie klucz, który uwolni go od tej żelaznej kuli, od tego łańcucha.

Radio znowu grało na pełny regulator i każde słowo eksplodowało niczym fragment kanonady:

– …krew…

– …nadchodzi…

– …uciekaj…

Bardziej nagląco niż przedtem, przerażona tym, co nadchodziło, usiłując przygotować Melanie do ucieczki, Laura powiedziała:

– Skarbie, rusz się, wstań. Z radia: -…kryj się…

I: -…nadchodzi… Natężenie dźwięku wzrosło.

– …to…

Przeraźliwe, rozdzierające uszy:

– …wolne…

Earl położył dłoń na gałce głośności.

– …to…

Earl gwałtownie oderwał dłoń od gałki, jakby poraził go prąd. Ze zgrozą spojrzał na Laurę. Energicznie wytarł dłoń o koszulę. Nie doznał elektrycznego wstrząsu; poczuł coś innego, kiedy dotknął gałki, coś obcego, dziwnego, odrażającego.

Radio powiedziało:

– …śmierć…

Nienawiść Mondale’a była jak mroczne, rozległe trzęsawisko, gdzie mógł się schronić, jeżeli prześladowała go niewygodna prawda o Cindy Lakey. Kiedy prawda podchodziła bliżej i wywierała na niego silniejszy nacisk, wycofywał się dalej we wszechogarniającą czarną nienawiść i krył się tam wśród węży, robactwa i brudu własnej psychiki.

Wciąż piorunował wzrokiem Dana, pochylony groźnie nad biurkiem, ale nie pozwalał, żeby nienawiść popchnęła go do czynu. Nie zamierzał uderzyć. Nie pragnął ani nie potrzebował atakować Dana, żeby ulżyć swojej nienawiści. Wolał podsycać w sobie tę nienawiść, gdyż pomagała mu uciec od odpowiedzialności. Osłaniała go przed prawdą, a im grubsza zasłona, tym lepiej dla niego.

W ten sposób działał umysł Mondale’a. Dan znał go dobrze, znał jego myśli.

Lecz chociaż Ross próbował to ukryć, prawda była taka, że Feliks Dunbar postrzelił Dana – a Mondale za bardzo się przestraszył, żeby odpowiedzieć ogniem. Prawda była taka, że następnie Dunbar wszedł do domu Lakeyów, uderzył pistoletem Fran Lakey i trzykrotnie strzelił do ośmioletniej Cindy Lakey, podczas gdy Ross Mondale był nie wiadomo gdzie i robił nie wiadomo co. I prawda była taka, że ciężko ranny, krwawiący Dan odszukał własną broń, wczołgał się do domu Lakeyów i zabił Feliksa Dunbara, zanim Dunbar zdążył rozwalić głowę również Fran Lakey. Przez cały ten czas Ross Mondale prawdopodobnie wymiotował w krzakach albo stracił panowanie nad pęcherzem, albo leżał rozciągnięty na trawniku za domem i ze wszystkich sił udawał naturalny element krajobrazu. Wrócił, kiedy wszystko się skończyło, spocony, blady jak ściana, cuchnący kwaśnym odorem tchórzostwa.

Teraz, wciąż siedząc za biurkiem Josepha Scaldonego, Dan powiedział:

– Spróbuj odsunąć mnie od tej sprawy albo wyłączyć z czynnego śledztwa, to rozgłoszę tę śmierdzącą historię o zastrzeleniu małej Lakey, opowiem prawdę każdemu, kto zechce słuchać, i to będzie koniec twojej błyskotliwej kariery.

Protekcjonalnym tonem, który mógł doprowadzić do furii, gdyby nie dawał się aż nazbyt łatwo przewidzieć, Mondale odparł:

– Gdybyś naprawdę zamierzał o tym powiedzieć, zrobiłbyś to już dawno.

– To na pewno pocieszające założenie – odparł Dan – ale błędne. Kryłem cię wtedy, bo byłeś moim partnerem i myślałem, że każdy ma prawo raz nawalić. Ale z czasem zacząłem tego żałować i jeśli dasz mi dobry pretekst, chętnie naprawię fałszerstwo.

– To było dawno temu – zauważył Mondale.

– Myślisz, że nikogo nie obchodzi zaniedbanie obowiązków tylko dlatego, że zdarzyło się trzynaście lat temu?

– Nikt ci nie uwierzy. Zlekceważą to. Awansowałem, mam przyjaciół.

– Taak. Takich przyjaciół, co sprzedadzą własną matkę za garść drobnych.

– Zawsze byłeś samotnikiem. Przemądrzały typek. Nieważne, co o nich myślisz, mam ludzi, którzy za mną staną.

– Ze sznurem do linczowania.

– Władza wymusza lojalność, Haldane, nawet wbrew chęciom. Nikt nie uwierzy w żadne brednie, które będziesz o mnie rozpowiadał. Nie uwierzą takiemu przemądrzałemu palantowi. Nie masz szans.

– Ted Gearvy uwierzy – odparł Dan tak cicho, że ledwie go było słychać.

Lecz pomimo zniżonego głosu te trzy słowa zrobiły na kapitanie takie wrażenie, jakby Dan walnął go młotem. Mondale wyglądał jak ogłuszony.

Gearvy, starszy od nich o dziesięć lat, był emerytowanym policjantem z patrolu i dawnym partnerem Mondale’a podczas rocznego stażu próbnego. Widział, jak Mondale popełnia błędy – chociaż nie tak poważne jak później, w domu Lakeyów, kiedy Dan zastąpił Gearvy’ego jako następny partner. Po prostu denerwujące błędy w ocenie. Zbyt słabe poczucie odpowiedzialności. Gearvy podejrzewał również Rossa o tchórzostwo, ale krył go, podobnie jak Dan w późniejszym okresie. Gearvy był wielkim, burkliwym, dobrodusznym facetem, w trzech czwartych Irlandczykiem, za bardzo współczującym stażystom. Nie dał Mondale’owi wysokiej oceny za roczny staż: Irlandczyk był życzliwy i wyrozumiały, ale odpowiedzialny. Jednak nie wystawił też Mondale’owi złych ocen, ponieważ miał za miękkie serce.

Kilka miesięcy po wypadku u Lakeyów, kiedy Dan wrócił do pracy z nowym partnerem, zjawił się Ted Gearvy, próbował dyskretnie wybadać Dana, rzucał aluzje, martwił się, że popełnił poważny błąd, kryjąc Rossa. W końcu wymienili informacje i odkryli, że obaj niesłusznie osłaniali Mondale’a. Zrozumieli, że jego niewłaściwie zachowanie nie było kwestią przypadku. Wtedy jednak wydawało się za późno, żeby ujawnić prawdę. W opinii zwierzchników fakt, że Gearvy i Dan nie zameldowali o zaniedbaniu obowiązków przez Mondale’a – lub zameldowali z opóźnieniem – stanowił niemal równie poważne wykroczenie jak samo zaniedbanie. Gearvy i Dan zasiedliby na ławie oskarżonych obok Mondale’a. Żaden z nich nie chciał narażać czy nawet niszczyć własnej kariery.

Poza tym w tym czasie Mondale załatwił sobie przydział do wydziału opinii publicznej; już nie pracował na ulicy. Gearvy i Dan doszli do wniosku, że Mondale dobrze sobie poradzi w opinii publicznej i nigdy nie wróci do normalnej służby, a w takim razie nigdy więcej nie będzie narażał ludzkiego życia. Najlepsze – i najwygodniejsze – rozwiązanie to zostawić go w spokoju.

Żaden z nich nie przypuszczał, że pewnego dnia Mondale zostanie poważnym kandydatem na stanowisko szefa policji. Może podjęliby jakieś działanie, gdyby umieli przewidzieć przyszłość.

Przez wszystkie nadchodzące lata służby obaj mieli gorzko żałować swojej bezczynności.

Mondale widocznie nie wiedział, że Gearvy i Dan porównywali notatki. Ich porozumienie paskudnie wstrząsnęło kapitanem.

Radio ryczało: – TO!

– NADCHODZI!

– UCIEKAJ! NADCHODZI!

Pojedyncze słowa eksplodowały z ogłuszającym hukiem, znacznie powyżej granicy możliwości głośników. Grzmiące, wulkaniczne. Ściany drżały. Głośniki powinny przepalić się lub pęknąć, kiedy wyrzucały z siebie ten potworny hałas, lecz wciąż funkcjonowały. Radio wibrowało na blacie.

– UWOLNIONE!

– NADCHODZI!

Każde słowo uderzało w Laurę i rozbijało na kawałki jej samokontrolę. Zalewały ją fale panicznego strachu.

Światła kuchenne zapulsowały, przygasły. Jednocześnie zielony blask na skali radia zajaśniał mocniej, nienaturalnie jaskrawo, jakby sony stało się świadome i jednocześnie straszliwie spragnione elektryczności, jakby chciwie wysysało z otoczenia każdą dostępną odrobinę energii. Ale to nie miało sensu, bo choćby radio pochłonęło nie wiadomo ile prądu, nadal było wyposażone w niskowatową żarówkę, która nie mogła świecić tak jasno. A jednak świeciła. Lampy sufitowe jeszcze bardziej przygasły, a przez pleksiglasową szybkę z przodu radia wystrzeliły oślepiające szmaragdowe promienie, zabarwiły twarz Earla Bentona, zalśniły na chromach piecyka i lodówki. Kuchnia pogrążyła się w falującym zielonkawym mroku, jak pod wodą.

– …ROZRYWA… Powietrze było lodowate.

…ROZDZIERA…

Laura nie rozumiała tej części wiadomości – chyba że chodziło o groźbę fizycznej przemocy.

Sony wibrowało szybciej niż segmenty w ogonie grzechotnika. Wkrótce zacznie podskakiwać na blacie.

– …ROZSZCZEPIA… NA… PÓŁ…

Dan powiedział:

– Jeśli zacznę mówić, Ted Gearvy pewnie też zacznie. I może znajdzie się ktoś jeszcze, kto cię widział w najgorszych chwilach, Ross. Może oni też pójdą za naszym przykładem. Może obudzi się w nich sumienie.

Sądząc po wyrazie twarzy Mondale’a, widocznie był jeszcze ktoś, kto mógł roznieść na strzępy jego karierę. Z jego głosu znikła wszelka protekcjonalność, kiedy powiedział:

– Gliniarz nigdy, kurwa, nie donosi na innego gliniarza!

– Bzdura. Jeśli jeden z nas jest mordercą, nie osłaniamy go.

– Nie jestem mordercą – zaprotestował Mondale.

– Jeśli jeden z nas jest złodziejem, nie osłaniamy go.

– Nigdy w życiu nie ukradłem ani centa.

– A jeśli jeden z nas jest tchórzem, który chce zostać szefem policji, też musimy przestać go osłaniać, zanim obejmie naczelne stanowisko i zacznie zabawiać się życiem innych ludzi, jak to czasami robią tchórze, kiedy dorwą się do władzy i nie muszą już sami się narażać.

– Zabierz sobie ten cholerny tort! Jesteś najwredniejszym, najbardziej zadowolonym z siebie skurwysynem na świecie.

– Z twoich ust przyjmuję to za komplement.

– Znasz kodeks. Albo my ich, albo oni nas.

– Rany boskie, Ross, jeszcze przed chwilą mówiłeś mi, że każdy zawsze myśli o sobie.

Irracjonalnie próbując oddzielić własne zachowanie w domu Lakeyów od kodeksu honorowego, którego żarliwym wyznawcą właśnie się ogłosił, Mondale nie potrafił zdobyć się na nic więcej, tylko powtórzył:

– Albo my, albo oni, do cholery! Dan przytaknął.

– Tak, ale kiedy mówię „my”, nie włączam ciebie. Ty i ja nie należymy do tego samego gatunku.

– Zniszczysz własną karierę – ostrzegł Mondale.

– Może.

– Na pewno. Wydział spraw wewnętrznych cholernie się zainteresuje, dlaczego kryłeś tak zwane zaniedbanie obowiązków.

– Źle pojęta lojalność wobec kolegi w mundurze.

– To im nie wystarczy.

– Zobaczymy.

– Usmażą twój tyłek na śniadanie.

– To ty czynnie spaprałeś robotę – oświadczył Dan. – Moja moralna nieodpowiedzialność była bierna, bierne przewinienie. Mogą mnie za to zawiesić, udzielić nagany. Ale nie wyrzucą mnie z jednostki.

– Może nie. Ale nigdy nie dostaniesz następnego awansu. Dan wzruszył ramionami.

– Nieważne. Zaszedłem tak wysoko, jak chciałem. Ambicja mną nie rządzi, Ross, tak jak tobą.

– Ale… nikt więcej ci nie zaufa, jak to zrobisz.

– Owszem, zaufają.

– Nie, nie. Nie po tym, jak doniosłeś na innego gliniarza.

– Gdyby ten gliniarz nie by} tobą, przyznałbym ci rację. Mondale najeżył się.

– Mam przyjaciół!

– Jesteś lubiany przez zwierzchników – odparł Dan – bo zawsze im mówisz to, co chcą usłyszeć. Potrafisz nimi manipulować. Ale przeciętny glina na służbie uważa cię za palanta.

– Gówno prawda. Mam przyjaciół wszędzie. Znajdziesz się poza nawiasem, odtrącony, w izolacji.

– Nawet jeśli to prawda… chociaż wątpię… to co? I tak jestem samotnikiem. Pamiętasz? Sam to powiedziałeś. Powiedziałeś, że jestem samotnikiem. Mam się przejmować izolacją?

Po raz pierwszy twarz Rossa Mondale’a wyrażała więcej niepokoju niż nienawiści.

– Widzisz? – Dan uśmiechnął się jeszcze szerzej niż przedtem. – Nie masz wyboru. Musisz mi pozwolić, żebym pracował nad tą sprawą na moich warunkach, bez przeszkód, tak długo, jak zechcę. Jeśli będziesz mi bruździł, zniszczę cię, tak mi dopomóż Bóg, choćbym nawet miał sobie zaszkodzić.

Górne światła jeszcze bardziej przygasły. Niesamowity zielony blask z radia był tak jasny, że raził Laurę w oczy.

– …PRZESTAŃ… RATUNKU… UCIEKAJ… KRYJ SIĘ… RATUNKU…

Pleksiglasowa osłona skali radia nagle pękła w środku.

Sony wibrowało tak gwałtownie, że zaczęło przesuwać się po blacie.

Laura przypomniała sobie koszmarną wizję sprzed kilku minut: pajęcze odnóża wyrastające z plastikowej obudowy…

Drzwi lodówki otwarły się same.

Z piskiem i zgrzytem zawiasów, z przeraźliwym łomotem wszystkie kuchenne szafki rozwarły się jednocześnie na całą szerokość. Jedne drzwiczki podcięły nogi Earlowi, który mało nie upadł.

Radio przestało nadawać wybrane słowa z rozmaitych stacji. Teraz wypluwało tylko piskliwy elektroniczny hałas o niewiarygodnym natężeniu, jakby próbowało roztrzaskać im kości, podobnie jak idealnie zaśpiewane i przedłużone wysokie C może roztrzaskać cienki kryształ.

Ross Mondale siedział na skrzyni okrętowej z twarzą ukrytą w dłoniach, jakby płakał.

Dan Haldane był zaskoczony i zmieszany. Nie wierzył dotąd, że Mondale potrafi płakać.

Kapitan nie szlochał, nie pociągał nosem ani nie wydawał żadnych innych dźwięków, a kiedy wreszcie podniósł głowę, po niecałej minucie, oczy miał idealnie suche. Jednak nie płakał – po prostu myślał. Gorączkowo myślał.

Przybrał również nowy wyraz twarzy, w świadomym akcie przypominającym zamianę jednej maski na drugą. Strach, gniew i panika całkowicie zniknęły. Nawet nienawiść została dobrze ukryta, chociaż jej ciemne kręgi wciąż widniały w oczach kapitana, niczym obwódka czarnego lodu na płytkiej kałuży pod koniec zimy. Teraz nałożył wypróbowaną życzliwo – pokorną minę, na wskroś zakłamaną.

– Okay, Dan. Okay. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi i może znowu zostaniemy przyjaciółmi.

Nigdy naprawdę nie byliśmy przyjaciółmi, pomyślał Dan. Ale nic nie powiedział. Ciekaw był, jak dobrze potrafi udawać Ross Mondale. Mondale podjął:

– Przynajmniej na początek spróbujmy popracować razem, a ja pierwszy przyznam, że jesteś cholernie dobrym detektywem. Metodycznym, lecz także z intuicją. Nie będę próbował cię krótko trzymać, bo to jak zabronić urodzonemu psu myśliwskiemu, żeby szedł za swoim węchem. Okay. Więc w tej sprawie masz wolną rękę. Idź, dokąd chcesz, rozmawiaj, z kim chcesz i kiedy chcesz. Tylko od czasu do czasu złóż mi raport. Niewykluczone, że jeśli obaj trochę ustąpimy, jeśli obaj trochę się ugniemy, przekonamy się, że możemy nie tylko pracować razem, ale znowu zostać przyjaciółmi.

Dan doszedł do wniosku, że woli nieopanowaną wściekłość i nienawiść Mondale’a od tych pojednawczych deklaracji. Nienawiść kapitana była przynajmniej szczera i uczciwa. Teraz jego przymilne gesty i słowa bynajmniej nie ułagodziły Dana, tylko sprawiły, że skóra na nim cierpła.

– Ale mogę ci zadać jedno pytanie? – ciągnął Mondale z poważną miną, wychylając się do przodu ze swojego miejsca na skrzyni.

– Jakie?

– Dlaczego ta sprawa? Dlaczego tak mocno się angażujesz?

– Po prostu wykonuję swój zawód.

– To coś więcej.

Dan nic nie powiedział.

– Chodzi o tę kobietę? – Nie.

– Jest bardzo atrakcyjna.

– Nie chodzi o tę kobietę – powtórzył Dan, chociaż uroda Laury nie uszła jego uwagi. Istotnie, przynajmniej w niewielkim stopniu wpłynęła na jego determinację, żeby zostać przy tej sprawie, ale nigdy nie zamierzał zdradzić tego Mondale’owi.

– Chodzi o dziecko?

– Może.

– Zawsze pracujesz najciężej przy sprawach, gdzie maltretowano albo krzywdzono dzieci.

– Nie zawsze.

– Owszem, zawsze – oświadczył Mondale. – To przez tę historię z twoim bratem i siostrą?

Radio wibrowało szybciej, mocniej. Bębniło w blat z dostateczną siłą, żeby wyszczerbić płytki – i nagle uniosło się w powietrze. Lewitowało. Zawisło nad blatem, kołysząc się i podskakując na końcu przewodu, jak balon z helem podskakuje na końcu linki.

Laura przekroczyła już próg zdumienia; patrzyła, sparaliżowana zgrozą, nawet nie przerażona, tylko odrętwiała z zimna i niedowierzania.

Elektroniczny jęk wzniósł się wyżej po spirali, cienki, przenikliwy, niczym upadek bomby nagrany na taśmę i puszczony od końca.

Laura spojrzała na Melanie i zobaczyła, że dziewczynka wreszcie zaczęła wychodzić z letargu. Nie otworzyła oczu – przeciwnie, zacisnęła powieki jeszcze mocniej – ale otworzyła usta i uniosła ręce do uszu.

Smużki dymu wypłynęły z cudownie wiszącego radia. Sony eksplodowało.

Laura zamknęła oczy i pochyliła głowę, kiedy radio wybuchło. Odłamki plastiku obsypały ją jak grad, odbijały się od jej głowy i ramion.

Kilka większych kawałków radia, wciąż połączonych ze sznurem, spadło prosto na podłogę – niewidzialne ręce już ich nie podtrzymywały – i uderzyło o kafelki z łoskotem i szczękiem. Wtyczka wyskoczyła ze ściennego gniazdka, sznur ześliznął się po blacie, spadł na podłogę obok resztek roztrzaskanego sony i znieruchomiał.

Kiedy nastąpił wybuch, Melanie wreszcie zareagowała na chaos w otoczeniu. Wyprysnęła z krzesła i zanim jeszcze szczątki radia przestały latać w powietrzu, uciekła na czworakach do kąta obok tylnych drzwi. Schowała się tam, osłaniając głowę ramionami i żałośnie szlochając.

W ciszy, kiedy umilkło upiorne zawodzenie radia, szlochy dziecka brzmiały wręcz rozdzierająco. Każdy, niczym miękki cios, trafiał prosto w serce Laury, nie z fizyczną siłą, lecz z olbrzymim impetem emocjonalnym, popychając ją to w stronę rozpaczy, to zgrozy.

Kiedy Dan nie odpowiedział, Mondale powtórzył pytanie tonem niewinnej ciekawości, podszytym złośliwą drwiną:

– Czy pracujesz ciężej przy sprawach maltretowanych dzieci z powodu tego, co się stało z twoim bratem i siostrą?

– Może – odparł Dan, żałując, że w ogóle powiedział Mondale’owi o tych tragediach. Lecz kiedy dwaj młodzi policjanci razem pełnią służbę, zwykle zwierzają się sobie podczas długich nocnych patroli. Dan wypaplał zbyt wiele, zanim zrozumiał, że nie lubi Mondale’a i nigdy nie polubi. – Może częściowo dlatego nie chcę odpuścić tej sprawy. Ale nie tylko. Również z powodu Cindy Lakey. Nie rozumiesz, Ross? Mamy następną sprawę, gdzie kobieta i dziecko są w niebezpieczeństwie, kobieta i jej córka zagrożone przez maniaka, może więcej niż jednego maniaka. Zupełnie jak te Lakey. Więc może wreszcie mam szansę odkupić swój błąd. Mogę odpokutować za to, że nie uratowałem Cindy Lakey, i trochę zmniejszyć wyrzuty sumienia.

Mondale wytrzeszczył na niego oczy.

– Ty masz wyrzuty sumienia z powodu śmierci małej Lakey? Dan przytaknął.

– Powinienem był zastrzelić Dunbara na miejscu, jak tylko skierował na mnie broń. Nie trzeba było się wahać, nie trzeba było dawać mu szansy, żeby rzucił broń. Gdybym od razu go załatwił, nie wszedłby do tego domu.

Zdumiony Mondale zaprotestował:

– Ale, Chryste, przecież wiedziałeś, jak wtedy było. Jeszcze gorzej niż teraz. Sąd najwyższy rozpatrywał pół tuzina oskarżeń o brutalność policji, nawet bezpodstawnych. W tamtych czasach każdy zasrany polityczny aktywista miał na pieńku z całym wydziałem. Jeszcze gorzej niż teraz. Nawet kiedy gliniarz zastrzelił kogoś w ewidentnej samoobronie, domagali się jego głowy. Wszyscy mieli swoje prawa… oprócz glin. Gliny miały stać grzecznie jak tarcze na strzelnicy. Reporterzy, politycy, Amerykańska Unia Wolności Obywatelskich… wszyscy uważali nas za krwiożerczych faszystów. Kurwa, człowieku, przecież pamiętasz!

– Pamiętam – przyznał Dan. – I właśnie dlatego nie zastrzeliłem Dunbara, kiedy powinienem. Widziałem, że facet jest niezrównoważony, niebezpieczny. Wiedziałem intuicyjnie, że chce kogoś zastrzelić, ale podświadomie myślałem o tej nagonce na policję, o tych wszystkich oskarżeniach o pochopne użycie broni, i wiedziałem, że jeśli go zastrzelę, będę musiał za to odpowiadać. W tamtej atmosferze bałem się, że nikt mi nie uwierzy. Że mnie poświęcą. Bałem się, że stracę pracę, że wylecę z policji. Nie chciałem niszczyć sobie kariery. Więc czekałem, dopóki nie wyjął broni, czekałem, dopóki we mnie nie wycelował. Ale czekałem o sekundę za długo i on mnie załatwił, a ponieważ nie posłuchałem własnego instynktu ani rozumu, zdążył również załatwić Cindy Lakey.

Mondale z uporem pokręcił głową.

– Ale to nie była twoja wina. Obwiniaj durnych społecznych reformatorów, którzy wygłaszają opinie, chociaż za cholerę nie rozumieją naszej sytuacji i nie mają pojęcia, co się dzieje na ulicach. Ich obwiniaj. Nie siebie. Nie mnie.

Dan przeszył go wściekłym wzrokiem.

– Nie waż się porównywać ze mną, Ross. Nie waż się. Ty uciekłeś. Ja nawaliłem, bo bałem się o swój tyłek… o swoją emeryturę, na litość!… kiedy powinienem myśleć tylko o tym, jak najlepiej wykonać zadanie. Dlatego muszę żyć z tym ciężarem winy. Ale nigdy nie mów, że wina ciąży jednakowo na mnie i na tobie. Bo to nieprawda. To bzdurą i sam o tym wiesz.

Mondale próbował zrobić przejętą, zatroskaną minę, ale coraz trudniej mu było ukryć nienawiść.

– A może nie wiesz – ciągnął Dan. – To jeszcze gorzej. Może nie tylko trzęsiesz się o własny tyłek. Może naprawdę uważasz, że walka o stołki to jedyna sensowna zasada moralna.

Mondale bez odpowiedzi wstał i ruszył do drzwi.

– Naprawdę masz czyste sumienie, Ross? – zapytał Dan. – Boże ci dopomóż, myślę, że tak.

Mondale obejrzał się na niego.

– Rób, co chcesz w tej sprawie, ale nie wchodź mi w drogę.

– Nie miałeś ani jednej nieprzespanej nocy z powody Cindy Lakey, co, Ross?

– Mówiłem, nie wchodź mi w drogę.

– Z rozkoszą.

– Nie chcę więcej wysłuchiwać twojego gderania i jęczenia.

– Jesteś niesamowity.

Bez odpowiedzi Mondale otworzył drzwi.

– Z jakiej planety pochodzisz, Ross? Mondale wyszedł.

– Założę się, że na jego rodzinnej planecie mają tylko jeden kolor – powiedział Dan do pustego pokoju. – Brązowy. W jego świecie wszystko jest brązowe. Dlatego on nosi tylko brązowe ubrania… przypominają mu o domu.

To był słaby żart. Może dlatego Dan nie mógł się uśmiechnąć. Może.

W kuchni panował spokój.

Trwała cisza.

Powietrze znowu się ociepliło.

– Skończone – powiedział Earl.

Laura wyrwała się z odrętwienia. Układ scalony z rozbitego radia trzasnął pod jej stopą, kiedy przeszła przez kuchnię i uklękła obok Melanie.

Łagodnymi słowami i licznymi pieszczotami uspokoiła córkę. Otarła łzy z dziecięcej twarzy.

Earl zaczął grzebać w szczątkach, oglądał kawałki radia, mamrotał coś do siebie, zdumiony i zafascynowany.

Laura usiadła na podłodze obok Melanie, wzięła dziewczynkę na kolana, przytuliła ją i kołysała z olbrzymią ulgą, że wciąż ma kogo pocieszać. Dałaby wszystko, żeby wymazać wydarzenia z ostatnich kilku minut. Żałowała, że nie może uznać ich za nierealne. Lecz była zbyt dobrym psychiatrą, żeby pozwalać sobie na jakieś umysłowe gierki, które pomniejszą znaczenie tego niesamowitego odkrycia; nie zamierzała również racjonalizować tego na siłę za pomocą standardowego żargonu swojej profesji. Nie miała halucynacji. Ten paranormalny epizod – ten nadnaturalny fenomen – nie dawał się również wyjaśnić jako zwykłe zakłócenie percepcji: percepcja Laury pozostała wierna i dokładna, bez względu na nieprawdopodobieństwo obserwowanych zjawisk. Nie nakładała subiektywnych, nielogicznych fantazji na logiczny ciąg wydarzeń, jak wielu schizofreników. Earl również to widział. I to nie była wspólna iluzja, zbiorowa halucynacja, To było szalone, niemożliwe – ale realne. Radio zostało… nawiedzone.

Kilka kawałków sony jeszcze dymiło. Gryzący odór zwęglonego plastiku wisiał w powietrzu. Melanie jęknęła cicho. Drgnęła.

– Spokojnie, kochanie, spokojnie.

Dziewczynka podniosła wzrok na matkę i ten kontakt wzrokowy wstrząsnął Laurą. Melanie już nie patrzyła przez nią na wylot. Ponownie wróciła ze swojego mrocznego świata i Laura modliła się, żeby tym razem córka wróciła na dobre, chociaż sama w to nie wierzyła.

– Ja… chcę – powiedziała Melanie.

– Czego chcesz, kochanie? Co to jest? Oczy dziecka odszukały twarz Laury.

– Ja… muszę.

– Wszystko, Melanie. Cokolwiek zechcesz. Tylko mi powiedz. Powiedz mamie, czego chcesz.

– To dopadnie ich wszystkich – oznajmiła Melanie głosem zgrubiałym ze strachu.

Earl podniósł wzrok znad dymiących szczątków radia i słuchał uważnie.

– Co? – zapytała Laura. – Co ich dopadnie, skarbie?

– A potem… dopadnie… mnie – wyjąkała dziewczynka.

– Nie – zaprzeczyła szybko Laura. – Nic cię nie dopadnie. Zaopiekuję się tobą. Obronię…

– To… wyjdzie… ze środka.

– Ze środka czego?

– …ze środka…

– Co to jest, kochanie? Czego się boisz? Co to jest?

– …to… wyjdzie… i zje mnie… – Nie.

– …zje mnie… całą – dokończyła dziewczynka i zadygotała.

– Nie, Melanie. Nie bój się…

Głos uwiązł jej w gardle, ponieważ zauważyła, że spojrzenie dziewczynki uległo subtelnej przemianie. Nie straciło całkowicie ostrości, ale nie spoczywało już na Laurze.

Melanie westchnęła i jej oddech zwolnił. Wróciła do tego prywatnego miejsca, gdzie ukrywała się, odkąd znaleziono ją wędrującą nago po ulicy.

– Pani doktor, rozumie pani coś z tego? – odezwał się Earl.

– Nie.

– Bo ja zupełnie nic nie kojarzę.

– Ja też.

Wcześniej, gotując obiad, poczuła przypływ optymizmu w związku z Melanie i przyszłością. Poczuła się prawie normalnie. Ale sytuacja zmieniła się na gorsze i Laura znowu zaczęła się denerwować.

W tym mieście byli ludzie, którzy chcieli porwać Melanie, żeby dalej na niej eksperymentować. Laura nie wiedziała, co chcieli osiągnąć ani dlaczego wybrali Melanie, ale miała pewność, że istnieją. Nawet FBI tak uważało. Inni ludzie pragnęli śmierci Melanie. Odkrycie trupa Neda Rinka dowodziło, że dziewczynce niewątpliwie groziło niebezpieczeństwo. Teraz jednak okazało się, że nie tylko ci bezimienni ludzie chcieli dostać w ręce Melanie. Teraz pojawił się następny wróg. Taki był sens ostrzeżenia przekazanego za pośrednictwem radia.

Lecz kto lub co opanowało radio? I w jaki sposób? Kto lub co wysłało ostrzeżenie? I dlaczego?

Co ważniejsze, kim był ten nowy wróg?

„To”, powiedziało radio, dając do zrozumienia, że ten nowy wróg był bardziej przerażający i bardziej niebezpieczny niż wszyscy inni razem wzięci. TO było wolne, powiedziało radio, TO nadchodziło. Musieli uciekać, powiedziało radio. Musieli się ukryć. Przed TYM.

– Mamo? Mamusiu?

– Tutaj jestem, skarbie.

– Mamoooooo!

– Jestem tutaj. Już dobrze. Jestem przy tobie.

– Ja… ja… ja się… boję.

Melanie nie mówiła do Laury ani do Earla. Zdawała się nie słyszeć pocieszających słów Laury. Mówiła tylko do siebie, głosem stanowiącym esencję samotności, głosem zagubionej, porzuconej istoty.

– Boję się. Boję się.

Загрузка...