Zostałam wezwana do centrum Leifa Lundberga, mieszczącego się w głębi norrlandzkich lasów. Wespół z Cecilią mieli zamiar przenieść mnie do innego świata.
Nie powiedzieli mi o tym, ale się domyślałam, że są zaniepokojeni, czy przypadkiem ktoś nie zepchnął mojej pracy nad historią Ludzi Lodu na fałszywy tor. Że znalazłam się pod złym wpływem kogoś z tamtej strony, mianowicie Lucyfera.
Pierwszego wieczora byłam zbyt zmęczona po podróży z Valdres, więc próby, które podejmowaliśmy, kończyły się na niczym. Krążyłam w różnych sferach, ale nie byłam w stanie z nikim nawiązać kontaktu, w ogóle nie wiedziałam, co się dzieje, i musieliśmy zakończyć eksperyment.
Następnego dnia, kiedy już wypoczęłam, mogliśmy odbyć wiele „podróży” do innych sfer.
Spróbuję jakoś wyjaśnić, co się działo.
Początek był bardzo ciekawy, ale i dramatyczny. Leif starał się otoczyć mnie jak największą liczbą opiekunów, żebym nie dostała się pod czyjś zły wpływ. Następnie zostałam wprowadzona w trans jak zawsze.
Natychmiast zaczęło się dziać coś, czego dotychczas nie przeżywałam. Przede wszystkim podczas tego eksperymentu nie leżałam, lecz siedziałam. Po drugie, tym razem nie musiałam pokonywać ciemnego tunelu.
Znalazłam się w jeszcze piękniejszym niż poprzednio otoczeniu. Miałam zamknięte oczy, bo tak się zawsze podczas tego rodzaju prób robi…
Pojawiły się wizje.
Gdzieś jakby nad horyzontem znajdowała się gęsta powłoka chmur, te bliżej mnie to były ciemne chmury burzowe i zbliżały się w wielkim pędzie. To znaczy, ja płynęłam ku nim. W pewnym momencie chmury rozwarły się jak niegdyś Morze Czerwone przed Mojżeszem, a ja pomknęłam dalej, mając wciąż po obu stronach ciemną ścianę. Chmury ciągnęły w jedną stronę, ja w drugą.
Jak długo to trwało, nie mam pojęcia. Może pięć minut?
Wkrótce znalazłam się w kompletnie odmiennym środowisku, ale nie wiem, czy powinnam to nazywać innym światem. Otaczał mnie zimowy, mroźny krajobraz z mnóstwem połyskujących, mieniących się kryształów i odnosiłam wrażenie, że jestem stworzona z tej samej substancji. Zresztą krajobraz to może nie najodpowiedniejsze słowo. Wokół mnie zwisały gałęzie uginające się pod ciężarem grubej warstwy szronu, a pod stopami miałam zamarznięte trzęsawisko, ale nie widziałam tego dokładnie, majaczyło mi to wszystko niewyraźnie, jak przez zasłonę białego dymu albo opadającej szadzi. A może to nie był szron, tylko prawdziwe kryształy mieniące się wszystkimi kolorami jak śnieżynki w blasku słońca lub księżyca? Nie pamiętam i nie potrafię odtworzyć sobie tamtej wizji, pozostało mi tylko wrażenie, że byłam częścią tego wszystkiego.
Wkrótce znalazłam się w jeszcze innym otoczeniu, tym razem rzeczywiście można było mówić o krajobrazie. Widziałam wysokie czarne wieże na tle zielonych łąk, ale moją wędrówką trudno było kierować i Leif poprosił, bym postarała się przenieść do wyższych partii, jak najwyżej.
Trwało to dość długo, nieustannie otrzymywałam to polecenie: wyżej! Wynosił mnie w górę jakiś ptak, ale niestety natychmiast zapomniałam, co przeżywam – podobno było to konsekwencją zaćmienia mózgu, które niedawno przeszłam – i jak przebiega wędrówka. Nigdy sobie tego nie przypomniałam.
Pamiętam tylko, co działo się, gdy wzniosłam się już dostatecznie wysoko.
Stałam na jakiejś platformie, a może na wysokim szczycie, nie wiem. Stałam i patrzyłam ku najwyższym warstwom tej strefy, w której się właśnie znalazłam. Paliło się tam światło. Owalne, mieniące się złociście światło, od którego spływały długie promienie na ziemię, czy co się tam pode mną znajdowało.
Ogromne źródło światła zajmowało całą przestrzeń nade mną, ja również znajdowałam się w jego obrębie, to znaczy dokładniej mówiąc: jeden promień tego światła spływał na mnie. I nagle uświadomiłam sobie, co to jest.
To Kosmos, siła, która otacza i przenika wszystko, ludzi i zwierzęta, kamienie i rośliny, planety, Słońce i Księżyc, gwiazdozbiory i galaktyki.
Nie ma nic wspólnego z widzialnym wszechświatem. To ta potężna siła, którą jedni nazywają Bogiem, inni wewnętrznym światłem, jeszcze inni właśnie Kosmosem… Ma tysiąc nazw.
Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, ogarnęło mnie zdziwienie, dlaczego ludzie na ziemi walczą ze sobą o to, czyj bóg jest prawdziwy.
Czułam się taka maleńka! Dławił mnie płacz, a jednocześnie spływał na mnie wielki spokój. Wkrótce potem prosiłam, by pozwolono mi opuścić to tak wysoko położone miejsce, nie byłam w stanie zostać tu na dłużej.
We wspomnieniach łączą się w jedno wrażenia z dwóch podróży, zresztą kolejność nie ma znaczenia, tak czy inaczej przebywałam w innym świecie.
Minęło już kilka godzin, a ja wciąż nie mogłam opanować wzburzenia. Była to jednak moja jedyna szansa na to, by dowiedzieć się czegoś więcej o otaczających nas sferach. Następnego dnia będę musiała wrócić do domu i opuścić centrum, w którym panuje absolutny spokój. Doktor Lundberg i jego żona zbudowali dom niezwykły również pod względem formy; główne pomieszczenie, w którym przyjmuje się pacjentów, ma kształt sześcianu, nigdy nie odczuwałam takiego wewnętrznego spokoju jak właśnie tam. Nawet przytłumiona muzyka działała na mnie uspokajająco, choć nie znoszę nieustannego grania, w każdym miejscu i w każdej sytuacji.
Przygotowań do drugiej podróży nie pamiętam. Przypominam sobie tylko, że przybyłam do jakiegoś miejsca, w którym pewnie powinnam była zobaczyć białe anioły czy coś takiego. Ale nie, spotkałam tę samą personę, co w wysokiej sali równoległego świata, to znaczy Lucyfera, upadłego anioła, a także wiele aniołów czarnych.
Cały ich żal i rozgoryczenie spłynęło we mnie i płakałam rozpaczliwie nad niesprawiedliwością, jaka została wobec nich popełniona.
Niezależnie więc, czy posuwałam się w głąb, czy unosiłam w górę, zawsze docierałam do tego samego punktu i wnioski zawsze nasuwały się takie same: Ludzie nie mają prawa stwarzać sądzącego boga ani sami nie mają prawa osądzać! Trzeba to, oczywiście, rozumieć jak najszerzej. Odtrącenie czarnych aniołów jest jedynie symbolem. My, ludzie, w swojej pysze wierzymy, że wiemy wszystko i mamy prawo osądzać.
A tacy jesteśmy mali. Tacy żałośnie mali i ułomni. Tymczasem właśnie pycha jest naszym znakiem rozpoznawczym.
W drodze powrotnej do domu wiele rozmyślałam. O światach równoległych do naszego, o innych sferach. Dane mi było uchylić rąbka tajemnicy. Ale wciąż miałam wrażenie, że stanęłam jakby przy nie domkniętych drzwiach i zaglądałam przez szparę. Za drzwiami rozciągała się bezkresna przestrzeń niedostępna dla śmiertelnych ludzi.
Nie wiemy nic i niczego się nie dowiemy.
Wyobrażamy sobie tylko, że mamy prawo wiedzieć i panować nad światem.
Powracałam myślą do Ludzi Lodu. Jak cudownie było o nich pisać. Jak bardzo mnie praca nad tą książką rozwinęła, ile dobrego wyniosłam z obcowania z bohaterami o gorących sercach, dzielnych, odważnych, lojalnych.
Dobrze było o nich opowiadać czytelnikom. Wiele radości sprawiło mi pisanie o Taran-gaiczykach, tych niewielkich wzrostem mieszkańcach nieurodzajnej krainy, pełnych godności i wielkich duchem.
A teraz wracałam do domu z radością, że znowu zajmę się pisaniem. Nowe przeżycia zaowocowały inspiracją, czeka mnie dalsza praca. Choć przecież te książki zawsze wymagały wysiłku. W pierwszym okresie najwięcej kłopotów sprawiało mi to, że Ludzie Lodu zawsze byli tacy wyzwoleni, jeśli chodzi o erotykę. Ja sama urodziłam się w pokoleniu, które niechętnie mówi o sprawach intymnych, wielu moich rówieśników uważa je za nieprzyzwoite. Po drugie, noszę w sobie nie zabliźnione rany po gwałtach, jakim uległam w dzieciństwie, i także z tego powodu temat ten był dla mnie zawsze trudny.
A jednak wszystko, co wymyślały Sol, Ingrid, Tula, musiało zostać przeniesione na papier, rumieniłam się więc i bladłam, zagryzałam wargi i pisałam. Później okrzepłam i sceny miłosne przestały mi sprawiać kłopot. Do tego stopnia, że wydawnictwo musiało niekiedy cenzurować rozmaite opisy. A teraz dowiaduję się, że kobietom, które z trudem uzyskują satysfakcję w życiu erotycznym, w gazetowych kącikach doradza się, by czytały „Sagę o Ludziach Lodu”.
Nic nie mogłoby mnie bardziej ucieszyć!
Historia Ludzi Lodu zawiera wiele opowieści o tęsknocie. No i tak chyba powinno być, bo co by nam w życiu pozostało, gdyby nie tęsknota? Jeśli nawet człowiek przeżywa kiedyś pełne szczęście i myśli sobie: „Teraz mam już wszystko, niczego już w życiu nie pragnę”, to jak długo właściwie taki stan może trwać? Tydzień, miesiąc? Po czym znowu zaczynamy tęsknić za tęsknotą, za czymś więcej, co pociągnie nas dalej. Tęsknota Ludzi Lodu za tym, by ciążące nad ich rodem przekleństwo zła zostało unicestwione, była z pewnością jedną z najważniejszych sił napędowych w ich walce.
Ja sama uzyskałam ogromną siłę od tego czegoś niepojętego, co skłaniało mnie do pisania o Ludziach Lodu. Ale równie ważne było zainteresowanie czytelników. Nic chyba nie cieszy pisarza bardziej, nic go tak nie stymuluje, jak świadomość, że jest czytany. Zawsze jest mi strasznie przykro, kiedy myślę o tych wszystkich wspaniałych książkach, które docierają zaledwie do garstki czytelników, a potem popadają w zapomnienie. W porównaniu z tym ja jestem niebywale uprzywilejowana, za co z całego serca moim czytelnikom dziękuję.
Od czasu do czasu trzeba przerwać pisanie. Podczas jednego z takich ataków przygnębienia i niemocy postanowiliśmy z Asbjornem zorganizować krótką podróż studyjną. Pisałam właśnie tom czterdziesty trzeci pod tytułem „Odrobina czułości” i zbliżałam się do wydarzeń w Dolinie Ludzi Lodu. Postanowiliśmy pojechać do Trondelag i postarać się ją odszukać.
Doliny nie znaleźliśmy, niestety.
Ale też nie szukaliśmy chyba zbyt uparcie. Nie wiem, co się kryje w Trollheimen, być może jest tam dolina, która mogłaby się okazać tą właściwą. Szczerze mówiąc, nie miałam ochoty jej szukać, wolałam zachować marzenia o niej, to, co powstało w mojej wyobraźni.
W czasie tej podróży natknęłam się raz jeszcze na ową niezrozumiałą dla mnie sprawę, że mianowicie opisywałam z wyobraźni rzeczy naprawdę istniejące. Opisałam na przykład dwa stare szałasy pasterskie w Dovre, w których niebezpiecznie urodziwe kobiety z Ludzi Lodu „brały się” za pomocników Tengela Złego i likwidowały ich. „Pierwsze, co widzi wędrowiec, który znalazł się na rozległych pustkowiach Dovru, to dwa rozpadające się szałasy na zboczu na prawo od drogi” napisałam, tworząc ten obraz bez żadnych konkretnych informacji.
Wielkie było moje zdziwienie i zaniepokojenie, kiedy odkryłam, że jedyne szałasy w tej okolicy znajdują się właśnie na prawo od drogi i że są to dwie zapadające się w ziemię chatki. Nie mogłam pozwolić, by ich właściciel miał z tego powodu jakieś nieprzyjemności, więc w książce zamieniłam je na „małą letnią zagrodę” i „przesunęłam” kilka kilometrów dalej.
Niemal w tym samym czasie spotkałam dwie panie, które starały się dowiedzieć, kiedy ostatnio odwiedzałam Nittedal. Nie byłam tam nigdy, dlaczego panie pytają?
Opisałam przecież Nygard, duże chłopskie gospodarstwo, które teraz już nie istnieje, ale gospodarze byli podobno bardzo surowymi ludźmi. Dom modlitwy, o którym opowiedziałam w tomie „Magiczny księżyc”, naprawdę znajdował się około trzystu metrów dalej, istniały także zagrody komorników po drugiej stronie jeziora, tam gdzie mieszkał Linde-Lou.
Zbladłam. Nie tak dawno temu odwiedziliśmy z Asbjornem Berqvara w Smalandii i stwierdziliśmy, że tam również wszystko jest dokładnie tak, jak opisałam w tomie „Anioł o czarnych skrzydłach”.
Później dowiedziałam się jeszcze, że Władcy Czasu istnieją w starych mitach celtyckich, a w Danii znana jest legenda o Ludziach z Bagnisk. A ja byłam przekonana, że wszystko wymyśliłam sama.
Zatem, wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby Dolina Ludzi Lodu istniała naprawdę…
Jak już mówiłam, pisanie o Ludziach Lodu było ogromną przyjemnością. To bardzo męczące zajęcie, ale też niebywale inspirujące. Można ten pisarski maraton nazywać, jak się chce. Najdłuższą powieścią skandynawską, baśnią dla dorosłych, literackim serialem. Może właśnie tak byłoby najlepiej, bo kiedy piszę, widzę wszystko jak na filmie. Nigdy nie byłam pisarką, podejmującą głęboką analizę psychologiczną postaci, mam jednak nadzieję, że opowiadać potrafię nieźle.
Wspominałam wyżej, że tom czterdziesty pierwszy, „Góra Demonów”, sprawiał mi sporo kłopotu i pisanie pochłonęło wyjątkowo dużo czasu. Powtórzyło się to teraz, przy ostatnim tomie. Po części dlatego, że znowu musiałam dokładnie przejrzeć sześć wcześniejszych tomów, by się upewnić, czy nie pominęłam żadnego szczegółu, który należało wyjaśnić. Bo przecież to już koniec, nie będę mogła później wydać suplementu z dodatkowymi informacjami. Po drugie, zaczęłam całkiem poważnie podejrzewać, że powieść ciągnie się tak niemiłosiernie długo, ponieważ nie mam odwagi zakończyć swoich kontaktów z Ludźmi Lodu. Żyłam z nimi przez ponad osiem lat, stali się moimi przyjaciółmi, niektórzy z nich są dla mnie naprawdę żywymi ludźmi. Przez cały czas na przykład był ze mną Tengel Dobry, czuwał nade mną, czy właściwie przedstawiam jego ukochaną rodzinę.
Osiem lat i osiem miesięcy z Ludźmi Lodu dobiegło końca.
Pamiętam zimową noc sprzed trzech czy czterech miesięcy…
Zdarza się niekiedy, że budzę się w środku nocy i zaczynam się zastanawiać nad losem Ludzi Lodu. W takich chwilach jestem pewna, że są przy mnie i proszą, bym pisała dalej. Wstaję wtedy i idę do salonu, a tam, nie zapalając światła, siadam przy oknie i wyglądam w noc. Czuję wówczas cudowny spokój, siedzę w samotności, słyszę oddech psa i wiem, że w pokoju obok Asbjorn śpi głębokim zasłużonym snem.
Wtedy również wstałam w środku nocy. Okryta śniegiem osada skąpana była w zimnym bladym świetle, gdzieniegdzie w oddali migotały latarnie; widok przypominał świąteczną kartkę z czasów mojego dzieciństwa. Oświetlony kościółek w dole zdawał się leżeć w innym świecie, samego budynku wyraźnie nie widziałam, tylko odcinający się od tła krąg światła.
Myśli moje krążyły niespokojnie tej nocy. Krążyły nie tylko po fantastycznych światach moich powieści, od czasu do czasu powracały także do rzeczywistości.
Sto lat temu w taką noc osada leżałaby pogrążona w głębokich ciemnościach. Może tu i tam w oknie chwiałby się słaby płomyk naftowej lampki. Jakaś pracowita gospodyni nie poszła jeszcze spać, zajęta przygotowaniami do Wigilii. Poza tym jednak wszystko tonęłoby w gęstym mroku.
Nasza brzoza, pokryta grubą warstwą szronu mieniącego się w blasku latarni przed domem, wyglądała jak wyjęta z jakiejś baśni.
Jak dobrze jest mi tutaj żyć! Ja, która nigdy nie chciałam wracać myślami do przeszłości, uświadamiałam sobie, jaka jestem teraz uprzywilejowana. Wspominałam trudne lata w Sztokholmie, kiedy pracowałam tak ciężko. Chodziłam do szkoły teatralnej. Nauka była potwornie kosztowna i pochłaniała mi prawie całe dni, tak że nie było mowy o dodatkowej pracy zarobkowej. Matka moja opłacała lekcje, wierzyła bowiem, że mam talent, ale – jak się okazało – nie miałam. Matka nie zdawała sobie sprawy, w jakiej nędzy żyję. Co trzeci dzień zjadałam talerz zupy za dwadzieścia pięć ore. Na nic więcej nie było mnie stać.
Skończyło się to tak, jak się skończyć musiało. Nie można długo żyć w ten sposób, na dodatek w zupełnej samotności, w wielkim mieście, ze wspomnieniami ponurego dzieciństwa, z urazami spowodowanymi gwałtem. Znalazłam się w szpitalu psychiatrycznym, wychudzona, cierpiąca na niedokrwistość. Kiedy zostałam wypisana, chociaż daleko mi jeszcze było do wyzdrowienia, nadeszło już lato i pojechałam do Norwegii, do Valdres, wymarzonego domu z najwcześniejszego dzieciństwa. Tam spotkałam Asbjorna, który zajął się tą ruiną, jaką wtedy sobą przedstawiałam. Podjął się potwornie trudnego zadania.
Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Geteborg. Nie mieliśmy mieszkania. Wynajmowaliśmy maleńki pokoik, raczej komórkę na strychu niż mieszkanie.
Wciąż cierpiąca psychicznie, żyłam jakby za grubą zasłoną mgły, oddzielona nią od zewnętrznego świata. Zostałam w wieczór wigilijny przewieziona karetką do szpitala ginekologicznego. Nasze pierwsze dziecko. Stan był krytyczny, straciłam bardzo dużo krwi. Kiedy wnoszono mnie do szpitala, z głośników radiowych płynęły kolędy. Uciszcie się, myślałam. Mnie strach i śmierć zaglądały w oczy.
Nasz najstarszy syn przyszedł na świat dokładnie o północy w Wigilię, ale nie miałam z tego powodu żadnych iluzji ani skojarzeń z Marią-dziewicą, ani niczym takim. Ponieważ jednak był bardzo spokojnym i łagodnym dzieckiem i urodził się w tę niezwykłą noc, w szkole bywał nazywany Jezuskiem. No cóż, zdarzają się gorsze przezwiska.
Nie, nie chciałam wracać do przeszłości. Tyle było w niej bólu. Czworo martwo urodzonych dzieci. Powolne pogrążanie się w kryzysie psychicznym, świadomość, jaka to udręka dla najbliższych. Samobójstwa w rodzinie. Ubóstwo. Upokarzające wizyty komornika…
Ale teraz? Czy komuś powodzi się lepiej niż mnie? Mam zawód, który daje mi wielką swobodę i tyle radości, a na dodatek jest znakomicie opłacany! Niewidzialny pomocnik, o którego istnieniu wiem od dawna.
A przede wszystkim: Mąż, który mnie kochał i wspierał przez wszystkie lata i zawsze starał się oszczędzić mi nieprzyjemności i kłopotów, jakie życie niesie.
Troje dzieci, które wyrosły na zdolnych, silnych ludzi. Ich małżonkowie, najlepsi, jakich można sobie wymarzyć, których nie zamieniłabym na innych. Siedmioro wnuków, będących, naturalnie, najładniejszymi i najinteligentniejszymi dziećmi na świecie. Która babcia uważa inaczej?
Jedynym naszym zmartwieniem jest to, że najstarszy wnuk skończył już dwadzieścia lat i coraz wyraźniejsze jest ryzyko, że my z Asbjornem zostaniemy pradziadkami. Ale… Przeżyjemy i to.
Zostały nam oszczędzone nieszczęścia, których przyczyną jest alkohol i narkotyki, i dane nam było żyć w Valdres, pośród wspaniałych, życzliwych ludzi.
Nigdy więcej nie zamieszkałabym w wielkim mieście!
Wróciłam do sypialni. Pogładziłam włosy Asbjorna, które kiedyś były czarne jak węgiel i opadały lokami na czoło. Teraz są białe. I chyba nie ma się czemu dziwić, mawiała moja matka, kiedy narzekałam, że mąż tak wcześnie siwieje.
Spał spokojnie, nie zdawał sobie sprawy, że tu jestem. Zawsze potrafił spać dużo i spokojnie, chciałabym ja tak móc!
Dziękuję ci, drogi przyjacielu! Dziękuję, że zmieniłeś moje życie w piękną przygodę.
Wróciłam do salonu i znowu zaczęłam wyglądać przez okno w błękitnoszarą noc.
Na E 68 ani jednego samochodu. Spokój. Cisza i spokój. Migotliwe światła latarni w dolinie. Po tamtej stronie wysokie, mroczne wzgórza. Księżycowy blask na zamarzniętym fiordzie.
Świadomość wieczności ogarniała mnie coraz bardziej. Tęsknota…
Czy jesteśmy tutaj sami?
Trudno mi w to uwierzyć.