Harlem, Nowy York
"Poza pewnymi wyjątkami Harlem jest symbolem niepowodzeń społeczeństwa amerykańskiego, a jednocześnie głównym przedmiotem zainteresowań socjologów odwiedzających kraj" napisał Herbert Bailey Livesey w swoim krytycznym przewodniku po Nowym Yorku. Zniknął dawny, romantyczny obraz Harlemu lat dwudziestych tego stulecia, czasów Cotton Clubu, Connie's Inn, Savoyu i Lafayette Theatre – czasów jazzu, przemycanego alkoholu, diamentowych pierścieni i "białych dziewczyn z klasą, umiejących doprowadzić cię do szaleństwa w łóżku". Wprawdzie jego mieszkańcy w dalszym ciągu są dumni i zażarcie lojalni wobec swoich rodzin i swojego otoczenia, lecz mimo wszystko dzisiejszy Harlem jest dzielnicą zrujnowanych domów, gdzie gnieżdżą się narkomani i chronicznie bezrobotni.
A jednak odwiedziłem kilka razy to miejsce i stwierdziłem, że Harlem jest wart zainteresowania. Warto obejrzeć odnowiony Apoflo Theatre (sławny z powodu Johna Browna) oraz odwiedzić Schomburg Cenlre for Research in Black Culture, gdzie trafłem na temat mojego opowiadania. Jeśli zechcecie zwiedzić dzielnicę, to najbezpieczniej jest pojechać na wycieczkę z przewodnikiem… nie tylko ze względu na ludzi, których możecie tam spotkać.
We wczesnych latach XX wieku Harlem był wsią, z farmami i domami letniskowymi. Tuż przed pierwszą wojną światową przy bocznych uliczkach zaczęto budować domy czynszowe, które szybko zapełniły się czarnymi uciekinierami z południowych stanów, chcącymi uniknąć poniżającej i uciążliwej segregacji rasowej. Ich poziom życia niewiele się zmienił. Wciąż byli nędzarzami. Ale przynieśli z sobą styl życia, unieśmiertelniony przez Duke'a Ellingtona, Bessie Smilh, Fatsa Wallera.
Harlem stał się nie tylko ogniskiem "tętniących życiem kafejek, nielegalnych barów, nocnych klubów i seansów spirytystycznych". Stał się miejscem kultywowania korzeni kultury afroamerykańskiej i do dzisiaj takim pozostaje.
Korzenie są wspaniałe i silne, ale zawsze istnieje korzeń wszelkiego zła.
Nie dowiedziałbym się o wszystkim, gdyby nie korki owego wieczoru na Triboro Bridge. Był mokry, listopadowy piątek, godzina szczytu, a ja musiałem zawieźć tłustego, podminowanego obywatela Teksasu na lotnisko Kennedy'ego. Jak większość z nich, wyjeżdżał z Manhattanu w ostatniej chwili, więc po dwudziestu minutach wleczenia się i przepychania wzdłuż alei Roosevelta – w deszczu bębniącym po dachu taksówki, przy akompaniamencie tykającego licznika, który wystukał już dwadzieścia dolarów – podskakiwał na siedzeniu i klął bez opamiętania.
Dowiozłem go na lotnisko ze sporą rezerwą czasu, żeby zdążył złapać samolot do Dallas, a ten tłusty cham dał mi tylko dolara napiwku. Jakby to była moja wina, że właśnie jest piątek. Podjechałem przed główne wejście do budynku TWA, żeby spróbować zabrać do miasta któregoś z uprzejmych angielskich podróżnych. Jednego z tych, którzy tam czekają i mówią: "Mój Boże! Jaką szkaradną macie pogodę" Miałem już dość śpieszących się obywateli Teksasu.
Trafł mi się wysoki, czarny facet w płaszczu z wielbłądziej wełny. Wyglądał na profesora albo kogoś w tym rodzaju. Walizki od Gucciego, harwardzki styl wysławiania się. Poprosił, żeby go zawieźć do Croydon, na Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy, ale przedtem zatrzymać się pod pewnym adresem w Harlemie, na Sto Trzynastej Ulicy, gdzie musi zostawić paczkę.
Muszę przyznać, że zawahałem się. Sto Trzynasta Ulica w mokrą piątkową noc była ostatnim miejscem, w którym chciałbym się znaleźć. Czarny facet powiedział jednak: "Nic się panu nie stanie. To moje stare strony. Wszyscy mnie tam znają" – więc wzruszyłem ramionami i zdecydowałem się jechać.
Most nie był już taki zapchany, ale pogoda się nie polepszyła. Lało jak diabli, a kiedy skręciłem z mostu w boczne uliczki Harlemu, taksówka podskakiwała na zalanych wodą kanałach ściekowych i dziurach. Radio nadawało piosenkę: Nie jesteśmy tacy sprytni, jak myślimy…
Jadąc Wschodnią Sto Trzynastą zauważyłem czarnego faceta, wyglądającego przez okno. Wąskie domy czynszowe znajdowały się w opłakanym stanie. Deszcz połyskiwał na kutym żelazie, chroniącym połowę okien i większość sklepów. Na rogu Sto Trzynastej i Trzeciej stało za zasłonami od wiatru kilku czarnych wyrostków, przykrywających się plastikowymi workami na śmieci.
– To tutaj. Proszę stanąć – powiedział. Zjechałem na bok ulicy.
– Daję panu pięć minut – poinformowałem go. – Jeśli pan do tego czasu nie wróci, odjeżdżam. Proszę wziąć tę kartkę. Jeśli odjadę, to odbierze pan swój bagaż w przedsiębiorstwie taksówkowym. Zawahał się. Potem przez okienko wysunęła się czarna ręka, obficie ozdobiona złotymi pierścieniami, trzymająca starannie złożoną dwudziestkę.
– Może będę dłużej niż pięć minut – wyjaśnił uprzejmie.
Wziąłem banknot i włożyłem do kieszonki koszuli.
– W porządku. Ale proszę się pośpieszyć. Nawet dwudziestka nie jest warta pobicia.
– Wiem.
Podniósł kołnierz swojego płaszcza z wielbłądziej wełny i wysiadł. Natychmiast zablokowałem wszystkie drzwi i włączyłem światła awaryjne. Przez zalane deszczem okno widziałem, jak facet śpieszył przez zaśmiecony chodnik w stronę odrapanego wejścia. Przycisnął guzik dzwonka i czekał.
Bębniłem palcami po kierownicy. Moja żona, Judy, pewnie już wróciła ze szkoły i zaczyna gotować obiad. Jeździłem od jedenastej rano i mógłbym zjeść oponę pod warunkiem, że byłaby z musztardą.
Głos w radiu powiedział: "Tu WPAT, gdzie wszystko jest piękne".
Pomyślałem sobie: a tu jest taksówka numer 38 603, gdzie wszystko jest nudne. Obejrzałem własne zdjęcie na licencji; zmarszczony dwudziestodziewięciolatek z rzednącymi włosami, obwisłym wąsem, w okularach o grubej oprawie. Edmond Dauiels. Architekt, zapoznany geniusz, obecnie kierowca taksówki. Jeszcze jeden członek zmęczonego, nerwowego bractwa starych ludzi – Portorykańczyków, Żydów i Chińczyków – którzy prowadzą nasze poobijane, żółte taksówki po to, żeby miasto mogło funkcjonować.
Głośne uderzenie w dach wyrwało mnie z zadumy. Rozejrzałem się, przestraszony. Ale to był tylko facet w płaszczu z wielbłądziej wełny. Zataczał dłonią kółka na znak, bym opuścił szybę. Wyglądało na to, że z jakiegoś powodu jest wstrząśnięty.
Opuściłem szybę tylko na pięć centymetrów, mimo to wiatr nawiewał deszcz do wnętrza.
– O co chodzi? – spytałem. – Czy pan już oddał paczkę?
Muszę jechać.
– Musi pan wejść do domu – powiedział. Głos miał wysoki i nienaturalny, a oczy szeroko rozwarte.
– Proszę pana – oświadczyłem – nigdzie nie pójdę. Nie zostawię mojej taksówki na tej ulicy.
– Musi pan. Potrzebuję świadka. Nie wie pan, o co chodzi.
Spojrzałem na wsteczne lusterko. Deszcz był teraz tak gęsty, że nawet wyrostki stojące na rogu ulicy gdzieś się wyniosły. Dokoła nie było nikogo. Nikogo, kto wyglądałby na potencjalnego złodzieja samochodów albo na napastnika.
– W porządku – zgodziłem się z rezygnacją. – Co mam obejrzeć?
Otworzyłem drzwi taksówki i wyszedłem na deszcz. Natychmiast wziął mnie pod ramię i powiódł w kierunku wejścia do domu. Drzwi były teraz otwarte. Wciągnął mnie do ciemnego korytarza, nim zdążyłem powiedzieć słowo.
Wewnątrz panował smród. Cuchnęło zgnilizną, szczurami i dziecięcym moczem. Czarny facet zaprowadził mnie szybko po krętych schodach na pierwsze piętro, a potem w dół, do frontowego apartamentu budynku. Drzwi pomieszczenia były szeroko otwarte. Na podłodze kładł się trójkąt pomarańczowego, słabego światła i słychać było dźwięk, który z początku wziąłem za głos świerszcza, ale wkrótce rozpoznałem w nim obracającą się, odtworzoną do końca płytę gramofonową. Klik-hisss, klik-hisss, klik-hisss…
– To tutaj – oznajmił. Był tak przestraszony, że jego twarz przybrała barwę sportowych kolumn "New York Post".
– Nie jestem pewny, czy mam ochotę iść dalej – powiedziałem z dezaprobatą. – Zajmuję się wożeniem ludzi.
– Pan jest jedyny – nalegał. – Muszę mieć świadka, a pan jest jedynym moim świadkiem. Przywiózł mnie pan z lotniska. Wie pan, jak długo tu przebywałem. I widzi pan, że jestem całkowicie czysty.
– Czysty? O czym pan mówi?
– Proszę zajrzeć. Przykro mi, ale to konieczne.
Pchnąłem drzwi koniuszkami palców. Otworzyły się szerzej i zatrzymały ze skrzypnięciem.
– Jest pan pewny, że to tutaj? – spytałem.
Skinął głową.
Ostrożnie, z bijącym głucho sercem, zajrzałem do wnętrza. Był tam wąski pokój z jedyną palącą się lampą. Światło było przyćmione, koloru pomarańczowego, ponieważ ktoś obwiązał lampę chusteczką. Chusteczkę skropiono wodą kolońską albo płynem po goleniu w celu zabicia zapachu trawki. Na ścianach wisiało mnóstwo różnych pamiątek z Afryki: uśmiechnięte, drewniane maski, oszczepy, tarcze pokryte skórą zebry. Dostrzegłem też mahoniową figurkę wysokiej, ciemnej postaci ze skośnymi oczami i z zębami jak u piranii.
Było tam tyle afrykańskich przedmiotów, że nie od razu zobaczyłem dziewczynę. Ale kiedy spojrzałem na dywan i zorientowałem się, co na nim leży – o Jezu – włosy stanęły mi dęba i poczułem się tak zlodowaciały jak indyk na Dzień Dziękczynienia w zamrażarce supermarketu.
Musiała już nie żyć. Przynajmniej miałem nadzieję – ze względu na nią – że nie żyje. I także ze względu na siebie, bo gdyby jeszcze żyła, to musiałbym jej dotykać, próbować przywrócić do życia. A była w takim stanie, że nie mógłbym jej dotknąć. Miałem zbyt wrażliwy żołądek.
Była to młoda, czarna dziewczyna. Włosy miała zaplecione w liczne warkoczyki, zakończone koralikami. Ktoś zdeterminowany, dysponujący ogromną, maniakalną siłą, wbił ją na stojak na kapelusze, podobnie jak Kojak wiesza swoje nakrycie głowy, kiedy wchodzi do biura. Przebił jej plecy i brzuch, tak że ciało osunęło się aż do podstawy, ale wątroba, śledziona i pętle białych jelit pozostały na górnych hakach, zwisając z nich w długich girlandach. Wszędzie było pełno krwi; tyle krwi nie widziałem w całym swoim życiu.
Nie wiem, dlaczego mnie nie zemdliło. Byłem zdrętwiały, jakby dentysta naszprycował moje ciało nowokainą. Wyszedłem z pokoju przy pomocy faceta, który wziął mnie pod ramię. Nie wiedziałem, co powiedzieć ani co zrobić.
– Przepraszam – odezwał się chrapliwie. – Musiałem to panu pokazać, żeby udowodnić glinom, że ja nie mogłem tego zrobić. Nie mogłem tego zrobić w ciągu trzech minut i bez unurzania się w krwi.
– Kim ona jest? – wyszeptałem. – Czy to ktoś, kogo pan znał?
Skinął potakująco głową.
– Nazywa się Bella X. Bardzo bliska przyjaciółka. To znaczy… nazywała się tak.
– Czarni Muzułmanie?
– Tak.
– Musimy wezwać policję.
– Tak. Dlatego potrzebowałem świadka. Przy okazji, nazywam się John Bososama. Pracuję w Chase Manhattan Bank. Inwestycje afrykańskie.
W końcu korytarza był telefon, na szczęście nie rozbity. Nakręciłem 911 i czekałem na zgłoszenie. John Bososama stał przy mnie, zmartwiony, ale już trochę pozbierany. Połączyli mnie z lokalnym posterunkiem i opowiedziałem dyżurnemu oficerowi, co się stało; przykazał mi, bym poczekał tam, gdzie jestem, i niczego nie dotykał.
– Gdyby pan to widział, sam nie chciałby pan niczego dotykać – odparłem.
– W porządku – stwierdził ze znużeniem policjant.
Odłożyłem słuchawkę. Ciągle jeszcze się trząsłem. Powiedziałem Bososamie:
– Chcę poczekać na ulicy. Pierdolę deszcz. Zwymiotuję, jeśli tu jeszcze trochę zostanę.
– W porządku – odparł.
W porównaniu z wnętrzem, na ulicy było świeżo. Oparłem się o dach taksówki i paliłem rozmokłego koola. Dookoła rozpryskiwały się krople deszczu.
John Bososama stał w odległości kilku kroków, z rękami schowanymi w kieszeniach swojego płaszcza z wielbłądziej wełny. Jego ramiona ociekały wodą.
– Obawiałem się, że tak się stanie – oznajmił głębokim głosem, pełnym prawdziwego żalu.
Spojrzałem na niego.
– To znaczy, że pan wiedział wcześniej?
– Nie całkiem. Ale to był jeden z powodów, dla których wróciłem do Zairu. Jeden z powodów, dla których przybyłem tu dziś wieczorem z tym…
Pokazał mi paczkę, owiniętą brązowym papierem, z którą wcześniej poszedł do mieszkania dziewczyny.
– Co to jest – zapytałem. – Trawka?
Uśmiechnął się smutno i ruchem głowy zaprzeczył.
– Kilka amuletów, które mogły ją uratować.
Zaciągnąłem się dymem. Słychać już było zbliżającą się syrenę policyjną.
– To znaczy, że była przesądna? – spytałem.
– W pewien sposób.
– W jaki sposób? Czy wystarczająco przesądna, żeby spodziewać się, że zostanie nadziana na wieszak?
John Bososama położył mi rękę na ramieniu.
– Nie rozumie pan. Może to nawet lepiej.
Popatrzyłem na niego zimno.
– Panie Bososazrta, jeśli mam być pańskim jedynym świadkiem, to lepiej bym wiedział, o co tu chodzi. Nie będę zeznawał, póki mnie pan nie poinformuje.
Dźwięk syreny był już głośniejszy. Dołączył do niej sygnał ambulansu.
John Bososama zagryzł wargę. Milczał przez chwilę, a potem powiedział:
– I tak pan mi nie uwierzy. Jest pan białym.
– Moja prababka była Kubanką. Niech pan spróbuje.
Odchrząknął i rzekł:
– Bardzo dobrze. Otóż to, co pan zobaczył, jest dziełem Iblisa.
– Iblisa? Kim, do cholery, jest Iblis?
– Niech pan posłucha. Za minutę będzie tu policja. Iblis jest najstraszliwszym pośród islamskich diabłów. Nie obchodzi mnie w tej chwili, czy pan wierzy w diabły, czy nie. Niech pan pomyśli o tym, co pan dziś zobaczył, i spróbuje to zrozumieć.
Wyrzuciłem papierosa do przelewającego się rynsztoka.
– Niech pan zaczyna, słucham.
– Słucha pan z sympatią, czy ze sceptycyzmem?
– Jakie to ma znaczenie? Po prostu słucham.
– Bardzo dobrze – odparł Bososama. – W kulturze islamskiej istnieje legenda, że Allah po stworzeniu człowieka kazał wszystkim aniołom oddać mu pokłon. Tylko anioł Iblis odmówił oświadczając, że lekceważy człowieka, ponieważ powstał z kurzu. Więc Allah przeklął Iblisa i przepędził go z nieba. Jednakże Iblis uprosił Allaha, żeby odłożył karę do dnia sądu ostatecznego i pozwolił mu przebywać na ziemi i sprowadzać na manowce tych wszystkich, którzy nie są wiernymi sługami Allaha. To Iblis, przybrawszy postać węża, kusił Ewę.
– Jak on wygląda? – spytałem. Czerwone i białe błyski świateł alarmowych niebiesko-białego wozu policyjnego były już tylko o trzy przecznice od nas. Deszcz, teraz drobniejszy, padał mi na twarz.
– Zgarbiony, w płaszczu, z głową jak u wielbłąda, tylko z wieloma rzędami zębów. Nogi i pazury jak u sępa. Potwór bez cienia litości czy uczucia.
– Więc pan myśli, że to, co zdarzyło się dzisiaj…?
– Może mi pan wierzyć lub nie. To jest dzieło Iblisa.
Prychnąłem pogardliwie.
– W rzeczy samej, nie wierzę panu. Czy spodziewał się pan, że uwierzę?
– Nie, chyba się nie spodziewałem – odparł John Bososama, Starł błyszczące krople deszczu z krótko przystrzyżonych włosów. Potem powtórzył ze smutkiem: – Nie spodziewałem się.
– To znaczy… jak on się tu dostał… do Nowego Jorku?
Ten Iblis?
John Bososama wzruszył ramionami.
– O ile wiem to bardzo dawno temu. W czasach handlu niewolnikami. Statek niewolniczy, African Galley, pożeglował w zimie tysiąc siedemsetnego roku do New Callebarr w Afryce Zachodniej po niewolników i kość słoniową. Między niewolnikami, których statek wziął na pokład, był młody człowiek o nazwisku Bongoumba, podobno nadludzko silny i, jak mówiono, szalony albo opętany. Został przywieziony do Nowego Świata i sprzedany, chociaż ze względu na jego szaleństwo trzeba go było trzymać przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w kajdanach. Jednakże pewnego dnia wyswobodził się i zgwałcił czarną niewolnicę, która w rezultacie zaszła w ciążę. Urodziła syna i w ten sposób zapoczątkowała ród Bongoumba, który istnieje do dziś. Kiedy w obecnych czasach czarni zainteresowali się badaniem swych korzeni, dziedziczne szaleństwo rodu Bongoumba zaczęło okazywać swoją potęgę. A kiedy czarni zwrócili się ku religii, która najbardziej im odpowiadała, to znaczy ku islamowi, wówczas duch Iblisa, drzemiący od wielu pokoleń, obudził się. Było to jakby rozmnożenie ciała przechowywanego w komorze kriogenicznej.
– Kiedy pan do tego doszedł? – chciałem się dowiedzieć.
Wóz policyjny podjechał do krawężnika, więc nie mogliśmy dłużej rozmawiać.
John Bososama spojrzał na mnie. Pod oczami zebrały mu się błyszczące krople, które mogły być deszczem lub łzami.
– Był młody człowiek nazwiskiem Duke Jones. Jego dziedziczne nazwisko, afrykańskie, brzmiało: Bongoumba.
Mieszkał tu, w tym mieszkaniu, a ta młoda dziewczyna, którą widziałeś, była jego żoną. Bongoumba czuł w sobie jakąś straszliwą, ponurą moc od chwili, gdy został muzułmaninem. Było to coś złego, mściwego i niesamowitego. Coś, co mogło nim całkowicie zawładnąć. Dlatego przywiozłem mu tę paczkę.
W trakcie mojej podróży służbowej do Arabii Saudyjskiej zboczyłem do Zairu i nabyłem wszystkie amulety, których dawni szamani używali do przepędzania ducha Iblisa. Magiczne krążki, włosy lwa, kości mające moc magiczną.
– Trochę prymitywne, prawda? – zapytałem.
Pokiwał głową i prawie się uśmiechnął.
– Racja, ale mamy do czynienia z bardzo prymitywnym diabłem. Ze złym duchem z dawnych, dawnych czasów. Uczą nas, że każda religia ma swoje demony, jeśli więc przyjmujemy tak starożytną religię jak islam, będziemy mieli do czynienia z jej starożytnymi zagrożeniami.
– Więc wierzy pan w Allaha i Mahometa?
– Bardziej niż kiedykolwiek. Im więcej znajduję dowodów istnienia Iblisa, tym głębiej wierzę w wielkość i moc Allaha i jego świętego wysłannika. Czyż szatan nie jest najlepszym dowodem istnienia Boga?
Podszedł policjant w skórzanej kurtce i zwrócił się do nas:
– Czy to wy wzywaliście policję? W sprawie zabójstwa?
John Bososama potwierdził.
– Ona jest na górze – powiedział ciężko. – Obawiam się, że nie żyje od dawna.
Przeszedłem kompletne, rutynowe badanie policyjne i spędziłem długie godziny na posterunku, ale w końcu detektywi puścili mnie do domu. Zmęczony, zjadłem talerz zimnego makaronu i przed pójściem do łóżka obejrzałem ostatnie wiadomości. Judy była troszeczkę wstawiona, ale kiedy opowiedziałem jej, co się stało, współczuła mi i przyrządziła mocny koktajl z whisky, bym mógł zasnąć.
Nie opowiedziałem jej niczego z tych bajek o Iblisie.
Niezależnie od tego, że sam nie uwierzyłem w tę historię, nie chciałem przysparzać jej nocnych koszmarów. Wystarczyło pomyśleć o girlandach jelit czarnej dziewczyny, bez dodawania do nich obrazu potwora o wielbłądziej głowie, z wieloma rzędami kłów. Budziłem się w nocy parę razy na dźwięk syren na Dwunastej Ulicy, gdzie mieszkaliśmy, i zastanawiałem się, jaki, do cholery, jest sens istnienia świata. Czy rzeczywiście istnieje tajemniczy, przerażający świat podziemny, opanowany przez diabły i demony, czy to jedynie zły sen? Usłyszałem w ciemności jakiś chroboczący odgłos. Miałem nadzieję, że to nic gorszego niż mysz.
Przez dwa czy trzy tygodnie życie toczyło się normalnie. Budziłem się rano, jechałem metrem do przedsiębiorstwa taksówkowego, brałem wóz i wyjeżdżałem na służbę. Woziłem biznesmenów, ludzi załatwiających sprawunki, stare zmęczone kobiety, menedżerów, modelki, prostytutki i turystów. Przemierzałem miasto wzdłuż i wszerz. Tkwiłem w korkach na Herald Square. Prześlizgiwałem się przez Szóstą Aleję. Pokonywałem trasę tam i z powrotem na lotnisko. Jeździłem po opadających liściach w Central Parku. Było tam zimno i elegancko, a w powietrzu zawsze unosiła się woń przypalonych precli.
Któregoś dnia, kiedy przybyłem do pracy, z małego przegrzanego pomieszczenia, ozdobionego zdjęciami Chesty Morgan, wyszedł mój szef i wręczył mi paczkę.
– To dla ciebie – powiedział. – Przyniósł ją jakiś czarny facet. Mówiłem, że wkrótce przyjdziesz, ale on nie chciał poczekać.
– Czarny facet? – spytałem macając paczkę. Wyczuwałem w niej miękkie i twarde miejsca, i jakieś bezkształtne przedmioty. – Wysoki, wyraża się jak profesor? W płaszczu z wielbłądziej wełny?
– Tak, to ten. Wyglądał, jakby był chory.
– W porządku – odrzekłem niezdecydowanie. – Dziękuję.
Usiadłem w wozie i otworzyłem paczkę. Zajrzałem do środka i zobaczyłem wianek ze srebrno-czarnych włosów, przewiązany rafą, dwie brązowawe kości i małą figurkę mężczyzny, przyozdobioną krążkami z miedzi, przymocowanymi do niej drutem. Całość była pomalowana. Był też krótki list. Rozwinąłem go i szybko przeczytałem.
Drogi Panie Daniels
Zdaje pan sobie sprawę, że nie oddawałbym panu tej paczki, gdyby to nie byla sprawa życia i śmierci. Ale czy pan uwierzy, czy nie, duch Iblisa ponownie ożył na Manhattanie i mści się na "synach kurzu" – na tych muzułmanach, którzy ze względu na odstępstwa od praktyk religijnych stanowią łatwe i usankcjonowane ofiary.
Obawiam się, że mnie również ściga i śledzi moje ruchy. Tak więc jedyną moją szansą jest przekazanie tej paczki panu i przedstawienie mojej prośby. Otóż kiedy w gazetach pojawi się wiadomość o mojej śmierci, proszę o odszukanie kostnicy, w której będzie moje ciało, i o przeprowadzenie za pomocą załączonych amuletów krótkiego rytuału, opisanego poniżej. Wiem, że pan nie jest ani muzułmaninem, ani czarnym, ale właśnie w takich okolicznościach Iblis nie będzie pana podejrzewał i pozwoli zbliżyć się do mojego ciała.
W imię wszystkich czarnych ludzi, którzy zostali sprowadzeni do tego kraju jako niewolnicy, w imię Allaha, proszę zrobić wszystko, co będzie pan mógł.
Pański przyjaciel
John Bososama
Włożyłem list z powrotem do paczki. Pański przyjaciel, ha. Mając takich przyjaciół, nie trzeba już mieć wrogów. Nawet zbrodnie na ulicach przebierają miarkę. Zapuściłem silnik taksówki i z nieprzyjemnym uczuciem lęku wyjechałem na ulicę. Przez cały dzień unikałem wożenia czarnych. Także Chińczyków. Któż może wiedzieć, jaki rodzaj demonów mają w zanadrzu?
Przez dwie czy trzy noce źle spałem. Judy była bardzo zmartwiona i chciała, by wezwać lekarza. Ale ja nie musiałem wydawać czterdziestu dolarów, żeby się dowiedzieć, co mi jest. Ciągle miałem przed oczyma obraz przebitej dziewczyny ze Sto Trzynastej Ulicy i wysokiego, czarnego faceta w płaszczu z wielbłądziej wełny i przypominałem sobie historie o starożytnym islamskim demonie, te, które mi opowiadał. Wiedziałem, że to śmiechu warte, ale codzienne jeżdżenie po Manhattanie sprawia, że człowiek jest zdolny uwierzyć we wszystko. Czy wiecie że przejeżdżając pewnego dnia przez Queens zobaczyłem, jak jakaś dziewczyna siada na jezdni, oblewa się benzyną i podpala? Naokoło zgromadzili się ludzie i przyglądali się jej ze zwyczajnym zaciekawieniem. Byłem tylko zdziwiony, że nie podszedł do niej ktoś z kiełbaską na patyku.
Wieść przyszła w wigilię Dnia Dziękczynienia. Nie za pośrednictwem gazety, ale przez radio, kiedy wiozłem jakiegoś agenta ubezpieczeniowego do jego domu w Yonkers. "Urzędnik Chase Manhattan Bank został brutalnie zamordowany pod rampą, w miejscu, gdzie południowa jezdnia Park Avenue łączy się z Czterdziestą Ulicą. Znalezione przy ciele karty kredytowe pozwoliły ustalić, że nazywał się John Bososama. Morderstwa dokonano w odległości zaledwie kilku przecznic od oddziału jego banku przy Lexington Avenue. Policja i przedstawiciele banku stwierdzili, że nie miał przy sobie pieniędzy i że motywem zabójstwa ››prawdopodobnie nie był rabunek‹‹. Głowę Basosamy przytrzaśnięto drzwiami samochodu, a ciało było potem przekręcane, aż do złamania szyi. Następnie ciało zostało porąbane, tak że – jak to określił detektyw Ernest Saparelli – ››wyglądało jak hamburger‹‹.
Poczułem mdłości. Zacząłem prowadzić niepewnie, więc mój pasażer powiedział: "Uważaj, człowieku! Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym bezpiecznie dojechać do domu". Jakoś udało mi się poprowadzić dalej prosto, aż dowiozłem go na miejsce. Siedziałem za kierownicą i myślałem, myślałem, i za cholerę nie wiedziałem, co zrobić.
Rozumowałem następująco: co mnie właściwie obchodzi grono Czarnych Muzułłmanów? Nigdy nic dla mnie ni znaczyli, a poza tym były z nimi tylko kłopoty. Zastanówmy się, ile niepokoju przysporzył nam Iran. Popatrzmy na tego apodyktycznego krzykacza, Muhammada Alego. Popatrzmy na Malcoltna X i resztę tego paskudztwa. Dlaczego miało mnie obchodzić to, że ich własny diabeł dobrał im się w końcu do skóry? Szczególnie że groziło mi poważne niebezpieczeństwo.
Mimo to, sam nie wiem dlaczego, czułem się winny. To były problemy czarnych, zgoda, ale co było ich przyczyną?
To, że niedawno odkryli swoją nową religię i próbowali odzyskać osobistą i religijną tożsamość. A dlaczego musieli to zrobić? Dlatego, że przez tak długi czas biali odmawiali im prawa pierworództwa. Dlatego, że od wieków nie wolno im było poznawać ani radości, ani niebezpieczeństw ich wiary.
Pojechałem do kostnicy. Nie pytajcie mnie dlaczego. Gdybym jeszcze raz znalazł się w tej samej sytuacji, pojechałbym wszędzie, ale nie tam. Może do Buffalo albo prosto na zachód do Cleveland. Dokądkolwiek, byle nie do śródmiejskiej kostnicy policyjnej, żeby oglądać porąbanego trupa.
Ku memu zdumieniu nie miałem kłopotów z dostaniem się do wnętrza. Powiedziałem, że John Bososama był moim znajomym i że pomogę im w jego identyfikkacji. Prowadził mnie wąskim, wykładanym brązowymi kafelkami korytarzem, aż doszliśmy do chłodni. Pracownik kostnicy wysunął szufladę i zobaczyłem Bososamę, owiniętego po szyję białym prześcieradłem. Pracownik żuł gumę i od czasu do czasu wypuszczał zielony bąbel.
– Prosił mnie, żebym powiedział parę słów nad ciałem wyjaśniłem. – Zgodzi się pan na to?
– Jakich słów?
– Był Czarnym Muzułmaninem. Parę słów według ich specjalnego rytuału.
Pracownik spojrzał pytająco na mundurowego policjanta, który mnie przyprowadził. Ten wzruszył ramionami i rzekł:
– Nie mam nic przeciwko temu. Jeśli to nie potrwa całą noc.
Przyglądali się, jak grzebałem ślamazarnie w brązowej paczce. Klęczałem na zimnej, wywoskowanej podłodze i wyjmowałem wszystkie amulety: włosy, kości, małą miedzianą figurkę. Pracownik kostnicy wypuścił bąbel i spojrzał, zaskoczony, na policjanta.
Rozpostarłem list od Bososamy. Włosy miałem rozłożyć promieniście, aby imitowały promienie słońca. Dwie kości miały wskazywać północ i południe. Miedzianą figurkę mężczyzny, symbolizującą ludzką nadzieję, powinienem umieścić pośrodku włosów.
Chrząknąłem. W kostnicy było cicho, jedynie chłodziarka powarkiwała nierówno. Prawdę mówiąc, czułem się w tym momencie jak skończony błazen i nie mogłem powstrzymać rumieńca. Postanowiłem jednak doprowadzić rzecz do końca.
– Iblisie – rozpocząłem – zły aniele islamu, rozpoznaję cię.
Policjant prychnął pogardliwie.
– Iblisie – powtórzyłem – zły aniele islamu, rozpoznaję cię i jestem tu po to, by wypędzić cię z tego ciała i z tego świata.
Wstałem, trzymając list Bososamy przed sobą, żeby móc go czytać.
– Opuścisz ciało tego prawdziwego sługi Allaha i powędrujesz dalej. Będziesz wędrował nawet po dzień sądu ostatecznego. Pozwolisz temu słudze Allaha zająć jego miejsce w niebie i zostawisz go w spokoju.
Światła w kostnicy, trzy rury fluorescencyjne, zaczęły migotać. Potem jedna z nich poczerniała i zgasła. Pracownik kostnicy podniósł głowę i rozejrzał się z niepokojem.
– Przepalony bezpiecznik? – zapytał policjant.
– Iblisie, rozkazuję ci wyjść z tego ziemskiego ciała i przepędzam cię – wyrecytowałem głośniej, bo zacząłem się bać. – Apeluję do twoich byłych braci w niebie Allaha. Niech zamkną przed tobą wrota.
W kostnicy nagle zapadły ciemności. Potem zawiał wiatr: ostry, zawodzący wiatr. Taki, który smagał skórę i był nie tylko bolesny, ale również gorący, niczym wiatr na pustyni. Usłyszałem, jak policjant mówi coś niewyraźnie, a pracownik odpowiada:
– Światła… co jest z tym cholernym światłem?
– Wynoś się, Iblisiel – krzyczałem. – Wynoś się! Nie włócz się więcej między tymi opuszczonymi dziećmi Afryki! Daj im żyć! Odejdź, żeby mogli znaleźć własną drogę powrotną do islamu, ich właściwej religii, bez pokus i bez przeszkód z twojej strony! Wynoś się!
Jakaś blada, pulsująca poświata oświetliła kostnicę. Była wystarczająca, żeby móc widzieć rzędy szuflad, w których leżały ciała. Wystarczyła też, bym zobaczył Johna Bososamę. Jego twarz błyszczała, jakby od potu, a oczy były szeroko otwarte.
Nagle rozległ się przerażający huk. Wysunęła się jedna z górnych szuflad. Pracownik kostnicy powiedział: "Jezus!" i szczęka mu opadła. Policjant wyjął rewolwer, ale nie było do czego strzelać. Panowały ciemność i wiatr… i przerażający, jękliwy zew odległej, odwiecznej pustyni.
Potem buchnął ogień. Otwierały się, jedna po drugiej, szuflady, a z każdej podnosił się trup, który siadał, jakby był żywy. Wzdęte od gazów, szarozielone trupy, wyciągnięte z East River. Blade ciała, wykrwawione na śmierć w nieznanych klatkach schodowych Ósmej Alei. Fioletoworóżowe ciała zmarłych na atak serca. Trupy ciemnoczerwone od pośmiertnego zasinienia. Każdy z nich, podnosząc się z szuflady, wybuchał ogniem. Widziałem skręcające się włosy i skwierczącą skórę. Gęsty dym palącego się człowieczeństwa wypełnił całe pomieszczenie.
– Jezu – wymamrotał policjant. – Jezu Chryste.
Tego horroru nie mogło jednak powstrzymać wzywanie Jezusa czy chrześcijańskiego Boga. Z ciemności i przewiewanego wiatrem dymu wychynęła niezwykle wysoka i czarna jak kruk postać Iblisa.
Jego głowa przypominała bardziej czerep konia niż wielbłąda, a kiedy wyszczerzył zęby, zobaczyłem jeden po drugim rzędy ociekających śliną siekaczy. Był gigantyczny, ohydny, przerażający. Jego oczy błyszczały w zadymionym mroku jak reflektory tajemniczej, niemożliwej do zastopowania ciężarówki. Zaryczał, ale było to raczej harmoniczne drganie, a nie ryk. Bardziej wstrząs niż wrażenie dźwiękowe. Poczułem, jak cierpną mi zęby, a drganie przesuwa się wzdłuż kręgosłupa.
– Iblisie! – wrzasnąłem. – Wypędzam cię!
W migotliwym świetle palących się trupów diabeł z pogardliwą wyższością pokręcił przecząco głową.
– Nie możesz mnie wypędzić, ty głupcze – zaryczał dziwnym dudnieniem. – Tylko ci, którzy wierzą w Allaha, mogą mnie wypędzić. Tylko ci, którzy stosują się do nauk proroka Mahometa.
– Działam w imieniu takiego człowieka! – krzyknąłem.
Mój głos był napięty ze strachu. – Tego oto człowieka: Johna Bososamy. Upoważnił mnie do tego.
Iblis się zaśmiał. Brzmiało to raczej jak łoskot kolejki podziemnej, spadającej w czeluść bezdennej studni.
– Nie pochodzisz z jego rasy – drwił ze mnie. – Nic nie możesz zrobić.
Nie poddałem się. Nie pytajcie mnie dlaczego. Przez moment wydało mi się, że muszę mieć coś takiego, w co bym mógł wierzyć. W końcu zobaczyłem ten rodzaj zła, które sprawia, że świat jest taki, jaki jest. Iblis, podobnie jak szatan, był blagierem i kanciarzem; oszustem wykorzystującym niepewność i strach.
– Mogę zrobić wszystko! – zaskrzeczałem. – Mogę cię wypędzić, ponieważ mam szacunek dla wiary moich czarnych braci wiary w Allaha i w proroka Mahometa! Mogę cię wypędzić, ponieważ wszyscy ludzie są równi i ponieważ ten kraj im to gwarantuje! Mogę cię wypędzić, ponieważ przybyłem pomóc Johnowi Bososamie, gdyż uważam, że cały jego lud powinien być wolny! Mogę cię wypędzić, ponieważ przyjąłem odpowiedzialność za to, co biali uczynili jego ludowi, ponieważ obie rasy muszą przebaczyć sobie wydarzenia z przeszłości, rozwiązać problemy dnia dzisiejszego i zaakceptować wzajemne prawo do zachowania tożsamości w kwestiach religii i magii!
Zrobiłem przerwę dla zaczerrpnięcia powietrza. Byłem nieprzytomny z wściekłości i strachu.
– Wynoś się! – ryknąłem. – Wynoś się i zostaw naszych braci w spokoju!
Przez chwilę atmosfera była napięta do ostatnich granic. Widmo zachwiało się i jakieś brzęczenie nie do wytrzymania ogarnęło kostnicę. Potem palące się ciała zaczęły eksplodować. Nad głową przelatywały mi kawały płonących zwłok, czaszki z palącymi się oczodołami, ręce pokurczone w ogniu na kształt szponów.
Padłem na podłogę, zamknąłem oczy i modliłem się, żeby to nie był ostateczny koniec.
Minuty minęły, nim otworzyłem oczy. Iblis zniknął. Kostnica była czarna od dymu, duszna, ale cała. Wszędzie porozrzucane były fragmenty zwłok. Policjant podniósł się z podłogi, otrzepując mundur z ludzkich popiołów, niezdolny do powiedzenia słowa. Pracownik kostnicy leżał jeszcze na podłodze porażony strachem.
Po dobrej chwili policjant zapytał:
– Co tu się, do cholery, działo?
Potrząsnąłem głową. Gardło miałem suche i zaciśnięte.
– Nie wiem. Zdaje się, że zwyciężyliśmy.
Spojrzałem w dół na Johna Bososamę. Miał zamknięte oczy i wyraz spokoju na twarzy.
Nigdy więcej nie słyszałem o Iblisie ani o Czarnych Muzułmanach. Czasem wożę czarne panie o włosach zaplecionych w warkoczyki i nie unikam rozmów z nimi na temat ich religii.
Zwykle okazuje się, że są wesołe i zadowolone, mają przed sobą wiele nowych możliwości życiowych. Wydaje się, że zły los je omija.
Nie stykam się z czarnymi częściej niż poprzednio. Nie udaję, że rozumiem, czego chcą od życia, od społeczeństwa albo od czegokolwiek. A jednak doświadczenie wyniesione ze spotkania z Johnem Bososamą i z jego islamskim diabłem przekonało mnie najlepiej, że jestem dla nich nie tylko bratem. Jesteśmy wszyscy Amerykanami, zwykłymi ludźmi, i mamy obowiązek pomagać sobie w obliczu niebezpieczeństwa, a także wtedy, kiedy grunt usuwa nam się spod nóg.
Sądzicie, że jestem sentymentalny? Judy myśli, że tak. Ale i wy, i ona możecie myśleć, co chcecie. Jeśli chodzi o mnie, wierzę w to, co głosi motto wypisane pod naszym narodowym godłem: E PLURIBUS UNUM. Jeśli znajdzie zastosowanie w praktyce, to wystarczy, żeby pokonać zarówno człowieka, jak i diabła.
Gdzieś w przestrzeni, albo w czasie, krąży wygnany czarny diabeł, zwany Iblisem, który jest tego najlepszym dowodem.