Właściwie, po co mu ona to wszystko opowiada? Dlaczego go to interesuje?

Zawodowa ciekawość. Ileż takich spowiedzi przypada na jeden jego niełatwy roboczy dzień...

Z jakiegoś powodu przypomniała sobie ogromne łoże w tamtym jego mieszkanku, pole bitewne, pokryte śniegiem czystej pościeli.

- A pan tak przez cały czas żyje...

Pytanie wyskoczyło samo, wypowiedziane do połowy - uświadomiła sobie Iwga - nie da się wcisnąć z powrotem. Słowa to nie makaron, do ust nie włażą.

Pauza przeciągnęła się. Iwga przełknęła ślinę.

- No? Jak, mianowicie, żyję?

Westchnęła jak skazaniec.

- Przez cały czas pan tak żyje? Słyszałam, że inkwizytorom nie wolno się żenić.

Oczekiwała każdej reakcji: kpiny, obojętności, paskudnej ironii. Ale inkwizytor tylko odwrócił głowę i Iwga wymamrotała przeprosiny:

- Ja... przesadziłam. Przepraszam...

Klaudiusz uśmiechnął się. Może rozśmieszył go jej strach.

- To nie było wcale jakieś szczególne pytanie.


(DIUNKA. MAJ)

Krata oddzielająca dom od strychu nie miała kłódki.

W całkowitej ciszy przeszli obok betonowego pudła, w którym warczały i hurkotały dwa silniki słabych wind, przeszli obok niskich drzwi z dużą gospodarczą kłódką, weszli po starannie pomalowanej drabinie i wynurzyli się w wilgoci wiosennego wieczoru. Dwadzieścia pięć pięter nie przybliżyły ich do gwiazd - a zresztą, było tych gwiazd coś ze dwie czy trzy; po ciemnym niebie pełzły, stale zmieniając kontury, postrzępione farfocle szarych obłoków.

Kiedyś był tu barek. Teraz został po nim tylko żelazny szkielet plażowego „grzybka”, porzucony, bo niepotrzebny, pokrywający się w milczeniu rdzą; stare poręcze też korodowały, dlatego Klaw nie opierał się o nie.

Tu niepotrzebne było światło. Cała fasada domu naprzeciwko zalana była pstrą migocącą reklamą, twarz Diunki, widoczna w najmniejszych szczegółach, wydawała się być albo pomarańczowo-żółta, albo bzowa, albo zielona jak trawa. Klaw wiedział, że sam nie wygląda lepiej.

Diunka uśmiechnęła się samymi kącikami ust.

- Cyrk...

Klaw zadygotał. Nie bał się wysokości, ale wiatr wydał mu się nieoczekiwanie zimnym.

- Klaw... tak cię... kocham.

Nie wiadomo dlaczego drgnął. Położył zimne ręce na jej ramionach:

- Diuneczko...

- Klaw...

- Diuneczko... - Szybko oblizał wargi. - A co by się stało, jakbym umarł? Co ty byś zrobiła? Gdybym nagle...

Jej wzrok zmienił się. Chyba zagościł w nim strach.

- Wybacz - powiedział szybko. - Ja...

- Nie bój się - powiedziała szeptem, kolejna eksplozja reklamowych świateł zabarwiła jej twarz na kolor miedzi, wściekle opalony, jak u Indianina. - Ty... nie... umrzesz... Nie bój się...

Reklamowe światła mrugnęły i zmieniły się; teraz dach zalewał ciemnoniebieski kolor. Twarz dziewczyny z błagalnie otwartymi ustami stała się matowa jak... Jak ta płaskorzeźba na ciemnym kamieniu na grobie. Klaw cofnął się, ale ręce Diunki już owinęły się wokół jego szyi, usiłując go powstrzymać.

- Klaw... nie... opuszczaj... mnie...

Ręce puściły. Diunka cofnęła się i w nowym bezdźwięcznym wybuchu świateł Klaw zobaczył, jak zwilgotniały jej rzęsy.

I chlasnęła go ostra litość.

- Ja cię nie porzucę... nigdy... dlaczego...

Diunka cofnęła się jeszcze trochę. Z jej oczu niemal jednocześnie wypłynęły dwie ciężkie krople, ledwo widocznie kiwnęła głową. Jakby mówiła: nic...

- Nie wierzysz mi?

Diunka cofnęła się jeszcze bardziej.

Co za idiota ze mnie, pomyślał Klaw. Wszystkie te lęki i te wahania... Przecież ona rozumie. Jakże musi być jej ciężko - za każdym razem czekać na mnie i za każdym razem bać się, że to koniec, że już nie przyjdę, że się wystraszyłem, wyrzekłem?

- Diuneczko, przysięgam ci na wszystko, co mam. Przysięgam na życie...

Wydawało mu się, że dziewczyna odpływa od niego, jak we śnie. Że wyciągnięte ręce nigdy jej nie dotkną, chwycą tylko pustkę...

Westchnął z ulgą, dotknąwszy wreszcie opuszczonych, podrygujących ramion. Przyciągnął ją do siebie, zrobił krok do przodu, by objąć i uspokoić:

- Ja nigdy...

Diunka uchyliła się leciutko. Odrobinę przesunęła się w bok. Niemal niewidoczny ruch...

Pod jego stopami płynęła, wypływając na chodniki, mrugając światłami i wymieniając klaksony, nocna ulica. Stado samochodów, ludzkie postacie przed wystawami, malutkie jak mrówki na piasku.

Powietrze zrobiło się gęste i nie przestało wpływać do jego spazmatycznie otwartych ust. Między nim i pustką nie było nic. Nie było pośredników. Sam na sam...

Ulica zlała się przed oczami w pstrą taśmę. A dach wolno, jakby niechcący, pochylił się. Chcąc zrzucić człowieka - jak precelek, przyczepiony do skraju blachy precelek.

Zobaczył siatkę przewodów, których nie widział wcześniej. Równy szereg porcelanowych izolatorów, pięciolinia z czarnych napiętych nici... Zobaczył papierek z cukierka, wdeptany w asfalt tuż obok wymyślnego w kształcie kubła. Nie można zobaczyć papierka z takiej wysokości, kiedy zlewają się przed

oczami twarze ludzi i kolorowe pudełka samochodów - ale Klaw zobaczył.

Dach pochylił się mocniej; nie da się przytrzymać powietrza. Wsysająca pustka. Oślizły lej nieuniknionego upadku. Kiwnął się do przodu. Jeszcze pół kroczku. Pod stopami już chyba nic nie ma... Nie ma oparcia, a nie da się przytrzymać powietrza. Ziemia przyciąga...

Zauroczony, pokorny, nie mogący stawić oporu pustce Klaw balansował na skraju dachu; ściany domów zwierały się jak studnia, a na jej dnie płynęła ulica. Morze świateł...

I wtedy bezdźwięcznie rozwrzeszczał się wewnętrzny ochroniarz. Niewidoczny, trwale wpakowany w mózg, przez ostatni tydzień dwukrotnie ratujący Klawowi życie. Ośrodek ochronny, budzący sparaliżowaną wolę. Ostry i zły instynkt samozachowawczy.

Nie!..

Skraj dachu, który stał się granią, drgnął pod stopami. Klaw kiwnął się.

Zamiast ulicy mignęła przed oczami ściana domu z naprzeciwka, ściana oklejona reklamami...

Odrzucił siebie od krawędzi. Odrzucił od wyłomu w zardzewiałej barierce.

... i od razu zobaczył niebo. Trzy mętne gwiazdy w lukach między obłokami. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że leży na dole, na asfalcie, patrzy w niebo krystalizującymi się oczami, a dookoła, ubrudzeni jego krwią, wrzeszczą! Odskakują przechodnie...

Ale leżał na dachu. Bliższego do gwiazd o dwadzieścia pięć pięter. A nad nim pochylała się jedna-jedyna twarz, a światło reklamy nadawało jej trupio-zieloną barwę.

W wilgotnych oczach zamarł niezrozumiały, ale całkiem wyraźny, odstraszający wyraz.


* * *

A przecież nawet mu do głowy nie przyszło, że tak wygląda w jej oczach. Stary wyrachowany piernik, starannie oddzielający siebie-zimnego-urzędasa od samego siebie, ale chutliwego-bydlaka-w-stercie-sterylnych-prześcieradeł. Dobrze przynajmniej, że takie życie uważa za nienormalne; Fedora, na przykład, uważała taki stan rzeczy za najzupełniej naturalny. Wolny, bogaty, władczy - ma prawo.

Westchnął, odganiając ostrą ochotę na papierosa. Ciekawe, że lisica Iwga tak szczerze ceni spokojnie rodzinne życie; takie marzenia nie są normą u wiedźm. Z reguły...

Przeklęty Julek. Przeklęty Nazar.

Klaudiusz wypuścił jej rękę i wstał. Zmarszczył się, czując nieprzyjemny smak w ustach - za dużo nerwów. Pozdrowienia od pięciu niezapomnianych balerin, nawet ich nie przesłuchiwał, oddał Glurowi. Nie dlatego, że się boi. Chociaż nie, to też. Boi się nie wytrzymać i choćby odrobinkę, ale się zemścić. Za ten przeklęty koszmar, kiedy strach wypełzał uszami, a te pięć nie dających się złamać gnid napierało i napierało, gniotąc i za chwilę mogąc rozerwać go na strzępy...

A przecież wiedział, od samego początku wiedział, że trzy aktywne wiedźmy są bezczynne nie z altruistycznych pobudek. Dziwne, że pistolet miała tylko jedna, co miały te pozostałe?

Torka... może Torka uratowała mu życie.

- Pięć przeciwko jednemu, Iwgo... Mimo wszystko nieco więcej niż bym chciał.

Dziewczyna poderwała się:

- Słucham?

- Nie, nic. - Podszedł do okna i odsunął zasłonę, wpuszczając do pokoju przywiędły świt. - Wiedźmy bardzo rzadko się łączą, Iwgo. Każda wiedźma żyje samotnie... Ale kiedy nagle wstępują w alianse - otrzymujemy, na przykład, epidemię w Riance. A mądry inkwizytor musi zrozumieć, o co tym francom, wybacz mi, dziewczyno, chodzi, kiedy działają wespół.

Dziewczyna westchnęła.

„One tak nienawidzą wszelką niewolę, że nie potrafią liczyć się z nikim, poza sobą. Podobnie jak dwa ogromne ptaki nie mogą spotkać się na niebie, przeszkadzając sobie wzajemnie rozpiętością skrzydeł. Podobnie jak dwie trąby powietrzne na przestworzach oceanu nie zbliżają się do siebie... tak wiedźmy nie mogą żyć wspólnie, wiedźmy nie mogą być razem. Wiedźmy są chaosem, a każda wspólnota wymusza, niechby i minimalne, ale ograniczenie wolności. Ale zdarzają się w historii takie czasy, kiedy, wzbudzone dziwną prawidłowością, wiedźmy łamią własną naturę i tworzą alianse... Złe to czasy. Ciężkie czasy; walczcie jak potraficie - tylko nie powtarzajcie za durniami, nie plećcie tych bzdur o nadejściu królowej matki!”


Rozdział 7


- Czyli działałyście w „sieci”? Nie przy pomocy jednego silnego uderzenia, a wielu drobnych pchnięć, niteczek, węzełków, zatrutych wodopojów, warkoczyków z baraniej wełny? Tak?

Iwga nie czuła się dobrze. Całym ciałem wyczuwała moc przymusu, emanującą z mężczyzny w wysokim fotelu; podstawowa część owego przymusu przypadała na kobietę, stojącą na środku celi przesłuchań. Iwga, ukryta w głębokiej bocznej niszy, też znajdowała się w zasięgu tego przymusu. Nie chronił jej nawet

gobelin z utkanym skomplikowanym symbolem. Symbol też drażnił, męczył jak piasek w oku - ale właśnie on powodował, że przesłuchiwana wiedźma nie wyczuwała obecności Iwgi. Tak zwany „kryjący znak.”

- Ciekaw jestem, Orpino, dlaczego ty, która nigdy z nikim się nie trzymałaś, nagle tak się zbliżyłaś do tych wiedźm? Z powodu głupich owiec? Co to za dziwne interesy?

Przesłuchiwana blondynka, w wieku mniej więcej trzydziestu pięciu lat, coraz niżej opuszczała ramiona; wyglądała, jakby była trzymana na uwięzi przez spojrzenie. Słabła wyraźnie, ale nie opuszczała głowy i nie spuszczała z inkwizytora płonącego spojrzenia.

- Coś ci obiecano? Pieniądze? Czy jakąś inną zapłatę?

- Nie czyniłam zła - głuchym głosem powiedziała kobieta. - Ludziom...

- Czyli mam uważać, że dobro... Dwa lata temu zostałaś zainicjowana. Dwa lata spędziłaś w bezczynności, bo sztuczek z lubczykiem nie będziemy brać tu pod uwagę... Dlaczego nagle zajęłaś się bydłem? Właśnie teraz? Pięćset padłych owiec w ciągu tygodnia, dwie farmy zrujnowane do cna.

Inkwizytor wstał. Na jakąś chwilę jego głowa w kapturze zasłoniła Iwdze pochodnię, przesłuchiwana wiedźma cofnęła się:

- Już wszystko powiedziałam. Nie mam nic do dodania.

Czarna tkanina zasłaniała twarz przesłuchującego aż do brody; w wąskich wycięciach na oczy widniała zwarta, niemal materialna ciemność. Teraz inkwizytor stał przed wiedźmą, a ją kosztowało wiele trudu, by się nie cofać przed nim.

- Dobrze, Orpino. Bywałaś na sabatach?

Wiedźma zwlekała z odpowiedzią. W końcu skinęła głową.

- A kryzysy hipertoniczne zdarzały ci się? Omdlenia bez powodu?

- N-nie...

- Myśl o czymś przyjemnym.

Iwga znieruchomiała w swojej kryjówce; inkwizytor miękkim kocim ruchem wyciągnął ręce w kierunku skamieniałej wiedźmy i położył ręce na jej ramionach. Przesłuchiwana drgnęła leciutko, jej wargi rozchyliły się, obnażając ostre wilgotne zęby. Oczy... w półmroku Iwga nie potrafiła dobrze im się przyjrzeć. Wiedźma stała wyprężona, przyciskając ręce do piersi i patrzyła, jak się wydawało, przez człowieka w płaszczu.

- Iwgo...

Iwga drgnęła.

- Chodź tu.

Zmusiła się do odsunięcia skraju gobelinu. Ostrożnie, by nie dotknąć symbolu; popatrzyła na ciemną maskę-kaptur i odwróciła wzrok.

- Inkwizytor musi wyglądać złowieszczo. Możesz sobie wyobrażać, że przyszłaś na maskaradę. Popracujemy? Nie boisz się?

- Nie boję - powiedziała Iwga, ale jej głos zabrzmiał fałszywie. Bardzo nieprzekonująco.

- Nie zmuszam cię - oświadczył łagodnie inkwizytor. - Ale bardzo bym chciał, żeby... nam się udało. Dobrze?

- Co powinnam robić?

- Robić będę ja. Muszę poznać jej pobudki, jej prawdziwą motywację: ona sama nie powie, tortury są czymś wstrętnym i często bezużytecznym, do duszy jej nie zajrzę, bo się zasklepiła na śmierć. Ja będę ją odzwierciedlał w tobie, ponieważ, po pierwsze, jesteś wiedźmą, a po drugie, wiedźmą niesłychanie wyczuloną... Technicznych szczegółów nie będę ci objaśniał, ale jesteś teraz lustrem. Jasne?

Iwga uśmiechnęła się. Przypomniał jej się obrazek z podręcznika fizyki - przekrój peryskopu...

- Bawimy się w peryskop, tak?

W końcu odrzucił kaptur z twarzy.

Twarz miał napiętą. Zmęczoną i złą.


* * *

Zimno.

Pierwszym jej odczuciem było zimno. Wilgoć; ciemne linie, rozstępujące się, przepuszczające ją przez siebie. Ani dźwięku, ani dotyku - rozstępujące się łodygi. Wysokie, sięgające nieba; biegnie przez łąkę, w ręku trzyma, w mocno zawiązanym węzełku... żywe. Trzepocące. Ptak...

Nie chciała patrzeć dalej. Mocą lęku szarpnęła się, jak pływak odpychający się od dna, rzuciła się do góry, do słońca...

Słońce. Nie ciepłe, ale oślepiająco jasne, drażniące oczy; suchy wzgórek, bez źdźbła trawy, przelewająca się z jej dłoni oleista ciecz...

To nie jest słońce. To pełny księżyc, krągły i wypełniony jak beczka; przekrzywiona budowla w cieniu pochylonych drzew. Jak poprzednio - ani dźwięku, zastępują je zapachy - mocna woń nawozu... słabsza - gnijącego drewna... ledwo wyczuwalnie pachnie metal... trzyma w ręku ostry nóż. Czyste ostrze bez trudu wchodzi w drewno - dziwne, że bez trudu, jak w pulchną glebę... A jej dłonie pieszczą rękojeść. Dziwne,

nieznane ruchy...

Rękojeść noża staje się wilgotna. I ciepła.

Odgłos spadających kropel.

Białe ciężkie krople spadają do blaszanego wiadra... Do skopka. Jej dłonie poruszają się szybciej; tylko co to za ruchy. Rytmicznie naciąga i ściska - doi rękojeść noża... Doi... Po palcach spływa mleko, struga brzęczy o dno skopka, wpływa do rękawów... Palce drętwieją, ale nie może się zatrzymać. Upaja się, jeszcze, jeszcze...

Mleko się kończy. Nie ma już strugi, ledwo kapie, z trudem wypełnia skopek...

Znowu ciepło. Znowu obficie; ciepła struga zrasza jej dłonie, ale już nie biała, a czarna.

Czarne krople wpadają do pełnego skopka...

Czerwone krople. Ręce stają się lepkie.

Strach.

Nie słyszy własnego krzyku.

Jej bezdźwięczny strach ma własny zapach. Zapach żelaza.


* * *

Znowu zostawił ją na noc u siebie. Właściwie, to ma w nosie, kto i co o nim myśli. Szczególnie w świetle ostatniej rozmowy z jego wysokością księciem...

Książę wiele wie, ale, na szczęście, nie wszystko. Od pewnego czasu Klaudiusz prowadzi podwójna buchalterię; to obrzydliwe i haniebne, ale jeśli książę, a tym bardziej „społeczeństwo”, pozna prawdziwe liczby...

Przeczytawszy trzydniowe meldunki z terenu, Klaudiusz zacisnął zęby i kazał Glurowi sprawdzić to jeszcze raz.

Wszystko się zgadzało. Sabaty, których nie można wytropić. Masowe inicjacje, którym nie daje się zapobiec. I liczby, ilość zgonów, co do których nikt jeszcze nie wpadł na domysł, czym są.

I telefon od Fedory. Międzymiastowa z Odnicy.

Klaudiusz zacisnął zęby. Znalazła sobie spowiednika. Znalazła sobie opiekuna i protektora, zdrowa silna baba, a wciąż tak samo, „Przecież wiesz”, „przecież wszystko naprawisz”, „przecież obronisz.” A na koniec - „czy mogę przyjechać?”

Klaudiusz podrapał się po brodzie.

Jutro z rana w Wiżnie zbiera się Rada Kuratorów. Ciekawe, kto z nich wyczuł zapach spalenizny, właściwie - kto jeszcze jej nie wyczuł? Ciekawe, kto zagłosuje przeciwko Wielkiemu Inkwizytorowi, jako temu, kto prowadzi zgubną, nieodpowiedzialną, protekcjonalistyczną i niekulturalną grę.

Zresztą, nic ciekawego. On i tak wie, kto; nowy kurator Rianki jest mu oddany, a kurator Odnicy Mawin się go boi, a kurator Egre jest jego starym znajomym... Kurator Bernstu nieraz był przez niego dołowany. Kurator Kordy nie tak dawno został publicznie poniżony - za pewne jawne, z punktu widzenia Klaudiusza, błędy. Kurator Alticy jest młody i mądry, i zawsze po stronie silniejszego - póki nie nadejdzie czas na własny awans... A największy i najważniejszy przeciwnik w Radzie - kurator Ridny - za bardzo lubi komfort i miasto Wiżna. Zbyt nienawidzi wiedźm, prawdziwie nienawidzi, dla niego „Niech zginie zło!” wcale nie jest formalnym hasłem.

Pachnie przypalona sierść. To w Wiżnie spłonął teatr opery i baletu.

Klaudiusz uśmiechnął się. Tym razem książę nie zadowolił się telefonem. Wezwał do siebie Wielkiego Inkwizytora, zamierzając wymierzyć mu kilka klapsów, jak szczeniakowi, w wyniku czego przeżyli haniebną pyskówkę. Książę jest zadziwiająco dobrze poinformowany; ciekawe, kto z najbliższych współpracowników Klaudiusza otrzymuje wypłaty w kopertach z państwowym herbem.

- Można?

Iwga stała w drzwiach kuchni. Zadziwił go wyraz jej twarzy; pod oczami leżały gęste jak noc sińce. Wargi - w nieokreślonym kolorze, niemal takie same, jak blade-żółta cera. W lisich oczach śmiertelne zmęczenie. Klaudiusz poczuł pojedyncze, ale bolesne ukąszenie tak zwanego sumienia.

- Chodź... Jadłaś coś?

- Tak.

- Nic cię nie boli?

- Nie.

Przyciągnął ją do siebie. Posadził obok na kanapie.

- Wybacz mi. Ale nie mam innego wyjścia. Sam nie dam rady. Przecież nie jestem wiedźmą...

- Szkoda - powiedziała z czymś, co przypominało uśmiech.

Objął ją za ramiona.

Każde dotknięcie do takiej, na przykład, Fedory, wywoływało w nim męczące napięcie, rozbłysk cielesnych życzeń; teraz, wyczuwając pod cienkim sweterkiem żebra Iwgi, odczuwał tylko brak ochoty do wypusz-czenia jej z objęć. Jakby była liskiem. Jakby była jego siostrą czy, co prawdopodobniejsze, córką.

Przez migocący ekran telewizora bezdźwięcznie biegali jaskrawi, umyślnie nieprawdziwi ludzie.

- Iwgo... Chcę, żebyś to rozumiała. Przecież nie pracuję na medal dla siebie, ja mam w nosie te, proszę ciebie, medale... Nadchodzi jakieś świństwo, a ja nie wiem, czym się to świństwo skończy. Czy tylko zwyczajnymi roszadami na wszystkich poziomach Inkwizycji, czy...

Zamilkł.

Zobaczył książkę. Na najwyższej półce, grzbiet z płótna introligatorskiego. Wydarzenia, mające miejsce czterysta lat temu, wydają się omszałą historią.

„I królestwo ich - na ruinach”...

Skąd ten cytat?

Zatęchła woda, która czterysta lat temu podtopiła Wiżnę. Kilka tysięcy trupów... Według ówczesnych miar - całe miasto. Epidemia, zatrute studnie, ludzkie ciała zaszyte w krowie kałduny... Wtedy cała ludność - to było właśnie tych kilka tysięcy...

Iwga zadrżała. Klaudiusz zbyt mocno ścisnął jej ramiona.

Ówczesny Wielki Inkwizytor nazywał się Atrik Ol. Zimowego wieczora na centralnym placu miasta Wiżny horda oszalałych wiedźm spaliła go na wysokim stosie. W imię Wielkiej Królowej...

- Pomożesz mi, Iwgo. Razem wyciągniemy z nich prawdę... Ja wiem, czego chcę.

- Jeśli to... takie proste... ten pana „peryskop”... dlaczego wcześniej?..

Uśmiechnął się krzywo.

- To nie takie proste. A poza tym, wcześniej - niechętnie wypuścił ją z objęć - nie miałem wiedźmy, której mógłbym zaufać.

(DIUNKA. MAJ)

Najpierw po prostu biegł, a przechodnie pryskali mu z drogi, z oburzeniem wrzeszcząc za nim. Potem opadł z sił i przeszedł na marsz, w końcu wziął się w garść.

Na wprost siebie zobaczył wesoły daszek jakiegoś nocnego baru; chciał zamówić dużą szklankę czegoś mocnego i gorzkiego, co by jednym uderzeniem ścięło rozum - ale w ostatniej chwili rozmyślił się i zamówił sok pomarańczowy. Nie ma sensu histeryzować. Histeria nie pomoże...

Sok, słodki i gorzki jednocześnie, grzązł w gardle. Klaw kilka razy zakaszlał się, zanim wypił go do dna. Figlarna latarenka lokalu wydawała się potwornie jasna, a postacie przechodzące obok, rozpływały się przed oczami. Klaw czuł się jak zepsute urządzenie, kamera, która męczy się, ale stara utrzymać ostrość.

... A przecież mógłby teraz leżeć na płytach chodnika.

Uśmiechnął się, a młoda kelnerka, przechodząca obok, odskoczyła, potknąwszy się o ten uśmiech. Jeszcze sobie pomyśli, że maniak... Wezwie policję...

Przecież mógłby teraz leżeć na płytach. Ciekawe, co by powiedzieli lekarze po sekcji. Samobójstwo? Możliwe...

Odetchnął głęboko kilka razy, czując nową falę zawrotów głowy. Świecąca reklama pod stopami... niewyobrażalnie daleko. Leciałby, pewnie, dobre pół minuty. Zaglądając do świecących się okien...

Dlaczego, u licha, barierka na dachu była wyłamana?

Przypadek. Zbieg okoliczności. Każdy, kto wchodzi na dach, powinien pamiętać o grawitacji i kruchości własnego szkieletu. Sam sobie winien...

Ale trzy razy pod rząd?!

„To są nawie. Puste ludzkie powłoki... To nie są ludzie... Jakby przyszedł do ciebie zabójca w postaci pięknej dziewczyny. Czy, może jeszcze gorzej, w masce twojej matki...”

Zobaczył własne palce, zbielałe w martwym chwycie na cienkiej szklance; jeszcze chwila i będzie tu miał garść zakrwawionego szkła. Po co?

Przywrócił sobie władzę nad ręką. Ostrożnie odstawił szklankę na jasny, udający marmur blat stolika.

Straszne, i smutne. Nie zostało w nim ani kropli z tego uczucia, które w ostatnich miesiącach uważał za szczęście... Erzac szczęścia... Identyczne z naturalnym...

Ale przecież może nie wracać do mieszkanka. Zapomnieć. Diunka... ta, którą uważał za Diunkę, nie potrzebuje jedzenia... niczego nie potrzebuje...

Poza nim, Klawem. Jego obecność jest jej niezbędna do życia, mówiła to nie raz. Zresztą on sam, przychodząc po wymuszonej dłuższej przerwie, widział, jak zbladła i zapadła się jej twarz, jak zimne i martwe było jej ciało...

Zacisnął zęby. Co to jest - zabawa w przeciąganie liny? On ciągnie ją za sobą, do życia... a ona...

„Niawy, z reguły kontaktują się z ludźmi po to, by ich zabić. Zrównać, że tak powiem, szansę...”

- Chłopcze, coś jeszcze?

- Tak. Proszę jeszcze sok. I... lampkę koniaku. Dużą.

Dziewczyna nie zdziwiła się. Widocznie Klaw miał minę człowieka żłopiącego koniak szklankami.

A gdyby tak zostawić ją... zostawić Diunkę samą? W zamkniętym mieszkaniu?

W starcu, siedzącym naprzeciwko, nagle zwidział mu się pocieszyciel z cmentarza. Zmęczona pospolita twarz i uważne spojrzenie spod zsuniętych brwi: „Jestem tylko lumem. Robię to, co potrafię”.

Klaw mrugnął. Nie, to był inny starzec. Okrągła twarz, nieznana.

Wypił swój koniak jak lekarstwo. I niemal zakrztusił się, na szczęście ktoś mocno klepnął go z tyłu w plecy.

- Chłopie, nie marnuj szlachetnego trunku!

Ciągle jeszcze trzeźwy, Klaw odwrócił głowę...

I nie przestraszył się. Skinął głową cugajstrowi, jak koledze.

Cugajster pachniał mokrą sierścią. Klaw majtnął ciężką głową, starł z oczu łzy. Kiedy się trafia w futrzanym bezrękawniku na deszcz, to... musi człowiek pachnieć wilkiem. Ale przecież deszczu nie ma, a futro - sztuczne.

Całe to towarzystwo weszło przed chwilą, zajęło stolik w kącie - a Klaw, pochłonięty pojedynkiem z koniakiem, nie zauważył tego. Teraz troje obserwowało go od stolika, czwarty stał przed Klawem. Już się widzieli. Właśnie z tym; tyle, że jego twarz się rozpływa i Klaw nie potrafi pozbierać rozbieganych myśli, nie może przypomnieć sobie, gdzie właściwie i o czym rozmawiał z nim ten, wysoki, szczupły...

- Chłopcze, dobrze się czujesz? Mogę ci jakoś pomóc?

Klawowi wydawało się, że zamiast głowy ma kulę ziemską. W każdym razie coś podobnie ciężkiego... i wiruje tak samo...

Jakże trudno pokręcić taką głową. Przepędzić dobrego cugajstra prostym gestem, oznaczającym odmowę.


* * *

Widząc wśród kuratorów Fedorę, Klaudiusz zrozumiał, że i ten dzień będzie niezmiernie ciężki.

- Patronie... Niestety, kurator Mawin jest ciężko chory i zażyczył sobie, bym zastąpiła go w Wiżnie. Oto upoważnienie, przekazujące mi wszystkie niezbędne pełnomocnictwa...

- Dziękuję... Proszę, zajmijmy swoje miejsca i porozmawiajmy.

Ponury kurator Ridny uniósł odrobinę kącik ust. Odrobinkę.

Kurator Ridny, kochający komfort i nienawidzący wiedźm, nazywał się War Tanas, miał trochę ponad pięćdziesiąt lat i pięć lat temu był najbardziej prawdopodobnym pretendentem na stanowisko Wielkiego Inkwizytora. Teraz też jeszcze nie tracił nadziei na ten tytuł. Klaudiusz wiedział, że przez pierwsze pół godziny Tanas zazwyczaj zachowuje milczenie.

- Drodzy państwo, zanim wysłuchamy waszych propozycji, chciałbym powiedzieć kilka słów o sytuacji - jak ją widzę...

Mówił przez siedemnaście minut. Fedora, siedząca na miejscu Mawina, patrzyła na jego skroń. Z trudem powstrzymywał się od pocierania bolesnego punktu - odcisku od jej spojrzenia.

- Chciałbym, żebyśmy dzisiaj rozmawiali na maksymalnie możliwym poziomie szczerości. I na maksymalnie wysokim poziomie odpowiedzialności za swoje czyny - być może sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, nie ma odpowiedników. W każdym razie, nie miała odpowiedników przez ostatnie czterysta lat...

Wszyscy znakomicie rozumieli, co ma na myśli. Poza, być może, kuratorem okręgu Bernst. Ten siedział nieobecny i pogrążony w swoich myślach.

- Chciałbym teraz wysłuchać waszych opinii... Na temat niezwykłej aktywności wiedźm. Na temat ich dziwnego dążenia do łączenia się. Na temat... powiedzmy sobie szczerze, okrążenia, w którym się znaleźliśmy. A pierścień okrążenia zaciska się stale...

Kurator Ridny znowu uniósł kącik ust. Fedora westchnęła.

I wtedy poprosił o głos kurator Alticy. Młody brunet z ciężkim i mało zwrotnym ciałem, wyposażony w zwinny jak węgorz, muskularny charakter. Klaudiusz melancholijnie pomyślał, że fotel Wielkiego Inkwizytora kiedyś trzeba będzie przerabiać pod obszerny zadek Tomasza z Alticy. Na pewno. Gaibas ma jasny umysł i żelazny chwyt. Dzisiaj wejdzie w alians z ridneńskim kuratorem, i pierwszy ciśnie w Klaudiusza swój oszczep - by się przypodobać Tanasowi z Ridnicy.

Odpędził natrętną myśl o papierosie.

Tomasz przemawiał krótko, ale namiętnie.

Tak, sytuacja w Alticy jest nie do pozazdroszczenia - jednakże podstawowym tego powodem jest nie hipotetyczna eksplozja aktywności wiedźm, a ostatnie zarządzenie otrzymane z Wiżny. Altica jest okręgiem rolniczym, gdzie tradycyjnie już żyje wiele osiadłych nieagresywnych wiedźm. Jednakże okrutne środki, wprowadzone przez Wielkiego Inkwizytora, wywołały efekt paczki drożdży wrzuconych do kibla. Zło zaczęło wyłazić wszystkimi możliwymi szczelinami; wiedźmy, od dziesięcioleci żyjące w swoich samotniach bez oficjalnego zaewidencjonowania, ale pod niejawnym nadzorem - te właśnie nie widniejące w wykazach wiedźmy, rozpierzchły się na wszystkie strony, albowiem, wykonując zarządzenie, Inkwizycja Alticy zmuszona była zapełnić niezaewidencjonowanymi wiedźmami wszystkie więzienia okręgu. Budżet narażony został na znaczne wydatki. Wiedźmy trzymane są w przepełnionych izolatoriach, w fatalnych warunkach - stąd wzrost agresji, panika i destabilizacja, stąd tragedie, podobne do tej, kiedy trzynastoletnia dziewczynka, zainicjowana przez własną nauczycielkę matematyki, narysowała symbol pompy pastą do zębów na policzku śpiącego brata...

Tomasz wytrzymał pauzę. Koszmarny przypadek, za który w innych okolicznościach ponosiłby odpowie-

dzialność, dziś miał służyć jako ilustracja słuszności jego tezy. Wyrazista ilustracja. Wołająca o pomstę do nieba.

Tomasz w żałobnym geście pochylił ciężką, obciążoną mnóstwem podbródków głowę. W sumie - skończył. Sytuację w okręgu z dużym trudem, ale udało się opanować - tylko dlatego, że wziąwszy odpowiedzialność na siebie, odstąpił od dokładnego wykonywania ostatniego zarządzenia z Wiżny. Teraz, zapewne, będzie musiał odpowiedzieć za samowolę i niesubordynację; kto inny wolałby zniszczyć okręg, ale zgodnie z wytycznymi i instrukcją. Koniec. On, Tomasz, powiedział wszystko i jest gotów odpowiadać na pytania.

Klaudiusz, przez całe przemówienie siedzący z zastygłą na twarzy życzliwością, teraz zaprezentował światu jeden z najbardziej czarujących swoich uśmiechów:

- Drodzy państwo, wolałbym, by najpierw wypowiedzieli się wszyscy... Potem wrócimy do pytań, że tak powiem, kompleksowo.

Tomasz wzruszył pulchnymi ramionami i ostrożnie usiadł. Zawsze każdy ruch był przez niego wykonywany ostrożnie; zdesperowany, odważny i nieprzewidywalny mógł być tylko w słowach i czynach.

Jeden po drugim podzielili się wrażeniami kurator Kordy i nowy kurator Rianki; przemówienie pierwszego było spokojne, niekonkretne i również przepełnione aluzjami do krótkowzrocznego i zbyt namolnego sterowania z Wiżny a także mglistymi skargami na wiedźmy, które rzeczywiście nadzwyczaj są agresywne. Mowa drugiego - świeżo upieczonego kuratora Juritza - ograniczyła się do sprawozdania z podjętych na nowym stanowisku działań. Działania sprowadzały się do starannego wykorzenienia wszystkiego, co zasiał poprzednik; Klaudiusz miął po stołem paczkę papierosów. Juric jest zdolnym młodzieńcem - skąd się zatem wzięła ta małostkowość? Jeszcze dwadzieścia minut i Klaudiusz zarządzi przerwę. Na papierosa...

Mowa Antona, kuratora z Egre, stała się niemal otwartym atakiem na Tomasza z Alticy. Egrianin precyzyjnie wyróżnił w emocjonalnej perorze Tomasza zabójczy, z jego punktu widzenia, fakt: obfitość niezaewidcncjonowanych „rolniczych”, „nieagresywnych” wiedźm, zamieszkujących w samotniach „pod niejawnym nadzorem”. Już tylko ten jeden ujawniony fakt był w przeszłości powodem nie tylko do zdjęcia ze stanowiska, ale do usunięcia z szeregów Inkwizycji za profesjonalną nieprzydatność. Anton mówił niezbyt głośno, w jego głosie słychać było metal. Klaudiusz zasłonił oczy, patrząc na słoneczny promień, pełznący po białej politurze stołu. Formalnie Anton ma rację, jednakże w rzeczywistości, to rację ma, oczywiście, Tomasz. Metody przydatne w wielkich miastach, często zawodzą w porozrzucanych pomiędzy polami chutorach i miasteczkach.

Zezem popatrzył na kartkę, znajdującą się w odsuniętej nieco szufladzie stołu. Ostatnie dane z okręgów - otrzymane, nawiasem mówiąc, nie wprost od kuratorów, a po cichu, od szpiegów. Najspokojniejszy okręg... patrzcie go, Altica. Jeszcze wczoraj najlepszym był Egre. A najgorszy...

Dotknął skroni. Fedora patrzyła, a on nie odpowiadał na jej spojrzenie.

Najgorszy okręg - Odnica. I sytuacja się pogarsza. Do tego stopnia, że namiestnik Odnicy posłał do kuratora Mawina oficjalne żądanie wyjaśnienia.

Anton, kurator Egre, skończył. Stał chwilę, po kolei obrzucając spojrzeniem obecnych, potem usiadł, właściwie - opadł na krzesło. Z właściwą sobie niedbałością, przejawiającą się w ruchach, ubraniu, ale nie w działaniu. Na Antonie Klaudiusz na pewno mógł polegać...

Tomasz, urażony słowami Antona, uśmiechał się zgryźliwie wielkimi miękkimi ustami. Łaknął rewanżu i - jak się wydawało Klaudiuszowi - denerwował się. Zbyt wiele postawił na tę kartę; Tomasz mógł zlecieć ze stołka, w nerwowej i hałaśliwiej atmosferze, bo się akurat nawinął...

Wszyscy patrzyli na Tanasa, kuratora z Ridny. Pierwsze pół godziny minęły, nadszedł czas na ważkie słowa.

Tanas milczał. Oba kąciki jego wąskich ust były opuszczone - jeden mocniej, drugi - mniej. Wszyscy czekali, Tanas milczał.

Czymże my się zajmujemy, pomyślał z nieco spóźnionym obrzydzeniem Klaudiusz. Akrobatyczna etiuda z udziałem wysokiego fotela. Ktoś kogoś podsadza, ktoś kogoś podsiada. Ty się wpakujesz na fotel, a ja będę stał przy prawym podłokietniku, a on przy lewym; potem z jego pomocą zepchnę cię, i jego zepchnę też, a przy podłokietniku będzie stał ktoś kompletnie inny...

Otworzył już usta, chcąc ogłosić przerwę i zobaczył, że kurator Bernstu, powolny, wiecznie pogrążony w sobie, obojętny i blady, wstaje ze swojego miejsca.

Wiedźmy przezwały Wykoła, kuratora okręgu Bernst, „żelazną żmiją”. Był nieruchawy i nieodwracalny. Żelazny potwór, brzęczący złączami, w końcu zawsze dogoni najbardziej zwinną kurę. I zgniecie bez litości - mimochodem...

Klaudiusz nie lubił Wykoła. Właśnie za tę obojętność. Klaudiusz nie rozumiał, jak inkwizytor może być obojętnym.

- Szanowni państwo... - Właśnie takim, pozbawionym emocji głosem, Wykoł rozmawia ze swoimi wiedźmami. - Otrzymawszy rozporządzenie Wielkiego Inkwizytora o nadzwyczajnych środkach w stosunku do wszystkich kategorii wiedźm, a szczególnie usiłując zrealizować je i wcielić w życie... byłem rozdrażniony nie mniej, niż kolega Tomasz.

Wykoł zamilkł. Taka, zapewne, pauza zlewa potem najbardziej upartą wiedźmę.

- Szanowni państwo... Jestem teraz zmuszony przyznać, że środki nakazane przez Wielkiego Inkwizytora są niewystarczające. Stoimy na skraju przepaści, drodzy państwo... i usiłujemy patrzeć w bok.

W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, nieprzyzwoicie głośno rozbrzmiało długie westchnienie.

Nikt nie odwrócił głowy od razu. Wszyscy wolno policzyli w duchu, jedni do pięciu, a co poniektórzy nawet do siedmiu - i dopiero wtedy pozwolili sobie zerknąć na Fedorę Ptach, drugiego kuratora Odnicy, byłą - wszyscy to wiedzieli - kochankę Klaudiusza Starża.

Tylko Klaudiusz nie poruszył się. Nie odwrócił spojrzenia od górnego guzika na marynarce kuratora Wykoła.

Wykoł odczekał minutę. Jego głos nie zmienił się ani na jotę, kiedy, zmierzywszy spojrzeniem milczących zebranych, zaczął mówić dalej, wyraźnie odmierzając słowa:

- Zmiany w zachowaniu wiedźm nie dają się wytłumaczyć ani złą pogodą, ani ciężkimi czasami, ani czyimiś błędami; mam nadzieję, że Wielki Inkwizytor jest najbardziej przewidującym z nas. Że ma swoje własne przemyślenia na ten temat...

Dopiero wtedy Klaudiusz popatrzył wreszcie na Fedorę. Była już opanowana. Wyraźnie przytyła przez te dwa tygodnie, jakie się nie widzieli; podobno niektóre kobiety reagują na problemy wzmożonym apetytem...

Do twarzy jej było z dodatkowymi kilogramami. Wygładziły się niektóre kanciaste i ostre rysy twarzy, zaokrągliły ramiona, chyba nawet powiększyły piersi...

O czym on myśli?! Czy są to wspaniałe „własne przemyślenia”, którymi zamierza podzielić się z kolegami?!

W pięknych oczach Fedory, nie na ich powierzchni, a gdzieś bardzo głęboko, widniała bardzo nieładna panika.

„Przecież wszystko rozumiesz? Co się dzieje? Powstrzymasz to, prawda?”

- Będziecie się śmiali - powiedział powszednim głosem Klaudiusz. - Ale jesteśmy świadkami, jak mi się wydaje, nadejścia królowej matki wiedźm.


* * *

W komórce pachniało sianem i ziemią. Wilgotnym drewnem.

Dach komórki przypominał dno starego gara, ziejąc dziurami i szczelinami; przez dziury wpadały ostre promyki światła. Światło księżyca...

Nie, to nie dach. To niebo; igły promieni na nim - gwiazdy.

Iwga biegła z uniesioną twarzą, nie patrząc na drogę - ale nie potknęła się ani razu, jakby nogi same ją niosły.

Igły promieni na czarnym niebie. Cienka igła w jej własnej ręce.

Korowód jarzących się plam. Zmierzchanie.

Ludzie, srebrzyste cienie, przyszpilone do nieba - za serce. Szybują, nie przejmując się srebrnym gwoździkiem w piersi, a jak się mrugnie, by pozbyć się łez - nie ma ludzi, tylko gwiazdy. Mrugnie się jeszcze raz - oto są... Cienie nanizane na białe igły. Biało-błękitne, biało-różowe, zielonkawe...

Ładne.

Iwga roześmiała się; długa krawiecka igła w jej ręku zadrżała.

Przystojny mężczyzna z miękkimi białymi włosami, nieznajomy, ale wywołujący tępą nienawiść. Zapach nienawiści. Zapach żelaza.

Ostra gwiazda pośród innych gwiazd...

Iwga wyciąga ręce. Widzi, jak czubek igły i ostra gwiazda - stykają się...

Iwga kłuje. Igła do połowy wchodzi w nią i wysuwa się z powrotem. Zardzewiała.

Gwiazda blednie...

Podmuch wiatru. Zapach roztopionej parafiny, świece, olejek kamforowy, blada nieznajoma twarz. Iwga śmieje się, ciskając zardzewiałą igłę do studni.

Białe oko księżyca, spoglądającego z odległego podziemnego talerzyka. Księżyc na dnie studni, zardzewiała igła - paproch w niezadowolonym oku księżyca.

Iwga czuje się lekko. Tak lekko, jak jeszcze nigdy dotąd: ziemia pędzi w dole. Iwga chwyta wiatr ustami, a to powietrze, już nawet w jej płucach, nie przestaje być wiatrem. Zimnym i dzikim.

Ziemia jest kryształowa. Iwga widzi, jak błękitem jarzy się podziemny zdrój. Jak mętną żółcią świeci skrzynia, opleciona korzeniami, jak bieleją czyjeś kości, zapomniane na dnie parowu...

Ani śladu dźwięku - tylko zapachy. Nieskończenie różne zapachy wiatru.

Iwga śmieje się.


* * *

Ocknęła się; wiedźma, stojąca przed nią, ciągle tępo patrzyła przez nią w nieistniejącą dal. W piwnicy było gorąco. Trudno było oddychać. Rytualna pochodnia kopciła.

Przez kilka minut dochodziła do siebie. Zamiast słodkiego wiatru, zatęchłe powietrze celi przesłuchań. Setki igiełek wpijających się w ręce, policzki, czoło...

Niepewnie potrząsnęła głową. Zmrużyła oczy, obmacując własną twarz; na ramionach spoczęły twarde, ciężkie dłonie.

- Zuch jesteś... Boli cię?

- Nie...

W szkole... na miejskim basenie. Kiedy człowiek wychodzi po śliskiej drabince z przeźroczystej, błękitnej od chloru wody, a przyciąganie ziemskie opada na ramiona niczym stary, ale już zapomniany ciężar.

Teraz też jest tak.

Przeczekała w swojej niszy, gdzie specjalnie dla niej postawiono niski trójnogi taboret. Przeczekała, aż ogłuszoną, otumanioną wiedźmę wyprowadzą z pokoju. Niczego, rzecz jasna, nie pamięta...

Iwga poczuła niechęć do niej. I zawiść. A ręka z igłą - to wstrętne. Lot nad trawami... nad czubkami drzew...

- Iwgo...

Ocknęła się. Z przerażeniem odrzuciła od siebie własne myśli - co wiedźmie, niech zostanie u wiedźmy. Jej grzechy i wściekłe radości były i zostaną obcymi do ostatniej kropelki. Iwga jest tylko zwierciadłem. Zwierciadło nie mętnieje, odbijając mgłę. Zwierciadło nie pęknie, odbijając błyskawicę...

- Iwgo...

Pomyślała, że Klaudiusz jest zasmucony. I zatroskany. Usiłowała uśmiechnąć się, ale się nie udało. Zapytała więc bez uśmiechu:

- I jak... żadnego pożytku? Nasze sny... o niczym? Nic nowego?

Klaudiusz łapczywie przełykał mineralną wodą z cienkościennej szklanki. Iwga poczuła ogromną suchość w gardle. Pustynia.

Przechwycił jej spojrzenie. Wzruszył ramionami przepraszająco, wyjął skądś szklankę, nalał do niej wody i podał Iwdze:

- Wiesz... Sądzę, że lepiej zrozumiemy się, jeśli ci wyjaśnię, czego właściwie szukamy.

Nie wiedząc dlaczego - wystraszyła się. Podeszła i usiadła na podłokietniku wysokiego fotela.

- Wiedźmy są różne. Ale my szukamy tego, co jest w nich wspólne. Szukamy... wspólnego motywu. Nazwałbym to... superskarbem.

Iwga milczała.

- Jeśli nie zrozumiesz tego teraz - zrozumiesz potem. Teraz przyprowadzą tu inną wiedźmę, a ty spróbuj znaleźć w jej pobudkach coś wywołującego szczególne wzruszenia. Chęć poświęcenia siebie. Chęć pójścia za kimś... I inne, licho wie jakie chęci, nie mam pojęcia, ale one muszą istnieć, Iwgo! Może... może to uczucie oddanej córki...

- Jestem zmęczona - szepnęła Iwga.

- Słucham?

- Ja już... nie mogę. Dziś. Po prostu nie mogę. Jestem wykończona.

Patrzyła, jak zdziwienie i zniechęcenie na jego obliczu zastępuje zwyczajne rozczarowanie. Potem Klaudiusz wzdychając, położył jej dłoń na ramieniu:

- Przepraszam... Oczywiście, odpoczywaj. Jutro.

Otworzyły się sekretne drzwi; stojący za nim chłopak, jeden z tych bysiów, którzy towarzyszyli Iwdze na terenie Pałacu, zapraszająco cofnął się za próg.

Nagle poczuła smutek. Pustkę i samotność.

- Czy można...

Klaudiusz już myślał o czymś innym. Jej pytanie wyszarpnęło go z otchłani rozmyślań o wadze państwowej, dlatego jego brew uniosła się nieco rozdrażniona:

- Tak?

- Czy mogę pospacerować? - zapytała, nie mając nadziei na pozytywną odpowiedź. - Bez ochrony?..

Przez chwilę patrzył jej w oczy. Potem podszedł do ściany i zdziwiona Iwga usłyszała pstryknięcie wyłącznika. I od razu pochodnia stała się niepotrzebna, a nawet śmieszna. Iwga nie wiedziała nawet, że w tym pomieszczeniu jest możliwe tak mocne światło.

Klaudiusz wrócił. Stanął przed Iwga, nie wytrzymała jego spojrzenia, opuściła wzrok.

- Ufam ci - powiedział wolno. - Możesz iść na spacer, proszę bardzo. Jak długo chcesz... Idź...

Już na korytarzu, w towarzystwie ochroniarza, pachnącego świeżo wyprawioną skórą, dogonił ją jego okrzyk:

- Iwgo...

Drgnęła i zatrzymała się.

- Przejdę się z tobą ze dwa kwartały, nie masz nic przeciwko temu?


* * *

Słońce chyliło się ku horyzontowi.

Po ulicach przemykał gorący wiatr, małe powietrzne trąby robiły lejki z pyłu, topolowego puchu i opakowań po cukierkach. Iwga pomyślała, że w piwnicach Inkwizycji wszystkie pory roku są jednakowo chłodne

i wilgotne. A tu stadko wysportowanych dziewczyn, bez powodzenia polujące na skrzyżowaniu na okazję, szpanuje brązową opalenizną, taką, jaką można wypracować tylko poprzez długie i nudne wylegiwanie na plaży.

Deszczowe lato pozostaje jednak latem.

Westchnęła. Wiatr bawił się krótkimi, lekkimi spódniczkami wesołych letnich kobiet - i tępo potykał się o nieprzenikalną tkaninę Iwgowych dżinsów. I odlatywał, zawstydzony.

Wiatr. Ziemia, przelatująca w dole...

W ciepły wieczór wplotła się pojedyncza lodowa strużka. Strużka tego nocnego wiatru; Iwga drgnęła, strużka zniknęła.

- Chcesz loda?

Iwga pokręciła głową. Przez cały czas miała wrażenie, że Klaudiusz bez przerwy dzieli w głowie wieloczłonowe liczby. Rozmawia z nią, myśli o niej - i o czymś innym jednocześnie. I o czymś trzecim.

- A w ogóle masz na coś ochotę? Może na plażę? Albo zakupy?

Iwga westchnęła z miną skazańca.

Nie wypada dekoncentrować zajętego człowieka. Wydawało się jej, że twarz Klaudiusza jest jak klepsydra, a czas marnotrawiony na młodą wiedźmę przecieka bardzo widocznie...

Tu, poza murami piwnicy, nie jest już dla niego interesująca. Zaraz zada pytanie, dla którego przerwał swoje ważne inkwizytorskie zajęcia. Zaraz zada pytanie, otrzyma odpowiedź i odejdzie. W samotności Iwga będzie mogła uporządkować myśli i uczucia, powałęsać się po mieście jak wolny człowiek. Nażreć się do woli, choćby lodów. Na szczęście ma całą kieszeń pełną drobniaków.

- Iwgo, co cię gnębi?

Dobre pytanie.

Obok przemknął chłopiec na rolkach. Wypadł na jezdnię, zabalansował, wypinając tyłek na oburzony samochód, wskoczył na chodnik i pokrzykując, zniknął za rogiem.

- Bardzo ci ciąży to, co robisz? Do czego cię zmuszam? Wymuszam, wedle swego zwyczaju?

Uśmiechnęła się kwaśno.

Gwałtownie chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie; wystraszyła się. Poczuła na szyi jego twardą męską dłoń - gdyby chciał, bez trudu może zablokować jej arterię...

Przez miejsce, na którym przed chwilą stała, przemknął drugi rolkowiec - Iwga zdążyła tylko poczuć przelatujący obok podmuch i zobaczyć ognisto-czerwoną czapkę z przekręconym do tyłu daszkiem. Chłopak miał najwyżej trzynaście lat; w następnej sekundzie wpadł na metalowy kosz na śmieci i wywalił się na chodnik, szorując po kamieniach zużytymi nakolennikami.

Klaudiusz puścił Iwgę. Starała się nie patrzeć mu w oczy.

- Iwgo... Powiedz mi, co cię dręczy. To ważne.

Jego twarz już nie wydawała się klepsydrą. Czyjej się wydaje, czy naprawdę maluje się na niej prawdziwy niepokój? Czy naprawdę przejmuje się tym, co dzieje się w jej duszy? Czy może jest „to ważne” dla sprawy Inkwizycji?

- Klaudiuszu, czy lubi pan psy?

- Tak - odpowiedział od razu, bez zastanowienia.

- A koty?

- I koty... Dlaczego pytasz?

- A morskie świnki?

- A świnek nie lubię... I chomiczków też nie lubię. I kompletnie mnie nie obchodzą rybki i papużki. Co jeszcze?

- A ja dla pana jestem kotem czy chomiczkiem? Albo doświadczalnym królikiem?

W głębi duszy miała nadzieję, że się zmiesza. Że choćby na sekundę straci kontenans; próżna to była nadzieja.

- Jesteś człowiekiem. Czy ja cię uraziłem w jakiś sposób? Traktowałem cię jak kota?

No masz, teraz ona się musi usprawiedliwiać. Niesprawiedliwie skrzywdziła dobrego inkwizytora.

Nerwowo przygryzła wargę.

- Jest mi... smutno. Nie widzę siebie tutaj. Nigdzie. Wydaje mi się... jeśli podejdę do zwierciadła, tam odbije się... pokój, moje rzeczy... a mnie tam nie będzie. Wiedźma, która pracuje przeciwko wiedźmom. Narzeczona bez narzeczonego. Jakbym była pańską rzeczą - przy tym dość tanią i używaną...

- Jesteś moim współpracownikiem - z naciskiem powiedział Klaudiusz. - Moim sojusznikiem. Moim, jeśli ci to nie przeszkadza, przyjacielem.

- A figę tam. Współpracownikom mówi się prawdę. Z przyjaciółmi... w ogóle... nie jest łatwo. Ja nigdy nie miałam przyjaciół... i pan też.

- Skąd wiesz?

Iwga opamiętała się.

Zmierzchało. Gdzieś daleko, pewnie w otwartej knajpce za rogiem, przenikliwie brzęczało banjo. Po

jasnoszarym, wylizanym przez wiatr asfalcie, przeszły czerwone lakierowane pantofle na niesłychanie wysokich obcasach. Właścicielki Iwga nie zobaczyła - tak nisko pochyliła głowę.

- No to jak, Iwgo? Wiedźmie sztuczki? Tajne wyciągasz na światło dzienne, czynisz jawnym?

- To nie jest tajemnica - Iwga podniosła głowę. - Człowiek, który się choć trochę do pana zbliży... od razu zrozumie, że pan nie miewa przyjaciół.

- Czy to źle?

- Nie wiem... może. Ale nic na to nie można poradzić.

Klaudiusz uśmiechnął się lekko.

- No-no... Gdybyś nie była wiedźmą, Iwgo, powiedziałbym, że jesteś samorodkiem.

Kłębek intuicji... Należy przypuszczać, że nie jestem zdolny do szczerej przyjaźni, ani do wzniosłej miłości.

...Wiatr w twarz, poczucie lotu, zginające się kłosy, las, po którego czubkach drzew przepływają zielone fale.

Po całej jej nieopalonej skórze przebiegła fala ciarek. Od czuba głowy do pięt. Czyżby spodobało jej się bycie wiedźmą?!

Odwróciła się. Oparła o kutą kratę wokoło klombu.

- Do wzniosłej miłości... jest pan zdolny. To wiem.

- Jak mogłabyś nie wiedzieć. Przecież widziałaś to wspaniałe łoże, pastwisko wzniosłej miłości...

- Proszę nie kpić!..

Nagle poczuła się aż do łez urażona. Właściwie, nie wiadomo, czyja to była uraza - Iwgi? Klaudiusza? Czy tej wiedźmy, w której duszę właziła dziś, nie mając do tego prawa?

- Proszę nie kpić... Przynajmniej miłości proszę nie ruszać. Tak, pańskie łoże to ohydztwo, tak, Nazar mnie rzucił... Ale miłość... miłości to ani ziębi, ani grzeje. Ona nie pyta. Ma w nosie to, co my o niej myślimy; ma w nosie, że nam, właśnie nam, z jakiegoś powodu jej brakuje. Ale ona po prostu jest. I może z tego powodu jest mi trochę lżej...

- Nie studiowałaś filozofii, Iwgo. Inaczej powiedziałabyś - miłość jest obiektywną realnością, niezależną od naszego subiektywnego postrzegania.

- Proszę się śmiać, proszę. Może pan nawet głośno. Proszę...

- Nie śmieję się... Coś nad wyraz cennego.

- Co?

- Skarb nad skarby... Dla ciebie to jest to, co nazywasz miłością. Dla obecnych wiedźm - widocznie królowa...

- A dla pana, widocznie, papierosy. Dobra, idę.

Wystarczyło jej złości i zdecydowania, by nie zatrzymywać się i nie oglądać.

Słońce opadało, znikając za dachami. Na ulice wypełzał cień, i reklamowe szyldy wielu letnich barów ożywały, otwierały się jak oczy nocnego zwierza.

Banjo w knajpce za rogiem umilkło. Teraz śpiewał tam przy gitarze barczysty, nienaturalnie niebieskooki mężczyzna w szpanerskiej marynarce i wytartych dżinsach, śpiewał jakby dla siebie, na nikogo nie patrząc, o niczym nie myśląc. Iwga usiadła przy najbliższym stoliku.

- Słucham panią...

Nieco za późno przypomniała sobie, że nie ma pieniędzy. Tylko na lody...

- Lody.

- Coś jeszcze?

Niebieskooki ładnie śpiewał. Coś o wiośnie i deszczu.

- Nic więcej. Tylko lody.

- I dwa koktajle oraz dwa zestawy zimne. Przecież jesteś, jak zwykle, głodna. Iwgo?

Drgnęła.

Prow był ubrany po cywilnemu. Miał na sobie jakąś kwiaciastą koszulę i jasne spodnie, a na odsłoniętej szyi widniał srebrny łańcuch. Pewnie płytka - srebrny identyfikator cugajstra - ukryta na piersi, pod koszulą.

- Dziękuję, nie chcę niczego - odpowiedziała odruchowo.

Prow uśmiechnął się.

To nie był miły uśmiech. Iwga odruchowo wciągnęła brzuch.

- Ale ja chcę. Bardzo chcę... I to od dawna - zakręcił na nóżce zdobione barowe krzesło. Osiodłał je, ułożył brodę na oparciu. - Zaraz sobie wypijemy... i zatańczymy. Znudziły mnie pląsy w korowodzie, chcę mieć swoją osobistą damę...

Niebieskooki śpiewał o dżungli i gwiazdach. Kelnerka przyniosła dwie wysokie szklanki z pomarańczową, tak pomarańczową, że aż świecącą cieczą. I dwie skomplikowane wieże z marynowanych warzyw.

Iwga patrzyła, jak cząstka cytryny na cienkiej szklanej ściance łapie na swój soczysty bok kolorowe ognie, migające w rytmie sentymentalnej piosenki; własna twarz wydawała się Iwdze zdrętwiałą, zmartwiałą jak maska. Chyba mocno pobladła; co Prow z zadowoleniem odnotował.

- Prow... Ja źle... postąpiłam. Wybacz mi. Nie chciałam cię... urazić...

- Tak?!

- Uwierz mi... Nie byłam sobą.

Uśmiechnął się znowu:

- Szukałem cię... w różnych miejscach o wątpliwej reputacji. I czy to nie palec losu - spotkałem w swoim ulubionym lokalu. No to witaj, Iwgo.

Jego wargi rozciągały się, chyba, aż do uszu i to bez najmniejszego wysiłku. Cugajster-błazen - coś takiego nie jest możliwe, ale - proszę - siedzi taki...

Iwga odwróciła się. Ze smutkiem patrzyła na przechodniów - ani jednego znajomego. Klaudiusz też dawno odszedł, zszedł do swojej wilgotnej piwnicy, gdzie z pasją walczy ze złem, ze złem, ze złem...

Prow chrupał warzywa. Podrzucał oliwki i chwytał je w usta; uśmiechał się zadowolony, oblizywał górną wargę koniuszkiem spiczastego języka - i chrupał dalej, w nosie mając widelec i dobre maniery, czyniąc z posiłku farsę dla jednego aktora. Przy sąsiednim stoliku ktoś zachichotał.

- Wybacz mi - powtórzyła Iwga bezradnie.

Prow włożył w kąciki ust dwa piórka szczypiorku, stając się wampirem z zielonymi kłami. Zrobił minę, udając monstrum; przy stoliku z prawej znowu ktoś zachichotał. Przy stoliku z lewej ktoś parsknął śmiechem i odwrócił się.

- Prow... - powiedziała Iwga, wiedząc, że to beznadziejne. - Czym jest dla ciebie skarb nad skarby? Jest ci przyjemnie, gdy wywracasz na nice kolejną niawkę?

Jeśli nawet jej słowa dotknęły go, nie okazał tego w żaden sposób. Prow spokojnie włożył do ust „kły”, przeżuł je, zlazł z krzesła, właśnie zlazł, jak zmęczony jeździec z konia. Odwrócił się do śpiewaka.

Zapewne znali go tu wszyscy. A może jego spojrzenie w tym momencie było szczególnie wyraziste - tak czy inaczej, ale śpiewak ładnie zakończył dopiero co rozpoczętą liryczną piosenkę i w nastałej od razu ciszy cugajster nie musiał specjalnie wytężać głosu:

- Poprosimy gorący taniec.

Iwga poczuła, jak mróz przenika jej dłonie.

- Prow... Ja... nie chcę.

Uśmiechnął się krzywo i ścisnął jej rękę:

- Nie pękaj... Na śmierć cię nie zatańcuję.

Muzyk uderzył w struny, ognie dookoła podium odezwały się fajerwerkiem rytmicznych błysków. Iwga jeśli nawet wyrywała się, to słabo. Prow wciągnął ją na malutki taneczny krąg, oświetlony jasno, jak prawdziwa scena.

Jędrne powietrze uderzyło Iwdze w twarz.

Oto jest, taniec cugajstra.

Biegła po kole. Biegła, chcąc wyrwać się z pierścienia - i za każdym razem ręka partnera chwytała ją na sekundę przed uwolnieniem się. Kolorowa koszula Prowa płonęła pod światłami reflektorów, świeciła jakimiś pomarańczowymi palmami i niebieskimi papugami, czarowała, wciągała w rytm; w pewnej chwili Iwga, zrozpaczona, przyjęła reguły narzuconej jej gry.

Wydawało się, że podłoga pod ich stopami rozżarzyła się i dymi. Iwga tańczyła rozpaczliwie, ze złością, nie sprzeciwiając się partnerowi, ale też i nie podporządkowując się mu ani na sekundę. Właściwie, tylko tak mogła okazać swoje pojmowanie życia i swojego w nim miejsca. I wspomnienie o locie nad pochylonymi sosnami. I zapach płonącego teatru. I igłę, przeszywającą serce-gwiazdę...

Wydawało jej się, że dookoła w powietrzu unosi się stado ogromnych motyli. Które trącają skrzydłami jej twarz. Ze skrzydeł osypuje się pyłek, trafia do jej oczu, a nie ma czasu, by je przetrzeć, więc tylko pieczenie i łzy... Wydawało się jej, że wszystko dookoła zmieszało się i splątało, jak koronka na klockach zwariowanej koronkarki. Rytm, rytm, zbijający wszystko, pętający, partner wirujący jak wściekły bąk...

Drewniana podłoga. Sufit zdobiony sopelkami z tynku, mrugające światła.

Prow tańczył zupełnie niewyobrażalnie. Jego stopy nie dotykały gładkich desek podłogi: sprawiał wrażenie, że nie ma ani kości, ani ścięgien, giął się i wił w każdym kierunku. Iwga zdołała pomyśleć, że jest gumowym cieniem. Bardzo wyraźny, toczony cień ze sprawdzonymi do ostatniego włosa ruchami; kiedy wciągał ją w tylko jemu znaną figurę, tylko jemu znanego tańca, mimochodem poczuła zapach fiołków.

Zapach cudzej woli. Rozciągająca się w powietrzu pajęczyna.

I wtedy też ją nachodziło, też zaczynała tańczyć ze wzrastającym upojeniem i potrojonym temperamentem, i niewidzialna pajęczyna pękała, naelektryzowana, rwała się, a dżinsy trzeszczały i, chyba, w lokalu ludzie krzyczeli ze strachu...

Potem muzyka urwała się; to było dokładnie tak, jak gdyby tańcząca marionetka została jednym ruchem nożyc pozbawiona nitek. Iwga upadła - nad samą ziemią ktoś ją chwycił i utrzymał.

Ludzie przy stolikach śmiali się i klaskali. I coś krzyczeli; na chodniku przed knajpką zebrał się tłumek, a nawet zagrodził kawał jezdni, co jakiś samochód z oburzeniem obtrąbił, nie mogąc jechać dalej.

Niesamowicie bolały ją pięty. Iwga popatrzyła na swoje stopy - jej buty rozpadły się. Prawy ziewał, lewy stracił podeszwę.

Miała ochotę zapłakać z bólu, ale nie udało się. Prow wlókł ją, przyciskając do siebie, tak że przez ubranie

wyczuła jego identyfikator.

Koszula Prowa była mokra. I on też ledwo trzymał się na nogach.

Mówią ludzie: nie staraj się wygrać z szulerem, wykłócać z inspektorem podatkowym i przetańczyć cugajstra.

Na estradzie kotłowali się jacyś ludzie, a wykonawca, czerwony jak rak, ze zdziwieniem wpatrywał się w swoją gitarę. Zerwana struna wisiała jak spiralka.

Prow oddychał z trudem, przez zęby:

- Wiedźma... Ale wiedźma... Ale...

- Puść mnie. - Usiłowała uwolnić się. Ciężko opadła na podsunięte krzesło.

- Ale wiedźma. Co z ciebie za wiedźma...

- A czego chciałeś? - udało jej się uśmiechnąć z satysfakcją. - Potańczyłeś? Masz dość?..

- Wiedźma! - Prow odwrócił się do podnieconych ludzi. - Panowie, proszę przywołać miejską służbę Inkwizycji.

Rzucił Iwdze triumfujące spojrzenie - może oczekując, że zobaczy w jej oczach zmieszanie i strach. Iwga z pogardą wykrzywiła usta; w tym momencie na jej ramieniu legła ciężka dłoń:

- Inkwizycja, do usług.

Głos brzmiał jak szelest żmijowej skórki w wyschniętym żlebie. Na twarzy Prowa po raz pierwszy pojawiło się zmieszanie.

- Inkwizycja miasta Wiżna - identyfikator w klapie mrugnął i zgasł. - Dziękuję za czujność, młody człowieku. Wiedźma jest zatrzymana.

Iwga całym ciałem wyczuwała spojrzenia. Przepełnione obrzydzeniem i strachem, nawet błyskami współczucia. Młodziutka wiedźma w bezlitosnych inkwizytorskich łapskach.

W oczach Prowa coś się zmieniło. Po sekundzie Iwga zrozumiała, że po prostu poznał Klaudiusza Starża.

Wielki Inkwizytor miasta Wiżna spokojnie skinął głową:

- A ty, wiedźmo, jesteś aresztowana - wstawaj, idziemy...

Iwga kurczowo chwyciła podany łokieć. Jak tonący chwyta rzuconą linę.

Prow wyszczerzył zęby. Beztroska maska wygłupa w końcu spłynęła z jego oblicza.

Wiecznie uśmiechnięte usta zacisnęły się nerwowo.

- To ci protektor... Ty się, Iwgo, nie rozmieniasz. Na drobne... - Przez usta przemknął spazm. - No ja, oczywiście... oczywiście, skoro tak, to ja odpadam, ale... - Pochylił się i przysunął do twarzy Starża. - Mój inkwizytorze... Zalecałbym panu sprawdzić, poza cechami wiedźmimi, również weneryczne, hm... zdrowie tej wspaniałej dziewczyny. Czytałem gdzieś, że głównymi nosicielami trypra są nie dyplomowane szmaty, a takie właśnie dziewczynki z jasnymi oczami... Proszą o wybaczenie. Żegnam - uprzejmie pochylił głową.

Iwga poczuła, jak mięśnie ręki, której się trzymała, kamienieją pod rękawem letniej marynarki.


* * *

Jej piąty były jednym wielkim sińcem, a stare sportowe buty rozpadły się do końca. Klaudiusz złapał samochód i przywiózł Iwgą na plac Zwycięskiego Szturmu. Chyba miała gorączkę, w każdym razie dygotała jak przy wysokiej temperaturze.

- Bydlak... Szkoda, że mu... jęzor... nie odpadł...

- Przestań. Po to zostało powiedziane, żebyś płakała.

- Rozzłościł się... A przecież gdybym nie uciekła... wtedy... To właśnie taka bym była... jak powiedział...

- A po co się w ogóle z nim zadawałaś?

- A dokąd miałam pójść?!

Rozmowa zataczała już trzeci taki sam krąg; Klaudiusz czuł, że jest dziwnie, niewłaściwie rozdrażniony. Niepotrzebnie. Należało po prostu przyznać, że słowa tego chłopaka dotknęły go mocniej, niż powinny. Właściwie, to porządny człowiek w takim przypadku od razu wali mówiącego w pysk...

Klaudiusz skrzywił się. Dość zabawny widok - Wielki Inkwizytor, tłukący się z młodym cugajstrem z powodu jakieś młodej wiedźmy. Godne zaproszenia na parter jego wysokości księcia...

Gdyby nie był tak wściekły - pewnie potrafiłby okazać Iwdze odpowiednie współczucie i takt. Ale rozdrażnienie wymagało wysiłku, by je opanować, ukryć, nie okazać na zewnątrz; Iwga zaś brała jego obojętność za obrzydzenie. Jakby cynizm tego Prowa zmienił stosunek Klaudiusza do swojej podopiecznej.

A incydent z Prowem naprawdę był znamienny. Klaudiusz długo zmuszał siebie, by zapomnieć kim jest Prow - i, kiedy w końcu mu się to udało, w myślach postawił siebie na jego miejscu. I odruchowo zacisnął wargi. No tak, oczywiście...

- Musisz odpocząć - powiedział. - Jutro mam ważny dzień... Z prowincji Odnica przywiezione zostały trzy wiedźmy pracujące w zespole. Pamiętasz, co ci mówiłem o skarbie nad skarbami? O celu?

Iwga w milczeniu wpatrywała się w ciemne okno. Nie czekając na odpowiedź, Klaudiusz poszedł do gabinetu i zadzwonił do Glura. Wydał dyspozycje, wysłuchał ignorancji i zgrzytnął zębami. Wysiłkiem woli powstrzymał się od natychmiastowego wyjazdu z Iwgą do pałacu na pilne roboty, wrócił do pokoju. Iwga

nie zmieniła pozycji.

- Wiesz, co to jest znak pompy?

Iwga, nie odwracając głowy, pokręciła nią.

- Znak rysowany na ubraniu... czasem na skórze. Jeśli na skórze, ofiara umiera w ciągu doby z powodu całkowitego wycieńczenia, braku siły, odwodnienia, wypłukania soli. Rysowanie na ubraniu jest prostsze i łatwiejsze. Znak małymi porcjami wysysa człowieka, który go nosi. Posiadaczką jego siły staje się wiedźma, która naniosła znak...

Iwga wolno odwróciła głowę. Klaudiusz niespiesznie kontynuował:

- W Egre wykryto warsztat krawiecki, drogi zakład, dla bogatych. Rysowały znaki pod podszewkami marynarek. Wybierały młodych, dobrze wyglądających mężczyzn... i ci wysychali. Trwało to lata. Dokładnej liczby nie da się już teraz oszacować. A wpadły te mistrzynie na zaskakującej zachłanności. Zaczęły pakować znaki wszędzie, gdzie mogły, jedenaście zgonów w ciągu tygodnia... No i wtedy już dało się je namierzyć... Nie wyobrażasz sobie, jak spasły tamtejsze wiedźmy. Parka. Kamratki...

Iwga przełknęła ślinę. Spazm przebiegł przez szczupłą szyję.

- We wsi Koszcza... Tak, to jest dziesięć kilometrów od Wiżny. Przedmieście, można powiedzieć... no więc, tam znaleziono salę inicjacji. W podziemnym garażu; ujęto dwadzieścia aktywnych wiedźm... Dwadzieścia, Iwgo! Wcześniej tyle łapaliśmy w ciągu pół roku w całym okręgu. Rozumiesz, po co to wszystko mówię?

Spuszczona ruda głowa niechętnie skinęła.

- Tak... żebym ja gorliwiej... pracowała jako lustro w peryskopie. Szukała skarbu... nad skarby. Dobrze, będę szukała, czy mam jakiś wybór?

Klaudiusz chciał powiedzieć - jeśli to dla ciebie zbyt trudne, możesz odmówić. Ale nie powiedział. Dlatego, że królowej trzeba szukać. Trzeba znaleźć, obojętne jakim sposobem...

- Iwgo... Zrozum. Chcę, byś była moim świadomym sojusznikiem. Dam ci pewien przykład: czterysta lat temu Wielki Inkwizytor Wiżny, pan Atrik Ol, miał zwyczaj zasmarowywać drogi papier sprawozdaniami do samego siebie - o każdym minionym dniu. Ostatni zapis wykonał wcześnie rano - wieczorem tegoż dnia został spalony na stosie na cześć królowej wiedźm. Dam ci tę książkę, Iwgo. Rozszyfrowaną i wydaną do użytku służbowego w nakładzie pięciuset egzemplarzy.

Ruda głowa skinęła znowu - bez entuzjazmu. Klaudiusz westchnął:

- Wiesz co? Zawołam samochód, pojedziesz... do siebie. Weźmiesz kąpiel - i spać.

Poniosła głowę.

Jej zaognione oczy wyglądały jak dwie wściekłe szczeliny. Zaciśnięte wargi udawały cienką nić. Zaczerpnęła powietrza, jakby zamierzała coś powiedzieć - ale zmilczała. Znowu zacisnęła wargi. Odwróciła się.

- Nie rozumiem - powiedział cicho Klaudiusz.

Iwga szarpnęła ramieniem, że niby nie będzie wyjaśniać.

- Nie rozumiem - powtórzył zdziwiony już Klaudiusz. - Czym cię znowu uraziłem? Czy zgwałciłem twoją drogocenną wolę? Zdusiłem? Zmusiłem? Co?

- Proszę po mnie umyć sobie ręce - rzuciła Iwga przez spazm w gardle. - I mieszkanie proszę wydezynfekować. Żeby takie brudne ścierwo jak ja... nie narobiło śladów.

Dobrą minutę Klaudiusz milczał zaskoczony.

Potem zrozumiał. Ciągle jeszcze przeżywa słowa cynicznego cugajstra. I poniżenie z powodu tego, że Klaudiusz je słyszał. I nijak nie zareagował - czyli przyjął do wiadomości, wcale nie zdziwiony.

- Iwgo... Głuptas z ciebie. Nie wolno się przejmować tym, co on palnął. Przecież to... cugajster.

Tego słowa jego język zazwyczaj nie wymawiał, dlatego zająknął się przy nim. Ale bardzo wymownie... Iwga uniosła zapłakane oczy.

- On... po co... bydlę. Przecież już się zemścił, wystarczyło... Ale nie... Splunął w plecy, jadem... Cugajstrzy wszyscy są tacy... dręczyciele. Jak z niawką... Widziałam. Korowód... koło. Dobre do nawijania flaków... Niawki to nie ludzie, ale oni są jeszcze gorsi... I dlaczego im się na to pozwala? Wszyscy pozwalają, jakby tak musiało być? Niawka... wrzeszczy... A potem worek, plastykowy, z eklerem... i zapach fiołków... jakby fiołków, obrzydliwy...

Klaudiusz zatkał sobie nos. Odruchowo, machinalnie - nie chcąc poczuć zapachu, istniejącego wyłącznie w jego wyobraźni.

Iwga zamilkła. Zamrugała wilgotnymi rzęsami, często, bardzo szybko, jak skrzydłami. Klap-klap...

Klaudiusz odwrócił się i wyszedł do kuchni. Wyjął z lodówki butelkę piwa, otworzył zębami i wlał w siebie. Nie czując zupełnie smaku. Chcąc zapomnieć ten zapach. I przegnać z umysłu worek, polietylenowy worek, brudno-zielonego koloru. Z metalowym zamkiem...

- Czy ja coś powiedziałam nie tak?

Iwga stała w progu. Z suchymi oczami. Uważna i skoncentrowana, ciekawa sprawa, przecież Klaudiusz był przekonany, że na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Wynika z tego, że się mylił, zdradził się - ciekawe, czym.

- Nie, Iwgo. Wszystko w porządku... Po prostują nie znoszę... fiołków.

Przygryzła wargę:

- Przepraszam.

- Za co?

Popatrzyła nań poważnie. Smutno i nawet, chyba, ze współczuciem.

- Ja... mam wrażenie, że przypomniałam coś niedobrego. Więcej nie będę, przepraszam.


(DIUNKA. MAJ)

Dwie godziny tułaczki po nocnych ulicach wprowadziły go w stan bolesnego otępienia; upojenie alkoholem przemijało zadziwiająco szybko, a na jego miejscu pojawił się obrzydliwy, ohydny smutek. Przyglądając się ostatniemu półroczu swojego życia, z trudem powstrzymywał się od pokusy walenia głową o mur.

Nie raz i nie dwa słyszał skierowane do siebie rozpaczliwe klaksony samochodów, pod których koła wchodził, a ich kierowcy otwierali okna, przeklinali i potrząsali pięściami; nie raz i nie dwa Klaw myślał o szczęśliwym niebycie, który tak łatwo można znaleźć pod kołami głupich rajdowców. Ostatni raz myśl o samobójstwie była tak nienaturalnie przyjemna, że musiał spoliczkować się, by ją stłumić. Działanie doświadczonego histeryka...

Kiedy minął palący ból uderzenia, Klaw zrozumiał, że myśl o samobójstwie ma charakter choroby. Jakby uparta myśl, coś jak pożegnalny prezent przepaści, która mimo wszystko go nie posiadła...

...ale, być może, jeszcze go posiądzie. Klaw zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie wpiły się w dłonie.

Diunka.

Przecież jesteś Diunka? Czy... kim jesteś, co?

Długo stał w bramie, nieliczni miłośnicy nocnych spacerów, wchodzący i wychodzący z budynku, z lekkim strachem zezowali na dziwnego, znieruchomiałego w jednej pozycji chłopaka.

Potem wezwał windę i, już gdzieś między jedenastym i piętnastym piętrem, pomyślał o pustce pod cienkim dnem pudła windy i o dwóch masywnych sprężynach, sterczących - kiedyś to widział - z podłogi studni windy.

Potem otworzył drzwi swoim kluczem.

Diunka... ta, którą przywykł uważać za Diunkę, nie spała. Pewnie w ogóle nie śpi.

- Klaw?..

Przypomniał sobie wyraz jej oczu. Tam, na dachu, kiedy pochyliła się nad nim, kiedy jednak nie przestąpił grani. I popatrzyła jakoś tak z niedowierzaniem... niezrozumieniem. Rozczarowaniem?

- To ja - powiedział głucho, chociaż Diunka nie mogła go z nikim pomylić. - Cześć.

Diunka mrugnęła. Dawno się nie widzieliśmy, pomyślał ze zmęczeniem.

- Klaw, ty...

- Odpowiedz mi, Dokio. Patrz mi w oczy i odpowiadaj. Czy ty... ciągniesz mnie za sobą?

Milczenie. Na dnie jej oczu pojawiła się panika, tak mu się przynajmniej wydawało.

- Chcesz mojej śmierci? Dlaczego? Myślisz, że tak będzie lepiej? Nie pomyślałaś, żeby zapytać mnie, czy ja chcę tego... takiego obrotu sprawy?

Milczenie. Twarz Diunki nagle stała się nie to, że biała, ale szara, z odcieniem błękitu. Ognie reflektorów, odbijające się od białego sufitu, wyłapały z półmroku raz ostre kości policzkowe, raz ciemny pasek zaciśniętych warg albo oczy, zapadnięte tak, że oczodoły wydawały się okrągłymi czarnymi okularami.

Ona nie żyje.

Strach uderzył, na krótką chwilę pozbawiając go daru mowy. Strach zatrzasnął go, sparaliżował; Klaw zacisnął usta. Wiedział to wcześniej, ale wiedzieć - nie znaczy wierzyć.

- Nie jesteś Diunką - powiedział głucho. - Po co mnie oszukiwałaś?

Bezdźwięcznie mrugały jej rzęsy, wilgotne, posklejane w sopelki.

Jeśli nie jest Diunką, to skąd u niej to mruganie?!

- Nie jesteś Diunką - powtórzył przez zęby. - Nie udawaj. Diunka nie chciałaby mnie... zabić.

Lekko poruszyły się jej ciemne wargi. Ale żadne słowo z nich nie uleciało.

- Jestem winny - powiedział Klaw. - Ale teraz... nie mam wyboru. Bo ja chcę żyć...

- Klaw... - drgnął na dźwięk jej głosu. - Wybacz, ja nie... ale nie oddawaj mnie... im. Kocham cię, Klaw... Ja... przysięgam. Nie oddawaj... Ja się boję...

- Przyznaj się, że nie jesteś Diunką. Przyznaj się, no?!

Kolejny wybuch światła wyświetlił dwie połyskujące ścieżki na jej twarzy:

- Że ja... to nie ja? Jak chcesz...

Chciał powiedzieć - „odejdź, skąd przyszłaś”. Ale nie powiedział. W gardle tkwił kołek.

- Zostań. Jesteś wolna... rób co chcesz. Ale ja się ciebie boję... Diunko. Odchodzę.

- Nic... opuszczaj...

- Ja chcę żyć!

- Klaw... nie opuszczaj... mnie... będziemy razem. Proszę...

Zrobiła krok w jego kierunku, wyciągając ręce. Klaw cofnął się, jakby został uderzony, skoczył w bok, zatrzasnął za sobą drzwi.

I usłyszał głuchy jęk. Całkowicie nieludzki dźwięk, tak mógłby jęczeć wampir, któremu uciekła zdobycz.

I zaraz potem dziecinny szloch.

Klaw nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest winda.

Uderzywszy o czyjeś drzwi, wypadł na klatkę schodową i rzucił się w dół, ogarnięty panicznym, przyprawiającym o mdłości strachem. Sadził w dół susami, cudem nie skręcając i nie łamiąc drżących nóg, jego stopy dudniły na betonowych stopniach, i wydawało mu się, że w półmroku nocnych schodów ktoś za nim pędzi. Bezszelestnie i przerażająco.

Potem nie mające, wydawałoby się końca schody, jednak skończyły się na ulicy rozjarzonej światłami. Nie było tu żywego ducha. Klaw skoczył na przeciwległy chodnik i, nie utrzymawszy się na nogach, upadł na czworaka.

Papierek, wdeptany w asfalt. Pewnie ten sam, który udało mu się wypatrzyć w ostatniej chwili przed krokiem z dachu. Przypadek?!

Nikt go nie widział, może staruszka, cierpiąca na bezsenność, może zakochani, spędzający noc na wzajemnych pieszczotach, mogą wyjrzeć w tej chwili przez okno i zobaczyć na środku pustej ulicy kiwającego się na nogach wyrostka-narkomana...

Stały tu trzy telefony. Szereg, zamarły w oczekiwaniu na żetony.

Klaw przeszukał kieszenie. Żetonów nie znalazł, zresztą ten numer należy do tych niewielu, za które nie pobiera się opłat.

A, jest klucz. Klucz od wynajętego mieszkania; klucz do drzwi, za którymi tęsknie zawodzi... nie, nie trzeba o tym myśleć. Klucz parzy palce, precz z nim, precz...

Kawałek metalu brzęknął w metalowych trzewiach kubła. Klaw nie poczuł ulgi.

W słuchawce miarowo buczał kosmos. Klaw uniósł wzrok na samotną gwiazdę, której udało się pokonać chmury i mur wysokich dachów; jeśli kosmos ma głos - to jest to głos pustki w słuchawce telefonicznej. Wybieraj numer...

Cztery piątki. Obywatelu, zapamiętać miej chęć - pięć, pięć, pięć, pięć!..

Słuchawka opadła na widełki. Nie-e...

Koszmarny dźwięk, jaki dopadł go zza zamkniętych drzwi, powtórzył się. W obrzydliwie chwytliwej pamięci. Tak, że miał ochotę zatkać sobie uszy.

„Obywatelu, chronimy ciebie, pamiętaj... Cztery piątki od razu wykręć... nie pękaj...”

Roześmiał się. Nie pękaj... jak trwale zapada w umysł każda bzdura, w stylu dziecięcych wierszyków...

Nieco poniżej klawiatury jakaś nie pękająca ręka wydrapała czyjś numer, i narysowała nieprzyzwoity obrazek.

Słuchawka podnosi się do ucha, jak pistolet do skroni. Nigdy nie przyszło mu trzymać pistoletu...

Wskazujący palec czterokrotnie dotknął piątki.

Krótki sygnał. Uprzejmy kobiecy głos:

- Dyspozytornia służby „Cugajster”. Proszę mówić...

Milczał.

- Dyspozytornia służby „Cugajster”. Proszę mówić...

Klaw szarpnął widełki. Mocno, niemal wyrywając je z gniazda.

- Nie niszcz automatu.

Jak zimno. Jaki nagły mróz.

Klaw skamieniał, nie odwracając wzroku od nieprzyzwoitego obrazka. W budce zrobiło się ciemniej. Ponieważ z zewnątrz padał na nią cień.

- Klaudiusz Starż, trzecie wiżneńskie liceum... Nocny morderca telefonów.

Klaw odwrócił się.

Teraz przypomniał sobie, gdzie się widzieli. Na posterunku inspekcji drogowej, kiedy kłamał o pewnej prostytutce, a podwożący go kierowca patrzył ze zdziwieniem, ze szczyptą obrzydzenia. A cugajstrów było tam dwóch, głos zabierał przede wszystkim ten wyższy...

- Widzisz, jakie to śmieszne, Klawie. Nie zdążyłeś jeszcze wystukać numeru, a my już tu jesteśmy... Przygotowani na wszystko. - Na dłoni, obciągniętej czarną rękawiczką, leżał klucz. Ten sam, który trzy minuty temu poleciał do kubła.

- Tak, Klaudiuszu Starż. Pewnego razu okłamałeś mnie. Wykołowałeś. Nikomu, prócz ciebie, do tej pory się to nie udawało. Daleko zajdziesz, Klaudiuszu Starż... - Przeźroczyste oczy cugajstra przysunęły się bliżej. - Daleko zajdziesz, ponieważ... choć wykiwałeś mnie - ale zostałeś przy życiu. Gratuluję.

Klaw zamknął oczy.


* * *

Ulica wijąca się głęboko pod nogami. Ciemno-czerwona morda lokomotywy. Fen, ześlizgujący się w

kopiec piany...

Z boku mogłoby to wyglądać głupio - ale najbardziej bał się w tej chwili, że się ucieszy. Ponieważ za kilka minut zniknie ten stan rzeczy, który zmienił jego życie w ciągłą torturę.

Ale wiedział, że jeśli teraz poczuje choćby cień ulgi - nigdy sobie tego nie wybaczy. Beznadziejnie upadnie we własnych oczach, straci prawo do nazywania siebie mężczyzną. Klawem. Sobą...

Ale nie poczuł ulgi.

W ogóle stracił zdolność odczuwania czegokolwiek - po prostu stał i patrzył. Okna na piętnastym piętrze. Niespieszne kroki na schodach, warkot towarowej windy.

Potem wyszli.

I ona szła z nimi - sama.


Rozdział 8


W księżycowym świetle krowa wyglądała, jakby była z porcelany.

Iwga sama sobie wydawała się być porcelanową - białe nagie ciało, doskonałe, obce; szła naga, obok milczącej białej krowy i mamrotała słowa, czarujące i duszę, i ciało, i krowę, i ukrytych ludzi - zaczarowanych, znieruchomiałych, chciwych chłopów.

Szła zobojętniała. Nic ją nie obchodziły ich zaokrąglone, szeroko otwarte oczy.

Oko księżyca również było otwarte. I białe wymię dotykało wysokiej trawy; Iwga upajała się mocą. Nie traciła jej i nijak nie ujawniała, po prostu niosła, jak po brzegi wypełniony skopek. Jej moc była jak mleko, mające zapach traw i kwiatów.

(Szukaj skarbu, skarbu, skarbu, skarbu)

Oko księżyca mrugnęło; po białej źrenicy przepełzła długa jak robak, ciemna chmura. Wystraszona krowa zastrzygła uszami; ciągle nie było słychać ani jednego dźwięku, ale w mocny zapach nocnego pola wplotła się zjadliwa smużka dymu.

Westchnęła spazmatycznie.

Świat jest pusty; jej szczęście to iluzja. Świat jest pusty, krowa to porcelanowy drobiazg, moc - wiaterek, ledwo dotykający traw...

(Szukaj).

Ona jest zbłąkaną córką. Nie znajdzie matki - zbyt wielkie jest pole, zbyt wysoko wybujało zielone żyto.

Iwga rozpłakała się.


* * *

- Nie chcę przez to powiedzieć, że każda wioska może teraz być źródłem zagrożenia! Dziewczyny, w większości, to bardzo pożyteczne dla społeczeństwa istoty. Ale, drodzy państwo, nie chowajmy głowy w piasek - wiecie, że w ciągu ostatniego miesiąca liczba wiedźm podwoiła się? Ach, nie wiecie!.. Niewykluczone, że za tydzień się potroi. Wszystkie te skromne i uczciwe, za które po ojcowsku ręczyła nasza wspaniała Inkwizycja... to znaczy kogo miała w tak zwanej ewidencji, a to znaczy - na wolności... No więc, dziś to są aktywne wiedźmy. To są te, które jutro zatrują wodę w waszej studni. Ześlą zarazę morową, jak się da, to i głód do kompletu... Tak, drodzy państwo, zapomnieliście wszyscy, co to takiego jest. Może już za rok wiedźmy utworzą swoją „inkwizycję” i nas, nie należących do bandy wiedźm... a takich za rok będzie mniejszość... nas będą wpisywały do ewidencji i pakowały do izolatoriów. Wiedźmy będą rządziły światem, wyobrażacie to sobie?!

Iwga poznała mówcę. Poprzednio również widziała go na ekranie, ale wtedy siedział na parkowej ławce, za plecami spacerowały po trawniku gołębie, a zwrócona ku widzom twarz była przykryta migocącą siatką elektronicznej mozaiki. „Tak, panowie! Inkwizycja dysponuje obecnie środkiem pozbawiającym wiedźmę, że tak powiem, wiedźmactwa! Oczyścić ją! Skorygować! Bez żadnego kręcenia!..”

Dzisiaj pokazał się bez osłonek, bez maski. Ironiczne, pewne siebie spojrzenie, pasek jasnych wąsów pod małym nosem i dokładnie wygolony podbródek.

- Nie oszukujmy się, nie pchajcie nosa pomiędzy róże, gdy dookoła tyle śmierdzącego nawozu! Przymierzcie płaszczyk obywatela drugiej kategorii... Zaprzyjaźnijcie się z sąsiadeczką-wiedźmą, może wstawi się kiedyś za was!.. Co, nie podoba się, co mówię? No to przypomnijcie księciu, że jesteście obywatelami tego kraju! Że płacicie podatki! Że niewydolna struktura, mianująca siebie Inkwizycją, powinna was obronić, bez żadnego matactwa, albo zamknąć swoją ko...

- Kto to jest? - zapytała Iwga, ściszając dźwięk.

Sekretarz, panujący nad sekretariatem jak kapitan na swoim mostku panuje nad okrętem, na chwilę oderwał się od swoich zajęć:

- Polityk...

Iwga nie zadawała więcej pytań. Słowo „polityk” zabrzmiało w ustach sekretarza jak wulgarne przekleństwo, sam Wielki Inkwizytor ma do polityków stosunek niewiele lepszy.

Spuściła wzrok. Człowiek żyjący czterysta lat temu - Wielki Inkwizytor Atrik Ol - nie myślał nawet, że jego szczegółowy, na domowy użytek pisany diariusz, zostanie odszyfrowany, zaadaptowany do języka odległych potomków i wydany do użytku służbowego. Skrzypiąc przy świecy gęsim piórem - a Iwga była przekonana, że pióro, zwłaszcza gęsie, musi skrzypieć - Atrik Ol skrupulatnie przenosił na papier wrażenia z poprzedniego dnia, pojęcia nie mając ani o przyszłych czytelnikach, ani o swoim własnym koszmarnym losie; księga, którą Iwga zaczęła czytać od ostatniej strony, sprawiała na niej dziwne wrażenie, jednocześnie wciągając i smucąc.

Ostatni zapis był datowany dniem śmierci autora i był jakby trochę bez sensu, bez ładu, niezakończony...


Wczoraj, odczuwając silny ból w prawej połowie brzucha, nie dokonałem odpowiedniego wpisu, zatem poprawiam to dziś z rana... Panie moje, wiedźmy, jak się powszechnie uważa, same się wystraszyły czynów rąk swoich - i przez wczorajszy dzień woda nie podniosła się ani o palec... Tak twierdzą ludzie, tak twierdzi pozostała w mieście tłuszcza, tak uważa nawet sam pan książę - nie śpieszę ich rozczarowywać, albowiem nadzieja ogrzewa i syci, gdy nie ma ciepła i żywności, niech się więc pocieszają nadzieją... Ja jeden nie wątpię ani na chwilę, że panie moje nie są zdolne bać się własnych bezeceństw - zatem więc jeśli dziś woda się nie podniosła, jutro oczekujmy przyboru tym większego...

A dlaczego tylko ja jeden mogę nie mieć nadziei - taka nadzieja pozbawi mnie sił, a przecież muszę przygotować dla pań moich prezent... Albowiem królowa, macierz-wiedźma, przyczaiła się tak blisko, że nie mogę spać, wyczuwając jej woń... I nie dalej jak dziś pochwycę ją za szyję żelaznymi kleszczami, które wykuła już ma wola...

...One przychodzą i płaczą, pytając mnie: dlaczego owa moc wielka, która stworzyła świat, nie zjawi się nam z pomocą? Odpowiadam im: a dlaczego jesteśmy sami tacy niemocni? Dlaczego silne i wolne są tylko panie moje wiedźmy, nawet jeśli druga strona ich wolności to zło?..

...Zwiduje mi się świat, gdzie panie moje są wytrzebione do cna. Smutny jest i szary, i bezpłodny; jednakże świat, gdzie panie moje rozmnożyły się bez miary, straszliwszy jest po stokroć... i nie ma przyszłości, kamień nie stoi na kamieniu, a miota się w nieskończonym mięsiwie z wody i suszy, ani jeden pałac nie ustoi, pozbawiony trwałej podstawy... Obowiązku, długu... łańcuchów, pozbawiających nas woli - ale dających nam siłę żyć...

Krasnopióry ptak, zwany także śnieżnym, prosi o okruchy pod oknem. Każę służce nakarmić go - w ostatnich dniach służba zrobiła się jakaś skąpa...


W tym miejscu urywał się diariusz. Najprawdopodobniej, Wielki Inkwizytor Atrik Ol w życiu już nie napisał ani litery więcej - chyba że podpisał się pod jakimś ostatnim rozkazem; krótki komentarz informował tylko, że „w wyniku bezpośredniego kontaktu z hipotetyczną królową, który stał się przyczyną śmierci tej ostatniej, inkwizytor Atrik Ol został pozbawiony mocy i częściowo oślepiony, przez co tłuszcza zgromadzonych w mieście wiedźm posiadła nad nim nieograniczoną władzę. Na rycinie nieznanego malarza, będącego zapewne świadkiem wydarzeń, upamiętniona została chwila śmierci Atrika Ola - wiedźmy zasmoliły go w beczce, obłożyły słomą i podpaliły...”

Iwga mrugnęła. Poniosła oczy na ekran.

Na twarzy komentatora zamarło lękliwe współczucie, jakby wszedł do pokoju ciężko chorego i nieznajomego człowieka. Potem pojawiła się kobieta w średnim wieku - kamera filmowała ją od pleców tak, że widz widział tylko tył głowy, ucho i skrawek policzka. Iwga podniosła pilota.

- ... i przyszłam do niej, ponieważ nie miałam już jak żyć...

- Zdradzał panią?

- Zdradzał, i... syna w coś wciągnął... do jakiejś bandy czy towarzystwa... Przyszłam do niej, pomóż, powiadam, babciu, sił już nie mam...

- Pomogła?

- Pomogła... Zapłaciłam jej wódką, pieniędzmi, drew nawiozłam... A on od tej pory przestał kompletnie, siedzi w domu jak przystebnowany... Syna też nie rusza...

- A czy pani rozumie, że umowa z wiedźmą to rzecz karalna?

- Jaka tam umowa... Czy ja podpisywałam jakiś papiór? Nie-khe... Komu to przeszkadza, że miałam męża takiego, że w paprocie go... a mam...

- A co pani powie, jeśli do tej samej wiedźmy przyjdzie, powiedzmy, pani rywalka? I ta jej też pomoże? Uczyni wszystko na odwrót?..

Kobieta milczała. Sapała w milczeniu. Ucho, dostępne obiektywowi kamery, wolno zalewało się czerwienią.

Następne ujęcie. Młoda wesoła dziewczyna. W poprzek twarzy - czarny pasek, przesłaniający oczy.

- Po coś to zrobiła?

- Ona mi zabrała chłopaka.

- Tego, za którego chciała wyjść za mąż?

- Chi-chi... Chciała. Ale się odechciała... s-s-s...

Cenzura troskliwie przykryła niecenzuralne słowo długim i soczystym sykiem.

- Wiesz, co za to grozi?

- A niech grozi. Wiedźmie grozi, nie mnie.

- Zapłaciłaś jej?

- Chi-chi... Akurat wam powiem... Jakbym zapłaciła, to już by była umowa. A tak, nikt nic nie wie...

- Człowiekowi odjęło nogi. Nie żal ci go?

- Trzeba było wcześniej pomyśleć... zanim cudzego chłopaka odbiła!.. S-s-s... S-s-s!..

Zmiana obrazka. Teraz komentator patrzył z uczuciem, Iwdze przyszło do głowy określenie „wołooki”.

- Ludzkość żyje w towarzystwie wiedźm nie od wczoraj i nie pierwszy wiek.

Popatrzcie wokół. Wy, wy sami - nigdy nie zawieraliście z nimi w umowy? Jeśli tak - to dlaczego teraz płaczecie, znajdując w zeszycie ukochanego synka znak pęt, pocztóweczkę podarowaną przez koleżankę z klasy?

Iwga ściszyła dźwięk.

- Co to jest znak pęt?

- Mogłabyś mi nie przeszkadzać?

Sekretarz zmarszczył czoło, ale w oczach nie było widać rozdrażnienia. Iwga wiedziała, że ten młody ambitny chłopak, który raczej nie stanie się nigdy inkwizytorem, w głębi duszy jest jej sojusznikiem.

Uśmiechnęła się, sama widząc, jak miło i kusząco unoszą się kąciki ust:

- Miran... proszę mi wybaczyć...

Sekretarz sapał chwilę, udając, że strasznie jest zaabsorbowany tym, co się dzieje na ekranie, w końcu westchnął ciężko:

- Znak pęt... Znak działający jednorazowo. Może być wykonany przez wiedźmę dowolnej klasy o poziomie „studni” nie niższym niż trzydzieści. Co to jest poziom „studni” - wiesz?

Iwga skinęła potakująco głową:

- Mniej więcej.

- No więc tak. Znak pęt ma właściwość wywoływania narkotycznej zależności... od człowieka, który ten znak pokazał. Skoncentrowany wariant „lubczyku”, w istocie ustala trwały związek „pan-niewolnik.” „Spętany” człowiek, pozbawiony towarzystwa swego pana, cierpi męki narkomana, pozbawionego prochów. Czasem umiera. Czasem, nacierpiawszy się co niemiara, wyzwala się, ale uraz zostaje do końca życia... Czy wyłożyłem to zrozumiale?

- Jak encyklopedia - powiedziała poważnie Iwga.

Zadzwonił telefon, sekretarz podniósł słuchawkę i zwyczajowo umieścił ją między ramieniem a uchem:

- Sekretariat Wiżna-jeden...

Iwga zobaczyła, jak drgnęły mu brwi, głos jednakże nie zmienił się ani na jotę.

- Tak, wasza wysokość. Tak, linia bezpośrednia jest aktualnie wyłączona... Tak, wasza wysokość. Jedną chwilę.

Pstryknął przycisk. Sekretarz zaczął mówić innym tonem, nie oficjalnym i uprzejmym jak z Iwga i, jak się okazało, z księciem też, a z szacunkiem i godnością - takiego tonu używał wyłącznie w rozmowie z Klaudiuszem:

- Proszę o wybaczenie, patronie... Jego wysokość na linii, patronie... Tak, patronie...

Po pół godzinie drzwi do gabinetu otworzyły się. Klaudiusz Starż, posępny jak chmura gradowa, zignorował sekretarza skąpo rzucając Iwdze:

- Idziemy. Pora popracować.


* * *

Przeszywający lot, rzeka - błękitne żyły... Zapach obłoków. Strzępy, przepływające pod nogami, skrawki, przez które widoczna jest ziemia... Płonący księżyc nad głową i wyraźnie widoczna obrączka na pustej świecącej równinie. Wyżej...

Lodowaty wicher zapiera dech, księżyc się nie zbliża. Iwga śmieje się, jej włosy lecą za nią, splatając się z wiatrem i obłokami. Wyciąga rękę...

Księżyc jest zimny. Obrączka parzy.

Obrączka leży na jej dłoni, rtęciowa, brylantowa, jednocześnie lodowata i paląca; patrzy na zasnuty chmurami księżyc i wkłada obrączkę na palec...

...Wrze, wylewając się przez brzegi, tłusta zielonkawa warzą... Na dłoni drży ciepłe ciałko - omdlała mysz... Palce wolno prostują się, szare małe zwierzątko leci do kotła, kipiel z zadowoleniem pieni się, przez ciało przebiega spazm, jak w chwili najwyższego miłosnego uniesienia... Iwga otwiera małą damską puderniczkę, soczyście spluwa w mętne, zaprószone pudrem lusterko; plwocina rozbija lusterko, Iwga wybiera odłamek w kształcie skośnej gwiazdy i ciska do kotła w ślad za myszą... Usychaj, usychaj, zapomnij swe imię, zapomnij

swą siłę, usychaj, usychaj...

Leci, wolno obracając się w żrącym dymie, srebrna księżycowa obrączka...

Powierzchnia kipieli wygładza się.

Na dnie przeźroczystej niczym kryształ cieczy, leży biały mysi szkielecik.


* * *

W samochodzie zapytała zasępionego Klaudiusza:

- Dlaczego mi pan nie powiedział o znaku pęt?

Skrzywił się.

- O czym? O czym?

- O niczym - oświadczyła Iwga, w zamyśleniu patrząc przez okno.

Jak się okazało, potrzebowała tylko znaku pęt. Niechby nawet przeszła w tym celu inicjację... Zresztą, i bez inicjacji można. W małych wsiach zawsze są usłużne, całkowicie dostępne dla chętnych stare wiedźmy...

- Dziwne masz zainteresowania - powiedział Klaudiusz, a w jego głosie wyraźnie zabrzmiała pogarda.

Iwga poczuła się dotknięta. Nie tyle słowami, co tonem; jakby po jej twarzy ktoś przejechał mokrą ścierką. Jakby siekł rózgą...

Ciekawe, o czym dziś rozmawiał jego wysokość książę z Wielkim Inkwizytorem miasta Wiżna.

- Krąg moich zainteresowań jest niewypowiedzianie szeroki - odezwała się zimno. - Patroszenie ludzkich dusz, kompletne nawiasem mówiąc, bez prawa do tego - rzecz wyjątkowo zabawna. Ale przywrócić zainteresowanie ukochanego człowieka wszelkimi dostępnymi sposobami - to już wyraźna głupota. Proszę powiedzieć „fe”. Można nawet trzy razy.

- Dziwne - mruknął obojętnie Klaudiusz. - Miałem znacznie wyższe mniemanie o twojej inteligencji.

Iwga obraziła się i zamilkła na długi czas.


* * *

W małym mieszkanku, które Iwga przyzwyczaiła się w myślach nazywać „swoim”, wzięła prysznic i zdrzemnęła się przed telewizorem; zasypianie w samotności na ogromnym jak boisko łożu było nieprzyjemne i nudne. Telewizor mamrotał jakieś głupoty - ale głos miał prawie ludzki. Iwga zasnęła, a sygnał telefonu spowodował, że podskoczyła w fotelu.

- Znak pęt - powiedział Klaudiusz bez żadnego powitania - to najpewniejszy sposób, by zabić... wszelkie dobre uczucie. Kiedy jeden człowiek fizycznie nie może żyć bez drugiego... a przyczyną tego jest zależność - brutalny przymus... i drugi człowiek wspaniale to rozumie... To jest wyrafinowana tortura, Iwgo. To tak samo, jakby skuć zakochanych kajdankami na całe życic, aż do śmierci. Powiadają, że jacyś zwyrodnialcy próbowali tego.

Iwga milczała, przycisnąwszy do słuchawki policzek.

- Będziesz się może śmiała, ale widywałem wiedźmy, które specjalnie i wyłącznie po to przechodziły inicjację.

Iwga oblizała wargi.

- Ale się pomyliły, Iwgo... Po inicjacji... krótko mówiąc, aktywne wiedźmy w ogóle nie zachowują potrzeby kochania kogokolwiek. Miłość zbytnio, hm, uzależnia... nic, nie wiem jak to powiedzieć.. Miłość, to uczucie, które sprawia, że człowiek staje się zależny. A wiedźmy nie znoszą tego, pamiętasz przecież.

Iwga milczała. Zegar na dolnej półce, na oko z brązu, ale w rzeczywistości plastykowy, głośno wystukiwał ciszę; po ciemnym cyferblacie pełzła czerwona sekundowa wskazówka.

- Pan też... nie znosi zależności? I dlatego nikogo nie kocha?

Teraz milczał Klaudiusz. Dość długo; Iwga czekała. Czerwona wskazówka wykreślała koło za kołem.

- Właściwie... Po co zadzwoniłem... Zaczęłaś pracować z przymusem. Z trudem. Przygotowałem dla ciebie bodziec. Jutro wieczorem w Wiżnie pojawi się Nazar, żeby z tobą porozmawiać. Słyszysz?

Serce skoczyło i zamarło.


* * *

W pół do trzeciej w nocy Klaudiusza obudził dzwonek telefonu.

Dziesięć minut później wskakiwał do uchylonych drzwi służbowego samochodu i pękata cysterna-polewaczka, wolno pełznąca wzdłuż krawężnika, przestraszona uskoczyła z drogi czarnej bestii z zaciemnionymi szkłami.

Podczas jazdy nikt się nie odzywał. Przedwczoraj Klaudiusz podpisał zarządzenie, uświęcające udział Wielkiego Inkwizytora we wszystkich wyjazdach operacyjnych, uwarunkowanych nadzwyczajną sytuacją; teraz, kiedy czarny wóz niemal bezszelestnie mknął po pustych, widmowo oświetlonych ulicach, jego nozdrza wypełniał zapach płonącego budynku opery. I zraniona ręka przypominała o sobie irytującym ograniczeniem ruchów.

Przy wejściu do nocnego klubu „Troll”, migotały kogutami dwa policyjne radiowozy. Klaudiusz przymknął powieki. Nie wyczuwał wiedźmy. To go bardzo niepokoiło.

Zamiast zwyczajowego bramkarza stał w drzwiach ponury policjant. Klaudiusz nie uznał za stosowne

pokazywać mu odznakę. Zrobił to za niego idący z tyłu Kosta.

- Spokojnie, Inkwizycja.

Przytulna sala, z prawej sala bilardowa, z lewej coś innego, pewnie bar... Pełno policjantów. Na wpół ubrani ludzie pod ścianami, nie, to nie ludzie, to do połowy rozebrani panowie, klienci klubu „Troll”. I ich damy, poprzykrywane byle czym. Niedbale ciśnięta na stół wieczorowa suknia, leżący kieliszek, kałuża z drogiego koniaku, wsiąkająca w jeszcze droższy dywan. Jakaś koronkowa szmatka pod nogami...

Stop. Coś jest w kącie, przykryte prześcieradłem. Prześcieradłami... Licho, i tu - ofiary...

Klaudiusz przygryzł wargę. Nie wyczuwał wiedźmy - ale wyczuwał niejasne napięcie. Jakby człowiek trzymał w ręku fałszywy banknot - z niejasnym niepokojem, choć oczy zapewniają, że nie ma się czego bać.

Odwrócił się do Kosty. Ten ponuro wzruszył ramionami.

- Co się stało, właścicielu?

Wysoki otyły mężczyzna z rozmytą twarzą nie był właścicielem. Po prostu - dyżurny zarządca. I pewnie wkrótce straci to stanowisko.

Jakaś kobieta szlocha błagając, by ją wypuścili; policjanci z maskowanym triumfem odmawiali. Ktoś prosił, żeby poszukać zgubionego pierścionka z brylantem, ktoś przeklinał jak ostatni woźnica, ale większość stała w milczeniu pod wyklejonymi jedwabiem ścianami. Mężczyźni w smokingach, ale z gołymi nogami, kobiety - Klaudiusz przechwycił spojrzenie blondynki, której ubranie składało się tylko z obrusa ściągniętego ze stołu i zmienionego w przepaskę biodrową. W jarze między olbrzymimi opalonymi piersiami, ginął złoty amulet na złotym łańcuszku; dama widocznie odwiedzała wydzieloną plażę. No bo gdzie jeszcze mogła zaopatrzyć się w taką równą opaleniznę bez aluzji do stroju?

Klaudiusz poczuł, jak jego ciało wymyka się spod kontroli; blondynka, chyba usatysfakcjonowana, uniosła kąciki ust. Na szczęście rozeźliło go to. Złość pokonała silne podniecenie; administrator drgnął, napotkawszy jego spojrzenie.

- Chodzi o to - oświadczył rumiany kapitan policji, zbliżywszy się bezszelestnie. - Pracowała tu striptizerka. Przyjęta do pracy miesiąc temu... bez papierów. Bez dokumentów w ogóle, tylko z powodu ładnych cycków!

Rumiany kapitan zaserwował wypełnioną oburzeniem pauzę. Klaudiuszowi, znajdującemu się w roboczym rytmie penetracji, wydała się ona bezsensownym milczeniem.

- Bez dokumentów przyjęto z powodu ładnych cycków - rzucił oschle. - I co dalej?

Kapitan potrzebował czasu, żeby się uśmiechnąć szyderczo; Klaudiusz cierpliwie czekał.

- I kiedy dziewczyna wyszła dziś na scenę... oni nic nie potrafią sensownie opowiedzieć! Pomywaczka z baru zdążyła zadzwonić na policję, wyobraża pan sobie, pomywaczka!.. A myśmy przyjechali i od razu zadzwoniliśmy do was, bo sprawa jest z waszej beczki... No i tyle...

Kapitan skinął na młodego policjanta, pełniącego wartę przy przykrytych prześcieradłami ciałach. Chłopak odsunął tkaninę, starając się patrzeć w bok.

Pięcioro ludzi z nieprzyjemnymi twarzami wisielców, ze śladami sznura na szyjach... kompletnie nadzy... Czworo mężczyzn i niewiasta o bujnym ciele. Klaudiusz odwrócił się.

- Na żyrandolach. - Rumiany kapitan znowu zrobił pauzę, tym razem złowieszczą. - Kto jak mógł: na paskach, na linkach. Tak sobie wisieli, jak gruszki, póki pozostali... no, nie wiem, jak określić to, co tu było, to wasza domena... Wszyscy oni, jak jeden mąż, zajęli się...

Klaudiusz uniósł głowę:

- Jak?

Kapitan wskazał na otyłego jegomościa, na piersi którego przez szczeciną przebijał wspaniały tatuaż. Ten wystąpił do przodu, nie zwracając uwagi na protestujący okrzyk pilnującego porządku policjanta:

- Panowie inkwizytorzy. Chciałbym zachować w tajemnicy przed prasą swoje dane... Jestem dość znaną w mieście osobą... No więc, jestem gotów zaofiarować znaczną nagrodę za ujęcie tej wiedźmy. Duża, obfita, czarnowłosa, na lewym ramieniu pieprzyk...

- Co tu się działo? - delikatnie przerwał mu Kosta.

Znana osoba opuściła wzrok.

- My wszyscy mieliśmy świadomość tego, co robimy... To było... straszne... Jak w transie, jak pod, proszę o wybaczenie, hipnozą...

- Oni wszyscy odwalili striptiz - nerwowo chichocząc, poinformował Klaudiusza kapitan. - Wszyscy mężczyźni, wszystkie baby, tańczyli aż do naga, a ta suka stała i patrzyła... Potem zaczęli się wieszać... Wszyscy by się powywieszali...

Znana osoba podniosła dłoń do twarzy:

- Jej z oczu... takie, wiecie... takie z oczu, jak fluidy... jeśli to można tak określić...

- A potem? Gdzie się podziała potem?

Wtrącił się administrator. Cień zwolnienia już leżał na jego twarzy, ale starał się jeszcze panować nad sobą.

- Jak tylko usłyszeliśmy syrenę policyjną, odeszła... Przez wyjście służbowe.

- Dlaczego jej nie zatrzymaliście? - oburzyła się znana osoba.

Cień na twarzy administratora stał się wyraźniejszy.

- Będziecie ich przesłuchiwać? - Rumiany kapitan wskazał brodą na półnagich, bliskich histerii klientów.

Klaudiusz pokręcił głową.

Obecność wiedźmy... Obecności jakby nie wyczuwał... Ale był niespokojny. Niepokój był taki nieokreślony i może dlatego narastający. Przechodzący w poczucie wyraźnego niebezpieczeństwa.

Kosta, dowodzący specgrupą, czuł to jeszcze wyraźniej. Jego ludzie stali w ciasnej grupie i Klaudiusz odnotował, że instynktownie starają się trzymać parami, plecami do siebie - czyli również czują niebezpieczeństwo.

- Proszę wypuścić poszkodowanych - powiedział Klaudiusz do rumianego kapitana. - ewakuować personel oraz odwołać swoich ludzi. W budynku zostaje tylko inkwizycja.

Kapitan był zaskoczony, ale nie ośmielił się polemizować.


* * *

Wielu pytało mnie i ja sam wiele razy pytałem siebie: a czy sztuka inkwizytora nie jest związana ze sztuką wiedźmy? Wszyscy wiemy, że moc wiedźmy - pochodzi z jej wiedźmactwa i nie ma w tym nic dziwnego, skoro potrafią panie moje bez żadnej trucizny zatruć źródło i upuścić krwi bez żadnego lancetu... Jakiego więc rodzaju jest owa moc, która pęta panie moje, od wieków nie znających żadnych pęt?

Mówi się o inkwizytorach, że są czarnoksiężnikami. Powiadają, że runy na kamieniach, jakimi bracia moi inkwizytorzy przygniatają panie moje wiedźmy, są niczym innym, jak znakami czarnoksięskimi; powiadają, że inkwizytorzy podporządkowują sobie siłą magii. Pytano i mnie o to, alem milczał.

Ci, co zwą się czarnoksiężnikami i mieszkają w pieczarach, zmuszają nietoperze, by im służyły - ci, jak sądzę, dziwaczni są i bezużyteczni. Twierdzą oni, że zdobywają wiedzę - ale czymże jest ich wiedza - pyłem na stole nieznanego... Ich zaklęcia działają jednakowo na nietoperze i wiewiórki, i nawet na ludzi i wiedźmy - czarnoksiężnicy ich nie rozróżniają; ich wiedza bywa piękna i oszałamiająca, ale nic poza to. Co za pożytek mamy z nietoperza podającego wino - smutno jest widzieć dręczonego zwierza... Żaden jeszcze z tych, co się

mienią czarnoksiężnikami, nie odmłodził starca i nie zwrócił portowej szmacie jej dawno zapomnianego dzieciństwa.

Zresztą, nie o tym miałem... Woda w butli, którą położyłem sobie w stopy, by je ogrzać, ostygła - czas kazać ją zmienić. Tej zimy najmocniejsze okiennice nie ratują przed zimnem... A mnie tak dręczą stawy! Wszystkie wysiłki lekarza przynoszą ulgę tylko czasowo i to nie na długo...

Powiadają, że czarnoksiężników nie bolą stawy. Powiadają, że czarnoksiężnicy w ogóle nie chorują - i zdrowi, jako te wiosenne ptaszki, schodzą do grobu... Co za ironia - zdrowo umierać. Życie w boleści - jeszcze gorsze, ale o czym ja w ogóle gadam? Przecież gdybym ja, inkwizytor Wiżny, był czarnoksiężnikiem - po co bym stosował te lekarskie okłady?

Służka się trzęsie ze strachu, widząc, jak śmieję się z siebie...

Znaczy to, że inkwizytorzy nie są jednocześnie czarnoksiężnikami? Że umiejętności inkwizytora nie są magicznym darem? Czym są te niewidzialne pęta, którymi wiążemy panie moje wiedźmy i dlaczego nie działają na innych?..

Powiadają, że inkwizytor, potrafiący rozkazywać wiedźmie, może rozkazywać też innym. Tak, powiem ja, tak jak może każdy człowiek, mający wewnętrzną moc; nie ma żadnych sekretów w umiejętności inkwizytora podporządkowania sobie przyjaciela, kochanki czy choćby tłumu mieszczan. Czyni to bez pomocy swojej mocy - tylko przy pomocy woli... Ale sama wola nie wystarczy do nakreślenia na kamieniu inkwizytorskiego znaku przesłuchań.

I wtedy, w nocnym smutku zerkając w ogień, pytam siebie: przecież wiedźmy też tworzą znaki? Inne, ale z natury swej podobne do naszych? A jeśli moc inkwizytora to tylko odbicie wiedźmiej mocy, danej nam przeciwko wiedźmom i po to, by świat pozostawał poprzedni?


Iwga zamknęła książkę.

Świat pozostawał poprzedni; za oknem wstawał świt. I teraz o spotkaniu z Nazarem można śmiało i prawdziwie mówić - dzisiaj.


* * *

Naiwnie sądził, że wie już o wiedźmach wszystko.

Szedł za Kostą - markowym inkwizytorem, wspaniałym agentem, może właśnie dlatego jego własna uwaga była nieco przytępiona. A może i nie - po prostu wszystko, co się wydarzyło potem, o kilka rzędów przewyższało jego wspaniały refleks.

Kosta zatrzymał się. Zaczął podnosić rękę, jakby chciał się osłonić - i wolno, jak w zwolnionym tempie, zaczął walić się na bok.

Wtedy Klaudiusz poczuł ją również. Nigdzie nie odeszła. Wcale nie uciekła przez służbowe wyjście. Kontur, zamazany lekką mgiełką - po prostu stała się przez nich niewyczuwalna. W chwili uderzenia, które powaliło Koste, Klaudiusz zobaczył ją tylko oczami, ponieważ jego węch milczał, na poły martwy, otumaniony.

Niech zginie zło.

Kobieta śmieje się. Kołysze na rękach szary, błyszczący szal - jak niemowlę; śmieje się znowu, a ten śmiech doda Klaudiuszowi siwych włosów. Oto jest - jego stary koszmar senny, powtarzający się czasami, noc po nocy - spotyka wiedźmę silniejszą od siebie...

Nie, to nie tylko o to chodzi. Co za dziwny, wyzywający, nienaturalny gest - co to za usypianie szalu?..

„Nasza matka - to nienarodzona królowa matka!”

Znowu śmiech.

Jej odejście nie przypominało ucieczki; wiedźmie jakby nie przyszło nawet do głowy, że Klaudiusz będzie ją ścigał. Szal, już nie udający niemowlęcia w koszmarnej scenie, upadł na parkiet obok nieruchomego Kosty.

- Stać!

Z jego ust nie uleciał nawet cień dźwięku, ale wiedźma znakomicie usłyszała jego okrzyk. Odwróciła się, popatrzyła przez ramię, obnażając w uśmiechu zęby.

Uderzył.

Uderzenie mogło powalić na ziemię pół tuzina wiedźm - ale ta tylko uśmiechnęła się szerzej; dopiero po sekundzie uświadomił sobie, że przerwał jej ochronną kurtynę i teraz już ją wyczuwa.

Ale nie może sklasyfikować.

Tarcza? Bandera? Wiedźma - bojownik?

- Stój, ścierwo!

Dziura na wylot. Studnia bez dna.


* * *

Nadszedł świt.

Biegła, ledwo dotykając asfaltu bosymi białymi stopami; Klaudiusz skoczył do samochodu, gdzie zaskoczony blady kierowca usiłował i nie mógł uruchomić bezbłędnie działającego wcześniej silnika. Klaudiusz wyszarpnął go zza kierownicy, zwalił się na fotel, zacisnął zęby, napiął mięśnie, wyrywając tępe żelastwo spod cudzej woli; dwaj chłopcy Kosty na tylnej kanapie, podobni jak bliźniacy, jednakowym ruchem wyrysowali w powietrzu znak Psa. Poczuł ich słabą, ale zawsze, pomoc.

Wiedźma biegła środkiem pustej porannej ulicy, po osi jezdni, ale jej stopy ciągle nie traciły niemowlęcej, śnieżnej bieli. Klaudiusz chciał ją przejechać. Jeśli nie uda się schwytać - uderzy, rzuci pod koła...

Samochód nie chciał się podporządkować. Mimo jego wysiłków, pomimo znaków Psa i specjalnych giftów, nałożonych, jak zawsze, na spód karoserii; Klaudiusz szarpał kierownicą, unikając słupów i betonowych płotów, a wiedźma biegła lekko, bawiąc się, a odległość między nimi wcale się nie zmniejszała.

Naoczas przyjdzie ona, potworny wytwór wrogich człowiekowi mocy... Przyjdzie, i stado kąsających much stanie się śmiercionośną armią bezlitosnych os...

Czyżby?!

Powalić na asfalt tańczącą w biegu postać profesjonalnej striptizerki - przytrzasnąć podnoszący się gadzi łeb, przerwać cały ten koszmar, koszmar ostatnich tygodni?..

Wypływ jego woli na chwilę wyrwał samochód spod jej kontroli - kontury ulic rozmyły się, a chłopcy z tyłu zwalili się na plecy; Inkwizycja preferuje mocne silniki. Odstęp między Klaudiuszem i wiedźmą przez tych kilka sekund zmniejszył się o połowę; striptizerka odwróciła się, w jej oczach błyszczała radość. Gdyby dłonie Klaudiusza nie przykleiły się do kierownicy - zatkałby uszy.

W następnej chwili szyba zmętniała, pokryła się siateczką pęknięć, stała się mętna i nieprzeźroczysta. Klaudiusz odruchowo nacisnął na hamulec; wytrenowani chłopcy z tyłu zdołali zapanować nad ciałami i nie polecieć mu na głowę, a on, też trenowany, ale zbyt „dawno temu i nieprawda”, uderzył się o kierownicę i pomógł byłej szybie gradem opaść na karoserię.

„Myśleć trzeba, myśleć!..”

Dobra, ból dopiero poczuje. Potem.

- Patronie?..

Znowu zobaczył ulicę. Czerwony półokrąg wschodzącego słońca nad dachami, bosa kobieta, przemierzająca skrzyżowanie... Niczym różowe arterie połyskują na asfalcie podświetlone przez słońce szyny tramwajowe. Na końcu szerokiej ulicy widać niebieski kontur budynku dworca kolejowego. Jak spokojnie, jak ładnie...

Daje jej uciec?!

Wściekłość pomogła mu zebrać siły; jego wola runęła za nią, sięgnęła z wozu, przyczepiła do bosych stóp kilkudziesięciokilogramowe, nie dające się podnieść odważniki. Czy...?!

Tak. Potknęła się, zwolniła... Usiłuje się wyrwać i na pewno się wyrwie, ale potrzebuje na to kilku sekund, właśnie tych, właśnie tych...

Ulica znowu rozmazała się, z boków wozu uderzył w twarz wiatr i odpadł spóźniony ostatni odłamek szyby. Słońce wstawało, zwolniła wystraszona, wracająca z nocnej zmiany, pusta polewaczka... Wiedźma kulała, z każdym krokiem wyzbywając się niewidzialnego, podarowanego przez Klaudiusza balastu, ale odległość do niej też się zmniejszała, zmniejszała, zmniejszała... Już Klaudiusz widzi rozdarcie na cienkiej jasnej sukien-

ce, widzi ochronny wzór na skórzanym pasku, długie zadrapanie na gołej łydce i różowe ucho, prześwitujące przez falę ciemnych błyszczących włosów.

Wytężył siły, szykując się do pojedynku. Może najważniejszego. Może ostatniego, jak w życiu inkwizytora Atrika Ola.

Wiedźma zatrzymała się na samym środku skrzyżowania, pod splotem czarnych przewodów; zatrzymała się i odwróciła, a Klaudiusz spotkał się z nią oczami.

Ona też wiedziała o losie Atrika Ola. I o losie wiedźm, które go zabiły. I teraz stała nieruchoma i patrzyła, jak pędzi wprost na nią czarny samochód z wybitą przednią szybą...

Nie, teraz patrzyła w bok.

Skądś z boku, z wąskiej brukowanej uliczki, wolno wypełzał na skrzyżowanie niebieski tramwaj. Pierwszy dzisiaj tramwaj, jeszcze senny, jeszcze pusty - pełznący do dworca tramwaj numer dwa. W kwadratowych oknach odbijało się nisko wiszące słońce.

Jeszcze mgnienie oka wiedźma stała, a teraz już wisiała na stopniu, obiema rękami wczepiona w drzwi motorniczego; jeszcze chwila i niebieska harmonijka otworzyła się, wpuszczając wiedźmę do środka.

Klaudiusz ryknął, posyłając za nią uderzenie - za słabe, ponieważ musiał zmagać się jednocześnie z samochodem; chłopcy na tylnym siedzeniu wyszarpnęli po pistolecie. Niedobrze, strzelanie do wiedźmy więcej kosztuje strzelającego...

Tramwaj drgnął. Szarpnął się, jak boleśnie ugodzony - i ruszył przed siebie, przemknął przez skrzyżowanie, ignorując wszelkie zasady ruchu drogowego i swoją własną trasę. Przeturlał się przez zwrotnicę - Klaudiusz zobaczył pryskające spod kół iskry. Tramwaj runął przed siebie na szeroką ulicę Industrii, przyspieszył, poturlał się z górki...

Skręt kierownicy. Pedał wduszony w podłogę. Wiatr, wyżerający oczy.

Niewyobrażalnie długa ulica Industrii na całej swej długości ledwo widocznie prowadziła z górki. Tramwaj, już rozpędzony do prędkości pociągu ekspresowego, hurkotał, kiwając się na boki, wzbijając i wlokąc za sobą szarfę z brązowego pyłu; Klaudiusz, mrużąc podrażnione oczy, widział przez szyby pojazdu skamieniałą postać motorniczego. I dumnie wyprostowaną, wręcz monumentalnie wznoszącą się obok kobiecą postać. Klaudiusz miał ochotę strzelać. Ale wiedział, że każdy wystrzelony do wiedźmy pocisk niemal na pewno zabija stojącego obok świadka albo i samego strzelca...

Ulica Industrii kończyła się. Gwałtownie, jakby ktoś wyszarpnął spod nóg długi chodnik. Tramwaj, nie zwalniając, wpadł w zakręt.

Nie wiadomo jak i dlaczego, żelazo wydaje taki dźwięk. Nie zgrzyt i nie gwizd, ale jakby tysiące oszalałych kierujących ruchem dmuchnęło w swoje gwizdki, przywołując wiedźmę do porządku...

Tramwaj jednocześnie oderwał od szyn wszystkie swoje lewe koła. Już będąc w powietrzu, nie przestawały wściekle wirować.

Klaudiusz z całych sił wyciągnął się do przodu, jakby usiłował wesprzeć walącego się na bok potwora, niestety, miał władzę tylko nad wiedźmami. Nad transportem miejskim - żadnej.

Tramwaj runął. Zadrżała ziemia, pękła najbliższa szyba wystawowa, tramwaj przewrócił się, zadzierając koła do góry, miażdżąc i łamiąc zaparkowane przy krawężniku samochody; przewrócił się znowu i przez jakąś chwilę wydawało się, że zaraz huknie w ścianę budynku z pękniętą szybą wystawową - ale impetu nie wystarczyło. Tramwaj - już nie tramwaj, tylko jego pokancerowany trup - opadł z powrotem na żelazno-szklaną miazgę, w jaką zmienił niczemu niewinne samochody, i ziemia zadrżała raz jeszcze.

Klaudiusz odkrył, że siedzi, z całych sił zapierając się o deskę rozdzielczą, wdusiwszy do końca pedał hamulca, mimo że wóz stoi nieruchomo, a na tylnym siedzeniu nie ma już nikogo, drzwi otwarte...

Słońce wznosiło się, z czerwonego zmieniając się na złote...

Motorniczy zmarł w szpitalu.

Dwaj pasażerowie rannego tramwaju przeżyli, a poza nimi nikt, na szczęście, nie brał udziału w wypadku.

Wiedźmy też już tam nie było. Nie znaleziono jej nigdy.


* * *

Abażur-żaglowiec świecił od środka. Na ścianach studenckiego mieszkania leżały dziwaczne cienie, Iwga chciała uśmiechnąć się do starego, tak dobrze znanego pokoju - ale nie zdołała.

Poczucie winy było nie do zniesienia. Nazar ani słowem czy spojrzeniem nie czynił jej zarzutów - ale Iwga wyczuwała, jak z każdą sekundą jego obecności ciężar jej winy staje się coraz większy i znaczący. Nie mogło jej to cieszyć.

Wstyd było popatrzeć sobie w oczy. Ale tak chciałoby się popatrzeć, tak chce się chwytać każdą chwilę, najdrobniejszy odcisk minionych dni, spędzonych oddzielnie...

Udało jej się uśmiechnąć. Przycupnęła na kanapie, świadku wielu namiętnych nocy.

- Mogę dostać... herbaty?

Nazar z powagą skinął głową i wyszedł do kuchni. Iwga, od wielu dni wyczekująca tego spotkania, ukryła twarz w dłoniach.

Pół godziny przed randką zaczęły ją trapić mdłości; najbardziej obawiała się, że zauważy wzgardę na jego twarzy czy w jakimś geście, i dlatego, dławiąc się histerycznym śmiechem, pierwsze co zrobiła, to oświadczyła:

- Nie bój się... Wiedźmy niezainicjowane nie różnią się niczym od innych ludzi... Nawet fizjologicznie, możesz choćby Starża zapytać...

Te słowa jeszcze raz potwierdziły, że w toku pełnego napięcia wyczekiwania umysł Iwgi nieco zwichrował - będąc całkowicie zdrowa, raczej by nie wpadła na taką głupotę. Nazar nachmurzył się, ale nic nie odpowiedział.

Teraz siedziała na kanapie, z twarzą w dłoniach i przez zimne palce przeświecało magiczne, świąteczne światło statku-abażuru; Nazar krzątał się w małej kuchence, a Iwga miała wrażenie, że odgłosy te są szyderstwem z jej marzenia. Z jej malutkiego i cieplutkiego, przytulnego majaczenia: świeci abażur i ukochany parzy w kuchni herbatę.

W powietrzu wisiała nuta fałszu.

Tak dorosły, przez całe życie hodujący w duszy dziecięce magiczne wspomnienie porzuconego miasta swego dzieciństwa, wraca w końcu na jego zakurzone, spocone, zatłoczone ulice - i drepce w miejscu przed drzwiami rodzinnego domu, zmieszany miętoląc uchwyt ciężkiej, a jeszcze przed chwilą lekkiej, walizki. Ponieważ, jak się okazało, nieodwracalna strata, to niekoniecznie śmierć. Właściwie - śmierć, ale inaczej, kiedy tak na oko nic nie widać i nawet sam zmarły jeszcze nie wie, co się stało...

Nazar przyniósł dwie parujące filiżanki. Postawił tacę na stole, usiadł na miękkim obrotowym taborecie w kącie i oparł się kościstymi łokciami o równie kościste kolana. Jej wyobraźnia jeszcze się czepiała odłamków marzenia: w tym świecie, który ona sama sobie kolejny raz wymyśliła, Nazar usiadł obok niej i wziął jej dłoń w swoją. Chciała pomóc marzeniu, wstać, podejść do niego i położyć ręce na ramionach - ale w ostatniej chwili wystraszyła się, osłabła i ledwo zdołała zdławić w sobie ciężkie westchnienie.

Czuła jego zapach. Kołnierz jego swetra pachniał nieznaną jej mocną wodą kolońską, ta obca jej węchowi smuga ciągle zakłócała znany i zwyczajny zapach jego skóry i włosów. Iwga westchnęła głęboko, jej nozdrza drgnęły, usiłując przez cały pokój wyczuć wymykający się zapach; Nazar zauważył to i - jak się jej wydawało - drgnął. Czy to może było tylko złudzenie? Czy może jej wrażliwość staje się już chorobliwa, nie do wytrzymania?..

W jej wymyślonym świecie Nazar mówił przez cały czas, bez przerwy. Śmiejąc się, głaskał japo ręce i tysiąc razy przepraszał za jej, Iwgi, winę...

Od chwili ich spotkania upłynęło trzydzieści jeden minut. Starutki zegarek na ścianie bezlitośnie wycykiwał czas - a Iwga z przerażeniem widziała, że nic się nie dzieje. Jakby siedzieli w pustej, zamkniętej skrzyni.

I wtedy zapragnęła, by zdarzyło się cokolwiek. Niech nawet coś złego.

Dlatego zapytała, zmuszając swoje wargi do uśmiechu:

- Jak się ma profesor Mitec? Co u taty-świekra?

Nazar podniósł wzrok. Po raz pierwszy od trzydziestu dwóch minut spotkania Iwga napotkała jego spojrzenie - i na chwilę przestała oddychać.

Ponieważ we wzroku Nazara nie było wyrzutu, którego oczekiwała, ani obrzydzenia, którego się tak obawiała. To były dokładnie takie same, tyle że śmiertelnie zmęczone, chore i smutne oczy.

- Iwgo... nie mogę bez ciebie żyć.


* * *

Herbata stała nie wypita. Nawet więcej - jedna z filiżanek spadła ze stołu i zostawiła na chodniku ciemną wilgotną plamę. Abażur-żaglowiec beznamiętnie płynął pod białym niebem sufitu, a w pokoju tymczasem szalał namiętny, nieco histeryczny sztorm.

Wątły zamek w starutkich dżinsach Iwgi nie wytrzymał gwałtownego wybuchu emocji; Iwga bezlitośnie go wykończyła. Tak się pali mosty; Iwga zrzucała z siebie wszystko, w głowie jej się kręciło, jak po dobrej porcji alkoholu, a po podłodze skakał guzik z koszuli Nazara. Na dywan spadły dżinsy i sweter, pasiaste skarpetki zwinęły się w kłębuszki jak dwa wystraszone jeżyki; spodnie Nazara zległy w jakimś wymyślnym baletowym piruecie, a z góry spadła na nie szpilka z rudych włosów Iwgi. Stateczek płynął, oświetlając pokój intymnym, zagadkowym światłem.

- Ja... bez... ciebie... nie...

Po minucie spadli z kanapy. Przeturlali się przez cały pokój, obejmując się, śmiejąc przez łzy, gniotąc porozrzucane ubranie; u podnóża okrągłego taboretu przydarzył im się szczyt ich uniesienia, po czym, wciąż objęci, wdrapali się na kanapę, pod koc, i znowu wczepili się w siebie, jak dwa udręczone bez pieszczoty kleszcze.

- Na... za... rek... Ja...

Pachniał teraz świeżym gorącym potem, Iwga wdychała jego aromat, jak odurzony kot wdycha aromat kropel walerianowych. Koc falował jak powierzchnia sztormowego morza; okręcik wolno obracał się dookoła swojej osi, płynnie wodząc ostrym bukszprytem. Dookoła statku wił się czarny motyl, nienaturalnie

wielki w porównaniu z małym żaglowcem; Iwga, przygnieciona rozgrzanym szczupłym ciałem, nagle wyraźnie uświadomiła sobie, że całe jej poprzednie istnienie było tylko wstępem do tej chwili prawdziwego życia. I z całych sił zapragnęła, by ta chwila trwała wiecznie.


* * *

Przed świtem spadł deszcz.

Iwga leżała na plecach, podciągnąwszy kołdrę pod sam nos. Deszcz leniwie popukiwał w blaszany okap nad oknem, a Nazar słodko sapał, po kociemu zasłoniwszy twarz dłonią. Poza tym nie istniały na świecie żadne inne dźwięki. Ani jednego.

Iwga nie spała.

Przez szczelnie zaciągnięte zasłony świt nie potrafił się przebić; w pokoju było ciemno, ale Iwga wiedziała, że tam, na zewnątrz, już szarogęsi się deszczowy poranek. Może wiatr rozpędzi chmury. Może jeszcze wyjrzy uwolnione z puchatych oków słońce.

Przymknęła powieki. Kłuło ją serce, to był nowy, nieznany ból, nigdy wcześniej nie bolało ją serce. Co prawda, wszystko kiedyś zdarza się po raz pierwszy...

Chciała unieść rękę i pomasować lewą stronę piersi, ale bała się, że obudzi Nazara.

W dzieciństwie martwiły ją odczucia drewnianych laleczek - tych, co się je wkłada jedną w drugą, mniejsza do większej, malutka do mniejszej i tak aż do tej najmniejszej, interesowało ją, jak się czuje lalka, wyłażąc, jak z płaszcza, z wnętrza swojej poprzedniczki i patrząc na siebie jakby z boku...

Teraz właśnie wyszła z siebie, jak wkładana lalka. I z boku zobaczyła rude dziewczę, leżące w objęciach śpiącego chłopaka. Wstrzymała oddech porażona niespodziewanym przeczuciem.

Już świt. Ta ruda przespała może z pół godziny - ale w trakcie swojego krótkiego snu zdążyła zobaczyć szczyty lasu, ścielącego się daleko w dole; dymne studnie płonącej opery i cienie tańcujących cugajstrów. Wczoraj wieczorem po raz pierwszy w życiu chciała zatrzymać czas - ale czas jej nie posłuchał i dobrze zrobił.

Ten chłopiec... nic, jeszcze się nie zmienił. Nie dorósł przez czas ich wymuszonej rozłąki. Iwga widzi jak spokojne szczęście wolno spływa z jego twarzy. U nasady nosa rodzi się zmarszczka, smutnie opuszczają się ku dołowi kąciki ust - Nazarowi śni się wybór, jakiego będzie zmuszony dokonać tego ranka. Nieprzyjemny, niespokojny sen.

Iwga z przerażeniem zrozumiała, że przeczucie w jej piersi zaraz zostanie zastąpione świadomością.

Chciała zamknąć oczy, zacisnąć powieki przed obliczem nieuniknionego rozumienia - ale jeśli nie odważy się spojrzeć losowi w oczy, to ten na pewno ją dogoni i zada cios w plecy. Albo i poniżej pleców. Iwga westchnęła i wpuściła w siebie świadomość straty.

Okazała się krótka i zupełnie bezbolesna. Po prostu słowo jak cięcie: koniec.

Koniec. Teraz to już koniec. I nawet jakoś lżej; nie potrafi wyjaśnić dlaczego. Nie zna takich słów. Po prostu czuje. Pewnie podobnie lisica wyczuwa chwilę, kiedy lisek już nie potrzebuje opieki, wąskiego szorstkiego języka, ciepła futrzanego boku...

Koniec.

Wymknęła się spod kołdry i w półmroku zaczęła się ubierać.

Rozerwany zamek w dżinsach - rozpłakała się bezdźwięcznie. Co za fałszywa nutka w patetycznej scenie rozstania - niepodobna wszak, by dziewoja szła po ulicy w rozpiętych portkach...

Wiedziała, gdzie leżą igły i nici. Sama je tam położyła. Nazar spał, zmarszczka u nasady nosa pogłębiała się, a jego była narzeczona pośpiesznie szyła spodnie na własnym ciele. Ścieg za ściegiem, stłumione syknięcie, gdy igła wbiła się w ciało...

Kiedy się obudzi, poczuje ulgę. Może, okłamując samego sobie, będzie sobie wmawiał, że jest smutny, skrzywdzony, przygnębiony, może nawet zdradzony... Ale najważniejszym uczuciem będzie świadomość wolności i doktor Mitec na pewno to doceni. Wspaniały profesor Mitec...

Iwga przegryzła nitkę. Spodnie miała teraz zaszyte szczelnie. Nazar spał, pod ciemnym sufitem szybował ciemny żaglowiec, który wraz ze światłem tracił sporo swojego uroku. Koniec.

Już w progu pomyślała, że może warto coś napisać - kilka słów, jak to zawsze się dzieje w melodramatach...

Ale nie miała nawet ogryzka ołówka ani paczki po papierosach, ani nawet papierka po cukierkach.

Dlatego więc w milczeniu wyszła, szczelnie zamykając za sobą drzwi.


Rozdział 9


Bracia moi inkwizytorzy często pytają mnie o naturę królowej, matki-wiedźmy... Nawet służąca zrobiła się tak ciekawska, że pyta o to samo... i kiedy jej mówię, że o coś takiego nie mnie należy pytać, a właśnie królową - wtedy rodzą się plotki, że stary Ol sfiksował na umyśle...

Czym są moje przypuszczenia?.. Wymyślana, domysłami, rozmyślaniami. Czasem wydaje mi się, że królowa nie rodzi się sama. Że mnóstwo matek rodzi się jednocześnie, aby po wyniszczających pojedynkach

ocalała najsilniejsza.

... długa i ciepła jesień; kazałem pokojówce... i położyć w moim pokoju zamiast dywanu. Ich zapach odświeża, szelest uspokaja... Ale pył szybko rodzi kaszel, po dniu pełnym trudu przez całą noc nie mogłem zasnąć, a rano kazałem zebrać liście i wyrzucić...

Na trzech głównych placach wczoraj ułożono nowe stosy..

... Natura pań moich niezrozumiała jest. Możemy postawić siebie na miejscu żuczka, gryzącego liść, by zaspokoić głód... Możemy wyobrazić sobie to, albowiem głód nie jest nam obcy. Możemy w swoich widzeniach postawić siebie na miejscu jelenia, kryjącego łanię, albowiem chuć nie obca jest i nam... Ale nikt z nas nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, czym kieruje się królowa wiedźm. Dlaczego rodzi swoje dzieci i potem nierzadko je zabija... Kiedy kochający władzę monarcha przelewa krew swoich i cudzych poddanych - rozumiemy, że chciwość pokonała jego sumienie... Panie moje wiedźmy nie są ani żądne władzy, ani chciwe. Nie potrzebują pieniędzy ani władzy; nie czują głodu i nie odczuwają żądz. Nie rozumieją, co to jest dobro i co się zwie złem - są niewinne. One gubią nas samym swoim istnieniem...


* * *

- Pani, e-e-e... Lis. Pan Wielki Inkwizytor prosił przekazać, że dziś nie potrzebuje pani usług. Zaraz zostanie pani odwieziona do domu...

- Sama sobie poradzę - odparła odruchowo.

Sekretarz - nie Miran, inny - ze smutkiem pokiwał głową:

- Taka jest dyspozycja pana Inkwizytora, jest strasznie zajęty, a ja nie jestem władny niczego zmieniać... Zaraz po panią ktoś przyjedzie.

- Pan Wielki Inkwizytor nie chce mnie widzieć? Nawet przez chwilkę?

Sekretarz rozłożył ręce:

- Przekazałem wszystko tak, jak kazał pan Starż... Nic nie mogę dodać. Nic.


* * *

Towarzyszącego jej mężczyznę już znała - szczupły, już niemłody, przez całe życie służący na pomocniczych stanowiskach i wcale z tego powodu nie zgorzkniały; Iwga pamiętała dowcipną postawę tego wiecznego asystenta, dlatego tak nieprzyjemne wydawało jej się jego obecne zasępienie. Witając się z Iwgą, ledwo rozwarł zaciśnięte wargi.

- Coś się stało? Coś niedobrego?

Asystent nie odpowiedział, może nie usłyszał pytania zadanego w marszu. Iwga ledwo nadążała za nim, prowadzącym ją przez zawikłane sploty korytarzy i schodów. Nieopodal głównego wyjścia - Iwga już orientowała się trochę w trzewiach Pałacu - asystent zawahał się.

- Teraz poproszę panią, by poczekała na mnie w samochodzie... Albo nie. Proszę za mną. Tylko chwilka cierpliwości.

Iwga pokornie powlokła się za nim, co i rusz zostając z tyłu, wkrótce straciwszy wszelką orientację; wspaniałe korytarze i sale z nieruchomymi postaciami strażników zastąpione zostały przez posępne wąwozy, jak w jakiejś ponurej oficjalnej instytucji. Iwga nie miała nawet pojęcia, do jakiej części Pałacu zaprowadziła ją „chwilka cierpliwości”. W końcu przewodnik zatrzymał się i otworzył przed Iwgą szklane drzwi, zamalowane białą szpitalną farbą.

Byli tu jacyś ludzie. Kobiety, siedzące na długiej ławce pod ścianą. I milczący ochroniarz, drzemiący w fotelu naprzeciwko innych drzwi, ciężkich, pancernych.

Iwga poczuła suchość w gardle. Nie wiadomo dlaczego.

- Proszę poczekać. - Przewodnik wskazał jej wolny fotel i skierował się do drzwi, w marszu wyjmując jakieś papiery z jakiejś teczki. Obudzony ochroniarz przechwycił jego spojrzenie, Iwga zdołała zauważyć, jak wieczny asystent wskazał ją oczami. Że niby, przypilnuj.

Przycupnęła na skraju fotela.

Po minucie zrozumiała. Właściwie - wydało jej się, że rozumie: oczekujące kobiety były wiedźmami. Nieinicjowanymi, jak i ona; kontakty ze Starżem, mimo innych pożytków, dały Iwdze pojęcie o zbliżonej klasyfikacji sobie podobnych.

Drzwi otworzyły się; Iwga drgnęła, spodziewając się asystenta, ale zamiast niego wyszła przez nie czarnowłosa, blada kobieta z zapłakanymi oczami. Odwracając twarz od ochroniarza, minęła go i wyszła. Obecni odprowadzili ją wzrokiem.

- Następna - odezwał się mechaniczny głos.

Dopiero teraz Iwga zobaczyła krateczkę głośnika nad pancernymi drzwiami.

Jedna z dziewczyn, pulchna, niezgrabnie podniosła się, wciągnęła głowę w ramiona, zjeżyła - i skierowała się do drzwi, tych, z których wyszła zapłakana kobieta. Trzy pary oczu, przez chwilę wpatrzone w stalowe zawiasy, ponownie zwróciły się w stronę Iwgi.

Wtedy nagle zrozumiała, co je wszystkie jednoczy. Wszystkie trzy miały jednakowe matowe twarze i

zaszczute oczy.

„Mam ci opowiedzieć, jak się odbywa rejestracja?”

„Wiedźmo, pamiętaj, że społeczeństwo nie wyrzeka się ciebie. Odrzuciwszy zło i zarejestrowawszy się, staniesz się pełnoprawnym i prawowitym obywatelem...”

Oto widzi tych pełnoprawnych i prawowitych obywateli. Oto siedzą w szeregu. Jak często przychodzą... się pokazać? Raz na miesiąc, raz na tydzień? Czy, w związku ze stanem wyjątkowym, codziennie?

Posępne, zaszczute, zapędzone w kąt. Tak wyglądają tresowane niedźwiedzie w cyrku... Kiedy futro leśnych monarchów zwisa kłakami, oczy zaropiałe, kiedy tańczą przy bębenku na tylnych łapach...

Iwga spuściła głowę, chcąc odsunąć się od tych, coraz bardziej natarczywych spojrzeń. Poczuła zbliżające się mdłości.

Nazar... Klaudiusz. Czy to znaczy... że Iwga patrzy teraz w mętne źrenice swojej własnej przyszłości?

„...Pomogą ci wybrać swój los. Podmiejska fabryka celulozy i ojcowski nadzór Inkwizycji całkowicie odpowiada twoim poglądom na życie, czy nie tak?..”

Z Nazarem wszystko skończone. Nie ma nadziei, dla Wielkiego Inkwizytora chyba jest już materiałem zużytym. Wybór?..

My też takie byłyśmy, bezgłośnie mówiły twarze siedzących na ławkach kobiet. My też zaklinałyśmy się, że umrzemy w niewoli... Ale nie mamy wyjścia. Żyjemy... my też byłyśmy takie, jak ty, z błyszczącymi oczyma, z uporem i złością... a ty będziesz taka sama, jak my, z naszą pokorą... I zobaczysz, że są pewne... zalety... tego układu...

Iwga wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby - pancerne drzwi otworzyły się, jej przewodnik, jeszcze bardziej posępny, nie zatrzymując się, przeszedł obok niej:

- Proszę za mną...

Zamknąwszy za sobą szklane drzwi, Iwga poczuła natychmiastową ulgę.


* * *

O siódmej zawyła syrena oznaczająca nadzwyczajny wyjazd oddziału Inkwizycji; o siódmej trzydzieści z otoczonego budynku miejskiego cyrku zaczęto wyprowadzać dzieci i rodziców. Niezły wybór obiektów, myślał Klaudiusz, skrobiąc paznokciem plaster na czole. Nocny klub, teraz cyrk...

Chmury, tak długo gęstniejące nad prowincją, w końcu dopadły Wiżny.

Poprzedniego dnia książę zażądał sprawozdania w Radzie Państwa - Klaudiuszowi udało się z tego wykręcić. Władza zawsze usiłowała podporządkować sobie Inkwizycję - czasem ze skąpstwa, czasem ze strachu; wszyscy Wielcy Inkwizytorzy wszystkich czasów bardziej lub mniej udanie sprzeciwiali się temu drapieżnemu życzeniu. Klaudiusz nie był wyjątkiem.

Poranne gazety opublikowały zdjęcia przewróconego tramwaju; w wieczornych nie było już ani słowa o niczym, poza atakiem wiedźm. Doświadczony agent Kosta odzyskał przytomność na oddziale reanimacji szpitala miejskiego, ale sprawozdania lekarzy o jego stanie zdrowia ciągle były bardzo niekonkretne. Najprawdopodobniej - udar.

Klaudiusz znakomicie rozumiał, że, w odróżnieniu od riańskiej epidemii i próby aktu terrorystycznego na stadionie w Odnicy, wszystko, co się wydarzyło w Wiżnie, jest na razie tylko atakiem psychologicznym. Efektowne zastraszanie, koncentracja emocji; strach jest pożywką wiedźm. Czarnoziem...

Efektywne zastraszanie. Ale już polała się krew.

Nie przykryte niczym mokły na deszczu trupy lwa i dwóch tygrysów, zastrzelonych przez oszalałą policję. Wyjące sanitarki jedna po drugiej odwoziły z cyrku zakrwawionych widzów; kobiety, będące tego wieczora w budynku cyrku, pod groźbą użycia gumowych pałek odizolowano od reszty, otoczono plastykowymi tarczami i zaczęto wypuszczać przez jedno jedyne wąskie przejście, po jednej, pod krzyżowymi spojrzeniami dwu roboczych inkwizytorów; płakały dzieci, czepiając się matczynych spódnic. Pękały baloniki; ktoś przeklinał wiedźmy, ktoś inny klął w żywy kamień Inkwizycję. Klaudiusz stał, pozornie z boku, czasem przytrzymywał palcami podrygującą powiekę; znowu nie wyczuwał wiedźmy. Jak wtedy, w nocnym klubie; bał się pomyłki i dlatego stał, czekał, bezczynny.

Stał, a miotający się tłum opływał go, nie dotykając; tylko mała dziewczynka, może ośmioletnia, z przesuniętą na tył głowy kokardą, wpadła na niego i podniosła okrągłe z przerażenia oczy. Gdzieś w wystraszonym tłumie miotała się w takiej samej panice jej zgubiona matka. Albo, trafiwszy do kordonu z plastykowych tarcz, nie mogła bez kolejki wyrwać się na zewnątrz - przecież wszyscy się śpieszą, wszyscy mają dzieci...

- Nie bój się - powiedział Klaudiusz, ale dziewczynka reagowała nie na słowa - nie słyszała we wrzawie słów - a na obcą, straszną twarz. Dlatego rozpłakała się na głos i rzuciła w bok.

Szczegóły incydentu Klaudiusz poznał później. Przeglądając zapis zeznań świadków, wertując sprawozdania, raporty i notatki, odtworzył sobie przebieg wydarzeń lepiej, niż mógłby obserwować je, siedząc w sali, wśród wystrojonego i chrupiącego cukierkami małoletniego tłumu. W pewnej chwili, tonący w obłokach papierosowego dymu, całkowicie realnie i wyraziście poczuł się dzieckiem na przedstawieniu.

Może nawet ową dziewczynką z przekrzywioną kokardą.


* * *

Najpierw było foyer, gdzie sprzedawane były baloniki i cukierki na patykach; panował duszny zapach pudru i perfum oraz silniejsza od nich woń zwierząt, nie niemiła, raczej niepokojąca, łaskocząca nozdrza. Były drewniane krzesła z odchylanymi siedzeniami, wiercący się sąsiedzi, trzy śpiewne dzwonki - i bijące serce, kiedy jasne światło zaczęło nagle gasnąć... Ta dziewczynka z białą kokardą na czubku głowy dawno nie była w cyrku. Bardzo dawno.

Na wieczorne przedstawienia zjawiają się zazwyczaj nie klasy z nauczycielem na czele, a rodziny z mamą albo babcią; w drugim akcie zapowiedziane były występy grupy tresowanych drapieżników, w pierwszej części publiczność zadziwiali bracia-sztukmistrze, bliźniacy, których podobieństwo ograniczało się do jednakowych czarnych kombinezonów i czerwonych czapeczek z daszkami do tyłu. Dzieciak z widowni, ochotnik, otrzymywał na pamiątkę taką samą czapeczkę - z kartonu; ochotników było wielu i byłoby jeszcze więcej, gdyby troskliwe mamy i babcie nie powstrzymywały pociech - nie spodobało im się, jak ich dzieci właziły do ogromnych skrzyń, które potem były przeszywane szpadami, przecinane piłami tarczowymi czy przewracane nad ogniem. Dzieciom, wręcz przeciwnie, pokaz się podobał i dlatego pierwsza część była dłuższa od zaplanowanej o jedenaście minut...

Wyczuwał podniecenie, ostrą chęć wybiegnięcia na arenę, na którą patrzą setki oczu, gdzie drgają kręgi z białego światła reflektorów, gdzie całymi stadami pędzą dzieciaki starsze i odważniejsze; wyczuwało się nieśmiałość, od której ziębły nogi i cierpł wysiedziały w czasie przedstawienia tyłek. Widać było pełne wyrzutu spojrzenie matki; zamierało serce, kiedy okrągła zębata piła wgryzała się w skrzynię, do której chwilę wcześniej wleźli trzej chłopcy. I wyczuwał radość, kiedy chłopcy wyskoczyli ze skrzyni cali i zdrowi - ale, chyba tylko dwaj... A może trzeci wyskoczył z innej skrzyni? A może od razu pobiegł do mamy, na widownię...

Orkiestra grzmiała i waliła w perłowe bębny - najprawdziwsza orkiestra, gdzie najważniejszym instrumentem były żółte czynele. Muzycy mieli na sobie fraki z cekinami i, żeby jeszcze raz na nich popatrzeć, dziewczynka z kokardą musiała wstawać ze swego miejsca i wyciągać szyję, odrywając wzrok od akcji na arenie...

A przy samym skraju areny stała pani w nieładnej błękitnej sukience i chyba coś mówiła, dziwnie wykrzywiając usta.

A potem wyskoczył na arenę prowadzący - wysoki wąsacz, a na jego twarzy, takiej pewnej siebie na początku przedstawienia, malował się teraz strach... Tak prawdziwy, niczym nie osłonięty, że dziewczynka z kokardą wystraszyła się również, i jej sąsiad, malec w krótkich atłasowych spodenkach, też się wystraszył i nawet rozpłakał. Prowadzący krzyknął coś udawanie wesołym głosem... I dziewczynka od razu zrozumiała, że wcale mu nie jest do śmiechu.

Pani w nieładnej sukience przelazła przez barierą, niezgrabnie, sukienka jej się zadarła... Pani zaglądała do skrzyń sztukmistrzów, a potem zaczęła chwytać za ramiona tych wujków od sztuczek i dziewczynka w końcu zrozumiała, co ona mówi. „Gdzie jest dziecko... gdzie jest Pawlik... skończcie z tymi durnymi żartami, dziecko ma chore nerki... Jemu nie wolno... Natychmiast oddajcie dziecko...”

A przy wejściu na arenę stało jeszcze kilka pań i jeden roztrzęsiony chłopak, czyjś starszy brat; wszyscy oni atakowali prowadzącego, ale ten nie chciał z nimi rozmawiać, tylko zwiał za aksamitną kurtynę.

A potem zgasło światło.

Ktoś się roześmiał, ktoś inny zaklaskał w dłonie, ktoś zaczął gwizdać; wystraszony chłopiec-sąsiad rozryczał się wniebogłosy, matka chwyciła go na ręce, głośno przeklinając głupie przedstawienie. Czyjś ojciec, siedzący zaraz za jej plecami, rechotał i szydził ze swego małego synka, mówił, że nie ma się czego bać i że tchórze nie chodzą do cyrku.

A potem na arenie ktoś zaczął krzyczeć. Zaczęła krzyczeć publiczność - jednocześnie kilka głosów, dziewczyna też chciała krzyczeć - ale mama ją objęła i uspokoiła.

Światło się włączyło. Znowu zgasło; włączyło się i zaczęło mrugać, jak to czasem jest w telewizorze, kiedy na kosmicznym statku jest awaria.

Na arenie była klatka. Drzwi wisiały na zawiasach; pasiasty mały tygrysek stał na wujku sztukmistrzu. Pysk miał cały czerwony. A obok biegała ciocia, która przez cały czas krzyczała i wołała swojego Pawlika.

A potem wyszły jeszcze dwa tygrysy. I lew, taki ładny, jak go malują na obrazkach. Dziewczynka wcale się nie wystraszyła - ale popatrzyła na mamę i od razu poczuła, jak siedzenie pod nią robi się mokre.

A potem wyskoczył pan z wężem, takim do polewania kwiatów. I uderzył strumieniem w tego tygrysa, co stał na sztukmistrzu... A drugi tygrys skoczył na niego i wtedy prowadzący podniósł rękę i coś huknęło, potem znowu... Dziewczynka zobaczyła, że prowadzący strzela z pistoletu, ale nijak nie może trafić...

A potem wszyscy rzucili się do wyjścia, i kogoś tam przytrzasnęli.

A potem wyskoczył treser w czerwonym fraku i dresowych spodniach. I też zaczął strzelać.

A na arenie już się uzbierała cała kałuża z rozdartego węża...

A potem zwalił się tłum i rozłączył dziewczynkę i jej mamę...

A potem, miotając się w dzikiej panice między nieznajomymi, jakby ślepymi ludźmi, natknęła się na stojącego nieruchomo pana, a on miał taką złą twarz, taką... twarz... ma-mo-o...


* * *

W tym samym momencie, kiedy dziewczynka, zachłystując się łzami, zniknęła w tłumie - jakby pękła błona w jego umyśle. Poczuł.

Wywracając wpadających mu pod nogi ludzi, rzucił się do wyjścia służbowego. Szybko, przez arenę, gdzie coś straszliwie śmierdziało, rozpływała się woda z węża i walały się fragmenty magicznych skrzyń. Tak pewnie biegnie pies po stygnącym tropie. Już ledwie-ledwie wyczuwalnym, który za chwilę zniknie...

Pogotowie odjeżdżało. Klaudiusz wrzasnął na policjanta, każąc mu zatrzymać karetkę, ale ten stał nieruchomo, nie zrozumiał. Wtedy Klaudiusz wyszarpnął z kabury pod pachą swój zwykle bezużyteczny pistolet służbowy i strzelił, celując w koło.

- Inkwizycja!..

Wsadził fluoroscencyjną odznakę policjantowi pod nos, odrzucił z drogi gapia i rzucił się w stronę hamującej karetki. I, jeszcze nie otworzywszy nawet drzwi, poczuł drapieżną gotowość skoncentrowanej wiedźmy.

Obok kierowcy siedział młodzieniec w kapeluszu z szerokim rondem, w szpanerskim kwiaciastym krawacie; Klaudiusz gwałtownie wyrzucił splecione dłonie w kierunku jego zwężonych oczu. Głupio czknął kierowca, i jęknął na noszach ranny.

Młodzieniec chwycił się za gardło. Skręciło go, usiłował wyrwać się z inkwizytorskiego chwytu; blade policzki przybrały zielonkawy odcień. Mocna agresja - tak, ale obrona - słaba...

Młodzieniec cienko rozjazgotał się, wygiął niemal w mostek; marynarka na piersi rozchyliła się, jedwabna koszula naciągnęła, wyraźnie ukazując zarysy dwu niewielkich mocnych piersi. Klaudiusz uderzył raz jeszcze. I jeszcze. Ale to ostatnie uderzenie było już zbyteczne, to było niczym nie usprawiedliwione okrucieństwo. Wiedźma zwaliła się w omdlenie.

Kierowca patrzył z rozdziawioną gębą; w jego oczach Klaudiusz nagle zobaczył siebie - potwora, bez powodu pastwiącego się nad człowiekiem... nad kobietą. Ponieważ, jak się okazało, młodzieniec w kapeluszu z szerokim rondem był dziewczyną - ale to i tak nie był aż tak wielki grzech, by strzelać do karetki, żeby włamywać się, dręczyć, doprowadzać do omdlenia...

- Inkwizycja miasta Wiżna - z obrzydzeniem wyrzucił z siebie Klaudiusz.

W kierunku samochodu biegli ludzie. Ze wszystkich stron.


* * *

Kto patrzy z boku - dziwuje się i boi... Inkwizytor poraża każdą z pań moich, nie dotykając jej, samym tylko bezgłośnym rozkazem... Znaki rzeźbi się w kamieniu i kuje w żelazie - znaki pomagają nam trzymać panie moje na wodzy... Znak jest tarczą, a czasem i ostrzem. Ale nie w otwartym boju. Czasem, porażony rozpaczliwym naporem, któryś z braci moich stawiał znak w powietrzu - ale przedsięwzięcie owo jest dla wielu ponad siły i czasem beznadziejne wręcz, zbyt rzadko przynosi wiktorię... Albowiem znak, wyrysowany w powietrzu, wymaga wielkiego wysiłku i zbyt mało daje w zamian.

Dziś po raz pierwszy musiałem odetchnąć, wspinając się po swoich schodach. Lata... Kucharka nasoliła na zimę pięć beczek rydzów, i innych rzeczy też pięć beczek, i z dziesięć szynek dostarczono z wędzarni...

Nie chcę, żeby przychodziła jesień. Mam niedobre przeczucia...

... uwolnić tę trójkę od stosu. A tę, co truła studnie, oddać pod sąd w jej gminie...

Lata przygniatają moje ramiona i co powiem niebieskiemu sędziemu, stanąwszy przed jego tronem? Że przez całe życie maltretowałem panie moje... albowiem i one maltretowały?..

Po co wziąłem na siebie ten głaz? Co jakiś czas mam widzenie, że stoję na stosie, który sam złożyłem...

Wina pań moich wiedźm cięższa jest od mojej... Powiem to niebieskiemu sędziemu, niech zważy...

Dzwonek telefonu rozbrzmiał nieznośnie głośno. Przez cały dzień nikt nie dzwonił, cały wieczór upłynął w ciszy nad dziennikiem człowieka, zmarłego czterysta lat temu; jeszcze nie podnosząc słuchawki, Iwga poczuła, jak wilgotnieją jej dłonie.

Nazar? Uraza, osąd, wezwanie?..

Słuchawka była chłodna i ciężka, chyba do końca życia Iwga będzie nienawidziła telefony. Za ich ciągłe zaskakiwanie i zdradziecką nieokreśloność.

- Jesteś mi potrzebna. Teraz.

Klaudiusz.

Dziwne, ale niemal poczuła ulgę.

Jest potrzebna.


* * *

Ta wiedźma miała na sobie luźne spodnie i jedwabną koszulę pod klasyczną męską marynarką. Z powodu bliskości Starża z nosa płynęła jej krew, dlatego trzymała przyłożoną do twarzy zaplamioną kraciastą chusteczkę; ze swojej kryjówki Iwga obserwowała i podsłuchiwała całe przesłuchanie, i nie raz, i nie dwa po jej skórze przebiegały zimne ciarki - nigdy wcześniej nie widziała Klaudiusza takiego. Prawdziwy inkwizytor, inkwizytor z krwi i kości... Jakby czarny kaptur ze szczelinami przywarł do jego twarzy. Strasznie było patrzeć i, co było najbardziej nieprzyjemne, sama Iwga, już nieco przyzwyczajona, też odczuwa jego napór, co sekundę pokonuje mdłości i ból głowy.

- Pomyśl. O tym, co cię czeka też pomyśl...

- W nosie mam... nie strasz mnie.

- Widzę, jak masz w nosie, bojowniku. Twoja osłona jest cieńsza od skorupki jaja. Nie zmuszaj mnie, żebym zrobił omlet.

- Czego chcecie? - Wiedźma, choć zła i zdeterminowana, czuła się fatalnie.

Iwga splotła mocno palce, chcąc, by wszystko to szybciej się skończyło.

- Imiona.

- Nie znam...

- Imiona! Imię twojej nienarodzonej królowej. Czy może już urodzonej, co?

Wiedźma zachwiała się.

- Stój, bojowniku... Matka cię wezwała? W tej chwili też wzywa?

- N-nie...

- Słuchaj mnie, Julio. Patrz na mnie... Myśl, zarazo, o czymś miłym... Iwgo!..

Iwga drgnęła smagnięta okrzykiem. Przeczekała eksplozję bólu głowy, dwoma palcami odsunęła oznaczoną giftem zasłonę. Wymknęła się ze swojej niszy; wiedźma była w transie, ręce Klaudiusza spoczywały na jej ramionach.

- Szukaj wezwania, Iwgo. Szukaj tego, co najcenniejsze, skarbu, najbardziej radosne... ciepłe, kochane, cholera...

- Proszę jej nie dręczyć - poprosiła Iwga.

- Co?!

- Postępuje pan z nią jak ze zwierzęciem.

- Tak?! A piątka dzieci, zamordowanych przez nią w cyrku? A dziewięć osób, zmarłych w szpitalu? A czterech chłopców, którzy zaginęli bez śladu i setka ciężko rannych, porozrzucanych po wszelkich szpitalach, to co?

Iwga ze zdziwieniem zauważyła, że Klaudiusz nie tyle zatracił zwykły chłód, co z trudem powstrzymuje wybuch szału.

- Rozumiesz? Rozumiesz, że teraz będziemy musieli wziąć pod kuratelę wszystkie wiedźmy? A aktywne trzeba będzie... nie wiem, odstrzeliwać czy jak... I ciebie, nawiasem mówiąc, też powinienem wsadzić za kraty, ponieważ królowa tak samo dobrze może usadowić się w tobie. Cholera. Choler-ra... Szukaj, Iwgo. Szukaj królowej...

- Proszę się nie denerwować - powiedziała niespodziewanie dla samej siebie Iwga.

Zobaczyła, jak błysnęły oczy w szczelinach kaptura.

- Co?!

- Proszę się uspokoić. Histeria nie pomoże sprawie, prawda? A przez pana bardzo mnie boli głowa. I ją też... - wskazała wiedźmę głową. - Proszę wziąć się w garść, Wielki Inkwizytorze.

Nie wiadomo, czy słyszeli ją strażnicy w niszach - w każdym razie stamtąd nie dochodziły żadne dźwięki; przez długą chwilę cisza w celi przesłuchań zakłócana była tylko przerywanym oddechem przebywającej w transie wiedźmy.

- Dziękuję - powiedział głuchym głosem Klaudiusz. - Dziękuję za dobrą radę. Możesz uważać, że z niej skorzystałem... Teraz zabieramy się do pracy.

Wziął z rąk przesłuchiwanej wiedźmy zmiętą kraciastą chusteczkę i starannie, bez obrzydzenia, wytarł jej zakrwawione usta.


* * *

Przesłuchanie skończyło się przed świtem; Iwga czuła się jak po kąpieli w kanalizacyjnym ścieku.

Młodą wiedźmę przepełniały namiętności. Ludzkie pobudki wydawały się jej ciepłą masą, coś jak ta breja wypełniająca po deszczu porzucone budowlane wykroty; Iwga widziała, nie wiadomo dlaczego czarno-białe, obrazy licznych ludzkich zebrań - sploty woni, dźwięków, poszarpana sieć głosów. Wijąc się z wysiłku, przykrywała tłum własnymi niewidzialnymi dłońmi i czuła, jak łaskoczą skórę miotające się w panice grudki. Zaciskała lekko palce - i puszczała, i ledwo powstrzymywała się, by nie zacisnąć z całej siły, i w tym

balansowaniu na granicy ekstazy znajdowała ogromną przyjemność...

A potem wszystko się skończyło. Teraz była dzieckiem - właściwie, kilkorgiem dzieci. Dziewczynką w balowej sukience, stojącej na środku pustej sali; gołym niemowlęciem w kompletnych ciemnościach ogrom-

nego pokoju i przemarzniętym do szpiku kości wyrostkiem w przemoczonym na wylot ubraniu. I jeszcze kimś, i jeszcze kimś innym...

Dziewczynka szła, ostrożnie stawiając stopy w ciasnych pantofelkach, szła, wsłuchując się w ciszę, z napięciem oczekując czyjegoś wezwania; niemowlę uparcie raczkowało po zimnej i gładkiej podłodze, wyczuwając przed sobą źródło ciepła, a wyrostek szedł po kolana w wodzie, czekając aż zobaczy w końcu błysk światła...

Iwga rozpłakała się ze smutku. Tak było męczące i tak nieprawdopodobnie długo trwało to wyczekiwanie.

A potem eksplodowała w niej rozkosz, jak petarda. Aż trysnęły z oczu iskry.

Dziewczynka w balowej sukni zadrżała ogarnięta słodkim przeczuciem. Zaraz usłyszy umiłowany głos i - zachłystując się śmiechem - runie mu na spotkanie. Niemowlę radośnie krzyknęło - zaraz trafi na gorącą pierś, pełną smakowitego mleka. Zrozpaczony wyrostek zmrużył oczy, ponieważ za sekundę zobaczy odległą pochodnię, rzucającą żółte błyski na oleistą powierzchnię wiecznej wody...

Iwga szarpnęła się, usiłując wymknąć się ze świata przesłuchiwanej wiedźmy - ale przeczucie absolutnego szczęścia, zalewające w tym momencie dziewczynkę, niemowlę, wyrostka, pozbawiło ją woli. Nie ma szczęścia absolutnego - nie ma poza tym światem, po co uciekać skoro, można zatrzymać się, poczekać chwilę... doczekać się...

Wyluzowała się, gotowa oddać się światowi wiedźmy - ale ktoś, kto przez cały czas czuwał na zewnątrz, jednym mocnym szarpnięciem wyrwał ją do jej własnego, wszystkimi wiatrami przedmuchiwanego świata.


* * *

Usiłowałem porzucić swoje rzemiosło. Zawsze wiedziałem, że jest niewdzięczne, okrutne i brudne... Jestem do niego przypisany, jak nikt inny. Cóż, ktoś przecież musi też czyścić doły z nieczystościami, bo inaczej świat się zachłyśnie gnojowicą...

Który to już dzień prześladuje mnie zapach dymu. Zapach rozpalających się drew...

Dokonałem zakupu domu na przedmieściach. To wielki kłopot i drogo, ale z drugiej strony - łąka i jezioro. Może zajmę się hodowlą karpi i zacznę uprawiać lilie. Może już mi czas na odpoczynek, w otoczeniu pszczół, brzęczących nad kwieciem...

... albowiem ja, i tylko ja, odpowiem za swoje działania przed tronem niebieskim... I przekleństwa pań moich wiedźm, leżące na mnie jak kora, będą mi zasługą - albo przewiną!..

Wydawać by się mogło, że Pałac Inkwizycji jest pusty. Piąta rano przypominała o sobie bladawym świtem za wysokimi zakratowanymi oknami; drzemała w swojej żelaznej klatce winda, a na poręczach mglistej, na zawsze już zadymionej i przepalonej klatki schodowej, szarym śniegiem leżał zimny papierosowy popiół.

Oczywiście Iwgę zdziwiło to, że chciał zatrzymać się właśnie tu, między piętrami, w półmroku ogromnych spiralnych schodów. Zdziwiło, że nie okazał tego w żaden sposób, a on po prostu już nie mógł widzieć tego swojego gabinetu. Ani sekretariatu, ani sekretarza, ani gońców, ani nawet tabliczek na drzwiach...

- Proszę mi dać papierosa - powiedziała Iwga szeptem.

Odruchowo wyciągnął w jej kierunku paczkę i od razu cofnął rękę:

- Przecież nie palisz!

Uśmiechnęła się leciutko:

- Teraz palę. Żal panu, czy co?

- Żal. - Schował paczkę do kieszeni.

Iwga skrzywiła się. Ten grymas nie pasował do niej. Jakby jakiś zdeprawowany fotograf przykleił do rudych włosów kompletnie obcą, dość niemiłą twarz:

- Boi się pan, że przez papierosy będę mniej zdrowa? Nie dość silna, by wejść na stos?

Oczekiwał fali rozdrażnienia, ale niczego takiego nie poczuł. Tylko zmęczenie, dlatego cicho powiedział:

- Iwga, odczep się. Nie złość mnie... Przecież jesteśmy... współpracownikami...

- Aha - ciągle ten grymas na jej twarzy.

Patrzyła w dół, w ciemną kwadratową studnię z szybem windy pośrodku.

A Klaudiusz nagle przypomniał sobie, i zdziwił się z powodu własnej niedomyślności i z tego, jak zmieniły się okoliczności. To, co wydawało się ważne jeszcze przedwczoraj, teraz po prostu zostało zapomniane.

- Przepraszam. Chciałem zapytać. Nazar?

Właściwie to nie musiał czekać na odpowiedź. Oto ją miał. Ponuro strząsa popiół z poręczy i obserwuje, jak lecą w dół szare płatki...

Poręcz została oczyszczona. Minęło dobre pięć minut, zanim Iwga uniosła głowę:

- Ile wysłał pan na stos, Klaudiuszu?

Zacisnął zęby:

- Nie ma żadnych stosów. Od ostatnich stu lat egzekucje... odbywają się w inny sposób. Tylko tak się mówi - „stos”...

- A jak się odbywają egzekucje?

- A co ci do tego?.. Humanitarnie, licho, licho, licho! Czego chcesz ode mnie, Iwgo?!

- „Usiłowałem porzucić swoje rzemiosło. Zawsze wiedziałem, że jest niewdzięczne, okrutne i brudne... Jestem do niego przypisany, jak nikt inny. Cóż, ktoś przecież musi też czyścić doły z nieczystościami, bo inaczej świat się zachłyśnie gnojowicą...”

Cytowała, nie patrząc mu w oczy. Deklamowała wyraźnie i zimno. Tylko raz głos jej drgnął - na słowie „zachłyśnie”.

- Pochlebiasz mi - powiedział. - Bardzo mi daleko do Atrika Ola.

Szczerze się zdziwiła:

- Dlaczego? Dlatego, że został spalony przez panie swoje wiedźmy?

- Nie, nie dlatego. Widzisz... Ceną za jego życie było życie królowej wiedźm. A spalić mnie mogą, to nie problem...

Obrzydzenie w końcu zniknęło z jej twarzy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu popatrzyła mu w oczy:

- Nie wolno tak panu mówić.

Wzruszył ramionami: jak chcesz.

Na dole, tam gdzie kończyły się schody, przejmująco skrzypnęły drzwi. W prześwicie stała szczuplutka kobieta z wiadrem i szmatą; zabrała się do roboty, ale nagle zatrzymała się i zaczęła wpatrywać w stojących wysoko nad sobą ludzi. Jakby nie wierząc własnym oczom - czy to aby nie Wielki Inkwizytor?

- Ciągle nie chce mi się o tym myśleć - przyznał się cicho Klaudiusz. - Lecz będę musiał spotkać się z królową... jak Atrik Ol. Ale, widzisz, w odróżnieniu od niego nie jestem przekonany, że potrafię ją zmóc.

Sprzątaczka posuwała się ku górze, starannie wylizując szmatą jeden stopień po drugim.

- Atrik Ol też nie był pewien - powiedziała cichutko Iwga.

Klaudiusz nagle poczuł do niej wdzięczność. Może za te słowa. A może było to spóźnione uznanie dla jej poświęcenia, ponieważ to dzisiejsze zajęcie było niebezpieczne i uciążliwe, a jego współpracownica poprzedniego dnia przeżyła, najwidoczniej, poważny osobisty dramat...

- Iwgo. Opowiesz mi... o Nazarze?

Pochyliła głowę. Rudę pasma przesłoniły twarz.

- Chciałabym się umyć - powiedziała nagle. - Zmyć z siebie...

Zrozumiał wcześniej, niż dokończyła. I zrozumiał, że sam też tego od dawna chce - zmyć z siebie tę noc. Zedrzeć ze skóry wydarzenia ostatniego miesiąca, choćby na kilka godzin, ale zapomnieć o spalonej operze, przewróconym tramwaju i zakrwawionym cyrku. O psich oczach Fedory, lodowatym głosie księcia i cieniu królowej matki, niespiesznie wczołgującym się na Wiżnę i cały świat. Może Atrik Ol też coś takiego odczuwał, kupując dom na przedmieściach, chcąc „uprawiać lilie”...

- W otoczeniu pszczół, brzęczących nad kwieciem - powiedział na głos.

Chwycił Iwgę za rękę i pociągnął do windy.


* * *

Droga zajęła im pół godziny - cały ten czas oboje spali na tylnym siedzeniu. Klaudiusz zasnął błyskawicznie i głęboko, Iwga drzemała, od czasu do czasu trącając twarzą szybę i z trudem rozklejając powieki. Jakieś ogrody, domy, ulice przedmieść.

Taksówkarz przyhamował na rozwidleniu, pomyślał chwilę i skręcił w prawo; droga uciekła spod kół, teraz jechali po dwóch mocno zarośniętych koleinach w otoczeniu zroszonej nieskoszonej trawy. Taksówkarz zatrzymał wóz przed ciemnymi złuszczonymi wrotami, dumnie wystającymi z odłamków powalonego płotu. Na bramie znajdowała się nowiuteńka tabliczka: „Ul. Rzeczna 217”.

Klaudiusz, którego oczy ciągle nie dawały się rozewrzeć, niespiesznie otworzył wrota kluczem z pobrzękującej wiązki; Iwga czekała. Wyglądało to na stary, stąd i ważki, i szacowny rytuał - koniecznie otworzyć wrota, stojące, tak naprawdę, w szczerym polu. Przy zgniłym drewnianym słupie rósł czerwonogłowy, na poły ukryty w trawie grzyb.

Skrzypiące skrzydła otworzyły się. Jedno od razu zwisło na ostatnim całym zawiasie - co nie przeszkodziło Klaudiuszowi przepuścić Iwgi z galanterią przodem.

W domu pachniało wilgocią. Zeskoczyła ze stołu gapiowata mysz; do brzęku ciśniętej na stół wiązki kluczy dołączyło melodyjne dzwonienie. Iwga drgnęła; Klaudiusz wyjął z kieszeni telefon.

- Glur?.. Nie, nie chcę nawet słuchać. Wiem... Mam dwadzieścia godzin. Nie. Uważaj, że na ten okres umarłem.


* * *

Rzeka ukryła się, utonęła w szuwarach, w niskich pokręconych iwach. Przy brzegu znalazł się pomościk, na poły rozwalony, jak wrota i jak sam dom. Klaudiusz przytrzasnął kamieniem niebezpiecznie wystającą główkę gwoździa.

- Zimno - powiedziała Iwga z nerwowym uśmieszkiem. - Woda też zimna...

- Woda jest ciepła - zupełnie serio sprzeciwił się Klaudiusz.

Po przeciwległym brzegu, wolnym od szuwarów, ale za to bagnistym i grząskim, pętały się białe gęsi.

- Nie mam stroju kąpielowego.

- Też mi wielkie co - goła wiedźma...

- Proszę nie kpić.

- Dobrze, odwrócę się. Gęsi się nie wstydzisz?

Iwga zrzuciła ubranie na mostek. Zerkając na Klaudiusza, demonstracyjnie wpatrzonego w horyzont, podeszła do końca pomostu, zawahała się - spróchniały pomost, urażony jej zwątpieniem, po prostu wziął i złamał przegniłą deskę. Iwga, pisnąwszy, poleciała do wody.

Czysto. Przejrzysta woda, obejmująca czyste ciało. Czyste aż do pieprzyka, do każdego włoska...

Namacała nogami dno. Wzdrygnęła się pod dotknięciem wodorostów, wstała, poprawiła włosy. Gęsi zbiły się w stado i wolno forsowały rzekę.

- Patrz, płyną tu - powiedział zaniepokojony Klaudiusz.

- No to co?

- Ja się ich boję. - W głosie Wielkiego Inkwizytora słychać było szczery niepokój.

- Gęsi?

- Przecież płyną tu, zarazy!

Iwga ukryła twarz w wodzie. Otworzyła oczy, świat stał się zniekształcony i rozmyty, dotknięcie wodorostów już nie wydawało się obrzydliwe, a dookoła bioder dziewczyny kręciło się stadko rybek, miotając od czasu do czasu srebrzyste błyski.

Wyprostowała się, ścierając wodę z twarzy. Inkwizytor - to ci widok. Wielki Inkwizytor w pasiastych kąpielówkach - siedział na skraju pomostu, zero opalenizny, nie opalona skóra rzucała wyzwanie swoją bielą - wyzwanie latu, słońcu i mnóstwu morskich kurortów, którymi włada, jak mówią ludzie, wszechobecna firma, Najwyższa Inkwizycja... A drobni urzędnicy, pewnie już zmienili kilka warstw skóry, pomyślała Iwga z niespodziewanym i zaskakującym ją samą oburzeniem.

- Powiadają ludzie, że męscy mężczyźni mają włochate piersi. I nogi...

- Wniosek? Nie jestem męski czy golę nogi?

- Wniosek - ludzie kłamią...

Inkwizytor niepewnie wzruszył ramionami:

- To komplement?

Na prawej stronie piersi bielała półokrągła blizna. Iwga wiedziała, że taka sama, tylko mniejsza, jest i na plecach; chciała zapytać, skąd się wzięły - ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Dobrze jest być nietaktowną, ale wszystko ma swoje granice.

Niebo przemierzał samolot - szara igiełka, ciągnąca za sobą białą szarfę; gęsie stadko bezgłośnie przecinało odbite w rzeczce niebo i białą odrzutową strzałkę samolotu przecięło również. Przynajmniej tu panuje sprawiedliwość, pomyślała Iwga, przymykając oczy. Są w życiu takie chwile, kiedy gęsi równają się z samolotami.

- Chcę być gęsią - powiedziała szeptem. - Gęsicą... z czerwonymi łapami. Pływać sobie całe lato. Skubać trawę... A potem niech mnie nawet zarżną. Bo jaki to sens doczekać zimy?

- Ruda gęsica - Klaudiusz uśmiechnął się ledwo-ledwo. - Urodziłaś się lisicą.

Gęsie stadko skręciło do pomostu - świadomie, celowo.

- To na mnie - powiedział Klaudiusz z rezygnacją. - Od dziecka prześladują mnie gęsi. Jego wysokość książę pan też niezły gąsior - w pierwszym rzędzie...

- One mają nas w nosie - powiedziała spokojnie Iwga, ale jej optymistyczna prognoza nie znalazła potwierdzenia w praktyce.

Gęsi zwartym stadem przybiły do brzegu; Klaudiusz zamachnął się wierzbowym prętem - gęsi przywódca, imponujący gabarytami, ale nawet na oko głupszy od innych, uznał to za wyzwanie do boju. Podporządkowując się krzykliwej komendzie wodza, gęsi zgrupowały się - skrzydło do skrzydła - i jednocześnie przygięły do ziemi długie białe szyje.

- Widzisz, widzisz? - powiedział bezradnie Klaudiusz. - Przepędź je, proszę.

- Nie mogę, przecież jestem goła..

- No to ja zamknę oczy! Wyjdź, rzuć kamieniem, no przepędź te zarazy, one... Aj!..

Gęsi otoczyły Klaudiusza pierścieniem. Ich sykowi pozazdrościłoby każde serpentarium. Wielki Inkwizytor przestępował z nogi na nogę, bez przerwy wymachiwał prętem - ale z jakiegoś powodu bał się uderzyć.

- Iwga, licho... To nie jest śmieszne!.. Ja nawet spodni na sobie nie mam...

Iwga starała się zachować powagę, ale wargi nie słuchały jej, niepowstrzymanie rozjeżdżały się ku uszom, śmiech nie pozwalał oddychać.

- Ch-cha... och, nie... Czego... one... od pana... chcą?..

- To-nie-jest-śmieszne! Wyjdź, rzuć w nie czymś, butem rzuć..

- Szlachetne obuwie... w głupie gęsi...

- Iwgo, proszę cię jak człowieka!

- Ależ ja jestem goła!

- Licho-licho-licho, już zamknąłem oczy, no?!

Dławiąc się ze śmiechu, Iwga wyskoczyła na brzeg, podniosła kij, zamachnęła się z odwagą wiejskiej dziewuchy:

- A kysz mi stąd! Kysz!..

Gęsi, zmieszane otwarciem drugiego frontu rozgęgały się. Przez jakiś czas Iwga rozpędzała i odpędzała stado, potem, podniósłszy wzrok, zobaczyła, że oczy Klaudiusza są podstępnie otwarte.

- Przecież pan obiecał! - odskoczyła i zasłoniła się rękami.

- Muszę widzieć, czy jakaś zaraza nie zamierza mnie ukąsić!..

Skoczyła do wody, zwaliła się na plecy, wzbijając fontannę bryzg. Gęsi natychmiast wznowiły natarcie. Klaudiusz krzyknąwszy coś, skoczył do wody również. Przez jakiś czas gęsi stały na brzegu i obrzucały ludzi wyzwiskami - potem jednakże usłuchały albo głosu rozsądku, albo przewodnika stada, przegrupowały się i zwartym stadem pomaszerowały precz.

Iwga pływała słabo - dlatego przez cały czas starała się mieć pod nogami dno. Klaudiusz w ogóle nawet nie próbował pływać, po prostu stał do pasa w wodzie, z roztargnieniem chwytając w ręce skoczne słoneczne odbłyski.

- A czy wiedźmy mogą... zmienić mnie, jeśli nie w gęś, to może w lisicę? - zapytała szeptem Iwga. - Tak naprawdę, na zawsze?

Klaudiusz przetarł twarz mokrymi dłońmi:

- Iwgo.. A czy wiedźmy mogą odwrócić czas? Przerzucić nas... nie, ciebie nie trzeba, ty się wtedy nie urodziłaś... przerzucić mnie, Klaudiusza Starża, cofnąć o trzydzieści lat? Dobra, niech będzie o dwadzieścia osiem..

- A co tam było takiego dobrego?

Poważnie popatrzył jej w oczy. Tak poważnie, że od razu zmarzły jej stopy.

- Tam było... tak, Iwgo. Nie wiem, czy było lepiej... Po prostu było...

- A teraz nie ma? - zapytała i sama pomyślała, że przesadza z tym wyciąganiem na spytki.

Klaudiusz nie odpowiedział. Przykucnął, kryjąc się w wodzie z głową. Wstał, odgarnął z czoła sklejone włosy:

- Iwgo, wychodź na brzeg. Zmarzłaś.

- Żeby pan znowu się na mnie gapił?

- Głuptas z ciebie - uśmiechnął się Klaudiusz, wyłażąc z wody. - Wiesz, ile się już w życiu napatrzyłem? Nie mam co robić, tylko wytrzeszczać gały na twoją pupę...

Iwga aż się zakrztusiła urażona:

- Jak to nie jest ciekawe, to nie trzeba było się gapić!

I ruszyła do brzegu tak samo rzeczowo i zdecydowanie, jak orator zmierzający ku trybunie. Opierając się o pomost i nie patrząc na Klaudiusza, podeszła do swojego ubrania. Nie odwracając się i nie zasłaniając, zaczęła się ubierać, starając się żadnym gestem nie zdradzić pośpiechu. Starannie zapięła nowy suwak na starych dżinsach, poprawiła podkoszulek - i dopiero teraz odważyła się popatrzeć na Starża.

Oczywiście, ani myślał odwracać wzroku. Przez cały ten czas milczał i patrzył - o pomstę do nieba wołający brak taktu!

Nie znalazła w sobie siły, by się rozzłościć. Uśmiechnęła się, ale uśmiech był jakiś żałosny:

- No i co? Nic specjalnego, prawda? Widział pan takich kopy? I co - demonstracyjnie przeniosła wzrok na jego kąpielówki - zero efektu?

Milczał, a jej zrobiło się wstyd. Jak wtedy, kiedy w studium, gdzie wszystkie odważne dziewczyny uważały ją za tchórza i świętoszkę, a ona, żeby udowodnić coś przeciwnego, przywlokła na zajęcia pornograficzne pisemko. I jak ją nakrył z nim pan Chost, nauczyciel historii, i jak stała przed nim, i wydawało się jej, że skóra na policzkach zaraz pęknie - tak bezlitośnie przywarła do nich krew... Nie wiadomo dlaczego, ale wszystkie usiłowania bycia frywolną, obracają się przeciwko niej. I tak przez całe życie.


* * *

Pachniało wodą i łoziną. Od wielu lat unikał tego zapachu.

Nad wodą krążyły ważki. Od wielu, może zbyt wielu lat nienawidził tej ciepłej zielonkawej wody z połyskującymi wysepkami lilii. Domek na brzegu rzeki, kiedyś tak starannie pielęgnowany przez jego ojca, teraz zmurszał do cna - siedząc na rozwalającym się pomoście, Klaudiusz nie przestawał dziwić się impulsowi, który kazał mu przywieźć tutaj Iwgę.

Nie ma tu ani pofałdowanego piasku, ani dzieci, ani staruszek, ani opalonych młodzieńców z dziewczynami - ale zapach jest dokładnie taki sam. Na wieki wżarł się w jego nozdrza zapach wody i łoziny. I zapomniawszy się, mógłby zobaczyć dziewczynę w stroju koloru wężowej skóry, ze śmiechem walącą rękami w migocącą powierzchnię wody. Stare, niemal już nie bolesne wspomnienie. Po prostu ładny obrazek...

Z trudem otworzył oczy.

Iwga zmarzła, koszulka, nałożona na mokre ciało, bezwstydnie opinała pierś. Potrzebowała minuty, by uświadomić sobie ten doskwierający brak odzienia - odwróciła się, obiema rękami obciągając wilgotną tkaninę. Klaudiusz patrzył teraz na rude splątane włosy.

Zapach... Zapach łoziny i... jodły. Jasny świat, co do jasności podobny do halucynacji... Bryły gór - jakby zamarznięte, pokryte niebieskim filtrem zwierzaki...

Jakże go wtedy zdziwiło, że góry są różnokolorowe. Że płynnie zmieniają barwę,

łapiąc cienie krągłych, jak owce, obłoków.

A białe stado spływało po zboczu, jak mleczna rzeka... Grzbiety, grzbiety, kędzierzawe owcze grzbiety, dźwięk dzwoneczków - każda ma swój...

Diunka.

Cienie obłoków na porośniętych lasami zboczach.

Owcza rzeka.

Usta Diunki.

I góry milczeniem potwierdziły jego słuszność.

Uznały dotknięcie suchych ust - za część wielkiego świata. Taką samą jak dzięcioły i rzeki, białe grzbiety owiec, białe brzuszki obłoków, srebrne monetki jezior na zielonych polach i wrośnięte w ziemię, pociemniałe ze starości chaty...

Klaudiusz do bólu zacisnął palce.

Szkoda, że nie zachował ani jednego zdjęcia Diunki. Ani jednego z setek przecież, dużych i małych, matowych i błyszczących, kolorowych i czarno-białych, śmiejących się, smutnych, drobnych i niewyraźnych, oficjalnych - na legitymację studencką... Wszystko stracone. Wszystko; potem, po dziesięciu latach, usiłował znaleźć choćby jedno - na próżno. Diunka odeszła, nie zostawiwszy po sobie śladu - nawet wizerunek w nagrobnym kamieniu z latami stracił nie wiadomo dlaczego swoje podobieństwo do oryginału, zmętniał i pokrył się białymi wapiennymi zaciekami. Ta młoda kobieca twarz mogła należeć do każdej, ale nie do Diunki, jaką pamiętał Klaudiusz Starż.

Zresztą, kto powiedział, że to on ją właściwie pamiętał?

Był taki czas, kiedy nie chciał jej pamiętać w ogóle. Wyjął z życia kilka lat, zmienił miejsce nauki, na jakiś czas wyjechał z Wiżny. Jakby nie było czasu Diunki. Pusta taśma, ekran pamięci obojętnie migający szarością; jego chęć zapomnienia była tak zaciekła, a wola tak silna, że udało mu się osiągnąć coś na kształt amnezji. Potem, wspominając twarz Diunki, miał duże problemy z odtworzeniem drobnych, najdroższych rysów...

Szkoda, że ani jedno, nawet malutkie zdjęcie nie wpadło gdzieś w szczelinę między ścianą i kanapą. Szkoda, że nikt z jej rodziny nie został w Wiżnie - Klaudiuszowi nie udało się potem trafić na ich ślad...

A może to wszystko nie jest przypadkowe? On, sprawca dwóch poważnych przestępstw - wezwania niawki do świata żywych i przekazania ukochanej w ręce oprawców - został za karę odsunięty od jakiejkolwiek szansy wspomnień. Co oznacza - odsunięty od prośby o wybaczenie, próby odkupienia...

Drgnął. Iwga patrzyła mu prosto w oczy, i w głębi jej zawsze czujnych oczu widniał teraz niejasny niepokój. Wyczuła zmianę jego nastroju i nie mogła zrozumieć, w jaką też studnię nagle zwaliła się nagle jego dusza.

Zmiana losu.

Gdzieś tam, za murami leniwej słonecznej ciszy, w nieprawdopodobnie odległym Pałacu Inkwizycji miotał się przygnieciony pełnomocnictwami Glur. Po wielkich i małych drogach miotali się kuratorzy, słali do Wiżny rozpaczliwe depesze, wpadali w histerię i przeklinali Wielkiego Inkwizytora, a ten siedział na spróchniałym pomoście i patrzył na dziewczynę pokrytą gęsią skórką.

- Ciągle jeszcze ci zimno?

Uśmiechnęła się niemal niewidocznie:

- Klaudiuszu, mam do pana prośbę. Kiedy... jeśli będzie już tak naprawdę niedobrze...

przecież może się coś takiego zdarzyć... proszę mi powiedzieć - „gęsi”. Przypomnieć mi, to może będzie lżej...

- Dość kpin - powiedział urażonym głosem Klaudiusz. - Możesz sama mi to powiedzieć... Też mi znalazła powód do żarcików...


* * *

Mysz, któryś już raz przepędzona ze stołu, oburzona krzątała się w kącie, pod stertą starych książek i innych maneli. Elektryczny czajnik zagotował wodę dziwnie szybko - chociaż, może, to czas Iwgi czepiał się każdą sekundą o to „teraz”, usiłował rozciągnąć, utrzymać, nie uciekać do „potem”...

Usiłowała sobie wyobrazić, jak wyglądał Klaudiusz Starż dwadzieścia osiem lat temu - i nie potrafiła. Miała wrażenie, że od dziecka był taki, jakim go widzi obecnie.

Zresztą, takiego, to go nie widziała jeszcze nigdy.

Oto stoi potężny dąb - kto dojrzy żelazną skrzynię, leżącą pod jego korzeniami i zmuszającą gałęzie do usychania, jedna po drugiej. A co dopiero dowiedzieć się czy to złoto w skrzyni, czy kamienie, czy, co

najprawdopodobniejsze, zetlałe kości - pytaj dębu...

Dziś przed oczami Iwgi po raz pierwszy ujawniła się tajemnica, istnienia której domyślała się tylko czasami. Ciężki kamień na szyi Klaudiusza Starża.

Przecież tam była kobieta, myślała Iwga i przeszły ją ciarki, i nie było to przypuszczenie - niezłomna pewność. Tam, w przeszłości cynicznego posiadacza ogromnego łoża, widniało widmo kobiety, widniało i wypełniało dziwnym sensem ciche słowa o tym, co wtedy - było... A czego teraz nie ma.

Z jej ust uleciało niemal bezwiednie:

- Ja też - nie mam.

Nie powinien był jej zrozumieć. Powinien był unieść ze zdziwieniem brwi i zapytać: „Słucham?”

Brwi rzeczywiście ruszyły ku górze, ale w połowie drogi zatrzymały się. Złączyły nad nasadą nosa i Iwga zrozumiała, że jej słowa, rzucone tak bezwiednie jak piłeczka, której nie można złapać, nie przeznaczona do zabawy, która i tak upadnie na ziemię... Że jej słowa zostały schwytane jak piłeczka. I rzut zostanie zaliczony.

- To nie jest problem, Iwgo. To nie jest nieszczęście, po prostu życz Nazarowi szczęścia... To nie dramat. To po prostu wolność. - Niewidzialna piłeczka przeleciała na jej połowę boiska. Zawisła wysoko nad boiskiem, czekając na jej decyzję.

- A pan wybiera taką wolność od dwudziestu ośmiu lat?

Piłeczka runęła na pole rywala. Klaudiusz milczał; para nad jego czaszką rozwiewała się i rzedła.

Kiedyś, w pokoju bursy, gdzie jedno obok drugiego stało dziewięć skrzypiących dziewczęcych łóżek - tam, w wielkiej nieprzytulnej izbie, rozmawiało się wieczorami o mężczyznach i o ich miłości.

Przeważająca większość osobników płci męskiej wydawała się być okrutnymi zdrajcami - ale święcie wierzono, że wśród nich są tacy, którzy zdolni są zachować miłość aż po grób. Jak łabędzie, powtarzała z pianą na ustach pewna wielkonosa, temperamentna blondynka w wieku piętnastu lat i sześciu miesięcy. Jeśli jedno umrze - drugie też...

Iwga nie była pewna, czy interesują ją te rozmowy. W tamtym czasie problem męskiej wierności nie był dla niej w jakimkolwiek stopniu problemem znaczącym. Teraz może trudno w to uwierzyć, ale jeszcze kilka lat temu interesowały ją bardziej książki podróżnicze, niż powieści o miłości...

Oto siedzi obok Klaudiusz Starż. Czy ktoś powie, że przypomina bohatera melodramatu?

Nad całym jego życiem leży cień tej kobiety. Nad jego łożem-lotniskowcem, nad jego podziemiem, gdzie przesłuchuje wiedźmy, nad zmurszałym domkiem-daczą... I nad jego grobem też będzie leżał cień tej kobiety. Na wieki... Wielkonosa blondynka, kiedyś rozprawiająca o łabędziej wierności, wyobrażała to sobie zupełnie inaczej. Mało co rozumiała w życiu, ta blondasta sąsiadka Iwgi z bursy...

- O czym myślisz, Iwgo?

- Tak sobie...

- Chodźmy, zrobimy ognisko.

- Dla kogo?

Słowa same uleciały z jej ust, uświadomiła sobie, co powiedziała, dopiero przechwyciwszy jego pełne wyrzutu spojrzenie.


* * *

Ognisko - to niekoniecznie egzekucja.

Ognisko - to przytulny zapach dymu. Ognisko - ciepło i ochrona, miękkie maźnięcia światła w aksamitnym mroku, sypiące się w niebo iskry, wspaniałe obrazy, pojawiające się przed oczami, jeśli ktoś długo, bez przerwy, wpatruje się w ogień...

- Klaudiuszu... czy mogę zapytać?

- Oczywiście.

- Co się z nią... stało? Z tą kobietą?

Pauza.

Beznamiętna twarz, podświetlona płomieniem. Iwga była pewna, że od dawna nikt nie zadawał Klaudiuszowi Starżowi tego pytania. A może wcale nikt nie zadawał.

Albo? Roznamiętnione pieszczotami, dotknięciami tych rąk... Oszołomione w tym bezkresnym łożu, jego liczne kochanki nagle odczuwały obecność cienia. Cienia tej jedynej, dawnej kobiety, może odczuwały rozczarowanie i zazdrość, może któraś z nich zapytała kiedyś: co się z nią stało?

Klaudiusz milczał, ale Iwga już wiedziała, że odpowie.

Ognisko wznosiło w swoich trzewiach fantastyczne pałace - i samo je natychmiast burzyło, przekształcając w chmury iskier, w chaos, w popiół.

- Zginęła, Iwgo. Utonęła.

- Dwadzieścia osiem lat temu?

- Może być twoją matką, mogła być. A tak - jesteście rówieśniczkami. Jesteś nawet starsza - kącik ust drgnął niemal niezauważalnie.

- I przez te wszystkie lata...

- Nieważne.

- Ależ nie, ważne... mnie się wydaje, że pan uważa się za winnego. Ale przecież ona nie zginęła z pana winy?

Trzasnęła, łamiąc się, kolejna ogniska konstrukcja.

Klaudiusz starannie podsycił ogień. Ognisko przywiędło na chwilę - i rozgorzało ponownie. Krąg światła rozszerzył się i w nienaturalnej, wacianej ciszy samotnie i nieśmiało chrumknęła samotna żaba.

- Odzwyczailiśmy się od... ciszy. W Wiżnie nigdy nie ma ciszy, prawda, Iwgo?

Westchnęła. Wstała na czworaka, przelazła na drugą stronę ogniska, wlokąc za sobą koc.

Klaudiusz nie oponował.

Usiadła obok niego. Tak blisko, że gdyby chciała, mogłaby położyć głowę na jego ramieniu. Mogłaby, ale się nie odważyła. Wtedy on westchnął i przygarnął ją do siebie.

Minuta. Druga. Wieczny pląs płomieni. Cisza.

- Ogień... się nie zmienił. Prawda? Jak się pomyśli... wieki, tysiąclecia, wszystko się zmienia, i tylko ogień... patrzyli w niego starożytni, ponurzy... Oni - tak jak my teraz, tysiące lat temu. Aż w głowie się kręci, jak człowiek pomyśli... Prawda?

- Prawda.

- Klaudiuszu... Nie zdarzało się panu, że chciał coś powiedzieć i nie mógł? Jakby... nie wymyślono jeszcze takich słów? Jakby ich nie było? Zdarzało się tak?

- Tak...

- Ja... nie chcę spać. Siedziałabym tak... do świtu. Ponieważ...

- Dobrze, Iwgo. Dobrze. Posiedzimy... Szczególnie, że niewiele już zostało.

Ułożyła głowę wygodniej i w rozkoszy przymknęła oczy.


* * *

O siódmej służbowy samochód stał już przy rozwalonych wrotach. Nie dawał sygnałów, nie zwracał na siebie uwagi - po prostu czekał w milczeniu. Iwga poczuła chłód w żołądku.

- Mamy jeszcze dwadzieścia minut - powiedział spokojnie Klaudiusz. - Zdążymy napić się herbaty.

Mysz krzątała się w kącie. Jak wczoraj.

Ręce Klaudiusza leżały na brzegu stołu, po obu stronach filiżanki. Nie opalone, ze śladami niedawnego zacięcia, z widocznymi sznurkami żył.

Milczał. Tak długo, że samochód przy bramie uznał za stosowne delikatnie dać o sobie znać.

- Klaudiuszu...

- Tak?

- Zawsze mi się wydaje - powiedziała szeptem. - Kiedy się kogoś traci... człowiekowi wydaje się, że jest winien. A u nas na wsi, w Tyszce, gdzie się urodziłam, tam na cmentarzu był taki dobry lum...

Zamilkła. Samochód odezwał się ponownie.

Klaudiusz uśmiechnął się blado:

- Dziwna ta nasza rozmowa. Jak przed otwartymi drzwiami. Musimy iść, mieliśmy czas się nagadać... A teraz już tego czasu nie mamy. Drzwi są otwarte, a my to odciągamy i, jak się okazuje, coś ważnego nie zostało powiedziane, a drzwi przecież już otwarte, i czekają...

Wstał. Wylał przez okno niedopitą herbatę, starannie zdjął z wieszaka elegancką marynarkę bez śladu zmarszczeń, jak świeżo wyprasowaną.

- Idziemy...

- To był dobry lum - powiedziała Iwga szeptem. - I całkiem niedużo brał za pocieszenie. Więc on mówił, że wina istnieje tylko w naszej świadomości, że nie powinniśmy nią siebie obciążać...

- Idziemy, Iwgo.

Gęsi czekały na Wielkiego Inkwizytora za progiem; Iwga zrobiła krok do przodu, podnosząc pręcik. Białe ptaki załopotały skrzydłami, zafalowała trawa przygnieciona pędem powietrza jak z wirnika śmigłowca - ale Klaudiusz przeszedł obok, zupełnie zapomniawszy, że powinien się bać gęsi. Iwga nawet odczuła coś na kształt rozczarowania; do samochodu zostało dwadzieścia kroków... osiemnaście kroków... siedemnaście...

- Nigdy nie widziałam - powiedziała Iwga szeptem - człowieka, który mógłby przez trzydzieści lat kogoś tak pamiętać... tak pamiętać. Ja, jak się okazuje, nigdy nie wierzyłam starym bajkom o wiecznej miłości...

- Jesteś sentymentalna, Iwgo.

- Nie.

- Tak... To nie jest bajka. To nie jest wesołe. I najprawdopodobniej to nie była żadna miłość.

- Będzie się pan śmiał, ale ja...

Zamilkła.

Szeroko otworzyły się niklowane drzwi:

- Niech zginie zło, patronie...

Zapach wody i trawy zastąpiła woń rozgrzanego wnętrza. Kierowca pośpiesznie zawrócił, ręka Klaudiusza sięgnęła do telefonu - ale po drodze się rozmyśliła. Może Wielki Inkwizytor uznał, że odsunie powrót do obowiązków jeszcze o trzy minuty; jego dłoń jakby mimochodem legła na dłoni towarzyszki podróży:

- Co chciałaś powiedzieć, Iwgo? Dlaczego miałem się śmiać?

Milczała, przygryzając wargę. Jej dłoń wilgotniała i wilgotniała. I stawała się gorąca, lepka - dobrze by było, żeby Klaudiusz tego nie zauważył.

Teraz już nie powie.

Nie przyzna się, jak wiele dla niej znaczy jego zaufanie. Że wszystkie sekrety Inkwizycji nie są nic warte w porównaniu z tą dziwną tajemnicą z jego życia. I jak głęboko szanuje tę jego tajemnicę.


Rozdział 10

Młodzieniec przyjechał z daleka. Do akademika, w którym od trzech dni zajmował twarde łóżko, do uniwersytetu, gdzie czekała na niego surowa komisja egzaminacyjna, miał dwadzieścia minut spacerkiem, ale wyszukał w kieszeni monetę i wszedł pod sklepienie metra. Nie dlatego, by miał niepotrzebne pieniądze, nie dlatego, że jakoś specjalnie się śpieszył, po prostu nie potrafił sobie odmówić przyjemności. Podziemne królestwo jeszcze nie stało się dlań nudną powszedniością, było atrakcją.

Schodząc po szerokich schodach, zawilgoconych tysiącami stóp, młodzieniec nie wiedział jeszcze, że obleje egzamin. I co było nieprawdopodobne, nigdy więcej w życiu nie znajdzie w sobie dość odwagi, by zejść do metra. I że wyjedzie do odległego miasteczka, gdzie przez wiele jeszcze dziesięcioleci nikomu nie przyjdzie do głowy kłaść pod ziemią tory. I stanie się cichym buchalterem, który przeżyje swoje życie spokojnie i szczęśliwie - jeśli nie liczyć tych koszmarnych nocy, kiedy w odległym hałasie elektryczki słyszeć będzie stukot podziemnych kół...

Chłopak nie wiedział, że dzisiejsza jazda metrem odmieni jego los. Kupił kwadratowy bilecik i wsunął go w szczelinę bramki.

Na stacji było ludno; szary pociąg przyjechał po dziewięciu sekundach, tłum pośpiesznie ulokował się w wagonach, młodzian nie szukał nawet wolnego miejsca - te były nawiasem mówiąc zajęte co do sztuki - od razu ustawił się przy zamkniętych szklanych drzwiach, prowadzących do kabiny maszynisty. Miał szczęście - w beżowej farbie, pokrywającej szkło, nieznani chuligani zdążyli już wydrapać szczelinę obserwacyjną, a to znaczyło, że abiturient może sobie popatrzeć, jak mu na spotkanie pędzą szyny...

Czuły głos zapowiedział następną stację. Pociąg ruszył, abiturient wstrzymał oddech. Przez kilka sekund po jego głowie kotłowała się obrazoburcza myśl: a co by się stało, jakby zamiast egzaminów na ekonomię wziąć i nauczyć się fachu maszynisty pociągów metra?

W połowie odcinka pociąg nabrał niewiarygodnej z punktu widzenia chłopaka prędkości. Za oknami cienko śpiewały czarne przewody - w każdym razie młodzieńcowi wydawało się, że to właśnie one śpiewają. Cienkimi, dziecinnymi głosami. A potem szklane drzwi niespodziewanie uderzyły go w twarz i to tak, że z oczu natychmiast popłynęły łzy, a nos wypełnił się gorącą krwią. Pociąg zahamował tak gwałtownie, jak nigdy nie hamują szanujące się pociągi.

Ktoś upadł. Na abiturienta zwalił się duży policjant, wracający z nocnej służby, a na policjanta - chuda kobieta w dżinsach. Wywróciła się czyjaś torba, po podłodze zaczęły się toczyć jabłka, tubki pasty, pudełeczka z lekarstwami; tego wszystkiego młodzieniec nie widział - cały wagon chyba zwalił się na niego, wdusił w szklane drzwi, zaraz zmiażdży na placek...

Zaczęły płakać, przekrzykując się, dzieci. Długą wiąchę puścił policjant i wszyscy mężczyźni w wagonie odezwali się bardziej lub mniej soczystymi wiązkami.

- Metro, żeby je...

- Drzewo wiezie, swołocz, czy co?

- Ręce mu z dupy rosną, gnojowi?

- Po palcach depczesz, kurna! Palec złamany, ja tego tak nie zostawię, ja mu coś tam gorzej jeszcze połamię...

- Cicho, dziecino, zaraz pojedziemy... Zaraz wyjdziemy, niech go cholera, pojedziemy autobusem, cicho już, no cicho...

I wtedy abiturient, jeszcze przyklejony do szklanych drzwi, usłyszał rozmowę w kabinie. Głuchym zdławionym głosem odzywał się maszynista, metalowo - jego liczni rozdrażnieni rozmówcy w głośniku:

- Dwudziesty siódmy, co się tam u ciebie dzieje? Co się dzieje?

Niezrozumiała odpowiedź.

- Na ręcznym też? Nie otwierają się?

- Dwudziesty siódmy...

Rozpaczliwa wiącha.

- Dwudziesty siódmy, słuchaj uważnie...

- Na szynach!.. Oj, mamo... Mamusiu...

- Dwudziesty siódmy?!

Podniecone głosy, przekrzykujące się wzajemnie. Ciężki oddech, znowu przekleństwa.

- Dwudziesty siódmy, spokojnie. Spokojnie, słyszysz mnie?..

- Mamuś... ratuj, przebacz... Oj, nie trzeba, nie...

Abiturient słyszał rozmowy jako jedyny z pasażerów; prowincjusz, zaledwie piąty raz w życiu jadący metrem; stał, przycisnąwszy ucho do szklanych drzwi i jego usta same rozciągnęły się do uszu. Z boku raczej nie wyglądało to na uśmiech.

Pasażerowie zaczęli się dusić. Pociąg stał, nie było dopływu powietrza, ktoś usiłował otworzyć okno, ktoś wachlował się dłonią, ktoś przestraszony uspokajał nie mniej wystraszone dziecko. Policjant w końcu odsunął chłopaka i mocno zastukał dłonią w metalową futrynę:

- Co tam się dzieje? Śpisz? Nie możesz gęby otworzyć i powiedzieć ludziom, co się dzieje?

Jakby w odpowiedzi na jego rozdrażnienie w głośnikach rozległ się szelest. I zdławiony głos, całkowicie niepodobny do czułego tenoru lektora zapowiadającego przystanki - zdławiony, niewyraźny głos wymamrotał do zaniepokojonych ludzi:

- Obywatele pasażerowie, kierownictwo metra przeprasza za niewygody związane, powstałe... będą usunięte. Minutę cierpliwości... cierpli...

I w tej samej chwili abiturient, przyciśnięty do ściany, i policjant, bezsilnie ściskający pałkę, i chuda kobieta, siedząca na podłodze, i jeszcze inna, usiłująca pozbierać wywalone z torby rzeczy, ta - z plączącym dzieckiem na kolanach i wiele dziesiątków schwytanych w pułapkę kobiet i mężczyzn usłyszeli najpierw cichy, potem coraz bardziej bezczelny śmiech.

Tak się śmieją ludzie, nie otwierając ust. Niejawny rechot, ale taki triumfujący, szydzący, przepełniony zadowoleniem odgłos. Słysząc go, cała zawartość pociągu - od szczeniaka, przewożonego pod pachą grubego piegowatego chłopca, do samego maszynisty, noszącego dumne miano „dwudziesty siódmy” - wszyscy ci ludzie i zwierzęta, łącznie z młodym abiturientem, wpadli w panikę graniczącą z szaleństwem.

Ten tunel nie znał jeszcze takich dźwięków, takiego rozpaczliwego krzyku. Takiego brzęku wybijanych okien; najsilniejsi, obdarzeni niezmiernym instynktem

samozachowawczym, zdołali wydusić okna, odepchnąć kobiety i dzieci i wyskoczyć z zamkniętej przestrzeni wagonów - żeby od razu wpaść pod koła, ponieważ pociąg ruszył.

Śmiech nie cichł. Płynął ze wszystkich głośników i tam, na zewnątrz, słysząc ten śmiech, ludzie kamienieli na ruchomych schodach. Same schody pod ich stopami nieruchomiały również; kobiety w mundurach i policjanci z krótkofalówkami miotali się, nie wiedząc kogo wzywać na pomoc; tłumy, oczekujące pociągów na stacjach, zbijały się w stado, usiłując możliwie daleko odsunąć się od peronów - ponieważ wszystkie pociągi, znajdujące się w tym czasie w tunelach, rozpoczęły koszmarny korowód.

Abiturient, wciśnięty w kąt - a tylko w ciemnym kącie można się było ustrzec rozdeptania przez dziesiątki ciężkich stóp - widział, jak przelatują za oknami stacje. Biały wybuch, zmiana tonacji w pieśni przewodów i znowu krzyk, i znowu huk, i kompletna ciemność, ponieważ światło w wagonie dawno temu zgasło... I wczepieni w siebie ludzie, i mocny, ostry fetor czyichś odchodów oraz śmiech, przenikający nawet przez zaciśnięte na uszach dłonie. Śmiech, narzucający pokorę. Poczucie beznadziei. Koniec...

„Incydent w metrze” trwał dwadzieścia dwie minuty, potem kobiecy głos, śmiejący się w głośnikach, pogardliwie prychnął na zakończenie - i odszedł. Oddalił się.

Potem, kiedy oddziały obrony cywilnej zeszły do tuneli, kiedy zdołały ugasić pożary, kiedy pociągi z powybijanymi oknami udało się doprowadzić do stacji i ruszyły do góry nosze z poszkodowanymi - wtedy w strumieniu ledwo trzymających się na nogach ludzi, pod błękit nieba tego przeklętego dnia wydostał się młody abiturient, miłośnik metra. Wlókł się po ulicy, nie zauważając, że ma mokre spodnie; jego zeznania, zapisane na służbową wideokasetę, po czterdziestu minutach trafiły przed oblicze Wielkiego Inkwizytora. Trafiły w liczbie wielu innych, jednakowo poplątanych i bezwartościowych.

Jutro młodzieniec wróci do domu.

A za tydzień wyłysieje, jak kula bilardowa. Z powodu straszliwego stresu.

Chociaż, jak sobie tak pomyśleć, to po co buchalterowi włosy?


* * *

Starszy pan czuł się źle od samego rana. Święto było zagrożone; ale pięcioletni wnuczek, już zamierzający urządzić w domu piekielną awanturę, ucichł po rozmowie z matką. Malec, ledwo sięgający głową ponad stół, po raz pierwszy mógł świadomie zestawić w umyśle „chcę na festyn” z „dziadek źle się czuje” i dokonał wyboru: podporządkował się, pogodził. Dziadek rozczulił się. Dziadek wziął się w garść, położył pod język mocno pachnącą tabletkę i poprowadził wnuka na niezwykłe widowisko - tradycyjne wyścigi balonowe.

Загрузка...