APARTAMENT ŚLUBNY

Sherman, Connecticut


Litchfield Hills są wymarzonym miejscem akcji romantycznego opowiadania z dreszczykiem. Jedźcie tam w jesieni, kiedy drzewa zmieniają barwy, a okolica pachnie świętem zmarłych. Jest to kraj lampionów zrobionych z wydrążonych dyń; kraj, w którym w dalszym ciągu czarownice latają na miotłach, a liście same wirują.

Sherman, w stanie Connecticut, zachowało atmosferę magii znacznie dłużej niż miasta europejskie, ponieważ ominęła je fala najnowszego rozwoju. Względy ekonomiczne przerzedziły jego mieszkańców, pozostawiając jedynie emerytów i dojeżdżających do pracy. Można jeszcze znaleźć ponure, walące się zajazdy z epoki dyliżansów oraz ogromne opuszczone domostwa, których okna pokryte są liszajami porostów, a siatki na kortach tenisowych smętnie zwisają.

Miasteczko oddalone jest zaledwie o dwie godziny jazdy od centrum Manhattanu, ale to jeszcze potęguje niesamowitość. Można przenieść się w ten sposób z wiru nowoczesnej metropolii w XVII – wieczną ciszę… ciszę wprost niewiarygodną.

A kiedy zaczną się dziać dziwne rzeczy… one również stają się niewiarygodne.


Przyjechali do Sherman, w stanie Connecticut, pewnego zimnego, jesiennego dnia; liście o tej porze roku były kruche i szeleszczące, a cały świat wyglądał jak zardzewiały. Zajechali wypożyczoną cordobą przed frontowe drzwi domu i wysiedli. Peter otworzył bagażnik i wyjął z niego walizki, zupełnie nowe, z etykietkami sklepu Macy w White Plains, jeszcze z cenami. Jenny, w owczym kożuchu, stała z boku, uśmiechając się i trzęsąc z zimna. Trwało sobotnie popołudnie, a oni byli świeżo po ślubie.

Pośród drzew gubiących liście stał milczący dom o ścianach z białych, poziomo ułożonych desek. Było to ogromne, stare domostwo kolonialne z lat dwudziestych XIX wieku, z pomalowanymi na czarno poręczami, starą lampą od dyliżansu, zawieszoną nad drzwiami wejściowymi, i z wyłożoną płytami kamiennymi werandą. Dookoła rosły gołe już o tej porze roku drzewa, a spod ziemi wyłaniały się warstwy kamieni. Był tam nie używany kort tenisowy, z obwisłą siatką i zardzewiałymi słupkami. Niszczejący walec ogrodowy, obrosły trawą, stał w miejscu, gdzie przed wielu, wielu laty zostawił go na chwilę ogrodnik.

Dokoła panowała absolutna cisza. Dopóki się nie stanie nieruchomo w Sherman, podczas chłodnego jesiennego dnia, dopóty się nie wie, co to jest cisza. Czasem tylko lekki powiew wiatru zamiata suche liście.

Podeszli do drzwi wejściowych. Peter niósł walizki. Rozejrzał się, chcąc zadzwonić, ale nigdzie nie było dzwonka.

– Może zapukamy? – spytała Jenny.

Peter uśmiechnął się szeroko.

– Tym?

Na pomalowanych na czarno drzwiach przymocowana była groteskowa, zaśniedziała kołatka mosiężna, przedstawiająca jakiegoś wydającego dziki ryk stwora z rogami, szczerzącego groźnie zęby. Peter wziął ją do ręki i zastukał trzykrotnie. Uderzenia rozbrzmiały wewnątrz echem pustych korytarzy i klatek schodowych. Peter i Jenny czekali, uśmiechając się do siebie uspokajająco. Dokonali przecież rezerwacji. Co do tego nie było żadnej wątpliwości.

Cisza.

– Może powinieneś zastukać głośniej. Niech ja spróbuję.

Peter zapukał mocniej. W dalszym ciągu nie było żadnej reakcji. Czekali dwie albo trzy minuty. Popatrzył na Jenny

– Kocham cię, wiesz? – powiedział.

Jenny stanęła na palcach i pocałowała go.

– Ja też cię kocham. Kocham cię bardziej niż całą beczkę małp.

Słychać było szelest liści na kamiennej podłodze werandy, ale nikt nie otwierał drzwi. Jenny poszła przez frontowy ogród do okna i ocieniając dłonią oczy zajrzała do wnętrza domu. Była niska – miała zaledwie sto pięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, długie jasne włosy i szczupłą, owalną twarz. Peterowi wydawała się podobna do muzy Boticellego, do jednej z owych boskich istot, które unoszą się tuż nad ziemią, owinięte są w przezroczyste szaty, i grają na harfach. Była naprawdę słodka. Wyglądała słodko, miała dobry charakter, z odrobiną uszczypliwości, która sprawiała, że jej słodycz nabierała smakowitości. Poznał ją w samolocie Eastern Airlines na trasie z Miami do lotniska La Guardia. Wracał z wakacji, ona zaś z wizyty u emerytowanego ojca. Zakochali się w sobie w ciągu następnych trzech miesięcy, które przebiegły jak w typowym scenariuszu flmowym: zamglone sceny wspólnego pływania, pikniki na trawie i biegi w zwolnionym tempie przez General Motors Plaza, w otoczeniu chmury gołębi, oglądane życzliwie przez przechodniów.

Peter pracował jako redaktor w Manhattan Cable TV. Był wysoki i szczupły i lubił nosić robione na drutach swetry z luźnymi rękawami. Palił papierosy Parliament, czasem Santany i mieszkał w małym miasteczku, wśród tysiąca płyt, w towarzystwie szarego kota, który lubił bawić się dzwoneczkami oraz rozszarpywać domowe dywany i rośliny. Kochał Doonesbury i nie zdawał sobie sprawy, jak dalece stało się jego cząstką.

Przyjaciele dali im w prezencie ślubnym torebkę trawki i orzechowe ciasto z Yum-Yum Bakery. Siwy, kochany ojciec Jenny dał im trzy tysiące dolarów i łóżko wodne.

– Można zwariować – stwierdził Peter. – Przecież zarezerwowaliśmy tu miejsca na tygodniowy pobyt.

– Dom wygląda na opuszczony – powiedziała stojąca na korcie tenisowym Jenny.

– Wygląda jeszcze gorzej – użalał się Peter. – Wygląda, jakby zapadał się w ziemię. "Obiady z szampanem w Connecticut" – obiecywali. Wygodne łóżka i wszelkie udogodnienia. A to przypomina zamek Frankensteina.

Jenny, niewidoczna, zawołała nagle:

– Ktoś jest na tylnym tarasie.

Peter zostawił walizki i poszedł za nią wokół domu. Czarno-białe ptaszki trzepotały skrzydełkami i śpiewały wśród tracących liście gałęzi drzew. Przekroczył wystrzępioną siatkę kortu tenisowego i zobaczył Jenny, stojącą przy leżaku. Spała na nim siwa kobieta, przykryta ciemnozielonym kocem w szkocką kratę. Obok niej, na trawie, leżała poruszana wiatrem gazeta z New Milford.

Peter pochylił się nad kobietą. Miała kościstą twarz o szlachetnych rysach… kiedyś musiała być przystojna. Jej usta były lekko rozchylone, a gałki oczne poruszały się pod powiekami, jak gdyby coś jej się śniło.

Potrząsnął nią delikatnie i powiedział:

– Pani Gaylord?

– Myślisz, że czuje się dobrze? – spytała Jenny.

– Na pewno – odparł. – Zasnęła, czytając gazetę. Pani Gaylord?

Kobieta otworzyła oczy. Patrzyła przez chwilę na Petera z niepojętym wyrazem twarzy, z wyrazem dziwnego podejrzenia, ale potem nagle usiadła, przetarła rękami oczy i zawołała:

– Boże mój! Musiałam na chwilę zasnąć.

– Na to wygląda – rzekł Peter.

Odrzuciła koc i wstała. Była trochę wyższa niż Jenny, a pod prostą szarą suknią skrywała ciało chude jak wiór. Stojący blisko Peter poczuł zapach zwiędłych fołków.

– Państwo Delgordo, jak sądzę? – powiedziała.

– Tak, to my. Przyjechaliśmy przed chwilą. Pukaliśmy, ale nikt nie odpowiadał. Mam nadzieję, że pani wybaczy nam to obudzenie.

– Oczywiście. Pewnie myślicie, że jestem okropna, nie witając was. Dopiero co się pobraliście? Moje gratulacje. Wyglądacie na bardzo szczęśliwych.

– I jesteśmy – uśmiechnęła się Jenny.

– Chodźmy więc do domu. Dużo macie bagażu? Mój pomocnik pojechał dziś do New Milford po bezpieczniki. O tej porze roku jest w domu trochę nieporządku. Po Rosh Hashanah przyjeżdża już niewielu gości.

Poprowadziła ich w stronę domu. Peter popatrzył na Jenny i wzruszył ramionami, Jenny odpowiedziała grymasem. Postępowali za kościstymi plecami pani Gaylord przez zaśmiecony trawnik w stronę domu, aż weszli do przeszklonego pomieszczenia, gdzie stał spłowiały, butwiejący stół bilardowy, a na ścianach, obok nagród żeglarskich i proporczyków uniwersyteckich, wisiały oprawione w ramki fotografie uśmiechniętych, młodych mężczyzn. Przez zapaćkane oszklone drzwi przeszli do rozległego, ciemnego, pachnącego pleśnią salonu, który mieścił dwa stare, zamykane kominki i klatkę schodową z galeryjką. Dookoła wisiały zakurzone draperie, podłoga była parkietowa, a ściany wyłożone boazerią. Całość wyglądała bardziej na prywatny dom, niż na "szampański azyl weekendowy dla wyrafinowanych par".

– Czy jest tam… czy ktoś tu jeszcze mieszka? – spytał Peter. – Mam na myśli innych gości?

– O, nie – uśmiechnęła się pani Gaylord. – Jesteście całkiem sami. O tej porze roku jesteśmy osamotnieni.

– Może nam pani pokazać nasz pokój? Sam przyniosę bagaże. Mieliśmy dość ciężki dzień, załatwiając różne sprawy.

– Naturalnie – odparła pani Gaylord. – Pamiętam dzień mojego ślubu. Nie mogłam się doczekać chwili, kiedy tu przyjadę i będę miała Fredericka tylko dla siebie.

– Pani spędziła tutaj noc poślubną? – spytała Jenny.

– O, tak. W tym samym pokoju, w którym wy spędzicie swoją. Nazywam go apartamentem ślubnym.

– Co się dzieje z Frederickiem… to znaczy z panem Gaylordem?

– Umarł – odpowiedziała pani Gaylord. Jej oczy pojaśniały od wspomnień.

– Bardzo mi przykro – powiedziała Jenny. – Przypuszczam, że ma pani rodzinę. Może synów?

– Tak – uśmiechnęła się pani Gaylord. – To wspaniali chłopcy.

Peter wziął bagaż zostawiony u progu drzwi wejściowych.

Prowadzeni przez panią Gaylord poszli po schodach na drugie piętro. Mijali mroczne łazienki o żółtych szybach okiennych i z wannami stojącymi na żelaznych łapach z pazurami. Mijali sypialnie z zaciągniętymi storami i łóżkami, w których nikt nie spał. Minęli szwalnię, gdzie stała nożna maszyna do szycia – czarna, emaliowana, inkrustowana masą perłową. Dom był zimny; podłogi pod nogami skrzypiały, kiedy zmierzali do ślubnego apartamentu.

Pokój, w którym mieli zamieszkać, okazał się rozległy i wysoki. Frontowe okna wychodziły na zasnuty liśćmi podjazd, z tylnych widać było las. W pokoju stała ciężka, rzeźbiona szafa dębowa, a łóżko miało wysoki baldachim z brokatu, wsparty na czterech wyrzeźbionych filarach przypominających spiralę. Jenny usiadła na łóżku, poklepała je ręką i rzekła:

– Trochę twarde, prawda?

Pani Gaylord odwróciła głowę w bok. Wydawało się, że myśli o czymś innym.

– Zobaczy pani, jakie jest wygodne, kiedy się pani do tego przyzwyczai – powiedziała.

Peter postawił walizki.

– O której poda nam pani dzisiaj obiad? – zapytał.

Pani Gaylord nie odpowiedziała mu wprost, tylko zwróciła się do Jenny:

– O której państwo sobie życzą?

Jenny zerknęła w stronę Petera.

– Odpowiadałoby nam koło ósmej – odparła.

– Doskonale. Przygotuję go na ósmą. Tymczasem rozgośćcie się. Zawołajcie mnie, jeśli będziecie czegoś potrzebowali. Jestem zawsze w pobliżu, nawet jeśli czasem zasnę.

Uśmiechnęła się smutno do Jenny i zniknęła bez słowa, zamykając cicho drzwi za sobą. Peter i Jenny czekali jeszcze chwilę, aż usłyszeli jej kroki w hallu. Wtedy Jenny frunęła w ramiona Petera i pocałowali się. Pocałunek znaczył bardzo wiele: kocham cię, dziękuję ci, nie ważne kto, co powiedział, udało nam się, w końcu się pobraliśmy, jesteśmy zadowoleni.

Rozpiął guziki jej prostej wełnianej sukni wyjściowej. Zsunął ją z ramion Jenny i pocałował ją w szyję. Palcami rozczochrała mu włosy i szepnęła:

– Wyobrażałam sobie, że to tak właśnie się odbędzie.

– Uhum – zamruczał.

Suknia zsunęła się do kostek. Pod nią nosiła różowy, przejrzysty biustonosz, przez który widać było ciemne sutki, i skąpe przezroczyste majteczki. Wsunął rękę pod biustonosz i pieścił palcami jej sutki, aż zesztywniały. Jenny rozpięła mu koszulę i wsunęła pod nią ręce, głaszcząc jego nagie plecy.

Jesienne popołudnie stawało się mgliste. Zdjęli kapę z baldachimowego łoża i nadzy wśliznęli się między prześcieradła. Całował jej czoło, zamknięte powieki, usta, piersi. Ona całowała jego wąską, muskularną pierś, płaski brzuch. Zamknęła oczy, słyszała jego oddech – miękki, natarczywy, pożądliwy. Leżała na boku, odwrócona do niego plecami, czując jak rozwiera jej uda. Oddychał coraz ciężej i ciężej, jak gdyby biegł albo z kimś walczył.

– Spieszysz się, ale ja to lubię – zamruczała.

Poczuła, jak w nią wchodzi. Nie była jeszcze gotowa, przez jego niezwykły pośpiech, ale był tak wielki i natarczywy, że cierpienie było zarazem przyjemnością, i chociaż krzywiła się z bólu, jednocześnie drżała z rozkoszy. Zadawał jej pchnięcie za pchnięciem, a ona krzyczała… Pod opuszczonymi powiekami pojawiły się wszystkie fantazje, które jej się kiedykolwiek śniły… Że jest gwałcona przez brutalnych wikingów w stalowych zbrojach, z nagimi udami… że jest zmuszona rozbierać się przed lubieżnymi władcami w bajkowych haremach… że atakuje ją lśniący, czarny ogier.

Był tak męski i niepohamowany, że poczuła się całkowicie przytłoczona, zatracona w uniesieniu i miłości. Wracała do siebie przez wiele minut, które odliczał malowany sosnowy zegar ścienny, cierpliwie tykający i tykający, powoli, jak pył osiadający na meblach w szczelnie zamkniętym pokoju.

– Byłeś fantastyczny – wyszeptała. – Nigdy przedtem tak mnie nie kochałeś. Małżeństwo dobrze ci służy.

Nie było odpowiedzi.

– Peter?

Odwróciła się, a1e Peter gdzieś znikł. Leżała sama w łóżku.

Widziała jedynie zmięte prześcieradło!

Zdenerwowana, odezwała się:

– Peter? Jesteś tam?

Odpowiedziała jej cisza, odliczana tykaniem zegara.

Usiadła, całkowicie już przytomna. Cichutko, prawie niedosłyszalnie powtórzyła:

– Peter? Jesteś tam?

Spojrzała w stronę na pół otwartych drzwi do łazienki.

Podłoga zalana była słońcem późnego popołudnia. Z zewnątrz dobiegał szelest liści i odległe powarkiwanie psa.

– Peter, jeśli to mają być żarty…

Wstała z łóżka. Włożyła rękę między nogi, bo poczuła, że lepią jej się uda. Nigdy jeszcze nie napełnił jej taką ilością nasienia. Było go tyle, że spływało po wewnętrznej stronie jej nóg na dywan. Zaskoczona podniosła rękę do oczu i patrzyła na nią.

W łazience nie było Petera. Nie było go pod łóżkiem ani pod kapą. Nie było go za zasłonami. Szukała go z bolesnym zakłopotaniem, uporczywie, nawet tam, gdzie wiedziała, że go nie ma. Po dziesięciu minutach poszukiwań przestała. Nie było go. W jakiś tajemniczy sposób zniknął. Usiadła na łóżku i nie wiedziała, czy śmiać się z daremnych poszukiwań, czy krzyczeć ze złości. Musiał gdzieś pójść. Nie słyszała otwierania ani zamykania drzwi i nie słyszała jego kroków. Gdzie więc się podział?

Ubrała się i poszła go szukać. Zajrzała do wszystkich pokoi na górnym piętrze, nawet do komód i szaf. Ściągnęła drabinę i weszła na poddasze ale znalazła tam tylko stare obrazy i połamany wózek dziecięcy. Słyszała natomiast dobiegający z zewsząd szelest liści.

– Peter? – zawołała z lękiem, ale odpowiedzi nie było.

Zeszła więc po drabinie z powrotem.

Na koniec weszła do jednego ze słonecznych pokojów na dole. Pani Gaylord siedziała na wiklinowym krześle, czytając gazetę i paląc papierosa. Smużki dymu kłębiły się w zanikającym świetle dnia. Obok na stole stała fliżanka kawy z narastającym kożuszkiem.

– Halo – powiedziała pani Gaylord, nie odwracając głowy. – Wcześnie pani zeszła. Oczekiwałam państwa później.

– Coś się stało – odparła Jenny. Nagle uświadomiła sobie, że bardzo się stara nie wybuchnąć płaczem.

Pani Gaylord odwróciła się w jej stronę.

– Nie rozumiem, moja droga. Czyżbyście się posprzeczali?

– Nie wiem. Ale nie ma Petera. Po prostu zniknął.

Przeszukałam cały dom i nigdzie go nie znalazłam.

Pani Gaylord opuściła wzrok.

– Rozumiem. To bardzo przykre.

– Przykre? To straszne! Martwię się! Zastanawiam się, czy wezwać policję.

– Policję? Myślę, że nie trzeba. Może tchórz go obleciał i poszedł się przejść. Mężczyźni czasem tak się zachowują, szczególnie zaraz po ślubie. Pani pretensja jest dość powszechna.

– Ale ja nie słyszałam, żeby wychodził. Byliśmy na łóżku razem… a potem zorientowałam się, że go nie ma.

Pani Gaylord zagryzła wargi, jak gdyby się zastanawiała.

– Jest pani pewna, że byliście na łóżku? – zapytała.

Jenny spojrzała na nią w podnieceniu i zaczerwieniła się.

– Jesteśmy małżeństwem. Pobraliśmy się dzisiaj.

– Nie to miałam na myśli – powiedziała z roztargnieniem pani Gaylord.

– W takim razie nie wiem, co pani miała na myśli.

Pani Gaylord podniosła wzrok. Uśmiechnęła się uspokajająco do Jenny i wyciągnęła rękę.

– Jestem pewna, że to nic strasznego – oznajmiła. – Możliwe, że postanowił zaczerpnąć świeżego powietrza i to wszystko. W ogóle nic strasznego.

– On nie otwierał drzwi, pani Gaylord! – warknęła Jenny. – On zniknął!

Pani Gaylord zachmurzyła się.

– Nie musi pani na mnie napadać, moja droga. Jeśli ma pani jakieś kłopoty ze swoim nowym mężem, to na pewno nie z mojej winy!

Jenny już miała na nią krzyknąć, ale zatkała usta ręką i odwróciła się. Nie było sensu zachowywać się histerycznie. Jeśli Peter po prostu wyszedł, zostawiając ją, to trzeba się dowiedzieć, dlaczego tak zrobił; a jeżeli tajemniczo zniknął, to musi starannie przeszukać dom, aż go znajdzie. Mimo wszystko czuła strach, a poza tym ogarniało ją uczucie, którego od bardzo dawna nie doświadczyła. Samotność. Trzymała rękę przy ustach, aż uspokoiła się trochę i wtedy, bez odwracania się, powiedziała cicho do pani Gaylord:

– Przepraszam. Byłam tylko wystraszona. Nie wiem, dokąd mógł pójść.

– Chce pani przeszukać dom? – spytała pani Gaylord. Ma pani wolną rękę.

– Chciałabym, jeśli pani nie ma nic przeciwko temu.

Pani Gaylord wstała.

– Nawet pani pomogę, moja droga. Musi pani być bardzo zmartwiona.

Następną godzinę spędziły, chodząc od pokoju do pokoju, otwierając i zamykając drzwi. Zanim jeszcze zapadła ciemność, a zimny wiatr przybrał na sile, wiedziały już, że Petera nie ma w domu.

– Czy chce pani zawiadomić policję? – upewniła się pani Gaylord. Znajdowały się w mrocznym salonie. Na antycznym kominku palił się malutki ogień. Wiatr zamiatał liście i kołatał do okien.

– Myślę, że trzeba – odparła Jenny. Czuła się pusta i zszokowana, niezdolna do powiedzenia czegoś sensownego. – Chciałabym też, jeśli to możliwe, zatelefonować do paru moich przyjaciół w Nowym Jorku.

– A zatem do dzieła. Ja zacznę przygotowywać obiad.

– Nie będę jadła. Przynajmniej póki nie dowiem się czegoś o Peterze.

Pani Gaylord, z twarzą na pół ukrytą w cieniu, powiedziała cicho:

– Jeśli naprawdę odszedł, musi pani się do tego przyzwyczaić, a najlepiej zacząć od razu.

Nim Jenny zdobyła się na odpowiedź, wyszła z pokoju i udała się do kuchni. Jenny zauważyła na bocznym stoliku mahoniowe, inkrustowane pudełko na papierosy i pierwszy raz od trzech lat wyjęła papierosa i zapaliła. Miał obrzydliwy smak, ale zaciągnęła się głęboko i przytrzymała dym w płucach, zamykając oczy w osamotnieniu i udręce.

Zatelefonowała na policję. Byli bardzo uprzejmi i pomocni, i obiecali przyjechać nazajutrz rano, o ile nie będzie żadnej wiadomości o Peterze. Wspomnieli jednak, że Peter jest dorosły, i że wolno mu pójść, gdzie mu się podoba, jeśli nawet sprowadza się to do opuszczenia jej w noc poślubną.

Chciała porozmawiać z matką, ale po wykręceniu numeru, słuchając sygnału, odłożyła słuchawkę. Upokorzenie było za wielkie, żeby dzielić je z rodziną lub najbliższymi przyjaciółmi. Wiedziała, że jeśli usłyszy współczujący głos matki, zaleje się łzami. Zgasiła papierosa i zastanawiała się, do kogo powinna zatelefonować.

Na górze wiatr zatrzasnął z hukiem jakieś drzwi i Jenny podskoczyła nerwowo.

Po jakimś czasie wróciła pani Gaylord, niosąc tacę. Jenny siedziała przy dogasającym ogniu, paląc papierosa i starając się nie płakać.

– Przygotowałam trochę filadelfjskiej zupy z pieprzu i upiekłam parę steków z Nowego Jorku – zakomunikowała pani Gaylord. – Chce pani zjeść przy kominku? Zaraz dorzucę do ognia.

W ciągu zaimprowizowanego obiadu Jenny nie odzywała się. Udało jej się zjeść trochę zupy, ale stek stanął jej w gardle i nie mogła go przełknąć. Przez kilka minut płakała, podczas gdy pani Gaylord uważnie się jej przyglądała.

– Przepraszam – powiedziała Jenny, ocierając oczy.

– Nie musi pani. Wiem aż za dobrze, co pani przechodzi.

Proszę pamiętać, że sama straciłam męża.

Jenny bez słowa pokiwała głową.

– Proponuję, żeby przeniosła się pani na tę noc do małej sypialni. Tam będzie się pani lepiej czuła. To jest przytulny mały pokój, zaraz z tyłu.

– Dziękuję – wyszeptała Jenny. – Myślę, że tak będzie lepiej.


Siedziały przed ogniem, aż nowe kłody spaliły się do końca, a zegar w hallu wybił drugą rano. Pani Gaylord wyniosła talerze, a potem poszły ciemną, trzeszczącą klatką schodową na górę. Weszły do ślubnego apartamentu, żeby zabrać stamtąd walizkę Jenny. Przez chwilę spoglądała smutno na Walizkę Petera i na jego porozrzucane wszędzie ubranie.

Nagle krzyknęła:

– Jego ubranie.

– Cóż to, moja droga?

Była wzburzona.

– Nie wiem, czemu o tym wcześniej nie pomyślałam. Jeśli

Peter poszedł, to co włożył na siebie? Jego walizka nie jest otwarta, a ubranie leży tam, gdzie je zostawił. Był nagi. Nie wyszedłby nago w tak zimną noc jak dzisiaj. To szaleństwo.

Pani Gaylord opuściła wzrok.

– Przykro mi, moja droga. Nie wiemy, co się wydarzyło.

Przejrzałyśmy cały dom. Może włożył coś przy wychodzeniu. Na wewnętrznej stronie drzwi wiszą różne rzeczy.

– Peter nie…

Pani Gaylord otoczyła ją ramieniem.

– Obawiam się, że nie może pani przypuszczać, co Peter zrobiłby, a czego nie… On coś zrobił. Bez względu na to z jakiego powodu i bez względu na to dokąd poszedł.

– Tak. Myślę, że pani ma rację – powiedziała cicho Jenny.

– Lepiej niech się pani trochg prześpi – zaproponowała Pani Gaylord. – Jutro będzie pani potrzebowała dużo energii.

Jenny podniosła walizkę, poczekała chwilę, a potem poszła smutnie korytarzem do małej sypialni na tyłach domu. Pani Gaylord wymruczała:

– Dobranoc. Mam nadzieję, że pani zaśnie.

Jenny się rozebrała, włożyła plisowaną koszulkę nocną w różyczki, którą kupiła specjalnie na noc poślubną, i umyła zęby nad małą umywalką przy oknie. Pokój sypialny był niewielki, miał pochyły sufit i stało w nim pojedyncze łóżko, przykryte pstrokatą, kolonialną kapą. Na bladej, kwiecistej tapecie wisiał oprawiony w ramki, wyhaftowany napis: "Bóg jest z nami".

Położyła się do łóżka i przez chwilę leżała, patrząc na popękany tynk. Nie wiedziała, co myśleć o Peterze. Przez chwilę słuchała, jak stary dom skrzypi w ciemnościach. Potem zgasiła nocną lampkę i próbowała zasnąć.

Wkrótce po tym jak podłużny zegar wybił czwartą, wydało jej się, że słyszy czyjś płacz. Usiadła na łóżku i z zapartym tchem nasłuchiwała. Za oknem było jeszcze kompletnie ciemno, a liście szeleściły jak krople deszczu. Znowu usłyszała płacz. Wyszła ostrożnie z łóżka, podeszła do drzwi i uchyliła je. Zaskrzypiały zawiasy. Zatrzymała się, natężając słuch. Dźwięk się powtórzył. Był podobny do miauczenia kota albo do płaczu chorego dziecka. Wyszła z pokoju i podreptała na palcach korytarzem, aż doszła do szczytu schodów.

Stary dom był jak okręt na morzu. Wicher łomotał drzwiami i świstał na gontach. Wskaźnik kierunku wiatru obracał się wokół swojej osi, wydając dźwięk podobny do zgrzytu noża na talerzu. Zasłony we wszystkich oknach poruszały się, jakby dotykały ich niewidzialne ręce.

Jenny poszła cicho na koniec korytarza. Jeszcze raz usłyszała dźwięk… jakby tłumionego kwilenia. Nie miała teraz wątpliwości, że dobiega ze ślubnego apartamentu. Spostrzegła, że przygryza język z nerwowego zaniepokojenia, a jej serce bije bardzo szybko. Poczekała chwilę, żeby się uspokoić, ale wiedziała, że ogarnął ją strach. Dźwięk się powtórzył, tym razem wyraźniej i głośniej.

Przyłożyła ucho do drzwi apartamentu. Wydało jej się, że słyszy szelesty, ale to mógł być wiatr i liście. Uklękła i starała się zobaczyć coś przez dziurkę od klucza, chociaż przeciąg łzawił jej oczy. Wewnątrz było tak ciemno, że niczego nie mogła dostrzec.

Wstała z klęczek. Piekły ją usta. Jeśli wewnątrz był ktoś, to kim był?. Słyszała tam tyle szelestów i ruchu, że starczyłoby na dwie osoby. Może jacyś nieoczekiwani goście zawitali wtedy, kiedy spała, chociaż była prawie pewna, że ani na chwilę nie zasnęła. Może pani Gaylord? W takim razie co robiła, wydając te wszystkie przerażające dźwięki?

Wiedziała, że musi otworzyć drzwi. Musi to zrobić ze względu na siebie i na Petera. Może tam się nic nie dzieje. Może to zabłąkany kot, wyprawiający harce, albo prąd powietrza z komina. Może to spóźnieni goście i wtedy narobi ambarasu. Ale lepszy jest ambaras niż niepewność. Nie była w stanie wrócić do swojej małej sypialni i zasnąć bez dowiedzenia się, co to za hałasy.

Sięgnęła ręką do mosiężnej gałki. Zamknęła szczelnie oczy i nabrała powietrza do płuc. Potem przekręciła gałkę i gwałtownie otworzyła drzwi.

W pokoju panował przerażający hałas. Przypominał wycie wiatru, tylko że żadnego wiatru się nie czuło. Wydawało się, że nagle, nocą, znalazła się na krawędzi skalnego urwiska, nad ziejącą, niewidzialną i bezdenną przepaścią. Wrażenie stanowiło urzeczywistnienie wyśnionego, nocnego koszmaru. Cały apartament rozbrzmiewał jakiznś odwiecznym jękiem, jakimś zimnym wichrem magnetycznym. Były to odgłosy najwyższej grozy.

Jenny, trzęsąc się, popatrzyła na łóżko. Z początku nie mogła się zorientować, co się dzieje za spiralnymi filarami i zasłonami. Była tam jakaś postać – postać nagiej kobiety, która wiła się, popiskiwała i wydawała westchnienia nadnaturalnej rozkoszy. Jenny wytężyła wzrok i poznała panią Gaylord, nagą i chudą jak tancerka. Leżała na plecach, z rozczapierzonymi palcami, wbitymi w prześcieradła, i z zamkniętymi w ekstazie oczami.

Jenny weszła do apartamentu. Powiew wiatru cicho zatrzasnął za nią drzwi. Podeszła po dywanie do łóżka, cały czas przepełniona lękiem, i stanęła, patrząc z góry na panią Gaylord nieruchomym, zahipnotyzowanym wzrokiem. Cały pokój szeptał, jęczał i pomrukiwał, jakby był kryjówką duchów i widziadeł.

Dopiero teraz ze zgrozą zobaczyła, dlaczego pani Gaylord krzyczy z rozkoszy. Posłanie – prześcieradła, podkładki i materac – przybrało kształt męskiego ciała, tworząc płaskorzeźbę okrytą białym płótnem. Między chudymi udami pani Gaylord sterczała ruszająca się tkanina. Całe łoże falowało i trzęsło się w obrzydliwych spazmach, a męski kształt pod tkaniną przesuwał się i zmieniał, dostosowując się do pozycji pani Gaylord.

Jenny wrzasnęła. Nawet sobie tego nie uświadomiła, dopóki Pani Gaylord nie otworzyła oczu i nie spojrzała na nią z dziką wrogością. Falowanie łóżka nagle ustało. Pani Gaylord usiadła, nie próbując przykryć swoich chudych piersi.

– Ty! – powiedziała ochryple. – Co ty tu robisz?

Jenny otworzyła usta, ale nie mogła wydusić ani słowa.

– Przyszłaś szpiegować, wtrącać się w moje prywatne życie, tak?

– Ja… ja usłyszałam…

Pani Gaylord zeszła z łóżka, pochyliła się i podniosła zieloną jedwabną chustę, którą się owinęła. Jej twarz była biała i wyrażała niechęć.

– Przypuszczam, że masz się za sprytną dziewczynę – wycedziła przez zęby. – Wydaje ci się, że odkryłaś coś doniosłego.

– Nie wiem nawet co…

Pani Gaylord niecierpliwie odrzuciła włosy. Zdawało się, że nie może usiedzieć na miejscu, bo chodziła po pokoju, pełna napięcia. Jenny przerwała jej stosunek, jakikolwiek on był, więc czuła się sfrustrowana. Burknęła coś i w dalszym ciągu przemierzała pokój.

– Chcę wiedzieć, co się stało z Peterem – zażądała Jenny.

Głos miała jeszcze niepewny, ale po raz pierwszy od zniknięcia Petera jej zamiar był stanowczy.

– A jak ci się zdaje? – zapytała zjadliwym głosem pani Gaylord.

– Nie wiem, co o tym myśleć. To łóżko…

– To łóżko było tu od początku istnienia domu. To łóżko jest powodem, dla którego został zbudowany. To łóżko jest równocześnie sługą i panem. Ale raczej panem.

– Nie rozumiem tego – odezwała się Jenny. – Czy to jakiś mechanizm? Jakaś sztuczka?

Pani Gaylord zaśmiała się drwiąco.

– Sztuczka? – powtórzyła przemierzając nerwowo. pokój. – Wydaje ci się, że to co przed chwilą widziałaś, to sztuczka?

– Nie wiem dlaczego…

Na twarzy pani Gaylord odmalował się wyraz pogardy.

– Powiem ci dlaczego, ty tępa dziewczyno. To łóżko było własnością Dormana Pierce'a, który mieszkał w Sherman w latach dwudziestych. Ten arogancki, ciemny dzikus miał upodobania, według opinii większości mieszkańców, zbyt niezwykłe. Zaręczył się z prostoduszną dziewczyną o nazwisku Faith Martin i przyprowadził ją po ślubie do tego apartatnentu i tego łóżka.

Jenny znów usłyszała jęk wiatru. Zimnego wiatru z zaświatów, który nie poruszał zasłonami, nie wzniecał kurzu.

– Co wyczyniał Dorman Pierce z panną młodą na tym łóżku podczas nocy poślubnej, o tym wie tylko Pan Bóg. Ale używał jej okrutnie, złamał zasady tej porządnej dziewczyny i zrobił z niej szmatę. Pechem Donnana było to, że dowiedziała się o tym chrzestna matka dziewczyny. Wszyscy wiedzieli, że ma powiązania z ludźmi, którzy w Connecticut trudnili się magią. Może nawet była członkiem takiego koła. Zapłaciła za rzucenie klątwy na Dormana Pierce'a. Owocem klątwy miało być jego całkowite podporządkowanie. Miało się stać tak, że on będzie służył kobietom, zamiast kobiety jemu.

Pani Gaylord podeszła do łóżka i dotknęła go. Wydawało się, że prześcieradła ruszają się i marszczą.

– Którejś nocy leżał na łóżku i ono go pochłonęło. Jest w nim jego duch, nawet w tej chwili. Jego duch, a może jego żądza albo jego męskość, lub cokolwiek to jest.

Jenny zmarszczyła brwi.

– Co to łóżko zrobiło? Pochłongło go?

– Utonął w nim jak w ruchomych piaskach. Nikt go już więcej nie widział. Faith Martin mieszkała w tym domu aż do starości i każdej nocy, albo kiedy tylko zechciała, łóżko musiało jej służyć. – Pani Gaylord okryła się szczelniej chustą. W pokoju robiło sie coraz zimniej. – Nikt nie wiedzał, że klątwa pozostała w łóżku nawet po śmierci Faith.

Następne młode małżeństwo, które się tu wprowadziło, spędziło w nim noc poślubną, a łóżko znów wyegzekwowało swoje prawo do męża. I tak działo się zawsze, kiedy spał na nim mężczyzna. Za każdym razem zostawał pochłonięty. Mój własny mąż, Frederick, też jest w tym łóżku.

Jenny z niecierpliwością czekała na dalszy ciąg opowiadania.

– A Peter? – spytała.

Pani Gaylord dotknęła własnej twarzy, jakby chciała się upewnić, że jest istotą realną. Nie zwracając uwagi na pytanie Jenny, powiedziała:

– Wszystkie kobiety, które postanowiły zatrzymać się w tym domu i spać w tym łóżku, stwierdziły to samo. Po pochłonięciu każdego kolejnego mężczyzny siła i męskość łoża wzrastała. Dlatego powiedziałam, że jest raczej panem niż sługą. W tej chwili, po wchłonięciu tylu mężczyzn, jego moc seksualna jest na niebotycznie wysokim poziomie, – Pogłaskała znów łóżko, które pod dotknięciem zadygotało. – Im więcej mężczym zabiera, tym bardziej staje się wymagające.

– Peter? – wyszeptała Jenny.

Pani Gaylord uśmiechnęła się i skinęła potakująco. Jej palce dalej pieściły prześcieradła.

– Wiedziała pani, co się stanie, i dopuściła do tego?

Dopuściła pani do tego, żeby mój Peter…

Była zbyt wstrząśnięta, by ciągnąć dalej. Zawołała tylko:

– O Boże! O mój Boże!

Pani Gaylord odwróciła się do niej.

– Nie musisz tracić Petera… Wiesz, co mam na myśli – powiedziała przymilnie. – Jeśli tu zostaniesz, możemy dzielić to łóżko. Możemy dzielić wszystkich tych mężczyzn, których pochłonęło. Dorman Pierce, Peter, Frederick i tuzin innych.

Masz pojęcie, jak to jest, kiedy bierze cię naraz dwudziestu mężczyzn?

Jenny, czując mdłości, próbowała się odezwać:

– Wczoraj po południu, kiedy myśmy…

Pani Gaylord pochyliła się i pocałowała prześcieradła, które falowały w gorączkowym ożywieniu. Ku przerażeniu Jenny zaczęły się znowu podnosić, tworząc kształt ogromnego, silnego mężczyzny. Wyglądało to jak zmartwychwstanie mumii; biały, wykrochmalony całun przybierał kształt ciała.

Prześcieradła przyoblekały się w realne kształty rąk, nóg, i szerokiej piersi, a poduszka stawała się męską twarzą o wydatnych szczękach. Nie był to Peter ani ktoś określony; była to suma wszystkich mężczyzn, którzy po kolei wpadali w pułapkę klątwy ślubnego apartamentu i zostawali wciągnięci w tajemniczą otchłań łóżka.

Pani Gaylord puściła brzegi chusty, która osunęła się na podłogę. Z błyskiem w oku spojrzała na Jenny i zawołała:

– On tu jest, twój Peter. Peter i całe bractwo. Chodź do niego. Chodź i oddaj mu się…

Pani Gaylord, naga i chuda, wspięła się na łóżko i zaczęła wodzić palcami po białym kształcie z prześcieradeł. Jenny w popłochu przeszła przez pokój i ujęła za klamkę, ale drzwi wydawały się zaklinowane. Znowu dało się słyszeć wycie wiatru, a pokój wypełniło rozdzierające lamentowanie. Jenny już wiedziała, co to za odgłosy. Było to wołanie wszystkich tych mężczyzn, uwięzionych na zawsze w stęchłej materii ślubnego łoża, pogrzebanych w końskim włosiu, sprężynach i prześcieradłach, duszących się w ciasnocie, cierpiących z powodu mściwej kobiety.

Pani Gaylord sięgnęła po rosnący "członek" łóżka i mocno objęła go dłonią.

– Widzisz go?! – wrzasnęła. – Widzisz, jaki jest silny? Jaki jest dumny? Możemy się nim podzielić. Chodź tu!

Jenny szarpała drzwiami, ale nie chciały się otworzyć.

W rozpaczy podeszła z powrotem do łóżka i próbowała ściągnąć z niego panią Gaylord.

– Wynoś się! – zaskrzeczała pani Gaylord. – Wynoś się ty świnio!

Na łóżku powstało zamieszanie i Jenny poczuła uderzenie czegoś ciężkiego i mocnego, czegoś w rodzaju męskiej ręki.

Zaplątała się we frędzle przy łóżku i upadła. Pokój drżał od rozdzierającego wycia i wściekłego ujadania, cały dom trząsł się i dygotał. Próbowała się podnieść, ale ponownie otrzymała cios i uderzyła głową o podłogę.

Pani Gaylord siedziała na odrażającej białej postaci w łóżku i ujeżdżała ją szaleńczo, wrzeszcząc na cały głos. Jenny udało się podnieść. Oparła się o sosnowe biurko i sięgnęła po stojącą na nim starą, szklaną lampę naftową.

– Peter! – krzyknęła i cisnęła lampę na nagie plecy pani Gaylord.

Nie wiedziała, w jaki sposób nafta się zapaliła. Cały apartament wydawał się naładowany elektrycznością, więc mogła to być iskra albo wyładowanie nadprzyrodzonej energii. Jakkolwiek to było, lampa uderzyła panią Gaylord w bok głowy i rozpadła się na drobne kawałki. Nastąpiło miękkie wufff. Pani Gaylord i biała postać na łóżku zostali spowici płomieniami.

Pani Gaylord wrzeszczała. Wbiła wzrok w Jenny, jej włosy się paliły, skwiercząc i zamieniając w brązowe okruszki. Płoniienie tańczyły po jej twarzy, ramionach i piersiach… Skóra na nich marszczyła się jak palący się papier.

Najbardziej przerażająoe było jednak samo łóżko. Buchające płomieniami prześcieradła walczyły, skręcały się i kipiały, a z wnętrza łóżka wydobywał się powracający echem ryk boleści, brzmiący jak chór demonów. Ryk ten był chórem głosów wszystkich mężczyzn żywcem pogrzebanych w łóżku, ogień bowiem trawił materiał, w który zostały zamienione ich ciała. Ryk był odrażający, bezładny, nie do zniesienia, a co najstraszniejsze – Jenny mogła wyróżnić w nim głos Petera, wyjącego i stękającego z bólu.

Dom palił się przez resztę nocy, aż do bladego, zimnego świtu. Późnym rankiem ogień został opanowany. Miejscowi strażacy stąpali po zwęglonych szczątkach, polewając wodą tlące się meble i zwalone klatki schodowe. Zebrało się dwudziestu lub trzydziestu gapiów i przyjechała ekipa reporterska CBS, żeby nagrać krótki materiał dla telewizji. Pewien stary mieszkaniec Shennan, białowłosy, w workowatych spodniach, tłumaczył reporterom, że od dawna wiedział, iż dom był nawiedzany przez duchy, więc lepiej, że się spalił.

Powiedział to, nim jeszcze odsunięto zniszczony sufit głównej sypialni i znaleziono zwęglone szczątki siedemnastu mężczyzn i jednej kobiety. W straszliwym żarze pozwijali się i poskręcali, i wyglądali teraz jak małe, czarne małpki.

Była tam jeszcze jedna kobieta, ale w tym momencie znajdowała się w taksówce zmierzającej ku stacji kolejowej. Siedziała szczelnie owinięta płaszczem; ocalała walizka spoczywała obok niej. Oczy kobiety, patrzące na uciekające w tył brązowe i żółte drzewa, były matowe jak kamienie.

Загрузка...