ROZDZIAŁ XIV

Kwestia wędrówki dusz była dla mnie zawsze sprawą otwartą i raczej niespecjalnie w to wierzyłam. Aż do czasu, kiedy nieoczekiwanie cztery osoby, niezależnie od siebie, powiedziały mi, że w poprzednich wcieleniach musiałam być mężczyzną, i to kilkakrotnie w okresie od średniowiecza aż do końca siedemnastego wieku.

Pierwsza z tych osób powiedziała mi to natychmiast przy pierwszym spotkaniu, a ja roześmiałam się i zapomniałam o wszystkim. Ale niedługo potem to samo powtórzył ktoś inny dodając, że w poprzednich wcieleniach musiałam wiele cierpieć i że tamte doświadczenia kładły się cieniem na moim obecnym życiu, dopóki nie skończyłam dwudziestu dwóch lat. Potem cień zniknął.

To prawda. W młodości kilkakrotnie byłam leczona w szpitalu psychiatrycznym, aż do dwudziestego drugiego roku, kiedy stwierdzono, że nie cierpię na chorobę psychiczną, mam natomiast zdolność widzenia rzeczy dla innych ludzi niedostrzegalnych. Jednocześnie też mój mąż wprowadził ład w moje życie psychiczne. Cień zniknął.

Uświadomiwszy sobie to wszystko, zaczęłam się interesować problemami inkarnacji i reinkarnacji. Czterdziesty tom „Sagi o Ludziach Lodu” miał traktować właśnie o tym. Wiedziałam, że brat Cecilii niekiedy pomaga swoim pacjentom z problemami psychicznymi w ten sposób, że stara się wyjaśnić wszelkie trudne sprawy z ich obecnej lub wcześniejszej egzystencji. Często wystarczy tylko nakłonić pacjenta, by się poczuł bardziej wolny, lepiej rozumiał swoje życie. W moim przypadku chodziło jedynie, bym do końca pojęła, skąd się bierze to, o czym piszę. Była to więc w jakimś sensie sprawa zawodowa.

Dlatego szok z powodu tego, co się stało, był dużo większy.

Przeżyłam dwa pełne napięcia, przerażające dni. Człowiek o słabych nerwach nie powinien się w nic takiego wdawać.

Później spotkałam czwartą osobę, która wywołała kilka moich poprzednich inkarnacji, tak że łącznie poznałam ich osiem. Wszystko zostało opisane w tomie czterdziestym i nie będę ponownie tego opowiadać, chciałabym tylko wspomnieć kilka szczegółów.

Jest wiele metod, pozwalających na „odczytanie” poprzedniego życia człowieka. Można się posłużyć hipnozą, tyle tylko że pacjent później niczego nie pamięta. Można też różnymi sposobami nakłonić pacjenta, by wszedł, jeśli tak można powiedzieć, w głąb swego ja, aż pokażą się obrazy i dawno zapomniane doznania z poprzedniej egzystencji. Można się posłużyć kryształową kulą, która przekazuje energię i wibracje (w takiej kuli nigdy niczego się nie widzi, to tylko puste gadanie), albo można te same wibracje odczuwać bezpośrednio, na przykład trzymając człowieka za rękę. Bo dla wrażliwego medium nie ma rzeczy niemożliwych.

Nie będziemy tutaj opisywać wszystkich moich poprzednich wcieleń, chciałam tylko wymienić je w chronologicznym porządku:

1. Teutońska czarownica (trzeci wiek przed Chrystusem). Bardzo samotna istota.

2. Krzyżowiec z dwunastego wieku imieniem Guillaume.

3. Włoski rzemieślnik. Umarł samotnie w więzieniu.

4. Sofia, szwedzka arystokratka. Zmarła mając dwadzieścia pięć lat podczas epidemii w 1593 roku. Także istota samotna. Spotkała ją powolna śmierć w męczarniach.

5. Kapitan Armfeldt, rozstrzelany w roku 1682. Teraz wiem, co czuje rozstrzeliwany.

6. Dama z dobrej petersburskiej rodziny. Zmarła około 1790 roku.

7. Greta, zmarła w roku 1805 na zakaźną gorączkę. Żyła zaledwie pięć lat.

8. Dziewczyna na Ukrainie, urodzona w roku 1860. Jej życie było po części podobne do mego dzieciństwa, po części do życia bohaterki mojej książki pod tytułem „Jasnowłosa”. Wpadła do trzęsawiska. Być może to jest przyczyną mojego trudnego do wyjaśnienia lęku, że mogłabym utonąć?

Jak widać, w poprzednich wcieleniach bywałam też mężczyzną. Moje współczesne życie pełne jest odbić i wspomnień jakichś odległych wydarzeń, których tu nie będę omawiać, a które zawsze uważałam za niemożliwe do wyjaśnienia.

Podczas mojej duchowej wędrówki bywało często tak, że ów szwedzki lekarz wymieniał jakiś rok, powiedzmy 1560. I zdarzyło się coś bardzo dziwnego, znalazłam się w przestrzeni pomiędzy dwoma ziemskimi egzystencjami. Doświadczyłam więc owego stanu, w jakim znajduje się dusza ludzka, czekająca na ponowne narodziny.

Był to bardzo przyjemny stan. Cisza, niewysłowiony spokój, lecz absolutnie żadnej śmierci, żadnych ciemności. Taki właśnie błogi stan odczuwałam, kiedy po urodzeniu córki znalazłam się po drugiej stronie, przekroczyłam granicę życia.

Następnego dnia podjęliśmy kolejny eksperyment. Doktor Lundberg, Cecilia i ja chcieliśmy się wspólnie dowiedzieć, dlaczego napisałam „Sagę o Ludziach Lodu”.

Miałam się przenieść do świata równoległego. Do szarego świata, po którym krąży wszystko, co nie znane, duchy, upiory, demony i co tam jeszcze.

Doktor nigdy przedtem nie przeprowadzał takich eksperymentów, więc technika musiała być odmienna. Zajęło nam to cały dzień i wiem, że nigdy więcej tego nie zrobię. Przez następny tydzień nie mogłam się opanować, drżałam na całym ciele.

Zostałam jak zawsze wprowadzona w trans, nie taki głęboki jak hipnoza, ale wystarczający, bym znalazła się dokładnie na granicy snu. Mój organizm, z wyjątkiem serca, płuc i mózgu, został „zatrzymany”, po prostu nie funkcjonował, ale ja tego nie zauważałam.

Musiałam pokonać długi tunel. Nie taki jak ten, przez który przechodziłam, kiedy o mało nie umarłam. Ten był inny. Ciasny i ciemny choć oko wykol. A kiedy się nareszcie znalazłam na jego drugim końcu, byłam w innym świecie, tym, który istnieje równolegle z naszym.

Najpierw szłam przez rozległe łąki ku bramie do starożytnego miasta, otoczonego wysokimi, białymi murami z kamienia. Brama była otwarta, weszłam więc i błądziłam po wąskich, wykładanych marmurem uliczkach… Było to jak Wenecja albo Dubrownik, tak w każdym razie wyglądało.

Trafiłam na rynek, gdzie na czymś w rodzaju estrady siedział stary człowiek. Podał mi papirusowy arkusz, na którym miałam wypisać swoje imię. Ta część „podróży” pod żadnym względem nie była nieprzyjemna.

Na rynku otrzymałam eskortę, dwóch ludzi, których nie mogłam wyraźnie zobaczyć. Szli pół kroku za mną i wskazywali mi drogę. Musiałam iść dalej wąskimi uliczkami pośród wysokich ścian domów. Niekiedy również ulice były zabudowane. W końcu eskorta zatrzymała mnie przed masywnymi drzwiami z dębowego drewna.

W sali za drzwiami zebrali się ludzie z różnych epok. I nie pytajcie mnie, dlaczego się tam zebrali, było tak jak mówię, ale nie wiem dlaczego. Tam dopiero zobaczyłam swoich strażników. Ci, którzy przeczytali „Sagę o Ludziach Lodu”, rozpoznają ich bez trudu. Obaj bardzo urodziwi, mieli końskie głowy o ludzkich rysach; ich ciała mieniły się ciemnogranatowo, a srebrzyste grzywy układały się od czoła poczynając, przez głowy, karki i grzbiety. Ręce i nogi mieli ludzkie.

Tak jest, to konioludzie z Góry Demonów!

Ale, oczywiście, nie owa sala była celem mojej wędrówki. Dwaj opiekunowie poprowadzili mnie dalej. Ludzie zdawali się mnie nie zauważać, jakbym w ogóle nie istniała. Zatrzymaliśmy się przed wysokimi, wspaniałymi drzwiami, a kiedy się otworzyły, weszłam do kolejnego pomieszczenia. Tam musiałam trochę poczekać. Tym razem sala była bardzo wysoka i pusta, nikogo poza mną, tylko ciemne piękne ściany i łukowate sklepienie.

Naglę poczułam, że ktoś za mną stoi. Odwróciłam się – i z wrażenia przestałam oddychać. Nie mogłam z siebie wydobyć najcichszego nawet dźwięku. Do tej pory zdawałam Leifowi i Cecilii sprawozdanie z tego, co widzę, ale teraz nie byłam w stanie. Oni niemal bez przerwy powtarzali pytania, ale ja ze świstem wciągałam powietrze do płuc, nie mogąc wykrztusić nic rozsądnego. Prawdę powiedziawszy, nie byłam w stanie wykrztusić nic w ogóle.

Wiedziałam, naturalnie, kto przede mną stoi. To był ów upadły anioł światłości, niebywale wysoki, ze skrzydłami od podłogi do sufitu, piękny niczym bóg i połyskliwie czarny. Emanowała z niego taka godność, tak nieprawdopodobny autorytet, że bałam się, iż serce mi pęknie od wysiłku, jakim było samo patrzenie na niego. Nigdy w życiu nie potrafiłabym wyobrazić sobie tego rodzaju istoty!

Opisałam go co prawda w tomie dwudziestym dziewiątym „Miłość Lucyfera”, ale nie przypuszczałam, że zechciałby mi się ukazać. Nie powiedział nic, ja także nie. Odbierałam jednak myśli napływające do mego mózgu. Wyrażały coś jakby zadowolenie ze mnie, ale też zniecierpliwienie, może nawet bardziej właśnie zniecierpliwienie.

Czułam, że chce mi przekazać, iż błądzę po omacku w moim pisaniu, że powinnam się bardziej koncentrować na głównym temacie.

A ja przecież myślałam, że najważniejszą sprawą jest walka z Tengelem Złym!

W końcu byłam w stanie opowiedzieć lekarzowi, co widzę. On natomiast chciał się dowiedzieć, czy to anioł światłości opowiedział mi „Sagę o Ludziach Lodu”. Akurat na to pytanie nie otrzymałam wyraźnej odpowiedzi. Nieoczekiwanie do sali wszedł Mikael Lind z Ludzi Lodu, nieco skrępowana powiedziałam obojgu parapsychologom, że tak mi się wydaje, że to chyba jest on. Ale teraz nie jestem już tego taka pewna. Nigdy do końca nie wyjaśniłam tej sprawy.

Wiem jednak, iż to właśnie wtedy uświadomiłam sobie, jakie zadanie miałam do wykonania.

Nie uważam, że z góry było postanowione, bym właśnie ja wykonała to zadanie. Zawsze źle myślałam o ludziach, którzy sądzą, że zostali wybrani przez Boga czy przez los do konkretnych celów.

Nie, to, co się stało, rozumiem inaczej, po prostu przez przypadek dotknęłam czegoś dla określonej persony ważnego. Kiedy to zrobiłam, trudno powiedzieć. Może wówczas, gdy zobaczyłam kościelne malowidło i zaczęłam sobie układać historię Ludzi Lodu, a może wtedy, kiedy zaczęłam już ją pisać? Leif Lundberg powiada, że otrzymałam to zadanie już w roku 1860. Możliwe. Nie wiem. Ludzie Lodu nigdy nie istnieli, stali się jedynie czymś w rodzaju tuby, przekaźnika dla konkretnej, wysoko postawionej osobistości. Dla kogoś, kto chciał, by ludzie poznali jego urazę, niesprawiedliwość, jaka została wobec niego popełniona.

Nie wierzę, by świat stał się lepszy pod panowaniem innego bóstwa, nie wierzę, by Lucyfer potrafił naprawić zniszczenia, jakich ludzkość dokonała na ziemi, odrodzić wszelkie unicestwione wartości, usunąć wszystkie zanieczyszczenia. Myślę tylko, że on patrzył na całe to nieszczęście z uczuciem bezsilności i próbował coś zrobić.

Mam wrażenie, że właśnie to chciały mi przekazać jego myśli w ten chłodny zimowy dzień, kiedy pozwolono mi przekroczyć granicę oddzielającą oba światy.

Trudno mi było później powrócić do rzeczywistości. Zostałam wyprowadzona z wielkiej sali przez moich podobnych do koni strażników, a potem z budynku na ulicę i wreszcie z miasta. Doktor ocucił mnie z transu i nakazał co najmniej kilka godzin odpoczywać. Bardzo mi to było potrzebne!

Kiedy wyszłam na ulicę, zobaczyłam dokoła siebie normalne współczesne życie. Dzieci bawiące się na placach, wszystkie ubrane w puchowe kurtki, niemal jednakowe, różowe i jasnozielone. Sklepy, źle zaparkowane samochody, znaki drogowe i wszędzie reklamy we wrzaskliwych kolorach.

A ja bardzo się starałam zachować wspomnienie niedawnych przeżyć. Czy to naprawdę takie pewne, że Ludzie Lodu nigdy nie istnieli? Może jednak są? Wiodą swoje życie obok naszego życia w tym równoległym świecie, o którego istnieniu wie tylko niewielu z nas? Nie, znowu ponosi mnie fantazja!

Czasami trudno jest rozstrzygnąć, który świat jest rzeczywisty, a który wymyślony. Kilkakrotnie o mało nie straciłam poczucia proporcji. A to groźne!

W kilka dni po tym „seansie” zaczęłam się zastanawiać, czy ja to wszystko przeżyłam, czy może moja bujna wyobraźnia podsunęła mi te dziwne obrazy – poprzednie wcielenia, inny świat, Lucyfer… Spróbowałam więc ponownie, na własną rękę. Położyłam się do łóżka, dokładnie otuliłam kołdrą i znowu przebyłam tę samą drogę co przedtem w transie. Ale nie udało mi się nic więcej. Mogłam sobie wyobrażać Lucyfera, widzieć go takim, jakim widziałam przedtem, ale jego nie było, nie doświadczałam jego obecności. Tamto przygniatające uczucie czegoś ponadludzkiego o nieprawdopodobnym autorytecie nie powróciło. Wszystko było jedynie wytworem mojego mózgu, niczym więcej.

Tak że… w końcu nic nie wiem. Wierzę, naprawdę wierzę w to, co przeżyłam. Bo jak inaczej mogłabym wytłumaczyć te niezwykłe wrażenia, jakie stały się moim udziałem?

Wróciłam do pracy. Nadal pisałam o Ludziach Lodu i nadal przychodziło mi to niewiarygodnie łatwo, bardziej zabawa niż praca.

Aż doszłam do tomu czterdziestego pierwszego pod tytułem „Góra Demonów”.

W tym momencie wszystko stanęło. Po raz pierwszy musiałam prosić o przesunięcie terminu.

Było wiele przyczyn takiego stanu rzeczy. „Góra Demonów” jest tomem, w którym dokonuje się coś w rodzaju podsumowania czy przeglądu całości. Musiałam zatem przeczytać czterdzieści poprzednich tomów, by mieć pewność, że żadna postać, żaden wątek nie zostanie pominięty ani nie zawiśnie w powietrzu. Po drugie, w tym tomie musiało się znaleźć nieludzko wiele materiału, trzeba było na przykład przedstawić wszystkich przodków Tengela Dobrego, a w pewnym stopniu również Taran-gaiczyków.

Najbardziej jednak przygnębił mnie fakt, że plany filmu i serialu telewizyjnego, nad czym pracowano już od jakiegoś czasu, nagle i nieoczekiwanie wzięły w łeb. Projekt był tak bliski realizacji, że nawet aktorów już wybrano, a tu wszystko się rozeszło po kościach. Tak więc nie z jednej przyczyny, a z wielu różnych popadłam w depresję.

„Górę Demonów” pisałam przez sześć miesięcy, a nie jak inne tomy miesiąc, najwyżej dwa. Traciłam przez to rezerwę czasową, co mnie bardzo zmartwiło.

Pojawił się też inny problem, z Markiem.

Od początku wiedziałam, że Nataniel jest Wybranym, tym, o którym mówi się w przedmowie do większości tomów, że „kiedyś w przyszłości urodzi się ktoś rozporządzający taką ponadnaturalną siłą, jakiej świat jeszcze nie widział”.

Nagle jednak pojawił się Marco. Silniejszy, bardziej władczy niż Nataniel, przewyższający go pod wieloma względami. Tak to przynajmniej wyglądało.

Nie przewidywałam tego na początku. To chyba Lucyfer chciał go włączyć do akcji, bo może wątpił, czy Nataniel sam potrafi pokonać złego Tan-ghila? Nie wiem, byłam kompletnie zdezorientowana, pojęcia nie miałam, co zrobić, by jakoś zrównoważyć te dwie postaci. Nad Markiem nie miałam żadnej władzy, chadzał własnymi drogami i robił, co chciał.

Nieszczęsny pisarz naprawdę może się w takiej sytuacji nabawić kompleksów!

W końcu powiedziałam sobie: Trudno, niech Marco dalej robi, co chce, zobaczymy, do czego to doprowadzi!

Marco okazał się dla Ludzi Lodu nieoceniony, ale naprawdę przewyższał Nataniela.

Aż do ostatecznej bitwy. Wtedy nareszcie przewaga była po stronie Nataniela.

Odetchnęłam. I ogarnęła mnie naprawdę wielka ulga. Więc jednak nie popełniłam błędu! Kiedy przyszło co do czego, Nataniel okazał się najsilniejszy. A jego siłą było współczucie dla cierpiącego, dla całej ludzkości, dzięki temu udało mu się pokonać zło.

Cudowne uczucie móc coś takiego stwierdzić, ale zanim do tego doszło, Marco przyczynił mi naprawdę wielu zmartwień. A najgorsze, że od początku zawsze tak bardzo mnie ta postać fascynowała. Kiedy Nataniel i Ellen mieli się połączyć, musiałam chyba utracić trochę zainteresowanie osobą Wybranego, bo dość trudno mi szło opisanie ich ponownego spotkania.

Wielu pisarzy mogłoby opowiedzieć o podobnych kłopotach, więc to pewnie nic wyjątkowego.

Ale martwiło mnie wiele innych spraw.

Na przykład demony.

Oczywiście, to one przemykały się ukradkiem w moich snach! Z czasem rozpoznałam je wszystkie.

Opowiadałam o nich chętnie, zresztą chciałam trochę „oddemonizować” demony. Troszkę je przybliżyć do rzeczywistości, zdjąć z nich nieco mistycznej tajemnicy i sprawić, by nie budziły takiej grozy w ludziach. Wielu bowiem całkiem niepotrzebnie się ich lęka, tyle się mówi o tym, że mogą się wcielać w człowieka, i o egzorcyzmach. Kto wymyśla podobne głupstwa? A może to starania sfanatyzowanych na tle religijnym mężczyzn o zdobycie dominacji nad głupimi kobietami?

Chciałam, żeby demony przedstawiły się z nieco sympatyczniejszej strony, stały się mniej groźne. Nikomu to nie zaszkodziło. Demony mogą się okazać bardzo interesujące, a nawet pociągające, jeśli tylko przestaniemy łączyć je ze złem. Wyobrażam sobie, że demony mają ogromne poczucie humoru. Takiego humoru, jakim obdarzone są satyry; rzecz jasna, złośliwego, ze skłonnością do szyderstwa, ale niegroźnego.

Poza tym, i to wydaje mi się ważne, pierwotny demon, ów grecki „daimon”, nie był zły. Był bóstwem niższego rodzaju, siłą, która towarzyszyła człowiekowi od kołyski do grobu i strzegła go przed niebezpieczeństwami. A zatem opiekun i pomocnik, taki, o jakim ja często opowiadam. Później ludzie zaczęli rozdzielać pojęcia, tak że jedne demony stały się istotami dobrymi, inne złymi. Ludzie mieli od zawsze skłonność do komplikowania spraw prostych.

Kto wie, może demony Ludzi Lodu należały do rodzaju dobrych? Może to one były duchami opiekuńczymi, przewodnikami i pomocnikami?

Możemy się jedynie nad tym zastanawiać.

Czarne anioły, te, które ja spotkałam, to istoty bardzo dumne; właśnie z tego powodu utraciły prestiż i zostały strącone do otchłani. Cóż one mają wspólnego z piekłem i Szatanem? Uważam, że pomysł z białymi i czarnymi aniołami jest bardzo piękny. Tylko że ludzie od dawna łączą barwę czarną ze złem. Dlaczego? Czy Lucyfer był zły w Raju? Anioł światłości, który strzegł Raju? Czy to możliwe? Czy nie miał prawa powiedzieć, że Adam mu się nie spodobał? Czy za to musiał zostać skazany na wieczne zesłanie do otchłani? Im dłużej czytam Biblię, tym bardziej czuję się bezradna.

Znowu narzekam, a przecież powinnam opowiedzieć o innych dziwnych „podróżach”, które później odbyłam. O podróżach do obcych światów.

Загрузка...