J.R.E. PONSFORD

Harrow, Middlesex


Miejscem akcji opowiadania o J.R.E. Ponsfordzie jest prywatna szkoła dla chłopców, gdzieś w południowej Anglii. Moi synowie uczyli się w Harrow, ale nie było tam takiego znęcania się, jakie zostało opisane w tym opowiadaniu, a wszelkie podobieństwa mogą być jedynie przypadkowe. Większość szczegółów zrelacjonowali mi chłopcy z innych brytyjskich szkół prywatnych – z Eton, Winchesteru, Westminsteru i Dulwich. Nie ma na świecie niczego, co można by porównać z brytyjską prywatną szkołą dla chłopców, z jej segregacją płci i niezwykłym rytuałem. Język takiej szkoły jest karkołomną mieszaniną języka przedszkola z językiem voodoo. Dzwonek nie jest po prostu dzwonkiem: w szkole musi nazywać się "Ding-Dong".

Tym razem trafcie do świata, do którego wstęp mają tylko nieliczni bogaci i uprzywilejowani; to świat, w którym cieszy się uznaniem konformizm, a główną ambicją jest "włączenie się do interesów tatusia". Pokażę wam także, że konformizm i uprzywilejowanie prowadzą często do wysokiego poczucia obowiązków społecznych.

Szkoła w Harrow stoi na wzgórzu z którego rozciąga się nieporównywalny widok na północno-zachodni Londyn. Założył ją w 1571 roku bogaty ziemianin, John Lyon, w celu kształcenia chłopców pochodzących z ubogich rodzin; obecnie jednak jest jedną z najdroższych szkół na świecie. Sala czwartej klasy pamięta rok 1611; na umieszczonych w niej tablicach wygrawerowane są nazwiska sławnych uczniów, takich jak: Byron, Robert Peel Sheridan, Palmerston i Winston Churchill (ten ostatni nie wytrzymał w tej szkole).

Dla naszego bohatera jego szkoła staje się również nie do zniesienia. Ale mity i legendy – nieważne do jakiego stopnia przerażające – zawsze przynoszą rozwiązanie…


Ukośne promienie popołudniowego słońca przenikały jasnobursztynowe szyby okien pawilonu krykietowego i rozświetlały go jak kaplicę. Przez otwarte świetliki w dachu Kieran słyszał dalekie odgłosy kija uderzającego w piłkę, po czym następowały okrzyki zachęty i szmery uznania.

Był czwartek, Pierwsza Jedenastka przeciwko Milton College, obecność obowiązkowa. Ale Kieran bardzo rzadko chodził na mecze krykieta. Trzymał się z dala od wszelkich szkolnych sytuacji, w których Benson i jego kumple mogliby go dopaść. Był w szkole już od pięciu tygodni, od początku letniego semestru, mimo to Benson i jego przyjaciele gonili go i dokuczali mu równie zaciekle jak pierwszego dnia.

Wszystko zaczęło się przy rozpakowywaniu kufra. Marker, prefekt domu Mallarda, wysoki, dobrze urodzony, pryszczaty blondyn, wszedł po przyjacielsku do jego pokoju, kiedy Kieran wyjmował piżamy.

– Jesteś dobry w jakimś eccer, O'Sullivan? – zapytał.

Kieran przestudiował dokładnie informator szkoły w Heaton dla nowo wstępujących, więc wiedział, że eccer w szkolnym slangu oznaczało jakąkolwiek grę. Ducker to było pływanie, za to – przez przekorę – short ducker oznaczało bieg przełajowy,

– Gram w krykieta, sir – zadeklarował.

– Jesteś Irlandczykiem, O'Sullivan, prawda? Wymień więc nazwiska trzech sławnych irlandzkich graczy w krykieta. I nie musisz nazywać mnie "sir". Zwracasz się tak do nauczycieli i tylko wtedy, gdy rozmawiasz z nimi bezpośrednio. Za ich plecami możesz nazywać ich, jak zechcesz.

Kieran zaczerwienił się. Był niski, jak na swój wiek, kędzierzawy, miał obsypaną piegami nasadę nosa i zielone, jak jego matka, oczy; zielone niczym kulki do gry w marbles, koloru morskiej toni. Był stypendystą.

– Chyba nie znam żadnych irlandzkich krykiecistów – przyznał się.

– Właśnie – powiedział Marker. – A co myślisz o poćwiczeniu krykieta dziś po południu?

– Dobrze – odparł Kieran. Już tęsknił za domem. Matka odprowadziła go na lotnisko w Shannon i machała dopóty, dopóki autobus lotniskowy nie zniknął za rogiem terminalu Machała zapewne w dalszym ciągu, mimo że już jej nie widział. Od tej pory budził się każdego ranka ze ściśniętym gardłem i niezależnie od tego, ile razy przełykał ślinę, czuł węzeł w przełyku.

Siedząc w samolocie zamknął oczy, przypominając sobie zapach perfum matki i uścisk jej ramion; matki, w płaszczu koloru wielbłądziej wełny ze sklepu Marks & Spencer, siwiejącej na skroniach z powodu stresu.

– Przypuszczam, że masz jakiś sprzęt do krykieta? – zapytał go Marker.

– Tak, sir – odpowiedział Kieran i wyciągnął z kufra biały sweter do krykieta, z wycięciem w kształcie litery V i z kolorami szkoły wokół szyi.

Marker spoglądał przez okno na położony trzy piętra niżej yarder, gdzie część chłopców kopała już piłkę. Odwrócił się – z błyszczącymi w słońcu włosami wyglądał jak młody bóg. Uśmiechnął się… spojrzał z niedowierzaniem.

– Co to jest?

Znów ten węzeł, niemożliwy do przełknięcia.

– To jest mój sweter do krykieta, sir.

Marker wybuchnął potężnym śmiechem.

– To jest twój sweter do krykieta? Nigdy nie widziałem czegoś podobnego! Boże, co mu się stało?

Smiech zwrócił uwagę dwóch lub trzech starszych chłopców, przechodzących korytarzem. Wpadli do pokoju i również wybuchnęli śmiechem.

– To nie jest sweter do krykieta! To strój jaskiniowca!

– Będziesz w tym wyglądał jak yeti!

Kieran przyciskał sweter do siebie i łzy zakręciły mu się w oczach.

– Mamy niedużo pieniędzy, sir. Babcia O'Sullivan zrobiła mi go na drutach, według szkolnej fotografii.

Marker śmiał się tak, że twarz zrobiła mu się szkarłatna, a łzy lały się po policzkach. Inni chłopcy wrzeszczeli, ryczeli kopali wykładane boazerią ściany korytarza. Kieran usiadł na łóżku i zagryzł wargi, żeby powstrzymać się od płaczu; skłębiony sweter leżał na jego kolanach.

Babcia O'Sullivan była z niego taka dumna. Ucałowała Kierana na pożegnanie i powiedziała: "Jedziesz do takiej eleganckiej szkoły, Kieranie! Kto by to pomyślał? Wierz mi, będziesz najbardziej szykownym chłopcem na boisku krykietowym".


Marker wkrótce zapomniał o swetrze. Jako wyniosły szóstoklasista był ponad takimi sprawami. Ale nie Mikrusy. Najgorszym z nich okazał się Benson, śniady chłopiec mający grubą szyję, czarne kręcone włosy, czarny jedwabisty wąsik i trądzik. Benson był najmłodszym synem w rodzinie Benson Camping Supplies. Jego brat został prefektem szkoły i kapitanem drużyny squasha, ojciec zaś jeździł brązowym samochodem marki Bentley Continental R i wpłacał wysokie kwoty na fundusz szkoły w Heaton. Funkcję matki Bensona spełniała jego macocha, trzecia żona ojca – młoda, mocno opalona blondynka, nosząca krótkie sukienki w żywych zielonych kolorach. Benson nazywał ją "Patyczakiem".

Kieran nie mógł się nadziwić temu, że Benson nie martwił się z powodu rozwodów ojca. Dwa rozwody! Może da się do tego przyzwyczaić. Rozwód jego własnych rodziców był jak pęknięcie szkła. Zdarzyło się tyle sprzeczek, tyle krzyków, a potem długie nudne godziny w przesiąkniętych zapachem starych czasopism poczekalniach doradców prawnych, przy akompaniamencie deszczu dzwoniącego o szyby. Przypomniał sobie głos ojca wypowiadającego z niezmienną dumą te słowa, gorsze niż wyrok śmierci: "Masz szczęście, Kieranie. Zdobyłeś stypendium w Heaton".


Siedział teraz, w gorące lipcowe popołudnie, na górnej galerii pawilonu krykietowego, słuchając dalekich odgłosów spotkania Pierwszej Jedenastki z drużyną Milton College, marząc i rozmyślając, czekając na wydarzenia następnych godzin. Przez świetlik wleciała osa, zatoczyła kilka kręgów i wyleciała.

Wyjął z kieszeni ostatni list od matki. Napisany był na bladoniebieskim papierze Basildon Bond, pokrytym klejem kauczukowym w górnej części każdego arkusza. Nie był podobny do ozdobnych arkuszy papieru listowego, noszących nazwy domów w rodzaju: The Cedars, Crowhurst Lodge lub Amherst, których używały matki wszystkich jego kolegów.


Mój drogi Kieranie, tak za tobą tęsknię. Chodzę codziennie do twojej sypialni i ścielę lóżko, w oczekiwaniu na dzień, w którym przyjedziesz. Jestem pewna, że zaprzyjaźniłeś się z wieloma kolegami. Rufus przesyla ci "hau".


Złożył list i wsunął z powrotem do kieszeni. Promienie słońca przesuwały się wzdłuż pawilonu krykietowego, aż oświetliły wysoką gablotę, która stała w samym środku prawej ściany. Wewnątrz gabloty znajdowały się: kij krykietowy, para zużytych ochraniaczy, para staroświeckich rękawic gracza wychwytującego piłkę, spłowiały blezer w czarno-białe pasy, krawat Pierwszej Jedenastki i czarna, ozdobiona chwastami czapka.

Kieran wstał, podszedł do gabloty i zajrzał do środka. Zaglądał do niej prawie codziennie, ponieważ zawsze przychodził tu po lekcjach, kryjąc się przed Bensonem i tamtymi. Odrabiał tutaj lekcje, jadł jabłka i batony Driftera, a czasem nawet usypiał. Było to jedyne miejsce w szkole, gdzie czuł się pewnie i bezpiecznie.

W tylnej części gabloty stała oprawiona w dębowe ramki fotografa J.R.E. Ponsforda, kapitana szkolnej drużyny krykieta w latach 1931-36. W 1935 roku był najlepszym batsmanem wszystkich szkół prywatnych. Przystojny, uśmiechnięty chłopak o ciemnych, zaczesanych do tyłu włosach i wesołych oczach. Kieranowi spodobał się od pierwszego spojrzenia. Był uśmiechnięty. Nie nazywał Kierana "Babcią O Sullivan", jak robili to inni chłopcy. Nie kradł mu słodyczy, nie polewał atramentem jego zeszytów i nie rzucał jego ręcznika w błoto.

Z powodu Ponsforda Kieran nigdy nie płakał.

Popołudnie powoli przemijało. Kieran usiadł w rogu i wyjął wieczne pióro oraz blok listowy, kupiony przez matkę w domu towarowym. Pisał do niej prawie codziennie.


Droga Mamo, tęsknię do domu, chociaż jestem pewny, że się przyzwyczaję. Gram sporo w krykieta, a nauczyciel matematyki, pan Barnett, jest miły. Jedzenie nie jest dobre, dostaliśmy ostatnio żylastą mielonkę, ale mam masę słodyczy, więc się nie martw.


Najgorsza była samotność.

Spojrzał jeszcze raz na ozłoconą słońcem gablotę w pawilonie krykietowym, a potem swoim najstaranniejszym pismem uzupełnił:


Droga Mamo, mam przyjaciela z szóstej klasy, nazywa się Ponsford. Jest dla mnie bardzo miły i zabiera mnie na ćwiczenie krykietowe. Jest najlepszym batsmanem w szkole. Nigdy mi nie dokucza i nie pozwala na to, żeby inni mi dokuczali, nawet wtedy gdy wymyślają mi od Irlandczyków albo śmieją się, że mam sweter do krykieta zrobiony przez babcię.

Jest mi tu teraz dobrze, więc nie musisz się martwić. Ponsford ćwiczy ze mną co wieczór, i mam nadzieję, że dostanę się do drużyny krykietowej juniorów. Muszę teraz już iść, bo Ponsford zabiera mnie do miasta na podwieczorek.

Złożył list kilkakrotnie. Po napisaniu go poczuł się lepiej, bo wiedział, że jego matka także poczuje ulgę. Miał pewność, że Ponsford byłby właśnie taki: szlachetny, uprzejmy i opiekuńczy. Wyobraził sobie, jak obaj schodzą ze wzgórza, z rękami w kieszeniach, gawędząc o krykiecie i o tym, co zjedzą na podwieczorek. Był taki lokal, nazywany "Cafe Cafe", o którym opowiadały wszystkie Mikrusy. Ich rodzice, przyjeżdżający podczas weekendów, zabierali je tam na lunch, a czasem nawet pozwalali napić się piwa.

Położył się na podłodze i oparł głowę na zwiniętym blezerze. On rzucał piłkę, Ponsford bronił bramki. Słońce zachodziło nad dębami, popołudniowe powietrze roiło się od owadów.

"Dobrze, O'Sullivan, to była demolująca piłka!"

Zasnął. Jego zamknięte powieki drgały, kciuk posuwał się w stronę ust, ale nie ssał go. Przestał ssać kciuk, kiedy miał trzy lata.


Nagle się obudził. Pawilon krykietowy był pogrążony w mroku.

Wstał i zwracając przegub ręki w stronę okna, próbował zobaczyć, która godzina. Chryste! Za pięć dziesiąta! To znaczyło, że stracił kolację i trening krykieta, czas odrabiania lekcji i wszystko inne! W panice złapał swój blezer i pomknął wzdłuż galerii, a potem po schodach na dół. Próbował otworzyć frontowe drzwi do pawilonu, ale były zamknięte.

Szarpał i szarpał za klamkę, lecz drzwi nie ustępowały. Pobiegł do odległego końca pawilonu, gdzie zwykle podawano herbatę. Wszystkie okna były zamknięte na klucz, drzwi do kuchni także.

Spróbował otworzyć drzwi do damskiej toalety. Dzięki Bogu, były otwarte! Co więcej – okna również nie zamknięto. Stanął na muszli klozetowej, wsppiął się na parapet i otworzy je szeroko. Przez chwilę balansował niezdarnie, strącając piętą puszkę środka dezynfekcyjnego. Spadła z grzechotem i i pluskiem do muszli, podczas gdy on, wstrzymując oddech, nasłuchiwał, czy ktoś nie zareaguje. Było cicho, a za chwilę zegar nad budynkiem szkoły ociężale wybił dziesiątą.


O zegarze (jak brzmiała szkolna pieśń), który mierzysz każdy dzień

Pracowitości i beztroskiej zabawy!


Zeskoczył z okna na werandę, skręcając lekko nogę w kostce. Pobiegł przez boisko krykietowe w stronę ciemnego domu Mallarda o gotyckim kształcie.


Skrócił sobie drogę, biegnąc przez ogród dyrektora. Był ciemny, zarośnięty gęsto jaworami. Miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia nikt go nie zobaczy. Ale biegnąc koło szopy ogrodowej, wpadł pełnym rozpędem na grupę czterech czy pięciu chłopców kryjących się w cieniu. Ogniki papierosów świeciły w ciemności jak robaczki świętojańskie.

– Hej, kto to taki? – zaskowyczał jeden z potrąconych. Zabłysnął płomień zapalniczki. Kieran zobaczył Muggeridge'a i Parkera oraz – o Boże – także Bensona.

– Boże wszechmogący, O'Sullivan! Ty mały śmierdzący Irlandczyku! Przyprawiłeś mnie prawie o atak serca!

– Co ty tu robisz? Pierwszoklasiści powinni już grzecznie spać w swoich łóżeczkach.

– Właśnie, co tu robisz, ty mały kretynie? Szpiegujesz, co? Chcesz nas wydać Bonedome'owi? – Bonedome był dyrektorem ich domu. To pan Henderson mający kanciastą głowę z pięcioma długimi kosmykami włosów, skrupulatnie zaczesanymi na poprzek.

Benson przecisnął się do przodu i pchnął Kierana w pierś. Kieran potknął się o stary zardzewiały walec ogrodowy i przewróał na plecy, rozdzierając sobie spodnie. Próbował wstać, ale Benson pchnął go znowu. Tym razem upadł na ziemię między walcem a ścianą szopy, kalecząc sobie ucho na nie oheblowanych deskach.

– Jesteś małym, donosicielskim kretynem, O'Sullivan. Czym jesteś?

– Zostawcie mnie – zaprotestował Kieran. Był już bliski łez. Jeszcze raz próbował się podnieść, ale Benson natychmiast uderzył go w żebra.

– Jesteś małym, donosicielskim, irlandzkim kretynem, oto czym jesteś. Żresz kartofle, mieszkasz na bagnach i w każdym zdaniu powtarzasz Na Boga!" A twój mundur zrobiony jest na drutach przez twoją babkę.

Kieranowi udało się wstać.

– Zostaw mnie Benson – powiedział. – Nic ci nie zrobiłem.

– O tak, zrobiłeś – wysyczał Benson, chwytając Kierana za klapy blezera i zaciskając je tak, że go niemal dusił. – Oddychasz tym samym powietrzem, co ja, i żyjesz na tej samej planecie. Jesteś potworną, nędzną parodią człowieka, O'Sullivan, i cała twoja istota mnie obraża. Cała!

– Czy widziałeś torbę krykietową mieszkańca bagien? – wtrącił Muggeridge. – Sądzisz, że jest z prawdziwej skóry nosorożca, od Louisa Vuittona?

– Nie wydaje mi się – odparł Benson, zawzięcie targając włosy Kierana.

– Sądzisz, że płótno i skóra są od Slazengera?

– Wątpię – rzekł Benson. Twarz trzymał tak blisko twarzy Kierana, że tamten czuł w jego oddechu zapach dymu. – Wiem, dlaczego nie chcesz nam powiedzieć, skąd masz tę torbę, O'Sullivan. Wszyscy chcielibyśmy mieć taką samą!

Kieran teraz już płakał. Nie mógł nic na to poradzić. Rwało go w kostce, bolały go żebra, twarz krwawiła, a co było najbardziej upokarzające, spodnie miał rozdarte na siedzeniu, tak że widać było kalesony.

– No, O'Sullivan! Powiedz nam, skąd pochodzi twoja torba krykietowa, to pozwolimy ci odejść!

– Wiecie skąd – zachlipał.

– Przypomnij nam – kpił Benson, targając go za włosy jeszcze boleśniej. – Ma taką wyrafinowaną naszywkę, prawda?

– Niezwykle wyrafinowaną! – zaśmiał się Parker.

– To tylko plastikowa torba z Co-Op – wydusił z siebie Kieran.

– Słyszeliście? – triumfował Benson. – Plastikowa torba z domu towarowego! A my mamy mieszkać, oddychać obcować i jeść nasz codzienny chleb z rozrzewniającym małym irlandzkim gnojkiem, który nosi swój strój do krykieta, swój udziergany w domu strój do krykieta, w torbie plastikowej z Co-Op!

– Mój ojciec sprawi mi odpowiedni – tłumaczył Kieran. – Wyjechał daleko, nie miał czasu.

– Twój ojciec sprawi ci odpowiedni? Plastikową torbę od Sainsbury'ego?

– Twój ojciec ma tyle czasu, ile go jest na świecie – złośliwie stwierdził Benson. – Natomiast to, czego twój ojciec nie ma wcale – to są pieniądze!

Po tych słowach puścił go. Kieran pobiegł, ocierając dłońmi łzy. Był już prawie przy tylnym wejściu do domu, kiedy usłyszał za sobą tupot czyichś nóg w pościgu. W następnej chwili Benson kopnął go w krzyż tak mocno, że Kieran, uderzywszy o słupek bramy, został o mało co znokautowany.

– Pochodzisz z bagien, O Sullivan! – grzmiał Benson. – Jesteś śmierdzącym irlandzkim wieśniakiem!

Kieran pokuśtykał przez dziedziniec i z rezygnacją przycisnął szyfrowy zamek. Kiedy otworzył drzwi, zobaczył Bonedome'a, stojącego przy tablicy ogłoszeń, patrzącego przez swoje połówkowe okulary na terminy zajęć krykietowych.

– Mój Boże, O'Sullivan! – wykrzyknął. – Czy ktoś cię przejechał?


Gospodyni posmarowała jego obtarcia i zadraśnięcia płynem antyseptycznym i dała mu tabletkę paracetamolu oraz szklankę wody. Była przyjazną, ruchliwą Australijką, której mąż pracował na lotnisku Heathrow, w liniach lotniczych Qantas.

– Wygląda na to, że walczyłeś, młody człowieku – powiedziała po obejrzeniu jego policzka.

– Spadłem.

– Skąd? Z wieży zegara?

– Byłem spóźniony. Wspinałem się na płot ogrodowy.

– Może byłeś w mieście? Dwaj chłopcy z Heaton zostali tam w czasie ostatniego semestru nieźle pobici.

Kieran nie odpowiedział. Znowu czuł dławienie w gardle.

– Czy wiesz, co robią aborygeni, kiedy mają przed sobą trudną walkę?

Kieran potrząsnął przecząco głową.

– Przygotowują specjalny napój leczniczy i mieszają go nad oszczepami i przepaskami zmarłych wojowników; wówczas zmarli wojownicy ożywają i pomagają im w walce. Myślisz, że to są ich duchy?

– Tak – wymamrotał z wysiłkiem Kieran.

Gospodyni łagodnie nastroszyła mu włosy.

– Idź już i połóż się do łóżka. Przyniosę ci coś ciepłego do picia, a potem będziesz spał. Połóż spodnie na wierzchu, to ci je zeszyję.

– Dobrze – zgodził się posłusznie, ale musiał odwrócić twarz, aby gospodyni nie zobaczyła, że płacze.


Droga Mamo, wszystko idzie bardzo dobrze. Jestem zadowolony. Gram w krykieta w drużynie juniorów, a Ponsford mówi, że rzadko można spotkać tak uniwersalnego gracza jak ja (co oczywiście jest dla mnie bardzo miłe). Dokuczał mi pewien okropny chłopak o nazwisku Benson, ale Ponsford kazał mu się trzymać z daleka i teraz wszystko jest dobrze. Rodzice Ponsforda są niezwykle bogaci: mają wielki dom na wsi, zdaje się, że w hrabstwie Kent. Zaprosił mnie do siebie na przerwę po pierwszym semestrze.


Mój drogi Kieranie, jestem bardzo zadowolona, że tak dobrze zadomowiłeś się w Heaton. Jesteśmy wszyscy bardzo dumni, że grasz w drużynie juniorów. Pan Murphy, ze sklepiku na rogu przesyła ci najgorętsze gratulacje. Jestem bardzo zadowolona także z tego, że twój przyjaciel Ponsford zaprosił cię na ferie międzysemestralne. Byłaby to dla mnie wielka ulga, ponieważ w tej chwili mam mało pieniędzy – jak zwykle! – a to zaoszczędziłoby wydatku na bilet lotniczy.


Rozpoczęła się przerwa semestralna. Kieran stał na górnej galerii pawilonu krykietowego, przyciskając twarz do szkła gabloty, patrząc na fotografię J.R.E. Ponsforda. Próbował sobie wyobrazić, co mogliby robić razem. Chodzić do Mac Donalda na Big Maca i duży koktajl mleczny? Ćwiczyć krykieta w ogromnym, ocienionym drzewami ogrodzie Ponsforda? Może chodziliby popływać w jeziorze, a potem spożywaliby ogromne ilości herbaty z ciasteczkami i innymi łakociami.

Na podłodze leżał stos poduszek i koców oraz torba pełna batonów i frytek. Od dwóch dni żywił się słodyczami i chrupkami, a teraz czuł się głodny i chory. Dałby wszystko za hamburgera albo za trochę ryby z frytkami, ale bał się opuścić pawilon, żeby nie zobaczył go któryś z nauczycieli. Wiedział, że matka nie ma wiele pieniędzy, mimo to bardzo żałował, że zmyślił historyjkę o Ponsfordzie zapraszającym go do domu na ferie.

Koło koców leżała mała kupka książek: Interior australijski, Tradycje aborygenów, Tradycje Nyungarów i Nowa Południowa Walia. Wypożyczył je z biblioteki szkolnej przed końcem okresu i znalazł już dwiee wzmianki dotyczące opowieści gospodyni o napoju, który miał moc wskrzeszania zmarłych wojowników. Napój ten był atrybutem ponurej magii kadaitcha, praktykowanej w Queenslandzie. Czarnoksiężnik mieszał ptasią krew i pióra z błotem i pokruszonymi kośćmi, nucąc przy tym: epuldugger, epuldugger, co znaczyło: "przyjdź tam, gdzie duch umarły wstaje i mści się".

W Australii napój robiono z piór i krwi emu, a kości były ludzkie lub kangurze. Kieran nie sądził jednak, żeby użycie jakiegoś starego ptaka lub starej kości miało znaczenie. Liczyła się magia, kadaitcha, siła determinacji wyrządzenia zła.

Otworzył następną paczkę chrupek i zjadł je bez entuzjazmu. J.R.E. Ponsford uśmiechał się do niego sympatycznie ze swojej gabloty, jak gdyby chciał powiedzieć: "Głowa do góry, stary! Potrafisz tego dokonać!" Ale Kieran patrzył na niego strapiony, nie będąc tego taki pewny.


W niedzielę wieczór na dziedzińcu szkolnym było rojno od range roverów, jaguarów i BMW, przywożących chłopców z ferii międzysemestralnych. Kieran ukrywał się w przebieralni aż do godziny za piętnaście dziewiąta, potem pobiegł wokół domu Mallarda poza teren szkoły i wszedł głównym wejściem udając, że dopiero przyjechał.

– Dobre miałeś wakacje, O'Sullivan? – zapytał go Bonedome. – Jak tam było w Irlandii?

– Pełno mieszkańców bagien, jak zwykle! – wtrącił się Benson, przepychając się między nimi.

Bonedome uśmiechnął się pobłażliwie. Nie czekał na odpowiedź Kierana ale zwrócił się do starszego chłopca i powiedział:

– Gratulacje dla twojego ojca z okazji CBE, Masonie!

Musisz być z niego bardzo dumny!

Zabrzęczał dzwonek na kolację. Kieran był tak głodny, że z trudem go doczekał. Wyszedł z domu i pobiegł przez pola, a potem po szerokich kamiennych schodach do jadalni w głównym budynku szkoły. Kilku chłopców z innych domów – Carlisle'a i rektora – biegło również, żeby stanąć na początku kolejki.

Zegar na wieży głównego budynku szkoły wybił dziewiątą. Stado szpaków poderwało się i krążyło wokół wieży. Tego roku roiło się od szpaków, gnieżdżących się pod dachówkami szkoły. Jednego z nich Kieran znalazł rano na werandzie pawilonu krykietowego. Miał złamane skrzydło. Kieran wahał się, a potem zabił go cegłą. Nie chciał o tym myśleć. Ciągle widział oko ptaka w rozmiażdżonej głowie, patrzące na niego oskarżająco.

Udało mu się być piątym w kolejce w jadalni. Na kolację były parówki, jak zawsze w dniach, kiedy wracali po przerwie międzysemestralnej. Kieran poprosił o trzy, ze stertą pieczonej fasoli i tłuczonych kartofli. Niósł swój talerz ostrożnie, wzdłuż kolejki popychających się chłopców. Jadalnia się wypełniała; śmiechy, pohukiwania i krzyki brzmiały ogłuszająco.

Kieran był już blisko stołu, kiedy ktoś podstawił mu nogę. Zachwiał się i prawie już chwytał równowagę, lecz całe jedzenie spadło mu na koszulę i pociekło po spodniach. Talerz wypadł mu z rąk i pękł na pół.

– Boże! – powiedział Benson. – Ci mieszkańcy bagien są tak prymitywni, że nie potrafią nawet nosić talerzy!

Kieran zdjął pełną garść fasoli i tłuczonych kartofli ze swojej koszuli i rzucił w twarz Bensona. Rozległa się salwa śmiechu, a potem okrzyki: "Walka! Walka! Walka!" Benson skoczył w jego stronę, ale Kieran wymknął się i pobiegł do drzwi.

– Zabiję cię za to! – ryknął Benson. Skinął na Mugreridge'a i Parkera. – Chodźcie, wyeliminujemy go raz na zawsze!

Kieran zbiegał ze schodów prowadzących do jadalni susami po trzy stopnie. Zamiast skierować się w stronę domu, przeskoczył klomby róż rosnących wzdłuż ścieżki i popędził prosto przez boisko krykietowe, w stronę pawilonu. Biegł najszybciej, jak mógł, jego buty dudniły na twardej trawie. Epuldugger, epuldugger! Pomóż mi! Epuldugger, epuldugger!

Pomóż mi! Słyszał, jak Benson i jego przyjaciele podążają za nim ścieżką. Odległa strona boiska była tak zacieniona, że z pewnością nie mogli go od razu zobaczyć. Bezpieczny pawilon był już w zasięgu kilku kroków, kiedy usłyszał okrzyk radości Muggeridge'a:

– Jest tam! Halooooooo, irlandzki wiochmenie.

Kieran obiegł pawilon, zmierzając do okna toalety. Przyciągnął jedną z ciężkich ławek z kutego żelaza i wspiął się po niej na parapet. Zaczepił kieszenią o klamkę, ale udało mu się wywikłać i wskoczyć do damskiej toalety. Przeciął główną salę pawilonu i pobiegł po schodach na górę.


Benson wraz z przyjaciółmi znaleźli się przed pawilonem zaledwie kilka chwil później, dysząc ciężko i klnąc. Parker szarpał hałaśliwie klamkami głównego wejścia, lecz drzwi były zamknięte. Pobiegli więc na ddrugą stronę i próbowali wejść tylnymi drzwiami, lecz również były zamknięte.

– Którędy on wszedł, ten mały kretyn! – dziwił się Benson. – Skręcę mu kark, kiedy tylko go dopadnę!

Nagle Muggeridge zobaczył otwarte okno.

– Tamtędy! Wszedł tamtędy!

– Więc siedzi teraz jak szczur w pułapce – powiedział Benson.

Wszyscy trzej weszli przez okno do środka. Byli więksi i ciężsi od Kierana, więc dyszeli ciężko, nim im się to udało.

– Ciemno tu. Gdzie jesteśmy?

– Na Boga, to jest damska toaleta! Hej, ostrożnie! Omal nie wdepnąłem nogą.

Przeszli przez pawilon. Było zaledwie dziesięć minut po dziewiątej, ale niebo się zachmurzyło, tak że wnętrze pawilonu wypełniło się cieniami.

– Jest tu gdzieś jakieś światło? – zapytał Muggeridge, ale Benson zaoponował:

– Lepiej nie. Tu wolno przebywać tylko w czasie meczów. Nie chcę, żeby dozorcy przyszli sprawdzić, kto tu jest.

Stąpając jak najciszej, doszli do schodów.

– Założę się o wszystko, że jest gdzieś na górze.

Nasłuchiwali. W pawilonie panowała cisza, słychać było tylko ich oddechy i z rzadka skrzyp starego drewna.


Kieran stał na górze, w samym końcu galerii, przy gablocie.

Pierś mu falowała z powodu długiego biegu, ale był całkowicie spokojny, całkowicie zdecydowany. Wyszeptał:

– Epuldugger, epuldugger, przyjdź tam, gdzie duch umarły wstaje i mści się.

Odkręcił wieczko słoika, ukrytego za gablotą, i zanurzył palce w jego zawartości. Była lepka i silnie pachniała krwią i błotem boiska do rugby.

– Epuldugger – zanucił, tym razem głośniej. – Crumbana coomera. Nasycam krwią umarłego. Duch umarły wstaje i mści się.

Dwoma palcami posmarował eliksirem mahoniową gablotę.

– Epuldugger, pomóż mi! – wydyszał. Zacisnął powieki, jak tylko mógł najmocniej, próbując uwierzyć, zmuszając się żeby uwierzyć. Łzy płynęły mu obficie po policzkach. – Epuldugger, pomóż mi!

Otworzył oczy, zwolnił mosiężną zapadkę drzwi gabloty i otworzył je. W szkle odbiła się na moment blada, podobna do księżyca, tarcza szkolnego zegara. Wewnątrz gabloty śmierdziało starą, stęchłą odzieżą i werniksem.

Czapka Ponsforda, blezer Ponsforda, flanelowe spodnie Ponsforda – wszystko starannie poskładane. Rekordowy kij krykietowy Ponsforda.

– Epuldugger – płakał Kieran. – Proszę cię!


Benson i jego przyjaciele zbliżali się tymczasem do schodów.

– O'Sullivan! – krzyknął Benson. – Wiemy, że tam jesteś, O'Sullivan! Poddaj się, nim przyjdziemy po ciebie i zrobimy ci coś, co ci się bardzo nie spodoba!

Znowu nasłuchiwali, ale usłyszeli tylko nikłe skrzypienie mogło to być cokolwiek – mysz lub ptak.

– Chodźmy – zadecydował Benson i powoli, stopień po stopniu, zaczął się wspinać po schodach; przyjaciele postępowali za nim. Doszli do górnej galerii i zatrzymali się, starając się coś zobaczyć w bursztynowej poświacie.

– O'Sullivan? Wyłaź! Straciliśmy przez ciebie kolację, a to oznacza śmierć albo coś jeszcze gorszego.

– Proponuję zamknąć okno toalety, żeby musiał tu zostać przez całą noc – powiedział Muggeridge.

– A ja chcę, żebyśmy znaleźli tego śmierdzącego wieśniaka i zbili – upierał się Benson.

Posunęli się parę kroków naprzód, po czym stanęli, natężając słuch i wzrok.

– Ci irlandzcy wieśniacy są mistrzami tchórzostwa – odezwał się Parker. – To jedyna rzecz, w której są dobrzy.

– Szsz… – syknął Benson.

Usłyszeli szmer stąpających butów, potem dwa ostre uderzenia. Jeszcze później usłyszeli, jak ktoś idzie w ich stronę. Kroki wydawały na parkiecie grzechotliwy hałas. Hałas, jaki powodują korki u podeszew butów do krykieta.

Z cienia, w którym pogrążony był koniec galerii, wyszła wysoka postać. Była cała ubrana na biało; jej twarz była również biała: biała jak na fotografii, biała jak śmierć. Najbardziej przerażające było to, że miała zamknięte oczy, a mimo to szła bez niepewności, prosto w ich stronę.

Miała na głowie czarną czapkę do krykieta, z insygniami HS – szkoły w Heaton – i niosła kij krykietowy. Nie trzymała go jednak zwyczajnie obiema rękami, lecz chwyciła i uniosła na wysokość pasa, jak gdyby przygotowywała się do odbicia szybkiej, ostrej piłki, rzuconej z drugiego końca pola.

– Kim jesteś, do diabła? – zapytał Parker, znacznie łagodniej niż zwykle.

Młody człowiek w białej szacie ani na moment nie przerwał swojego grzechotliwego marszu, chociaż oczy miał w dalszym ciągu zamknięte. Podszedł do Parkera i uderzył go kijem krykietowym z boku, w głowę. Odgłos potężnego ciosu poniósł się echem w głąb galerii.

Parker osunął się na podłogę, nie wydawszy najmniejszego dźwięku. Muggeridge chciał uklęknąć obok niego, zmienił jednak decyzję, ale było już za późno. Młody człowiek uderzył go w barki, potem w tył głowy, jeszcze raz i jeszcze.

Prawe ucho Parkera było roztrzaskanym kawałkiem czerwonej chrząstki.

Benson, skamląc, próbował wycofywać się w stronę schodów, ale młody człowiek w białej szacie szedł nieustępliwie za nim, podnosząc wysoko kij.

– Odejdź! Zostaw mnie! – krzyczał ochryple Benson. – Jesteś szalony, odejdź!

Kij opadł, trafiając go mocno w lewy bark.

– Zostaw mnie! Zostaw mnie! – zapiszczał.

Batsman uderzył ponownie. Tym razem obojczyk Bensona pękł z trzaskiem. Zaskowyczał z bólu, odwrócił się i robiąc unik, próbował biec w stronę schodów, ale przy schodach stał

Kieran, z twarzą prawie tak białą jak oblicze krykiecisty; oczy miał szeroko rozwarte, ręce z dłońmi skierowanymi na zewnątrz unosił wysoko, jakby się modlił lub przywoływał ducha.

– Na miłość boską, O'Sullivan! – krzyknął Benson.

W tym momencie batsman trzasnął go w bok głowy uderzeniem, które wysłałoby piłkę krykietową wysoko nad dachem szkoły, poza granice boiska i poza zasięg wzroku. Koniec kija rozszczepił się. Czaszka Bensona trzasnęła, a on sam zakręcił się i runął na podłogę.

Kieran stał nad nim, nic nie mówiąc, z rękami ciągle jeszcze wzniesionymi. Podniósł oczy na milczącą białą postać, która teraz trwała bez ruchu, biała jak na fotografii, biała jak śmierć. W oczach Kierana błysnęły łzy.

– Dziękuję – wyszeptał. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję.


Matka Kierana siedziała blada w biurze dyrektora, ściskając swoją białą plastikową torebkę. Jeden ze starszych chłopców, nie wiedząc kto to, zwrócił uwagę kolegów na jej urodę.

Yummy Mummy, pyszna mamuśka, jak je zawsze nazywali.

Nie zdążył zauważyć letniej sukienki od Marksa & Spencera ani naszyjnika ze sztucznych pereł.

Bonedome usiadł za biurkiem, złożył dłonie i próbował wyglądać smutno, ale sympatycznie. Było to nieosiągalne dla człowieka, który w całym swoim życiu nie czuł żadnych emocji. Usiłowania skończyły się grymasem, jaki ma się po ugryzieniu cytryny.

– Rozumie pani, że Kieran musi być zawieszony na czas śledztwa – oznajmił. – Nie możemy ryzykować, że to się powtórzy.

– Dlaczego Kieran? – zapytała. – Mówił mi przez telefon, że to zrobił Ponsford.

Bonedome zdjął okulary.

– Przepraszam, Ponsford?

– Powiedział, że zrobił to jego przyjaciel Ponsford, broniąc go, powiedział, że Benson i ci inni znęcali się nad nim, więc Ponsford dał im nauczkę. To znaczy – wiem, że to, co zrobił Ponsford, jest straszne, że posunął się stanowczo za daleko ale dlaczego Kieran ma być zawieszony?

– Ponsford – Bonedome myślał przez chwilę. – Ponsford? Nie ma w Heaton nikogo, kto by się nazywał Ponsford.

– To śmieszne – powiedziała matka Kierana, kręcąc głową i uśmiechając się. – Ponsford jest najbliższym przyjacielem Kierana od początku jego pobytu w szkole… Uczy go grać w krykieta:… Kieran spędził u niego wakacje międzysemestralne. J.R.E. Ponsford, szósta klasa, kapitan drużyny krykieta.

Bonedome zamrugał.

– J.R.E. Ponsford? J.R.E. Ponsford, kapitan drużyny krykietowej?

– Więc pan go zna?

– Droga pani O'Sullivan, każdy człowiek w Heaton zna J.R.E. Ponsforda. Był największym mistrzem krykieta, jakiego kiedykolwiek wydała nasza szkoła.

Uśmiech na twarzy matki Kierana zgasł.

– Był? – zapytała.

– Obawiam się, że tak, pani O'Sullivan. J.R.E. Ponsford uczył się w Heaton w latach od tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego do tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego. Potem służył w RAF jako pilot bombowca i zaginął nad wybrzeżem Holandii w zimie tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku.


Kiedy matka Kierana przyszła, żeby go zabrać do domu, chłopiec ciągle jeszcze stał przed szklaną gablotą w pawilonie krykietowym. Objęła go za ramiona i przytuliła do siebie… pachniała jak Mama.

– Przepraszam – szepnęła.

Kieran nie powiedział nic, patrząc po raz ostatni na jasne otwarte oczy J.R.E. Ponsforda i na jego słynny kij krykietowy.

Pięciocentymetrowe pęknięcie było świadectwem jego ostatniego, największego meczu.

Загрузка...