Już wczoraj mówiło się, że w związku z ostatnimi wydarzeniami w Wiżnie wyścigi będą odwołane, ale już wczoraj dziadek wiedział, że tak się nie stanie. Zbyt duże pieniądze latają podczas owych wyścigów, zbyt duże pieniądze znajdują się na reklamowych stendach, zbyt wiele szanownych krajów przysłało na święto swoich reprezentantów, zbyt poważną rzeczą jest tradycja, nie można jej, ot tak sobie, zmienić...
Bilety były kupione z wyprzedzeniem. Niedrogie, ale znośne - bez wstawania z drewnianej trybuny można
było obejrzeć większą część pola. A chłopiec, stojąc na kolanach dziadka, widział wszystko na świecie, a kiedy balony wystartują, to widzami staną się wszyscy, nawet ci, co nie kupili biletów i stoją za ogrodzeniem, za gęstym - danina ostrożności - szpalerem policjantów z tarczami i pałkami. Chłopiec na dziadkowych kolanach kręcił szyją, nie wiedząc na co najpierw skierować wzrok: na paradę załóg, składających meldunek Przewodniczącemu Towarzystwa Balonowego, czy na uzbrojonych wujków w ładnych mundurach, w hełmach, z gwizdkami, radiostacjami i pistoletami...
Starzec westchnął. Świeże powietrze, słaby wiaterek - poczuł się znacznie lepiej. Niemal nie czuł serca i wiedział, że to dobrze tak się nie rozklejać. Przecież wnuk jest taki szczęśliwy...
Sygnał startu.
Liny, utrzymujące do tej chwili na ziemi wszystkie te niewyobrażalnie kolorowe konstrukcje, z widoczną ulgą puściły; trybuny rozwrzeszczały się, witając ulubieńców, dając upust przepełniającej je radości i wylewając ją w bezchmurne tego dnia niebo. Zachwyt, wywołany egzotycznym widowiskiem, głośną muzyką i świetną pogodą zaowocowały powszechną nieokreśloną wesołością; chłopiec deptał kolana dziadka, wrzeszcząc i podskakując, oszołomionym wzrokiem odprowadzając pstre balony, wznoszące się coraz wyżej i wyżej - zresztą i sam staruszek, od wielu dni przebywający w głuchej depresji, poczuł świeże dotknięcie wiatru.
- Leci! Leci! „Jastrząb” jest najwyżej, patrz, dziadku!..
- Drodzy widzowie, właśnie zaczął się pierwszy etap wyścigu, więc z zamierającym sercem obserwujemy...
- Dziadku, patrz, a ten czerwony ma ogon!.. A tam helikopter lata, dziadku, tam helikopter lata! O, zobacz...
Niebo rozkwitło.
Balony wznosiły się coraz wyżej i wyżej, od czasu do czasu na trybunę padał cień - wtedy dziadek z wnukiem widzieli słońce, przebijające przez cienką, różnobarwną tkaninę. Balony odwracały się, wiły się reklamowe szarfy - tłum gapił się z zapartym tchem na pomysłowe wybryki organizatorów. Balony szybowały, zlewając się z błękitem albo jaskrawie odbijając się od jego tła - boki wielu z nich zmieniały barwy w zależności od temperatury, wiatru, nie wiadomo od czego jeszcze; grzmiała orkiestra dęta, ktoś wystrzelił racę i został od razu usunięty z terenu zawodów za złamanie przepisów. Wydzierał się do mikrofonu komentator - staruszek nie słuchał go, pochłonięty widowiskiem. Jeśli mnie tak to bierze, jeśli mnie się tak podoba, to jak musi przeżywać to dzieciak?..
W tej samej chwili największy i najwyżej wiszący balon, reprezentujący chyba ogromną fabrykę obuwia i nazwany „Jastrząb”, zjeżył się, jak zgniła grucha i zaczął raptownie tracić wysokość.
Jęknęły wystraszone trybuny. Balon opadł tak nisko, że spod pomalowanego kosza na wszystkie strony prysnęli gapie - na szczęście, daleko za ogrodzeniem, tam, gdzie nie było trybun i było mniej ludzi; niemal dotknąwszy ziemi, balon nagle błyskawicznie nadął się ponownie, i ludzie zaczęli krzyczeć z zachwytu - w jego konturze wyraźnie widać teraz było twarz klowna; z okrągłym nosem i sterczącymi uszami, z rozciągniętymi w wesołym uśmiechu ustami.
- To ci numer - powiedział dziadek. - Wcześniej niczego takiego... patrz-patrz, wcześniej niczego takiego tu nie robili!
Komentator, który powinien był w tym momencie rozjazgotać się entuzjastycznie, nie wiadomo dlaczego milczał, natomiast głośniej zagrzmiała orkiestra; „Jastrząb”, którego nazwa nie odpowiadała w tej chwili kompletnie kształtowi balonu, wzbijał się coraz wyżej i rozdymał, aż wkrótce był wielki jak dwa „Jastrzębie” i ludzie na trybunach rozdziawiali gęby, ponieważ balon, wydawało się, zajmował pół nieba, inne wydawały się przy nim koralikami, drobiazgiem.
- Patrz-patrz! - powtórzył dziadek. - Kiedyś takich...
Trybuny zamilkły zdziwione.
Balony zachowywały się jakoś dziwnie: jeden wirował, wzbijając się i opadając po mocno skręconej spirali, inny szamotał się, bujając koszem. Widać było, jak załoga kurczowo wczepia się w pląsające burty Trzeci balon spłaszczył się, stał się niemal naleśnikiem, czwarty wyciągnął się jak sopel, piąty wirował niczym bąk, coraz szybciej i szybciej, nienormalnie szybko, a reklamowe taśmy wirowały wraz z nim, jak siedzenia łańcuchowej karuzeli...
„Jastrząb” ciągle rósł. Komentator milczał, dziadek oderwał wzrok od nieba.
Na środku pola stał Przewodniczący Towarzystwa Balonowego, twarz miał białą jak talerz. Twarz wykrzywioną przerażeniem.
Zaniepokojony staruszek zaczął się kręcić. Odwrócił się do wnuka - i dlatego nie zobaczył.
A warto było zobaczyć.
Chwilę przed wybuchem „Jastrząb” zapłonął jak papier - i od razu pękł, miotając na wszystkie strony nieba płonące strzępy.
Trybunom wystarczyło kilka sekund ciszy.
Kompletnej ciszy, w której niepotrzebnie i świętokradczo huczała orkiestra; potem również trąby niespokojnie umilkły i, jakby doczekawszy się pauzy, eksplodował ogniem drugi balon - z odległego zamorskiego kraju, zielony ze srebrem, i ogniste kłaki posypały się na głowy skamieniałych ludzi.
A potem wtrącił się do rozgrywki wiatr.
Wiatr najpierw podchwycił wrzask, jaki wyrwał się jednocześnie ze wszystkich gardeł, zawinął go jak trąbę powietrzną i podrzucił do góry - wraz z pozostałymi na niebie balonami. Te straciły sterowność, zachowując swoje barwy i lśnienie choinkowych zabawek, tak samo jak i one kruche; o zielone pole, zachowujące pamięć o niedawnej paradzie, ciężko gruchnął okopcony kosz z załogą zniszczonego „Jastrzębia”, w powietrze wzbiły się grudy ziemi i wyrwana z korzeniami murawa - i dopiero wtedy ludzie na ławkach poderwali się.
Szpaler policjantów, wstrząśniętych jak i reszta widzów, łańcuch tych obwieszonych bronią policjantów wytrzymał piętnaście sekund. Ludzie rzucili się do ucieczki, niemiłosiernie depcząc się wzajemnie.
Dziadkowi wydawało się, że tylko on patrzy do góry. Tylko on widzi, jak balony są porywane wichrem - w ciągu pół minuty odleciały potwornie daleko, były już nad miastem, nad dzielnicami mieszkalnymi i konsekwentnie, w równo odmierzonych odcinkach czasu, wybuchały, zmieniając się w postrzępione pochodnie, spadające i spadające...
Staruszek wyraźnie zobaczył swoje starutkie podwórko. Młodszego wnuka w wózku i swoją córkę, jak zawsze rozwieszającą pieluszki na płaskim dachu; ogień i śmierć, walące się z jasnego nieba...
Nic więcej nie widział.
Silny ból w sercu i zalewający wszystko mrok pozbawiły go możliwości obserwacji...
Wielki Inkwizytor Wiżny, przeglądający potem wykaz ofiar, przeoczył nazwisko pana Fedula, w swoim czasie wspaniałego dyrektora trzeciego wiżneńskiego liceum. Nie wiadomo, co poczułby Wielki Inkwizytor na widok tego nazwiska w żałobnym wykazie; ale nie zobaczył go. Zbyt długa była ta lista.
* * *
Nadmiar przypraw szkodzi potrawie, jak młodzieńcowi szkodzi czasem zbytek wesołości... Kucharka wie, że mnie odrzuca od zapachu kminku.
Panie moje najpierw tworzą nie zabójstwo - chaos tylko. Farsę, od której krew ścina się w żyłach, bawią się jak kot z myszą, albo czerpią może siłę ze strachu przerażonych tłumów? Albowiem panie moje coraz silniejsze są, i lud ucieka z miast, zaszywając się w lasach i wąwozach, dziczejąc...
... A kto wam powiedział, że wszechświat, jakim go postrzegamy, będzie niezmiennym na wieki?..
Jeśli tak będę myślał, to i mnie samemu nie uda się uniknąć oskarżenia o wywrotowe myślenie.
Panie moje wiedźmy nie chcą zmieniać wszechświata; tak wilk, żyjący w jednym zagonie z kurami, nie chce zmieniać otaczającej go rzeczywistości, on po prostu odżywia się niezbędnym mu pożywieniem...
Ciężki cień wisi nad duszą moją. Nie wiem, co będzie jutro...
* * *
Wieczorem zaczęła się panika na dworcach.
Ludzie mówili, że pewna jasnowidzka, już od pół wieku żyjąca w wilgotnej piwnicy na przedmieściu Wiżny, dokładnie określiła, że nadchodzi „czas wiedźm” - co dla zwykłego mieszczanina oznacza koniec świata. Ludzie mówili, że wysocy państwowi urzędnicy wiedzieli o tym od dawna i przygotowali dla siebie schronienie - mówili też, że sam Wielki Inkwizytor ma za kochankę królową wiedźm.
Spikerom, uspokajającym z ekranów telewizorów, nikt nie wierzył. Być może dlatego, że na dnie ich profesjonalnie życzliwych oczu czaiła się panika; wszystkie nowiny, nawet te z najdalszych krajów, były dziwnie podobne do kroniki wiżneńskiego dworca.
Za bilet trzeciej klasy płacono złotem. Na peronach ryczały wywożone za miasto dzieci - niemal wszystkie odczuły w tych dniach niejasny strach, wiele z nich, w tym dobrze wychowani uczniowie, budzili się po nocach z krzykiem, na mokrym prześcieradle; drogami ciągnęły sznury samochodów i autobusów, letnia Wiżna pustoszała w oczach.
Po ulicach snuł się czarny dym. Przeklęte balony, uczestniczące w tradycyjnej gonitwie, zwaliły się na przedmieście i wypaliły całe kwartały, cała służba przeciwpożarowa Wiżny dzień i noc stawała na głowie. Pożary nie chciały gasnąć, a zdławione, odradzały się; w te i z powrotem miotały się karetki z centrum medycznego. Pikiety i marsze protestacyjne zostały zakazane decyzją Rady Państwa - dlatego ludzi, którzy przyszli po obronę pod Pałac Inkwizycji, rozpędzono strugami wody.
Przyroda, do tej pory obojętnie obserwująca ludzką krzątaninę, w końcu postanowiła wnieść swój udział do zachodzącego: w środek lata, niech nawet deszczowego i chłodnego, wdarł się nagle przenikliwy jesienny chłód. Niczego nie podejrzewające lipcowe kwiaty, zwiędły w ciągu jednej nocy maźniętej szronem.
Książę zatwierdził dekret Rady Pastwa o wprowadzeniu w mieście stanu wyjątkowego. Klaudiusz Starż podpisał rozporządzenie o aresztowaniu wszystkich bez wyjątku wiżneńskich wiedźm.
Brygady drogowe, zmobilizowane przez Inkwizycję, ustawiały na skrzyżowaniach kamienne płyty ze znakami Psa. Z miejskiego ośrodka usług rytualnych zostały zabrane wszystkie kamienie przygotowane na nagrobki i w podziemiach Pałacu pracowało nad nimi pięciu mocnych markowych inkwizytorów; znak miał osłabić moc wiedźm. Miasto, obstawione płytami, bardzo szybko zaczęło przypominać obszerny cmentarz;
Klaudiusz nie oszukiwał się co do efektywności tych działań. Być może nieco skomplikuje wiedźmom życie
- ale tylko tyle...
Aresztowane wiedźmy były wywożone w krytych ciężarówkach. Tylko nieinicjowane; aktywne z reguły dostawały wyroki w ciągu doby. Konwojenci żądali premii za ryzyko - w dwóch przypadkach ucieczek, jednej po drugiej, zginęli trzej ludzie, a rannych zostało czworo. Kaci postulowali uzupełnienie swoich szeregów, chcieli strojów pancernych i premii. „Taniej chyba sięgnąć do kabzy teraz, niż potem wypłacać renty naszym rodzinom”.
W odpowiedzi na zapotrzebowanie na dodatkowe środki minister finansów pokazał obraźliwą figę. Klaudiusz musiał wyszczerzyć się złowieszczo i przywołać w charakterze świadka księcia; finanse zostały przyznane, ale Klaudiusza ani to nie ucieszyło, ani nie usatysfakcjonowało. „...Albowiem królowa, macierz-wiedźma, przyczaiła się tak blisko, że nie mogę spać, wyczuwając jej woń... I nie dalej jak dziś pochwycę ją za szyję żelaznymi kleszczami, które wykuła już wola ma...”
- Patronie, pewien człowiek wydzwania do pana... w sprawie prywatnej... Połączyć?
- Nazwisko?
- Julian Mitec...
- Trzeba było wcześniej powiedzieć... Łącz.
Pstryknięcie w słuchawce.
- Tak, Julek, słucham...
- Klaudiuszu... Moce niebieskie, Klaw, już myślałem, że się do ciebie nie dostanę...
- Jest ciężko, Julek. Mam minutę czasu, słucham.
- Klaw... ja... czy możesz mi powiedzieć, co się dzieje? Wszyscy po prostu powariowali, nikt nie wierzy w te komunikaty, wiedźmy... Klaw, jeśli nie możesz powiedzieć, to przynajmniej jakąś aluzję... Wyjechać? Za granicę? Ale tam, mówią ludzie, to samo...
Klaudiusz zamknął oczy. W szyby walił jesienny zimny deszcz. Chyba nawet ze śniegiem.
- Nie ma potrzeby wyjeżdżać... Siedź u siebie, tylko w Wiżnie się nie pojawiaj, unikaj ludnych miejsc i Nazara nie puszczaj... Wszystko będzie dobrze, nie pękaj.
- Klaw, poważnie mówisz? Jesteś pewien?
- Wybacz, Julek, naprawdę nie mam czasu. Kiedyś się spotkamy, kup wino... Cześć.
- Tak - tak... Tak, przepraszam... do widzenia...
Słuchawka opadła na widełki.
Na duszy Klaudiusza legł głaz.
Uważał, że to nieładnie ze strony Juliana, że nie zapytał o los Iwgi.
Chociaż, co usłyszałby w odpowiedzi? „Sam zatroszczę się o jej los, tak jak troszczę się o los wszystkich wiżneńskich wiedźm”?
* * *
Najpierw nastąpił napad na oddział konwojujący za miasto partię nieinicjowanych wiedźm. Napastnikami, co do sztuki, byli hokeiści klubu „Wiżna”; dziesiątka mocnych chłopów, uzbrojonych w dziesiątkę kijów hokejowych i parę damskich pistoletów, pobiła konwojentów i w ciągu ośmiu i pół minuty uwolniła wiedźmy, przy czym te ostatnie zniknęły potem, jakby się zapadły pod ziemię. Pozostali przy życiu strażnicy przysięgali potem, że słyszeli śmiech „jak w metrze” i że barczyści, ostrzyżeni na zero sportowcy, rzucali cienie młodych zgrabnych kobiet z długimi włosami; Klaudiusz krzywił się jak od bólu zęba, długo przesuwał dłonią po wielkim planie przedmieść, wysłuchiwał meldunków powiatowych inkwizytorów i od czasu do czasu rzucał grupę operacyjną w odległy, niczym nie wyróżniający się punkt ogarniętego paniką miasta.
Dwa czy trzy razy grupy operacyjne znajdowały we wskazanym miejscu porzucone, jeszcze ciepłe gniazda. Wykryto jeszcze jedną salę do inicjacji - na suchym dnie pustego szkolnego basenu; trzykrotnie obławy były udane, a ofiarami grup operacyjnych stały się dwie otrzaskane i dwie świeżo upieczone wiedźmy.
Od poprzednich wiedźm - znanych Klaudiuszowi, okrutnych i prostolinijnych, tchórzliwych i odważnych wiedźm „czasu pokoju” - te ujęte teraz „panie” różniła całkowita obojętność na własny los. Pozbawione były instynktu samozachowawczego. Pozostawały obojętne zarówno na kuszenia, jak i na obietnice tortur, zupełnie ich nie obchodziły terminy własnych egzekucji, i nawet te nowe, które przeszły inicjację kilka dni temu, nie miały już w duszy niczego ludzkiego. Przy słowach „nienarodzona królowa” w ich oczach na krótką chwilę zapalały się szydercze żółte ogniki - i to była jedyna reakcja, udowadniająca, że branki w ogóle słyszą.
Klaudiusz nie próbował przy pomocy Iwgi zajrzeć do świata ich pobudek. Sobie objaśniał to tym, że metoda „peryskopu” nie sprawdziła się; w rzeczywistości powodem było obrzydzenie, odczuwane przez niego w stosunku do tych koszmarnych dusz i niechęć nurzania w nich Iwgi. Kto wie, jak się odbije na dziewczynie takie przeżycie.
Kolejnym wydarzeniem było to, że duet dwóch młodych perspektywicznych inkwizytorów chytrze pojmał
dla Klaudiusza „tramwajarkę”. Byłą striptizerkę klubu „Troll”, za którą sam inkwizytor ganiał samochodem z wybitą przednią szybą. Wiedźmę tę całkiem poważnie, podejrzewał, że...
Na tę myśl naprowadził go srebrzysty szal, kołysany na ręku. Matka, kołysanka...
Matka. Nienarodzona matka. Czy może już urodzona?..
Uśmiechnęła się krzywo - witając wroga, z którym już raz wygrała. To była niebywale mocna wiedźma - tarcza, tylko i wyłącznie. Ze „studnią” osiemdziesiąt pięć. Z żelazną obroną, z zawodowym i artystycznym bezwstydem nocnej tancerki.
- Twoja matka wyrzekła się ciebie, Annie.
Nie, nie udało mu się zbić jej z pantałyku. Ani na jotę; odpowiedzią był kolejny uśmiech, tym razem pogardliwy.
- W innym przypadku, dlaczego pozwoliłaby ci wpaść w moje ręce? Przecież umrzesz dziś, Annie, twój stos jest już gotowy...
Ani strachu, ani zmieszania.
- Gdzie jest twoja matka, Annie? Gdzie jest twoja wspaniała matka? Wskaż mi drogę. Ona nie ma nic przeciwko temu.
- Tak bardzo tego chcesz?
Głos wiedźmy zawierał takie tony, które wywołały skurcze mięśni strażników w ciemnych niszach. Głos przenikał przez skórę, osłabiał, wibrował, szydził.
- Umrzesz, Wielki Inkwizytorze.
- Wszyscy umrą.
- Wszyscy umrą, ale ty umrzesz wcześniej... na stosie. Nienarodzona matka czeka na ciebie... będzie czekać...
- No to czeka - czy dopiero zabiera się do czekania?
- Nie zrozumiesz tego... Ciesz się tym, co widzisz oczami. Żal mi ciebie.
Na potwierdzenie swoich ostatnich słów rzeczywiście uśmiechnęła się ze współczuciem. Zamilkła i - Klaudiusz to wiedział - aż do samej śmierci nie powiedziała ani słowa.
* * *
Po pięciu minutach od chwili, kiedy na biurku Klaudiusza spoczęło sprawozdanie o egzekucji striptizerki, wydarzyła się jeszcze jedna rzecz.
Do gabinetu, z niezwyczajnym dla niego pośpiechem, wpadł sekretarz. Już sam gorączkowy blask jego oczu przekonał Klaudiusza, że sprawa jest poważna.
- Patronie, tam... do pana... Jego wysokość książę... E-e-e...Klaudiusz ze wstrętem zerknął na przepełnioną popielniczkę. Obejrzał pokój, zasnuty pasmami dymu, przypominającymi siwe duszące bandaże. Ani jeden książę nie był nigdy w tym gabinecie, ani jeden Wielki Inkwizytor nie dostępował takiego zaszczytu... o ile to jest, oczywiście, zaszczyt.
Wstał na spotkanie gościa, starając się dokładnie utrzymać proporcje między godnością własną i należnym szacunkiem. W jego, Klaudiusza, żyłach nie znalazłaby się nawet szklanka tak szlachetnej krwi, jaka wypełniała osobę księcia; jego wysokość był wysoki i przygarbiony, z lekko obwisłymi policzkami i głębokimi oczodołami. Na dnie oczodołów, kojarzących się Klaudiuszowi z wilczymi dołami, siedziały złe, jadowite, okrutne oczy.
- Zbyt dużo pan pali, Wielki Inkwizytorze.
Obiecujący początek rozmowy, ponuro pomyślał Klaudiusz. Jakby nieoficjalny i z odcieniem takiego umęczonego tatula, który ma już dość wpadek syna na matmie. Ciekawe, czy przypadkiem nie wyznaczono na jutro nadzwyczajnego posiedzenia Rady Kuratorów. Zdarzały się już takie rzeczy - w tajemnicy przed Wielkim Inkwizytorem rozsyłano zaproszenia i, stanąwszy pewnego dnia przed grupą swoich bezkompromisowych kolegów, przywódca Inkwizycji nagle odkrywał, że spod jego tyłka cudownym sposobem wyleciał fotel.
Książę w zadumie przyjrzał się gabinetowi. Przeleciał wzrokiem trzy dochodzeniowe gifty na ścianach; westchnął. Odkaszlnął - zapewne wynik dymu tytoniowego w powietrzu. Klaudiusz z westchnieniem włączył klimatyzację.
Kto jest najprawdopodobniejszym jego następcą? Kurator Ridny, który i tak opuścił pięć lat z powodu tego cwaniaka Starża...
O czym myślisz? Dlaczego dla cwaniaka Starża tak drogocenna jest ta uciążliwa władza, skoro stoi na progu końca świata... Tak, tak właśnie można to nazwać, a jeśli nawet jest to przesada, to bardzo niewielka... Skoro na końcu świata tak boi się o fotel. I jest gotów walczyć o niego - zębami i pazurami...
- Nie poczęstuje mnie pan papierosem, Wielki Inkwizytorze?
Książę nie palił. Wiedział to każdy chłopiec; książę nawet występował w programie „Zdrowie”, co prawda dobre dziesięć lat temu, kiedy szczupłe ciało jego wysokości jeszcze się nadawało do prezentacji w kąpielówkach, na brzegu basenu.
Klaudiusz przypomniał sobie Iwgę. Co ich wszystkich tak ciągnie do palenia?
Księciu nie mógł odmówić jak Iwdze. Wstał i wyciągnął w stronę księcia paczkę - i już po tym, jak książę wziął papierosa i wyciągnął się do ognia, zrozumiał, że kiedyś, dawno temu książę kopcił jak huta. Pamięć rąk, pamięć gestów. Ot, i masz swój program „Zdrowie”.
- Zapoznałem się z pańskim raportem, Wielki Inkwizytorze...
Klaudiusz wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć - robimy, co możemy.
- Właściwie, sytuacja w stolicy... hm-m...
Dobry początek rozmowy, pomyślał Klaudiusz ze zmęczeniem. Nudne przeżuwanie ugotowanych jak makaron słów, za którymi kryje się coś większego. Coś, z czym książę, tak naprawdę, pojawił się w gabinecie z dochodzeniowymi giftami.
- Mam podstawy sądzić, że w najbliższej przyszłości sytuacja się pogorszy - powiedział Klaudiusz, strząsając popiół. - Mam również podstawy sądzić, że żaden z żyjących dziś inkwizytorów nie może być w swoich prognozach bardziej optymistyczny. Żaden inkwizytor, wasza wysokość, nie będzie też bardziej szczery.
Książę zaciągnął się tak głęboko, że dym sięgnął chyba jego stóp, nienaturalnie małych, niemal kobiecych. Zaraz się dowiemy, po coś tu przyszedł, pomyślał Klaudiusz niemal złośliwie. Teraz to ja narzuciłem ton rozmowy, na który ty, gąsiorze, nie liczyłeś; a ja nie będę z tobą się bawił w chowanego, jestem twoim poddanym, ale nie podwładnym. No, spróbuj mi coś zarzucić!..
Książę milczał. Długi papieros wolno topniał w jego palcach. Głęboko osadzone, lśniące oczy patrzyły w podłogę; Klaudiusz z pewnym zaniepokojeniem uświadomił sobie, że ciągle nie może zrozumieć, z jakiej talii książę wziął przygotowany dla siebie atut. Jeśli to w ogóle jest atut. A nie, na przykład, mina.
- W moim sprawozdaniu - zaczął wolno Klaudiusz - zostały pominięte pewne spekulacje, których nie chciałem powierzać papierowi. Jestem gotów wyłożyć je panu... Ale najpierw chyba powinienem wysłuchać tego, co było powodem pańskiej wizyty tutaj?
Milczenie księcia stawało się nieznośnym. To już nie jest pauza, tylko środek wychowawczy, stosowany wobec urzędników dowolnego szczebla - to jest niemal wyrok. Nie wiadomo, co jeszcze można powiedzieć po dziesięciu minutach takiego wymownego milczenia.
Klaudiusz westchnął. Wyjął z paczki kolejnego papierosa. Rozmyślił się, odłożył go na bok. Oparł podbródek na splecionych palcach. Cóż, poczeka.
- Pół godziny temu zostało nagrane moje przemówienie do ludu - powiedział książę wolno, a coś w jego głosie spowodowało, że Klaudiusz drgnął. - Przemówienie - uspokojenie, z protekcjonalnym uśmiechem i miękką intonacją... Co za szczęście, że byłem w tym kształcony od dziecka. Udaje, że nic się nie dzieje. I to tak przekonująco, że wielu mi wierzy...
Książę z trudem oderwał wzrok od podłogi; jego przygarbione plecy przygarbiły się jeszcze mocniej:
- Klaudiuszu... Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi. To, co zaraz powiem... To nie dla prasy. Tylko dla pana... Czuję się kapitanem statku, który przy akompaniamencie żwawej muzyczki idzie na dno w czasie, kiedy ja zapewniam załogę i pasażerów, że wszystko idzie zgodnie z planem i sytuacja jest pod kontrolą - westchnął. - Miałem już... trzy telefony. Przywódcy graniczących państw, rozumie pan, kogo mam... U nich dzieje się to sarno.
Teraz milczał Klaudiusz.
Pewna tajemnica, przyniesiona przez jego wysokość do gabinetu Wielkiego Inkwizytora, ujawniła się i okazało się, że to tylko strach. Szczególnie ciężki, albowiem jego kurier nigdy tchórzem nie był.
Książę westchnął::
- Mam w papierach, Klaudiuszu, stertę donosów na pana. Oświadczenia od niektórych kuratorów, w których mówi się, że jest pan sobiepanem, który doprowadził sytuację z wiedźmami do absurdu... że jedną z kochanek jest pewna awanturnicza osoba, wiedźma, mająca na pana niewątpliwy i określony wpływ... Nie, nic, proszę tak na mnie nie patrzeć, nawet mi do głowy nie przyszło wywierać na pana jakiś nacisk. Część moich źródeł twierdzi, że wśród wszystkich pańskich kobiet jest to jakiś przypadek szczególny. Że pan ją kocha bezgranicznie i ukrywa w czasie, kiedy w stosunku do innych jej kamratek stosowane są najsurowsze środki... Proszę poczekać, skończę. Wśród moich źródeł są również opinie, twierdzące, że prowadzi pan podwójną grę, Klaudiuszu. Że pan już schwytał tę... królową matkę. Oto ona, żyje w pańskim mieszkaniu... Że trzyma ją pan, na razie niezainicjowaną, w rękawie, jak najstarsze atu. Widzi pan, Klaudiuszu, jak jestem szczery, bo przecież jeśli to prawda...
Książę znacząco umilkł. Klaudiusz nie wytrzymał i odwrócił spojrzenie.
Tak się sprawy mają. Coraz trudniej utrzymać na twarzy maskę obojętności... Chce się głupio pomrugać powiekami, jak dziecinna sowa na wystawie sklepu z zabawkami. Jakże świeżo patrzą na świat źródła księcia pana...
Zaczął się miotać, usiłując zobaczyć obcymi oczami Klaudiusza Starża i Iwgę Lis. Tak, dziwne wrażenie, tak, sprzeczności... Jak się chce, to się dojrzy i „miłość”, i nawet „atuty w rękawie”...
- Innymi słowy - powiedział wolno - podejrzewa mnie pan tylko... o zdradę?
Coś drgnęło w jego głosie. Coś tak szczerego, że nawet książę zmieszał się i jego głębokie lśniące oczy nerwowo mrugnęły:
- Nie. Nie, co też pan, Klaudiuszu... Mógłbym tego nie mówić. Ale powiadomiłem pana, co jeszcze raz udowadnia moje zaufanie do pana, jako szefa najważniejszego resortu...
- Inkwizycja nie jest resortem - Klaudiusz patrzył w sufit. - Inkwizycja zawsze była sama dla siebie, imperium Inkwizycji... Wasza wysokość, proszę się przyznać - był pan bardzo zły, kiedy ten fotel zająłem właśnie ja.
Książę patrzył na swoją dłoń z wypalonym papierosem. Patrzył na stojącą obok popielniczkę; westchnął niezdecydowany, jakby nie wiedząc, jak połączyć te dwa przedmioty.
- Drogi panie Starż. Czy byłem zły czy ucieszony - jakie to może mieć znaczenie... teraz?
- Czyżby żadnego? - zdziwił się Klaudiusz.
Książę zacisnął wargi:
- Pan widzi tu spisek... Tak, był czas, kiedy wykazywałem się pewną aktywnością, by pana, że tak powiem, przesunąć... Ale nie teraz, kiedy... Krótko mówiąc - nie teraz.
Nastąpiła długotrwała pauza. Dwaj siedzący po przeciwnych stronach stołu mężczyźni, w napięciu patrzyli na siebie.
Pierwszy uśmiechnął się Klaudiusz.
- Dobrze. Szczerość za szczerość, wasza wysokość... Ta kobieta, której tak wiele uwagi udzieliły pańskie źródła, jest wiedźmą z podwyższoną empatią. Wykorzystuję ją w pracy... Była narzeczoną syna mojego przyjaciela, dlatego uważałem się za zobowiązanego... trochę jej pomóc. To wszystko; co zaś do królowej, to każdy ekspert potwierdzi, że aż do czasu inicjacji przyszła istota wiedźmy jest nie do określenia w żaden sposób. Powiem więcej: w pierwszych godzinach po inicjacji ta istota znajduje się w stanie labilnym - zwykła robocza wiedźma może dorosnąć do bojownika, na przykład. I z owej Iwgi, z jej nadczułością, może wyjść najzwyklejsza z wiedźm, słaba, z płytką „studnią.” A weźmy po uwagę, że dołożę starań, by nigdy się nie zainicjowała. I weźmy pod uwagę, że moje osobiste uczucia, nawet miłość starzejącego się mężczyzny do długonogiej smarkuli - nigdy nie będą miały najmniejszego wpływu na moje czyny. To mogę panu z czystym sumieniem zagwarantować. Czy powiedziałem wszystko, co chciał pan usłyszeć?
- Dziękuję - odezwał się wolno książę. I powtórzył jeszcze raz, po chwili: - Dziękuję... Pańskie kobiety, to pańska osobista sprawa, Klaudiuszu. Pańskie metody pracy... też. Pańska szczerość... dziękuję za nią. Teraz proszę bez zawijasów - co się dzieje?
Klaudiusz westchnął.
Mówił, oparty o wysoki tył fotela, z głową na jego skórzanej poduszce; mówił przez kwadrans, a oczy księcia powoli odzyskiwały poprzedni blask i zacięcie. Klaudiuszowi wydawało się, że w jego czerep wpijają się dwie stalowe śruby. W końcu umilkł i odetchnął.
- Dziękuję za lekcję alternatywnej historii - wymamrotał książę. - Pięć nieurodzajnych lat pod rząd, dżuma i głód - tak, to wszystko zwykle przypisuje się wiedźmom... Ale czy ten bunt sprzed czterystu lat, zdradę państwa, krwawe walki między następcami książęcego tronu, też pan przypisze wiedźmom?
Klaudiusz przymknął powieki:
- Przypisać wiedźmom wszystkie ludzkie grzechy... Ja, wasza wysokość, odczuwam w stosunku do wiedźm coś na kształt rodzinnych więzi. Nie, proszę tak szybko nie blednąc, może nikt z ludzi nie nienawidzi ich równie mocno co ja... Ale nie są mi obce. To jest zawodowe; raczej będę usprawiedliwiał wiedźmy i oskarżał pyszałkowatych książąt, ponieważ ci ostatni szli po trupach wyłącznie w celu zaspokojenia swojej chciwości, podczas gdy wiedźmy... po prostu słuchały swojej natury.
Klaudiusz odetchnął. Książę nie spuszczał z niego wzroku. Na dnie głębokich oczodołów leżało zdziwienie.
- Wiedźmy podporządkowują się swojej naturze jak nikt inny. Minęło czterysta lat. Nadchodzi nowa królowa.
Klaudiusz miał wrażenie, że ostatnie jego słowa nie rozpłynęły się, jak powinny dźwięki ludzkiego głosu, a niewytłumaczalnym sposobem zawisły pod sufitem. Wraz z pasmami papierosowego dymu. Pewnie właśnie tak zawisa w sali sądu nieoczekiwanie surowy wyrok.
Książę też to poczuł. Milczał. Nerwowo poruszył obwisłym policzkiem:
- Humaniści... zaraza. Doigrali się... Doigrali się w zabawie w miłość do człowieka... Wiedźmaniści, z-zazaza zarazowska...
Klaudiusz nie odwrócił spojrzenia:
- W historii ludzkości, wasza wysokość, odnotowano czasy i państwa, uprawiające, że tak powiem, „wariant zerowy”. Świat bez wiedźm.
Książę milczał:
- Rozumie pan, wasza wysokość, o czym mówię... Wiedźm nie było mniej, natomiast życie w „zerowych” krajach stawało się nieznośnie podobne do fabryki zbrojeniowej. Jednobarwne, żelazny reżim i wieczny strach przed tym reżimem. W wyniku tego - jeszcze więcej przelanej krwi, wybuch... Wie pan to lepiej ode mnie.
Książę przymknął powieki.
- I?..
- Głupio oskarżać siebie... o „humanizm”. Szliśmy jedynym możliwym szlakiem... Teraz szukamy sposobu zniszczenia królowej matki.
- Czy ona jest na naszym terenie? - szybko zapytał książę. - Na pewno u nas?
Klaudiusz uśmiechnął się:
- Tradycyjnie na naszym terenie. Tradycyjnie. Pamięci Atrika Ola...
Znowu zawisło długie milczenie. Długie, długie, nie kończące się...
- A czy pan wie, Starż, jakim sposobem ten pański poprzednik... dokonał swojego czynu?
Klaudiusz zawahał się. Powiedzieć „tak”, oznaczało kłamstwo. Powiedzieć „nie”, oznaczało przyznać się do bezsilności.
Książę poruszył wargami.
- Zapewne ruszył na nią ze srebrnym nożykiem? Takim, jaki wisi tu u pana na ścianie?
Klaudiusz odruchowo podniósł wzrok. Tak, po prawej od wejścia wisiał na gwoździu srebrny rytualny kindżał, którym wiedźma z Odnicy przerwała nić swoich złych uczynków. Na stadionie, w czasie koncertu, który omal nie przekształcił się w gigantyczną rzeź. „Mnóstwo parującego mięsa”...
- Nie sądzę - powiedział cicho Klaudiusz. - Raczej udało mu się odkryć jej centra nerwowe... I zadać dokładny cios. Przy pomocy, powiedzmy, archaicznego zaklęcia-tuby.
- Punktowe - powiedział książę zamyślony.
- Słucham?..
- Punktowe... Zaklęcie-tuba - to dobrze. Ale od tamtego czasu minęło czterysta lat...
Klaudiusz poczuł niepokój. Strach, czający się w duszy księcia, nie zmniejszył się, ale stał się bardziej określony; książę nie wstydził się swojego lęku. Książę patrzył przez Klaudiusza, na dochodzeniowy gift.
- Jestem daleki od paniki, Starż... Niech więc moje słowa nie zabrzmią w pana uszach jak wrzask panikarza. Jestem również, jak pan wie, naczelnym dowódcą... A współczesna armia ma środki znacznie lepsze niż rytualny kindżał. Dam panu... to będzie wyglądało jak słuchawka telefoniczna. Dostępem będzie odcisk pańskiego palca w połączeniu z kodem; pozostanie panu tylko wprowadzić koordynaty - i czas. Proszę wytropić tę swoją matkę, i to możliwie szybko, póki nasi zrozpaczeni sąsiedzi nie obrzucą nas bombami... Proszę się trzymać możliwie daleko, i dobrze by było, żeby to nie był zamieszkały ośrodek... pan mnie rozumie.
- Nie rozumiem - powiedział wolno Klaudiusz.
Książę uśmiechnął się z wysiłkiem:
- Rozumie pan, proszę się nie zgrywać... Może to pana urazi, ale Inkwizycja nie jest w naszym świecie najwyższą potęgą, Klaudiuszu. W obecnych czasach nic nie zastąpi dobrej rakiety z odpowiednim farszem... Pan przekazuje na pulpit namiary. W oznaczonym czasie będzie miało miejsce punktowe uderzenie jądrowe. Domyśla się pan, że to środek ostateczny. Proszę wcześniej wypróbować swoje kindżały i zaklęcia-tuby.
Klaudiusz milczał. Książę ponownie poruszył policzkiem.
- Może pana dziwi, że aż tak panu ufam?
Klaudiusz, nie wiadomo dlaczego, przypomniał sobie Heleną Torkę. Płonąca opera, „był pan dobry...”
- Wasza wysokość może być pewien, że nie nadużyję tego zaufania - oderwał się raczej oschle. - Tak samo jak tego, że ekstremalne środki nie będą potrzebne. Przyjmuję... propozycję, ale nie po to, by z niej skorzystać.
Książę odczekał chwilę i niepewnie skinął głową.
Chyba mroczny zgęstek lęku, który wymusił na księciu tę rozmowę, dopiero teraz nieco zmiękł.
* * *
- Czyli jednak, mimo wszystko, oddaje mnie pan?..
- Iwgo, zrozum, to nie więzienie i nie straże. Ani jedna wiżneńska wiedźma nie ma prawa chodzić na wolności... Musisz mnie zrozumieć.
Milczała, ale jej spojrzenie było bardzo wymowne.
Klaudiusz wiele by oddał, żeby uwolnić oboje od tej sceny - ale dalej nie można już było tego ciągnąć. Jeśli chce, by jego polecenia traktowano poważnie - musi, co najmniej, sam je szanować, a nie deptać je buciorami. A wizyta księcia tylko potwierdziła starą regułę: jeśli nie chcesz, żeby słudzy wnosili błoto do domu - wycieraj buty przed wejściem.
Iwga nie mogła wiecznie żyć w jego mieszkanku, ale nie chciał też zamykać jej w więzieniu, dlatego w trybie polecenia służbowego zwolnił w izolatorium jeden z pokojów wypoczynku dla personelu. Personel był najprawdopodobniej niezadowolony; to służbowe pomieszczenie było nawet jakoś dziwnie przytulne, znajdowało się tam wszystko, co niezbędne do życia - i ochrona, w niezawodność której Klaudiusz święcie wierzył.
Wprowadzając Iwgę do dokumentacji jako profilaktycznie zatrzymaną, Klaudiusz odczuwał nie ulgę - choć
uwolnił od pewnej niezręczności swoje zawodowe sumienie - a ponure rozdrażnienie i posępny wstyd. I poczucie winy - dlatego że już podpisując decyzję wiedział, jak będzie wyglądała rozmowa z Iwgą. I przed oczami już miał jej twarz, śmiertelnie obrażoną, z suchymi wściekłymi oczami, z rudymi kosmykami, rozrzuconymi jak płomienie...
- Iwgo - powiedział czule. - Kiedy te durne czasy się skończą... Bo przecież kiedyś się skończą... Wynajmiemy ci mieszkanie. Z oknami wychodzącymi na rzekę. Będziesz sobie żyła jak zechcesz, tylko ty będziesz miała klucz. Jeśli zechcesz, na drzwiach przybijemy tabliczkę: „Tu mieszka całkowicie wolna wiedźma.” Ale teraz nie wolno. Muszą istnieć choćby pozory, żeby nikt nie miał pretekstu do mącenia i oburzania się: a z jakiego to powodu ta wiedźma jest w uprzywilejowanej pozycji?
- Z mojego powodu ma pan kłopoty - powiedziała z nieśmiałym uśmiechem. - Słuchy, plotki, niezadowolenie... A ja myślałam, że na pana wpłynąć się nie da...
Przetrzymał wybuch niespodziewanego rozdrażnienia. Uśmiechnął się, pokazując, jak mało dotknął go ten wyrzut:
- Chcesz, pomogę ci się spakować?
- Nie mam wiele do pakowania - oświadczyła, patrząc w bok. - Przez całe życie... Majteczki, skarpeteczki do torby, kurtka, dżinsy, para butów, bilet na pociąg - i naprzód... Tylko tym razem pan mi daje bilet.
- Miło by było, gdybyś nie krzywdziła niepotrzebnie człowieka, który dla ciebie... Dobra, dobra, milczę.
- Dlaczego milczę? - Podniosła głowę, przez co jaśniej rozgorzał pożar jej błyszczących włosów. - Proszę mówić... To będzie wspaniały monolog do serialu w konwencji komediodramatu. „Tak wiele dla niej uczyniłem, ona zaś odpłaca mi niewdzięcznością...”
Westchnął i odwrócił się do drzwi, jakby chciał odejść; dogoniła go na progu i nagle objęła za ramiona. Tak mocno i tak nieoczekiwanie, że Klaudiusz znieruchomiał.
- Klaudiuszu... Jakoś mi tak smętnie... Proszę mnie nie zostawiać, proszę. Jedyny człowiek, któremu... mogę, chyba, wierzyć... Proszę mnie wziąć wieczorem do siebie. Tak jak się bierze dziecko, żeby rano weselej dreptało do sierocińca. Tylko raz. Pofolgowanie... Dobrze? Klaudiuszu? Dobrze?
Nakrył swoimi dłońmi jej dłonie na swoich ramionach.
Skąd szpiedzy jego wysokości wzięli, że między Wielkim Inkwizytorem i jego podopieczną istnieje „szalona miłość”? Standard myślenia - skoro mężczyzna w średnim wieku i u władzy jest protektorem ładnej dziewczyny - znaczy...
Przypomniał mu się lisek z dzieciństwa. Nieszczęsny więzień za podwójną żelazną siatką. Kochające wolność stworzenie, urodzone w więzieniu i dla więzienia.
- Iwgo, bardzo się na mnie złościsz?
- Za co? Ależ za co?.. Klaw, ja rozumiem, ja wszystko... Proszę mi wybaczyć. Proszę mnie wpuścić... na jeden wieczór, ja na kanapie, cichutko... I nawet, jeśli pan chce...
Odwrócił się.
Zaczerwieniła się.. Stała, purpurowa i udręczona, z karminowymi uszami, ze łzami w oczach:
- Nie... ja nie to miałam na myśli... Klaw, proszę tak na mnie nie patrzeć. Proszę mi wybaczyć, proszę, tak wiele widziałam... facetów, którzy za jedno... za to łatwo można kupić. A teraz pan będzie myślał, że ja... A ja nigdy tak o panu nie myślałam, przysięgam... No co ze mnie za idiotka, kto mi kazał tak...
- Nie płacz. Nic takiego sobie o tobie nie pomyślałem.
- Naprawdę?..
- Trochę się znam... na wiedźmach. Nie płacz.
* * *
To był najdłuższy wieczór w życiu Iwgi.
Pierwszą jego połowę spędziła całkowicie sama, w ogromnym mieszkaniu na placu Zwycięskiego Szturmu, przed ciemnym ekranem telewizora. Zimny zmierzch za oknami pogrążył mieszkanie Klaudiusza w nieładnym czerwonym świetle - na szczęście nie na długo, zmierzch w końcu zgasł i Iwga zapadła najpierw w półmrok, potem w ciemność.
Wtedy wstała z wysiłkiem, wymacała na stoliku lampę, pstryknęła włącznikiem i zobaczyła pokój już w innym, ciepłym, żółtawo-pomarańczowym świetle; ta zmiana na lepsze nie oszukała Iwgi. Wróciła na fotel, usiadła w nim i znowu wpatrzyła się w ciemny ekran.
Jej życie któryś już raz zmieniało się i znowu gwałtownie i nieoczekiwanie; Iwga jeszcze nie do końca uświadamiała sobie, co się stanie jutro - ale jej intuicja, wyostrzona przez lata poniewierki, nie zostawiała najmniejszej nadziei.
Siedziała całkowicie odprężona w głębokich objęciach miękkiego fotela, w żaden sposób nie usiłując okiełznać wolno płynących myśli. Odpoczywała. To była ostatnia możliwość do takiego wypoczynku.
Myślała o więzieniu. Jakkolwiek by nie oszukiwał siebie Klaudiusz - a ona wiedziała, że siebie oszukuje - krata za plecami uwięzionej wiedźmy już nigdy nie będzie chciała się podnieść. Szczególnie w Czasie Wiedźm. Szczególnie, jeśli wiedźma nazywa się Iwga Lis.
Może rozwijała się w niej mania prześladowcza. Albo mania wielkości, albo obie razem; siedziała przed ciemnym ekranem, a w jej duszy krzepła pewność, że wszystkie więzienia, ciemnice i lochy świata gotowe są pobić się między sobą, powybijać żelazne pręty i powyłamywać kolce, żeby tylko przyjąć w swe trzewia tę lisicę, tego wolnego zwierza, który nie może żyć inaczej, jak na wolności.
Przez poprzedni miesiąc postarzała się o wiele-wiele lat. To nie Nazar ją rzucił i nie ona rzuciła Nazara - nie, ona po prostu zrezygnowała ze swego marzenia, w którym był poranek, słoneczny promyk na podłodze i brzęk naczyń w rękach ukochanego człowieka. Marzenie niegodne jej albo ona marzenia - raczej ani jedno, ani drugie; marzenie straciło sens, stając się kompletnie nieosiągalnym.
Świat otaczający Iwgę zmienił się wraz z nią. Wcześniej była po prostu lisicą biegnącą po jesiennym ściernisku, otwartym na spojrzenia i wystrzały; byli bezlitośnie obojętni myśliwi, ale było też i wysokie niebo, jodłowy zagajnik, gdzie można było się ukryć. Teraz myśliwych zrobiło się nieskończenie więcej, i pole zmieniło się w szachownicę, a opadająca z sił lisica widziała przed sobą przepaście i straszliwe urwiska, których wcześniej jej słaby umysł nie był nawet w stanie wymyśleć.
Iwga westchnęła. Wczoraj miała sen.
To był męczący splot wydarzeń, obrazów, w przeważającej większości wydobywanych przez nią z przesłuchiwanych wiedźm. To były loty ponad drzewami, bulgocąca lawa, gwiazda na zardzewiałej igle, rozpadające się twarze, nieskończenie dłużący się pogrzeb, kiedy nieboszczyk rozkładał się w trumnie, a procesja ciągle szła, szła, szła... Iwga jęczała we śnie i prosiła o litość, i litość przyszła.
Śniło się jej, że jest w ciąży, ale nie odczuwa z tego powodu żadnej uciążliwości - tylko samą radość. Wydawało się jej, że jej ogromny brzuch jest lekki, że nienarodzone dziecko rozmawia z nią i że gardło ściska spazm słodkiej, niemal ponad siły miłości. Śniła się jej kołyska wypełniona zapachem dziecka - oszałamiającym mlecznym zapachem; śniła się jej wanienka z pływającym na powierzchni kwiatkiem. Śniła się jej rozwijająca się w nieskończoność tkanina, śnieżnobiała, delikatna...
A potem sny nałożyły się jeden na drugi.
Stała na wzgórzu. Nic, leciała, nie dotykając trawy bosymi stopami; uczucie zapierające dech w piersiach, raczej fizjologiczne. I z zewnątrz, ze wszystkich stron, z dołu i z góry chwytała odbicia - najpierw słabe, potem coraz wyraźniejsze, coraz silniejsze... Jakby była pochodnią, otoczoną tysiącami luster. Jakby była matką, do której biegną, potykając się w trawie, zapomniane i porzucone, wyrosłe w rozłące dzieci...
Potem obudziła się na mokrej, kompletnie przemoczonej poduszce. Ze sklejonymi solą rzęsami. To wczoraj...
W kuchni ogłuszająco tykał zegar. Iwga poderwała się, boso wybiegła do przedpokoju, postała chwilę przy drzwiach. Podniosła do oczu własny zegarek na wytartym rzemyku, stary, wielokrotnie już naprawiany...
I przypomniała sobie, że to prezent od matki. Może jedyny. Wszystko, co zostało Iwdze z dzieciństwa.
Zegarek wskazywał wpół do jedenastej. Klaudiusza nie było; ciemne miasto za oknami milczało, i tylko od czasu do czasu ciszę pruł odgłos wojskowego silnika, a ciemność - promienie ruchomych reflektorów...
Kiedy Iwga patrzyła na zegarek, ten stanął. Sekundowa wskazówka ostatni raz drgnęła i znieruchomiała; Iwga wróciła do lampy, pokręciła kółkiem do nakręcania, postukała w szkiełko.
„Stanął mój zegar, stoi
Zapomnij imię me, stoi
Złoty kwiat w świecie stali
Wybiła godzina, i zegar stanął...”
Odetchnęła głęboko. Gdzieś tam, w przyczajonym mieście, w groźnie wyszczerzonym Pałacu Inkwizycji, rzeczowo niszczył jej kamratki-wiedźmy niepojęty człowiek Klaudiusz Starż.
Na jakąś chwilę opanował ją nieznośny strach, że gospodarz nie wróci do rana. Że będzie tak siedziała w półmroku i czekała, myśląc - a on nie przyjedzie...
Nie, przecież wie, że ona tu jest. Wróci. Przyjdzie...
Chociaż, jeśli się zastanowić, to kim ona dla niego jest? Czym są jej życzenia, jej strach?..
Narzędzie. Zwierciadło dla peryskopu; była narzeczona mało rozgarniętego chłopaka, który przypadkowo był synem starego przyjaciela; jak tu nie pomóc w takiej sytuacji, no choćby trochę...
Potrząsnęła głową. Nie chciała wierzyć we własne myśli. W te, dopiero co nazwane, już po chwili...
Ten człowiek jest porzuconym pałacem, wielkim, ale wypełnionym potworami. I takim wysokim, że w chmurach nie widać czubka wieży i tak głębokim, że tajemnice ukryte w piwnicach, nigdy nie pojawią się na powierzchni...
Iwga uśmiechnęła się krzywo. Oto gdzie dają o sobie znać „artystyczno-rzemieślnicze zadatki” - w kiczach, których miejsce co najwyżej na odpustowym obrazku.
Ten człowiek jest nieskończenie odległy. A ona jest przypadkowym przechodniem w jego życiu; wzbudza litość, a nie współczucie, ciekawość, a nie zainteresowanie. Ten człowiek...
Wstała i włączyła górne światło. Stała chwilę, ciesząc się, że wraz z mrokiem zniknęło pewne dojmujące uczucie, tęsknota, smutek, gotowe doprowadzić ją do łez; uśmiechnęła się do siebie w małym ściennym lusterku. Wiedziała już, że nigdy więcej nie przestąpi progu tego mieszkania, dlatego ruszyła wzdłuż
ściany, głaszcząc rękami tapety, kilim, regały z książkami, parapet - jakby żegnając się.
Drzwi do gabinetu... Nie wchodziła tam nigdy. Nie dlatego, że drzwi były zawsze zamknięte - po prostu ze strachu. Jakby obawiała się, że zobaczy na biurku inkwizytora czyjąś odciętą głowę...
Kanapa z wygniecionymi poduchami... Wysoka szafka z samotnym świecznikiem na wierzchu...
Nie zamierzała niczego szukać. Jakby coś trąciło ją w ramię - Iwga przykucnęła i przekręciła małą klamkę. Drzwi otworzyły się łatwo, w Iwgę tchnęło papierowym kurzem, ponieważ szafka była wypchana tekturowymi, ceratowymi i plastykowymi teczkami.
Iwga ostrożnie uklękła. Pokonując niezręczność, wyciągnęła leżącą na górze teczkę; rozwiązała tasiemki, przeleciała wzrokiem po nic nie mówiącym jej danych - adresy, telefony, nieznane obce imiona... Formularze oświadczeń i podań, upoważnienie do korzystania z motocykla, sądząc z daty - sprzed dziesięciu lat...
Archiwum? Zbyt bezładne, wyraźnie niepotrzebne, przypadkowe.
Iwga westchnęła.
Ostatnia, na samym dnie, bezlitośnie przywalona stertą papierów, leżała zielona ceratowa teczka zapinana na zatrzaski. Wyciągając po nią rękę, Iwga jeszcze nie wiedziała po co to robi.
Szarpnęła, sterta zakołysała się, ale ustała.
Teczka była niemal pusta. Tylko kilkanaście białych niezapisanych kartek i gruby zeszyt w czarnej, bez opisu, okładce. Nos Iwgi poruszył się, wychwyciwszy ledwo wyczuwalny, stary, niemal nieokreślony zapach. Czyżby perfumy?
„Konspekt z teorii kultury... licealistki Dokii Sterch”.
„Historia zawiera wiele przykładów, kiedy organizacja, struktura w administracyjnym sensie tego słowa... usiłuje zohydzić najpiękniejsze nauki...”
Iwga przewracała stronicę po stronicy.
„Kulturowa warstwa... we współdziałaniu z religią... Podstawowym sensem starej bajki o Pluskwie i Musze jest...”
Z zeszytu wypadła złożona w połowie kartka. Iwga pośpiesznie chwyciła ją, włożyła na miejsce; kartka otworzyła się, charakter pisma autora notatki mocno się różnił od charakteru pisma „licealistki Dokii Sterch”.
„Nie w dolnej kafejce, a w tej nowej knajpce o jedenastej trzydzieści, narysowałem ci, jak tam trafić...”
Prosty schemacik.
„...Diuneczko, każda minuta twego bezcennego spóźnienia jest dla mnie jak gwoździk, wiesz, w co... Zwolnij się z ostatnich zajęć... Wiecznie twój - ja...”
Iwga oblizała wargi. Poczuła nagle dreszcz, jakby wpakowała się w coś niedozwolonego - a jednak, zamiast schować zeszyt, przekartkowała kilka stron do przodu. I natknęła się na nową notatkę, raczej papierowy skrawek, nerwowo wydarty z notesu:
„Diuneczko, nie dąsaj się, nie jestem winien. Kocham cię, Diunko, nie złość się. Klaw”.
Iwga zamknęła zeszyt. Z trudem zapięła zardzewiałe zatrzaski. Szybko, nawet przesadnie gorączkowo wsunęła teczkę na miejsce, na samo dno przesyconej wonią papieru szafki. Szczęknęła klamką - i w tej samej chwili usłyszał chrobot klucza w zamku.
* * *
Klaudiusz zasnął w fotelu. Iwga weszła z gorącą herbatą na tacy - i zatrzymała się w progu.
Ręce Klaudiusza spoczywały na podłokietnikach. A na twarzy rysowało się tak wyraźne ołowiane zmęczenie, że Iwga przygryzła wargę. Postawiła tacę na stoliku, sama podeszła i usiadła na podłodze przy fotelu.
No i masz, a chciała mu powiedzieć... Zresztą, może to i lepiej. Powiedzieć można w każdej chwili, nawet teraz. To i lepiej, niech nie słyszy.
- Klaudiuszu... Klaw...
Gdzieś tam daleko - daleko, spały w swoim zagonie białe gęsi. Spały, przytulając się do siebie ciepłymi skrzydłami, i widziały we śnie, jak fajnie jest szczuć i szczypać Wielkiego Inkwizytora miasta Wiżny.
- Klaudiuszu...
Wzięła go za rękę. Ręka była ciężka, bezwładna, można ją było długo i bez żadnych konsekwencji trzymać w dłoni.
- Klaw... Proszę mi wybaczyć, proszę. Tak bym chciała... Ale nie wolno. Tak... nie może być. Wszystko, czego chcę - nigdy nie może się zdarzyć... Proszę mi wybaczyć, Klaudiuszu.
Wstała. Z rezygnacją popatrzyła na stygnącą herbatę; bezszelestnie wyszła do przedpokoju i wyjęła swoją własną, dawno temu spakowaną torbę.
„Nie chcę przysparzać panu kłopotów. Ale chyba staję się dla pana ciężarem... Jestem obca, przypadkowa, muszę być obojętną - ale akurat obojętną być nie mogę.”
Na zewnątrz padał deszcz. Tak samo jak tej nocy, kiedy Iwga siedziała tu pod drzwiami.
„Klaudiuszu... No i co mam zrobić?!”
Miasto milczało.
Rozdział 11
Głęboką nocą ich odkryta ciężarówka przedarła się przez kordon. Krótki strach z powodu przebicia, białe światło reflektorów i terkot serii pistoletowych zostały za nimi; samochód był jakby chroniony niewidzialną siłą, wóz pędził po gładkiej jak stolnica drodze, a w brezentowej budzie było tylko pięć okrągłych dziur. A przecież był już taki moment, kiedy wydawało się, że wszyscy są martwi, zastrzeleni, beznadziejnie martwi.
Kobiety siedziały na podłodze paki, przylgnąwszy do siebie ramionami i plecami. Kobiety bały się.
Kilka razy ciężarówka napotykała po drodze patrole; ale niewidzialna moc ciągle chroniła samochód i jego pasażerów, i dlatego ciężarówka mogła spokojnie kontynuować podróż, by w końcu skręcić w nierówną, dziurawą, rozjeżdżoną drogę; kobiety w pace musiały wczepić się w siebie i w swoje bagaże.
Potem jazda skończyła się. Brezentową budę drapnęły gałęzie, zgrzytnęła żelazna brama, potem zgrzytnęła po raz drugi, zamykając się. Kobiety popatrzyły po sobie - ale nie zobaczyły nic, dookoła panował mrok.
- Można wysiadać...
Na zewnątrz widać było tylko deszcz i mrok. I samotną latarnię w czyimś ręku.
- To końcowy przystanek, siostry... Wasza udręka podróży skończyła się, cieszymy się z tego wraz z wami.
Nowo przybyłe w milczeniu wysiadały z ciężarówki, po omacku znajdując metalowe szczeble drabinki, zeskakując w błoto; ta, która cieszyła się wraz z nimi, otworzyła drzwi do niskiej sutereny:
- Nabieranie sił i oczekiwanie. Cierpliwość, siostry moje. Niczego się nie bójcie, jesteście już u celu...
Puszczał czerwone oko rozgrzany żelazny piec, taki, jaki trzy z czterech przybyłych widziały tylko na obrazkach. Na stole w kącie stał duży bidon ze sterczącą z niego chochlą i stał stos blaszanych talerzy. Goła żarówka pod sufitem zmuszała do mrużenia przyzwyczajonych do mroku oczu. W tym maksymalnie prostym i szczerym oświetleniu kobiety z ciężarówki w końcu posiadły wygląd.
Możliwe, że w zwyczajnym życiu nigdy by się nie spotkały. Kobieta w średnim wieku, najwyraźniej wcale nie biedna, z trwałą ondulacją na miesiąc temu farbowanych włosach, w ubrudzonej gliną skórzanej kurtce, z pękatą walizeczką w drobnej dłoni ze szczupłymi palcami; uczennica w podniszczonym dresie, z czerwonymi od niewyspania oczami i zielonym plecakiem, ozdobionym kompletnie bez gustu nitami; kobieta z wąską twarzą w starej sukni, z szorstkimi, ciemnymi, niemal męskimi dłońmi - i jeszcze jedna, młoda, śmiertelnie zmęczona, ruda jak słonecznik.
Przez jakiś czas wszystkie cztery stały bezradnie na środku pokoiku, patrząc to na piec, to na zamknięte drzwi, to na wygniecioną kanapę pod przeciwległą ścianą. Potem ta z walizeczką podeszła do kanapy, wybrała dla siebie miejsce bliżej pieca i wolno usiadła, wyciągając przed siebie stopy w ubłoconych ręcznie wykonanych pantoflach.
Dziewczyna chlipnęła. Położyła swój plecak pod ścianą i od razu na nim usiadła - podciągnęła kolana do brody, z miejsca zaczęła przypominać posępnego chudego ptaka.Iwga miała ochotę położyć się. Ale na podłodze byłoby zimno i nieprzyjemnie, a na kanapie było za mało miejsca - dlatego usiadła na samym jej brzeżku tak, by zostało jeszcze miejsce dla staruchy, ale ta nie siadała, tylko podeszła do stołu, wolno napełniła metalową miskę parującą zupą, powąchała, z zadowoleniem skinęła głową, wyjęła ze swojego węzełka aluminiową łyżkę i zaczęła starannie i świadomie się posilać.
Iwga miała dreszcze.
Została znaleziona o zmroku, kiedy po raz drugi straciła nadzieję. Miasto było przepełnione Inkwizycją, Iwga czuła jej obecność każdą komórką, każdym centymetrem swojej cierpiętniczej skóry. Ludzie jechali i szli, z dziećmi na rękach, z walizkami i plecakami, ludzi zatrzymywali i tak przepełnione samochody, wpychali się do autobusów; centrum Wiżny, od wielu lat pozbawione widoku ciężarówek, okazało się nimi zapchane, niczym jakieś przyfabryczne przedmieście. Z otwartych ciężarówek modlitewnie wyciągały się do nieba owinięte gazetami nóżki krzeseł i stołów. I wszędzie, wszędzie była Inkwizycja.
Do dworca nie było szans dotrzeć. Do dworca autobusowego też. Iwga wkrótce zrozumiała, że jeśli ona wyczuwa inkwizytora, to za chwilkę i on wyczuje ją. Do pewnego czasu ratowały ją tłumy - kryła się wśród krzątających się, wystraszonych, przygnębionych ludzi; na ulicach, gdzie na tysiąc uciekinierów przypadał jeden inkwizytor, udawało jej się unikać pościgu. Nauczyła się z daleka wyczuwać zbliżające się patrole i rzucać się w przeciwnym kierunku, i jak na razie udawało jej się to, ale zbliżał się wieczór, a wraz z nim godzina policyjna. Wówczas patroli przybywało, a kryjówek - ubywało. Bramy nie dawały pewności, a drzwi do budynków jeżyły się szyfrowymi zamkami, nie zamierzały, jakby będąc w zmowie, wpuścić biednej włóczęgi na ciepły strych - zresztą, czego szukać na strychu - dobry inkwizytor-niuchacz wyczuwa na sto metrów również przez mury; żeby nie zostać schwytaną musisz biec, ruszać się, uciekać...
Więc uciekała.
Pewnie sądzona jej była tego wieczora wpadka. Nie wiadomo skąd wynurzył się inkwizytorski wóz, zahamował, ustawił się bokiem, przegradzając pustą ulicę i stojąca pod ścianą Iwga poczuła ciężki i władczy rozkaz - stać; momentalnie była sparaliżowana tym rozkazem, już poddała się i zrezygnowała z walki,
odczuła w ustach metaliczny posmak.
Może to był smak jej krwi. Może - smak jej strachu; ona sama uważała, że to białe lisie zęby kąsały zardzewiałą, niesamowicie ciężką kłódkę zamkniętej klatki.
Szarpnęła się. Przez pierwszych kilka metrów musiała pełznąć, podciągając się rękami, ponieważ skute przerażeniem nogi odmówiły posłuszeństwa - ale ból w podrapanych i poobdzieranych do mięsa dłoniach otrzeźwił ją i dodał sił. Rycząc z dzikiej chęci wolności, Iwga wyrwała się spod cudzej woli, zostawiając na zwartych szczękach rozkazu kłaki zakrwawionej rudej sierści.
A pół godziny później, kiedy mrok zgęstniał, kiedy Iwga była u kresu sił, wlazła w muszlę fontanny w jakimś pałacu - wtedy nienaturalną ciszę drobnego, jesiennego deszczu zakłóciło skrzypienie wózka - wózka z gorącymi sandwiczami, i dziewczynka w naciągniętym swetrze, wcale nie zmieniona dziewczynka zatrzymała się nieopodal, wyjęła z kieszeni żółtawo połyskujące drobniaki i zaczęła starannie przeliczać monetki na malutkiej dziecinnej dłoni...
* * *
Iwga drgnęła.
Starucha, posilająca się z blaszanej miski, najadła się w końcu. Starannie wytarła dno miękiszem chleba, dokładnie wylizała łyżkę i schowała ją do węzełka. Obrzuciła taksującym spojrzeniem kamratki. Iwga odwróciła się.
Bała się. Tam, przy fontannie, odczuwała przede wszystkim strach; bała się, że zostanie odrzucona. Jeszcze mocniej bała się, że ją przyjmą i prawdziwe przerażenie wywoływała myśl, że zaczną ją karać za zdradę.
Przyjęto ją. I nikt w żaden sposób nie czynił jej wyrzutów z powodu współpracy z Inkwizycją. Nie czyniono nawet aluzji do wiedzy o współpracy, Iwga odczuwała z tego powodu coś na kształt wdzięczności.
Ktoś chlipał. Iwga podniosła głowę. Dziewczyna w dresie, siedząc pod ścianą, głucho płakała i wycierała łzy pięścią.
- Czego? - ochrypłym głosem rzuciła starucha.
- Do mamy... chcę... - wyrzuciła z siebie dziewczyna i ukryła twarz w kolanach.
- Nic to - westchnęła dama w skórzanej kurtce. - Wytrzymaj jeszcze trochę, wkrótce już nie będziesz chciała...
Dziewczyna jeszcze raz chlipnęła i znieruchomiała, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami.
- Nie będziesz - potwierdziła starucha. - Ale czego będziesz chcieć, żeby to wiedzieć...
Bezszelestnie otworzyły się drzwi. Wszyscy odwrócili się jednocześnie. Dziewczyna zasłoniła usta dłonią.
Weszła kobieta w średnim wieku. Czarne proste włosy zwisały na jej ramiona. Miała na sobie długą do podłogi, szeroką suknię bez paska.
- Chodźcie, siostry... Ostatnie pytanie - może któraś z was nie chce iść?
Iwga poczuła, że kurczy jej się brzuch. Kobieta nie patrzyła na nią, ale Iwga miała wrażenie, że pytanie ma drugie dno, ukryty sens; kilka minut minęło w ciszy, a przez cały ten czas myśli Iwgi bezradnie ślizgały się po powierzchni jakichś niepotrzebnych wspomnień, usiłując znaleźć to najważniejsze, i nie znajdując... Oto stoi na skraju przepaści, oto koniec, już nie będzie czasu na wspomnienia, dobrze by było coś miłego sobie przypomnieć, teraz, na pożegnanie...
Herbata stygnąca w filiżance. Białe gęsi. Jakieś ognisko na śniegu. Pomarańczowy szal, nadłamana wiśniowa gałązka, żywica, niemal nieuchwytny zapach...
Koniec.
Kobieta pochyliła ciężką głowę:
- Idziemy, siostry... Zapomnijcie wasze żale. Wasza nienarodzona matka czeka.
* * *
Niech nikt nie wie, ile kosztuje ta obojętność.
Przechwytywał spojrzenia. Tyłem głowy, plecami; wszyscy zebrani tu wiedzieli, że sam Wielki Inkwizytor nie upilnował wiedźmy. Że zdradził niepisany kodeks, tuląc do piersi odwiecznego wroga, a potem z naiwnością wiejskiego głuptasa dał się wyprowadzić w pole. Wszyscy wiedzieli - ale milczeli, patrzyli w bok. Czekali czynów.
W milczeniu usiadł w swoim fotelu. Zmierzył ich ciężkim, niewiarygodnie ciężkim, nienawidzącym spojrzeniem.
War Tanas, kurator Ridny, jego wieczny rywal, ze śladami pełnego żółci uśmiechu w kącikach ust.
Nerwowy Mawin, kurator Odnicy, jego protegowany i towarzysz, nie wiedzący gdzie ukryć spojrzenie. W myślach podliczający straty, rozważający, czy nie przenieść się, póki czas, na stronę opozycji.
Tomasz z Alticy. Niemożliwie tęgi, siedzący jednocześnie na dwu fotelach, pulchne ciało, mieszczące giętki i ostry jak szpada umysł. Przygotowany do skoku, nie znający ani strachu, ani litości.
Blady kurator Kordy, pozbawiony kompletnie orientacji, niemal nie reagujący na najście wiedźm. Obok niego Juritz, kurator okręgu Rianka, który otrzymał swoje stanowisko półtora miesiąca temu z rąk Starża.
Posępny, skazany na dymisję.
Anton, kurator Egre. Z niemaskowanym wyrzutem w oczach: Starż, Starż, służyłem ci wiernie, duszą i ciałem, a tyś mnie tak zawiódł...
Kurator okręgu Bernst, „żelazna żmija”, na oko nieobecny, z obojętnymi, bez wyrazu oczami. Zupełnie go nie obchodzi amoralne oblicze Starża - on tylko chce wyłapać, zgnieść wszystkie wiedźmy, łapać, niszczyć, wypalać...
Wszyscy obecni. Oto i wszyscy obecni... W Pałacu Inkwizycji, w umierającej Wiżnie. Umierającej, ponieważ podnoszą się, zatapiając niziny, nieczystości z miejskiej kanalizacji. Ponieważ bez widocznego powodu płoną i walą się domy, eksplodują samochody, a ponad znakami Psa, wystawionymi na skrzyżowaniach, nieustraszone szydercze ręce malują „wiedźmie koło”. Mieszkańcy, ci co nie mogli albo nie zdążyli wyjechać wcześniej, przemykają na przedmieścia, a na ich drodze pęka asfalt, bezwstydnie ukazując węzły przewodów i łączy, trzewia kanalizacji, kanały metra; oddziały gwardii, wprowadzone do Wiżny tydzień temu, rozbijają obozy pośrodku kwitnących niegdyś placów, nie decydując się zbliżyć do budowli, nie chcąc być pogrzebanymi pod gruzami.
Ci ludzie, przybywszy z okręgów, długo i z trudnością docierający tu przez zrujnowany kraj, mogą opowiedzieć rzeczy jeszcze gorsze. Jak na plażę Odnicy wyszło z morza oślizłe widmowe stworzenie. Jak w winnicach Egre dojrzały na łozach ludzkie oczy, jak na polach Rianki wyszły z ziemi pogrzebane niegdyś kości, jak krowy w Alticy ocieliły się ludzkimi martwymi niemowlętami... I wiele jeszcze rzeczy, nie nadaremnie po drogach szwenda się obecnie tylu szaleńców, nie nadaremnie tak niewiarygodnie rozpleniły się niawki i nikt się z tego nie cieszy, poza spokojnymi i rzeczowymi, jakby nic się nie działo, chłopcami-cugajstrami.
Klaudiusz uśmiechnął się szyderczo:
- Na początku naszego spotkania powiadomię, żeby potem nie zapomnieć: mój zastępca przeprowadził rozmowy z szefami służby „Cugajster”. W drodze wyjątku ich ludzie rozszerzą swoje działania również na wiedźmy. Tam i wtedy, kiedy wyda się im to możliwe... Na pewno nie należy przeceniać ich pomocy. Ale w naszej, panowie, sytuacji, nie możemy wzgardzić najmniejszym wsparciem. Gotów jestem was wysłuchać. Wszystkich bez wyjątku... tylko postarajcie się ograniczyć gadatliwość.
Przy drzwiach, przy samych drzwiach, opuściwszy głowę na dłonie, siedziała załamana Fedora. Ona ma w nosie wszystkich i wszystko, męczy ją tylko jedno pytanie: jak on mógł, Klaudiusz Starż, Wielki Inkwizytor Wiżny... Jak mógł mężczyzna jej marzeń spać z tą młodą wiedźmą?!
Słuchając strumienia oskarżeń pod swoim adresem, Klaudiusz martwił się niemożnością powiedzenia Fedorze, że nie spał z żadną wiedźmą. Że w ogóle od dawna z nikim nie spał - takie powstrzymywanie się jest niewątpliwie szkodliwe dla zdrowia, natomiast bardzo jest pożyteczne, jak powiadają, dla duszy... Ponieważ on, Klaudiusz, już od dawna nikogo nie kochał. Można powiedzieć, że przez całe życie trwało to długotrwałe, beznadziejne powstrzymywanie...
Fedora nie słyszała jego myśli. Po prostu ponuro gapiła się w stół i w końcu Klaudiusz uspokoił się i machnął na nią ręką. W końcu, czy to ma znaczenie, co ona o nim myśli? Niech sobie myśli, że skusiła go młodość - tak będzie jej łatwiej z tym się pogodzić. To łatwiej zrozumie.
Otwarcie szykowali się do usunięcia Klaudiusza. Już niemal podzielili role; przestraszeni wojną z wiedźmami, grożącą wynikiem wcale nie korzystnym dla ludzkości, mimo wszystko nie zapominali o podziale stołków. Na stanowisko Wielkiego Inkwizytora pretendował teraz otyły Tomasz z Alticy - lepiej od innych wiedział, co należy czynić, przechwyciwszy jeszcze ciepłe od uścisku cudzych rąk wodze.
Nieco odwróciwszy głowę, Klaudiusz patrzył przez okno. Na pełzające nad miastem dymy; jeśli schwytają ją niezainicjowaną, to jest nadzieja, że się ją potem odnajdzie w więzieniu. Jeśli natomiast przejdzie obrzęd...
Klaudiuszem wstrząsnął dreszcz, z wielkim trudem utrzymał na obliczu maskę obojętności. Wszystkie aktywne wiedźmy są dziś unieszkodliwiane na miejscu. Bez sądu i dochodzenia. Ciała pali się. On, Klaudiusz, siedzi i wsłuchuje się w ten grad zawoalowanych zniewag, a rudą Iwgę gdzieś tam może już prowadzą, może na egzekucję...
Jak zwykle - powiedział czarny wizerunek na grobie Diunki, obraz kobiety, która mogła być dowolną osobą - zarówno Diunką, jak i Iwgą, i nawet jego dawno temu zmarłą matką. Jak zwykle - nigdy nie zauważasz tego, kto jest obok. Spokojnie gapisz się, póki cel twojego życia żałośnie wiruje dookoła ciebie, usiłując wpaść ci w oko. Masz mnóstwo zajęć. A to egzaminy w liceum, a to nowe nadejście matki... A potem się opamiętujesz, krzyczysz, wołasz... Na próżno. Zauważasz to dopiero wtedy, gdy go już nie ma...
Wysiłkiem woli opanował się, opuścił na stół zaciśniętą pięść. Orator - Tomasz z Alticy - był chyba nieprzyjemnie zdziwiony jego brakiem opanowania. Głupiec, myślał, że reakcja Wielkiego Inkwizytora dotyczy jego kolejnych oskarżeń. Klaudiusz uśmiechnął się, w milczeniu prosząc o wybaczenie; drogi Tomaszu, gdybyż wszystko było takie proste. Gdybyś wiedział, Tomaszu...
Głupiec. Znalazł skarb, długo nosił ze sobą, przechowywał wśród monet i szklanych paciorków - w końcu stracił, zgubił przez dziurę w kieszeni, a teraz mógł co najwyżej usiłować ugryźć się w łokieć.
Ciekawe, kto z zebranych wie o jego ostatnim zarządzeniu. Wszystkie grupy operacyjne, wszyscy zwiadow-
cy i wszystkie patrole mają przykazane dostarczać każdą rudą wiedźmę bezpośrednio do Wielkiego Inkwizytora. Uzasadnienie - wiedźma matka będzie właśnie ruda...
Jakże się cieszył z tego swojego pomysłu. Mucha nie siada; ale teraz ten pomysł wydaje mu się infantylny i bezsensowny. W warunkach okrutnej wojny - kto będzie ciągnął aktywną wiedźmę do Pałacu Inkwizycji? Lepiej od razu zabić - a jeśli to królowa matka - tym lepiej, po co ją odprowadzać, od razu zabić, niech tylko się trafi...
Dziś rano przywieziono jedną. Farbowaną, z różowo-purpurowymi włosami. Z płytką „studnią”, ale wybitnie złą, w dybach; idąc na egzekucję, wywrzaskiwała proroctwa o powszechnej śmierci, końcu świata i panowaniu matki...
Klaudiusz dopiero teraz uświadomił sobie, że w pomieszczeniu panuje cisza, i to od kilku minut; i wszyscy patrzą na niego. Uroczyście. Ze zmieszaniem. Ze współczuciem. Pytająco. Z wyrzutem. Tylko jeden Wykol z Bernstu - obojętnie...
Czego się od niego oczekuje? A, rezygnacji. Teraz, według ich scenariusza, powinien wstać i głuchym głosem wygłosić formułę o dymisji. Oświadczyć, że jest niezdolny do dalszego wykonywania obowiązków Wielkiego Inkwizytora z powodu... A, wszystko jedno, z jakiego powodu. Powodem może być ogólny burdel i ucieczka rudej wiedźmy.
Wstał.
Fedora dopiero teraz popatrzyła mu w oczy. Z goryczą i wyrzutem. „Jak mogłeś?” Nie, bardziej patetycznie, z namiętnym: „Jakże tak mogłeś?!”
- Proszę państwa... Uważnie wysłuchałem waszych sprawozdań.
Proszę, mamy szepcik w gronie zebranych. Pewnie, nazwać żądania dymisji „sprawozdaniami” można tylko po pijaku albo z wie-e-e-lkim podtekstem.
- Szczerze mówiąc, tak właśnie powinny się mieć sprawy w związku z przyjściem matki... Nie tak dawno miałem na ten temat z jego wysokością księciem...
Proszę, szepcik i spojrzenia za plecami. Do czego pije Starż, wszyscy wiedzą, że książę nie znosi nawet jego zapachu...
- Jego wysokość całkowicie zaaprobował mój plan działania. Co zostało stwierdzone na tym wspaniałym papierze.
Gestem prestidigitatora wyjął kartkę papieru. Kserokopię; oryginał dawno zamknięty został w sejfie. Nie wiadomo, czy któryś z temperamentnych kuratorów nie zechce odegrać sceny ze starego melodramatu, z darciem cennych dokumentów...
- Przeczytam to, jeśli nie macie państwo nic przeciwko temu. „My, książę Wiżny Stefaniusz Siódmy, w pełni aprobujemy generalny plan przedstawiony Nam przez pana Wielkiego Inkwizytora Wiżny Klaudiusza z rodu Starżów. Dlatego zatwierdzamy własnoręcznym podpisem umowę o moratorium na kadrowe przesunięcia na najwyższych stanowiskach Inkwizycji, konkretnie - na dymisję ze swojego stanowiska Wielkiego Inkwizytora Wiżny. Termin moratorium będzie określony poprzez sukcesy w toku dławienia agresji wiedźm.” Własnoręczne podpisy, Stefaniusz Siódmy. Klaudiusz Starż. Państwowa pieczęć.
Odczekał chwilę. Nie patrzył na nich, dał im czas na otrząśnięcie się. Nie zaczął wykorzystywać prawa silniejszego i przyglądać się ich wstrząśniętym twarzom. Ich zmieszaniu, bezsilnemu oburzeniu, ich słabości i strachowi.
Władze w każdej epoce usiłowały podporządkować sobie Inkwizycję. I wszyscy Wielcy Inkwizytorzy sprzeciwiali się tym zakusom. A Klaudiusz Starż wziął i wykorzystał to do swoich celów.
No, teraz to już na pewno nie uda mu się wymigać. Albo zwycięży, albo pójdzie pod trybunał. Albo pokona matkę, albo...
Podniósł wzrok.
Tomasz z Alticy był fioletowy. To był tak niezdrowy kolor, że Klaudiusz zaniepokoił się, czy nie trafi go apopleksja. Ludzie takiej budowy są bardzo narażeni...
- Ale z ciebie numer - głośno i beznamiętnie oświadczył Wykoł, kurator Bernstu, „żelazna żmija”. - Koniec, proszę państwa, oberwaliśmy po łbach, zlewać wodę, suszyć wiosła... I bierzcie się do roboty. Matkę łapcie, mać jej...
Tomasz milczał. W milczeniu ruszał ustami.
- To ci tak łatwo nie przejdzie, Starż - powiedział cicho War Tanas, kurator Ridny. - Zdradziłeś Inkwizycję w interesie własnej dupy...
Klaudiusz podniósł głowę.
Nic dlatego, że słowa te aż tak mocno go dotknęły - po prostu trafiła się okazja, by gdzieś wylać swoją irytację, niepokój i smutek. Przy tym nie na głowę sekretarza, bez sensu i ze złością, tylko - ładnie i w pewnym sensie nawet z pożytkiem, z wyrachowaniem.
- Moja dupa przekazuje pozdrowienie twojemu, pokrytemu odciskami zadkowi. Ja, żebyś wiedział, mam głęboko w nosie Inkwizycję. Niech sczeźnie Inkwizycja - ale wraz z matką. Zdradziłem Inkwizycję? Wspaniale. Potem przyjdziecie splunąć na mój grób. A teraz chcę zabić matkę i wasze gierki podstołkowe
mi w tym nie przeszkodzą, choćbyście tu nago tańczyli. Mam w nosie wasze ambicje, macie pracować, co oznacza: sprzątać gówno i to spiesznie, bo inaczej sami w nim utoniecie. Wszyscy na stanowiska. Kto nie wykona najdrobniejszego polecenia - będzie zdymisjonowany w ciągu dwudziestu czterech godzin i oddany pod wiżneński trybunał. Rzekłem.
Milczeli. I patrzyli; Fedora patrzyła również. Na dnie jej oczu zobaczył zachwyt; za co, ciekawe, kobiety tak kochają mężczyzn, którzy dokonują nieładnych czynów. Tak kochają, że nawet są gotowe wybaczyć przelotny grzech z młodziutką konkurentką.
Klaudiusz poczuł obrzydzenie. Odwrócił się.
* * *
To była zwyczajna sala sportowa. Chyba szkolna. Pusta. Kraty w oknach, które tak wystraszyły Iwgę w pierwszej chwili, miały na celu ochronę szyb przed piłkami. Grube drążki pod ścianami - to tylko drabinki gimnastyczne... Nad liniami, wyznaczającymi boisko do koszykówki i siatkówki, wymalowano skomplikowany wzór z czarnych cienkich linii. Może nawet ciemno-rdzawych, z błonką, z blaskiem, jakby boisko do przyszłej gry wymalowano krwią.
- Wchodźcie, siostry... Czyńcie tak, jak wam każe wasza istota. Poddajcie się swemu jestestwu, przyjdzie czas umierać - umrzyjcie. Przyjdzie czas ożywać - ożywajcie... Idźcie po nitce, stopień po stopniu, nie schodźcie z drogi, to wasza droga, przejdźcie ją do końca...
Iwga nie mogła przyjrzeć się milczącym wiedźmom, stojącym w oddalonym końcu sali. Usiłowała - i nie mogła. Trzęsła się, ale to nie były dreszcze - dygotała jak w okrutnej gorączce; dziewczyna w dresie płakała, łykając łzy, ryczała coraz głośniej i głośniej.Muszę przypomnieć sobie, myślała Iwga w panice. Pomyśleć, przypomnieć sobie całe swoje życie, uświadomić sobie... Ja - to ja po raz ostatni. Potem mnie już nie będzie. Mnie... Klaudiuszu! Klaudiuszu, proszą, pamiętaj mnie. Pamiętaj, jak tę dziewczyną ze swojej młodości. Jak ja jej zazdroszczę, jak ja...
- Leży wasza droga. Niech się równiej ułoży.
Na podłogę po kolei upadły cztery długie liny. Cztery bezwolne żmije, upadły na podłogę i zamarły w czterech niepodobnych do siebie rysunkach. Przed dziewczyną - niemal prosta linia z kilkoma pętlami na początku, przed staruchą - złożony labirynt węzłów, przed zaondulowaną damą - pierścienie, niemal idealna spirala, a przed Iwgą...
Przed Iwgą - splątany kłąb. Tak mocno i zawile splątany, że nawet wiedźma z rozpuszczonymi włosami - Iwga przechwyciła jej spojrzenie skrajem oka - drgnęła. I wymieniła spojrzenie z kamratkami, w milczeniu czekającymi na drugim końcu sali...
- Idźcie po nici. Słuchajcie swojego jestestwa. Nie schodźcie z drogi... Idźcie.
Nie przejdę, pomyślała Iwga niemal radośnie. Nie mam szans, to jest pułapka, one to przygotowały wcześniej...
Spokojnie zrobiła krok przed siebie. Postawiła but na końcu liny - i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że przejdzie.
Przejdzie.
Zapłonął ogień.
I sala sportowa przestała istnieć.
* * *
Dziewczyna szła po podkładach. Po wąskich torach, a dwie rtęciowo połyskujące nici wskazywały jej drogę.
Szła, potykając się, nieruchomiejąc, a torowisko plątało się, rozgałęziało się i zaciągało węzły. Dźwignie zwrotnic z mętnymi ślepiami latarń zadowolone kiwały się za jej plecami, szczękały, jakby zatrzaskiwały się drzwi. Odbijały przebyty etap.Szła, uparcie patrząc przed siebie tam, gdzie szyny ginęły we mgle. Wiatr wiał i stał niczym ściana, i napierał na jej twarz, jak prasa. I mgła, i wiatr...
Chyba odpadła od pociągu. Chyba powinna dogonić. Chyba...
Wiedziała, że dojdzie.
Starucha szła po włosku. Siwy, nie mający końca włos i nienazwana ciemność pod spodem. Starucha kiwała się, chwytała rękami umykającą świadomość i szła, i widziała siebie młodą i silną, jak tego dnia, kiedy na stogu dorwał ją białozęby włóczęga, któremu w trakcie gwałtu wsadziła w wątrobę zardzewiały odłamek kosy. Teraz szła po siwym włosie i wiedziała, że dojdzie do samego jego końca.
* * *
Kobieta szła po lodzie. Po kruchym wiosennym lodzie, a na dole, pod przejrzystą skorupką, patrzyły na nią nienarodzone dzieci. Dwaj chłopcy i dziewczynka; kobieta wiedziała, że w żadnym wypadku nie nastąpi na ich twarze, raczej postawi stopę w przerębli... A przeręble były coraz bliżej, kobieta błądziła na lodzie, wracała po swoich śladach i coraz częściej napotykała łańcuszki innych śladów, pozostawione przez malutkie bose stopy...
Kobieta zaciskała zęby i szła dalej. Bo musiała dojść. Nie miała innego wyjścia.
* * *
Iwga szła po pierścieniowatym ciele żółtej pasiastej żmii. Mięśnie żmii prężyły się pod jej stopami; Iwga płakała bezdźwięcznie, decydując się na każdy kolejny krok tylko dlatego, że na końcu drogi czekała na nią płaska głowa z drżącym rozdwojonym językiem. Niemigające oczy patrzyły okrutnie i jednocześnie ze zrozumieniem. Tak samo patrzył na nią czasem Klaudiusz.
„Dlaczegoś ani razu nie napisała do matki?”
„A po co jej moje listy? Zostałam zapomniana, odstawiona, jestem odciętą pajdą...”
„Dlaczegoś ani razu nie napisała do matki?”
„Jak tylko się wyrwę, napiszę, napiszę, pojadę, ja...”
„Dlaczegoś ani razu nie napisała do matki?”
Iwga pochylała się, przełażąc pod jędrnymi splotami żmijowego ciała. Zamknąwszy oczy, przedzierała się przez najwęższe pierścienie, a pomocą jej była błyszcząca, śliska, idealnie gładka łuska.
„Przejdę, ja... Żebym tylko zachowała pamięć. Przecież na razie wszystko pamiętam. Kim jestem, gdzie żyłam, kogo lubiłam... Dobrze by było zachować pamięć...”
„Dlaczegoś ani razu nie napisała do matki?”
Iwga jęczała z poniżenia. Z każdym krokiem czuła się coraz bardziej obrzydliwym, coraz bardziej godnym pogardy stworzeniem. Grudką błota...
„Klaudiuszu, już pana nigdy więcej nie zobaczę”.
„Dlaczegoś ani razu...”
„...nigdy nie zobaczę. Nigdy. Proszę, proszę mnie nie zapominać, zapamiętać...”
„Dlaczegoś...”
W końcu załamały się pod nią kolana. Upadła wczepiona w żmijowe ciało, w omdlałym oczekiwaniu. Dziwnym oczekiwaniu na nie wiadomo co.Wtedy płaska głowa żmii uroczyście poruszyła się:
„Teraz cię ukąszę”.
„Nie trzeba, proszę...”
„Teraz cię ukąszę. Przyjdzie czas umierać - umrzyj bez lęku...”
Iwga zaczęła krzyczeć. To znaczy - wydawało jej się, że krzyczy, w rzeczywistości bowiem nie wydała ani dźwięku. Głowa żmii zbliżyła się i w rozwartej paszczy pokazały się dwa wspaniale wygięte zęby.
„Dlaczegoś ani razu nie napisała do matki?”
„Nie trze...”
„Trzeba, uwierz mi”.
Szczęki zamknęły się.
Właśnie w tym momencie na dziewczynę biegnącą po pokładach wypadł z mgły czarny bezgłośny parowóz.
Właśnie w tej sekundzie siwy włos pod stopami staruchy zerwał się.
Właśnie w tej chwili pękł pod stopami zmęczonej kobiety lód i niczym lodowy pysk otworzyła się zębata przerębel.
Właśnie wtedy Iwga poczuła wnikające w jej ciało mordercze igły, ale nie odważyła się krzyknąć, a po prostu w milczeniu umarła.
Jej śmierć była czarną równina z ciemnoczerwonymi górami na horyzoncie. A nad szczytami płonęło niebo - też czerwone, jak rozżarzony węgiel.
A potem był mrok.
A potem przez długą szczęśliwą chwilę była wróblem nad odwilżą, szarym ptakiem, na którego skrzydło dwukrotnie spadła ciężka ciepła kropla wiosennej odstałej wody.
„Przyjdzie czas ożywać - ożywajcie”.
I Iwga ożyła.
„Przecież wszystko pamiętam?”
Podeszwy jej butów ciągle usiłowały ześliznąć się z jędrnego ciała żmii.
„Przecież ja - to nadal ja? Wszystko pamiętam?!”
I wtedy zobaczyła koniec drogi...
- Sfora nie jest wieczna. Weźcie teraz świece, siostry moje, zakończymy obrzęd, jak każe nam nasza nienarodzona matka.
... I ruszyła doń z całych sił.
I tak samo ruszyła ku finiszowi starucha i dziewczyna, i kobieta w skórzanej kurtce; dziewczyna zakończyła obrzęd jako pierwsza, za nią dotarła kobieta i po minucie - starucha, a Iwga śpieszyła się, śpieszyła, jeszcze kilka kroków...
„Zostałam sobą. A przecież rytuał niemal już zakończony. Niepotrzebnie się bałam, zostałam sobą, ja...”
Ból. Uderzenie powalające niemal z nóg. Powolny skurcz, przebiegający po ciele gada.
- Wszyscy stać! Inkwizycja!
- Siostro, ruszaj!.. Ruszaj, dokończ...
- Stać!
Czerwone góry runęły.
Iwga runęła przed siebie - i straciła przytomność.
* * *
Przed świtem wezwał do siebie roboczych inkwizytorów.
W ciągu nocy przesłuchane zostały trzydzieści dwie wiedźmy, z nich dziewięć - bardzo skrupulatnie; pięcioro współbojowników Klaudiusza, od zmierzchu do świtu pracujących w piwnicach, odwracało teraz zaczerwienione oczy. Wiadomości nadal było mało; nikt z przesłuchiwanych nie dał nawet cienia wskazówki co do możliwego przebywania matki. Klaudiusz chodził z kąta w kąt, szczegółowe mapy wsi, miasteczek, okrętów i województw szeleściły pod jego stopami jak jesienne liście.
- Jeszcze kilka dni i przegramy.
Inkwizytorzy milczeli.
Ich rodziny dawno temu wyjechały z Wiżny, w pierwszych szeregach, w przedziałach pierwszej klasy, daleko, możliwie daleko, w góry, w pustkowie; ich żony męczyły się teraz w hotelowym komforcie, niepokoiły się o mężów i słuchały wiadomości radiowych z Wiżny. A dziś o świcie radio zamilkło - z głośników dochodziło miarowe obojętne syczenie.
Okna zamknięte. Łączność z prowincjami istniała tylko przy pomocy radiostacji, ale w eterze było coraz gęściej, coraz silniej panoszyły się zakłócenia.
Chodniki i jezdnie pięknej Wiżny pokryły śmieci i odchody. Zawartość kanalizacji wywaliła żeliwne pokrywy i zmieniła ulice w coś, co przypominało rzeki fetoru.
Jednocześnie opadły wszystkie liście z dumnych wiżneńskich drzew.
Książę opuścił miasto przedwczoraj. Śmigłowiec, od dwóch tygodni parkujący na dachu jego rezydencji, w końcu poderwał się i odleciał.
Chaos i panika na całym świecie. Pusty świat. Świat uwolnionych z pęt wiedźm.
Ukryta kamera, ustawiona w ruinach opery na mgnienie oka schwytała szarą kobiecą postać.
Jakby widmo Heleny Torki.
„Był pan dobry, Klaudiuszu...”
Zgrzytnął zębami:
- Jeszcze kilka dni zwłoki...
Wiedział, że mówi na próżno.
Nie tak znowu dawno... czy może niesamowicie dawno, inaczej - półtora miesiąca temu... torturował schwytane w Odnicy wiedźmy. Torturował je i dowiedział się dzięki temu o zaplanowanym losie ludzi na stadionie; po łokcie ubrudził sobie ręce, wiedząc, że nigdy ich nie domyje. Usmarował się krwią i brudem, ale przecież uratował ludzi?!
Gdyby znał sposób. Gdyby wiedział jak, pogrążyłby się cały, zanurkowałby w ekskrementach, gdyby to tylko mogło powstrzymać...
Jeszcze wczoraj, pod spojrzeniami kuratorów, był pewien siebie i silny jak nigdy.
Już dziś ze strachem rozumie, że mylił się. Przecenił swoje siły; matka nie życzy sobie pojedynku. Matka bawi się z nim jak kot z myszą.
„... Tylko ja nie zwątpię ani na chwilę, że panie moje nie są zdolne bać się własnych bezeceństw...
A dlatego tylko ja jeden nie mogę mieć nadziei - takiego rodzaju nadzieja pozbawi mnie sił, a przecież muszę przygotować dla pań moich dar... Albowiem matka, macierz-wiedźma, przyczaiła się tak blisko, że nie mogę spać, wyczuwając jej woń... I nie dalej jak dziś schwytam ją za szyję żelaznymi kleszczami, które już wykuła wola moja...”
Nie, Klaudiusz nie wyczuwa. Jego wola śpi. Pięciu towarzyszy broni, po nocy w piwnicach, kryje zaczerwienione oczy.
* * *
Nad jej głową, nisko-niziuteńko, wisiało niedobre czerwone słońce. Palące, rozżarzone jak stalowa spirala; Iwga powstrzymała jęk. Spróbowała poruszyć się - ręce miała nieruchome. Nogi nie należały do niej; strach dodał jej sił, udało jej się z trudem rozkleić powieki.
Żółtej żmii nie było. Była ciemność, a nad głową, nisko-niziuteńko, paląca czerwona plama.
Drgnęła. Przypomniała sobie wszystko, gorączkowo usiłowała skoncentrować się, zadając sobie jedno jedyne, najważniejsze w świecie pytanie: czy ja - to ja? Czy nikt inny mną nie zawładnął, nie zasiedlił mojej świadomości, mojej pamięci? Czy ja - to nadal ja?
Leżała na boku, w dziwnej, zwiniętej pozycji; podłoga podrygiwała, równo pracował silnik - była w wozie. Czerwone i palące nad głową światło to inkwizytorski znak, narysowany na żelaznym dachu furgonetki. Półmrok i pustka; szare światło, przebijające się przez szczeliny. Ręce i nogi mocno zaciśnięte w dybach,
bo to przecież sadyby, tak właśnie powinny wyglądać, kompletnie się nie zmieniły przez tysiąc lat, nie ma na świecie niczego bardziej niezmiennego od inkwizytorskich dyb...
Nic to. Jedyne, co ma teraz znaczenie: ja - to ja, czy nie?
Mama... Trawa. Biała wstążka na oparciu krzesła... Gęsi, płatki dzwoneczków, sportowa torba, przesiąknięta wonią dezodorantu, zapach papierosów...
Iwgę ogarnęła panika. Nagle wydało jej się, że czegoś nie pamięta. Nie może uświadomić sobie siebie, nie może odtworzyć w pamięci maminej twarzy...
„Żebyś mi zaraz wróciła! Jedna noga tam, druga - tu, i żebyś do lekcji usiadła, bo znam te wasze pogaduszki...”
Zmarszczki w kącikach ust. Pasmo włosów na czole, pasiasty ręcznik w ręce. Drzazga na wydeptanym progu...
„Dlaczego ani razu nie napisałaś do matki?”
Iwga chlipnęła.
Ależ z ciebie durna baba, powiedziało nie wiadomo skąd przybyłe opanowanie. Jeśli dręczysz się tym pytaniem, to przecież właśnie jesteś sobą. To ty i nikt inny, ty, taka, jaką byłaś wczoraj i przedwczoraj, i od urodzenia... To tylko i wyłącznie ty.
Iwga odetchnęła. I nieoczekiwanie dla samej siebie - roześmiała się. W ciemnych trzewiach trzęsącej się ciężarówki, w ciężkich dybach, z palącym znakiem nad głową - Iwga śmiała się i zlizywała łzy szczęścia. Pewnie dla niej obrzęd urwał się przed zakończeniem. Została taką, jaką była; może dlatego nie zabili jej na miejscu, a wpakowali w te głupie dyby i dokądś wiozą...
Śmiech nagle się skończył. Opuściła powieki, usiłując ochronić oczy przed gorącym zjadliwym znakiem. Nie ma nawet sił myśleć, niech się dzieje, co ma się dziać. Ona, Iwga, już nic zmienić nie może. Przymknęła powieki - i przed jej oczami pojawiło się żmijowe ciało. Krok, krok, jeszcze jeden krok... Drgnęła. Napięła się, chciała usiąść, chciała przetrzeć twarz, ale dłonie sterczące z dybów były kompletnie obce. Niewładne, niedostępne, martwe jak dwie nabite piaskiem rękawiczki.
Bezsilnie odrzuciła głowę. Ułożyła się na plecach na wibrującej podłodze, skrzywiła się, kiedy na szczególnie mocnym wyboju jej głowa podskoczyła na twardej podłodze jak drewniana kula. Dobrze by było się zdrzemnąć... Nie myśleć o niczym... Odpoczywać...
I sen ulitował się nad nią.
A ciało, zakute w dyby, zaczęło się dziwnie zachowywać.
Rozdęło się, spuchło niczym obłok, nie znając miary, rozdymało się coraz mocniej i mocniej, wypełniało sobą całe wnętrze wozu, wyciekało przez szczeliny na zewnątrz, wzbijało się w niebo, rozpływało po drodze. Iwga cicho pojękiwała i chciała, żeby sen się zmienił. Żeby był inny, nie taki straszny, żeby mama i tata, i lato...
A potem strach minął.
Iwgi ciało rozpłynęło się po świecie. Nic, wchłaniało świat. Iwga czuła, jak gasną blade ogniki na horyzoncie - jakby jedną po drugiej wyszarpywano białogłowe szpilki. Jak niebo drży, jak stygnie ziemia, jak łaskocze - co to? - ruczaj... I swędzi miasto. Pełne... czegoś... kogoś, nie może wyczuć dokładnie, tylko marszczy się z powodu tego swędzenia...
Jej palce ożyły. Każdy paznokieć, każdy włosek był żywy i patrzył na świat własnymi oczami... Dziesiątki jaskrawych obrazków, drogi i pożary, i nadzieja, i wezwanie, i nadzieja...
Żółte cielsko ogromnej żmii. Krok... jeszcze jeden.
Iwga poczuła tęsknotę i czułość. Niemal jak wtedy, kiedy matka patrzyła na nią od progu... Żmijowe ciało nakładało się na wspomnienia o matce, oplatało ją pierścieniami, ale to nie jest straszne, to...
Ciężarówka zwolniła. Zatrzymała się i po chwili Iwga krzyknęła.
Tęsknota i czułość. Zbyt mocno pochłaniające. Zbyt głęboko i boleśnie, teraz zna już prawdę o świecie, a to jest wspaniałe i kompletnie nieznośne, jakby ślepiec, odzyskawszy na starość wzrok, po raz pierwszy zobaczył niebo...
- Czego się drzesz?..
Widzenie urwało się i przez kilka sekund Iwga leżała z zamkniętymi oczami, usiłując je zapomnieć. Zbyt było piękne, nie wolno nosić tego w sobie, zbyt wiele dla rudego dziewuszyska...
Widzenie ulitowało się i zniknęło. Pozostawiło po sobie rozmazany cień.
* * *
- Patronie, prosił pan, żeby zgłaszać... Wiedźma na pańskie zamówienie. Przywieźli z jakiejś wsi... Ruda. Prosił pan, żeby zgłaszać...
Klaudiusz z trudem uniósł ciężką głowę.
- Do celi przesłuchań, do Glura. Teraz jego dyżur... Chociaż nie, poczekaj. Najpierw popatrzę.
Dwie noce pod rząd, bezsenne... Czy może więcej? A kiedy ostatni raz spał choćby pięć godzin, kiedy to było, w jakim życiu?..
Wydostał się zza biurka. Wyciągnął z szuflady flamaster, podszedł do obitych dermą drzwi, skoncentrował się, z wysiłkiem narysował znak zwierciadła. Nie wyszedł najlepiej, ale przez dwadzieścia minut będzie działał. Zaczerpnął powietrza, w myślach utworzył między sobą i zwierciadłem znak soczewki... Tak, dobrze. Wdech. Wydech. Na początku to trochę boli, wola miota się tam i z powrotem, odbija siebie, przepuszcza przez soczewkę, to uczucie równie przyjemne jak palce w maszynce do mięsa. Ale kończy się, już lepiej. O, pojawiły się nowe siły. To jego własne, wielokrotnie wzmocnione przez soczewkę możliwości, teraz jest silny i świeży, teraz dawajcie mi tu wiedźmę-matką...
Uśmiechnął się krzywo.
Zmiótł znak soczewki. Rozmazał znak zwierciadła tak, że zaczął przypominać krzywy i niezbyt przyzwoity rysunek, ścienne malowidło niedorozwiniętego wyrostka. Trzeba poprosić sekretarza, żeby zmył...
Dawno już stracił nadzieję, że zobaczy Iwgę. Ale jednak - wstał i idzie po schodach, ponieważ winda już dawno nie działa... Żadna winda w ogromnym budynku... Nie ma światła, a pochodnie z rytualnych dekoracji zmieniły się w powszednią konieczność, teraz w jego gabinecie w nocy też kopci pochodnia...
Nieważka jedwabna peleryna. Najpierw Klaudiusz ją odrzucił, po co te ceregiele? Potem, zastanowiwszy się, narzucił. Jeśli Wielki Inkwizytor pozwoli sobie na lekceważenie tradycji, to czego ma oczekiwać od prostych strażników?
Maszerując umyślnie pewnie i twardo, minął posterunek przy bloku więziennym. Pytająco zerknął na dyżurnego - ten wstał, blady, prawie nieznajomy Klaudiuszowi inkwizytor.
- Do sto siódmej, mam towarzyszyć?
Klaudiusz skinął głową. Sto siódmy to cela - głęboki loch, poważny, nie dla drobiazgu.
I już na żelaznych spiralnych schodach, prowadzących do lochu, poczuł tę wiedźmę.
Fatalną wiedźmę. Och, niedobrą, nie po prostu mocną, ale mocną jak diabli. Ni to sztandar, ni to tarcza, gdzie oni ją znaleźli, skąd się biorą takie zarazy, mutanci, monstra, typy mieszane, potworne studnie, nieludzka złość?..
Mało znany inkwizytor pokiwał głową z żalem:
- Dostała się im, wie pan, w Podralcach, nieprzytomna... I zamiast od razu załatwić... Przepraszam, patronie, przecież pan kazał - wszystkie rude - dostarczać... Będzie pan ją oglądał?
Klaudiusz skinął głową.
Zgrzytnął klucz. Sto siódma cela, tryb utrzymania „surowy-przumus.” Cztery lustra, stacjonarne dyby, w sufit wmurowany znak „prasa...”
Odsunął mało znanego dyżurnego ramieniem. Pochylił się ku zakratowanemu oczku w pancernych drzwiach.
Wiedźma dawno już wiedziała o jego obecności. I patrzyła, nie odrywając spojrzenia, odwróciwszy głowę tak mocno, jak pozwalało całe to okrutne oporządzenie.
Klaudiusz poczuł, jak jego serce staje. Nie bije, nie tłucze, nie skacze, nie zamiera - po prostu stoi. Sekunda, dwie, nie ma uderzenia...
Wiedźma mrugnęła. Spuściła powieki, znowu popatrzyła - oczy miała wilgotne. Oto jednocześnie wytaczają się dwie przejrzyste kulki, spływają po policzku, biegną w dół, dwa strumyki, cieniuteńkie i szybkie, docierają do uśmiechających się warg, kropelkami spadają z brody...
- No i dlaczego płaczesz?
- Ja myślałam... że już nigdy pana nie zobaczę.
* * *
Nie była zmęczona. Po prostu poczuła potrzebę powrotu - i z pewnym żalem porzuciła swój wielki świat, wciskając się w swoje znane, małe, udręczone dybami ciało.
Dyby najpierw bardzo jej przeszkadzały. Związane ręce zmieniały się w niewolną wolę, a potworny znak, wmurowany w sufit, przygniatał jak ciężka prasa. Gorycz i ból więźniarki odbijały się od ścian i wracały z dziesięciokrotną mocą. Tak było przez pierwsze godziny przebywania w celi - a potem udało jej się wymknąć do wielkiego świata i, ze zdziwieniem wpakowawszy w siebie całe morze sprzecznych pobudek, zawisnąć między płótnem nieba i płótnem ziemi. By, z kolejnym wstrząsem, uświadomić sobie swoją poprzednią ślepotę.
W ludzkim ciele nie ma zmysłów zdolnych do wchłonięcia tych odczuć. Ludzki mózg nie jest stworzony do takiego zrozumienia; pewnie kręciłoby się jej w głowie i płynęły łzy, ale ani głowy, ani oczu już nie miała, były natomiast sploty dróg, węzły strachu i wiary, rozpływająca się kroplami nadzieja, okruchy żalu i jeszcze wiele niejasnych sił, których nazw Iwga nie znała, a tylko czuła swoją nad nimi władzę.
Błyskawiczne objawienie. Tęsknota i czułość... I wiedza, której się nie chce pamiętać.
Potem wróciła.
Jej ciało przestało być światem; uchyliwszy opuchnięte powieki, zobaczyła celę ze znakiem zwierciadła na czterech ścianach, własne białe nadgarstki, wyglądające z dybów i rude włosy, przeszkadzające patrzeć.
To ja, pomyślała z goryczą. Niepotrzebnie się bałam, nie zmieniłam się, to świat zmienił się bezgranicznie.
A ja pozostałam ta sama.
Znowu zamknęła oczy. Posłuchała Pałacu nad sobą, ale był pusty i wrogi. Tylko w piwnicach tliło się życie - skazane, zakute w kłody; Iwga oblizała spieczone wargi. Na to też przyjdzie kolej. To - potem...
Prasa na głową już jej nie męczyła, tylko niepokoiła i drażniła; wciągnęła i wypuściła powietrze, wduszając ten ogromny niewidzialny tłok z powrotem w sufit. Trzasnęły kamienie, po sklepieniu nad głową przemknęły szczeliny, inkwizytorski znak rozpadł się, tracąc kontury i moc. Iwga pokręciła głową, usiłując wytrząsnąć z włosów kamienny pył i okruchy. Przed oczami przemknęły ognisto rude pasma.
Zwierciadło...
Uśmiechnęła się słabo. Znaki zwierciadła, otaczające ją, zmatowiały, popłynęły przed oczami i oto straszna cela numer sto siedem stała się czymś podobnym do sali baletowej. Iwga zobaczyła mnóstwo swoich odbić, dużych i małych, ginących w głębi zwierciadlanego korytarza.
Siedziała na podłodze, wciśnięta w ciężkie deski z otworami; dyby nie podobały się jej, dlatego, po pewnym wysiłku przestała je widzieć. Wpatrywała się w siebie - tak uważnie i ostro, jak nigdy dotąd. Teraz siebie widziała.
To ja. To nadal ja, ja, ja...
Potem zrozumiała, że przygląda się sobie cudzymi oczami. Obojętnymi. Podejrzliwymi. Współczującymi. Oczami policjanta na dworcu, oczami cugajstra Prowa, oczami kolegów ze szkoły, oczami brata i właścicielki sklepiku z antykami, i czyimiś jeszcze, które chciały ją rozebrać, i innymi, kompletnie obojętnymi...
Sama sobie przypominała dziewczynę, podrostka, po raz pierwszy stojącą przed lustrem bez ubrania i ze zdziwieniem badającą widoczne zmiany. Obrazki były pouczające, czasem okrutne - ale we wszystkich oczach poznawała siebie. Może nie od razu, ale poznawała.
Długo i ze smutkiem patrzyła na siebie oczami Nazara. Popatrzyła oczami matki, ale od razu poczuła się źle i zlizała łzę. Żeby się oderwać od smutnych obrazów, popatrzyła oczami małego pieska z placu Zwycięskiego Szturmu..
I tylko oczami Klaudiusza nie odważyła się na siebie popatrzyć.
Zwierciadła zmętniały. Iwga siedziała, opierając brodę na drewnie kłody i nie myślała o niczym. Po prostu istniała - starając się przy tym nie drzemać, ponieważ w drzemce na pewno pojawi się pasiasty żmijowy grzbiet. A Iwga nie chciała teraz spotykać się ze żmiją.
Chciała widzieć Klaudiusza. Wiedziała, że na pewno pojawi się tu znowu, dlatego pokornie i cierpliwie czekała. Dawno już powinien był tu przyjść, musi przyjść, choćby z obowiązku służbowego...
Ta myśl ją nagle przeraziła. Przyjdzie służbowo, w towarzystwie kata; o ile wcześniej Iwga była dlań przypadkową dziewczyną, podrzutkiem, to teraz jest zwyczajnym wrogiem i to splamionym zdradą. Niby dlaczego ma do niej żywić nie przewidziane protokołem uczucia?
Myśl ta była gorsza od kłód dybów i od przygniatającej prasy. Iwga nie bała się kata - ale jej strach przed Klaudiuszem odżył z nową mocą - przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie, mdłości, podchodzące do krtani i wizytówkę pozostawiającą na dłoni czerwony ślad oparzenia.
Jego dusza jest pustym zamkiem pełnym potworów. Gdzieś tam włóczy się widmo jego jedynej kobiety, zazdrosne, nie zgadzające się na żadne rywalki. Iwga jest właścicielką wielkiego i dziwnego świata, ale nad Klaudiuszem Starżem władzy nie ma i nie będzie miała, i nie tylko dlatego, że jest on Wielkim Inkwizytorem.
Przed oczami przemknął pasiasty grzbiet gada. Nie, powiedziała sobie, tylko nie teraz; zawsze po tym świat zmienia się na nowo i wydaje się, że inicjacja trwa, podobnie jak droga po grzbiecie żółtej żmii. Nie teraz, powiedziała przestraszona, nie chcę, by Klaudiusz widział mnie taką...
W tej właśnie chwili w więziennym bloku nastąpiło poruszenie.
Dyżurujący przy wejściu inkwizytor poruszył się. Otrzymał polecenie, podporządkował się, ruszył schodami w dół - Iwga rozumiała, że dyżurny nie jest sam, ale jego towarzysz ciągle jeszcze pozostawał niewidoczny dla jej zmysłów. Tak samo jak poprzednio...
Teraz ci dwaj podeszli tak blisko, że mogła już usłyszeć głosy.
- Proszę otworzyć.
Iwga poczuła, jak gardło ściska jej gorący korek.
Dyżurny wahał się. Och, jak się wahał, cały wibrował, nawet odważył się powiedzieć na głos:
- Patronie, przepisy bezpieczeństwa...
- To rozkaz.
Dyżurny zląkł się.
Zgrzytnął sejfowy zamek. I drugi; drzwi do cel nie skrzypiały, tu już nic nie było obliczone na efekt, tu wszystko było podporządkowane jednej rzeczy - niezawodności. Iwga wiedziała, że nawet teraz byłoby jej niełatwo otworzyć te drzwi od wewnątrz...
W szczelinę wsunęła się pochodnia, Iwga zmrużyła oczy, dopiero teraz ze zdziwieniem uświadomiwszy sobie, że aż do tej chwili siedziała pogrążona w kompletnych ciemnościach.
- Patronie, proszę nie przekraczać progu... Działanie znaków... a-a-a!
Długa pauza. Iwga mrugała oczami jak krótkowidz, jednocześnie świetnie wiedząc, gdzie skierowany jest wzrok Klaudiusza - tam, gdzie wskazuje trzęsący się palec dyżurnego, zniekształcony znak prasy na suficie.
Wystraszy się?
Milczenie.
- Proszę odejść.
Dyżurny podporządkował się nadzwyczaj pokornie. Widocznie był już złamany. Trzydzieści lat służył w więziennym bloku. Przywykł sądzić, że o wiedźmach wie wszystko.
Pochodnia płonęła spokojnie i równo. Tu nie było przeciągów, powietrze w ogóle się nie poruszało. W uchylonych drzwiach stał człowiek; Iwga zrozumiała, dlaczego już dwukrotnie nie wyczuła Klaudiusza na odległość. On był chodzącą twierdzą; nic dziwnego, że w jego obecności większość wiedźm była bliska omdlenia. Dziwne jest to, że Iwga tak szybko przyzwyczaiła się, nauczyła się przebywać tak blisko...
Blisko. Na krawędzi; teraz po raz pierwszy uświadomiła sobie do końca jego inkwizytorską moc. Klaudiusz nie był podobny do innych, on był przepaścią, czarną dziurą i nawet teraz, wypełniona swoim wielkim światem, Iwga nie potrafiła dojrzeć dna tej przepaści.
I wyrwało jej się wbrew woli:
- Klaudiuszu, jaki... pan jest straszny...
Uśmiechnął się, ale wyraźnie na siłę.
- Szkoda, że nie widzisz siebie.
Poraziło ja absolutne nieprawdopodobieństwo tej rozmowy. Równe światło pochodni, nieruchomy mężczyzna w progu.
Może, przykładając pewien wysiłek, potrafiłaby, choćby powierzchownie, zrozumieć jego pobudki. Już nawet ruszyła ku niemu, ku jego pancerzowi - ale od razu zrezygnowała z tego pomysłu i opuściła bezcielesne, niewidzialne ręce. On zaś wyczuł jej ruch - ale nie zareagował na to w żaden sposób. Ciągle milczał, trzymając pochodnię.
- Klaudiuszu... Tak się bałam, że pan nie przyjdzie.
- Ale przecież wiedziałaś, że przyjdę?
- Klaudiuszu... Proszę nie wierzyć, że w duszy wiedźmy po inicjacji zamieszkuje inna istota. Że one się zmieniają... przestają być sobą... to nieprawda.
Pochodnia w jego ręku kiwnęła się.
- Iwgo...
- Tak...
- Ty wiesz... Kim teraz jesteś?
- To niemożliwe - powiedziała szybko. - Nie, to by była przesada. Tak nie może być.
Podniósł wzrok i ona w ślad za nim. Znak prasy całkowicie ginął w sieci pęknięć.
- On mi przeszkadzał - powiedziała przepraszająco. - Ale... to przecież o niczym nie świadczy, on mi przeszkadzał, złamałam go, mało to może się zdarzyć z nowo inicjowaną wiedźmą? One są silne, a ja jestem zwyczajną wiedźmą, zwyczajną wiedźmą, ja...
Wypowiadając te słowa, sama traciła w nie wiarę, dlatego jej głos cichł, cichł, póki, w końcu, nie ucichł całkowicie.
Klaudiusz milczał.
- Klaw... - powiedziała Iwga niemal bezgłośnie. - Muszę to powiedzieć.
- Mów.
- Świat... on nie jest taki, jakim wy go widzicie. Jakim my go... razem... widzieliśmy... On jest inny. Nie mogę tego objaśnić.
Człowiek w progu westchnął dyskretnie.
- Jak nie możesz, to po co próbujesz?
- Ale przecież pan chciał?
- Co?
- Zrozumieć wiedźmy?
Milczenie. Iwga zdążyła poczuć, jak nieopodal ocieka smętnym strachem dyżurny inkwizytor.
- Już nie chcę.
Odwrócił się. Iwga pomyślała, że zaraz po prostu odwróci się i odejdzie, i zatrzaśnie za sobą drzwi. Już zrobił nich...
- Klaw!
Jej odruch był tak silny, że dotknęła jego pancerza. Pancerne płyty odruchowo zsunęły się, a Iwga cofnęła.
Klaudiusz wolno odwrócił głowę.
Nie, nie trzeba było wcale sięgać przez jego pancerz. Wystarczyło spotkać się oczami, by zrozumieć, że dla niego to udręka - widzieć ją w dybach, Iwga niemal poczuła ten ból. Swój własny ból, przełamany w Wielkim Inkwizytorze Wiżny.
- Klaudiuszu... ja nie potrafię tego wyjaśnić...
- Milcz.
- Proszę nie odchodzić.
- Jestem tu.
- Klaudiuszu... proszę podejść do mnie. Proszę.
Zwlekał. Potem starannie zamknął za sobą drzwi, wszedł i wstawił pochodnię w żyrandol; w półmroku jego oczy wyglądały na bardzo skoncentrowane. Jakby w napięciu dodawał w głowie wielocyfrowe liczby.
- Iwgo, ty... Jesteś po prostu potworna. Nigdy w życiu nie widziałem takich wiedźm...
Wybacz.
Podniósł rękę, jakby chciał popatrzeć, która godzina. I wytrenowanym ruchem uwolnił nadgarstek spod mankietu.
Iwga krzyknęła.
Jakby mury celi nagle zsunęły się i zapieczętowały ją z czterech stron. Tracąc oddech z bólu, nagle przypomniała sobie, jak w murach płonącej opery Klaudiusz Starż przykrył swoją wolą z dziesięć różnych wiedźm.
Ból zniknął.
Teraz siedziała w ciasnej klatce. Bezcielesnej, ustawionej z jego woli; wysiłek musiał być ogromny - na twarzy Wielkiego Inkwizytora wyraźnie błyszczały krople potu.
- Wybacz... Muszę wykorzystać przewagę w mocy. Póki ją mam.
Zrobił krok do przodu - Iwga zamknęła oczy. I nie otwierając ich, poczuła dotknięcie jego dłoni na swojej własnej, zdrętwiałej w dybach.
- Iwgo.
Chciała zdjąć z niego to poczucie winy, wyraźnie widoczne w tym ledwo słyszalnym zawołaniu. Chciała powiedzieć, że ohydne dyby już niemal jej nie przeszkadzają. Że jeszcze kilka kroków po żółtym grzbiecie żmii i pokona klatkę. Zupełnie szczerze chciała to powiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
- Klaudiuszu... Dobrze. Tylko proszę nie odchodzić.
* * *
Przyzwyczaił się do światła pochodni. Przez wiele lat nauczył się pracować w takim dziwnym i zacofanym oświetleniu - ale teraz ogień go męczył. Niepokoił. Musiał mrużyć oczy.
Może byłoby mu lżej, gdyby z nią rozmawiał. Ale minuta upływała po minucie, Iwga milczała, on milczał, patrzył w zmęczone lisie oczy i z przerażeniem zrozumiał, że realizacja planu z każdą sekundą staje się coraz trudniejsza.
O ile w ogóle możliwa.
Służbowa kabura, wsuwana pod pachę przede wszystkim wtedy, gdy chciał wywrzeć wrażenie na kolejnej kochance, przez zręczne ręce została przerobiona na pochwę. Przywierając zimnym bokiem do ciepłych ludzkich żeber, wylegiwał się tam teraz wygięty srebrny kindżał. Rytualny nóż, niegdyś wyjęty przez Starża z serca wiedźmy, która tym sposobem popełniła samobójstwo.
„Umrzesz, Wielki Inkwizytorze”.
„Wszyscy umrą.”
„Wszyscy umrą, ale ty umrzesz wcześniej. Nienarodzona matka czeka na ciebie... będzie czekać... Ciesz się tym, co widzisz oczami...”
Najważniejsze uczucie, dominujące dzisiejszego dnia, od rana do wieczora, nie było ani strachem, ani zdziwieniem, ani desperacją bojownika; to było poczucie krzywdy, niemal dziecinne i dlatego szczególnie nieprzyzwoite. Klaudiusz Starż mocno obraził się na los.
Właśnie z takim wyrazem twarzy leciwa sąsiadka czyniła wyrzuty swojej leciwej psinie, która tak fatalnie się zachowała: „Helgo, jak mogłaś?!”
Jak mogłaś, myślał rano Klaudiusz, przemierzając bez końca swój zasypany mapami gabinet, i nie potrafił ustalić, na kogo jest wściekły - na straconą wiedźmę Iwgę czy własny nieuczciwie grający los, który podłożył mu z szyderczym uśmiechem macierz-wiedźmę, ogłuszoną i, chyba, nie całkiem świadomą samej siebie.
Przed czwartą po południu z Pałacu Inkwizycji został ewakuowany cały personel pomocniczy i część podstawowego. Sekretarz Miran długo się wahał, rozdarty między szlachetnością na pokaz, szczerym przywiązaniem do patrona i zwyczajnym życiowym rozsądkiem - to ostatnie zwyciężyło, sekretarz z pełnym winy wzrokiem przekazał Klaudiuszowi całe swoje gospodarstwo w porządku i w całości.
Około godziny Starż spędził w towarzystwie dobrej wojskowej radiostacji. Pałac Inkwizycji był pusty, natomiast eter, wcześniej cichy, teraz wypełniał się ponownie. Z odezwami do narodu zgłaszali się namiestnicy i burmistrze, nagle przemienieni w samodzielnych władców; obojętnie wywoływały się posterunki cugajstrów, w równych ostępach czasu odzywały się kody wojskowych, po całym świecie miotali się radioamatorzy, zachłystywały się małe prywatne radiostacje i właśnie z tych trzeszczących głosów
Klaudiusz dowiedział się, że połowę prowincji Odnica zalało morze, w Ridnie zawalił się gigantyczny tunel, sto lat temu przebity pod górami, a w Alticy uformowany został tak zwany Pochód Inkwizycji na czele z byłym kuratorem, a obecnie Wielkim Inkwizytorem Tomaszem.
Oczywiste jest, że słysząc tę ostatnią nowinę uśmiechnął się krzywo. Wyłącznie krzywo. Komunikat wart był tego, by pożyć dłużej, spotkać się z Tomaszem i straszliwym głosem zażądać sprawozdania...
Potem wyłączył radiostację. Rozpiął marynarkę i wyjął z wewnętrznej kieszeni płaskie, nie rzucające się w oczy pudełeczko z szarym okienkiem. Dwa czarne przyciski - wstępne obliczanie namiaru. Wielki czerwony przycisk - rozkaz do centrum...
Ciekawe, czy wiedźmy wiedzą o istnieniu silosów z rakietami. On, Klaudiusz, dorósł w mocnym przekonaniu, że wyrzutnie rakiet pozostaną jedyną ostoją cywilizacji, nawet jeśli cała reszta runie do światowego oceanu. Albo spłonie w ataku meteorytów...
Podniósł pudełeczko do oczu. W kąciku ekranu pulsował przekreślony kwadracik, co oznaczało, że centrum istnieje i jest gotowe do przyjęcia rozkazu. Dowolnego rozkazu, jak powiedział książę, ponieważ z definicji machina wojny nie dyskutuje.
Klaudiusz wzdrygnął się. Czuł się kiepsko, trzymając to w ręku. Ale jednocześnie waga pudełka w wewnętrznej kieszeni dodawała mu, jeśli nie pewności, to na pewno, kurażu. Tak właśnie rzeczowo planuje dziecko, wiedząc, że nabroiło: będą karali - nałykam się tabletek...
Westchnął. Zdjął ze ściany srebrny kindżał, położył na stole obok ciemnego pudełeczka. Oparł się dłońmi o blat i długo siedział, patrząc przed siebie.
Przypomniał sobie twarz księcia, przekazującego „przycisk.” Wstrząsnął nim dreszcz, kiedy wyobraził sobie tłustą fizjonomię Tomasza z Alticy, kiedy ten otrzymuje wiadomość o aresztowaniu i egzekucji „mutantnej destruktywnej wiedźmy, tak zwanej wiedźmy-matki...”
Jak mogłeś, powiedział do losu.
Koniec koszmaru. Wycofujące się morze Odnicy, zieleniące się winnice Egre... Odbudowana opera. Koniec koszmaru, otwiera człowiek oczy - i nie ma nic, ulatujący niedobry sen... Ożywająca Wiżna. Wiżna, a przecież dopiero teraz uświadomił sobie, jak kocha je, przeklęte i zabrudzone, przypominające zbezczeszczony cmentarz... Wygląda, że wszystko co najważniejsze dociera doń z opóźnieniem...
Jak mógł tak przegapić?
Czuje ją przez grubą warstwę kondygnacji. Przez beton. Czuje ją, siedzącą głęboko w lochu. I to wywołuje dreszcze.
Czyżby wszystko było takie proste?! Czyżby tam, w kamiennej szczelinie, rzeczywiście siedzi ogłuszona inicjacją matka?
Jeszcze chwilę zwlekał. Wziął ze stołu swoją broń. Podniósł się i wolno ruszył do piwnicy...
I oto teraz siedział w kącie celi numer sto siedem. Siedział, oparty plecami o zimną ścianę i patrzył na tę, w którą jednocześnie wcieliły się „nienarodzona matka” i dziewczyna o imieniu Diunka.
* * *
- Będzie mi trudno to opowiedzieć.
Usta Iwgi drgnęły. Wolno skinęła głową.
Zasłonił dłonią twarz - przeszkadzało mu światło pochodni; opuścił powieki, zaczął mówić wolno. Z jego głosu przebijało silne zmęczenie.
- Miała na imię Diunka... Diunka, Dokia i wcale nie była do ciebie podobna... Umierała dwukrotnie. Drugi raz z mojej winy i na moich oczach...
Głos mu nie zadrżał, choć wcale mu na tym nie zależało. Beznamiętna maska przez lata stosowania tak przyrosła do twarzy, że nie potrzebowała już żadnych mocujących ją tasiemek; Klaudiusz mówił spokojnie, jak maszyna - tylko gdzieś na końcu opowieści nagły ból serca zmusił go do przerwania. Nie na długo. Na minutę.
W miarę jak opowiadał, oczy Iwgi robiły się coraz większe i większe, póki nie zajęły niemal całej twarzy. W czarnych źrenicach dwukrotnie odbijała się pochodnia.
- Widzisz, Iwgo... widzisz, jaki ze mnie romantyczny bohater. Oddany... dochowujący wierności jedynej kobiecie... w objęciach kolejnej kochanki - uśmiechnął się. - Przez całe życie beształem siebie za ślepotę... obok przecież była żywa, wesoła, na wyciągnięcie ręki... nie zauważyłem. Zajmowałem się... sobą, licho wie czym się zajmowałem. Nie widziałem i całe życie potem... I oto nie zauważyłem znowu. Patrzyłem wprost - nie widziałem. Wybacz. Zbyt dobrze o mnie myślałaś. A ja jestem stary dureń.
Wyjął sztylet. Srebrne wygięte ostrze. Błyskawiczna i gwarantowana śmierć. Wspaniały los każdej wiedźmy. Wielkie odejście...
Iwga mrugnęła. Już dawno wiedziała, co zamierza zrobić - ale dopiero teraz na dnie jej oczu poruszył się lęk.
- Ja chcę... dotykać cię. Przez wiele dni i nocy... trzymać cię za rękę. Żebyś niczego się nie bała. Tak bardzo chcę nigdy cię nie stracić...
Srebrne ostrze pozostało chłodne. Nie sądzone mu przejąć cząsteczki ludzkiego ciepła. Nigdy.
- Gdybyś wiedziała, jak tego pragnę, Iwgo. Nigdy nie wypuszczać twojej dłoni. Nigdy nie wypuszczać...
Teraz klęczał pół metra przed nią. Ich oczy były na jednym poziomie, ręka z kindżałem powędrowała za plecy. Ciało samo świetnie wie, jak zadać cios. Ciało poradzi sobie bez jego pomocy i nie należy zwlekać, trzeba tylko wykorzystać prawo Wielkiego Inkwizytora, odrzucić zakaz zabójstwa, i tak już wielokrotnie łamany...
Wyciągnął lewą, pustą rękę.
... Stary ogród zoologiczny, lisek, krata, kilka wiecznych centymetrów, dzielących dziecięcą dłoń od skudlonego rudego futra...
To coś innego. Coś zupełnie innego, nie...
Wyciągnął rękę i włożył ją między pręty własnej siłowej kraty, sięgnął dłoni znieruchomiałej w uścisku kłody, bezwolnej, szczupłej, białej dłoni...
Ręka wyszła mu naprzeciw, wyciągnęła się z całej siły, nie żałując skóry na zamkniętym w dybach nadgarstku.
Dotknięcie.
Woda i białe gęsi. Naga dziewczyna na zielonym brzegu; słońce i rude włosy. Uderzenie niewidzialnego prądu, omdlewająca obojętność, ciepło i dreszcze.
Wszystkie objęcia świata. Pocałunki i namiętne noce, cały stos pomiętych prześcieradeł...
Wszystko to nie jest nic warte.
Dwie pochodnie, drżące w ciemnych źrenicach.
- Klaw...
- Jestem tu.
- Klaw... ja...
Wtedy zobaczył, jak raptownie zmienia się jej twarz. I jak zaskakującą mocą wzbiera osłabła ręką.
- Ja nie chciałam!.. Ja cię...
Kindżał, upuszczony z jego ręki, ciągle spadał, ciągle jeszcze wisiał w powietrzu o centymetr od kamiennej podłogi - a on zdążył przechwycić jej zapadające się oczy i zmierzyć „studnię”.
Nie „studnię”.
Tam w ogóle nie było „studni”. Czarna dziura. Przerwa w przestrzeni.
Stracił przytomność natychmiast. I na tym, widocznie, polegało jego wyrafinowane szczęście: nie zdążył uświadomić sobie, że Iwga zakończyła wreszcie swoją długą drogę po grzbiecie kpiąco uśmiechniętej żółtej żmii.
Rozdział 12
Święto.
Wszechogarniające święto. Igiełki-ognie, lecące jej na spotkanie, tysiące jej oczu, noc z oczami, niebo z oczami, jej wolność, napięta i drapieżna niczym cięciwa.
Chód. Kroki, od których drży ziemia; ciemnoczerwone, ognisto-krwawe kroki, zbliżają się, a wszystkie te kroki - jej własne...
Dziura w białej tkaninie. Czułość; dziecięce dłonie, wyciągające się do niej przez czarne strzępy nocy. Czułość, ale bez bólu, ponieważ one są jej na zawsze, drży ziemia, powolny taniec, ciężki taniec na bębnie, w który zmieniło się niebo, powolny marsz, wszyscy tu idą, lecą i pełzną, potem zbiorą się razem i w końcu osiągną ten cel, staną się nią, już blisko, coraz bliżej...
One wszystkie - to ona.
* * *
Iwga ocknęła się na wielkiej i ciemnej drodze, pewnie szosie, nie potrzebowała światła, jej włosy sterczą dookoła jej głowy jak ognista kula, jest całkowicie wolna, sama pośród świata, wchłaniająca świat w siebie, zastępująca sobą świat. Noc, zaskakująco ciepła, nieruchoma w zenicie i drżąca przy horyzoncie, szeleszcząca setkami skrzydeł, lot, upadek, znowu lot...
Iwga roześmiała się.
Jej dzieci śpieszyły do niej na wezwanie. Zrywając okowy i zmiatając zakazujące znaki, przebijając betonowe płyty, jej dzieci nawet po śmierci śpieszą na wezwanie.
Potarła nadgarstki, na których pozostały krwawiące bransoletki po dybach. Gdzieś tam, w urywkach wspomnień, pozostał przeszywający niebo Pałac, pęta, pozbawiające woli i człowiek w ciężkim inkwizytorskim pancerzu.
Klaudiusz.
To imię na chwilę rozerwało harmonię, i noc straciła zarysy, a w jej włosach, stojących dęba, rozległ się suchy trzask niebieskiego elektrycznego wyładowania.
Klaudiusz.
Świat dookoła niej grzmiał jak orkiestra. Świat śpiewał i pachniał. Ona się nie zmieniła, ale świat...
Roześmiała się znowu. Rytm jej monarszego pochodu, przeszywającego noc i przeszywający Iwgę - zwycięski rytm znowu królował.
Opadła na drogę. Położyła się, przyciskając ucho do ziemi.
I usłyszała ich kroki.
Jej dzieci idą. Już niedługo będzie czekać.
* * *
Właściwie, telefon powinien był zadzwonić. Co prawda, sieć nie działa od wielu dni - ale i tak nie ma niczego mistycznego w dzwoniącym telefonie, przecież jego przewód nie jest wyciągnięty z kontaktu, w ogóle nie ma przewodu, tylko śmieszna antenka z kulką na końcu.
Nic dziwnego. Zwłaszcza w połączeniu z niezrozumiałym faktem, że Klaudiusz Starż jeszcze żyje. Żyje i jest aktywny - po spotkaniu twarzą w twarz z...
Piwnice Pałacu przestały istnieć. Piwnice są zasypane, oto dlaczego tak dziwnie przekrzywiła się podłoga w jego gabinecie; z piwnic uciekły wszystkie wiedźmy, ziemia się wypiętrzyła, Wielki Inkwizytor wydostał się w ostatniej chwili - a przecież istota znajdująca się obok niego łatwo mogła go załatwić, rozsmarować jak stonogę...
Odsapnął i mocno potarł nasadę nosa.
Telefon wciąż dzwonił.
Klaudiusz przyjrzał się wszystkim po kolei ścianom pokoju, ozdobionym ochronnymi i wspierającymi znakami. Zerknął na drzwi sekretariatu, za którymi drzemał inkwizytor Glur, wciąż wierny wiżneńskiemu Pałacowi. Odszedł od okna, za którego czarnymi kolumnami wspinał się w niebo dym. Podniósł słuchawkę.
- Wiżna? Wiżna?
- Wiżna - odezwał się odruchowo.
- Chwileczkę...
Pauza. Inny głos, jeszcze głośniejszy:
- Wiżna?
- Wiżna - powiedział Klaudiusz już nieco rozdrażniony.
- Starż?!
W tym momencie poznał wrzeszczący do ucha głos. Dziwne, Tomasz z Alticy nigdy nie wrzeszczał. Mógł co najwyżej patetycznie podnieść głos i to tylko wtedy, gdy wymagały tego prawidła sztuki oratorskiej.
- A... Cześć, uzurpatorze.
- Starż, mówimy przez satelitę... Ledwo wymacaliśmy... kanał... żyje pan... to dobrze...
- Dla kogo dobrze? - zainteresował się złośliwie Klaudiusz. Tomasz nie zauważył jego ironii.
- Starż, książę zginął wczoraj... samochód... wybuchł.
- Szkoda - powiedział Klaudiusz po chwili. - Bardzo go żałuję, Tomaszu. Następca?
- Nie ma następcy, niczego już nie ma... Chcemy pana wyciągnąć. Póki... jeszcze... jest paliwo do śmigłowców...
- A armia? Kto dowodzi armią?
- Nie wiem! Nic nie wiem!..
Klaudiusz wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki płaskie pudełko - ręka mu drżała.
Podniósł do oczu: w kąciku ciągle pulsował przekreślony kwadrat.
Centrum działa. Czyli czynny jest i silos rakietowy.
- Starż, Starż! Nastąpiło wielkie wyjście wiedźm... wszystko się ruszyło, matka... myśmy zeskanowali... z powietrza... granica okręgu Ridna, osiedle dacz... W Wiżnie już dłużej nie można przebywać, przyślemy po pana śmigłowiec...
- Przysyłajcie - powiedział Klaudiusz głucho. - Jest tu Glur i kilku ludzi z jego oddziału. Przysyłajcie...
- Trzymajcie się, Starż!
Ostatnie słowa bardziej przypominały paniczny wrzask niż okrzyk mający dodać otuchy.
Klaudiusz położył słuchawkę na otwartej księdze. Na dzienniku Atrika Ola - „macierz-wiedźma, przyczaiła się tak blisko, że nie mogę spać, wyczuwając jej woń...”
Dopiero teraz Klaudiusz zrozumiał, co miał na myśli starzec. Woń. Ciężka woń. Coś jak zapach. W młodości zdarzyło mu się odwiedzić małe miasteczko nieopodal wielkiej rzeźni; całe życie miasteczka zależało od kierunku wiatru. Mieszkańcy byli przyzwyczajeni - Klaudiusz jeżył się, gdy tylko wiatr wiał stamtąd.
Matkę też łatwo jest odnaleźć po woni. Tak samo łatwo, jak człowiekowi z dobrym węchem łatwo jest odszukać rzeźnię.
„Klaudiuszu... Proszę nie wierzyć, że w duszy wiedźmy po inicjacji zamieszkuje inna istota. Że one się zmieniają... przestają być sobą... to nieprawda...”
Uśmiechnął się. Nie był to dobry uśmiech. Krzywy. Czy to ty, Iwgo?! Taka ciężka woń dookoła ciebie, przypominająca o uboju?!
„Świat... on nie jest taki, jakim go widzicie. Jakim my go... razem... widzieliśmy. On jest inny. Nie mogę
tego objaśnić.”
Inny. Pusty, wypełniony dymem, śmiercią, przerażeniem... Jak pisał Atrik Ol: ludzie uciekają do lasów, włażą do nor, dziczeją...
„Świat nie jest taki, jakim go widzicie”.
A jaki, żeby to licho?!
„One przychodzą i płaczą, pytając mnie: dlaczego owa moc wielka, która stworzyła świat, nie zjawi się nam z pomocą? Odpowiadam im: a dlaczego jesteśmy sami tacy niemocni? Dlaczego silne i wolne są tylko panie moje wiedźmy, nawet jeśli drugą stroną ich wolności jest zło?”
Klaudiusz uderzył w blat pięścią. Niezbyt mocno, ale umyślnie tak, by zedrzeć skórę z pobielałych kostek.
A dlaczego, pytam, sami jesteśmy tacy bezsilni?!
„Ale przecież pan chciał?” - „Co?” - „Zrozumieć wiedźmy?” - „Już nie chcę.”
Czy to ty, Klaudiuszu Starż? Czy to ty, już w liceum nazywany za plecami „żelaznym hakiem.”
Iwgo, nie zdążyłaś zapytać, dlaczego poszedłem do Inkwizycji. A ja nie zdążyłem ci wyjaśnić, że była to instytucja, której uniknąć chciałem najbardziej na świecie i był to moment w moim życiu, kiedy za karę robiłem sobie tylko to, co nieprzyjemne i bolesne...
Nic nie dzieje się ot tak. Wszystko ma swój ukryty sens. Oto, jak się okazuje, powód mojego przyjścia do Inkwizycji...
Krwawiącymi kostkami palców lekko dotknął prostokątnego przedmiotu w swojej wewnętrznej kieszeni.
Potem wyszedł do sekretariatu. Przeszedł obok śpiącego Glura, przez podziemne wyjście wydostał się na mały parking i z westchnieniem ulgi usiadł za kierownicę zielonego jak wiosenna trawka, wymytego i zatankowanego grafa.
Klaudiusz Starż nigdy nie jeździł szybko.
W każdym razie nie do dzisiejszego dnia.
* * *
A potem, podporządkowując się rytmowi tej nocy, wzeszedł księżyc.
Iwga też podporządkowywała się rytmowi. To było jedyne prawo, któremu jeszcze się podporządkowywała; jej ciało, rozciągnięte na cały świat, chciało teraz połączyć się w całość - zwarła się jak zwierzę przed skokiem. Jej ręce, oczy ściągały z różnych stron świata - nie wszystkie zdążą, ale przecież świat nie jest znowu taki wielki. Już wcześniej, obudzone przeczuciem, jej cząstki pełzły do siebie, łączyły się i w końcu zgrupowały - teraz tylko zostało ożywić to gigantyczne amorficzne ciało, włożyć w nie duszę; Iwga szła, wstrząsana i ponaglana rytmem, jej trawy rozwiewały się za plecami, jej księżyc odczuwał obojętne podmuchy wiatru, jej dzieci patrzyły na nią gwiazdami w czarnych lukach wśród chmur.
Nieważne, gdzie się spotkają. Tajemnica spełni się o północy, dokona się tam, gdzie będzie o północy ta istota ze sterczącymi we wszystkie strony rudymi włosami. Pod nogami której spazmatycznie drgają doświadczone kamienie. Obojętne gdzie - ale one, śpieszące by wypełnić się istotą, intuicyjnie wyczuwają ośrodek powszechnego ruchu, punkt leżący na jej drodze, jakby właśnie tam był wryty w ziemię kołowrót, na który nawijają się ich
niewidoczne żyły, nici, postronki ciągnące nie za szyję, a za duszę. O, jak one boją się spóźnić. O, jak się śpieszą, zdzierając stopy do krwi, wyjąc silnikami, lecąc ze wszystkich sił, napędzając wszystkim, co w nich jest, pędząc do niej...
Jeszcze nie czas. Jeszcze zbyt miękko drży noc, przepuszczając ją przez siebie. Jeszcze zbyt wysoko rozwiewają się żółte flagi księżyca - przestraszonego, ale pogodzonego z nieuchronnym. Jeszcze bardzo daleko, jeszcze zbyt głucho brzmią bębny...
Iwga drgnęła.
Z przodu, na jej drodze, na linii, z której nigdy już nie zejdzie, stało postronne życie. Ślepe. Złe. Zbyt słabe, by zmusić ją do zmiany rytmu.
- Stać! Strefa jest otoczona! Ani kroku dalej!
Iwga roześmiała się.
Jej śmiech dotknął zwisających nad drogą koron i te sypnęły czarno-białym listowiem. Jej śmiech poruszył ciężką wojskową ciężarówką, przegradzającą drogę, wolno przeciągnął ją, zostawiając na betonie czarne pasma i zapach palonej gumy, potem obrócił ją, wywrócił, cisnął.
Wybuch nie był jej zasługą. Prysnęły na boki wrzeszczące ciemne postacie; Iwga szła, patrząc, jak rozwija się płomień w żałobnej otoczce tłustego dymu, jak przecieka z płatka na płatek, żyje i przeradza się, i wznosi do nieba...
Kroczyła, niemal nie dotykając podeszwami ziemi. Ogień słał się przed nią, pulsujący na brzegach, nieruchomy w zenicie; przeszła przez rude ognisko i płomień, od początku czasu pożerający jej siostry, nie śmiał dotknąć jej stojących dęba rudych włosów.
Szła. Czarny dym bezgłośne wplótł się w noc i stał się częścią procesji.
Czas nie istniał. Istniały tylko cienkie membrany sekund, które przerywała dokładnie w zgodzie z rytmem;
po minucie - a może godzinie - pojawił się przed nią nowy kordon i jej nozdrza drgnęły.
- Zatrzymaj się, wiedźmo.
Wymknęła się z wielkiego świata i zapanowała we wnętrzu własnego małego ciała - fałszywego ciała, ponieważ to prawdziwe, rozciągnięte na powierzchni ziemi, jeszcze się nie złączyło w całość.
- Zatrzymaj się, wiedźmo... Nie przejdziesz.
Wśród nocy pojawiły się fałszywe nieproszone gwiazdy - żółtozielone, migocące oznaki służby „Cugajster”. We wspaniały rytm pochodu wplótł się drugi, nerwowy, zachłystujący rytm obcego tańca. Morderczego tańca.
- Stój!
Nie zwolniła. I nie śmiała się już, kiedy na jej spotkanie wyszedł z mroku łańcuch ludzi w podrabianych zwierzęcych skórach, ze srebrem na szyi i piersi, z szalonym rytmem w oczach.
... Niewidzialne nici, pętające ofiary. Jak pulsujące węże, zabierające życie. Jak czarne przyssawki, wysysające duszę...
Białe oczy latarek ręcznych. A na jednej - słoneczny filtr. Iwga zmarszczyła brwi.
- Ty... Ty?!
Iwga uśmiechnęła się. Tak mogłoby wyszczerzyć się niebo za jej plecami - bezdźwięczną, samotną, bladą błyskawicą.
Łańcuch drgnął i rozpadł się. Wystarczyło im jedno spojrzenie na jej twarz.
- Siły niebieskie...
- Wycofać się! Wycofać się! Prow!
On jeden nie poruszył się. Skamieniał, nanizany na igłę jej nieruchomego spojrzenia.
- Z drogi, Prow! Zejdź jej z drogi!
Coraz głośniej i głośniej huczał bęben. Warczało niebo, naciągnięte na pokrywę. Ta, która kroczyła teraz po drodze, była górą.
Niepodważalnie i całkowicie.
I, nie zmieniając rytmu kroku, przekroczyła ciało nieruchomego człowieka.
A po sekundzie - po cienkiej membranie, przerwanej przez jej ciało - zapomniała i nigdy więcej nie przypomniała sobie tego, i nie zadała sobie nawet pytania, czy ów człowiek pozostał przy życiu.
* * *
Najtrudniejsze było wydostanie się z miasta. Klaudiusz krążył w kompletnych ciemnościach, omijał barykady, szczeliny w drodze, kaszlał z powodu panoszącego się wszędzie dymu; woń, porównywalna może tylko ze smrodem rzeźni albo oddalała się, albo zbliżała - póki pod koła grafa nie trafiła w końcu betonowa, prosta, niemal wolna od przeszkód droga. I wtedy Klaudiusz Starż, nigdy nie szalejący za kierownicą, ze spokojnym sumieniem wdusił pedał gazu w podłogę.
Z przodu, nieco z prawej, płonęła farma - blask potwornego ogniska opierał się o niebo, iskry opadały na szybę, przywierały do niej wraz ze strumieniem powietrza, rozjarzały się ostatni raz i zmieniały w czarne kłaki sadzy; oddalony ognisty potwór stał, oparty rękami pod boki, potrząsając na wietrze rozwichrzoną brodą i odprowadzał spojrzeniem jedyny rozumny punkt na całym odcinku trasy - pędzącego w nieznane grafa. Klaudiusz wykrzywił się drapieżnie.
Świat już nie istniał. Nic, co uważał za środowisko swojego życia, już nie istniało; to, co było znane i znajome, pewne, stanęło dęba, nad ludzkością wisiał odwrócony lej, wolno wirował czarny wicher i ogarnięte jego potwornym przyciąganiem, leciały w powietrzu prawa i obowiązki, obyczaje i zwyczaje, żywe krowy, odłamki budynków, wyrwane z korzeniami drzewa, wyryte z grobów trumny...
Klaudiusz dusił pedał, dusił, a kiedy wyprzedzające go światło reflektorów wychwytywało przed sobą przeszkodę - wywrócony samochód, porzucony przez uciekinierów dobytek czy rozciągnięte na asfalcie ciało - zaciskał zęby, aż zgrzytały i zlewał się z wozem, wiernym, posłusznym, gotowym do każdego manewru...
Potem uświadomił sobie, że zbacza z kierunku i zjechał z drogi. Trasę oświetlała płonąca stacja benzynowa i osiedle oraz dopalający się w oddali zagajnik; manewrując między pożarami, wkrótce wydostał się na inną drogę, gruntową, skręcił w nią i znowu wdusił w podłogą posłuszny pedał.
Samochód się trząsł. Samochód jęczał, od pewnej chwili Klaudiuszowi nie dawało spokoju świdrujące spojrzenie, nie od razu zrozumiał, że to gapi się nań, nie migając, nisko wiszący żółty księżyc...
Droga stała się niemal nieprzejezdna, musiał zwolnić, żeby nie skręcić przed czasem karku. Spod odłamków jakiejś drewnianej budowli wyskoczyła biała kura i, wyraźnie pozbawiona rozumu, rzuciła się na szybę samochodu, uderzyła weń skrzydłami i dziobem, nie żałując połamanych piór, z nienawiścią patrząc na siedzącego za kierownicą człowieka.
Przy studni siedział, odrzuciwszy do góry głowę, trup. Patrzył galaretowatym, nieruchomym wzrokiem. Klaudiusz odwrócił się.
Po pół godzinie droga wyprowadziła grafa na betonową szosę. Klaudiusz chyba nawet pamiętał numer tej
drogi; tu zapach matki wiedźmy był tak wyraźny i określony, że Klaudiusz uznał za możliwy krótki postój.
Sterta map leżała na tylnym siedzeniu; bezbłędnie wybrał jedną jedyną, wojskową, standardową, miarowo podzieloną na kwadraty. Rozwinął, włączył światło, znowu odnalazł w splocie tras to miniaturowe skrzyżowanie, na którym teraz cicho stał zakurzony graf.
Niski księżyc zerknął mu przez ramię na mapę. Ledwo powstrzymał się, by nie zasłonić mapy ręką.
Skoncentrował się. Zapach wiedźmy, gęsty zapach śmierci przenikał przez szybę i żelazo - ale strategiczna mapa potrafiła oprzeć się najmocniejszemu naciskowi; ona sama z siebie była straszna, ponieważ nazwy ludzkich osiedli trwale sąsiadowały na niej z obojętnymi znakami, symbolizującymi nie zwyczajną śmierć - ale nieuniknione, szybkie, całkowite i niczym nie zasłużone zniszczenie...
Tępo patrząc na mapę, Wielki Inkwizytor Wiżny w milczeniu wspomniał jego wysokość, nieboszczyka księcia. I wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki małe prostokątne pudełko z wąskim okienkiem.
Jak dalece może się pomylić? O pół kilometra, o kilometr, o pięć?
Czy dotrze do Wiżny?
Kto tam jeszcze został, w okolicach punktu, oznaczonego ciemnoszarym kółkiem, z wyraźnym napisem kursywą: „w. Podralce”?
W kąciku ekranu pulsował symbol. Centrum czynne. Gdzieś tam, głęboko pod ziemią, dokąd nie sięgnie spojrzenie tego przerażającego księżyca, siedzi otępiały z niewyspania oficer ze słuchawkami na uszach i czeka, czeka, czeka...
Może jeszcze nie wie, że jego dowódca nie żyje. A nawet gdyby wiedział - to nie ma znaczenia, machina wojny nie może zależeć od jednego ludzkiego żywota.
Ziemia drgnęła. A może to wytwór podnieconej wyobraźni? Nie, drgnęła raz jeszcze, Woń matki stała się jeszcze mocniejsza. Klaudiusz na chwilę stracił oddech; wobec tej istoty wszyscy inkwizytorzy świata są bezsilni, nawet gdyby potrafili się zjednoczyć, nawet gdyby zdołali stać się jakimś „ojcem”, wchłonąć całą swoją wolę...
Roześmiał się. Chrapliwie i głucho. Ale szczerze. Niemal bez goryczy.
Podralce. Niby skąd ma tę pewność, że ona jest w Podralcach? Zbędne pytanie - jego węchu zawsze wystarczało do tego, by odszukać w okolicy rzeźnię. Inna sprawa, że nigdy do rzeźni nie zdążał - cóż, teraz nie ma innego wyjścia.
Podralce. To miejsce, gdzie była inicjowana... Suki, zainicjowały ją, wyszarpnęły do swojego świata, który jest nie „taki”, a ona pozostała tą samą, to świat jest winien... Swołocze, łajdaczki, po co...
Bezmyślnie, mechanicznie zmierzył wzrokiem odległość od Podralców do szarego skrzyżowania, na którym stał teraz graf. Dobre pięć kilometrów. Jak to mówił nieboszczyk książę - „tylko proszę się samemu trzymać od tego z dala?”
Właściwie to ma czas. Może zostawić sobie powiedzmy pół godziny, samochód całkiem dobrze wyciągnie jeszcze dwieście; droga jest w niezłym stanie, zdąży uciec, a potem wlezie w jakąś szczelinę...
Nagle strasznie zachciało mu się spać.
Wyobraził sobie, jak przeczekawszy w szczelinie odległe uderzenie i wstrząs ziemi, wyłazi ze swojego schronienia. Strząsa z siebie popiół...
- Zimno - powiedział na głos.
Obraz powtórzył się, wolno, w szczegółach: otwierają się metalowe drzwi... szeleszczą grudy ziemi, przyniesione wiatrem... Niebo o świcie, świat wolny od wiedźm, od matki-wiedźmy...
... Jakoś jednak Atrik Ol potrafił sobie poradzić, przecież nie miał atomowych rakiet w silosach, jak on to zrobił sam, jak...
Klaw, powiedziała ze skargą w głosie Diunka. Klaw, boli cię... chyba to serce, Klaw.
Mam czterdzieści pięć lat, powiedział ponuro. Czemu się dziwisz, Diunko. Tym bardziej, że wcześniej też bolało.
Tak, to nie było przyjemne. Zawsze uważał siebie za najsilniejszego z inkwizytorów - i tak było. Przegrywał z kimś w umiejętności splatania intryg, z kimś innym w talentach administracyjnych... Ale co do samej mocy - nie ustępował nikomu, rozumiał to nawet Tomasz z Alticy, i Tanas z Ridny, i książę też to rozumiał... Klaudiusz Starż marzył, że dorówna w czynach Atrikowi Olowi - a zamiast tego przymierza się do przycisków, jak tchórzliwy i bezlitosny polityk, i nanosi uderzenie cudzymi rękami, i to jakie uderzenie - brudne, podłe, nieludzkie...
A wszystko dlatego, że przegapił swoją szansę. Nie zarżnął rudej dziewuchy srebrnym sztyletem. Nie zamknął jej w podziemiach, pozwolił iść swoją drogą, pozwolił zainicjować się; wszystko zatem, co czyni teraz, jest tylko poprawianiem własnego błędu...
I, już się nie wahając, przyłożył kciuk do płytki sensora. Przez długą sekundę nic się nie działo i już włosy na czubku głowy miały mu się zjeżyć, gdy w końcu w prostokątnym ekraniku mignął skąpy napis: kod...
Księżyc nie rozumiał, co się dzieje. Księżyc gapił się tak samo posępnie i złośliwie. Księżyc wystraszy się potem, już po.
Wystukał kod. Otrzymał dostęp i starannie sprawdzając wszystko na mapie, wprowadził namiary Podralców.
A potem, sprawdziwszy czas, wprowadził go z rezerwą, zostawiając do zaproponowanego uderzenia całą długą godzinę. Sześćdziesiąt minut.
A potem długo i tępo patrzył na pulsujący czerwony napis, sygnał mówiący, że rozkaz zostanie przyjęty do wykonania po powtórnej identyfikacji poprzez sensor i przyciśnięcie czerwonego przycisku.
Ale czerwonego przycisku Klaudiusz nie dotknął, natomiast starannie włożył pudełko do wewnętrznej kieszeni, uruchomił samochód i cicho, bardzo wolno ruszył przed siebie - tam, skąd dochodziła woń matki. W stronę wsi Podralce.
* * *
Tuż przed północą pochód osiągnął swoje wspaniałe apogeum. Niebo, stało się bębnem, grzmiało i każde uroczyste uderzenie stawało się wymachem ciemnoczerwonej lśniącej tkaniny; na drodze Iwgi znalazła się równina, okrągła niecka z miękkimi trawiastymi zboczami, z twardym wyasfaltowanym dnem, z olbrzymim budynkiem w środku. Budynek przykryty był ciemnym szklanym dachem, a nieopodal płonęło ognisko ze złożonych w stos, jak drewno, samochodów. W straszliwym żółtym świetle miotały się po kręgu, kręciły się,
jakby wciągane przez wir, uwolnione, oszalałe konie.
Rytm zmienił się. Iwga stanęła.
Głuche rżenie. Nierówny stukot kopyt, ledwo słyszalny, oddalony, lecące grudy gruntu, odblask pożarów; Iwga przymknęła oczy. Konie wykonywały swój wspaniały taniec. Paradne przejście, rozwiane grzywy, mokre grzbiety, wytrzeszczone oczy...
Iwga zrobiła krok do przodu, pozwalając wirowi wciągnąć i siebie. Schwytać, nieść po spirali, do środka, do osi, do słupa trąby kręcącej wstęgami niegasnącego ogniska. Bawiącej się tam, w niebie, wśród gwiazd, zabawiającej się stertą żelaznego złomu i trzema osobowymi samochodami, którym udało się uniknąć ogniska, porwanymi z asfaltowego parkingu.
Konie kręciły się coraz wolniej i wolniej, niektóre już się ledwo wlokły, opuściwszy głowy, opuściwszy do ziemi jasne grzywy. Iwga ostro, niemal boleśnie odczuła, że jej nowe ciało już jest tu.
- Matko! Nowo narodzona matko!
Morze czułości. Morze płonących oczu. Morze dotknięć, raz lekkich i niemal niewyczuwalnych, raz bolesnych i silnych, ale jednakowo szczęśliwych, gorących, szczerych; święto odzyskanego sensu.
Iwga drgnęła.
Trąba, wciągająca ją w lej, teraz jej się podporządkowała. Zlała się z nią, wciągnęła w siebie, zawisła nad jej głową i Iwga, odrzuciwszy do góry głowę, widziała przez wirujący lej - gwiazdy...
Miłość ulatywała od niej, jak ulatuje z letniej powierzchni rzeki poranna mgła. Jak ulatuje zapach rozpalonego ludzkiego ciała. Jak bije blask od księżyca. Sama z siebie, naturalna i prosta, sama z siebie.
Nie rozróżniała ich twarzy. Wszystkie jednakowo należały do niej, jej dzieci i cząstki jej istoty, komórki jej nowego ciała, palce, włosy, oczy. Ze zdziwieniem czuła, jak ożywa, uczucie to było tak silne, że nie wytrzymała i pozwoliła sobie na wymknięcie się z powrotem, do powłoki rudowłosej dziewczyny, w oczach której odbijał się dysk księżyca.
Minęła otwierające się przed nią szklane skrzydła drzwi, poczuła na twarzy powiew od ogromnego klimatyzatora, uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
Ciemność pękła. Budynek jarzył się światłem, cały, aż po szklaną kopułę, aż po najodleglejszy kąt, utonął w wesołym elektrycznym świetle, pewnym siebie świetle wiecznego dnia, pojęcia nie mającego o żółtym księżycu, świecach i kopcących pochodniach. Ocknęły się i zahuczały, popełzły do góry i na dół gumowe schody, ruszyły się skrzydła wentylatorów, zapłonęły mocne niebieskawe monitory, ustawione tu i tam, w najbliższym z nich Iwga zobaczyła swoje odbicie, z nieruchomą bladą twarzą, płonącymi oczyma i kulą ognistych włosów, wśród których co jakiś czas błyskała mała zygzakowata błyskawica.
Iwga roześmiała się. Obrazy nakładały się; rudowłosa dziewczyna pojawiła się jako nieproszona gospodyni porzuconego przez ludzi supermarketu. A ona, ta prawdziwa, której ciało kształtuje się teraz w wirze na środku stepu, w ramie oszalałych koni - pojawiła się jako nieproszona gospodyni do tego wielkiego świata...
Chociaż teraz już wie, że wcale nie jest taki duży.
Szła między półkami i stelażami, między pstrą różnorodnością szmat i głośników, lalek, skóry, chromu i niklu, porcelany, luster, jasnych pudełek i żywych kwiatów; na podwójnym łożu, pachnącym lnem i lakierem, leżały otwarte, swobodnie splatając strony, bezwstydne pornograficzne magazyny i wspaniały atlas anatomiczny. Na dnie nadmuchiwanego dziecinnego basenu stała, stykając się głowami, para ciemnoczerwonych rybek-mieczników; Iwga szła, a wraz z nią poruszał się środek ogromnego wiru, trąby, w
której kręciły się konie. Nad jej głową wisiał ciemny słup, wyciągający ku górze języki płomiennych wstęg; od czasu do czasu wir wciągał co się dało, zrywał z półek, po spirali wciągał swoją zabawkę do góry, przebijając przeźroczyste sklepienie, ciskając na uciekające w panice ruchome schody szklane odłamki i odbłyski światła księżyca. Te, co były jej dziećmi, również podporządkowały się wirowi - niepowstrzymanie ciągnęło je ku wnętrzu, do czarnego słupa, częścią którego teraz była; poruszały się jak konie na skraju leja - po kręgu, po spirali, zaczarowane, co sekundę zbliżając się do zawładnięcia sensem, zbliżając do czegoś
najcenniejszego na świecie, do jedynego, co teraz ma wartość - do matki...
Wir bawił się mnóstwem malutkich luster. Wir obsypywał supermarket błyskami - to damskie puderniczki bezsilnie otworzyły pokrywki, jak perłopławy, rozwarte przy pomocy noża, otwierały pyszczki, gubiły białe krążki puszków, a te wypełniały powietrze drobniutkim pyłem, błyskając lusterkami.
Skarb nad skarby, pomyślała Iwga, zachwycona lotem niepotrzebnych, ale tak ładnych przedmiotów. Skarb nad skarbami - ten, który staje się jedynym...
Nieoczekiwane słowo zwróciło jej coś jak wspomnienia; światło latarki i ręce człowieka, mężczyzny, ręce z cienkimi sznurkami żył, z niemożliwą do odczytania siatką losu na wąskich dłoniach... Wir skręcił się mocniej, zwinął i wyrwał wspomnienia z jej głowy. Wyrwał i cisnął do jednej z czarnych promienistych dziur w szklanym suficie.
Weszła na okrągłe podium, gdzie stał wielki fotel z wysokim rzeźbionym oparciem. Kroczyła wolno i dostojnie, jakby się bała, że spadnie korona - koroną był czarny wirujący słup.
- Na nowo urodzona matka!
Uniosła ręce.
Światło zgasło. Księżyc patrzył przez rozbitą szklaną kopułę i gdzieś daleko, może na drugim końcu świata, uderzył dzwon.
- Na nowo urodzona matka!
- Do mnie, dzieci moje. Do mnie.
W rzeczywistości nie wydała żadnego dźwięku - ale wir nad głową zaczął się rozdymać, ze słupa stając się stożkiem, a potem kulą; pochwycone przez wściekły wir zerwało się ze swoich miejsc wszystko, co od wielu już lat wierzyło w swoją niewzruszoność.
Wszystkie te przedmioty, do tego czasu uważane za cenne, cała ta mieszanina żelaza i tkaniny, szkła i plastyku, wszystkie te sploty przewodów i sznurów, wzbiły się w powietrze, wciągane okrutnym korowodem; wśród odłamków fruwały, przewracając się i chichocząc, jej dzieci - wydawało się Iwdze, że własną ręką miesza w powietrzu tę mieszaninę. Wir rósł i rozrastał się, zrywał obicia ze ścian, wyrywał bloki, kręcił odłamkami cegieł i w końcu wydusił resztki szklanego dachu, splunął tym wszystkim w twarz księżycowi i księżyc na chwilę zmarkotniał, zaciągnięty czarną warstwą dymu i popiołu.
Fotel, na podłokietniku którego opierała się Iwga, nie stracił nawet suchego płatka róży, który dawno temu opadł na siedzenie. Fotel nie stracił ani pyłka; ubranie Iwgi nie szamotało się, jej nos wyczuwał świeży zapach nocy i przez odarte z tkanki żebra ścian widziała konie - wir utrzymywał je, przenosił nad ziemią, podchwytywał i opuszczał znowu, a one wstawały na nogi i biegły jak nakręcone, jakby bały się stracić rytm...
Nad jej głową nie było już teraz fruwającego chłamu. Jej dzieci, roześmiane, z rozwiewającymi się z woli wiru włosami i sukienkami, wyciągały do niej ręce i zbliżały się z każdą sekundą - długą słodką drogą, po kręgu, po spirali.
Wtedy usiadła, uniosła głowę, wyprostowała się, nie dotykając plecami rzeźbionego oparcia. Zamknęła oczy i wyraźnie wyobraziła sobie los, czekający ten świat.
Najpiękniejszy ze światów. Królestwo wiecznego ruchu, stożek gigantycznego wichru, królujący wir...
I gwiazdy. Roześmiała się szczęśliwa. Jej śmiech podchwyciły setki głosów.
* * *
Nacisk tej, która szła gdzieś z przodu, zapierał mu dech i paraliżował siły. Do uderzenia zostało czterdzieści minut czasu, a polecenie na pulpicie ciągle nie było potwierdzone i wąski ekran pudełka domagał się tego, pulsując czerwienią. Graf toczył się po drodze wolno, z prędkością spacerującego cyklisty; Wielki Inkwizytor Wiżny zaciskał zęby, metodycznie mobilizując wszystkie swoje nie zmarnowane jeszcze siły.
Coś ty, Klaw, mówiła wystraszona Diunka. Nie dasz rady, nie wytrzymasz nawet minuty...
Nie wytrzymam, zgadzał się ponuro.
Coś ty, Klaw!.. Przecież Atrik Ol nie dlatego był silny, że go spaliły - a dlatego, że powstrzymał matkę. Po to, by ją zatrzymać, wcale nie musisz umierać tak strasznie i nieprzyjemnie...
Tak, powiedział sobie, z całych sił uderzając pięścią w kierownicę. Tak, tak, tak, tak...
Graf ryknął ohydnym zachrypniętym głosem. I jeszcze raz, i jeszcze, klakson niósł się po okolicy; jeśli został tu jeszcze ktoś żywy - na pewno drgnął, przekonany, że koniec świata właśnie nadchodzi.
Co z tobą, Klaw, ze smutkiem zapytała Diunka.
Wybacz, Diuneczko. Nie wiem.
Po co ci to, Klaw?
A po co dniami i nocami siedziałem nad twoim grobem, ukrywszy twarz w więdnących wiankach? A po co wszystko...
Klaw, chcesz... Ty, który nigdy nie myślałeś o samobójstwie, ty, którego najsilniejszym życzeniem zawsze było przeżyć? I bez sensu jest twoja śmierć, Klaw, ponieważ zakończenie tej tragedii kompletnie nie wymaga twojej obecności.
Nie mogę ci wyjaśnić, Diunko. Mojej obecności wymaga co innego.
I to mówisz ty, który potrafi torturować?
Samochód, pełznący po szosie, majtnął się na boki.
Wiele rzeczy potrafię, Diunko.
Na panelu alarmowego wywołania zapaliło się czerwone światełko.
Klaudiusz drgnął. To nie miraż; światełko migotało, prosiło, żądało...
- Niech zginie zło - powiedział ze śmiechem do słuchawki. - Słucham.
Krótkie milczenie.
- Klaudiuszu...
Nie poznał głosu. Zbyt wiele było zakłóceń, zbyt zniekształcony głos, odległy, nieprawdopodobny.
- Klaudiuszu, to ja, Fedora... Wiemy... książę zostawił... tobie... Klaudiuszu, wydaj polecenie. Szybciej. Szybciej.
- Gdzie jesteś?
- W Alticy... Ilość wiedźm na jednostkę ludności gwałtownie spadła, one zbierają się w jedno, tam, pod Wiżną, masa krytyczna...
- Dzieci są z tobą?
- Tak... Gdzie jesteś? Wydaj polecenie ze zwłoką, śmigłowiec zabierze cię, tylko powiedz, gdzie jesteś...
Śmigłowiec.
Na sekundę przymknął powieki. Nigdy nie potrafił do końca określić uczucia, jakie do niego żywiła ta kobieta. Może właśnie to jest prawdziwa miłość?
- Namiary, podaj namiary...
Rzucił kosę spojrzenie na mapę. Dokładnie nie wiadomo, ale do wsi Podralce zostało bardzo niewiele...
- Klaw, szybciej! Bo będzie za późno...
- Zamilcz.
I po co mu, dorosłemu mężczyźnie, wyobraźnia o takiej mocy? Oto widzi przed oczyma cielsko helikoptera, wzlatującego znad wzgórza, widzi rozmazane w powietrzu śmigła, widzi opadającą drabinę, czuje powiew wiatru...
Z daleka nadciągnął wiatr. Jeszcze silniejszy naparł na grafa, jakby chciał zdmuchnąć go z drogi; wycofał się. Ucichł.
- Nie mogę przyjąć twojej propozycji, Fedoro. Ale mimo wszystko - dziękuję.
- Klaudiuszu! Klaudiuszu, gdzie jesteś? Klau...
Otworzył panel. Starannie wyszarpnął przewód z zasilacza. Czerwony punkcik zgasł, słuchawka umarła. Klaudiusz cisnął ją na siedzenie obok.
Psotna dziewczynka, wiedźmeczka na miotle, patrzyła nań z obrazka przyklejonego w rogu szyby. Patrzyła z wesołym współczuciem; do ustalonego uderzenia pozostało dwadzieścia minut, kiedy nagle niespodziewane uderzenie wichru postawiło samochód w poprzek drogi i jednym uderzeniem wywaliło wszystkie szyby.
Klaudiusz zdążył się pochylić. Zwinął się na podłodze samochodu, chroniąc własnym ciałem pudełko z przyciskiem; napór matki wzmógł się, stał się jeszcze wyraźniejszy. Gwiazdy nad głową zniknęły, zniknęło wszystko, nawet niezbyt odległy blask pożaru. Samochód uniósł się na tylnych kołach, potem stanął dęba, niczym cyrkowy pudel stał chwilę, potem runął na wszystkie cztery koła, otrząsając się z resztek szyb. Psotnica z obrazka zniknęła, przestała istnieć.
Wiatr ucichł.
Noc pachniała burzą. Świeżo i ostro, nawet przyjemnie - gdyby zapach matki-wiedźmy, zapach wzmagający się z każdą chwilą, nie zatruwał jej swoją uroczystą obecnością. O dwa kroki od samochodu leżał, bezlitośnie przygniatając sobą przydrożne krzewy, ogromny koncertowy fortepian.
Klaudiusz niepewnie nacisnął sprzęgło.
Wóz żył jeszcze. Wóz posłuchał go i ruszył, omijając kwadratowe tusze telewizorów z popękanymi kineskopami, drewniane skrzynie z rozbitym szkłem i jeszcze jakiś niemożliwy, fantastyczny chłam; z kół powoli uchodziło powietrze, samochód stawał się niesterowalny, ale, na podobieństwo żywej istoty, całkowicie podporządkowanej życzeniom pana, toczył się przed siebie.
Do wybuchu zostało siedem minut; polecenie należało potwierdzić natychmiast. Zdąży posiedzieć na trawie, popatrzeć na gwiazdy i przypomnieć sobie Iwgę - jaką była, stojąc nago na brzegu stawu, pokryta gęsią skórką, szczupła, niemal przeźroczysta, aż strach było jej dotknąć, na taką można tylko patrzeć - spod palców, przez szparkę w niedokładnie złożonych palcach...
Zabijesz ją, smutno powiedziała Diunka. Przecież mnie też zabiłeś?
- Co ty mówisz! - krzyknął na cały głos, zapomniawszy, że rozmawia sam ze sobą. - Co ty mówisz, ja nigdy...
Nigdy się nie dowie, czy zabił tej strasznej nocy swoją Diunkę czy potwora, zjawidło w jej postaci.
Albo dowie się. Za siedem... przepraszam, sześć minut. Rakiety też muszą mieć czas, żeby dolecieć.
- Umarłaś wcześniej - powiedział do Diunki. Jego wargi ledwo się poruszyły. - Umarłaś tego dnia, kiedy się
kąpaliśmy... w szuwarach...
Iwga też umarła wcześniej, ochoczo podchwyciła Diunka. Kiedy została zainicjowana...
- Widziałem ją po inicjacji - powiedział Klaudiusz, patrząc przed siebie. - Była taka sama. Była wiedźmą, ale i Iwgą jednocześnie...
Kiedy rozmawialiście w piwnicy, jej inicjacja nie była jeszcze zakończona, sprecyzowała obojętnie Diunka. Pamiętasz, co się stało potem?
- Ale przecież mnie nie zabiła?
No to co, zdziwiła się Diunka.
- To, że jako macierz-wiedźma powinna była mnie zabić!..
Nie wiedziałam, zmieszała się Diunka i Klaudiusz niemal zobaczył jak klaszczą zlepione sopelkami jej rzęsy. Nie wiedziałam... myślisz, że zrobiło jej się ciebie żal? Że odsunęła cię na bok jak nieciekawy, nie zagrażający niczym śmieć?
- Zostało mi cztery minuty życia - powiedział głuchym głosem. - A ty mi mówisz... takie rzeczy.
Jej też zostało cztery minuty życia, z goryczą odparła Diunka. Czy nie wybaczysz jej - przed śmiercią?
Klaudiusz wyciągnął z kieszeni pudełko, uparcie żądające potwierdzenia rozkazu. Zmarszczył się jak przy ataku bólu; okazuje się, że miał nadzieję, iż pulpit i silosy rakietowe przestały go słuchać. Że czerwony przycisk jest martwy; odczułby ulgę wyrzucając bezużyteczny balast przez okno. Wtedy nie musiałby przynajmniej o niczym decydować...
Możesz zmienić czas, rzeczowo zaproponowała Diunka. Dać jej i sobie też, jeszcze pół godziny. Jeśli do czasu „x” nie potwierdzisz rozkazu, rozkaz automatycznie zostanie odwołany i można będzie wszystko wprowadzić od nowa...
- Po co?
Po to, byście zdążyli się spotkać.
- Po co?!
A po coś najechał, zdziwiła się Diunka. Skoro masz ochotę rozliczyć się z życiem - świat wokół daje ci tyle niewykorzystanych możliwości, nie związanych ani z wiedźmami, ani z rakietami jądrowymi...
Klaudiusz milczał. Wiatr napierał na jego twarz, wyciskał łzy z oczu.
W takim razie nie przeciągaj, powiedziała cicho Diunka. To takie męczące, to oczekiwanie na śmierć.. No, przecież w młodości byłeś mężniejszy, nieprawdaż?
Trzęsącą się ręką wymacał w paczce papierosa. Za trzecim razem udało mu się zapalić, wiatr unosił dym tytoniowy, a księżyc, już nie żółty, a płonący, elektrycznie biały, zalewał światłem całą drogę, równinę, ogromny lej przed nim, pędzące po spirali konie, ruiny ogromnego supermarketu, spaloną stertę wozów...
Jaka ona była smutna, rozczulająca i mokra, na stopniach schodów, po całonocnym siedzeniu pod jego zamkniętymi drzwiami.
Jaka ona była - śmiejąca się, do pasa w wodzie, ze śmiechu zapominając, że nagie piersi wynurzyły się ponad powierzchnię, że spływają po nich przeźroczyste krople.
Jaka ona była - na kamiennej podłodze podziemia, w dybach, z rudymi lokami na twarzy, z bruzdami łez, z kroplami, spadającymi z podbródka.
„Ja myślałam, że już nigdy pana nie zobaczę”.
Nie potrafiła przejść z nim na ty.
Chciałeś żyć, ale nigdy nie bałeś się śmierci - cicho powiedziała Diunka.
- Nie boję się - odparł głucho. - Tylko jeszcze nie zdążyłem... pomyśleć.
I tak umrzesz. Już cię wyczuły, powiedziała Diunka, w jej głosie pojawił się strach.
- Nie boję się. Muszę się zastanowić.
Boisz się ją zabić! Nie mnie...
- Milcz!..
Rzeczywiście - wyczuły go. Czuł, jak z leja, stamtąd, gdzie widniał potworny słup trąby, wyciągają się w jego kierunku setki rąk.
A co czuł Atrik Ol?
Czas! Czas, krzyknęła Diunka. Zabij je, bo inaczej one zabiją ten świat; musisz to zrobić, to twoja misja, jesteś strażnikiem, jesteś Starżem, za tobą stoi ludzkość, uderz!
- Biedna ludzkość, Diunko. Wybrała sobie niegodnego strażnika.
Wiem, o czym myślisz, oburzyła się Diunka. Ale przecież mnie zabiłeś... masz doświadczenie, zabij też i ją...
- Więcej nie chcę... Myślisz, że zabijanie ukochanej istoty to rzemiosło? Albo sport? Z każdym nowym ćwiczeniem zdobywa się większą wprawę? Nie chcę, mam dość, chcę, by ona żyła...
Nie odzyskasz jej, krzyknęła tęsknie Diunka.
- A to... zobaczymy.
Ostatni raz zerknął na wąskie okienko pulsujące czerwienią, żądającą potwierdzenia polecenia. Potem mocno zamachnął się i cisnął pudełko przez pozbawione szyb okno. W twarz wiedźmom, po spirali
wspinającym się łagodnym zboczem.
* * *
Jej nowe ciało z każdą sekundą nabierało mocy i urody. Chyba górne ręce trąby zaczerpnęły garść gwiazd - w każdym razie, w zwartym kształcie wichru pędziły teraz białe i żółte iskry, jakby to się działo na świątecznej karuzeli. Iskry wplątywały się w grzywy koni - koni z karuzeli - i rywalizowały w blasku z oczami jej dzieci.
Potem nastąpiło zakłócenie w rytmie. Niewielkie. Na mgnienie oka, kiedy wicher z rechotem pochwycił zielone auto, znieruchomiałe na skraju niecki. I zaczął unosić po spirali, zabawiając się nim, zastanawiając, w którym miejscu zapalić benzynowe ognisko.
I zdecydował.
Eksplozja rozkwitła, okrągła jak kwiatek lilii wodnej, ale od razu miotająca strzępami ognia, tracąc przez to jędrność; przez jakiś czas cieszyła oko tańcem płomieni, idealnie wplatających się w ogólny rytm. Może nie dlatego od razu usłyszała krzyk przestraszonych córek.
Na ziemi obok płonącego wozu leżał człowiek, obdarzony władzą. Jego władza przypominała biały wybuch, jego władza mocno pachniała spalenizną, niepokoiła i drażniła. Ona widziała, jak jej dzieci, które trafiły w krąg jego władzy, bezradnie starają się mu przeciwstawić.
Ona przymknęło powieki. Czuła się tak, jakby ktoś ścisnął jej rękę i wbijał w nią tępą igłę. Mocniej, jeszcze mocniej...
Ona się uśmiechnęła. Biały krąg władzy, płynący od natrętnego przybysza, zapłonął mocniej - i niemal od razu przygasł. Ona po prostu wyszarpnęła igłę. Strząsnęła z siebie. Z łatwością; jej dzieci, jej palce, jej posłuszne mięśnie naprężyły się ledwo widocznie - ich moc ukazała się w postaci ciemnoczerwonych wykwitów, ich siła do końca rozerwała biały krąg i biały pancerz, jakim człowiek usiłował się obronić. I omal nie rozerwała jego samego, gotowa dzielić i rozsiewać, czynić cegiełką chaosu, pyłkiem w spiralnym wirowaniu.
Ale człowiek nie był jeszcze bezradny. Uderzył w jej palce bolesnym białym uderzeniem - i wymknął się. I uderzył znowu.
Ona się rozzłościła. Jej palce zacisnęły się, miażdżąc jego wolę jak kość w żarnach. Jego ból był zielonym, świecącym obłokiem; ona rozwarła pięść i strząsnęła ciało, pozostawiając swoim dzieciom, swoim palcom, pewną swobodę działania, wolność ostatecznego rozprawienia się.
I wróciła do małej-siebie. Otworzyła oczy.
Jej dzieci cieszyły się. Ich radość otaczała ją jak miękka, chłodna struga.
Procesja. Uroczysta procesja po okręgu, po spirali; one niosły jego ciało na wyciągniętych rękach, jego pokorne, bezwładne, ciężkie i nieruchawe ciało. Maszerowały za nim, to był niekończący się pochód, długa eskorta, tak długa, że niosące ciało niemal deptały po piętach ostatnim płaczkom w procesji, a płaczki zanoszą się śmiechem i wicher rozwiewa ich odzienie - po spirali...
One niosły go na wyciągniętych rękach. Jego głowa wycelowała podbródek w niebo, patrzył przed siebie, a jego odwrócona twarz wydawała się obróconym i ironicznym portretem.
- Iwgo...
Nie, jego wargi nie poruszyły się. Wargi ciągle były mocno zaciśnięte - ale słyszała przecież wyraźnie, jasno, zrozumiale...
- Iwga.
Procesja zakończyła się tam, gdzie zaczęła - przy dopalającym się samochodzie. Właściwie - przy dogasającym: wicher postarał się, by płomień pożarł wszystko, co mogło spłonąć, zostawiając tylko czarną karoserię, zwęglony szkielet.
Jej dzieci triumfowały; jej dzieci dość się wycierpiały w poszukiwaniu sensu, jej dzieci miały prawo sądzić ucieleśnienie swoich wszystkich nieszczęść, sądzić nie człowieka pozbawionego i władzy, i mocy - sądzić potwora, przez wiele wieków pożerającego ich, sądzić Inkwizycję...
Jej palce niespiesznie zaciągały metalową linę na jego nadgarstkach. Jej dzieci śmiały się, przywiązując Wielkiego Inkwizytora do jego własnego spalonego samochodu. Niech się upodobnią - człowiek-maszyna i maszyna-samochód...
- Chrust! Dajcie chrustu!
Jest ich wiele, setki rąk, jeśli każda ciśnie gałązkę - powstanie wysoki stos...
Ona siedziała wyprostowana na swoim fotelu. Nad jej głową wisiał wir. Czarna oś huraganu.
* * *
... Mętna woda, która podtopiła dwieście lat temu Wiżnę. Kilka tysięcy trupów... Epidemia, zatrute studnie, ludzkie zwłoki zaszyte w korpusy krów...
Pięcioletni chłopiec, który latem przedziurawił sobie na zardzewiałym gwoździu stopę. Młodzieniec, który złamał nogę na mistrzostwach liceum w piłce nożnej; ostrze zaklętego noża, wnikające głęboko w bok
młodego prowincjonalnego inkwizytora. Cały ból odczuwany przez niego w życiu był koronką, welonem, cieniem... tego bólu, który odczuwa teraz, a przecież nie traci przytomności, nie - wszystkie jego myśli są jasne, wszystkie obrazy wyraźne i wypukłe, jakby otoczone konturem - dla większej wyrazistości...
„W wyniku bezpośredniego kontaktu z hipotetyczną królową, który stał się przyczyną śmierci tej ostatniej, inkwizytor Atrik Ol został pozbawiony mocy i częściowo oślepiony, przez co tłuszcza zgromadzonych w mieście wiedźm posiadła nad nim nieograniczoną władzę. Na rycinie nieznanego malarza, będącego zapewne świadkiem wydarzeń, upamiętniona została chwila śmierci Atrika Ola - wiedźmy zasmoliły go w beczce, obłożyły słomą i podpaliły...”
Jak precyzyjnie działa pamięć. Pamięta wszystko, co do włoska, leżącego na jej skroni, do zapachu książkowego pyłu, do rudego pstrego pióra nieznanego ptaka, kto wie, jak i przez kogo włożonego między strony...
„W wyniku bezpośredniego kontaktu...” Akurat - bezpośredniego! Nawet nie zdążył jej sięgnąć „...inkwizytor Klaudiusz Starż został obezwładniony... ale wzroku nie stracił na jotę...” Pewnie, żeby mógł widzieć, jaką wiedźmy szykowały mu śmierć. Był wleczony po ziemi, przywiązany metalową linką do szkieletu samochodu - żeby widzieć stos chrustu, rosnący pod resztkami muru, pod betonową konstrukcją... Oto spuszczają z góry linę, przerzucają nad dachem wozu, wystarczy im mocy, one teraz świętują, one triumfują, to pląs, to taniec - śmierć inkwizytora na stosie... „Na grawiurze nieznanego artysty... upamiętniona została chwila śmierci Klaudiusza Starża - wiedźmy przywiązały go do resztek jego własnego
samochodu, wciągnęły wysoko na betonowy mur, pod spodem rozłożyły stos i usmażyły go jak prosiaka...”
Pamięta wszystko. Czuje wszystko. Niczego nie zapomni - do ostatniej sekundy.
„Ale one się myliły, Iwgo... Po inicjacji... aktywne wiedźmy tracą zdolność i potrzebę kochania kogokolwiek. Miłość... uczucie, które czyni człowieka zależnym. A wiedźmy tego nie znoszą, przecież pamiętasz...”
Żelazna lina lada moment okręci się wokół nadgarstków.
Dzwon? Czy może mu się wydaje? Odległy, melodyjny, żałosny... Jeszcze jedno uderzenie - silniejsze, gwałtowniejsze, bardziej rozpaczliwe, jakby krzyk. Co ja mogą zrobić, krzyczy dzwon, jak mogę ci pomóc, Klaudiuszu...
Gdzieś w głębi jego duszy skowyczała, płakała ze strachu dawno zmarła Diunka. Znowu ją zdradził - wraz z nim umrze pamięć o niej.
Licho, licho, dlaczego ciągle jestem przytomny?!
A czegoś ty chciał, Klaw, zaszeleścił w jego uszach umierający głos Diunki. Przecież po to tu szedłeś. Głupio by było... umrzeć bez przytomności, w omdleniu... bez pamięci...
Pomyliłem się, Diunko, chciał powiedzieć. Oszukałem sam siebie...
I nadal chcesz, by ona żyła, zapytała Diunka niemal bezgłośnie. Nadal tego chcesz, Klaudiuszu?
Z trudem odetchnął. Rozluźnił mięśnie, usiłując dostosować je tak do sytuacji, by bolały możliwie najmniej.
Sabat... I jeśli ktoś jeszcze tej nocy może począć dziecko - urodzą się tylko wiedźmy. I wleją się... w ten kocioł... w wir...
Wiedźmy stały wokół niego - pod nim, ponieważ wisiał nad ich głowami. Stały w kręgu. Jakby przed podpaleniem stosu chciały się nacieszyć dziełem swoich rąk. Setki wiedźm - płonące oczy, całe pole migocących węgli. Cisza - kompletna cisza przed rykiem orkiestry, przed najważniejszą chwilą sabatu...
I jeszcze jeden człowiek na podwyższeniu. Nieruchoma kobieca postać w fotelu. Księżyc, ostrymi cięciami światła wyróżniający ognistą kulę naelektryzowanych włosów, wargi, wygięte w łuk, oczy - dwa nieruchomo świecące dyski.
- Tak, Diuneczko - powiedział na głos. - Tak. Tak właśnie chciałem.
Ognisko zapłonęło.
* * *
... Ciemne migocące czerwienią jądro. Ośrodek, owinięty ciężką peleryną; cały ten lot, całe to wirowanie, córczyne leje, rozpełzające się po czarnej pustce, lot i upadek, drzazgi wciągnięte w wir, zaraz się zleją z macierzą, zaraz...
Ona podniosła głowę.
Krąg nieba wirował coraz szybciej. Usiłując nadążyć za czarnym wichrem tak, że ostre ogniki gwiazd rozmazały się, zostawiając biały ślad, jakby po niebie pędziły, usiłując wczepić się jedna drugiej w ogon, tysiące małych ostrych komet.
Lej pogłębiał się. Pogłębiał. Jego krawędzie, oznaczone lecącymi grzywami martwych już koni, wzniosły się wysoko, zagięły, jakby chcąc zwinąć do wora nieprawdopodobnie niski księżyc.
Ona roześmiała się i wystraszone jej śmiechem brzegi leja opadły, zwaliły się w dół. Siedziała na szczycie góry, stożkowatego wulkanu, a na dole, na horyzoncie, widziała zarysy pustych, zrujnowanych miast.
Ona uniosła ręce. Lej znowu stał się poprzednim, a na resztkach betonowego muru, wyglądającego na nieprawdopodobnie stary, zobaczyła człowieka, ukrzyżowanego na ciele własnego samochodu.
Setki ogników. Nowe gwiazdy w potwornej karuzeli.
- Płoń! Płoń! Płoń!
Jej tron drgnął.
Nie, jej tron jest nie do ruszenia; jej tron to jedyna nienaruszalna rzecz we wściekle wirującym świecie, w wirze nieba i gwiazd, ziemi, wody i ognia. Ona siedzi w tym fotelu już wiele setek lat.
Oto ona, starożytny posąg. Osypujący się z powodu upływu czasu sfinks; ona jest nieruchoma, ona jest gigantyczną wieżą, we wnętrzu której wiją się schody i plączą przejścia, ona - to potworna konstrukcja nieznanej cywilizacji. Ona, sięgająca rękoma gwiazd, ona, żyjąca setny raz. Ona...
- Pobłogosław swój płomień, matko!..
Jej wzrok podnosi się, chcąc pobłogosławić.
Człowiek, ukrzyżowany pośród betonu i stali, podnosi wzrok, żeby przyjąć błogosławieństwo własnej śmierci.
Śmierci wszystkiego, czego był ucieleśnieniem - świata okrutnych pętających nici. Świata niewolności, ponieważ każde przywiązanie...
- Pobłogosław swój płomień, matko!..
Skąd ten cudzy rytm. Skąd to niewygodne, niespokojne, przeszkadzające wiecznemu pląsowi...
Drgnęła.
Stamtąd, z poskręcanych ruin, które były kiedyś jego siłą i władzą, wyciągała się ku niej dłoń.
Jego ręce są skute, skręcone metalową liną, bezradne i nieruchome - ale wyraźnie przecież widziała. Nie oczami.
Jednocześnie nieśmiała i ponaglająca, wyciągnięta spazmatycznie ręka, każdym mięśniem usiłująca - sięgnąć...
Lej przekrzywił się.
Na mgnienie oka tak się pochyla czara, ulewa czerwoną kroplę wina, tylko kroplę - ale na białą suknię narzeczonej to wystarczy, oto róża kwitnie nie tam, gdzie należy, równowaga jest zakłócona, wino w czarze krąży, szuka wolności...
Obca ręka wyciąga się - teraz już niemal władczo. Obcy rytm wtrąca się w uroczysty taniec, przebija jak trawa przez asfalt, jak blady zielony listek, poruszający granitowe płyty; czym tak wystraszył ją ten, bezradny przecież, poryw?!
Wystraszone oczy jej dzieci. Ona je uspokoi. Ona pocieszy je nowym kołem korowodu...
I nowe koło rusza. Mocno uderza w wyciągniętą rękę, jakby usiłowało ją odciąć, niczym niepotrzebną suchą gałąź.
Obcy rytm na mgnienie oka zachłystuje się.
Gwiazdy rozmazują się kręgami, czarne niebo jaśnieje, księżyc fruwa jak jajeczne żółtko w wirze z kawy; jej dzieci chwytają się za ręce i lecą niczym świąteczna girlanda, lecą w rzędzie planet i gwiazdozbiorów, wśród płonącego ogniami święta, kopuła nieba wyciąga się niczym rura i tam, na końcu tego olbrzymiego tunelu, na chwilę zapala się niemożliwe, nieziemskie, bajecznie piękne światło...
Wzbija się płomień, pożerając chrust. Człowiek na ścianie jest nieruchomy, jedyne, co pozostaje nieruchome na świecie poza nią - posągi, wieże na tronie.
Jego serce jeszcze bije. Jego serce bije obcym rytmem, zmuszając ją do gubienia nici, zmuszając do przekrzywiania uroczystej czaszy.
Wzdryga się.
Ponieważ znowu widzi wyciągniętą ku sobie rękę.
I dzieci jej chłoszczą biczami drżące pod razami palce, dzieci zanoszą się rechotem, ponieważ nie ma nic śmieszniejszego od próżnej nadziei.
Lej przekrzywia się ponownie. Tracąc gwiazdy, ześlizgujące się z ciemnego skraju i na zawsze ginące w bezczasie, zakłócając korowód jej lecących w powietrzu dzieci, jej cząstek, oczu, nerwów i mięśni...
Stożek wali się na bok. Musi się wysilić, by na nowo ustawić oś wiru nad swoją głową.
Rytm. Taki słaby, taki bez nadziei i nie żądający nadziei, czerpiący życie z własnego skazania, ledwo wyczuwalny - wszystko burzący rytm...
Posąg drży. Drżenie wstrząsa wieżą, piaszczystym pyłem osypuje się zleżały w szczelinach czas.
Ponieważ ręka, rozkazująca i wzywająca, bardzo chce sięgnąć - nawet z połamanymi kośćmi...
I wir znowu traci równowagę.
... nawet na węgiel sczerniała - ta ręka będzie sięgać...
Jak trawa przez kamienie.
I ta prosta świadomość zmusza ją, by drgnęła po raz trzeci i, jakby pozbawiona oporu, ona zawala się w głąb siebie.
Ona, sięgająca rękami gwiazd, ona, żyjąca setny raz. Ona...
Ona, ruda dziewczyna, miotająca się w labiryncie korytarzy i pokoi. Ona zamknięta we wnętrzu posągu i nie widząca wyjścia.
Ona, absolutnie wolna, mieszcząca w sobie świat, zastępująca sobą świat...
Skarb nad skarby - oto to słowo. Ten skarb, który staje się jedynym...
Bije dzwon - powiada, że niczego nie można zmienić. Dzwon ma najbardziej uroczysty i najbardziej pozbawiony nadziei głos na świecie.
Ona...
Prędzej, Iwgo, prędzej. Prędzej, Iwgo, tam mignęło światło, może tam jest uchylony lufcik, prędzej, po schodach w dół, w prawo, w lewo, zapadająca się pod stopami podłoga...
Ciasny pokoik, w którym siedzi, ułożywszy głowę na splecionych palcach, jej matka z ciemnymi kręgami wokół oczu.
- Mamo, chciałam ci napisać... kiedy wszystko się ułoży, kiedy się urządzę, napisałabym, przysięgam, mamo... Muszę się śpieszyć, nie mogę teraz...
Matka patrzy ciężkim wzrokiem i z wyrzutem; Iwga wypada na korytarz, rzuca się do drzwi po lewej - zamknięte na wieki, na ogromną zardzewiałą kłódkę, a za drzwiami - strach, strach...
W dół po spiralnych schodach. Waląc we wszystkie drzwi, naprzód, po długim korytarzu, chyba tam błysnęło światło...
Sterta suchych liści uderza w twarz. Dalej pokój, pod sufit zapchany szmatami. Ubrania, stęchłe, z białymi żyłkami nienażartych moli, z zakrzepłymi brązowymi plamami i woń, woń naftaliny i stęchlizny...
- Nie!
Ciemna komórka, w której jej starszy brat metodycznie łoi skórę młodszemu bratu zasłużenie, słusznie, jak zawsze...
- Nie mogę teraz! Śpieszę się, tak się śpieszę, muszę uratować...
Drewniane schody i ona wie, że czwarty stopień złamie się, i łamie się, a pod schodami leży celuloidowa lalka, różowa, jak oparzona wrzątkiem, z białymi włosami, na wieki spalonymi wodą utlenioną...
Iwga biegnie dalej. Iwga myli się, wraca w to samo miejsce. Ona milczy. Iwga walczy z pustką, z cieniem, Iwga ciągnie czas jak gumową taśmę, ponieważ ogień wstaje wyżej i wyżej, wy...
Ona patrzy jej oczami. Widzi, jak niemożliwie rozszerzają się źrenice człowieka, który...
- Klaudiuszu! Klaudiuszu!
Imię pomaga jej. Krzyczy głośno i wściekle i biegnie dalej, do wyjścia, ponieważ tu musi być wyjście, musi... wyjście...
Pokój z podłogą, pokrytą skórkami pomarańczy i ogarkami świec.
Pusty pokój z sufitem porośniętym siwymi ludzkimi włosami.
Przejście. Już tu była - nie, nie była, to inne schody, urywają się... Na skraju siedzi, ze zwisającymi w pustce nogami...
- Klaudiusz?!
Człowiek odwraca się.
To nie jest Klaudiusz. To ten wujek, który jechał obok niej, dziesięciolatki, w międzymiastowym autobusie, rozmawiał miło i poczęstował jabłkiem, a sam ciągle usiłował przesunąć dłonią po gorącej dermie siedzenia pod nią, pod sukienką, pod chudym tyłkiem Iwgi...
Ona syczy jak rozeźlony kot, nie - jak żmija. Człowiek na skraju schodów spada w przepaść i jego niekończący się krzyk towarzyszy Iwdze w poszukiwaniach.
Zamknięte. Zamknięte. Pusto. Tam jest antykwariat, za tymi drzwiami blady Nazar, tu doktor Mitec z mandoliną, tu nosata blondyna, koleżanka ze studium, kaznodzieja łabędziej miłości...
A tam, za żelaznymi skrzydłami - jej ojciec. Ona ma siedem lat, córeczko, nie idź dziś na spacer... Ale ja tak chcę, tato... Nie idź, proszę cię... Ale ja chcę... No to idź, córeńko, dobrze...
Mokra glina, ze stukotem wpadająca do dołu.
Gdyby została w domu, ojciec by żył...
Rzuciła się do ucieczki. Zamykała wszystkie drzwi, zatrzaskiwała, usiłując oddalić się możliwie daleko i szybko od żelaznych skrzydeł - i ciągle wracająca tu; gdybym wtedy nie poszła... A tu - gdybym powiedziała wszystko od razu... gdybym tym razem wyjaśniła... gdybym wtedy zrozumiała... gdybym wiedziała...
Ta siedząca w rzeźbionym fotelu, nieruchoma postać, osypujący się z powodu upływu czasu posąg - to JA?
Szarpnęła kolejne drzwi - i znalazła się w szkolnej sali sportowej. Jej koleżanki i koledzy z klasy, mali, po osiem lat, tłoczyli się pod przeciwległą do wejścia ścianą, błyskały gołe kolanka - wszyscy w spodenkach gimnastycznych... Już chciała się wycofać, chcąc ominąć ten zaułek własnej duszy - ale na podłodze leżała, zwinięta w pierścienie, żmija-lina.
„Idźcie po nitce, stopień po stopniu... słuchajcie swojego jestestwa...”
Wystraszone dzieciaki popatrywały na siebie. Poznawała - tych, którzy ją szczuli, tych, którzy dzielili się kanapkami. Chociaż tych pierwszych było więcej... Czyńcie tak, jak wam każe wasza istota. Poddajcie się swemu jestestwu, przyjdzie czas umierać - umrzyjcie. Przyjdzie czas ożywać - ożywajcie... Idźcie po nitce, stopień po stopniu, nie schodźcie z drogi, to wasza droga, przejdźcie ją do końca...”.
Ale już przeszłaś swoją drogę, powiedziała zdziwiona żmija.
Tam, na końcu sali, stały już nie półnagie dzieciaki, ale milczące kobiety z chwytliwymi ciężkimi spojrzeniami.
Już przeszłaś swoją drogę... Wybrałaś, Iwgo! Twoje dzieci...
Wir pochwycił ją. Wir nosił ją po kole, spiralnie, w gwiezdnym pyle, nad głową nieruchomego posągu w rzeźbionym fotelu i przelatując obok, spoglądała w ogromne obojętne oczy - swoje oczy...
Przejdę. Przejdę inicjację!
Ale ty już przeszłaś inicjację!
„Przyjdzie czas umierać - umierajcie. Przyjdzie czas ożywać...”
Zrobiła krok.
Jej droga będzie niesłychanie trudna.
Nie idzie po ciele żmii - przedziera się przez żelazny labirynt wewnątrz żelaznej żmii. A segmentowe ciało wije się, chcąc zmiażdżyć ją w segmentach. Nie puścić.
Korytarz zwęża się. Jeszcze bardziej się zwęża. Ona pełznie, zdzierając skórę na łokciach i kolanach, na ramionach i żebrach; w twarz jej dyszy miłość jej dzieci, naturalna jak para nad ciepłym porannym jeziorem - i jak tłok wypycha ją z powrotem. Zjeżdża na brzuchu, połowa przebytej już drogi stracona i stracona pewność, ponieważ ona chce tego ogólnego święta, ogni - igieł, nieba z oczami, wolności, drapieżnej i napiętej jak cięciwa...
Inna siła, której nazwy nie zna, zaciąga na jej gardle swoje bezlitosne wezwanie. Ona musi przejść. Tam, na końcu wijącego się tunelu, czeka wyciągnięta ręka...
Idzie. Pełznie, przeciskając się przez żelazne pierścienie, zamknąwszy oczy, podporządkowując się temu wezwaniu, strunie gotowej pęknąć, sile, nie mającej nazwy w jej języku...
Przerwanie białej tkaniny. Czułość, dziecięce dłonie, wyciągnięte ku niej przez czarne strzępy nocy. Czułość, ale bez bólu, ponieważ one są jej na zawsze, drży ziemia, wolny taniec, ciężki taniec na bębnie, w który zmieniło się niebo, dostojny marsz, one wszystkie tu idą...
Jej nowa istota jest zbyt potężna, zbyt wielka i piękna, żeby się rwać, usiłując wymknąć się z siebie jak z nylonowej pończochy. Iwgę znowu ciska do tyłu, na sam początek drogi, i żelazna żmija szczęka segmentami, ale nic nie mówi. Kiedy była żywa i pasiasta powiedziała wszystko. „Ty już przeszłaś swoją drogę...”
Więc leży. Rozbita i złamana. I nie widzi już jego wyciągniętej dłoni.
A ona patrzy, jak wzbija się płomień wysokiego stosu. Wyżej, wyżej, wyżej, jeszcze wyżej - tam, gdzie między wirującym niebem i wirującą ziemią zamarła nieruchoma ofiara...
„Nigdy nie byłem ofiarą. Ja nigdy nie byłem ofiarą i nic nie składam w ofierze, Iwgo. Ja czynię to, co uważam za potrzebne.”
Skąd ten głos? Skąd?! Czy może to ona sama rozmawia ze sobą, chcąc oszukać, ułatwić, usprawiedliwić?
„Popatrz na mnie - to nie mnie tak czynią, to ja tak robię, tak zdecydowałem... Diunko... Iwgo. Ja tak chcę.”
Powiedz mi słowo, poprosiła w milczeniu. Objaśnij mi, jak to się nazywa u ludzi, co za imię nosi to wezwanie, które trzyma mnie za gardło - ale nie może wyszarpnąć nazwy... Słowo, Klaudiuszu, powiedz mi je...
Milczał. Ogień wznosił się i rozkwitał, wiatr delikatnie tarmosił jego pomarańczowe wstęgi.
Dlaczego, Klaudiuszu? Dlaczego to robisz?
Milczał.
Wtedy nienazwana moc trysnęła z niej, jak krew z przeciętego gardła. I struna zaciągnęła się. I pociągnęło ją przez labirynt, na spotkanie nowej, drugiej z kolei inicjacji - do nowego sedna, dla którego nie stało już imienia.
A noc napierała na twarz - czerwone, ciemnoczerwone, ognisto-krwawe, żółte flagi rozpływającego się księżyca, wielki cel i dostojny sens, piękne, gubione, już niemal stracone... Już... prawie...
A z przodu czekała tylko wyciągnięta ręka.
I wydawało się jej, że zaraz dotknie chłodnych twardych palców.
Mgnienie oka do spotkania; cząstka mgnienia, zaraz ich ręce złączą się, trzeba tylko zrobić wdech...
Zaraz.
Epilog
- A teraz, Ruda, zapoznam cię z wybitną osobą... Ruda, co ci jest?
Czerwone zachodzące słońce podzieliło się na cząstki w wysokich oknach pod czerwonym dachem, gdzie na fasadzie był balkon, owinięty winoroślą i dlatego przypominający etykietkę starego wina. Na dachu kręcił się miedziany kogucik i dymiło ognisko na łące dla pikników, a on szedł do ogniska przez wielką łąkę. Szedł, z całej siły starając się nie zbaczać z prostej - ale niepowstrzymanie go znosiło. To ten zapach wieczoru, trawy, pobliskiego stawu, pieczonych w ognisku ziemniaków...
Nazar Mitec, dobry chłopak, Nazar biegł obok, na jego twarzy coraz wyraźniej rysował się niepokój:
- Klaw, jesteś pijany czy co? Klaw, co z tobą? Co jest, co?
A przy ognisku krzątał się jego ojciec, wspaniały profesor Julian.
- Ruda... Przepraszam cię, Klaw, widocznie dziewczynę zemdliło, zdarza się...
Dziewczyna siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach. Odwróciła się, zwinęła na składanym brezentowym krzesełku, podciągnąwszy do brody kolana w wypłowiałych dżinsach. On podszedł do niej i długą sekundę stał obok, słuchając dzwonienia w uszach. Jak cichną, ale wciąż nie mogą ucichnąć w oddali: cienkie rżenie i beznadziejne dzwonienie.
Potem ukląkł.
Nie żałując eleganckich szarych spodni. Nie patrząc na ojca i syna, skamieniałych w oszołomieniu, w osłupieniu, niemal w urazie; opadł przed nią na kolana, oderwał jej dłonie od zapłakanej twarzy i przyłożył do swojej twarzy jej zabrudzone, pachnące dymem dłonie.
- Ale przecież tak naprawdę nic się nie zmieniło - powiedziała ledwo słyszalnie dziewczyna. - I świat się nie zmienił, i my jesteśmy tacy sami...
- Nie.
- Tak... I teraz... wszystko się powtórzy. Znowu nas wciągnie wir, poniesie... po okręgu. Po spirali... w lej... tam...
- Popatrz na mnie - poprosił szeptem.
Nie podnosiła na niego oczu. Spazmatycznie wciągała nosem słoną wilgoć.
- Popatrz na mnie... Proszę, popatrz.
Gwałtownie przełknęła ślinę. Podniosła na niego spojrzenie - rozgorączkowane, zmęczone spojrzenie nieszczęsnej lisicy.
A on uśmiechnął się. Ledwo-ledwo, tylko oczami i kącikami ust.
- I powiadasz, że świat się nie zmienił?
Cisza. Przykrył ich nieprzenikalny, przeźroczysty kołpak - zasłaniający przed światem, przed trzaskiem gałęzi w ognisku, odgradzający od zdziwionych głosów ojca i syna i od kumkania odległych żab.
- Gęsi - powiedziała szeptem.
- Co?
- Gęsi...
Odwrócił się.
Od przesłoniętego zaroślami jeziora maszerowało przez łąkę stado białych jak letnie obłoki, bezwstydnych sąsiedzkich gęsi.