„Przecież wszystko rozumiesz? Co się dzieje? Powstrzymasz to, prawda?..”
A cholera wie...
Samolot nurkował, wpadał w powietrzne dziury; żołądek Klaudiusza skakał do gardła, co za szczęście, że prawie dobę nic nie jadł. Zresztą, nie ma co się oszukiwać. Mdliłoby go również na twardym gruncie. Teraz będzie go długo mdliło, bardzo długo, całe życie...
Trzeba było zmusić Mawina, pomyślał ze złością. To on jest tu kuratorem, wiedźmy też, znaczy, jego... Niechby się męczył. Niechby deptał po grdyce własnej schludności i... i jeszcze czegoś tam, bo teraz to „coś tam” w Klaudiuszu jest całe posiniaczone. Pokaleczone. Trzeba było Fedorze to podsunąć, baba ma hart i okrucieństwo we krwi...
Uśmiechnął się złośliwie. Mawin... nie wydobyłby tej informacji. Przyjemnie jest mieć świadomość zawodowej przewagi nad podwładnym. Jak w tym dowcipie o asenizatorach: „Ucz się synu, bo jak nie, to przez całe życie będziesz klucze podawał...”
Samolot dotknął kołami betonu pasa. Klaudiusz z żalem odczuł zamianę lotu na pośpieszny bieg po betonie. Zaraz przyjdzie do domu, odłączy telefon i znowu stanie się rybą. We śnie. Gdzie nie ma dręczonych przeczuć ani wiedźm, ani czary stadionu, który zawisa nad głową, ogromny betonowy talerz, ludzka kasza, kasza, mieszanina...
Wstrząsnął nim dreszcz. Z takim właśnie uczuciem wchodził wczoraj do piwnicy. A dziś doszedł do tego jeszcze obrazek: tysiące ludzi w panice rzucą się do wyjścia... Kobiety, dzieci, nastolatki, krwawa mieszanina w betonowym talerzu...
Samolot zatrzymał się. Dość, powiedział sobie Klaudiusz. Zaraz wyłączymy tę myśl...
Nabrał pełną pierś powietrza i wyobraził sobie wszystko do ostatniej kreseczki. W szczegółach i kolorze - łącznie z czyimiś zgniecionymi okularami pod siedziskiem. Potem wyobraził sobie, jak po tym jaskrawym obrazku wyobraźni rozpełzają się szczeliny, jak po rozbitym szkle. I jak te odłamki z brzękiem opadają. Odetchnął z ulgą. Koniec.
Padało.
- Jak tam w Odnicy, patronie? - zapytał na powitanie ochroniarz.
- Pełnia sezonu turystycznego - uśmiechnął się Klaudiusz. - Pachną magnolie, niech to licho... Bierz urlop, Sali, żonę za szmaty i na plażę...
Ochroniarz roześmiał się, otwierając przed Klaudiuszem drzwi samochodu:
- Rozwiodłem się, patronie.
- Tak? - zdziwił się Klaudiusz. - I słusznie. Bo z powodu bab to tylko same kłopoty. I niemal co druga - wiedźma..
Teraz roześmiali się obaj.
Dwie godziny temu Fedora odprowadzała Klaudiusza aż pod schody do samolotu. Nie odzywała się. Właściwie - według etykiety - powinna go odprowadzić. Ponieważ kurator Mawin pełni służbę w dzień i w nocy, a wizyta Wielkiego Inkwizytora była nie oficjalną, a roboczą... Nawet brudnoroboczą. Bardzo-bardzo brudną.
Fedora milczała, a on miał co innego na głowie. Marzył o tym, by zostać sam. Oprzeć się o fotel i spróbować wylizać rany. Odtworzyć przynajmniej pozory duchowej równowagi...
- Trzymaj się, Fedoro. Pracuj, dzieci pozdrów...
- Pozdrowię.
- Podoba im się Odnica? W końcu morze blisko?
- Pewnie się podoba.
- Do widzenia. Lecę.
- Szczęśliwej podróży... Klawie.
Potem, wspominając i analizując, nie potrafił określić, z jakim wyrazem twarzy patrzyła na niego. Jak na kata? No nie, raczej nie, to z jego strony przesadna nieufność... Jak na bohatera?
Takie samo spojrzenie zapamiętał kiedyś w wykonaniu jej córki. Dziewczynka miała może pięć lat, mama wyjeżdżała w delegację - na długo, i dziewczynka patrzyła z rezygnacją i wyrzutem, to nie było dziecinne spojrzenie - jakby powtarzała w duchu: co ja mogę zrobić, z losem nie mam szans wygrać...
Mama wyjeżdżała w delegację, która nazywała się „miesiąc z wujkiem Klawem w bezludnej bazie turystycznej”. Co my wszyscy możemy zrobić z losem...
Wóz wytoczył się na plac Zwycięskiego Szturmu i Klaudiusz z przyjemnością odnotował, że oderwał się od zakazanych myśli.
Kilka godzin snu i będzie grzebał dalej. Ponieważ był przekonany, że wiedźmy z głębokimi „studniami” rodzą się nie tylko w Riance i nie tylko w Odnicy... Ale to - potem. Wszystko potem.
Ochroniarz zajrzał do bramy, wrócił i z szacunkiem ustawił się z tyłu - oczekując, kiedy Wielki Inkwizytor skończy przyglądać się kwietnikowi z irysami i wejdzie na górę. Klaudiusz machnął ręką:
- Idź, Sali... Na razie...
Na schodach było zimno i wilgotno. Klaudiusz pokonał pierwszy marsz schodów i dopiero wtedy wyczuł bliską obecność wiedźmy.
(DIUNKA. KWIECIEŃ)
Kupował jej chleb, kefir, obiady ze stołówki studenckiej, chyba jednak nic nie jadła. Łamała bułkę na kilka części i rozlewała kefir do kilku szklanek - ale to były tylko pozory posiłku. Klaw bez narzekania zmywał
naczynia i przynosił nowe porcje. Zastosował się do reguł gry, więcej nawet - usiłował w nie uwierzyć.
Niemal całkowicie zaniechał nauki, schudł i sczerniał. Julek Mitec od dwóch tygodni z nim nie rozmawiał, ponieważ w odpowiedzi na jakieś niewinne pytanie Klaw okrutnie go zrugał, obrzydliwie obraził i to bez powodu. Jeszcze bardziej uraził Julka fakt, że z powodu „bojkotu” cierpiał przede wszystkim on sam - Klaw miał głęboko w nosie te psychologiczne niuanse.
Klaw żył, oddzielony od reszty świata nieprzenikalną kurtyną. W jego miniaturowym mieszkanku na czternastym piętrze wieżowca-mrowiska przez cały czas oczekuje go ukochana kobieta, która, pozornie, jest martwa. Przez całe dnie i noce, odcięty od reszty świata Klaw usiłował rozwiązać najważniejszy problem swojego życia: jest szczęśliwy czy torturowany?
Za każdym razem, dotykając jej, musiał się do tego zmuszać. Wstrzymywał oddech, nie chcąc czuć bijącego od niej zapachu wody i z trudem rozwierał wargi, odpowiadając na pocałunek. Ale mijała minuta i jego ciało, podporządkowując się instynktowi, rozpoznawało w jej dotknięciach prawdziwe żywe ciało. I wtedy, odpowiadając, rozgrzewając się jego ciepłem, ciało Diunki traciło chłód i sztywność, jej skóra różowiała, wargi nabierały barwy i pieszcząc jej długą szyję, Klaw wyczuwał nierówny puls. Pulsowanie jej krwi.
Wtedy pamięć bez trudu podsuwała ciepłe lato i szeptał z wyrzutami sumienia:
„Diuneczko, wybacz” i obejmował ją tak, jakby chciał udusić.
Już drugi miesiąc żyli niczym mąż i żona.
Sprzedał antykwariuszowi dziesięć swoich ukochanych książek, kupił jej sukienkę i bieliznę, pantofelki i kapcie, a nawet zestaw kosmetyków; sądził, że przedmioty codziennego użytku, niedbale porozrzucane na widoku w ich niewielkim mieszkanku, pomogą mu pokonać słabe poczucie nierealności czy nawet paranoi, które, cokolwiek by o tym nie powiedzieć, ciągle leżały cieniem na ich dziwnej grze. Pewnego dnia Klaw zaproponował nawet:
- Może zadzwonimy do twoich rodziców?
Diunka długo wpatrywała się w niego, nie odrywając spojrzenia. Potem wolno pokręciła głową, a Klaw przeklął się za głupotę.
Jej włosy nigdy nie były suche. Kiedy Klaw ją obejmował, mokre pasma niczym zimne żmijki dotykały jego ramion; przeliczył resztę pieniędzy z wizyty u bukinisty, i kupił jej silny pięciobiegowy fen.
Chyba się ucieszyła, a on siedział w pokoiku i słuchał basowego buczenia, dochodzącego z łazienki; potem dołączył doń plusk wody.
Klaw wstał, zastukał, zajrzał. Diunka uśmiechnęła się i skierowała strumień ciepłego powietrza w jego twarz; przez chwilę Klaw czuł się Beduinem, smaganym po twarzy gorącym oddechem rozżarzonej pustyni.
Wanna była pełna, czapka białej piany wypełzała już niemal, jak kasza z garnka, przez brzeg.
- Bardzo duży kufel piwa - powiedział do Diunki i ucieszył się, kiedy się roześmiała. - Chcesz się wykąpać?
Diunka pokręciła głową. Nie chce się kąpać, chce tylko wysuszyć włosy...
- Czyli woda czeka na mnie?
Skinęła głową, dziwnie zadowolona. Jakby myśl o wymytym Klawie dostarczyła jej niemało radości. A on niemal się obraził. Czy ona uważa go za brudną świnię?!
Skrzywił się do własnych głupich myśli. Dotknął ciepłego - po raz pierwszy ciepłego! - policzka Diunki.
- No to poczekaj... Daj mi chwilę...
Wyszła, przymykając za sobą drzwi.
Klaw rozebrał się, ciskając rzeczy na kulawy regalik. Pod jędrną pianą było ciepło i przytulnie, nawet przytulniej niż mógł sobie wyobrazić; błyskawicznie straciwszy poczucie czasu, wyciągnął się, ułożył głowę na pochyłej ściance starej wanny i przymknął oczy.
Wszystko wróci. Już powoli wraca; kto wie, ilu mieszkańców miasta żyje z... nimi. Z ukochanymi istotami, przychodzącymi zza krawędzi na wezwanie? Przez lata i dziesięciolecia, kto może im tego zabronić? Chyba tylko cugajstrzy... Wspomnienie nie na miejscu, ale czy cugajstrzy są w stanie odnaleźć Diunkę? Nigdy w życiu... W oczy Klawowi zaglądała gardziel kranu, okrągła i czarna niczym studnia - od minuty narasta na jego krawędzi kropla. Rosła, drżała, chwytała na siebie mętne światło plafonu... Potem ociężale oderwała się, utonęła w pianie. Kap...
W ciszy łazienki jej upadek był niemal małą katastrofą. Oddalonym wybuchem, zresztą, nie. Ciszy przecież nie ma, jest suche trzaskanie pęcherzyków piany, przygłuszony odgłos wody w rurach i ledwo słyszalne buczenie... Pewnie Diunka w pokoju kończy suszenie włosów...
Klaw zerknął zezem.
Suszarka leżała na półce dla szamponów. Na tej, która jakimś cudem utrzymywała się na dwóch zardzewiałych wkrętach, krzywa, zwisająca nad samą krawędzią wanny; w tej chwili leżał na niej prezent od Klawa dla Diunki: fen. I cicho pomrukiwał, włączony na minimalne obroty. Nie wierząc własnym oczom, Klaw prześledził wzrokiem trasę czarnego spiralnego przewodu - kończył się w kontakcie.
Jak ona mogła go zostawić?! I jak on, dureń, nie zauważył włączonej suszarki, przecież nie jest samobójcą... A może zwariował i, kiedy nurkował w pianie, nie było na półce żadnej suszarki?
Kiedyś dawno temu widział taki film. Śmieszny i jednocześnie straszny, oglądali go razem z Diunką w
letnim kinie, gdzie bezlitośnie kąsały komary i wiły się w strumieniach światła ćmy... W tym filmie dziewczyna, którą prześladował morderca, wepchnęła zbrodniarza do wanny i cisnęła za nim włączone urządzenie elektryczne...
No tak, to był właśnie fen. Mało kto ma w łazience telewizor czy lampę biurową. Klaw, co z ciebie za idiota...
Ostrożnie, starając się, by szczyt piennej zaspy nie dotknął półeczki, chwycił się rękami śliskiego brzegu wanny. W tym momencie półeczka drgnęła, ponieważ okres służby dwóch zardzewiałych wkrętów właśnie minął.
Klaw znieruchomiał, odczuwając w brzuchu ssącą, męczącą pustkę.
Fen, ciągle pracowicie pomrukując, spełzł ku krawędzi półeczki. Biała plastykowa końcówka skierowała się ku wodzie, jak pysk udręczonego pragnieniem zwierzęcia. Wyczuwszy słaby, ale wyraźny podmuch ciepłego powietrza, piana drgnęła i osiadła; pojawił się krążek otwartej wody, mała przerębel. Fen wolno, ale nieuchronnie ześlizgiwał się, jego droga zmieniała się w upadek i dziwne, że ta część sekundy ciągnęła się dla Klawa kilka długich minut.
Przypomniał sobie nie historię swego życia, nie mamę i pierwszy pocałunek. Przypomniał mu się stary lum, ciężko oparty o cmentarny płotek. Z wielkimi oczyma na mądrej, choć pospolitej i niemłodej twarzy. Ciemne gałęzie starej jodły. Wszystko. Nie!
Nikt i nigdy nie uczył go takich rzeczy. Wyrzucił przed siebie obie ręce, odpychając widmo nadchodzącej śmierci i woda w wannie chlusnęła falą, jakby zamierzała liźnięciem zdjąć fen... albo odrzucić go precz.
Nie wiadomo dlaczego, elektryczna zabawka na mgnienie oka zatrzymała się w upadku. Pewnie zaczepiła o coś ciężka żeberkowana rękojeść; Klaw już wyskakiwał z wanny, ciągnąc za sobą strumienie wody i płaty piany. Oto już pod stopami znalazł się szorstki gumowy dywanik, oto mokra dłoń chwyta za spiralny przewód...
Nie wiadomo dlaczego był pewien, że przewód się nie podda - ale wtyczka wymsknęła się z kontaktu łatwo i bezdźwięcznie, pociągnięta zbyt silnym ruchem, przeleciała przez całą łazienkę, uderzyła w ścianę, odbiła się i plusnęła w wodę. Zaraz za wyłączoną suszarką, która w końcu spadła.
Klaw stał w stygnącej kałuży. Z przekrzywionej półeczki po kolei ześliznęły się do wanny: butelka szamponu, pędzel do golenia i brzuchata mydelniczka, fen nieruchomo leżał na białym dnie. Jak utopiony stwór.
Potem po plecach Klawa przeleciało zimne powietrze. Uchyliły się przymknięte drzwi.
Diunka stała na progu i milczała. Przenosiła pełne zadziwienia spojrzenie z nagiego dygocącego chłopaka na wannę z przerzedzonymi kłębami piany. I z powrotem.
- No... - Klaw zachichotał wysoko, nienaturalnie. - A ja się prawie usmażyłem...
Diunka milczała. W napięciu jej oczu znajdowało się również coś takiego, czego Klaw nie zrozumiał.
* * *
Iwga ocknęła się z zimna, kiedy na dole dały się słyszeć kroki. Wstrzymawszy oddech, wsłuchiwała się w obcą milczącą obecność - ten, kto wszedł z ulicy, stał chwilę obok fikusa, a potem odwrócił się i wyszedł. Nie zdążyła nawet odetchnąć - do bramy znowu ktoś wszedł; Iwga poczuła znajome już mdłości.
Przyciskając do siebie torbę, rzuciła się do góry. Pędziła na drugie piętro, na trzecie, na strych - ale już po pierwszym kroku źle postawiła stopę i nic nie wyszło z ucieczki, mogła tylko, i zrobiła to, wbić się w ciemny kąt. Wiedząc przynajmniej, że od strony czarnych opancerzonych drzwi nie uda się jej zobaczyć.
Obecność inkwizytora stała się jeszcze bardziej uciążliwa. Jeszcze wyrazistsza i ostrzejsza; przez pulsowanie krwi w uszach, Iwga usłyszała kroki. Najpierw zdecydowane, niespieszne, potem, po chwili postoju - wolniejsze, jakby niezdecydowane.
- Kto tu?
Uderzenie. Iwga zwinęła się, zaciskając usta dłonią. Ból uderzył i odszedł, przez mokre rzęsy zobaczyła prowadzące w dół stopnie. A na stopniach nogi w ciemnych butach. Kompletnie suchych, pomimo deszczu.
- Tego nie należało robić, Iwgo.
Westchnęła tak głęboko, jak tylko mogła. Niewidzialny napór zelżał, zostawiając po sobie tylko słabe mdłości i dreszcze.
- Nie należy czyhać za węgłem. To niebezpieczne... Chodź, wstajemy.
- Nie chcę do rejestracji - powiedziała, wciskając się plecami w zimną ścianę. - Nie chcę do więzienia. Ja nie będę tam żyła, nie chcę...
- Oj, Iwgo - w jego głosie dało się słyszeć zmęczenie. - Żebym tak ja miał tylko twoje problemy.
* * *
Pierwszą rzeczą, jaką uczynił Klaudiusz, była penetracja lodówki - otworzył drzwiczki i tępo zapatrzył się w jej syte, wypełnione garnkami wnętrze. Najedzenie nie miał kompletnie ochoty, ale kontemplacja jedzenia pomagała skoncentrować się i tworzyła złudzenie działalności. Poza tym człowiek, zajmujący się lodówką,
nie powinien wydawać się straszny. W każdym razie jemu tak się wydawało.
Mitec junior nie miał racji, i jego narzeczona wcale nie zamierzała przeczekiwać w objęciach jednej z licznych, zdaniem Nazara, koleżanek. Człowiek nocujący trzy dni u koleżanki, wygląda nieco inaczej. I ma inne oczy. Inne.
- Nie czas - powiedział jakby do siebie. - Nie czas to, by niezarejestrowana wiedźma szwendała się po ulicach i nocowała na dworcach.
Nie patrzył na Iwgę, ale od razu wyczuł, jak się szarpnęła. Jeszcze sobie wyobrazi, że on potrafi czytać myśli. Albo że zalał miasto szpiegami.
Przedwczoraj chyba nawet ją wspominał. Ach tak, przecież dzwoniła... A on zadzwonił do Nazara. A Nazar...
- Długo na mnie czekałaś?
Westchnienie.
- Nie wiem... Stanął mi zegarek...
Klaudiusz westchnął:
- „Stanął mój zegar, stoi
Zapomnij imię me, stoi
Złoty kwiat w świecie stali
Wybiła godzina, i zegar stanął...”
Bezmyślnie pokręcił w ręku opakowanie z wędliną. Ciekawe, co teraz powinien z nią zrobić... Z Iwgą, rzecz jasna, nie z wędliną. Co z nią zrobić, szczególnie w kontekście własnego wczorajszego rozkazu. Wrócił do salonu. Dziewczyna stała przy drzwiach, na kawałku podłogi wolnym od wykładziny. Nie zdjęła mokrej kurtki, nie położyła na podłodze wysłużonej torby.
- Od wczorajszego dnia - podrzucił w dłoni paczuszkę z wędliną - dokładniej, od wczorajszego wieczora, gwałtownie skomplikowało się życie wszystkich bez wyjątku wiedźm... we wszystkich prowincjach. To znaczy - ono skomplikowało się wcześniej... kiedy zaczęły się samosądy. W samej tylko Riance... dobra, to są dane służbowe. A Wiżna jest miastem leniwym, na razie wystarczały mu same pikiety... - Przez chwilą kontemplował nalepkę na opakowaniu. - Dlaczego na wędlinach zawsze rysują uśmiechniętą świnkę? Czy raduje ją perspektywa wędzenia?
- Nie bardziej niż wiedźmy - na siłę odezwała się Iwga. - Wkrótce w supermarketach... pojawią się dziecięce zestawy „Spal wiedźmę”. Pęk drew... i ładna nalepka. Z uśmiechającą się... - Głos ją zawiódł.
- Rozbieraj się - polecił oschłym tonem.
Jej pełne napięcia oczy jeszcze się poszerzyły. Klaudiusz uśmiechnął się z irytacją:
- Miałem na myśli - zdejmij kurtkę... I buty też.
Rzuciwszy wędlinę na tapczan, podszedł do telewizora. Roztargniony wycelował pilota w telewizor.
Na kanale informacyjnym dywagował chudziutki, smagły, przypominający ptaka komentator. Ale nie wiedźmy były tematem jego pogawędki i za to Klaudiusz był mu wdzięczny. Świat nie składa się wyłącznie z wiedźm. Nawet jeśli tych ostatnich jest bardzo dużo...
- Dzwoniłaś do Nazara? - zapytał, patrząc jak miejsce chudego ptakokształtnego młodziana zajmuje kobieta ze sportową fryzurą.
Iwga odetchnęła głęboko:
- Nie pójdę do rejestracji. Oni... Nie pójdę!
Klaudiusz podniósł słuchawkę.
* * *
Przygryzając wargę do krwi, Iwga patrzyła jak chwytliwa, z wyraźnym wzorem żył na wierzchu, dłoń wystukuje krótki numer. Zgrzyt opadającej kraty, łańcuchy i smród pochodni. „W moim mieszkaniu jest wiedźma. Przyślijcie samochód...”
Postąpiła tak, jak tego od niej oczekiwano. Liczyła na litość zwycięzcy. Jakże pogardliwie uśmiechnie się dziewczynka w szarym ponaciąganym swetrze: no i co? Doczekałaś się? Przecież chciałaś tego, prawda? Bo po co inaczej przyszłabyś do niego”?
- Niech zginie zło - rzucił zmęczonym głosem do słuchawki odwrócony do niej plecami mężczyzna, a Iwga drgnęła, jakby to jej dotyczyło życzenie. „Zło - to ja”.
Inkwizytor długo milczał, słuchając głosu na drugim końcu linii; Iwga czekała, nieruchoma jak robak w puszce wędkarza. „Proszę przysłać samochód po wiedźmę... w ciągu dziesięciu minut...”
- Tak - rzucił inkwizytor. - Potem podzielimy się wrażeniami, Glurze. Najpierw doprowadź to do końca... Za trzy godziny będę potrzebował pełnej informacji. Na razie. Przez trzy godziny nie żyję...
Słuchawka opadła na widełki.
- Nie pójdę do rejestracji... - powiedziała Iwga bezgłośnie.
- Masz dobrą osłonę wewnętrzną - powiedział inkwizytor, patrząc w okno. - Jak się czujesz?
Iwga nagle uświadomiła sobie, że nie czuje mdłości. Rozwiały się, zniknęły.
- Dobra obrona - powtórzył inkwizytor z roztargnieniem. - Iwgo, chcesz spać?.. Bo ja bardzo chcę. Bardzo, Iwgo; jeśli nie prześpię się przynajmniej przez dwie godzinki, to wszystkie wiedźmy wszystkich prowincji otrzymają szansę świętowania mojego zgonu...
Potarł oczy. Najpierw niedbale, potem mocno, zaciekle, tak że natychmiast zaczerwieniły mu się powieki:
- Ja będę spał, Iwgo. Idź do kuchni, weź sobie z lodówki co chcesz, zjedz... Możesz też spać, na kanapie. Tylko - westchnął - nie rób dwóch rzeczy. Nie dotykaj drzwi wyjściowych i nie wchodź do mnie do gabinetu. Bo ja się od razu obudzę, a to, jak stało w pewnej powieści, „zepsuje mi nerwy.” Aha, i nie podnoś słuchawki...
Iwga milczała.
Oszołomiła ją nierealność zachodzącego. Twardy dywan pod nogami, skarpety przemokły na wylot, ale zdejmowanie skarpet przed Wielkim Inkwizytorem wydawało się jakieś takie... niepoważne. Nieładne, nieeleganckie...
Zamknęły się ciężkie drzwi do gabinetu. Szczęknęła dziwacznie wygięta klamka. Iwga jak stała, tak usiadła na wykładzinie.
Deszcz za oknem lał i lał. Na ekranie telewizora, którego nikt nie wyłączył, migotała reklamówka.
Iwga posiedziała chwilę ze skrzyżowanymi nogami, czując jak zaczynają lamentować mięśnie. Dżinsy miała mokre... Żeby tak przy ogniu, przy kominku... Przy stosie.
Drgnęła. Na ekranie płonęło ognisko, ale kamera, najwyraźniej amatorska, drżała, nie pozwalając przyjrzeć się metalowemu rusztowaniu, dookoła którego miotał się płomień. To był stojak pod koszykarską tablicę. A do metalowej rury przywiązano człowieka... Siatka na obręczy już spłonęła. Krzyczący ludzie, przypominający kibiców... Krzyczący bezgłośnie, ponieważ dźwięk był wyłączony. Wjeżdżająca w kadr straż pożarna, inni ludzie w mundurach... Bez przekonania opadające pałki... Ekran gaśnie...
Mówiąca głowa komentatora. Tego, co wcześniej, ptakopodobnego, z niebezpiecznym współczuciem na chudym obliczu. Iwga rozejrzała się w poszukiwaniu pilota. Nie znalazła, odszukała przycisk przywracający dźwięk.
- ... potwierdził także, że aktualny zestaw przedsięwzięć nie miał w swej surowości ekwiwalentu w ostatnich dwudziestu latach, a jego skuteczność jest taka, że już po dwóch godzinach po wprowadzeniu w życie działań profilaktycznych w okręgu Odnica zostało zlikwidowanych pięć szczególnie niebezpiecznych i zatrzymanych dziewiętnaście standardowych wiedźm. Jednocześnie Wielki Inkwizytor uznał za swój obowiązek podkreślić, że ściśle współpracując z resortem Porządku Społecznego, nie dopuści do dalszych
samosądów jako wyjątkowo szkodliwego dla Inkwizycji, antyhumanitarnego i bluźnierczego zjawiska...
Iwga siedziała na piętach. Świecący ekran palił jej źrenice.
- ... podstawowym kierunkiem działania nadal pozostaje wykrycie niezarejestrowanych wiedźm. Wyroki Inkwizycji będą od dziś wykonywane w ciągu doby, przy czym znaczącemu rozszerzeniu ulega wykaz danych, decydujących o izolacji czy likwidacji...
Przycisnąwszy guzik, Iwga poczuła krótką błogą chwilę rozkoszy z powodu własnej władzy. Pewne złośliwe zadowolenie, kiedy ptakolicy komentator zbladł i zgasł, zniknął, pozostawiwszy po sobie tylko zielonkawo-szare zwierciadło ekranu.
Tak. Siedzi oto sobie w mieszkaniu Wielkiego Inkwizytora, na podłodze przed martwą skrzynką. Spokojnie, wiedźmo, spokojnie... Tam, na deszczu, jest jeszcze gorzej. Życie wiedźm, i tak skomplikowane, komplikuje się jeszcze bardziej.
Zostawiając na podłodze wilgotne ślady, udała się do kuchni. Rozejrzała się, zacisnęła wargi, uchyliła drzwi lodówki... W ustach natychmiast zrobiło się ciepło i mokro; dobrze, że jej zdrowy apetyt jak na razie góruje nad wszelkimi nieszczęściami. Raczej nawet nie będzie niczego odgrzewała - zje wszystko na zimno. Może tylko herbaty...
Odwróciła się do kuchenki. Czajnik połyskiwał czystym zwierciadlanym bokiem, a w nim odbijała się stojąca w prostokącie drzwi ciemna postać.
Ręce Iwgi opadły. Czajnik stał się ciężki, a przecież były w nim co najwyżej dwie szklanki wody.
- Nie mogę zasnąć - powiedział usprawiedliwiającym się tonem inkwizytor. - To niedobrze, ale mnie nie dziwi.
Miał na sobie czarny szlafrok sięgający podłogi, krojem przypominający średniowieczny płaszcz.
- Ludzie wymyślili masę cudownych tabletek - powiedziała Iwga, patrząc w podłogę.
Inkwizytor westchnął:
- W moim przypadku nie skutkują. Mam swoisty organizm, nie zauważyłaś?
Iwga przełknęła ślinę, odsuwając widmo mdłości. Inkwizytor uśmiechnął się dziwnie:
- Naprawdę, twojej osłony mogłaby ci pozazdrościć każda wiedźma-bojownik. Chodź, zjedzmy coś.
Iwga uświadomiła sobie, że odechciało jej się jeść. Patrzyła jak drżą, syczą i wysychają krople wody na zwierciadlanym boku czajnika.
- Co zamierzacie ze mną zrobić?
Inkwizytor uniósł brwi:
- Dobre pytanie...
Iwga po raz pierwszy odważyła się popatrzeć mu prosto w oczy. Zmęczona twarz, błyski białych nocnych latarni w oczach, mimo że za oknem biały dzień.
- Dobre pytanie, Iwgo - Inkwizytor w zamyśleniu wyjął z pojemnika na chleb jędrną bladą bułkę. - Więc dzwoniłaś do Nazara czy nie?
Odwróciła się.
- Widzisz... - Inkwizytor starannie, z jakąś dziwną knajpianą zręcznością kroił chleb. - Mnie już w dzieciństwie wpojono, że osobiste problemy każdego człowieka są wyłącznie jego problemami. Rozumiesz?
- Po co im pan powiedział. - Szeptu Iwgi niemal nie było słychać. - Pan mnie... żywcem... za co, co ja panu zrobiłam?
- Nazara bardzo uraziło twoje kłamstwo - oświadczył oschle inkwizytor. - Wszystko i tak stałoby się jasne, tyle że byłoby znacznie boleśniejsze.
- Boleśniejsze już nie mogło być.
- To tylko tak ci się wydaje - głos inkwizytora szeleścił jak popiół w przedmuchiwanej wiatrem mrze, Iwga poczuła mróz na skórze. Zadrżała.
Czajnik rozgwizdał się, woda zaczęła wrzeć. Ten gwizdek w gardle, pomyślała Iwga, to po to, żeby popiskiwał radośnie. Jak zadowolony piesek.
- Osobiste problemy... - wymamrotała Iwga ze złością. - Nie musi mnie pan straszyć...
Osobiste problemy i... obowiązek służbowy. A pan jakby i jedno, i drugie, usiłował wypełnić...
Inkwizytor westchnął:
- Siadaj, Iwgo.
- Postoję.
- Usiądź.
Wczepiła się w krawędź stołu, usiłując utrzymać się na nogach, póki niedbale rzucone polecenie walczyło z jej wolą. Ach, to tak oni to robią. W ten sposób... Prawdę mówiła dziewczyna w szkolnej sukience.
Dziwnie blisko okazała się podłoga. Bardzo czysta, wyszorowana rękoma rzetelnej, płatnej gospodyni. Wesolutkie plastykowe kwadraciki...
Walka skończyła się nijak - urwała się. Polecenie znikło, naprężona wola Iwgi, w mgnieniu oka straciwszy przeciwnika, zaczęła się miotać, szukając ujścia. Dzwonienie w uszach i ból uderzonej o podłogę ręki.
- Przepraszam, nie chciałem.
Przygryzając wargę, podniosła się. Nie wolno jej leżeć przed nim. U stóp niech się walają zwyciężeni.
- Przepraszam, nie chciałem. Jesteś jakoś patologicznie przywiązana do wolności. Widzisz przymus nawet tam, gdzie go właściwie nie ma...
Iwga patrzyła na swoją błyskawicznie czerwieniącą się dłoń.
Chciała powiedzieć, że Wielki Inkwizytor nie może nie zmuszać. Że tak przywykł do tej roli, że przymusza nawet do drobiazgów, bez powodu, bez sensu, sam tego nie zauważając. Ale chyba, w jej sytuacji, lepiej jest zmilczeć. Słuchać, jak ćwierka samica wróbla na zewnętrznej stronie parapetu.
Inkwizytor jadł. Bez pośpiechu, ale jednak szybko, szybko z nawyku, jak żołnierz czy robotnik, przyzwyczajony do krótkiej przerwy obiadowej.
- Zdawałaś w szkole testy?
Iwga drgnęła.
- No to masz test... Miasto pełne ludzi. W mieście jest gdzieś bomba. Wybuchnie za godzinę, może w metrze, może w szpitalu lub w przedszkolu. Jedynym człowiekiem, który to wie, jest pewna zdecydowana kobieta, która nie zamierza odpowiadać na żadne pytania. A ty jesteś śledczym. Mężczyzną w średnim wieku. Jak będziesz działać?
Iwga milczała. O co mu chodzi? Co ona ma do tego, przecież nie ma pojęcia o żadnej bombie...
Inkwizytor odsunął talerz. Wyjął z kieszeni długą paczkę papierosów, zapalił chciwie, nawet, można powiedzieć, lubieżnie. Zmrużył oczy, patrząc na dym:
- Nie usiłuj przyszyć tej historii do siebie. To fikcja. Wymyślona przeze mnie. W tej chwili. Rodzaj zagadki. Jak byś postąpiła?
- Nie wiem - odparła cicho.
Inkwizytor uniósł brwi.
- Myślisz, że tym ludziom... dorosłym i dzieciom, którym sądzone jest umrzeć za godzinę, jest lżej z powodu twojej ignorancji?
Iwga poczuła dotknięcie niepokoju. Zbyt mocno wierzyła we władzę słów nad rzeczywistością; nawet wymyślona historia może stać się jawą - w wymyślonym świecie. Wymyślony wybuch może rozrzucić ludzi za wymyślone sześćdziesiąt minut...
- Trzeba się... dowiedzieć... - wykrztusiła.
- Jak? - W głosie inkwizytora słychać było rezygnację, jakby ta gra stawała się w zastraszającym tempie rzeczywistością. - Jak mam się dowiedzieć, skoro ta... suka milczy?
- Dlaczego? - zapytała Iwga.
Inkwizytor wzruszył ramionami:
- Nie wiem... Nie mam pojęcia. Czas płynie, a my już zmarnowaliśmy na zastanawianie się pięć minut...
Iwga zacisnęła palce:
- I nikt więcej nie wie?
- Nikt - rzucił inkwizytor, zaciągając się. - Posłuchaj, zacząłem palić, nie zapytawszy ciebie... Ty nie palisz?
- Niemożliwe, żeby nikt inny nie wiedział...
- Możliwe. Montowała ładunek z pomocnikiem. Pomocnik został zabity. Ona przeżyła...
Iwga w końcu usiadła. Przycupnęła na brzegu taboretu, nerwowo zsuwając kolana:
- No... nie wiem. Torturować ją trzeba, żeby powiedziała...
Palce inkwizytora zacisnęły się, mnąc palącego się papierosa. Na stół posypał się popiół, mignął iskierkami i zgasł. Przestraszona Iwga podniosła oczy. Czy coś powiedziała nie tak?
- Nie jestem pewien - powiedział inkwizytor. - Nie jestem pewien, że to... Widzisz... Wczoraj cały dzień zajmowałem się torturowaniem kobiet. A społeczność w twojej osobie mnie poparła, jak widzę.
Uśmiechnął się z goryczą, patrząc jej w oczy.
- No to czego pan oczekiwał? - zapytała starając się, by głos zabrzmiał możliwie obojętnie.
- Chciałem... - Bez pośpiechu wyjął z paczki nowego papierosa. - W sumie, nieważne. Co chciałem, to osiągnąłem.
Przez jakiś czas oboje słuchali, jak kapie o dno zlewozmywaka woda. Uderza w emaliowane dno - kap, kap... Iwga nagle zobaczyła oczami duszy przestronne pomieszczenie z niklowanymi zlewozmywakami i metalowymi - cynkowymi? - stołami, a na stołach...
- Jeśli zostaniesz zainicjowana - Inkwizytor uważnie przyglądał się zmianie wyrazu jej twarzy - jeśli tak się stanie, to czeka cię, być może wspaniała kariera... O ile to słowo można zastosować w ich hierarchii. Z takimi zadatkami byłabyś pewnie wiedźmą-tarczą... Albo nawet wiedźmą-banderą, ponieważ węch masz wyśmienity... A może i nie? Ale i tak nie inicjuj się, Iwgo, proszę cię. Nie przyprawiaj mnie o dodatkowy ból głowy - uśmiechnął się smutno.
- Czego chcą wiedźmy? - Iwga przypomniała sobie swoją rozmówczynię, roznosicielkę gorących sandwiczy.
- Wiele bym dał - Inkwizytor przeciągnął się - żeby to zrozumieć. Czasem wydaje mi się, że już, za chwilę, zrozumiem. Ale... żeby to zrozumieć, trzeba być wiedźmą. Kiedy się nią staniesz... no, krótko mówiąc, opowiesz mi po starej znajomości. Czego one chcą?..
- Proszę zapytać je podczas tortur - nie wytrzymała Iwga. Inkwizytor skrzywił się, otworzył nawet usta, ale w tym momencie w pokoju zabrzęczał telefon i cicho rozdzwonił się
drugi - w kuchni.
Iwga nagle poczuła uderzenie lęku. Paniczne i beznadziejne oraz kompletnie bez powodu - pewnie po prostu rozszalały się nerwy, użądlone przez nagły dźwięk. Inkwizytor ułożył papierosa na brzegu popielniczki i leniwym ruchem sięgnął po słuchawkę:
- Tak...
Wyraz twarzy nie zmienił się, ale Iwga już wiedziała z kim rozmawia. Dowiedziała się i pokryła lodowatym potem.
- Oczywiście, nie było mnie... Wróciłem dziś o świcie, z kurortu można powiedzieć, z Odnicy... Tak, widzisz, jaką mam ciekawą pracę... Przestań. Jakie znowu urazy, przecież jesteśmy chyba dorosłymi ludźmi... Nie, ten tydzień mam wykreślony z życiorysu. No właśnie, słyszałeś. Słucham?
Iwga wzięła do ręki kawałek bułki. Bezmyślnie nadgryzła, wgryzła się, usiłując zaspokoić świeżym pieczywem nie głód, ale inne uczucie, nieokreślone, niemniej ssące. Przeżuwać, przeżuwać...
Inkwizytor słuchał, nie patrząc na Iwgę. Patrzył, jak wolno dopala się bezużytecznie na brzegu popielniczki papieros. Iwga czekała skamieniała.
- Widzisz - oznajmił o ton niższym głosem inkwizytor. - Takimi rzeczami nie wypada mi się zajmować, to nie mój poziom... Wybacz, ale właśnie teraz nic ci nie mogę powiedzieć.
I zerknął na Iwgę. Szybko, z ukosa, ale tak, że drgnęła.
W słuchawce bzyczał podniecony metalowy, zmieniony przez odległość głos. Głośny i roznamiętniony, chyba bardzo pragnący przekonać.
- Dobrze - powiedział wolno inkwizytor. - Ale dlaczego ty do mnie dzwonisz, a nie on? To już chyba dorosły chłop, nie?
Iwga poczuła się niezręcznie. Jakby ktoś obraził przy niej Nazara.
- Dobrze - powtórzył inkwizytor, ale jakimś zmęczonym głosem, matowym. - Niech zadzwoni do mnie... Albo ja zadzwonię, jak będę coś wiedział. Dobrze?
Iwga wstała. Bezszelestnie wróciła do salonu. Stała i przyglądała się pokojowi i nie zapamiętywała go; usiadła w kącie na podłodze, podkuliła nogi. Nieładnie jest podsłuchiwać cudze rozmowy.
* * *
Odłożył słuchawkę i przez kilka minut siedział, wpatrując się w spopielony papieros.
Nie jest łatwo być ojcem, samotnie od wczesnego dzieciństwa wychowującym jedynego syna. To się odbija na osobowości. Może nie na każdej, ale na Julka - tak. Julek to urodzony opiekun...
Dziewczyna siedziała w salonie, po prostu na podłodze. Rudzielec. Lis w potrzasku. Popatrzyła pytająco. Od razu odwróciła spojrzenie, opuściła wzrok. Oczy płonące, ale nie zaszczute; Klaudiusz westchnął. Nie ma nic gorszego, niż niezarejestrowana wiedźma.
- No więc tak, Iwgo. Przyjaciel mój, a w jakimś tam stopniu twój świekr, trzeba powiedzieć, martwi się. Oczywiście, bardziej go interesuje los syna... niż nasze powody. Do pewnego stopnia ma rację i można go zrozumieć. Proponuję odczekać pół godziny, przemyślisz sobie wszystko dobrze i zadzwonisz... do profesora Miteca.
- Nie - odpowiedziała natychmiast. - Ja... nie. Nie wiem, co mu... powiedzieć.
Klaudiusz z udawanym zdziwieniem wzruszył ramionami:
- No to co w takim razie mamy robić?
Dziewczyna znowu się nastroszyła. Zjeżyła, wciskając łopatki w róg pokoju. Klaudiusz kolejny raz odczuł zwarty kłębek jej potencjalnych możliwości. Chociaż... Po inicjacji każda z nich może stać się albo wybitnym bojownikiem, albo szarą roboczą wiedźmeczką.
- Zadzwoń - powiedział ugodowo. - On się denerwuje. Szuka ciebie... Spróbuj go zrozumieć. Zadzwoń... Jeśli chcesz mogę wyjść.
I, nie czekając na zgodę, poszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
Długo, bardzo długo w pokoju panowała cisza. Potem cicho zakukały klawisze telefonu i Klaw pokiwał z zadowoleniem głową, na słuch rozpoznając numer. Przymknął oczy, zarzucił nogę na podłokietnik miękkiego fotela.
- To ja.
Głos dziewczyny brzmi głucho, ale ogólnie dość dobrze. Twardo, bez wahania i szlochów; Klaudiusz znalazł w szufladzie biurka miętusa, pokręcił w palcach i włożył do ust.
- To ja... Tak.
Milczenie. Ciekawe, co mówi poczciwiec-profesor, pocący się w tej chwili na drugim końcu linii.
- Rozumiem, że jestem winna - głos młodej wiedźmy stał się głośniejszy, teraz słychać w nim było powściąganą dumę. - Niestety, nie miałam innego wyjścia.
Klaw rozgryzł cukierka i z opóźnieniem przypomniał sobie, że nie znosi mięty. Chyba prosił gospodynię, by kupowała jakieś inne, berberysy, na ten przykład.
- Rozumiem - w głosie Iwgi rozbrzmiał metal. - Sądzę, że to pan musi zdecydować. Nazar również musi się opowiedzieć... Nie, proszę się nie denerwować. Ze mną wszystko w porządku.
Dumna prowincjuszka, powiedział Klaudiusz ponuro. Po trzech dworcowych nocach będzie ci jeszcze łgała o jakieś dobrej koleżance, u której może mieszkać do woli i bezpiecznie, choćby rok, nawet dziesięć lat.
Nagle poczuł, że ogarnia go irytacja. Mętna złość na obu Miteców, gotowych teraz uwierzyć w wygodną dla nich bajeczkę. A wiedźmeczka - też niezłe ziółko, z tą swoją dumą wyrostka...
- Ja?! - Głos dziewczyny pełen napięcia, odwlekając odpowiedź, zapytała jeszcze raz:
- Ja?..
Pauza. Klaudiusz dokładnie wiedział, że na drugim końcu przewodu też panuje cisza. Tam czekają na odpowiedź na zadane pytanie.
- Ja... - Dziewczyna zawahała się. - Jestem u... pana Starża. Tak...
Ach, to o to chodziło. Iwga, zapewne, zamierzała kłamać o budce telefonicznej, z której jakoby dzwoni. Albo znowu o wiernej przyjaciółce... Ale wystraszyła się, że Klaudiusz opacznie zinterpretuje jej kłamstwo.
- Tak - powtórzyła głucho. - Oczywiście.
Klaudiusz podniósł się bezszelestnie, drzwi jego gabinetu nigdy nie skrzypiały.
Iwga stała przy oknie, plecami do niego. Spiralny przewód telefonu leżał na wykładzinie, jak długaśna zdechła pijawka. Iwga stała, wciągnąwszy głowę w dygocące ramiona i słuchawka w jej ręku gadała i gadała - głos był pełen napięcia, ale generalnie przyjazny.
Wyjął słuchawkę z jej spazmatycznie zaciśniętych, ale od razu uległych palców. Przyłożył do ucha - plastyk zachował jeszcze ciepło i niemal niewyczuwalnie pachniał jej dezodorantem. Niezbyt tanim, o ile mógł to określić niekompetentny w tych sprawach Klaudiusz.
- ... nie stanie się od razu. Przecież rozumiesz mnie, Iwgo? Nie chciałabyś sprawić bólu Nazarowi... niepotrzebnego bólu? Oczywiście, to nie moja sprawa, ale... Takie rzeczy nie rozwiązują się w ciągu jednego dnia. On jest urażony - w głosie rozbrzmiał wyrzut - ale, sądzę, że po krótkim zastanowieniu... Kiedy będzie w stanie sam ci powiedzieć... m-m-m... Iwgo? Słyszysz mnie?
Klaudiusz podał słuchawkę dziewczynie. Ta odwracała się, by nie widział jej twarzy - ale głos miała twardy, kiedy odetchnąwszy, powiedziała do słuchawki:
- Tak. Oczywiście. Ma pan rację.
Klaudiusz chwycił ją za rękę, wyciągniętą do widełek; jej nadgarstek był szczupły i twardy jak gałązka.
- Halo, Jul? - rzucił niedbale, zawładnąwszy słuchawką. - Jak widzisz, spełniłem obietnicę. Czy mogę wiedzieć, jak się umówiliście?
Pauza. Widocznie profesor Mitec nie oczekiwał tak szybkiej zmiany rozmówców.
- N-no... Klaudiuszu... Nie wiedziałem, że... Krótko mówiąc, umówiliśmy się, że damy Nazarowi czas do namysłu. A potem, kiedy dojdzie do siebie...
- Potem, to znaczy kiedy? - przymilnie zapytał Klaudiusz.
Mitec zawahał się:
- No, tydzień... Może dwa...
- Jul - Klaudiusz sam usłyszał, jak zmienia się, wypełnia metalem jego spokojny głos. - Dziewczyna znalazła się w kiepskiej sytuacji. Nie ma dokąd iść, jest niezarejestrowana. Wiedźmy, które w ciągu dwudziestu czterech godzin od chwili podpisania ostatniego rozporządzenia - zerknął na zegarek - nie zarejestrują się, podlegają przymusowej izolacji. Powiedz mi wyraźnie, bierzecie z Nazarem Iwgę pod opiekę? Teraz? Czy mam wezwać patrol, żeby ją zawlókł do sekcji rejestracji i rozmieszczenia?
Dziewczyna zatrzepotała, nie patrząc, chwycił ją za ramię. Rzucił w słuchawką:
- Jul, daj mi na sekundą Nazara.
- On śpi - głuchym głosem odezwał się profesor Mitec. - Chłopak jest od trzech dni na środkach nasennych. Jeśli myślisz, że on tego nie przeżywa... że nie odczuwa bólu... ale przecież w końcu to właśnie ty...
Mitec podkręcał siebie. Klaudiusz przymknął powieki, zmusił się, by jego głos brzmiał spokojnie i miękko:
- Ja to wszystko rozumiem, Jul. Niestety, żyjemy w świecie, gdzie poza wiedźmami, istnieje mnóstwo innych nieprzyjemnych rzeczy... Ja nie czynią nikomu wyrzutów. Powiedz mi spokojnie, jak staremu przyjacielowi: możecie w tej chwili zaręczyć za dziewczyną? Nie?
- Klaudi... - Głos Miteca był zmęczony i proszący. - Przecież... możesz coś wymyślić. Błagam cię, Klaw... Jako przyjaciela. Wymyśl coś...
Klaudiusz milczał, słuchając jak nierówno, ciężko oddycha na tamtym końcu linii profesor Julian Mitec.
Jul nie jest w dobrej formie. Jakaś wczesna ta starość, żadnego sportu, żadnych spacerów, nie pomaga ten dom za miastem... Albo może został naprawdę tak mocno trzepnięty? W układ nerwowy?
- Dobrze, Jul - powiedział Klaudiusz niemal wesołym tonem. - Tylko zastanawiajcie się szybko, dobrze?
Mitec na tamtym końcu przewodu pewnie zaczął kiwać głową. Nieświadomy, że nikt go nie widzi.
- Tak, Klaudiuszu, oczywiście... Dziękują ci, no bo wiesz... Taka sprawa... Delikatna... Dziękują... Ty tam, tego... Dopilnuj...
- Dobra - Klaudiusz nie powstrzymał się i też skinął głową. - Dobra, na razie.
- Na razie, przyjacielu...
Odniósł aparat i postawił na miejscu. Kopniakami ułożył pod stolikiem pierścienie spiralnego przewodu.
- Odda mnie pan do izolatorium? - zapytała bezbarwnie Iwga.
- Nie wiem - uczciwie przyznał się Klaudiusz. - Ale sądzą, że nie spodoba ci się tam.
Usta dziewczyny wykrzywił wyzywający uśmieszek:
- Ja nie będę tam żyła... Właściwie, to nie wiem, po co tu przyszłam. I na co...
Chciała powiedzieć: „i na co ja liczyłam?”, ale nie chciała żeby zabrzmiało to płaczliwie, dlatego zdanie zawisło w powietrzu i nie zostało dokończone.
Klaudiusz westchnął:
- Widzisz... Jeszcze tydzień temu spokojnie umieściłbym cię u znajomych, u przyjaciół, u przyjaciół znajomych, u znajomych przyjaciół, jako kancelistką do jakiegoś dobrego biura albo sprzątaczką do czystego ofisu. Bez problemu. W tym mieście jest pełno ludzi, którzy z zadowoleniem wyrządziliby mi taką przysługę. Ale nie dziś. Teraz nie mogę tak po prostu cię wypuścić. Przecież wiesz, co się dzieje... z wiedźmami, wokół wiedźm. Wiesz?
- Tak - powiedziała szeptem Iwga.
Klaudiusz skinął z zadowoleniem głową.
- Cieszę się, że rozumiesz.
Iwga spojrzała na niego.
Teraz były to już oczy zaszczute. Wedle wszelkich kanonów polowania na lisy, zrozpaczone oczy zwierzaka, który nie ma dokąd uciekać.
(DIUNKA. MARZEC)
Domysł ukąsił go w drodze powrotnej.
Spóźnił się na ostatni autobus, ale udało mu się złapać okazję. Gadatliwy kierowca mieszkał nieopodal studenckiego miasteczka i zgodził się za darmo podwieźć do domu zmęczonego licealistę:
- Ja oczywiście wszystko, chłopie, rozumiem. Sam też taki byłem. Ale wiesz, szwendać się po nocach, to dla chłopaka i niebezpieczne, i nie uchodzi... Tak w ogóle...
- Mam już siedemnaście.
- No to co? Przecież mówię: dla chłopaka...
Klaw zgodnie skinął głową. Do bursy miał czterdzieści minut autobusem - dobry i chętny do pouczania wujek dowiezie go w ciągu kwadransa, a i tak dobrze, że Mitec ciągle się gniewa i nie trzeba będzie odpowiadać na pytania.
Na tym jego powodzenie się skończyło.
Przy posterunku inspekcji drogowej, kontrolującej wjazd i wyjazd z centralnej trasy, samochód został zatrzymany. Gadatliwy kierowca, wcale nie zmieszany, zaczął z posterunkowym gadać o pogodzie i jakości dróg na peryferiach; ten kiwał głową, badając przedłożone dokumenty, przyświecając sobie przy tym latarką. Nieopodal stało dwóch mężczyzn; Klaw drgnął, widząc krótkie futrzane bezrękawniki nałożone na skórzane kurtki.
- Proszę otworzyć bagażnik.
- Szukacie kogoś czy jak? - beztrosko zapytał gadatliwy kierowca.
- Kontrola rutynowa - niezbyt głośno odpowiedział mu jeden z cugajstrów.
Klaw poczuł ukłucie w sercu.
Cugajstrzy ustawili się po obu stronach kierowcy; ten nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Obojętnie obejrzawszy zawartość bagażnika, obaj kontrolerzy jednocześnie popatrzyli w oczy kierowcy, ten, najwyraźniej na chwilkę stracił opanowanie i spokój.
- Przepraszamy za kłopoty - rzucił wyższy z cugajstrów. - Szczęśliwej drogi.
Ten niższy rzucił kosę spojrzenie na stojącego obok Klawa. Chłopak poczuł, jakby jego podbródka dotknęła lodowata dłoń, jakby dorosły dotknął dziecka, wychowawca - podopiecznego: chwyt za podbródek, patrz no, w oczy...
- Chłopak jest kontaktowy - cicho powiedział niższy, zwracając się do kolegi.
Plecy Klawa zmroziły lodowate ciarki.
Kierowca, już wsiadający do wozu nachmurzył się. Drugi cugajster niespiesznie podszedł do Klawa i również spojrzał mu w oczy. Na ramieniu nieprzyjemnie, jakoś tak drapieżnie i jednocześnie przymilnie, spoczęła obciągnięta rękawiczką dłoń:
- Kogo widziałeś dziś wieczorem?
- To moja sprawa - powiedział Klaw. W ustach miał sucho. - Niby dlaczego mam zeznawać?
- Twoja sprawa - spokojnie zgodził się wysoki. - Ale jesteś kontaktowy w stosunku do nawi. Nie chcę cię straszyć...
Nic jestem strachliwy, chciał powiedzieć Klaw, ale przemilczał. Zacisnął zęby. Przecież torturować nie będą?! Skąd mają widzieć, gdzie ukrywa Diunkę?
- Nie chcę cię straszyć - ciągnął wysoki - ale niawy, z reguły, kontaktują się z ludźmi po to, by ich zabić. Zrównać, że tak powiem, szansę... Pierwszy raz widziałeś tę dziewczynę? Tak?
- Jaką dziewczynę? - zapytał Klaw, konsekwentnie grając głupka.
Jest wolnym mieszkańcem wolnego kraju, ten typas w głupiej kamizelce nie może mu wyrządzić krzywdy, nawet najmniejszej.
- Dziewczynę, z którą kilka godzin temu miałeś intymny kontakt - spokojnie wyjaśnił wysoki. - Z którą się przespałeś, mówiąc inaczej. Czy robisz to z kilkoma po rząd?
Klaw poczuł, że się czerwieni. I to kto - on, który uważał, że ma nerwy z żelaza! A tu prosta sprawa - kilka rzuconych niedbale słów i oto już stoi goły na wypełnionym ludźmi placu.
- Chłopcze, przespacerowałeś się dziś po brzytwie. Nie masz co się dąsać na mnie, bo ja tylko chcę ci pomóc. Następnym razem szczęście może się od ciebie odwrócić. Wczoraj wyjęliśmy z wanny piętnastoletniego chłopca. Podciął sobie żyły.
Wanna. Łazienka. Co za ohydne słowo...
I nagle Klawa postrzeliła niemożliwa, wstrętna i ohydna myśl. I odbiła się na jego twarzy takim nieudanym strachem, że ręka, leżąca na jego ramieniu, wyraźnie nabrała wagi:
- Cicho... Spokojnie, już po wszystkim, już dobrze.
Włączony fen na brzegu kaprawej półeczki. Ale skąd on się tam wziął?!
Diunka tak płakała...
„Przespacerowałeś się dziś po brzytwie...”
- Przypomniałeś sobie?
Klaw przełknął gęstą gorzką ślinę. Nieprawda. Głupi zbieg okoliczności...
„Przypomniałem sobie. Żyję z niawką, wynajmujemy mieszkanie na...”
- No, mały, gadaj. Nikt się nie dowie, że to ty powiedziałeś. Tylko my będziemy wiedzieli.
A kierowca?! Przecież stoi obok, gębę otworzył, w oczach zdziwienie z dużą porcją obrzydzenia.
- Dzięki - Klaw niezręcznie skinął mu głową. - Ja... jakoś się dostanę sam... Proszę jechać...
Pogardliwe prychnięcie. Dźwięczne zatrzaśnięcie drzwi, Klaw odczekał, aż samochód odjedzie.
- Ja...
Co za świństwo. Jaki wstyd.
- Ja... byłem z dziewczyną. Na ulicy... to znaczy, zapłaciłem jej... Pewnie to szmata...
Ledwo udawało mu się poruszać wargami. Teraz sam wierzył w to, co mówił, wierzył dla dobra sprawy - ale i tak czuł się, jakby zażywał kąpieli w ścieku.
- Mamy w liceum taką dziewczynę, Pchła... Więc ja z nią... ale nie bardzo wyszło... Uznałem, że... to przypadek. Ona sama do mnie podeszła, słowo honoru... Na ulicy... zaraz sobie przypomnę... na rogu prospektu i Przerwanej, obok przejścia podziemnego...
Przed oczami miał już plan miasta. Wyraźnie widział, gdzie miało miejsce to spotkanie. Im więcej szczegółów, tym będzie to wiarygodniejsze...
Cugajstrzy milczeli. Chcieli wysłuchać do końca.
- Adres? - cicho zapytał wysoki kiedy Klaw, wzruszywszy ramionami, umilkł.
- Na ulicy Wiecznego Poranka. Tam jest taki hotel... właściwie - kilka. Ona wynajęła pokój na godzinę...
- I zdążyliście przez godzinę?
To nie wytrzymał z dowcipnym wtrętem drugi cugajster, ten niższy.
- Ile? - krótko zapytał wysoki.
- Co?
- Ile kosztował pokój?
- Nie wiem... To ona płaciła...
Jedno z dwóch. Albo zaraz wsadzą go do auta i powiozą, by wytropić pokój, w którym jakoby był i jeśli się uprą, przyłapią go na kłamstwie. Albo machną ręką - bo na ulicy Wiecznego Poranka pełno jest wątpliwej reputacji hotelików, wynajmujących pokoje na godziny i nie żądających przy tym żadnych dokumentów. Zapłać i do boju...
Cugajstrzy popatrzyli na siebie. Zastanawiali się. Odrzucili raczej możliwość, że chłopak, nastolatek, potrafi tak kłamać. Nie znali Klawa.
- Wszystko nam powiedziałeś?
- Przysięgam na wszystko, co chcecie! Mogę iść na wykrywacz kłamstw.
Słabe uśmiechy.
- Masz przy sobie jakieś dokumenty?
Wyjął z wewnętrznej kieszeni opakowaną w folię uczniowską legitymację.
- Dobrze. Klaudiusz Starż, trzecie wiżneńskie liceum... Nie będziemy, oczywiście, powiadamiać opiekunów o twoich wątpliwych moralnie działaniach. Ale następnym razem... Przy okazji, nie zauważyłeś, że to niawa, niebyt?
Słowo, jak rzucony niedbale nóż. Jak siekiera.
- Nie, to człowiek - powiedział szeptem.
Cugajstrzy uśmiechnęli się razem i jednakowo, jak bracia.
- Najpoważniejszy błąd - wolno powiedział wysoki. - Ludzie często widzą w nich ludzi... I nawet boją się wydawać ich w nasze ręce. Że niby jesteśmy oprawcami... A to niebyty, chłopcze. To są nawie. Puste ludzkie powłoki, wypełnione... e-e-e zjawidłem. Kiedy zabijemy zjawidło, zostaje pusta powłoka... To nie są ludzie. To... jak by ci to wyjaśnić... Jakby przyszedł do ciebie zabójca w postaci pięknej dziewczyny. Czy, może jeszcze gorzej, w masce twojej matki.
Klaw omal nie usiadł na ziemi. Na wilgotnym asfalcie.
Miał ochotę wrzasnąć: bzdura! Co ty pleciesz? Mordercy to wy!
Ale zmilczał, zamknął sobie usta tanim duszącym papierosem.
Rozdział 5
- Proszę.
Iwga zmrużyła oczy, gdy niespodziewanie uderzyło w nie światło. Nie wiadomo dlaczego, ale oczekiwała, że zobaczy tu brud i wypłowiałe tapety - pewnie takie wrażenie wywarła na niej ciemna zniszczona brama; przedpokój był czysty i porządny, nawet ładny, a jedyną jego wadą była ciasnota.
Zresztą nie, była jeszcze jedna wada; Iwga poruszyła skrzydełkami nosa, wyczuła ledwo uchwytną woń niezamieszkałego domu.
- Wchodź, wchodź... Trudno tu się wyminąć dwóm osobom.
Masywny wieszak był pusty, Iwga zadrżała, wieszając swoją kurtkę na miedzianym, giętym wieszaku.
- Czy... ktoś tu mieszka?
- Czasem ja. - Inkwizytor wyjął z szafki parę damskich pantofli. - Czasem nikt... Przymierzysz?
Pantofle były niemal nowe; Iwga zawahała się. Rzadko używała obcych rzeczy, a jeśli już, to za każdym razem odczuwała wewnętrzny dyskomfort: wydawało jej się, że poprzedni właściciel ubrania zostawił na nim cząstkę siebie. Ciepło swego ciała... a może swój cień.
Inkwizytor zerknął z ukosa, chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał i wszedł do pokoju. Iwga nie zastanawiając się już więcej, włożyła stopy w pantofle. Były trochę za duże.
Pokoik odpowiadał przedpokojowi - miły, nawet wystawny, ale potwornie ciasny; dwa miękkie fotele i biblioteczka zajmowały niemal całą jego przestrzeń, zostawiając tylko wąski pasek chodnika na podłodze. Na książkach leżał kurz - pociągnąwszy nosem, Iwga wyczuła jego zapach.
- Nikt tu nie sprząta - obojętnie zauważył inkwizytor. - Jeśli chcesz, możesz spróbować. W skrzyni jest czysta pościel, w łazience ciepła woda. Zresztą, co znajdziesz, to twoje. Korzystaj, potem odłóż na miejsce.
- Czy to też... pana dom?
Inkwizytor zmarszczył czoło, jakby zmęczony jej tępotą:
- W sumie... tak. To jest w pewnym sensie mój dom. Jedzenie masz w torbie. W kuchni jest lodówka, naczynia, jakieś konserwy... Chcesz - to je zjedz. Telefon jest w sypialni, możesz korzystać. Ale jeden warunek musi być zachowany bezwzględnie, Iwgo. Nie wysuwasz stąd nosa! Nawet w razie pożaru.
Z trudem uśmiechnęła się:
- No, w razie pożaru, na pewno...
Nie odpowiadając na jej uśmiech, inkwizytor pokiwał głową:
- Nic. Gdyby tu był dobry zamek, to zamknąłbym cię bez namysłu. Ale ponieważ to miejsce było zaplanowane jako mieszkanie, a nie więzienie, jedynym zamkiem jest tu twój zdrowy rozsądek. Ponieważ, Iwgo...
Jego oczy błysnęły ostro. Iwdze wydało się, że na jej głowie zaciska się metalowa obręcz.
- Ponieważ - inkwizytor odwrócił się - wyrządzając przysługę swojemu przyjacielowi Mitecowi robię to, czego robić, tak naprawdę, nie powinienem. Ale jeśli ujmie cię patrol - a, mam nadzieję, że tak się stanie, jeśli tylko wyjdziesz do miasta - to znajdziesz się w izolatorium na prawach powszechnie obowiązujących. To też, w sumie, co by nie mówić, nie jest końcem świata - ale przecież chciałaś tego uniknąć?
Iwga z gotowością pokiwała głową.
- Ja... tak. Dziękuję, ja nie...
- No i dobrze. - Inkwizytora nudziły chyba jej bezładne dziękczynne zapewnienia. - Tutaj nikt nie przyjdzie, jesteś tu całkowicie bezpieczna. Siedź cicho, Iwgo. I na razie.
- Do... widzenia - wykrztusiła.
Na okiennej, od dawna niemytej szybie, drżały pojedyncze krople przelotnego deszczu; przywarłszy do szkła gorącym czołem, Iwga patrzyła, jak mężczyzna w długim ciemnym płaszczu wychodzi z bramy. Bez pośpiechu przecina małe nieciekawe podwóreczko; jego zielony krokodyl, wspaniały samochód, wygląda tu na przypadkowego przelotnego gościa, ale podwórkowy drobiazg, dosiadający huśtawek, nie zamierza pękać z ciekawości. Podeszli, popatrzyli - i wrócili do swoich zabaw. Widocznie pan Starż nie pierwszy raz stawia pod ich skromnym blokiem swojego wspaniałego grafa. „To jest w pewnym sensie mój dom.”
Cisza pustego mieszkania przygniatała. Iwga stała chwilę przy oknie patrząc na odjeżdżający samochód, potem westchnęła, zaciągnęła zakurzoną zasłonę i, na palcach ominąwszy fotele, zajrzała przez wąskie drzwi do sypialni.
Ach, to o to chodzi!
Poczuła się jak głupia. Głupia do kwadratu; no pewnie - po co by tu były damskie pantofle.
Z obrzydzeniem popatrzyła na swoje stopy w cudzych pantoflach. Potem znowu przeniosła spojrzenie na ogromne dwuosobowe łoże, zajmujące dwie trzecie ciasnej sypialenki.
Samotny wolny mężczyzna, nie obciążony sercowymi więzami. Szczyt kariery, wierzchołek drabiny społecznej, nie będzie ciągał, za przeproszeniem, bab... do oficjalnego mieszkania na placu Zwycięskiego Szturmu. Ma dość pieniędzy, by utrzymywać mały domek schadzek. Coś pomiędzy burdelem i hotelem.
Westchnęła. Wróciła do pokoju i usiadła w fotelu, przywierając do jego oparcia, miękkiego i zakurzonego. W jej umyśle, do niedawna zajętym wyłącznie pełnymi żalu rozmyślaniami o niemożliwości ucieczki, nieoczekiwanie znalazło się miejsce na nowy, trochę nie na miejscu nurt.
Czyli - wystarczy, że zajrzy do szafy... Albo, na przykład, pod łóżko. I tam na pewno znajdzie się zapom-niany przez kogoś grzebień. Z dwoma długimi zaplątanymi włosami. A na półce w łazience nie może nie leżeć stara, dawno zgubiona przez kogoś szminka, droga, z odciskiem obcych warg na jaskrawym perłowym trzpieniu. A idąc dalej, to i jakiś element bielizny się znajdzie, taki przeźroczysty, niedbale ciśnięty za szafkę...
Wykrzywiła usta w pełnym pogardy uśmiechu. W takim sposobie życia jest coś nienaturalnego; mężczyzna, przebierający w przypadkowych kobietach. Tfu. Chociaż może i nie są wcale takie przypadkowe: Wielki Inkwizytor nie będzie ryzykował zdrowia ani reputacji. Tak. Może to nawet kancelaria wybiera dla niego kobiety?
Iwga zmarszczyła się, jakby poczuła w ustach smak zgnilizny. Właściwie, dlaczego o tym myśli? O tych wszystkich obrzydlistwach, które ją, w najgorszym przypadku, wcale przecież nie obchodzą. A w najlepszym - istnieją tylko w jej wyobraźni...
To by znaczyło, że jej wyobraźnia jest nieźle wypaczona. Ale - w końcu - jest się młodą, zepsutą i spaczoną wiedźmą. Ciekawe, jak daleko posunie się jej wyobraźnia...
A może on przepuszcza przez to ogromniaste łoże właśnie młode, spaczone, świeżo upolowane wiedźmy?!
Przez chwilę Iwga czuła się tak niewygodnie, jakby siedziała na gwoździach. A potem przypomniała sobie nieprzeniknioną, niczym drzwi pancerne, twarz inkwizytora:
„Wyrządzając przysługę swojemu przyjacielowi Mitecowi, robię to, czego robić, tak naprawdę, nie powinienem...”
Widzicie go - chodzący protokół. Ją ma w nosie. Ją i jej kobiece oraz wiedźmie wspaniałości. Może rzadko potrzebuje kobiet. A może dziewczyn takich jak Iwga, dziewczyn, ma cały pęczek za grosik?
Poczuła ulgę i od razu niejasną urazę. Jakże są ponad wszystkimi ci wielcy ludzie, ci inkwizytorzy...
Zadrżała. „Wczoraj cały dzień zajmowałem się torturowaniem kobiet. A społeczność w twojej osobie mnie poparła, jak widzę...”
Całe zmęczenie poprzednich dni, ciężar bezsennych nocy, jednocześnie zwaliły się na jej ramiona i wdusiły w miękkie obicie fotela. Nie, o tym teraz myśleć nie będzie. Odepchnie od siebie, nie będzie...
Z trudem podniósłszy się, pokuśtykała do łazienki. Szminki na półce nie znalazła, usta wykrzywił jej złośliwy uśmiech. Jakież naiwne są współczesne kosmetyki: pewnie się ukryły pod szafką, myślą, że tam ich nikt nie znajdzie...
Ochlapała twarz ciepłą wodą. Chwilę stała, badając własną szarą twarz w owalnym lustrze; machnęła ręką i poczłapała do sypialni, gdzie zwaliła się, nie zdejmując ubrania, prosto na narzutę.
I już całkowicie na granicy snu pokazał się jej mężczyzna w rozpiętym ciemnym szlafroku, stojący obok łóżka, Iwga krzyknęła i usiadła, gapiąc się na pusty prostokąt drzwi.
Maniaczka. Aż tak ci się marzy gwałt?
* * *
Popielniczka były przepełniona. Klaudiusz odchylił się na twardym obrotowym krześle i przymknął oczy. Króciutka pauza... Właśnie, która to godzina?
Okrutna, ruchliwa, niezawodna machina inkwizycji - to jego zasługa. Jego zasługa, że podpisane rozporządzenie niemal natychmiast przestaje być papierkiem, a realizuje się w przesłuchaniach i przeszukaniach, aresztowaniach, obławach i patrolach. Nie nadaremno wysiaduje w tym fotelu od pięciu lat; można sobie tylko wyobrazić, jak przeklinają go setki wiedźm - w odległych prowincjach i na sąsiedniej ulicy.
Uśmiechnął się posępnie. Niepokój, trawiący jego duszę od wizyty u przyjaciela Miteca, nieco ścichł, ale nie zniknął. Niby epidemia w Riance została opanowana, tragedii w Odnicy udało się zapobiec, ale nic i nikt nie rozumie, skąd się wziął ten niespodziewany wyciek zła w wiedźmińskich duszach, i bez tego niespecjalnie życzliwych. I skąd się wziął ten nowy ich szczep, niepowstrzymanie agresywny, ze „studniami” o niewidzianych dotąd głębokościach, z jakimiś niemądrymi, nawet szalonymi motywacjami. Czyżby to ciągle były te szare, niezainicjowane wiedźmeczki, których w każdym miasteczku jest po kilkaset pod ścisłym nadzorem? I niby dlaczego wszystkie nagle zapragnęły nowego życia, właściwie - śmierci?
Coś się stało z ich instynktem samozachowawczym. Widoczne na pierwszy rzut oka zwycięstwo - spokój panujący w kraju - w każdej chwili może obrócić się w diabli wiedzą co. Wyłapie się tysiąc wiedźm - kto wie, czy nie wylezie z nieznanego podziemia kolejne trzy tysiące?
Pobawił się piórem. Wspaniałe pióro, potrafiące jednym podpisem powalić mnóstwo podnoszących się głów. Dobrze przynajmniej, że nie pisze czerwonym atramentem. Zmarszczył się. Nawet ten uparty młodzieniec, który wiele lat temu przestąpił próg inkwizytorskiej szkoły, raczej nie przypuszczał, że przyjdzie mu siedzieć w takim... w takim dole. Niech zginie zło, żeby go w tę i z powrotem...
Wśród jego wykładowców był pewien mądry i zapewne bardzo szlachetny mężczyzna, będący zwolennikiem „wariantu zerowego”. Oficjalna Inkwizycja starannie deklarowała kompletną neutralność w stosunku do samej idei „wariantu”, jednakże nie zabraniała swoim pracownikom dyskusji o niewątpliwych jego zaletach. „Wariant” bezczelnie deklarował, że wiedźma jest na świecie niepotrzebna. W ogóle. Każda...
Klaudiuszowi przyszła ochota rzucić piórem o ścianę. Zamiast tego westchnął i starannie położył je na stole.
W okienku centralki zatrzepotało zielone światełko.
- Słucham.
- Niech zginie zło... patronie. Widzenia żąda Helena Torka, numer ewidencyjny sześćdziesiąt osie...
- Pamiętam jej numer, Mito. Jest sama?
- Poza nią były tu siedemdziesiąt dwie osoby, od rana. Rozdysponowałam je... krótko mówiąc - są już załatwione. Pan Glur i zastępcy. A Torka...
- Przyjmę ją.
- Tak, patronie - zgodnie westchnęła centralka.
Wśród mnóstwa wiżneńskich wiedźm tylko niecała dziesiątka cieszyła się takim przywilejem - podlegała osobistej kontroli Wielkiego Inkwizytora. Klaudiusz sam wprowadził ten zwyczaj, aż po pięciu latach przestał on być nowością, ponieważ stał się właśnie zwyczajem. A Klaudiusz nie żałował straconego czasu. Uprzywilejowane wiżneńskie wiedźmy były wyjątkowo interesującymi rozmówczyniami. Helena Torka stanęła na czele wiżneńskiej opery mniej więcej w tym samym czasie, co Klaudiusz na czele Inkwizycji.
Właściwie, utrzymała się na swoim stanowisku wyłącznie dzięki Starżowi. „Nasz nowy Wielki Inkwizytor jest człowiekiem o szerokich horyzontach...”
Helena Torka była „głucharką”, niezainicjowaną wiedźmą - mimo wielu pokus, impulsywności charakteru i pięćdziesięciu przeżytych lat. Helena Torka dobrze znała cenę wielu rzeczy, a co najważniejsze była wierna swojej operze. Jak pies.
Drzwi otworzyły się bezszelestnie od zewnątrz. Kobieta, ukrywająca twarz pod ciemną woalką przy kapeluszu, drgnęła. Klaudiusz nigdy jej tu nie przyjmował - do regularnych kontrolnych spotkań z liderką bohemy znacznie bardziej pasował malutki pokoik piętro niżej, ten przypominający charakteryzatornię, z dużym zwierciadłem i miękką kanapą; natomiast wystrój gabinetu roboczego nie sprzyjał ani spokojnej rozmowie, ani szczerości; raczej odwrotnie. Żadnej wiedźmy nie ucieszy dochodzeniowy inkwizytorski symbol wycięty na drewnianym poszyciu ściany. W trzech egzemplarzach.
- Dobry wieczór, Heleno. - Klaudiusz podniósł się, jednocześnie starając się osłabić uderzenie, jakiego musiała doznać wiedźma.
Dyrektorka opery nigdy nie dysponowała osłoną. Nawet średniej mocy.
- Witam, mój inkwizytorze. - Kobieta pochyliła lekko głowę. - Ciężkie mamy czasy...
- Niełatwe. - Klaudiusz odczekał, aż usiądzie w fotelu dla gości. Wyjął papierosa, schował. - Pewnie nie jestem w tej chwili za bardzo przyjemny? Mocno naciskam?
- To nic. - Cienkie wargi pod cieniem woalki rozciągnął cierpiętniczy uśmiech. - Wytrzymam... W końcu, dla tego niezapomnianego odczucia, przesiedziałam w poczekalni sześć godzin.
- Proszę o wybaczenie, Heleno - oschle odparował Klaudiusz. - Mam nadzieję, że pani rozumie, dlaczego tak się stało.
Głowa w czarnym kapeluszu wolno skinęła. Kobieta starała się nie patrzeć na dochodzeniowe gifty na ścianach.
- Do rzeczy - Klaudiusz usiadł. - Dziś nie jest dzień kontrolny. Co spowodowało, że pani, człowiek zajęty, wyrywa sobie z życia tych sześć godzin?
- Nie zawracałabym panu głowy - cienkie wargi uśmiechnęły się znowu - gdybym nie uważała, że sprawa jest wyjątkowo ważna.
- Opera?
- Studium. Wie pan, mój inkwizytorze, studium choreograficzne całkowicie znajduje się, że tak powiem, pod skrzydłami teatru... przygotowanie nowych...
- Rozumiem. I co?
- Wczoraj... zabrano pięć dziewczynek. Dzisiaj rano - jeszcze dwie.
- Ile ich tam jest ogółem? Was?
- To są bardzo utalentowane dzieci - dyrektorka wolno uniosła woalkę, odsłaniając przed rozmówcą delikatną szczupłą twarz z błękitnymi żyłkami na skroniach. - Dziewczynki. Od czternastu do szesnastu.
- Ile?
- W studium - dziesięć.
- To bardzo dużo, Heleno.
- To jest sztuka. - Kobieta królewskim gestem podniosła brodę. - Nie ja wymyśliłam, że... utalentowane dzieci często są nami.
Klaudiusz oparł się o twarde drewno. Tego typu prawidłowość nie jest odkryciem - wśród dziewczynek ze skłonnościami do sztuk „pięknych” procent młodych wiedźm jest bardzo wysoki. Niezainicjowanych wiedźm, oczywiście.
- Heleno. Pani nie powiedziała im o konieczności zarejestrowania się?
Kobieta milczała.
- Ile z tej dziesiątki jest zarejestrowanych?
Wąskie wargi poruszyły się nieznacznie.
- Dwie.
- Heleno? Co ja powinienem teraz powiedzieć?
Kobieta wolno wstała. Z wysiłkiem, ale i tak z gracją. Nawet z dumą.
- Klaudiuszu... - Zrobiła krok w kierunku biurka; to był krok ofiary, dobrowolnie nadziewającej się na nóż, ponieważ zmniejszona odległość dostarczyła jej nową porcję bólu. - Proszę mi pozwolić tak pana nazywać... Klaudiuszu, to są właściwie dzieci. One... - Uniosła głowę. - W teatrze jest piętnaście wiedźm. Wszystkie są zarejestrowane, pilnuję tego... Ale nie te dzieciaki... Dla nich to zbyt bolesne. Niektóre z nich nawet jeszcze nie wiedzą... Że są wyrzutkami. Że są potworami. Że jedynym domem, gdzie nikt od nich nie będzie się odsuwał to ich studium, ich teatr, ich gniazdo... Siedem dziewczynek zabrano, to... to jest olbrzymi uraz. One przecież nie rozumieją za co. Jedna jeszcze została, czeka na aresztowanie. Już całą dobę nic nie je...
Zrobiła jeszcze krok. Jej twarz wykrzywiło napięcie i ból.
- Błagam. Przecież możecie mnie spalić, choćby i osiem razy. Ale wypuśćcie dzieci, one nie są niczemu winne, one żyją tylko baletem. Bez nich nie będzie teatru.
Klaudiusz przymknął powieki:
- Proszę się cofnąć, Heleno. Nie trzeba. Proszę się odsunąć.
Kobieta cofnęła się. Opadła w fotel - nie usiadła, a właśnie opadła. Z poprzednią dumą.
- Nie jestem katem - oświadczył głucho Klaudiusz. - Czy może wyglądam na takiego?
Kobieta chciała coś powiedzieć, ale nie zdecydowała się.
- Heleno... każda niezarejestrowana wiedźma jest dziś śmiertelnie niebezpieczna. Nie mogę wprowadzić pani w szczegóły, ale sytuacja, powstała w pani studium, jest niewybaczalna. I przykro mi, ale uraz, jakiego się nabawiły pani dziewczynki - jest zawiniony przez panią właśnie. Powinno się je było... rozumie pani.
- Nie odżegnuje się od swojej winy - zaczerwienione oczy kobiety błysnęły. - Jestem gotowa zapłacić za to. Ale nie ich kosztem.
- A czyim? Moim? Kosztem kompletnie niewinnych ludzi? Jak inaczej wyegzekwuję respektowanie prawa, jeśli nie będę karał za jego lekceważenie?
Kobieta milczała. Klaudiusz patrzył, jak z jej twarzy wolno spływa rumieniec, który wypłynął na nią podczas namiętnej perory. Spływa wraz z nadzieją.
- Stan wyjątkowy - przykrył dłonią pióro - potrwa jeszcze... zapewne, jakieś pięć dni. Jeśli sytuacja się ustabilizuje, to krótko: większa część niezainicjowanych wiedźm i tak zostanie na wolności. Za pięć dni dostanie pani swoje uczennice z powrotem i mam nadzieję, nie powtórzy już pani popełnionych błędów. Tak?
- Mój inkwizytorze - kobieta patrzyła smutnie i poważnie. - Ja... nie jestem zainicjowana. Jednakże moje doświadczenie... może mogłabym dostarczyć jakichś danych, które pana zainteresują. W odpowiedzi na zwyczajną tolerancję. W stosunku do naszych dzieci.
Przez jakiś czas Klaudiusz milczał. Kobieta znowu opuściła głowę.
- Chce się pani potargować, Heleno? Pani? Ze mną? Tak szanowana przeze mnie kobieta... czy może niewłaściwie interpretuję?
- Właściwie - kobieta patrzyła obok jego oczu. - Stan wyjątkowy został wywołany przez niezrozumiałe zmiany, zachodzące wśród wiedźm. Wypływ aktywności. Agresja. Wzrost liczby inicjacji. Nowe wiedźmy o ogromnej mocy... ich dziwna, wręcz nienaturalna solidarność... Czy tak?
Oblicze inkwizytora pozostało niezmienione, ale ta obojętność kosztowała go sporo wysiłku.
- Nie jestem inicjowana. Ale jednak jestem wiedźmą, mój inkwizytorze. Dość oczytaną wiedźmą. Wyrobiłam sobie osąd... przypuszczenie, które wydaje się być bliskim prawdy. Pan mi może powiedzieć „nie trzeba, wiem to sam...” Wtedy odejdę upokorzona. Ale jeśli... jeśli moja hipoteza w czymś panu pomoże - to dlaczego miałby pan ją zlekceważyć? Tym bardziej, że to ze szczerego serca. Z powodu tylko... dobrych stosunków. Przysięgam.
- Heleno - wolno powtórzył Klaudiusz, drapiąc się w kącik ust. - Mówi się, że ostatnia premiera baletu wywołała wśród znawców prawdziwą furorę? Prawda to?
- „Bociany” - szepnęła kobieta. - Tak, wspaniałe „Bociany.” Ile potrzebuje pan biletów? Na kiedy?
- Heleno, gdyby na moim miejscu był inny człowiek... na przykład mój poprzednik. Wie pani, co on by z panią zrobił?
- Jemu nie powiedziałabym tego... co mówię panu.
- Mam się czuć zaszczycony?
Kąciki jej ust uniosły się.
- Pewnie tak, mój inkwizytorze.
Długą chwilę patrzyli sobie w oczy.
- Proszę mówić, Heleno.
Kobieta gwałtownie odetchnęła, aż kiwnął się złoty medalion w dekolcie czarnej jedwabnej sukni.
- Królowa. Wiedźmy są z natury rozproszone. To im daje możliwość... właściwie nie im, tylko ludziom daje możliwość współistnienia z nimi... stan między wojną i zbrojnym neutralitetem. Wiedźmy to rozproszona chmura os. Ale kiedy pojawia się królowa, wszystko się zmienia. Chmura staje się rodziną. Jednym wielkim organizmem z mnóstwem żądeł. Stadem... Wojna jest nieuchronna i to wojna okrutna. Ale kiedy zabijecie królową, wszystko wróci do normy.
Helena Torka głęboko zaczerpnęła powietrza. Klaudiusz wyjął papierosa, przez kilka sekund walczył z dobrymi obyczajami - i pokonawszy je, zapalił.
Helena Torka uśmiechnęła się z przymusem. Wyjęła z torebeczki zafoliowaną błyszczącą paczkę, pstryknęła zapalniczką i zaciągnęła się również; od razu w widoczny sposób się uspokoiła. Twarz odprężyła się, odtajała, na policzki powrócił delikatny rumieniec.
- Ja też kocham stare rękopisy. - Klaudiusz patrzył na rozmówczynię poprzez wolno rozpływający się obłok dymu. - Stare rękopisy, straszne opowieści. Jest pani pewna, że „Wyznania os” nie są falsyfikatem?
Kobieta przymknęła powieki.
- Jestem przekonana... Powiedziałam, co wiem. Co pan z tym zrobi, pańska sprawa.
Klaudiusz milczał. Pomasował podbródek. Zaciągnął się głęboko:
- Pani... przypuszczenia nie mają tej wagi, jaką im pani przypisuje. Obawiam się, że muszę panią zmartwić. Nie jestem, rzecz jasna, wiedźmą... ale wiem znacznie więcej. Niestety.
Kobieta milczała. Klaudiusz miał wrażenie, że papieros w jej ręku drgnął.
- Tym niemniej doceniam pani szczerość - westchnął. Przechwyciwszy jej spojrzenie, wydusił z siebie uśmiech. - Proszę w kancelarii zostawić wykaz pani utalentowanych wiedźm. Pomyślimy, co można z tym zrobić.
* * *
Iwga obudziła się zlana zimnym potem.
W przedpokoju paliło się światło - kładąc się późnym wieczorem, zapomniała... a raczej po prostu nie chciała wyłączać lampy. Teraz leżała, podciągnąwszy pod brodę cudze prześcieradło, tonąc w zapachu pralni, ulatującym z czystej pościeli. I słuchała, jak wolno uspokaja się kołaczące przed chwilą w szalonym tempie serce.
Za oknem było ciemno choć oko wykol. Łóżko wyglądało jak niekończące się białe pole, równina pod wykrochmalonymi śniegami. Iwga czuła się przypadkowym na nim wędrowcem, tułaczem, zamarzającym w zaspie. Naprawdę zrobiło jej się zimno - ale zimno szło od wewnątrz.
Wstała. Wzdrygnęła się, naciągnęła na gołe ciało sweter. Podeszła do okna.
W sąsiednim domu paliło się światło, jedno jedyne. Kto to nie śpi ciemną głuchą nocą? Chyba nie poeta. Raczej chory lub niańka przy niemowlęciu.
Drgnęła, przypominając sobie sen. Chociaż, w sumie, to nic strasznego jej się nie przyśniło - po prostu nastolatka w kusej sukience i długim naciągniętym swetrze. Pochyla się nad wózkiem z gorącymi sandwiczami i wyciąga...
W tym momencie Iwga obudziła się, dygocząc. Nie chcąc wiedzieć, co mianowicie przygotowała dla niej dziewczynka. A niech ją!
Włączyła światło, zegarek wskazywał czwartą rano - najgorsza pora doby. Gorszej już nie ma. Malutki telewizorek, służący wyłącznie do oglądania w łóżku, posłusznie mrugnął ekranem; leciały powtórki dzienników, przelatywały klipy z obnażonymi ślicznotkami i reklamówki. Iwga przycupnęła na brzegu łóżka, objęła gołe kolano. Co robić, jeśli dziewczynka z sandwiczami odnajdzie ją i tu?!
„No to co - pomyślała posępnie. - Nic takiego... Wcześniej czy później trzeba będzie się opowiedzieć. Albo Nazar, albo...”
Nagle jej myśli stanęły. Co to znaczy - „Nazar”? Myśleć o Nazarze, to wpakować się w ślepą uliczkę. Już lepiej nie wspominać, głowa na szczęście jest okrągła, w jaką stronę ją człowiek odwróci, w taką myśli...
Iwga z trudem starła z twarzy krzywy, gumowy uśmieszek, od którego bolały zęby. Znowu wlazła pod kołdrę; świetne - cokolwiek by o nim nie mówić - łoże. Bez granic, w miarę twarde, niezawodne jak cytadela. „Poligon dla waszej wyobraźni.”
Przygryzła wargę. Od wczorajszego dnia prześladowało ją nieprzyjemne uczucie, jakby była na tym łóżku trzecią osobą. Czasem nawet widziała cudze ubranie ciśnięte niedbale na włochaty dywanik, w jej wyobraźni widniała tam stertę koronkowej bielizny, której starczyłoby na dziesięć bujnych ciał. I czarny szlafrok Wielkiego Inkwizytora, przypominający średniowieczną chlamidę. I...
Dalej jej wyobraźnia już nie sięgała. Dalej był próg, przed którym każda fantazja cofała się, wzdrygając się i rozglądając.
Ale przecież potrafiła w chwili wielkiego lęku wyobrazić sobie tę wiedźmę w brązowej sukience jako nauczycielkę przy tablicy?
Dlaczego nie miałaby wyobrazić sobie Wielkiego Inkwizytora nagiego? Pod ubraniem przecież wszyscy są nadzy... A fałdy napawających lękiem szat jednakowo dobrze mogą kryć zarówno atletyczną budowę, jak i niemoc zwiędłych mięśni.
Migający klip na ekranie nagle został zastąpiony przez inny obrazek, muzyka urwała się. Iwga drgnęła.
- Tak! Wiedźmy! Od tygodnia o niczym innym nie słyszę, tylko wiedźmy, wiedźmy!
Twarz na ekranie pozostawała rozmyta, rozpadała się na drobniutką mozaikę; mężczyzna siedział na ogrodowej ławce, za plecami pasły się na trawniku gołębie, a przed jego twarzą sterczał okrągły czarny mikrofon trzymany czyjąś ręką. Głos należał do człowieka kapryśnego i jednocześnie władczego; trzymający mikrofon zapytał o coś cicho.
- Panowie inkwizytorzy - w głosie odpowiadającego rozbrzmiewał sarkazm, Iwga pomyślała, że wargi za ruchomą mozaikową maską pewnie wykrzywiły się złośliwie - już cztery lata temu przeprowadzili pod moim kierownictwem całkowicie udany eksperyment. Znam tę kobietę, wiem, gdzie mieszka... Nie, panowie dziennikarze, na razie nic wam nie powiem. Jeśli jednak Naczelna Inkwizycja dalej będzie miała w nosie wszelką przyzwoitość, to pokażę wam kopię zarządzenia pana Wielkiego Inkwizytora numer dwieście czterdzieści a. Miałem je w ręku. Tak, panowie! Inkwizycja dysponuje obecnie środkiem pozbawiającym wiedźmę, że tak powiem, wiedźmactwa! Pozwalającym oczyścić ją w jakimś tam stopniu! Skorygować! Bez żadnego kręcenia! Ale Inkwizycji, panowie, takie działanie nie jest na rękę. Dlatego, że aparat Inkwizycji
chce żreć, jak ten kocur babuni, co to nie wszystkie myszy wyłapał, tylko połowę! No bo jeśli myszy nie będzie, to babcia śmietanki nie da! Cała ta kolejna wrzawa dookoła wiedźm, to nowy pretekst do wyciągnięcia łap po pieniądze! Kosztem nas wszystkich! Kosztem twoim, chłopcze, kosztem również moim!..
„Chłopiec”, ten z mikrofonem, znowu o coś zapytał. Albo nawalił sprzęt, albo z jakiegoś chytrego powodu, pytań reportera nie było słychać.
Siedzący na ławeczce odpowiedział tak impulsywnym gestem, że zza ruchomej maski na ułamek sekundy wypadł ostry, dokładnie wygolony podbródek:
- Panowie, wszyscy uczyliście się w szkole rachunków! Program przeformowania wiedźm jest znacznie tańszy niż utrzymanie całej tej hordy obskurantów! Proszą sięgnąć na półkę po liczydła dziadka!
Twarz pod maską znikła. Cały ekran zajął młody człowiek z lakierowaną czapką kruczoczarnych włosów, idealnych do reklamy czegoś fryzjerskiego. Młodzian był reporterem i mówił szybko oraz z przejęciem, tylko Iwga nie mogła zrozumieć, o czym tak peroruje. Gładka lekka mowa, lakierowana jak i fryzura...
„Oczyścić w jakimś tam stopniu”.
* * *
„...Albowiem społeczeństwo dąży ku porządkowi, a one są ucieleśnieniem chaosu. One są gradem kładącym zasiewy, a czyś ty próbował zrozumieć grad?”
„One są chmarą os. Miód ich jest gorzki, a żądła śmiercionośne. Zabijając je pojedynczo, tylko rozjuszasz rój. Zabij królową, a rój się rozpadnie...”
Z całej niezliczonej objętości literatury poświęconej wiedźmom w ciągu ostatnich trzystu lat, dziewięć dziesiątych nie wytrzymywało żadnej krytyki i w najlepszym razie zaliczane było do „legend”. W najgorszym - należałoby to nazwać bezczelnym łgarstwem, natomiast tę jedną dziesiątą część literatury przejęła Inkwizycja.
W archiwach Inkwizycji, w pomieszczeniach o stałej temperaturze i wilgotności przechowywane były stare woluminy, gotowe rozsypać się na pył przy najmniejszym dotknięciu. Kopie tych dokumentów stale były do dyspozycji Klaudiusza - niestety, poplątane teksty miały raczej artystyczną niż poznawczą wartość. Natomiast współczesne badania, obszerne filozoficzne traktaty i precyzyjne kroniki z mrożącymi krew w żyłach szczegółami - nie wnosiły niczego istotnego do tematu. W każdym razie dla Klaudiusza, on sam kiedyś również przygotowywał się do takiej rozprawki. Kiedy jeszcze pracował jako kurator Egre, stolicy winiarstwa.
Gwałtownie brzęknął żółty telefon bez tarczy. Klaudiusz skrzywił się, jakby łyknął octu.
Głos księcia brzmiał, o dziwo, dość życzliwie:
- Tak późno i na posterunku?
- Czytam sobie książki, wasza wysokość. Żeby kolejny raz przekonać się, jakimi jesteśmy głupcami.
Książę milczał, rozważając, czy żart mieści się w granicach dobrego wychowania. Nie podjąwszy decyzji, westchnął:
- Mogę panu pogratulować, panie Wielki Inkwizytorze? Wydaje się, że nawet najbardziej zawzięci przeciwnicy wiedźm są teraz zadowoleni?
- Poza mną, wasza wysokość. Ja nigdy nie byłem wrogiem wiedźm.
- Wie pan, że mówi się o pogwałceniu praw obywatelskich...
- Jesteśmy pozbawieni praw obywatelskich od czasów pierwszego w historii kodeksu obywatelskiego.
- Złośliwy z pana człowiek, Klaudiuszu.
- Tak, wasza wysokość.
- Proszę dopilnować, by represje, które dotknęły wiedźm, nie dotknęły... żeby nikogo poza nimi nie dotknęły. Chcę, by w kraju zapanował w końcu spokój.
- Jest to nasze wspólne życzenie.
- Cóż... jak to się tam u was mówi - „niech zginie zło”?
- Niech zginie zło, wasza wysokość.
Krótkie sygnały. Klaudiusz odłożył żółtą słuchawkę na widełki.
* * *
Przy obu wyjściach z Pałacu dyżurowali ludzie - przeważnie kobiety, przeważnie niemłode. Nie były to pikietowniczki tylko petentki - nie ufały kancelarii, chciały zobaczyć Wielkiego Inkwizytora osobiście. Klaudiusz zacisnął zęby. Właściwie, skoro spełnił prośbę Heleny Torki - dlaczego nie chce wczuć się w położenie tych nieszczęsnych matek, których córki wzięły i w normalnych rodzinach urodziły się wiedźmami?
Ciekawe, kim są rodzice Iwgi? Czy kim byli - dziwne, że puścili ją na tułaczkę po świecie, na marsz po ostrej krawędzi między inicjacją i więzieniem...
Wyszedł przez trzecie wyjście, tajne, podziemne. W myślach poprosił o wybaczenie cierpliwie oczekujące
go petentki, wsiadł do służbowego samochodu i po kwadransie spotkał się z człowiekiem, który czekał nań na podwórku, w półmroku.
Petenci rzadko tu przychodzili. Chyba że w kompletnej rozpaczy.
Ciemna postać zrobiła krok do przodu, przegradzając wejście. Klaudiusz plecami wyczuł obecność ochroniarza w samochodzie - dlatego podniósł rękę, na wszelki wypadek nie pozwalając strzelać. Człowiek pod bramą przestraszył się gwałtownego gestu i cofnął się:
- Klaudiuszu...
„Co to za durny zwyczaj, pomyślał Starż. Skradać się w ciemnościach, kryć się za węgłem. Nie złośliwie, co prawda, tylko z głupoty.”
- Witaj, Nazarze. Chodźmy.
* * *
Wszystkie okna malutkiego mieszkanka były otwarte na oścież, na podwórku tirlikały ptaki. Jakiś chłopiec na rowerze cierpliwie wywoływał koleżankę o imieniu Lura.
- A co potem? Potem bitą godzinę prowadziłem wykład na temat: „Niezainicjowana wiedźma, rodzina i byt”. Nazar jest niestety kompletnym ignorantem w tej dziedzinie. W miarę możliwości wypełniłem luki w jego wykształceniu.
- Lu-ura-a! - cierpliwie zawodził rowerzysta. - Wyjdziesz czy nieee?
Iwga patrzyła jak inkwizytor pije herbatę pod papierosa. Jak przeciąg wyciąga przez okno wstęgi siwego dymu.
- Lur-a-a!..
- I... co powiedział?
- Powiedział „dziękuję”.
Iwga pomyślała ze smutkiem, że wszystkie jej uczucia odbijają się na twarzy. Nawet te, które chciałaby ukryć.
- A ja... też... jestem kompletną ignorantką. W dziedzinie niezainicjowanych wiedźm. W każdym razie, kiedyś sądziłam... Że jeśli taka wiedźma się przyczai, to nikt nie może jej wykryć. Nikt. - Popatrzyła na rozmówcę niemal wyzywająco.
Ten westchnął:
- Całe nieszczęście polega na tym, że wiedźma, nawet niezainicjowana, pozostaje wiedźmą. Nawet jeśli nikomu nie wyrządza krzywdy. Nawet jeśli w ogóle niczego nie robi... Ale może wyrządzić. Oto ta granica, o którą od wieków zęby sobie łamią juryści... i ci, co usiłowali wprowadzić prawo w życie. Ponieważ jeśli człowiek jest niewinny - to za co się go karze? Tylko za prawdopodobieństwo wyrządzenia przyszłego zła?
- A... to prawdopodobieństwo... jest jakie? - Iwga poczuła, jak zasycha jej w gardle.
- Sześćdziesiąt dwa procent - oświadczył inkwizytor tekturowym głosem. - Trzydzieści osiem - w ogóle się nie zainicjują. Nigdy nie napadną. Przeżyją długie szczęśliwe życie i napłodzą kupę dzieci. Wiedźmy są z reguły bardzo płodne. Wyróżniają się godnym pozazdroszczenia zdrowiem. Całkowicie ignorują gospodarstwo domowe, natomiast znakomicie się realizują w sztuce. Są mądre i oryginalne... To wszystko, wierz mi, powiedziałem Nazarowi. Nawet z pewną przesadą.
- A jak mam się dowiedzieć - Iwga podniosła oczy - w jakim procencie... jestem wiedźmą? W sześćdziesięciu dwóch czy... w tej reszcie?
- Lu-ra-a-a!! - wydzierał się chłopiec za oknem. - Lu-u-ura! Wychodź!
Inkwizytor podniósł się, ale w ciasnej kuchence nie było specjalnie co ze sobą zrobić, dlatego usiadł ponownie - na szerokim parapecie. Postawił obok niedopitą filiżankę z kawą.
- Nazar też mnie o to zapytał. W podobnym tonie; właściwie wszystko to opowiedziałem mu już wtedy... Hm. Po twoim odejściu. Ale, widocznie, był taki zdenerwowany, że niczego nie zapamiętał.
- Lu-u-ura-a!..
Inkwizytor nagle wychylił się i ryknął głosem teatralnego zbrodniarza:
- Lura, wyjdźże natychmiast!
Z podwórka doleciało pojedyncze brzęknięcie dzwonka odjeżdżającego roweru. Absztyfikant najwyraźniej stchórzył.
- Widzisz, Iwgo - inkwizytor uśmiechnął się - mnie to też interesuje. Wcale nie uśmiecha mi się wciąganie niewinnych ludzi do cel, prewencyjnie, żeby tylko nie zostały na wolności przestępczynie. Ale nie da się w praktyce określić tego, o co pytasz. Zbieg okoliczności, wewnętrzne właściwości, które do czasu nie ujawniają się. Powiedzmy tak: spokojne rodzinne życie z ukochanym człowiekiem daje dużą pewność, że wiedźma dożyje końca swoich dni jako istota dobra i praworządna. Ale nie daje gwarancji. Rozumiesz?
- I to samo powiedział pan Nazarowi - ni to zapytała, ni stwierdziła Iwga.
Inkwizytor wzruszył ramionami.
- Nie zauważyłaś, że usiłuję być uczciwym? Z nim... z tobą?
- Dziękuję.
- Nie ma za co, Iwgo... Dlaczego tak na mnie patrzysz?
Iwga spuściła wzrok.
- Zabił mi pan... życie.
- Nie przesadzaj.
- Będzie sprawiedliwie, jeśli teraz mi pan... pomoże.
- Pomogę, jeśli potrafię. O czym mówisz?
Iwga mocno splotła pod stołem palce rąk.
- Nie chcę być wiedźmą.
Pauza. Wesoły szczebiot za oknami; pełen temperamentu dialog pod bramą.
Widocznie Lura jednak wyszła.
- Nikt nas nie pyta, Iwgo, kim chcemy być. Ja się urodziłem jako chłopiec Klaw, ty jako dziewczynka Iwga...
- Nie. Słysz... wiem, że wiedźmę można... pozbawić wiedźmactwa. Żeby była jak inni.
Inkwizytor skrzywił się. Z obrzydzeniem zerknął do filiżanki, jakby obawiał się zobaczyć tam karalucha.
- Nawet się domyślam, gdzie to „słysz...”, to znaczy - wiesz. To zadziwiające, jakim ludziom pozwala się perorować do mikrofonu.
- Powie pan może, że nigdy nie przeprowadzaliście takich... eksperymentów? Nigdy? Nikt? Powie mi pan to prosto w oczy?
Inkwizytor z rozdrażnieniem odstawił filiżankę na parapet:
- Może skończmy z tą rozmową. Nie należy ufać ludziom ze „skrzynki”. W niczym.
Iwgi palce, wczepione w siebie, zbielały.
- A gdzie ta pańska, tak zachwalana prawdomówność?
Ich spojrzenia skrzyżowały się. Iwga poczuła atak mdłości.
* * *
W pewnej chwili zdecydowała, że inkwizytor wiezie ją, żeby przekazać do izolatorium; normalny w jego bliskiej obecności dyskomfort okraszony został towarzyszącym skazańcowi uczuciem braku nadziei. W takim stanie Iwga spędziła na tylnej kanapie całą niezbyt długą, ale też i nie krótką drogę.
Z boku na szybie przyklejony był obrazek z wesolutką, wyposażoną w ogon wiedźmą na miotle. Obrazek wydał się Iwdze złym omenem, znakiem dziwnego, wynaturzonego poczucia humoru; pewna zardzewiała sprężyna, przez cały czas ściskana w jej wnętrzu, została w końcu ściśnięta do maksimum.
Inkwizytor prowadził samochód umyślnie wolno, uważnie, zgodnie z przepisami, niczym uczeń siedzący drugi raz za kierownicą; wkrótce centrum, w którym Iwga jakoś tam się od biedy poruszała, zostało za nimi i za oknami zaczęły się przesuwać podmiejskie dzielnice - jednakowe, zakurzone, zupełnie obce. Minąwszy oznaczenie granicy miasta, inkwizytor skręcił w prawo i kosztowny mocny wóz majestatycznie potoczył się po drodze gruntowej.
Żółty budynek zasłaniał się jodłowym młodniakiem - przysadzisty, piętrowy, przypominający jednocześnie i więzienie, i fermę krów. Iwga objęła ramiona rękami.
- Niestety, będę ci musiał co nieco pokazać - nie odwracając się, rzucił inkwizytor. - Właśnie to, co powinnaś zobaczyć.
Iwga popatrzyła na jego tył głowy - zadbany, włosek przy włosku. I najbardziej zapragnęła móc walnąć w ten tył głowy ciężkim młotem.
Wyniosły korektor losów. „Sześćdziesiąt dwa procent”, „trzydzieści osiem procent”... „właśnie to, co powinnaś zobaczyć”. Jakim prawem traktuje ją jak laboratoryjnego szczura? Nie, jak wirusa. Jak chorobotwórczego wirusa, przy czym on jest tym dobrym doktorem.
Przypływ złości był zaskakujący i bez powodu. Po prostu - jakby pękł mocno nabity pęcherz, schowek ze wszystkimi jej krzywdami, poniżeniami i lękami.
Chyba zgrzytnęła zębami. Chyba oczy przesłoniła jej niespodziewana purpurowa kurtyna; nie do wiary, ile w jednej ludzkiej istocie może się kryć takiej nienawiści. Nie wiadomo, jak mogła dotąd wytrzymywać to wszystko - w milczeniu i bez ruchu. Z zaciśniętymi zębami.
Ale już w następnej sekundzie wczepiła się we włosy siedzącego za kierownicą mężczyzny.
To znaczy - omal się nie wczepiła. Ponieważ w ostatniej chwili ten uchylił się, przechwycił jej rękę i gwałtownie szarpnął w swoją stronę. Wóz majtnął się, ręka inkwizytora objęła ją za szyję i wdusiła twarz w twarde ramię.
- Oprawca!
Szarpnęła się. Samochód znowu się majtnął. Iwga miała wrażenie, że zaraz przeleci przez oparcie fotela i zwali się na kierownicę, uderzając nogami w szybę.
- Oprawca! Pies! Gadzina! Świnia! Puść-ś-ś...
Jej usta były zakneblowane twardym obiciem fotela. Ręce, przymierzające się do drapania i szarpania, osłabły z bólu, a ten był taki, jakby jej głowa była wykręcana z ramion, jak korek z butelki.
- Oprawca!
Samochód zwolnił, potem zatrzymał się. Iwga poczuła, że jest wolna, pasmo jej rudych włosów zaczepiło o guzik na jego kołnierzu i, odsuwając się od niego, omal nie zerwała sobie skalpu. Do oczu natychmiast napłynęły łzy.
- Wszystkich was - wysyczała przez łzy - wszystkich was, gnoje... nienawidzę. Żebyż tak można było zgnieść, jak pluskwę... Oprawcy...
Na minutę oślepła. Może z powodu kurtyny łez, a może po prostu zrobiło jej się ciemno przed oczami. Drzwi, na które naparła w poszukiwaniu wyjścia, nagle puściły i Iwga wypadła z wozu na pobocze.
Mgła przed oczami rozpłynęła się, Jakby po to, by Iwga mogła dojrzeć leżący nieopodal kamień; skręcając się z bólu, podniosła i rzuciła. Boczna szyba limuzyny pokryła się siecią setek pęknięć, przestała być przeźroczysta, przestała być szybą. Iwga poczuła szaloną radość, kamieni już więcej w pobliżu nie było, chwyciła garść żwiru:
- Czy... ja... ciebie... ruszałam? Coś ci zrobiłam? Jestem zbrodniarką? Złodziejką?
Przecież ja w życiu... I ty chcesz mi rozkazywać? Nazarowi... Czy ja jestem komuś coś winna?!
Na wąskiej drodze nie było żadnych innych samochodów, tylko po przebiegającej nieopodal szosie pełzła szara ciężarówka. Daleko od tego miejsca przemierzał pole samotny pies, a inkwizytor stał, jak się okazało, obok, oparty o karoserię i z góry na dół lustrował siedzącą Iwgę.
- Ja się ciebie nie boję. - Popatrzyła bez lęku w jego zmrużone oczy. - Ja się nikogo nie boję. Rozumiesz, gadzie?
Inkwizytor milczał.
Podniosła się z trudem - nie chciała przed nim... klęczeć...
- Ty... bydlaku. Ty... nic... a my byśmy mieli syna! Ja i Nazar! Teraz już po wszystkim, teraz cieszysz się? Że nie będziemy... że nie będziemy mieli... nigdy... co ja teraz... nigdy! A ty się ciesz. Bo ty jesteś... Kochałeś kiedykolwiek kogoś? Nie, bo ty nie potrafisz, masz duszę ogoloną na zero, na łyso...
Nagle wyraźnie zobaczyła poranek z plamami słońca leżącymi na podłodze, z niewyraźnym dzwonieniem naczyń, z brzęczeniem młynka do kawy, z zapachem mleka. Zjeżyła się, przeganiając widzenie; szczęki boleśnie zwarły się z nienawiści. Jakby gryzła niedojrzały, twardy agrest.
- A ja niczego przecież nie chciałam! Niczego szczególnego! Tylko, żeby mnie zostawiono w spokoju... żebym mogła po prostu żyć... miliony ludzi żyje spokojnie! Ale nie - jakieś bydlę uznało, że ja się nie liczę, że jestem robaczkiem... Że jestem żmiją... Tak?!
Wydawało jej się, że łzy w jej oczach zaraz się zagotują. Tak były gorące.
- Tylko żeby łapać. Dusić, męczyć... Zmuszać... Pająk przeklęty. Brudny oprawca, śmierdzący, i zdrajca!
Sama nie wiedziała, skąd się wziął ten ostatni epitet - pojawił się w natchnieniu. I w tej samej sekundzie zobaczyła, że twarz inkwizytora drgnęła. Przez chwilę, w uniesieniu zwycięstwa, uśmiechała się złośliwie:
- A, co - nie spodobało się?! Nie smakuję, co? Nie jestem słodziutka, prawda? Mięciutka?
Miała wrażenie, że przez ciemny wąski labirynt dociera do czegoś... czegoś, czym może go zranić naprawdę. Może nawet zabić.
- Oprawco i zdrajco. Jeszcze będziesz miał zapłacone! Za to... za to, żeś ją oddał!
Nie miała pojęcia, o czym i o kim mówi. Ale cel był blisko: inkwizytor zbladł. Och, jak zbladł - Iwga nawet nie myślała, że to możliwe...
- Tak! Nic nie zostało zapomniane, dlatego jesteś zwyrodniałym sadystą, dlatego jedyną twoją radością w życiu są tortury... tylko to ci zostało... Nawet tych bab... - Zachłysnęła się, ale ciągnęła: - Nawet tych bab, w tej swojej melinie... na tym seksodromie... Dręczyłeś je, prawda? Jak szczury? Bo inaczej nie odczuwasz przyjemności, prawda?!
Wyglądało, że trafiła w czuły punkt. Teraz chciała go dorwać, tak mocno tego chciała, że na języku nagle rodziły się słowa, jakich dotychczas w normalnym stanie nie wypowiedziałaby w życiu:
- Nie masz czym kochać! Ponieważ kocha się nie tym, co jest w spodniach... A sercem, a ty masz serce i duszą wygolone, wykastrowane! Dlatego przerzuciłeś się na katowanie kobiet... Bo... pamiętasz - było ci przyjemnie, kiedy ona umierała! Zrozumiałeś wtedy, jakie to przyjemne, kiedy...
Klaudiusz nie poruszył nawet brwią, tylko nagle jego źrenice się rozszerzyły i Iwga poczuła uderzenie. Ale takie, że pociemniało jej przed oczami, głos załamał się od krzyku, a na sweter bryznęła z nosa krew. Ciepła ciecz na wargach, na rękach...
Iwga bała się krwi. Na sam jej widok traciła przytomność, tym razem miękkie omdlenie było ratunkiem. Ocknęła się po minucie, leżąc twarzą ku ziemi; głowę miała jak piłkę futbolową, w którą kopią dziesiątki nóg obutych w piłkarskie kolki. W uszach dzwoni i krzyczą trybuny, i ryk, i oklaski...
Rozpłakała się. Nie litując się nad sobą - po prostu: nie mogąc wytrzymać całego tego bólu. I duszy, i ciała.
Potem przez ryk stadionu, istniejącego tylko w jej wyobraźni, przebił się hałas motocykla. Ucichł, stopniowo ustępując miejsca zatroskanemu głosowi:
- Proszę pana? Może pomóc?
Spokojny głos udziela odpowiedzi. Beznamiętny głos, wyraźnie wymawiający każde słowo. Ale Iwga nie może zrozumieć, o czym jest mowa.
- Trzeba ułożyć na plecach... Twarzą ku ziemi, to jeszcze gorzej...
Znowu spokojna odpowiedź... z ledwo wyczuwalną nutką rozdrażnienia. Czy może tak się jej tylko wydaje?
- Dobrze, proszę pana... życzę zdrowia...
Oddalający się hałas silnika. Trawa pod jej twarzą jest ciepła i czerwona - czy może to też jej się wydaje?
Jestem wiedźmą. Wiedźmy powinny być niedobre.
* * *
Klaudiusz odprowadził motocyklistę spojrzeniem. Odczekał, aż zielona kurtka, wypełniona jak pęcherz wiatrem, skryje się za zakrętem.
Poczekał jeszcze trochę - żeby ustało drżenie ciała. Nawet ręce się trzęsą, niech to licho... Nie utrzyma papierosa...
Zbyt dobrze o sobie myślał. Jak o człowieku z żelaznymi nerwami, ze stuprocentową obroną; a tu nie - przyszło przypadkowe dziewczę, paluszkiem dźgnęło - i stoi oto Klaudiusz Starż na poboczu, obok lekko pokiereszowanego samochodu, trzęsie się i pali...
Dobre sobie „przypadkowe dziewczę”. Dobre sobie przypadkowe widzenia! Ot tak sobie, od niechcenia, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, wywlokła z jego duszy największy, najcięższy balast... I zrobiła z niego broń. I to jaką!
Chociaż nie, wiedziała, co czyni. Po prostu chciała go dotknąć i - cóż - cel osiągnęła...
Przecież Klaudiusz widywał już zaciekłe wiedźmy, inicjowane, doświadczone, przygotowane na wszystko i usiłujące zrobić mu to samo, co ona. Wtedy śmiał się, odwracał i uderzał w nie ich własną bronią, w jednej chwili...
Nie wytrzymał i splunął. Strącił śliną połowę białych piórek samotnego dmuchawca, rozzłościł się i splunął drugi raz, ale tym razem nie trafił, i dmuchawiec został taki właśnie - do połowy łysy.
Trzeba przyznać, że nad podziw mężnie to zniosła. Klaudiusz uderzył, niemal nie powstrzymując się. Całkowicie utraciwszy nad sobą kontrolę. Dawno, och, jak dawno nikt nie zafundował mu takiego pstryczka w nos.
Nabrał ochoty wsiąść do wozu, podjechać do żółtego budynku i wezwać patrol; zamiast tego podszedł do leżącej Iwgi i usiadł obok niej.
Dobra obrona. Wspaniale zdrowie. Krew to betka. Po prostu krew z nosa i już przestała ciec. Zapiekła się na rudych włosach...
Nagle przypomniał sobie, jak w dzieciństwie wystawał godzinami przy stalowej kracie w zwierzyńcu, przy klatce z lisami. Jedyny lisek, urodzony w niewoli, brudne, przestraszone stworzenie, w które rzucano czym kto mógł i drażniono na okrągło - tenże lisek czekał na niego, wciśnięty pod drewnianą budę, a doczekawszy się, pełzł na brzuchu przez, całą klatkę i wyciągnięta przez pręty dłoń chwytała powietrze kilka centymetrów od ostrego cierpiętniczego pyska. Gdzie potem podział się ten lisek? Co odciągnęło Klaudiusza od smutnych wizyt w zwierzyńcu?
No, dość tych sentymentów. Jest Wielkim Inkwizytorem, który omal nie zabił młodej, niezaewiden-cjonowanej wiedźmy.
* * *
Woda w kanistrze była zaskakująco zimna. Aż skrzypiały zęby. To dobrze.
Iwga chwytała w dłonie jędrny, rozrzutny strumień; krople natychmiast zmoczyły jej sweter, ale to detal, sweter i tak do wyrzucenia. Tyle krwi... Co za ohydne lato, kiedy człowiek musi chodzić w swetrze. W ubiegłym roku o tej porze były takie upały.
Proste myśli o niczym były zwyczajną reakcją obronną. Iwga nie sprzeciwiała się - myślała o trawie i o dmuchawcach. O pogodzie, o spodziewanym deszczu, o prostym wzorze, znajdującym się na rogu jej własnej chusteczki do nosa. Kupionej w sklepie z galanterią dwa miesiące temu.
- Co cię boli?
Bolało, chyba, wszystko. Ale jakoś tak niechętnie, tępo. A przy każdym poruszeniu głową ciemniało przed oczami.
- Po co się pan ze mną bawi? Proszę mnie oddać do izolatorium i po sprawie...
- Odwróć się na plecy. Chusteczka na twarz.
Wybrała miejsce, gdzie nie było dmuchawców. Nie chciała niszczyć białych kul - raz się rozrzuci, z powrotem się nie poskłada.
- Bardzo bolało?
Nie do wytrzymania, pomyślała. Pokonawszy zawrót głowy, wzruszyła ramionami:
- Drobiazg... Tak sobie...
Ktoś uniósł jej głowę. Po sekundzie poczuła pod nią coś twardego i ciepłego. Czyjeś kolana, przy czym w pierwszym momencie zetknięcia jakby uderzył ją słaby prąd.
- Nie szarp się... Tak trzeba... Czy twoi rodzice żyją?
- Po co...
- Tak sobie. Po prostu.
- Mama. Nie pisałam do niej od pół roku.
- Nie kochasz jej?
- Kocham... Dlatego... myślałam, że jak się urządzę... wtedy napiszę, żeby było czym ucieszyć...
- Może jest chora? Może potrzebuje pomocy? Skoro nie pisałaś, to skąd wiesz, czy żyje i w jakim zdrowiu przebywa?
Iwga milczała. Z trudem uniosła powieki; niebo było puste. Bezchmurnie i bezptasio.
- Brat mi powiedział... no, to jest w sumie dobry chłop, niezawodny. Starszy brat. Młodszy to urwis... Starszy powiedział: jedź. Jeśli się ujawnisz, to i tobie będzie źle i nam niedobrze. Wiedźmy są samotne, bez rodu, wszystkie?
- Nie wszystkie. Ale większość.
- Sześćdziesiąt dwa procent?
Obok przejechał samochód. Nieco zwolnił, ale nie zatrzymał się.
- Nazar nie... nigdy się ze mną nie ożeni. Nie może ożenić się z wiedźmą. To normalne. Pan też by przecież nie mógł.
Inkwizytor uśmiechnął się słabo:
- Ja... Ja. Ja bym mógł. Chyba.
Ze zdziwienia aż się nieco podniosła. Słabość od razu uderzyła - Iwga opadła z powrotem, przeczekując zawrót głowy.
- Powiedz, Iwgo. Pamiętasz, co mi mówiłaś?
- Przepraszam - wykrztusiła z trudem.
- Przeprosiny nie zostały przyjęte. Pamiętasz? Mogłabyś powtórzyć?
Milczała.
- Nie. Ja... zapomniałam.
- A skąd się te słowa wzięły, pamiętasz?
- Nie wiem...
Od dłuższej chwili krew już nie płynęła, teraz popłynęła znowu. Iwga przycisnęła do twarzy mokrą chusteczkę.
(DIUNKA. KWIECIEŃ)
Rano Klaw przeprosił Julka Miteca. Ten, ucieszony ze zgody, cały dzień trajkotał jak świerszcz i nieustannie starał się sprawić Klawowi jakąś drobną przyjemność.
Klaw nie pojechał do miasta. Uczciwie odbębnił zajęcia, wrócił do pokoju, położył się na łóżku, nie zdejmując koca i mocno zacisnął powieki.
Wczoraj cudem uniknął śmierci. Śmierci głupiej, strasznej i najprawdopodobniej dość męczeńskiej; jego wyobraźnia serwowała mu sporo szczegółów, skórą wyczuwał słabe echa tego bólu, który czekałby go, przyszykowany przez zbieg okoliczności. Dość głupi i dziwny ten zbieg, trzeba przyznać.
„Niawy, z reguły, kontaktują się z ludźmi po to, by ich zabić. Zrównać, że tak powiem, szansę...”
Zrównać szansę. Wiecznie mokre włosy Diunki... Ciekawe, pamięta, jak spotkała śmierć... w wodzie? Co przy tym czuła? Jak bolały, pękały płuca? Jak zwijało się w niegasnących spazmach ciało? Jak chciała krzyczeć, ale język zapadł się w gardło?
I on też jakby umarł w wodzie. Inną śmiercią, ale...
Dobrana para. Diunka w stroju kąpielowym, z przeźroczystymi kropelkami, spływającymi z ramion... I on, nagi, w strzępach spływającej po ciele piany. Para, że hej!
Zacisnął zęby. Cugajstrzy łżą. Każdy kat szuka dla siebie usprawiedliwienia - że niby skazany był zadziwiająco obrzydliwą istotą... Niawki - to nie ludzie... Czyli Diunka nie jest człowiekiem?!
Rozpłakał się z bólu ogarniającej go skruchy.
* * *
Skrucha dodała mu sił. O świcie następnego dnia całował szybko rozgrzewające się usta Diunki, a poczucie winy było tak mocne, że nawet nie musiał, jak zwykle, pokonywać bariery pierwszego dotknięcia. Diunka była żywa, Diunka patrzyła z miłością i strachem, Klaw powiedział, że dziś spełni każde jej życzenie. Że chce jej sprawić przyjemność.
Diunka zamrugała. Klaw poczuł spazm w gardle - od tak długiego czasu pamiętał to jej mruganie... Oznaka zmieszania, zdziwienia, zakłopotania; klap-kłap, zmiatamy kurz z rzęs. Tylko kompletny idiota może po czymś takim uwierzyć, że „to nie są ludzie. Pusta powłoka...”
Klaw zacisnął szczęki. Z nienawiści do cugajstrów.
- Chcę... - z zakłopotaniem zaczęła Diunka. - Ja... bym chciała na powietrze. Do lasu... wiosna przecież...
Klaw przygryzł wargę. Miasto i podmiejskie okolice pełne są niebezpieczeństw, ale biedna dziewczyna
siedzi ciągle w czterech wypłowiałych ścianach. Jakże jej tu duszno i jak samotna się czuje...
- Chodźmy - powiedział szeptem. - Przespacerujemy się...
Dwie godziny marszu zmęczyły go bardziej niż całodniowy egzamin. Trzy razy przesiadali się z samochodu do samochodu, a ich trasa na mapie wykreśliłaby wymyślną krzywą - ale w zamian nie spotkali ani jednego posterunku inspekcji drogowej, ani posterunku kontroli policyjnej.
Patrol cugajstrów widzieli tylko raz, z daleka. Klaw znieruchomiał, a potem cofnął, czując jednocześnie, jak lodowacieje, zaciska się wilgotna dłoń Diunki; przez kilka długich sekund światła na skrzyżowaniu zwlekały, spoglądając na ulicę jednym żółtym okiem, potem zlitowały się i zapaliły zielone, a praworządny kierowca ruszył, oddalając się od patrolu, a ten, z kolei, skręcił w przeciwnym kierunku...
Za granicami miasta rządziła wiosna.
Wysiedli z wozu w połowie drogi między dwoma kampingami - i od razu weszli do lasu. Diunka szła z wysoko uniesioną głową, przyginając połami długiego płaszcza pierwsze zielone źdźbła trawy, a jej kraciasta czapka celowała daszkiem w niebo. Klaw maszerował obok, odrobinę za nią i walczył z ochotą na papierosa.
Dwa czy trzy razy spotykali innych spacerowiczów - takie same parki, jednocześnie życzliwe i strachliwe. Diunka uśmiechała się i machała do nich ręką. Klaw obracał w kieszeni paczkę papierosów i czuł, jak zimny ciężar, zasiedlający duszę po spotkaniu z cugajstrami, powoli rozpływa się i znika. Nikt nie odbierze mu Diunki. Ani siłą, ani kłamstwem. I już.
Potem siedzieli przy malutkim ognisku, wolno dokładając doń jodłowe gałązki i patrzyli na siebie poprzez drżące powietrze. Klaw miał wrażenie, że twarz Diunki tańczy. Ciemne pasma na czole, wilgotne oczy, wargi...
Potem te wargi okazały się słone w smaku. I wcale nie zimne. A język szorstki jak u kociaka. Skóra nie pachniała wodą, a wiosennym dymem jodłowego ogniska.
Oddychał szybko, powstrzymując napływające do oczu... łzy, czy jak? Nie pamięta przecież, by płakał. Nad grobem Diunki, może... Jak to dawno temu było. I dopiero teraz przecież uwierzył tak naprawdę, że wróciła. Dopiero teraz - tak do końca i całkowicie. Objąć...
Potem jakoś raptownie zaczęło zmierzchać. Wiosna to jednak nie lato.
- Diunuś, a tam chyba pociąg jedzie... Słyszysz?
Stukot kół słychać było bardzo wyraźnie. Nieopodal przez mroczny już las wlokło się wiele ton żelastwa.
- Chodźmy tam - poprosiła cicho Diunka. To były jej pierwsze od kilku szczęśliwych godzin słowa, pewnie już zmarzła i chce do domu...
Robaczek zdrowego rozsądku drasnął Klawa ostrą łuską: ona nie czuje zimna. Zwykła dziewczyna zmarzłaby, ale nie Diunka...
Precz, rozkazał robaczkowi. Zdjął kurtką, narzucił na ramiona Diunki i przechwycił jej wdzięczne spojrzenie. Od razu poczuł w duszy ciepło - zmarzła, dziewczyna... Zmarzła, bidula...
Jakiś czas szli na chybił trafił. Zmierzch zgęstniał, zrobiło się wilgotno, od ziemi wolno podnosiła się mgła, potem znowu rozległ się stukot kół, bliżej, nieco z lewej. Klaw przyspieszył. Diunka potknęła się.
- Nie jesteś zmęczona? Bo jeśli tak, to mogę cię wziąć na plecy, jak plecaczek... To jak?
- Nie-e...
- Jak chcesz...
Po dziesięciu minutach pojawiły się odległe, owinięte w mgłę ogienki.
To nie była stacja, ani nawet przystanek - raczej rozjazd. Cztery... nie, sześć par zwilżonych mgłą szyn, masywna zwrotnica, niemal niewidoczna w mgle budowla - ni to barak, ni to warsztat. Oddzielnie domek dróżnika, kilka razy zaszczekał zachrypnięty pies.
W dzieciństwie Klaw bał się kolei. Zbyt mocno wybujała fantazja nie pozwalała mu spokojnie patrzeć na wielotonowe koła, grzmiące na złączeniach szyn - od razu podsuwała pod nie ręce i nogi, a czasem nawet głowy.
- Tu nawet elektryczka się nie zatrzymuje - powiedział z żalem. - Chodźmy, Diuneczko, rozpytam, jak się stąd wydostać...
- A może zostańmy tu? - powiedziała Diunka szeptem.
Klaw nie usłyszał dobrze co powiedziała:
- Co?
- Do rana - mętne światło latarń odbiło się w rozbłysłych na chwilę oczach. - Do świtu...
- No - wzruszył zakłopotany ramionami. - Może tak się stanie, jak nie będziemy mieli wyjścia... Ale przecież w nocy jest zimno?
- Nie - powiedziała Diunka.
W jej głosie rozbrzmiewała taka pewność, że Klaw zmieszał się.
W domku dróżnika nie było nikogo, pies ponuro warczał na łańcuchu, a do drzwi ktoś przyszpilił kartkę: „Jarusz, poszłem do dziewiontej, zanieś hłopakom do garaży”. Klaw stał i stukał chwilę, potem machnął ręką i poprawił sobie humor myślą, że skoro niedaleko są garaże z „hłopakami”, to i samochód się znajdzie.
- Diunka?..
Gdzieś daleko zrodził się grzmiący hałas, na razie jeszcze niewyraźny, ale zbliżający się. Pociąg.
Klaw rozejrzał się. Ciemność i mgła zgęstniały niemal jednocześnie, jakby się umówiły i Klaw nie widział już małego peronu, obok którego, zgodnie z umową czekała Diunka. Białe latarnie nie świeciły i świeciły się, zadowolone z siebie i kompletnie bezużyteczne. Jak bielma, pomyślał Klaw i zrobiło mu się nieprzyjemnie.
Niejasny hałas przeszedł w drobny werbel z kół, ciężkie brzęczenie szarpiących się złączy i buforów. Klaw poczuł, jak drżą szyny pod nogami i odruchowo zapytał siebie, po jakim torze jedzie pociąg.
Stukot kół stał się grzmotem. Mgła śmierdziała żelazem i spalenizną; Klaw natknął się piersią na coś zimnego i kamiennego, ze zdziwieniem rozpoznał w tym czymś peron. Nie taki znów niski, jak się wydawało.
Oburzonym światłem uderzyły trzy rozjarzone ślepia, przebiły kurtynę mgły, ujawniły, że wije się strugami jak kisiel. Hardy ryk omal nie rozerwał Klawowi uszu; jednym susem wskoczył na peron i odskoczył od jego krawędzi.
Pociąg pędził, nie zamierzając zwalniać z powodu takiego maleństwa jak rozjazd, pewnie był to bardzo ważny, pewny siebie pociąg. Pewnie maszynista dowiedział się drogą radiową, że droga jest otwarta i wolna, że dróżnik poszedł do „chłopaków” do garaży, a zakochana parka, pętająca się we mgle po nocnych torach, w ogóle się nie liczy...
Klaw drgnął:
- Diunka!
Jego głos niemal utonął w huku.
To był pociąg pasażerski, dalekobieżny, nad głową Klawa przemykały oświetlone okna, blade plamy światła rozmazywały się po drżącym peronie, po zardzewiałym płocie, po trawie i krzewach, a w pewnej odległości stała, podstawiwszy mglistym plamom twarz, nieruchoma kobieca postać.
- Diunka...
Huk ustał. Klaw odruchowo dotknął rękami uszu; stukot kół oddalał się nienaturalnie szybko, jakby tonął w wacie.
- Hej?
Diunka stała nieopodal. Widział tylko gorączką błyszczące oczy.
- Idziemy, Klaw... Złaź, idziemy...
Zeskoczył, niemal skręcając sobie stopę. Usiłował złapać ją za rękę - ale schwytał pustkę.
- No chodź...
Gdzieś daleko ryknęła lokomotywa i Klaw poczuł - czy może mu się wydawało? - jak zadrżały, zawibrowały niewidzialne w ciemności szyny.
Wydawało mu się, że z jej oczu bije więcej światła niż z latarń, tonących we mgle. Zrobił krok w kierunku tego światła jak zauroczony; w głosie Diunki słychać było wyraźne zniecierpliwienie:
- Chodźmy...
Posłusznie ruszył za nią, przeskakując i przekraczając zaskakująco wysokie podkłady, starając się nie stanąć na śliskich, jak lodowe żebra, paskach szyn. Odgłos pociągu nie zbliżał się - ale i nie oddalał również, mętne światełko, majaczące przed nimi, z cichym zgrzytem zmieniło miejsce: automatyczna zwrotnica zmieniła kierunek drogi.
Klaw nie widział Diunki. Wyczuwał jej obecność - tuż przed sobą.
Potem Diunka odwróciła się, jej oczy jakimś cudem były widoczne w ciemnościach.
- Klaw... ja... ciebie...
- Ja też - powiedział szybko. - Kocham cię, Diuneczko... Poczekaj!
Trzy białe ślepia, nieco oślepione przez mgłę wynurzyły się znikąd, i znikąd zwalił się potworny huk. I niemal razem z nimi - ryk, od którego wszystkie wnętrzności Klawa zwinęły się w jeden ciasny węzeł.
Zbyt dużo czasu minęło mu na rozmyślaniach, gdzie się rzucić, w prawo czy w lewo. Lokomotywa miała ogromną jak wieża, ciemnoczerwoną mordę z dwoma fosforyzującymi paskami, szerokim i wąskim. Klaw zobaczył na środku żelaznego pyska okrągły emblemat fabryki maszyn. Krata wysuwała się do przodu jak metalowa broda, oto wali się ludzkie ciało, pęd wciąga je pod kratę. Pod grzmiący, kruszący kości, mielący ciało brzuch...
Mgła. Nie widać gwiazd.
Leżał na brzuchu, obiema rękami wczepiony w kępkę ubiegłorocznej trawy, a obok niego, może dziesięć centymetrów od niego, żelazo waliło o żelazo. Tak, że drżała ziemia, wraz z leżącym na niej człowiekiem.
Zdążył zeskoczyć ze szlaku swojego losu. O ile to właśnie los pojawił się w postaci ciężkiego towarowego, który potrafi skradać się niezauważalnie.
* * *
Niemłoda kobieta w lekarskim kitlu, ze zwyczajną, nie zapadającą w pamięć twarzą długo przenosiła wzrok z rozbitej szyby auta na opuchniętą twarz Iwgi. I znowu na wybite szkło.
- Czy potrzebna jest pomoc? Mieliście wypadek?
- Pani Sat, jesteśmy pani bardzo wdzięczni. Dziewczyna czuje się już lepiej; proszę dopilnować, by strażnik przy bramie sprawdzał dokumenty u wjeżdżających tu osób.
- Ale, patronie, on pana poznał...
- Proszę mu wyjaśnić, że powinien żądać przepustki od wszystkich. Absolutnie i bez wyjątku; ja teraz zejdę na dół, dziewczyna pójdzie ze mną i będzie nam potrzebny przewodnik z kluczami.
- Mogę sama...
- Jeśli nie sprawi to pani kłopotu.
Czekali jakieś trzy minuty, póki kobieta wyjmowała z sejfu brzęczącą wiązkę kluczy, a potem z wysokiej szafy - dwa białe fartuchy. Nakrochmalona tkanina pachniała środkami dezynfekującymi. Iwga zacisnęła zęby, podwijając za długie rękawy.
W korytarzu zapach stał się jeszcze silniejszy, Iwga od dziecka nie znosiła woni ośrodków medycznych. Rozsiane światło białych jarzeniówek, donice z nienaturalnie soczystą zielenią i do błysku wymyte linoleum.
- To jest szpital?
- Tak. Potem ci wyjaśnię, co to jest.
Głowę wypełnił nowy atak bólu. Iwga nie wytrzymała, podniosła rękę do skroni. Za korytarzem były schody, prowadzące w dół; dwaj młodzi chłopcy w fartuchach, trzeszczących na mocnych ramionach - ich postawy były jednocześnie ostrzegawcze i zrelaksowane. Na widok kobiety z kluczami obaj wyprostowali się, widząc inkwizytora - stanęli na baczność.
- Tu są strome schody, weź mnie pod rękę.
Iwga posłusznie chwyciła go za łokieć; pierwszy moment dotknięcia znowu zaowocował lekkim uderzeniem, słabe elektryczne wylądowanie. Nie nieprzyjemne. Nawet jakieś uspokajające...
Kobieta otworzyła drzwi. Potem jeszcze jedne i po chwili jeszcze jedne. Za dużo tych zamków. Podejrzanie dużo. Za bardzo błyszczą niklowane klamki. Zieleń w wazonach pachnie środkami dezynfekującymi.
Korytarz był krótki i głuchy, kończył się ścianą. Po prawej i po lewej były drzwi, których Iwga już nie liczyła. W każdych drzwiach było zamknięte okienko, mocno przypominało to więzienie. Iwga drgnęła.
Kobieta uchyliła zasłonkę na drzwiach. Zajrzała, popatrzyła pytająco na inkwizytora. Ten skinął głową:
- Proszę otworzyć.
Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Jakby nie były ciężkimi pancernymi drzwiami, a drzwiami, powiedzmy, do sypialni. Dobrze naoliwione zawiasy i zamki...
- Iwgo, podejdź tu.
- Nie chcę.
- Popatrz. Powinnaś.
Poczuła ręce na swoich ramionach, została ustawiona przed progiem. Woń środków dezynfekujących była tu jeszcze silniejsza, ale to powietrze miało również inny, niedobry posmak. Stęchłe powietrze, jak w pokoju ciężko chorej osoby.
Pokój wydał się Iwdze duży, jak sala balowa i tak samo pusty. Poza pięcioma... nie, sześcioma łóżkami, stojącymi wzdłuż ściany. Pod szarymi kocami - zarysy skręconych ciał. Wygolone głowy na białych poduszkach, jedno łóżko puste, zieje pasiastym materacem.
- Możemy wejść.
Wcale tego nie chcąc, Iwga martwym chwytem wczepiła się w łokieć towarzysza:
- Kto... to?
- Popatrz.
Pięć kobiet leżało w jednakowej pozycji - podciągnąwszy kolana do brzucha. Cała piątka miała szeroko otwarte, mętne, bezmyślne oczy. Żadna z nich nie zareagowała jakkolwiek na gości - nijak. Na rozchylonych wargach połyskiwała ślina.
- Nie bój się, Iwgo.
- Mogę stąd odejść?
- Tak. Chodźmy.
Przewodniczka oczekiwała na nich w korytarzu. Inkwizytor skinął:
- No tu i tu wchodzić nie będziemy... Tam jest to samo. A tu, pani Sat, proszę otworzyć. Iwgo, chcę cię poznać z...
Pokój był znacznie mniejszy niż poprzedni; w fotelu, przypominającym dentystyczny, siedziała kobieta z ogoloną głową; miała otwarte szeroko oczy i nieobecną, jaką rozmytą twarz. W pierwszej chwili Iwga miała wrażenie, że spojrzenie kobiety utkwione jest we wchodzących, w rzeczywistości kobieta nie miała w ogóle spojrzenia. Błękitne, w odcieniu nieba, oczy przypominały szlifowane szkiełka, na szczupłych ramionach wisiała bezkształtna ciemna sukienka. Ogoloną głowę przykrywała czarna czapeczka.
- Witaj, Timo - powiedział inkwizytor, a w jego głosie rozbrzmiała najprawdziwsza czułość. - To jest Iwga.
Kobieta nie odpowiedziała. Jej ręce bezwolnie leżały na podłokietnikach, ładne dłonie ze szczupłymi palcami i krótko przyciętymi paznokciami.
- Nazywa się Tima Lcus... - głucho powiedział inkwizytor. - Neurochirurg. Jedyna ze znanych mi wiedźm, która zdobyła wykształcenie i odniosła sukcesy w nauce.
- Wiedźma?!
- Tak. Była wiedźmą... Jej ukochany postawił warunek... nie chciał ożenić się z wiedźmą, a ona przysięgła, że spełni ten warunek. Widzisz, próby pozbawienia wiedźmy jej wiedźmactwa trwają nie od wczoraj. I nie od czterech lat, kiedy ja i Tima rozkręciliśmy... program. I nie od czterystu lat...
Iwga znowu popatrzyła na kobietę w fotelu. Jej pierś unosiła się lekko w rytmie oddechu - i tyle. Inkwizytor przykrył dłonią jej dłoń na podłokietniku - nic się nie zmieniło. Nawet rzęsy nie drgnęły. Roślina.
- Wiedźmactwo... Kompleks właściwości, który nazywamy wiedźmactwem jest tak mocno spleciony z właściwościami osoby, że zabijając wiedźmę, zabijamy osobowość. W sumie w tym programie wzięło udział piętnaście kobiet. Na czele z Timą; wszystkie, rzecz jasna, dobrowolnie i z nadzieją. Wszystkie miały ważkie powody... Szczególnie Tima. Bo, widzisz, ona kochała.
Iwga głęboko zaczerpnęła powietrza. Inkwizytor uśmiechnął się niewesoło.
- Tima... Wspaniały umysł. Żelazna wola. Uroda. Przyjrzyj się, nawet teraz to widać. W przededniu operacji żartowała, kpiła ze mnie, niezdecydowanego.
Zamilkł. Popatrzył w nieruchome oczy siedzącej kobiety odwrócił spojrzenie:
- Z piętnastu pacjentów żyje dziewięciu. Wszyscy w takiej oto postaci. Na zawsze.
Teraz rozumiesz? - Iwga milczała - Oto o co prosiłaś mnie dziś rano. Oto co miałaś na myśli krzycząc, że kłamią Teraz rozumiesz czy nie?
Było bardzo cicho, nawet pani Sat nie pobrzękiwała swoimi kluczami na korytarzu.
- Tak - wychrypiała Iwga.
Ręka inkwizytora delikatnie uścisnęła dłoń siedzącej w fotelu kobiety.
- Do widzenia, Timo. Mam nadzieją, że... jest ci dobrze.
Droga powrotna upłynęła w milczeniu. Iwga ponownie rozbolała głowa, zgrzyt kluczy w zamkach echem odbijał się od czubka głowy zmuszał do pochylania głowy i wzdrygania. Inkwizytor pożegnał się z panią Sat, ochroniarz, czerwony jak pomidor, przymierzał się do sprawdzenia jego przepustki, inkwizytor osadził go, oświadczywszy, że umarłemu okłady nie pomogą. Gorliwość jest potrzebna przed, a nie po...
Przez rozbite okno wpadał chłodny wiatr. Iwga wlazła z nogami na tylną kanapę samochodu, zwinęła się i rozpłakała
* * *
Barek na przedmieściu był za mały, by mieć własną nazwę. Barman ze zdziwieniem gapił się na dziwną parę; mężczyzna w średnim wieku zadbany, z jakby znajomą barmanowi twarzą, w towarzystwie młodej rudowłosej dziewczyny, z - chyba - rozbitym nosem, zaczerwienionym, oczami, w swetrze poplamionym burymi śladami krwi. Barman zastanawiał się już, czy nie warto by zadzwonić na policję - ale po namyśle jakoś się powstrzymał i nie zadzwonił
- Zamówię dla ciebie wino... Może się trochę odstresujesz.
- A pan?
- Ja prowadzę... Co chcesz zjeść?
- Nic.
- Nie cuduj... Zresztą, jak chcesz. Bo jeszcze znowu oskarżysz mnie o patologiczną miłość do przymusu.
Iwga starannie wpatrywała się w obrus.
Inkwizytor milczał chwilę, potem westchnął, krótkie, nie podobne do niego westchnienie, dlatego Iwga przygotowała się na najgorsze.
- Boli jeszcze głowa?
- Mniej.
- Rozumiem... Powiedz mi, Iwgo. Ile razy w życiu zdarzało ci się mówić coś... dziwnego? W ataku szału, strachu czy bólu... Czy zdarzało się tak, że słowa napływały... jakby znikąd? I rozmówca bardzo się dziwił?
Iwga zrozumiała o co chodzi. Zachmurzyła się i odwróciła, usiłując przypomnieć sobie, co właściwie powiedziała do inkwizytora, zanim niemal wytłukł z niej mózg. Bezskutecznie, przypomniała sobie tylko, że język wymawiał jakieś słowa, ale słowa bez znaczenia, więcej - teraz te dziwne zwroty wydawały jej się czymś jak rozgotowany makaron, bezbarwne i amorficzne, bez sensu...
- Przypomnij sobie.
Otworzyła usta, chcąc powiedzieć: nie pamiętam. I w tej samej chwili przypomniała sobie.
- Zdarzało się? Mam rację?
Zdarzało. Aula szkoły, pełno ludzi; dyrektorka z czerwonymi plamami na policzkach, przedstawiająca dziewczynkom „pana okręgowego inkwizytora”. Mdłości i słabość, i złość; mnóstwo pustych miejsc, od razu powstałych dookoła niej, uważne spojrzenie, znaczące milczenie...
Ciąg dalszy odbył się w gabinecie dyrektorki. Służbowe wezwanie, pełne wzgardy wystraszone spojrzenia, „nie uda nam się teraz odzyskać dobrego imienia szkoły...” I jeszcze coś ostrego, słowo, niczym kańczug
z wszytym kawałkiem ołowiu. Coś o wiedźmach i szmatach... bezpłodnych i nieudolnych ścierach... Coś potwornie wstrętnego, zwłaszcza jeśli się uwzględni, że Iwga miała piętnaście lat i jeszcze się nawet z nikim nie całowała. I to wszystkowiedzące spojrzenie samego inkwizytora.
Wtedy Iwga otworzyła usta i powiedziała. Coś, co spowodowało, że dyrektorka usiadła na podłodze, swoim widokiem wzbudziwszy panikę w otoczeniu i dając Iwdze okazją do ucieczki spod samego inkwizytorskiego nosa...
Powiedziała coś o wątrobie. Która wkrótce będzie kompletnie dziurawa. Chyba. Jakiś termin medyczny...
- A co to była za szkoła?
- Rzemiosła artystycznego... sztuka ludowa... dizajn... takie tam... Nie rozumiem... skąd się wzięła ta wątroba, czy ja...
- A kto zemdlał? Dyrektorka?
- Tak...
- Miasto Ridna? Szkoła rzemiosł artystycznych?
- Tak...
- Poczekaj chwilą. Muszę zadzwonić.
Młoda kelnerka przywiozła na wózeczku zamówienie, odprowadziła inkwizytora spojrzeniem. Potem przyjrzała się Iwdze, oszacowała ją, nawet nie kryjąc tego. Iwga odwróciła się.
Inkwizytor wrócił nie po dwóch minutach, a po dwudziestu.
- Dyrektorka twojej szkoły zmarła w wieku czterdziestu dwóch lat na marskość wątroby. Inkwizytor, z którym miałaś do czynienia, Itrus Sowka, nie doczekał się fotela kuratora - zwolniony dwa lata temu z powodu profesjonalnej nieprzydatności... Widocznie twoje nieudane zatrzymanie nie było jego jedynym pudłem. Nie znałem go.
Iwga patrzyła w obrus.
- Płaczesz?
- Ona... była skazana? A ja...
- Najprawdopodobniej tylko podejrzewała... że coś jest nie tak. Medycy nie mieli pewności i nie wszystko mówili, a ona coś przeczuwała, ale będąc człowiekiem silnym, odpędzała od siebie złe myśli. Do czasu...
- A ja, znaczy się...
- Nie jesteś winna.
- Mimo wszystko jestem wiedźmą...
- Tak, oczywiście. Możliwe, że jesteś potencjalną wiedźmą-sztandarem. Niezainicjowaną... W twoim przypadku to się dziwnie wymieszało - wyłapujesz cudze tajemnice. Nieświadomie. W stanie stresu. No, jedz.
Iwga posłusznie opuściła wzrok na talerz. Pogmerała widelcem w stygnącym kotlecie z kurczaka, przypomniała sobie, że nie chciała nic zamawiać, westchnęła, odłożyła sztućce:
- Dzisiaj wychwyciłam, pana tajemnicę, tak? Co mnie za to czeka?
- Nic.
- Chciałabym wierzyć...
- Iwgo, chciałaś się zajmować rzemiosłem artystycznym? Czy tylko nawinęło się miejsce w szkole?
Trzymała w dłoni wysoki kieliszek z białym winem. Odstawiła go na stół:
- Chyba chciałam... chciałam być dizajnerem. A potem...
- Odechciało ci się?
Milczała chwilę. Odwróciła się.
- Proszę mi powiedzieć szczerze. Nazar wyrzekł się mnie?
- Nie.
- Myślałam... jeśli ktoś... no, kocha... to jest zdolny do wybaczenia - westchnęła. - Wiedźmie, że jest wiedźmą.
- Gdybyś naprawdę tak myślała, przyznałabyś się Nazarowi. Sama. - Inkwizytor przysunął do siebie popielniczkę.
Iwga nic na to nie odpowiedziała.
- Nie jest z wami... łatwo. Często mówicie to, czego nie chciałabym usłyszeć.
(DIUNKA. KWIECIEŃ)
Nie był na tym grobie bez mała od trzech miesięcy, od czasu jego ostatniej wizyty wiele się zmieniło. Zniknęły drewniane wazy z podniszczonymi zimowymi kwiatami, pojawił się nagrobek z czarnego matowego kamienia, z płaskorzeźbą na szorstkiej powierzchni. W nocy padało, twarz Diunki na płaskorzeźbie była mokra i dziwnie żywa. Klaw miał wrażenie, że na jej ramionach podrygują sopelki sklejonych włosów - ale, oczywiście, to było złudzenie.
Cmentarny rzeźbiarz miał za wzór stare zdjęcie, gdzie jej włosy, lekko wijące się i całkowicie suche, zebrane były we wspaniałe uczesanie.
Klaw odczuwał coś na kształt wyrzutów sumienia. Od dnia pogrzebu nie widział nikogo z rodziny Diunki. Czy tak uraziły go te słowa: „Miej sumienie, Klaudiuszu. Zachowujesz się tak, jakbyś tylko ty kochał Dokię.”
To prawda. Klaw nie chciał dzielić się swoim nieszczęściem. Diunka była jego...
Teraz stał przed zadbanym, zabudowanym grobem, patrzył na kamienną, ale nieprzyjemnie żywą Diunkę i usiłował przepędzić natrętne, dręczące go od dawna pytanie:
A może tam, na dole, pod kamieniem...
Czy ona tam jest? Czy jest tam pusto?
A jeśli ona jest tam?
Dzień był nienaturalnie zimny, dziwnie zimny jak na wiosnę. Klaw drżał, obejmując ramiona rękoma i usiłował strząsnąć z butów wypełzającą z ziemi wilgoć.
Tej lokomotywy nie zapomni do końca swoich dni. Nawet na tory tramwajowe już nie wyjdzie w życiu, więcej nawet - dwie narysowane obok siebie linie będą dla niego oznaczały szyny. Będzie się trząsł na ich widok...
Gdzie jest Diunka?
Tu, pod czarnym kamieniem, czy tam, w zamkniętym dusznym mieszkanku? Do którego, chce tego czy nie, musi wrócić?
Trzeci dzień nad ziemią wisiała gęsta nieprzenikniona mgła. Pochłaniała dźwięki.
Jeden przypadek - nieprzyjemnie. Dwa przypadki...
Właściwie, dlaczego dwa są wykluczone? Iluż ludzi ginie co roku pod kołami towarowych i elektryczek? Właśnie podczas mgły. Albo po pijaku...
Klaw dotknął głowy. Wczoraj, wróciwszy do bursy, nie odzywając się ani słowem wypił pękatą butelkę chowanego na święta koniaku - Julek Mitec, zastawszy go z pustą butelką, omal nie zemdlał. Po pierwsze, szkoda szlachetnego napitku, po drugie...
Właściwie, to koniak chyba nie zadziałał. Klaw nie zdołał się upić; co prawda stracił czucie w nogach, ale w głowie panowała irytująca jasność i kręciła się w niej, jak oszalała w kole wiewiórka, jedna-jedyna myśl.
Jaka? - Klaw nigdy nie wypowie jej na głos. Nawet myśleć o niej to zbrodnia.
Może jednak był wtedy pijany? Może nie pamięta? Może siedząc z Diunką przy ognisku, usiłowali się ogrzać... wewnętrznie?
Nie. To dziś jest zimno. Tamtego dnia było ciepło, wiosennie ciepło i przytulnie, i głowa była trzeźwa!..
Kamienna Diunka patrzyła z wyrzutem. Jakby chciała powiedzieć - jak ty możesz tak o mnie myśleć? O mnie?!
- A czy ty... - szepnął niemal bezgłośnie Klaw.
Na czarnym kamieniu bez cienia strachu usiadł okrągły jak kula, radosny wiosenny szczygieł.
Rozdział 6
Trzy kwartały przed placem Zwycięskiego Szturmu, w samochodzie inkwizytora zamigotało czerwone światełko. Wywołanie alarmowe; Klaudiusz zabronił wywoływania siebie podczas jazdy, jeśli sprawa nie jest naprawdę nie cierpiąca zwłoki. Czerwona plamka na pulpicie czasem śniła mu się po nocach - natrętna, kłująca, oznaczająca alarm.
- Niech zginie zło... - Napięty jak struna głos dyspozytora. - Sygnał. Od Hrabiny. Czerwony.
- Przyjąłem - głucho odpowiedział Klaudiusz. - Skąd?
- Opera...
- Wzmocniony oddział. Będę tam za dziesięć minut.
Nie odkładał słuchawki, cisnął ją na fotel obok, przymknął powieki, przypominając sobie plan centrum miasta. Gwałtownie skręcił kierownicą, Iwga z tyłu cicho jęknęła.
Hrabiną były Helena Torka. Torka nigdy nie była donosicielem, nie mogła być z definicji, Klaudiusz nigdy nie oczekiwał od niej raportów - umowne pseudo otrzymała tak po prostu, dla porządku; czerwony sygnał od niej oznaczał wrzask przerażenia.
Dziewczyna na tylnym siedzeniu milczała. Nie pyta o nic, mądra.
- Jedziemy do opery - wycedził Klaudiusz przez zęby.
Skoczyła pod koła jezdnia z kocich łbów, po minucie znowu wpadli na asfalt, Klaudiusz łatwo wyprzedził ogromny jak hipopotam, spacerowy wóz i od razu następny - furgonetkę i kolejny...
- Myślałam, że pan nie jest dobrym kierowcą - szepnęła Iwga.
Klaudiusz zwolnił, pozwalając widniejącej przed sobą sygnalizacji zmienić czerwone światło na zielone. Dodał gazu, przeskoczył na żółtym, na następnych powtórzył manewr, budynek opery pojawił się w polu widzenia od razu cały - masywna budowla w pseudoklasycystycznym stylu, koloru kości słoniowej, z miedzianym herbem miasta na majestatycznej fasadzie i kupką ludzi przed głównym wejściem. Do rozpoczęcia wieczornego spektaklu pozostała cała godzina...
Klaudiusz powstrzymał się od zaparkowania grafa przed głównym wejściem, na placu dla pieszych, gdzie
zaparkowanie czegoś na kołach byłoby jak grom z jasnego nieba; nie warto przed czasem wzniecać paniki. I tak nie obędzie się pewnie bez szumu.
Zaparkował przy krawężniku, pod znakiem zakazu parkowania, wyłączył silnik; jego samochód został już zauważony. Może nawet zielony graf przemknąłby jakoś na parking przed wejściem służbowym, ale tak ma trochę przewagi w zaskoczeniu...
Zacisnął zęby. Och, jakże dużo jest wiedźm w tym budynku. Zainicjowanych. Aktywnych. Aż się nie chce wierzyć, że tyle wiedźm może się znajdować na wolności - i to w jednym miejscu...
- Boję się - powiedziała Iwga zza jego pleców.
On też to poczuł. Tyle że na razie nie może zdefiniować swoich odczuć.
- Posiedź w samochodzie - rzucił cicho. - Albo nie... Chodź ze mną. Ale nie oddalaj się ani na krok...
Jednocześnie z prawej i z lewej, i jeszcze nieco dalej, na służbowym parkingu zatrzymały się trzy niczym nie wyróżniające się samochody. Klaudiusz skinął lekko głową. Tak oto przybywa oddział specnazu - ni to autobus z wycieczkowiczami, ni to dostawa słodyczy do operowego bufetu.
Czyli mamy nową tezę do starej wewnątrzresortowej dyskusji „Czy Wielki Inkwizytor powinien osobiście uczestniczyć w operacyjnych akcjach?”
Jeśli akcja odbywa się po „czerwonym” sygnale od Heleny Torki - powinien.
W operowej trupie znajduje się piętnaście „głuchych”, niezainicjowanych wiedźm. W studium - dziesięć... Aktywnych - ani jednej, w każdym razie tak wynika z raportów. Skąd?
Wszystko odbywa się jak zawsze. Miłośnicy opery czekają na otwarcie wysokich drzwi - już na godzinę przed początkiem spektaklu - tylko drzwi się nie otwierają. To też nic nowego - zdarza się, że nie wpuszczają wcześniej widzów. Nawet przez pół godziny...
- Idziemy.
Zwierciadlane drzwi wejścia służbowego; przy bramce staruszka o zdecydowanym służbistym wyglądzie:
- Proszę państwa, przepustki!
- Inkwizycja miasta Wiżny - Klaudiusz odwinął mankiet, pokazał odblaskową oznakę. - Proszę się stąd nie ruszać.
Opera to miejsce szczególne. Staruszka zbyt dobrze zna słowo „inkwizycja”, dlatego nie odzywając się, cofnęła w cień.
Iwga biegła obok. Klaudiusz obejrzał się, zastanawiając, komu by ją podrzucić; dowódca specgrupy był już tuż obok, miał w oku niezadane pytanie. Dowódcę interesowało, kto w danej chwili kieruje operacją.
- Pan - rzucił Klaudiusz. - Proszę i mną dysponować. Dziewczyna... będzie ze mną. Nie mogę jej teraz zostawić.
Dowódca skinął głową:
- Proszę wziąć na siebie Torkę... patronie.
- Idziemy. - Klaudiusz pociągnął Iwgę w odnogę korytarza. Dobrze, że w swoim czasie miał pomysł, by poznać strukturę wiżneńskiej opery w służbowej, roboczej części.
Ręka Iwgi leżała posłusznie w jego ręku. Nie skarżyła się na żelazny uścisk i drżała. Nerwowo. To nie było dobre dla niej miejsce. Nie można też było pozostawiać jej bez opieki - ale może lepiej zostawić niż ciągnąć tam, gdzie - czuje to - jest pełno silnych i aktywnych wiedźm. Zresztą, jak na razie, bezpośredniego niebezpieczeństwa nie ma...
Przeszli obok dwu stad kobiet w uniformach. Obok grubasa, grzebiącego w równie grubej teczce, obok dwóch bardzo wysokich młodzieńców w trykotach, siedzących obok siebie na parapecie. Obok tablicy ogłoszeń, obok schodów, prowadzących do bufetu, obok holu z dywanami i fikusami. Minęli przymknięte drzwi do sali zwierciadlanej, gdzie szeleściły pantofelki na parkiecie. Minęli jeszcze dziesięć albo i więcej par drzwi, za którymi ludzie rozmawiali półgłosem, przechadzali się, śmiali, sprzeczali; jeszcze jeden hol - i
Klaudiusz zatrzymał się przed politurowanym skrzydłem z przesadnie surową tabliczką. Zastukał kostkami palców, nie czekając na odpowiedź wszedł, Iwga potknęła się na progu. Jeszcze pół sekundy temu była przekonana, że drzwi są zamknięte.
- Madam Torka!
Sekretariat był pusty. Biurko sekretarki, niedopita szklanka herbaty, zmięty formularz z drukarską winietą w prawym górnym rogu, dwie pary drzwi - w prawo i w lewo. Odłączony telefon. Iwga pociągnęła nosem, Klaudiusz również wyczuł zapach kropel nasercowych. Ledwo wyczuwalny, już zwietrzały zapach.
Drzwi z prawej. Pusto. Dyrektora administracyjnego nie ma, to zrozumiałe, dziwne tylko, że drzwi otwarte.
Drzwi z lewej...
Kobieca marynarka, rzucona na oparcie krzesła. Wypatroszone szuflady biurka, ślady ni to brutalnego przeszukania, ni to starannego pogromu. Ciekawe, czy pani Helena prowadziła wykazy swoich ukochanych wiedźm. I jeśli je prowadziła, to gdzie, pytam się, przechowywała?
Słuchawka telefonu starannie odcięta. Obok leżała wiązka kluczy z breloczkiem - kurzą stopką. Dość ciężka, kiedy się podrzuca w dłoni.
Klaudiusz niemal nie zastanawiał się.
- Iwgo, podejdź tu.
Dziewczyna weszła do gabinetu. Klaudiusz pchnął ją w kierunku biurka.
- Zostaniesz tutaj. Potem cię zabiorę.
Jej oczy zaokrągliły się:
- N-nie... ja...
- Nie na długo.
Dwukrotnie przekręcił klucz w zamku. Dziewczyna, choć spodziewał się czegoś innego, nie zaczęła wrzeszczeć i oburzać się. Ani słowa czy westchnienia - nagle poczuł się niezręcznie. Jakby ktoś na niego patrzył z wyrzutem, a on nie miał siły się odwrócić...
- Długo to nie potrwa - powiedział do zamkniętych drzwi.
Spokojne rytmiczne życie opery już było zakłócone. Już się pomieszało i skręciło, potoczyło licho wie gdzie; drzwi do garderób były pootwierane na oścież, a zewsząd było słychać komunikat przekazywany przez głośniki, suchy, przesadnie spokojny głos: „Uprasza się wszystkich pracowników opery o pozostawanie na swoich miejscach. Uprasza się o pozostanie na swoich miejscach. Przygotowania do spektaklu zostały wstrzymane, uprasza się wszystkich pracowników opery o pozostawanie na swoich miejscach... Proszę nie wychodzić na korytarze, pozostać na swoich miejscach...”
Mówiący najwyraźniej miał dobrze opanowaną technikę rozkazywania. Słuchano go - przynajmniej na razie. Korytarze były puste, Klaudiusz szedł, odprowadzany przestraszonymi spojrzeniami; z bocznych drzwi wyjrzała leciwa kobieta z naręczem złowieszczych purpurowych płaszczy:
- Chłopcze...
Klaudiusz odwrócił się, kobieta cofnęła się. Klaudiusz wiedział, że w stanie gotowości bojowej wygląda parszywie. Może i należało owinąć się takim purpurowym płaszczem, aż po brwi...
Dowódcę specgrupy znalazł w obwieszonym afiszami pokoiku - gabinecie administratora. Dwie wciśnięte w kąt kobiety i mężczyzna we fraku, ze strachem wpatrywali się w komunikator w ręku nieproszonego gościa.
- Wyłapaliśmy je, patronie. Dziewczyny. Dziesięć sztuk. Były w sali do ćwiczeń.
- Aktywne?
- Nie, patronie. Wszystkie „głuche”. Tak jak to było opisane w dossier... Spektakl został odwołany. Widzów do budynku nie wpuszczamy, przeczesujemy kondygnacje.
- Torki nie ma w jej gabinecie. Jest pan pewien, że znajduje się jeszcze w budynku?
- Wszyscy widzieli jak wchodziła. Nikt nie widział, żeby wychodziła. Jej wóz stoi na parkingu...
- Ile ich tu jest, Kosta, według pańskich odczuć?
Dowódca specgrupy zmrużył oczy. Markowy inkwizytor, w niektórych parametrach - na przykład w skanowaniu - przewyższający nawet Klaudiusza. Nie przesłuchuje wiedźm, łapie je.
- Sporo, patronie. W samym budynku - dużo... Pięć - sześć. A na razie nie znaleźliśmy ani jednej.
- Budynek jest okrążony?
Dowódca uniósł oczy do sufitu, co było mocnym złamaniem dyscypliny, ale wykluczało wątpliwości co do profesjonalizmu specgrupy.
- Dobra, Kosta... Róbcie swoje. A ja poszukam Torki.
* * *
Wyczuł wiedźmę, wchodząc po marmurowych schodach dla widzów na drugą kondygnację. Wyczuł jasno i jawnie - wyglądało, że to wiedźma-bojownik. I jak blisko podkradła się niezauważona...
Zacisnął zęby, w myślach wysławszy do przeciwniczki rozkaz-wymuszenie. Chyba usłyszał w odpowiedzi słaby jęk; Klaudiusz skoczył w kierunku dźwięku, odsunął zasłonę, wypadł na inne schody - służbowe, awaryjne. Na dole pospiesznie cichł odgłos obcasików.
- Stój!
Drzwi na drugi poziom, na pierwszy, benuar... Czerwona suknia mignęła dwa biegi niżej...
Przeraźliwy krzyk w sali. Na scenie. I niemal od razu w nozdrza uderzyła woń dymu.
Ścigana wiedźma zatrzymała się. Klaudiusz czuł, że się zatrzymała - piętro niżej, jakby wyczekując, rozważając, co teraz przedsięweźmie Wielki Inkwizytor. Rozbestwiły się, psiekrwie...
- Po-o-żar!
Drzwi do loży znajdowały się tuż obok. Ogromna wspaniała sala ginęła w mroku; kurtyna podniesiona, pozwalająca nacieszyć oko bogatymi, nieco pompatycznymi dekoracjami premierowego spektaklu baletowego. Brokatowy pałac, aksamitne więzienie, różowy poblask świtu - zmierzchu...
Czarny dym. Nawet przesycone ognioodpornym świństwem, całe to bogactwo pali się wspaniale. Jak słoma.
- Po-ża-a-ar!
Włączyła się sygnalizacja. Na scenę wyskoczył mężczyzna z małą plującą pianą gaśnicą. Zanim drugi, potem jeszcze inny...
Dym wznosił się coraz wyżej. Gipsowe twarze na suficie powoli traciły swoją biel, w beznamiętnych dotąd oczach pojawiło się zwyczajne ludzkie zmęczenie. Czy może Klaudiuszowi tylko tak się zdawało?
Wiedźma. Jest blisko. Walczy z bólem po jego uderzeniu, i...
Klaudiusz odwrócił się zdziwiony. To było coś nowego...
W pierś mierzyła mu lufa wielkiego czarnego rewolweru.
- Inkwizytor... oprawca...
Młodziutkie głupiątko, postanowiło na koniec powiedzieć wszystko, co o nim myśli. Gdyby wystrzeliła od razu - miałaby szansę.
- Pomyliłaś się, dziecko.
Jego uderzenie cisnęło nią o ścianę. Rewolwer wypadł z ręki, niemal bezgłośnie, na miękki chodnik. Podszedł, popatrzył w czarne z bólu oczy, zmierzył „studnię”. Osiemdziesiąt... Ze śladami niedawnej inicjacji...
Wziął ją za rękę - niezwykle szczupłą, można powiedzieć wychudzoną, drobnokościstą rękę baleriny. Wymacał puls.
- Kto cię inicjował? Gdzie? Po co? Po coś to zrobiła, mogłaś po prostu tańczyć swoje łabędzie... Po co?
- Jestem wiedźmą - wychrypiała mu prosto w twarz.
- Jesteś człowiekiem!..
- Jestem wiedźmą, wiedźmą!.. A wy jeszcze się przekonacie...
Błysnęły białka jej oczu. Wprowadzała się w omdlenie.
- Gdzie?!
Głowa na cienkiej szyi opadła. Na Klaudiusza patrzyły białka, jaskrawym ogniem buchnęła kurtyna. W dole orkiestrowym krzątali się jacyś ludzie. Doskwierał zjadliwy smród płonącego plastyku.
Zarzucił dziewczynę na ramię i wyszedł na korytarz. Młode baleriny łatwo się nosi, ale ta, nawet nieprzytomna, zakłócała mu wyczucie. Bliska obecność jednej wiedźmy nie pozwalała wyczuć innej.
Wycie syreny pożarowej. Przeciągi; ludzie biegnący w kierunku wyjść awaryjnych.
Łzy w czyichś oczach. Wesoła ciekawość w innych.
- Patronie?!
- Przeczesaliście budynek?
- Zbyt szybko rozprzestrzenia się pożar...
- Ujęliście wiedźmy?
Na kościach policzkowych dowódcy poruszyły się gruzełki mięśni. Rozumiał, że operacja się wali, nie rozumiał dlaczego.
- Dziewczynę do wozu... A, niech to licho!
Klucze ma w kieszeni. Z breloczkiem w postaci kurzej łapki.
- Iwga... Do licha, do licha!
Potem nabrał powietrza w płuca i rzucił wiąchę, po usłyszeniu której dowódca specgrupy aż się cofnął.
* * *
Poczuwszy zapach dymu, najpierw wlazła na parapet.
Gabinet dyrektorki wychodził na plac przed głównym wejściem; na bruku gromadził się tłum gapiów. Było ich wielu, znacznie więcej niż miłośników opery i baletu, z każdą sekundą tłum rósł, ponieważ żaden teatr nie może się równać z akcją, jaka rozwija się przed oczami widzów na placu przed wiżneńską operą...
Rama okna była zamknięta na głucho. A szkło - nietłukące. Kogo bała się Helena Torka - złodziei? Snajperów?
Iwga uderzyła ciężkim biurowym zestawem. Potem podniosła krzesło i cisnęła nim w okno; zapach dymu wpełzał pod drzwiami, wypływał z otworów wentylacyjnych i już nie potrzebowała Iwga swojego wyczulonego węchu, by wyczuć go - duszny zapach pożaru.
Na plac, rozpędzając tłum gapiów, wjechały kolejno trzy czerwone wozy. Potem jeszcze dwa. Teatry płoną szybko i strasznie...
Iwga rzuciła się do drzwi. Szarpnęła za klamką, porządne skrzydła, chyba nawet mahoniowe. Mocny zamek; no nie, na pewno Helena Torka cierpi na manię prześladowczą...
Iwga wyjrzała przez dziurkę od klucza - oczy od razu zaczęły łzawić. Sekretariat wypełniały kłęby dymu.
Wtedy w końcu poczuła strach.
W ostatnich dniach strach wiernie jej towarzyszył - ale nie taki. Ze strachu tego typu, ludzkie ciało gotowe jest do każdej reakcji - nawet do najmniej godnej, do najbardziej wstydliwej. Iwgę skręcił nagły atak bólu w dolnej części brzucha.
Oto masz stos. Ogromny, wspaniały stos w postaci płonącego teatru. Od dwustu lat stoi na placu masywna budowla - i dość, wystarczy... Iwga przeżyła swoje osiemnaście lat - widać jej czas się skończył...
Ale przecież nie tak ohydnie - dookoła są ludzie, a ona zamknięta... Jak szczur... Żywcem...
Uderzyła w drzwi. Jeszcze raz. Jeszcze raz. „Zakończmy więc nasz obrzęd, jak nam każe nasza nienarodzona królowa...”
Majaczy?
Iwga popatrzyła na swoje dłonie. Lewa była zakrwawiona - ale tylko połamała paznokieć. Co to było, to: „zakończmy więc nasz obrzęd, jak nam każe nasza...”
„Sfora nie jest wieczna. Weźcie świece...”
Ogromna ciemna sala. Spiralne schody, płonący ogień, ścian chyba nie ma... jest odchodząca na wszystkie strony równina, z pięknymi górami, majaczącymi na horyzoncie... Tyle jest pięknych gór, jaśniejszych od ciemnoszarego nieba, ale i tak przysłonięte mgiełką... Góry są namalowane...
- Pomocy!.. Nazar! Nazar, ratuj mnie, ja...
„Sfora ustępuje. Lepszy pożar niż stos. Siostry, złączmy nasze dłonie...”
Rechot. Taki, że trzeba zatkać uszy.
- Nazar!.. Ratujcie... Mnie... Ktokolwiek...
Huk drzwi, odlatujących ku ścianie. I wraz z wchodzącym - kłęby dymu. Jakby pojawiła się zjawa senna, jakby niezmaterializowane widmo Nazara wspaniałomyślnie pojawiło się jednak...
I od razu - ból. Tak się odbiera obecność rozjuszonego inkwizytora.
- Iwga?..
Mocne ręce chwytające ją pod pachy. Zawrót głowy.
- Za mną, biegiem!..
- One są pod sceną - nie poznała swego własnego głosu.
- Co?!
- Pod sceną... Tam jest duża sala prób. Druga... One... inicjują. Tam... teraz...
Przekleństwo i jeszcze jedno, mocniejsze i wykwintniejsze. Iwga rozkaszlała się, usiłując wyrzucić z płuc żrący dym.
Człowiek z płaską żółtą twarzą. Też inkwizytor i też zły... Ludzie w maskach...
- Gdzie one są? Gdzie one są teraz, Iwgo?
- Nie wiem.
Żółtolicy obrócił się:
- Sami je weźmiemy, patronie...
- Teatr się pali, nie zauważyłeś?
- To ja dowodzę operacją... patronie! Proszę wziąć dziewczynę i wychodzić...
Sekunda pauzy; dwaj inkwizytorzy patrzą na siebie i ten, który ma wyższe stanowisko, w końcu ustępuje:
- Iwgo... Chodźmy. Ale, hej! Tylko mi nie mdlej, nie jesteś baleriną, nie będzie łatwo cię donieść...
Korytarze wypełnione dymem. Kaszel rozdzierający płuca. Potknęła się o podwinięty dywan - inkwizytor chwycił ją na ręce. Schody, schody, w dół... Drzwi...
Inkwizytor zatrzymał się jak wryty. Iwga poczuła jak trzymające ją ręce wpijają się w żebra.
- Iwgo... Stań za moimi plecami. Między łopatkami.
Drzwi otworzyły się.
* * *
Drzwi otworzyły się.
Nie pięć. Nie sześć. Osiem; dwie co prawda „świeże”. Dopiero co po obrzędzie inicjacji, wstrząśnięte... Fanatyczne. Niezręczne, ale całkowicie zdolne do walki.
- Witaj, inkwizytorze. Chcemy tędy przejść.
Nie atakują. Mają tak wyraźną przewagę, że nawet nie muszą się śpieszyć z atakiem. Wiedźma-tarcza, cztery wiedźmy-wojowniczki, trzy robocze...
- Witajcie, dziewczęta. Jesteście aresztowane.
Za długa przemowa. Niewybaczalny błąd. Póki mówi jest bezbronny... Nie wolno dać się wciągnąć w dialog.
- Twój czas się skończył, inkwizytorze. Zrozum to, a zostaniesz żywy... Wiesz, inkwizytorzy też płoną.
Ciekawe, że przywódczynią jest nie tarcza, a najmocniejsza z wojowniczek. Niezwykły układ.
- Zejdź z drogi, inkwizytorze.
Zaklął. Tak obrzydliwie i wrednie, jak nigdy dotąd w życiu.
* * *
Iwga cofnęła się.
Pięć ze stojących przed inkwizytorem kobiet jednocześnie zrobiło krok do przodu i Iwga zobaczyła - nie oczami! - jak pięć białych igieł jednocześnie wbija się w głowę Klaudiusza Starża. Iwga zwinęła się z bólu - ją też to dotknęło, jakby chlasnęło grubym batem, skręconym z nienawiści, tęsknoty i wstydu; wiedźmy zrobiły jeszcze jeden krok. Starż upadł.
Świadomość Iwgi uległa rozdwojeniu.
Widziała, jak napierają na inkwizytora, zlewając się w jedno wielkie, ciemne nic, dusząc i gniotąc - a jednocześnie te same pięć wiedźm nie ruszyło się z miejsca, stały nadal, tylko swoją wolę wysunąwszy się do przodu. Iwga cofała się, odpełzała, napór napastniczek sięgał i jej. Jej kamratki, siostry...
Zbyt nierówne siły. Koniec z tułaczką Iwgi; wiedźmy wspólnie wykończą inkwizytora i zabiorą ją ze sobą.
Z ciemnego kłębka nad leżącym inkwizytorem wysunęła się skręcona ręka. Na oślep przecięła powietrze - na pierwszy rzut oka na oślep. Napór wiedźm podwoił się, ręka szarpnęła się - ale zakończyła swoje dzieło, ciachnęła znowu powietrze i Iwga znowu - nie wzrokiem - zdołała zobaczyć rozmyte kontury złożonego znaku, a przyjrzawszy się mu, cofnęła, jakby uderzoną pięścią w szczękę.
Wiedźmy cofnęły się również. Czarny kłębek rozplatał się.
„Oj, Iwgo, żebym tak ja miał twoje problemy...”
Klaudiusz Starż podnosił się.
„Wczoraj cały dzień zajmowałem się torturowaniem kobiet”.
Podnosił się, podnosił, pokonywał wznowiony napór, podnosił się jak umarły z grobu.
„Dlaczego na wędlinach zawsze rysują uśmiechniętą świnkę?”
Starż wyprostował się.
Iwga znowu nie oczami zobaczyła, jak jego łokcie rozsuwają elastyczny, jakby gumowy pierścień, przegrodę. Jak nowa seria pięciu igieł wbija się w rozmazaną zasłonę - i odbija się, a za nią leci wachlarz jasnożółtych iskier...
Jedna z tych strasznych kobiet w milczeniu upadła na podłogę. Druga chwyciła się za twarz, jakby chcąc wydrapać sobie oczy, trzy pozostałe zamarły, wyrzuciwszy ręce w obronnym geście i wtedy jedna z tych trzech, które od początku nie wtrącały się do potyczki...
- Starż!
Inkwizytor zdążył uskoczyć. Wystrzał zabrzmiał nad wyraz nieśmiało, ciężka kobieta, która przeskoczyła przez leżącą na podłodze Iwgę, nagle znalazła się w samym środku potyczki. Czarne splątane włosy leżały na jej ramionach. Czarne z siwizną.
- Odstępczyni - przez zęby wycedziła jedna z wiedźm.
Kobieta z rozwichrzonymi włosami uniosła ręce:
- Odstępczynie - to wy! Wyście zniszczyły swój Teatr... przeklinam was. Odejdźcie z przekleństwem Heleny Torki - i żyjcie... wiecznie!
Ta, trzymająca pistolet w ręku, wystrzeliła trzykrotnie. Torka nie upadła.
- Rina, miałam cię za córkę. Sanija, zawsze byłaś tancerką bez talentu, inicjacja ci nie pomoże. Dona, wzięłam cię z przytułku. Klica...
Dwa strzały, skończyły się naboje. Strzelająca dziewczyna ze szlochem cisnęła pistoletem w Torkę, która ciągle nie zamierzała upaść.
- Wybrałyście swoją drogę, moje drogie dzieci. Żyjcie z macierzyńskim przekleństwem.
- Nasza matka to nienarodzona królowa matka! - pisnęła najmłodsza z wiedźm.
Miała jakieś czternaście lat.
Nastąpiło uderzenie. Jak pałką w głowę, Iwga znowu upadła, chwytając powietrze szeroko otwartymi ustami. Dziewczyna, która krzyczała o nienarodzonej matce, upadła bez jednego dźwięku; ta, która oskarżała Torkę o odstępstwo, zasyczała przez zęby jak zraniona żmija. Starż stał, oparty o ścianę, przykrywszy swoją wolą jednocześnie wszystkie wiedźmy - młode i stare, „aktywne” i „głuche”. Nawet Helena Torka zachwiała się.
- Nie ruszać się z miejsca! Inkwizycja!..
Nareszcie, pomyślała Iwga, czując jak odpływa jej świadomość.
Krzyk. Ból głowy; te dziewczynę, która strzelała, wloką za włosy. Dziesiątka wypasionych bysiów... I drugi inkwizytor, ten z żółtą twarzą. Wiedźmy... Wysoki śpiew w uszach, jakby komarze brzęczenie...
Helena Torka ciągle jeszcze nie padała. Jej ciemna suknia zrobiła się czarna i łąkowa na piersi.
- ... staruszce taką... przysługę... Nie ośmieliłam się myśleć, że moim stosem będzie...
- Heleno...
- Proszę, Klaudiuszu, bardzo chcę.. Moja ostatnia... jeśli woli pan tak myśleć... wola...
Wtedy Iwga straciła przytomność. Ostatecznie.
* * *
„Każda istota ma swe przeznaczenie. Bezsensownym jest tylko człek; dążąc do duchowego komfortu, człowiek wymyśla sobie sens i dlatego odtrąca wiedźmę. Wiedźma jest ucieleśnieniem bezsensu, jest wolna aż do absurdu, jest zaskakująca i żywiołowa, jest nieprzewidywalna... Wiedźma nie zna miłości ani przywiązania - nie można jej przywiązać, można ją tylko zabić... Ludzkość bez wiedźm przypominałaby dziecko pozbawione niespodziewanych dziecinnych odruchów, skostniałego racjonalistę i cynika. Ludzkość zaś, dająca wiedźmom wolność, przypominałaby dziecię zacofane umysłowo, ani na sekundę nie potrafiące się skoncentrować, majtające się w ciągle zmieniających się kaprysach...
Zapytacie, czy wiedźmy potrzebują władzy nad światem? Roześmieję się wam w twarz: wiedźmy nie wiedzą, co to władza. Władza jest batem nie tylko na poddanych, ale i na władców; wiedźmy, z woli losu żyjące w ludzkim ciele, są przygniecione samą jego obecnością. Wiedźmy są uciskane, wiedźmy są
dotknięte tym, że żyją wśród ludzi; nasz świat jest im obcy. Dlatego tak żywotne są ich obyczaje... dążenie wiedźm do szkodzenia otoczeniu. Jeden pusty świat dla jednej wiedźmy, oto warunki, w jakich mogłyby żyć
komfortowo...
... Ziemia stałaby się pustynią pod zwałami ruin, gdyby potrafiły wiedźmy chcieć jednej rzeczy. Na szczęście, każda wspólnota jest przymusem...
Zapytacie, czy ma rację nieznany autor słynnych „Wyznań os”? Czy to prawda, że rozdzielone stado wiedźm staje się żelazną armią os, gdy tylko narodzi się królowa matka?
Nie będziemy cofali się do historii. Zdejmijmy pokrywę pszczelego ula i zapytajmy siebie, po co istnieje i jak często pojawia się na świecie pszczela matka? I zapytamy siebie: a czy jest zdolny do przeżycia gatunek, jeśli jego matka rodzi się raz na pół tysiąca lat?”
Bezszelestnie otworzyły się drzwi. Iwga uniosła głowę - gwałtowny ruch spowodował, że świat dookoła kiwnął się i popłynął. Z gabinetu wyszedł żółtolicy inkwizytor, ten który dowodził w płonącym teatrze... inkwizytor nie był zły. A innych emocji Iwga nie analizowała: nie jest zły - to i dobrze...
Zadziwiające, jak serce złowieszczej Inkwizycji przypomina zwyczajne biuro. Zdyscyplinowane i nieźle wyposażone, ale biuro; a ona przez całe życie bała się tu trafić. Teraz siedzi na kanapie i trzyma na kolanach ciężką księgę.
Przez jakiś czas w sekretariacie było cicho. Potem wyszedł lekarz; sekretarz, na którego obliczu leżało błękitnawe odbicie włączonego monitora, pytająco zajrzał mu w oczy. Lekarz skinął głową.
Iwga poruszyła się na kanapie:
- Może ja... mogę wejść?
- Nie była pani wzywana - oświadczył ozięble sekretarz. Potem zawahał się i dodał ugodowo: - Nie powinna pani tam wchodzić. Tam jest dochodzeniowy gift, wiedźmom się on nie podoba.
- Mężczyźni tak rzadko zastanawiają się nad tym, co się podoba wiedźmom - odparła bez lęku Iwga - że aż przyjemnie tak raz na jakiś czas poczuć troskę o swoją osobę.
Z przyjemnością patrzyła na zmieszaną gębę sekretarza.
- Mężczyźni w ogóle rzadko się zastanawiają - odezwał się komunikator na biurku. - Iwgo, bądź taka uprzejma, poczekaj jeszcze kwadransik.
Teraz pewnie ona ma zmieszaną gębę. Jakoś nie pomyślała, Że każde słowo wypowiedziane w sekretariacie słychać w gabinecie. Pomszczony sekretarz obrzucił ją ironicznym spojrzeniem; Iwga westchnęła i wróciła do otwartej księgi.
„... Słusznie zaoponujecie: wiedźmy nie mają potomstwa. To znaczy, oczywiście, wiedźmy miewają dzieci, najczęściej dziewczynki - jednakże procent małych wiedźmeczek wśród córek dorosłych wiedźm jest dokładnie taki sam, jak w całej populacji. Dlaczego pogłowie wiedźm przez cały czas jest niezmienne? Właściwiej byłoby tak: dlaczego niespodziewany wzrost ich liczebności przeplata się z jej spadkiem, z czasami, kiedy wiedźma staje się niesłychaną rzadkością, a zainicjowana wiedźma - wręcz reliktem? Dlaczego okresy burz i wstrząsów, wojen i katastrof przechodzą w ciszę, kiedy nawet sztuka, rzemiosło zapadają w senną upadłość? Zrozumieć to jest tak samo trudno, jak wyjaśnić pierwszoklasiście, dlaczego nawet w najgorszą zimę mróz przeplata się z odwilżą...”
- Ze wszystkich zaproponowanych ci książek wybrałaś najnudniejszą. Tak lubisz długie przemądrzale zdania?
Inkwizytor szedł przez sekretariat, jakoś dziwnie się poruszał, sekundę później Iwga zrozumiała dlaczego - chronił lewą rękę. Wyprzedzał ból; nawet jasna lekka marynarka nie maskowała pewnej sztuczności w jego ruchach.
Przecież rano, dobrze pamięta, był w kurtce. W eleganckiej letniej kurtce, Iwga dobrze ją zapamiętała, przecież do tej tkaniny przyciskano jej twarz...
Zniszczone ubranie. Pewnie ma tam dziurę. I na pewno została plama krwi, tego się łatwo nie odczyści.
- Miranie - inkwizytor zwrócił się do referenta. - Proszę zadzwonić do garażu, jeśli mój samochód jest naprawiony - niech odprowadzą go do domu. Iwgo, idziemy przez tylne wyjście. Po co nam ci dziennikarze...
Wyszli przez jakieś zupełnie nie rzucające się w oczy drzwi, dość daleko od Pałacu Inkwizycji; przy głównym wejściu stali, jak się okazało, jacyś ludzie. Iwga drgnęła - przez moment miała wrażenie, że w powietrzu czuć zapach spalenizny. Nie, złudzenie...
To ona przesiąkła dymem. No i pewnie wygląda... wygląda... I ta woń...
Pewnie była jedenasta. Żółte reflektory efektownie podświetlały ostry dach Pałacu Inkwizycji; Iwga poczuła zawrót głowy, przez jakąś chwilę i noc, i podświetlona szpica przestały istnieć, tylko koła, kolorowe kręgi i odległa paplanina, szelest baletowych pantofelków, paint, na parkiecie...
Potem odkryła, że stoi wczepiona w lewą rękę inkwizytora. A ta ręka jest sztywna.
- Oj...
Rozwarła palce, zrobiła krok w bok, nie wiedząc, jak się zachować:
- Ja... Jaka ze mnie idiotka. Przepraszam.
Bezszelestnie podjechał służbowy samochód. Otworzyły się drzwi.
- Przepraszam, ja... Przepraszam. Sama nie wiem... boli?
- Boli - oświadczył inkwizytor po chwili. - Ale zależy z czym to porównać... Wsiadaj.
Kierowca popatrzył na nią ze zdziwieniem, a może tylko jej się tak wydawało?!
Nocne miasto. Karuzela świateł, przymknęła powieki, przeczekując nowy atak zawrotów głowy. Co się z nią dzieje? I gdzie jest ta księga, czyżby zostawiła ją na kanapie w sekretariacie, jak głupio...
„Wiemy, że począć wiedźmę może każda kobieta; istnieje także mit, głoszący, że takie poczęcia odbywają się podczas sabatów. Że sabat po to właśnie został powołany, by sadzić w pustych jeszcze łonach przyszłą wiedźmią siewkę...”
Iwga odetchnęła.
- Parszywie się czujesz? - zapytał inkwizytor, nie odwracając głowy.
Odpowiedziała skinieniem głowy, też jej nie odwracając.
- Według prawideł gatunku powinnaś przez kilka godzin leżeć bez przytomności... W każdym razie te nasze koleżanki, które przeniosły teatr opery i baletu do kategorii spalonych, walają się bez czucia do tej pory.
Iwga przełknęła ślinę. Wspomnienia nie były przyjemne.
Na podwórku domu przy placu Zwycięskiego Szturmu staruszka spacerowała ze swoim pieskiem; w mieszkaniu na piętrze kończyła pracę wesoła gospodyni i jej spojrzenie, rzucone na Iwgę, nie pozostawiało skrawka przestrzeni do interpretacji.
Wyczekawszy na dogodną chwilę, Iwga wstała na czubkach palców i pytająco zajrzała w oczy inkwizytorowi:
- Proszę jej powiedzieć... Bo się biedactwo męczy, że ma pan taką obszarpaną i nieładną kochankę. Ona nie rozumie, jak to się stało...
Chwilę inkwizytor patrzył jej w oczy. Potem uniósł kąciki ust:
- A ty się wstydzisz, tak? Że biorą cię za moją kochankę?
Iwga westchnęła:
- Z racji stanowiska należą się panu zadbane kobiety. Czyż nie?
(DIUNKA. KWIECIEŃ)
Stary lum rozmawiał z kobietą. Z daleka Klaw pomylił się, biorąc ją za matkę Diunki i trzy razy zdążył się spocić, zanim zrozumiał swój błąd. Diunki matka była młodsza i twardsza - a ta kobieta wyglądała na starą i jakąś taką rozpłyniętą, jak wypalona świeca. Lum przemawiał do niej i przemawiał, kobieta wolno odpowiadała, lekko kiwała ciężką głową, a jej opuszczone ramiona, chyba w miarę rozmowy odrobinę się prostowały - chociaż, oczywiście, mogło to być złudzeniem.
Potem kobieta słabo uścisnęła rękę starca, ciężko podniosła się z ławki i poszła sobie, niemal wlokąc po ziemi trzymaną w ręku torbę. Przez jakiś czas lum patrzył za nią, potem się odwrócił; obok stał nieruchomo posępny, zdenerwowany i milczący chłopak.
Dobre trzy minuty obaj obserwowali dużą białą wiewiórkę, opisującą spirale dookoła pnia dębu.
- Potrzebuję pociechy - powiedział głucho młodzian.
Lum wzruszył ramionami:
- Jestem tu po to, by pocieszać... Ale tobie raczej nie mogę pomóc... Klaudiuszu.
- Proszę spróbować - cicho poprosił chłopak. - Bo właściwie, do kogo jeszcze mogę pójść?
Lum milczał, opierając się plecami o ławkę. Odprowadziwszy wiewiórkę wzrokiem, westchnął:
- Uprzedzałem cię... Nie posłuchałeś.
- Nie posłuchałem - zgodził się Klaw. - Nie mogłem posłuchać. Gdyby to się powtórzyło... - wzdrygnął się - ... gdyby się powtórzyło, znowu bym nie posłuchał.- Szkoda - rzucił starzec. - Jesteś silniejszy od innych... i jednocześnie niewybaczalnie słabyś.
Klaw poderwał głowę:
- Na czym polega moja wina? Na tym, że ją kochałem... kocham?
Lum uniósł oczy, i, kamieniejąc pod tym spojrzeniem, Klaw uświadomił sobie swój błąd. Jeśli stary najcieńszą niteczką jest związany ze służbą „Cugajster”...
Jego rozmówca był wystarczająco bystry; przez jakiś czas młodzieniec i starzec parzyli sobie w oczy.
- Jestem tylko lumem - wolno powiedział stary. - Robię to, co potrafię... i nic więcej. Nie przypisuj mi niczego ponadto. Jestem tylko lumem.
Klaw odetchnął:
- Mówił pan... Że robię coś, co jest zakazane. Że niepokoję i trzymam, że posiadam... dostateczne możliwości, by...
Pytanie jednak nie skapnęło z jego ust.
- Niczego nie wiem na pewno - oświadczył stary, patrząc przed siebie i w dal, gdzie wśród zieleniących się gałęzi miotały się stada drobnych ptaków. - Może to ty ją przyprowadziłeś... A może nie. Nikt tego nie wie.
- Po co one przychodzą? - zapytał Klaw szeptem. - Czy dla nas? One... to właśnie one czy nie?
Odziawszy w słowa swoje niesprecyzowane krępujące lęki, poczuł w końcu ulgę.
Jednak zdołał. Najważniejsze pytanie zostało zadane.
Starzec westchnął:
- Nie mogę ci powiedzieć więcej, niż sam wiem. Nawet wszystkiego, co wiem, nie mogę powiedzieć. To zbyt... osobiste...
- Czy one chcą naszej śmierci? - szybko zaterkotał Klaw szeptem. - Czy to może być prawdą? Cugajstrzy mówią...
Zamilkł. Niepotrzebnie użył tego słowa, żeby tylko nie wywołać.
- Możliwe - odezwał się starzec, z trudem odrywając spojrzenie od ptasich igrzysk. - To jest zbyt indywidualne... Ale nie chciałbym, żebyś tu przychodził. To jest może okrutne, ale sam dokonałeś wyboru; nie przychodź na cmentarz. Albo ich wezwę... Mimo że też ich nie lubię...
- Ale przecież pan może mi... pomóc... podpowiedzieć... - Klaw mówił to tylko po to, by nie milczeć. Już rozumiał, jak bezsensowne są te słowa.
- Uważaj na siebie - głucho odezwał się lum. - To wszystko.
I odszedł, migiem postarzały i poszedł precz, podstawiając zgarbione plecy pod białe krople wiosennego sikorzego pomiotu.
* * *
Klaudiusz wiedział, że środki przeciwbólowe niewiele pomogą; stając się markowym inkwizytorem, stracił zdolność zasypiania po zażyciu środków nasennych i pozbywania się bólu przy pomocy tabletek. Ból należało przeganiać wysiłkiem woli - ale, jak na złość, ciągle nie potrafił się skoncentrować.
Bolała go nie zraniona ręka. Ból siedział gdzieś głęboko, zdławiony, do czasu przygnieciony... Trzeba się wyluzować.
Oczy dziewczyny błyszczały w półmroku przedpokoju. Włosy, rozsypane na ramiona, niedaleko odeszły od miedzianego drutu; ma zadziwiającą obronę. Wcześniej nie spotkał wiedźmy zdolnej tak lekko przejść te wszystkie ciężkie próby; co prawda tam, na placu przed Pałacem, omal nie zemdlała - i nieźle zmiętoliła jego zranioną rękę... Chociaż, czy to już jest rana?
Co za upadek moralności... Wiedźma atakująca inkwizytora przy pomocy broni palnej. Jeszcze dziesięć lat temu wydawałoby się to czymś dzikim, teraz uciekają się do wszelkich możliwych sposobów. Gdzie zabraknie własnej mocy - zdobędą pistolet maszynowy...
Iwga raczej nie nosi ładnej bielizny. Czyli kształty, widoczne pod zaplamionym krwią swetrze, są jej własnymi.
Przechwyciła jego spojrzenie, zmieszała się i on też poczuł się skrępowany. Nie dlatego, że się jej przyglądał - widywał w swoim życiu kobiety i zadbane, i zaniedbane, i w złotogłowiu, i w strzępach, i w ogóle w czym na świat przyszły...
- Panie Klaudiuszu! - zawołała gospodyni z kuchni. - Twarożek to ja zabiorę, bo on tu u pana w opakowaniu i tak skiśnie. A ja serniczek upiekę... Jedną porcję panu przygotować? Czy ile?
- Dwie - rzucił Klaudiusz, nie odwracając się.
Dziewczyna spazmatycznie zaczerpnęła powietrza.
Kretyn jednak z tego Juliana, pomyślał nagle rozjuszony Klaudiusz. Kretyn... Jego chłopiec nigdy nie wyrośnie na mężczyznę. Może to i wygodne - posłuszny syn.
Jak ułożyłoby się Nazarowi z Iwgą? Pewnie dobrze by się ułożyło, dziewczyna jest wystarczająco mądra, żeby i ojciec, i syn mieli z nią wygodne dobre życic. Skąd taka płomienna miłość? Nazar, można sądzić, wcale nie jest tak okropnie zakochany, taki chłopiec, oczarowany egzotyczną dziewczyną. A Iwga - nie wiadomo. Niby rzeczywiście jest bardzo przywiązana do tego głuptasa i to tak mocno, że gotowa jest dla niego na poświęcenie.
Gdyby Nazar choć przez sekundę wczuł się w to, co musi znosić jego była narzeczona. Może by trochę zmądrzał.
„Z racji stanowiska należą się panu zadbane kobiety. Czyż nie?”
- Z racji stanowiska - uśmiechnął się leciutko - należą mi się wyłącznie takie kobiety, których sam zechcę. To jedna z zalet... wysokiego stanowiska w służbowej hierarchii.
Dziewczyna hardo uniosła brodę:
- Aha, to o to chodzi! No to teraz rozumiem, dlaczego nie mogłam spać na tym pańskim ogromnym łożu - widma tych pana ślicznotek tłumnie się tam przewalały...
* * *
Po kolacji okazało się, że kuraż, dodający jej dotychczas sił, ulotnił się.
Tam, na poboczu, zostały białe dmuchawce; kobieta, która została w płonącym budynku nazywała się Helena Torka. „Jeśli wiedźma, nie poddana obrzędowi inicjacji, bardzo przypomina mnie i ciebie... to zainicjowaną wiedźmę już nie tak łatwo zaliczyć do ludzi. Ani ja, ani ty, nigdy jej nie zrozumiemy. Tak jak ryba, zamieszkująca głębiny, nigdy nie zrozumie praw ognia...”
- Iwgo, słuchasz mnie?
Zacisnęła zęby. Do łez żal jej było Heleny Torki... i kogoś jeszcze. Żal nie do wytrzymania.
- Wytrzymaj, dziewczyno. Mnie też jest smutno.
- Ona... popełniła samobójstwo?
Pauza.
- Ona po prostu straciła cel w życiu. Jej teatr, uczennice...
- Dlaczego?!
- Wiedźmy, Iwgo. Nikt nie rozumie, dlaczego szczęśliwe dziewczyny, całkowicie zaprzedane sztuce... kochane i kochające dziewczęta nagle występują przeciwko wszystkiemu, co było dla nich święte. Zabijają nauczycielkę, podpalają... przecież budynek spalił się do cna. Nie wiadomo, kiedy zostanie odbudowany...
- Ale przecież Torka też była...
- Wiedźmą. Tak. Nie potrafię ci wyjaśnić, dlaczego Torka przez cale życie... dlaczego wolała umrzeć, niż stać się aktywną wiedźmą. To znaczy, ja staram się zrozumieć... ale nie potrafię, Iwgo.
- „Tak jak ryba, zamieszkująca głębiny, nigdy nie zrozumie praw ognia”?
- Tak... Miałaś w szkole dobre stopnic? Z taką pamięcią?
- Kiepskie... Ledwo dobrnęłam do siódmej klasy... Źle się czuję.
- Rozumiem... Wytrzymaj.
- Proszę mnie nie odwozić... Tam. Boję się sama...
- Boisz się hord widm? Moich kochanek?
Iwga uśmiechnęła się słabo.
Ciekawe, czy on rozumie, co właściwie napawają lękiem? To nie są zwyczajne strachy nerwowej zmęczonej dziewuszki - ona boi się siebie. Siebie, tej, która odbiła się dziś w tajemniczo bezdennych, kompletnie nieludzkich oczach napastniczek... oczach wiedźm. „Ani ja, ani ty, nigdy jej nie zrozumiemy...”
Ekran telewizora zgasł. Iwga leżała w fotelu, ułożywszy głowę w miękkich wypukłościach wysokiego oparcia i wydawało się jej, że jedzie autobusem. Jedzie w fotelu przez poranny las i pnie za oknami do połowy okutane są mgłą. A za każdym pniem stoi, rozmyta we mgle, nieruchoma kobieca sylwetka...
Iwga chlipnęła.
Wysoki kamienny mur - i przepaść bez dna. Po wyszczerbionej krawędzi idą ludzie - wloką się, nie widząc się wzajemnie. A potem spadają, potknąwszy się na jakimś głazie, albo rzucają się w dół, nie wytrzymując trudów ponurej drogi...
I nikt nie dolatuje do dna. Stamtąd, z pustki, patrzą oczy dziewczynki z gorącymi sandwiczami, oczy, które wszystko już widziały, wszystko zrozumiały, nieskończenie złe...
I leży, ze zwieszoną przez kamienny grzbiet ręką, martwa Helena Torka.
Iwga drgnęła i otworzyła oczy. W pokoju panował mrok, telewizor jarzył się czerwonym punkcikiem, wałęsały się po zasłonach cienie gałęzi, ukośnie podświetlonych uliczną latarnią.
„Nie masz wyboru, kretynko. Jeszcze gorzej, jak cię spalą za bezdurno...”
Kto to powiedział?
* * *
Właściwie, porządny człowiek podałby się do dymisji.
A on siedzi, patrzy w filiżankę z wystygłą herbatą, dręczy zdrową ręką i tak już skatowanego papierosa. Usiłując zapomnieć ostatnie słowa Heleny Torki: „Dziękuję, Klaudiuszu... Był pan dobry...”
Gdyby nie był dobry... Gdyby nie był tak głupio dobry, Helena by żyła. A budynek teatru opery i baletu pewnie by nie spłonął; gdyby takiego niedopatrzenia dopuścił się któryś z podwładnych - z jakąż przyjemnością rozsmarowałby go teraz Klaudiusz po ścianie. Ale podwładni milczą z szacunkiem, jutro rano zadzwoni książę i cmentarnym głosem pogratuluje zakończenia sezonu operowego, a Klaudiusz poinformuje go, że składa dymisję i prosi o jej przyjęcie.
Przez chwilę niemal się cieszył. Wyobraził sobie pauzę w słuchawce telefonu... I wyraz twarzy księcia. I jakim lodowatym tonem udzielona zostanie odpowiedź... zgoda. Bo książę, oczywiście, zgodzi się...
„Dziękuję, Klaudiuszu... Był pan dobry...”
Ścisnął twarz dłońmi. Helena, Helena... „Był pan dobry...”
Koniec. Na tym kończy się jego dobroć, można sobie fantazjować o rezygnacji, o morzu, o ciepłej Riance... Jeśli ktoś będzie zachwycony, to Fedora. „Klaw, zostań z nami. Czego jeszcze ci potrzeba?!”
Można sobie fantazjować do woli. Jeden podpis i już nie jesteś odpowiedzialną osobą, przygniecioną głazem odpowiedzialności, nie jesteś kochającym władzę nikczemnikiem, na którego na wszystkich kanałach telewizji wylewają smołę i pomyje, już jesteś szlachetnym męczennikiem i, okazuje się, nie wszystko, co robiłeś, jest tak jednoznacznie niedobre...
Na tym jego dobroć się kończy! I marzenia też się kończą, nawet jeśli społeczeństwo uzna, że operę podpalił on własnoręcznie - to zostanie na stanowisku do chwili, póki nie zostanie z niego usunięty...
A usunąć, widzi licho, nie będzie łatwo.
Suki. Ścierwa, jakie mocne, i jednocześnie pięć sztuk... Bohema, niech to licho. Kolektyw. Ależ głowa go boli. Jak boli...
Chyba dusza. Jeśli to, co właśnie boli Klaudiusza, w ogóle ma nazwę.
(DIUNKA. MAJ)
W malutkim pokoiku zmierzchało. Po białym suficie pełzły pasma światła - odbijało się jak w mętnym lustrze, połyskujące reflektorami nocne życie wielkiej ulicy, upływające tak daleko w dole, że hałas wielu samochodów docierał tu w postaci głuchego ciągłego huczenia.
- Klaw?..
W jej głosie teraz już wyraźnie dał się słyszeć niepokój. Klaw mocniej objął się rękami, starając się jeszcze głębiej zapaść w wygnieciony fotel.
- Klaw, dlaczego milczysz?
- Diunko - wykrztusił z trudem. - Ty... krótko mówiąc...
Jeszcze sekunda i zapyta wprost: kim ty, tak naprawdę, jesteś? Kim? Zjawidłem, które przyszło w postaci mojej ukochanej, czy dziewczyną, którą znam od dwudziestu lat?
Oblizał wargi:
- Diunka... Pamiętasz, jak poszliśmy na „Ślepych tancerzy.” Bez biletu i...
Zamilkł. Wspomnienie było tak ciepłe i żywe i od razu zapytał siebie - przepytuje Diunkę czy chce uciec od zimnego „dzisiaj” do miękkich przytulnych fałdów dobrego „wczoraj”...
- Pamiętam - usłyszał, że Diunka uśmiecha się. - Stanko Stolen otworzył nam okienko i myśmy przez służbówkę... w czwórkę...
Klaw zamknął oczy. To był letni wieczór, duszny, jakiś taki gorący. Z tych wieczorów, kiedy tak przyjemnie chodzi się na potańcówki w szortach i podkoszulku. Szokuje się dziewczyny, czuje się na skórze miękki ciepły wiaterek, a potem ratuje się ucieczką, jeśli pojawią się komary...
A lokomotywa była ogromna jak wieża, ciemnoczerwony pysk z dwoma fosforyzującymi pomarańczowymi paskami. A krata wysuwała się do przodu, niczym żelazna broda. Klaw wzdrygnął się.
- Czy to Stolen otworzył okno? - zapytał. - Na pewno?
- Oczywiście - Diunka chyba się zdziwiła. - Przecież pracował jako sprzątacz w Zachodnim Klubie. Mogli go za to wywalić... Gdyby wyszło na jaw, że nas wpuścił...
Klaw milczał. Czwórka nastolatków, powstrzymując nerwowy chichot, z zapałem przebijająca się na skandalizujący spektakl, i piąty, otwierający im okno. Tylu świadków...
- Diunka - zaczął mówić szybko, by nie zostawić ani jej, ani sobie czasu do zastanowienia. - Co zakopaliśmy pod bzem, tam, obok placyku zabaw? Razem? W pierwszej klasie?
- Świstałkę. - Dziewczyna była chyba zdziwiona, ale odpowiedziała bez cienia wahania. - Sikorkę z gliny, z dziurką w ogonie. Ale byliśmy głupi, prawda?
Klaw zacisnął palce w pięści. Co chciał usłyszeć? Jakie przesłuchania, jakie wspomnienia mogły udowodnić mu, że Diunka to nie Diunka? Po tym, jak on... po tym... Przecież nie jest ślepy?! Bez kretyńskich przesłuchań nie widzi, że Diunka jest prawdziwa?!
- Głupi - szepnął. - Głupiśmy byli, Diuneczko, tak... A co... najbardziej... pamiętasz?
Diunka długo milczała i Klaw pomyślał już, że głupio sformułował pytanie. Zbyt mgliście...
- Pamiętam... - Głos Diunki zadrżał. - Jak weszliśmy... Wtedy, na górę. Wtedy, pamiętasz... takie było uczucie, że za chwilę człowiek zrozumie to najważniejsze. Wiatr... i...
Klaw poczuł mroźne ciarki na skórze. Wspomnienie było przenikliwe. Plecy gór - zielone, niebieskie, szare. Zawrót głowy, wiatr. Dłoń Diunki w dłoni i - tak ostro i naturalnie, jak zapach ściekającej po pniu żywicy...
„Jakbyś za chwilę miał zrozumieć to najważniejsze”.
Nikt, poza Diunka nie mógł tak powiedzieć.
Nikt, poza prawdziwą Diunka...
Westchnął spazmatycznie:
- Wiesz co, Diunek? Chodźmy na balkon. Postoimy... jak wtedy...
- Albo lepiej chodźmy na dach - poprosiła szeptem. - Dobrze? Proszę?..
* * *
W kuchni paliło się światło. Iwga po omacku pokonała ciemny korytarz; inkwizytor siedział zgarbiony przy stole. Iwga widziała jego szerokie plecy z pniem wystających kręgów kręgosłupa, półokrągłą szramę pod prawą pachą i biały bandaż na lewej ręce, nieco powyżej łokcia. Z całego ubrania Wielki Inkwizytor miał na sobie tylko spodnie.
- Co się stało, Iwgo?
Nie odwrócił się, a ona zbliżała się bezszelestnie; albo widział jej odbicie w jakimś czajniku, albo po prostu wyczuł. Jak pies.
- Zostawiłem ci tam na tapczanie koc. Kładź się. Trzecia w nocy...
Iwga chlipnęła znowu. Klaudiusz odwrócił się. Na prawej piersi miał jeszcze jedną bliznę, dokładnie naprzeciwko pierwszej. Nieco większą. Też taką półokrągłą.
- Nie mogę zostać sama - powiedziała szeptem, z całych sił starając się, by drżący głos jej nie zawiódł. - Wszystko mi jedno... z kim... ale obok. Jeśli można, to pójdę się przejść... Na ulicy przynajmniej ludzie są... a ja nie mogę być sama. To jakieś umysłowe zwichnięcie... coś mi przeskoczyło w głowie... To minie... jeśli tylko nie zeświruję...
- Nie ześwirujesz - podniósł rzucony na oparcie krzesła szlafrok. - Poczekaj, niech się ubiorę. Koniec erotycznego widowiska.
Pierwsze dotknięcie zaowocowało lekkim uderzeniem. Elektryczne wyładowanie.
- Jeśli ci naprawdę wszystko jedno, kto jest obok ciebie... Jeśli naprawdę jest ci obojętne... To ja też jestem „ludzie”. I też nie śpię.
* * *
Miała gorące, suche silne dłonie. Pomyślał, że tam, w tej swojej szkole rzemiosł, musiała nieźle lepić z gliny. I pewnie zdobiła dzbany wesołymi ładnymi kwiatami.
- A potem ona powiedziała - i tak nie masz wyboru. Spalacie, powiedziała, na stosie...
- Polowanie na niezainicjowane. Na „głuche...” Kłamała, chcąc cię na to kłamstwo złapać.
- Potem, powiedziała... opowiem ci, jak się wpisuje do rejestru. Rozbiorą do naga - najpierw ciało, potem duszę obnażą. Markowy inkwizytor...
- No-no...
- I wlezie, mówi, brudnymi łapami... w twoją... duszę... Fabryka celulozy na peryferiach i ojcowski nadzór... Inkwizycja... A ja nie mogę być pod nadzorem... Mam od dziecka koszmarny sen o tym, że jestem w więzieniu!..
Leżała, zwinięta w kłębek, na tapczanie, a on siedział obok, z ręką na rudej głowie. Może to był właśnie lisek z jego dzieciństwa? Może to była mała lisiczka? I teraz ponownie przyszła na świat - w postaci rudej dziewczyny? Noszącej nazwisko Lis, Iwga Lis...
- Nikt cię nie skrzywdzi.
- Naprawdę?
Czy teraz powinien odkupić tę swoją dziecinną niemoc? Tyle razy w myślach wyłamywał klatkę, wynosił rudego liska do lasu, wypuszczał... Ale przecież to nie lis. Człowiek... i to wspaniały.
Pochylił się nad nią. Objął. Ostrożnie przycisnął do siebie, skoncentrował się, usiłując owinąć swoim spokojem. Rozluźnić.
- Przecież... na siłę nikt mnie nie zainicjuje?
- Nie. Nigdy.
Roześmiała się - nerwowo i jednocześnie z ulgą.
- No to czego ja się boję?
- Wszystko będzie dobrze.
- I Nazar...
To imię wyskoczyło, chyba wbrew jej woli, nagle przestała drżeć. Zamarła, popatrzyła Klaudiuszowi w oczy, tak głęboko, jak tylko mogła.
- Nazar... mnie... nie rzuci?
Wahał się przez sekundę, rozważając - skłamać czy nie, Iwga nagle szybko zamknęła mu usta dłonią:
- Proszę nie odpowiadać...
I zmieszała się. Cofnęła rękę. Odwróciła spojrzenie.
- Iwgo - powiedział, chcąc zmienić temat. - Powiedz mi, skąd jesteś? Gdzie żyłaś wcześniej?
Długo milczała. Klaudiusz odsunął się nieco, ale dłoni z jej głowy nie cofnął.
- Wieś... Tyszka. Województwo ridneńskie.
* * *
Chłopców było trzech. Dziewczynek - cztery. Piąta klęczała, ponieważ jej gruby rudy warkocz był mocno zaciśnięty w podrapanej chłopięcej garści.
- To pieprzyk.
- Głupia! To jest właśnie znak wiedźmy! W pieprzyku są włoski, a tutaj nima!
- Daj popatrzeć! No?!
- Szakale - przez łzy wykrztusiła ruda dziewczynka. - Świnie pochlastane, tłuste wieprze, gównojady...
Ten, co trzymał warkocz, wyszczerzył zęby i szarpnął. Dziewczynka gwałtownie wciągnęła powietrze, ale nie wydała z siebie dźwięku.
Sukienka na plecach była rozpięta do pasa. Jej dręczyciele bez wstydu zadzierali króciuteńką koszulkę.
- Wiedźmi znak, jeśli się go przypala, to nie boli... - oświadczył najmłodszy z chłopców, pyzaty okularnik.
- Świńskie gówno zasrane...
- Zamknij się, wiedźmo... Ten znak?
- Nic, to siniak... Znak to tu, koło łopatki...
- Aha, widzę...
Zapłonęła zapałka, dziewczynka pisnęła i uderzyła oprawców nogami...
* * *
Iwga drgnęła.
- Bydlaki - powiedział inkwizytor.
Iwga usiłowała uspokoić oddech. Zapomniała, zapomniała, nie to, żeby opowiadać - ale już dawno oduczyła się tego wspominać, a teraz nagle obraz wstał przed nią jak żywy - widziała połamaną skrzynkę, walającą się na podwórku szkoły... Z jednym sterczącym gwoździem. Trawę, przygniataną ich butami. Zimną twardą ziemię pod policzkiem.
- Bydlęta, co by nie mówić.
Iwga odetchnęła spazmatycznie:
- A to prawda... z tym znakiem?
- Co - znakiem? Może tak, może nie... Wiele dziewczynek rodzi się ze znamionami na ciele. Jeśli pozostaje na całe życie - to pieprzyk. Jeśli znika gdzieś w okresie płciowego dojrzewania... Zniknął?
- Tak.
- No to oznaka. Drugorzędna cecha wiedźmactwa. Zdarza się...
Iwga milczała. Dotyk ręki na jej głowie był zaskakująco przyjemny. Iwga bała się poruszyć, by jej nie strącić.
- Wie pan, ja...
Zająknęła się. Do tej chwili udawało się jej unikać bezpośredniego zwracania się. Nie bardzo wiedziała, jak się do niego zwracać.
- Wie pan, boję się... siebie. Tego, co we mnie... siedzi. Rozumie pan?
Twarda dłoń ześliznęła się z jej głowy. Legła na czole:
- Nikt w tobie nie siedzi, Iwgo. Twój możliwy los - to też ty, ty sama... Nie chcesz być aktywną wiedźmą - nie będziesz. Uwierz mi.
- Naprawdę?
Jej rozmówca skinął głową. Iwga odetchnęła głośno:
- Wiedźmy... rozumiem. Rozumiem, skąd taka... dlaczego nas wszyscy nienawidzą. Ich... nas. I teraz rozumiem, za co...
- Póki jestem obok, nikt cię nie ruszy.
- Dzię... dziękuję...
Minęła minuta od jej impulsywnego podziękowania. Poczuła się niezręcznie. I odsunęła się:
- Czy ja się nie...
- Nie przejmuj się. Rozumiem. Co było dalej?
* * *
Klasowa mentorka miała szczupłą, nerwową twarz i mocną białą szyję w okrągłym wycięciu bluzki:
- Zrozum, Iwgo Lis. Nikt z nas nie chce mieć w szkole tych panów. Z tej inkwizytorskiej komisji do spraw niepełnoletnich. Po co mamy doprowadzać sprawę do skrajności. Przecież przysyłali ci zaproszenie... chyba dwa razy?
- Nie jestem wiedźmą. Oni kłamią.
- Tym bardziej powinnaś ich odwiedzić. Mnie też nie jest przyjemnie wysłuchiwać ciągle od dyrektora... A jemu od patrona...
- Nie jestem wiedźmą! Czego wy wszyscy ode mnie chcecie!?
- Nie bądź harda!
- Nie jestem harda... Nie jestem harda... Nie jestem niczemu winna!
- Ależ nikt nie mówi, że jesteś winna. Jeśli ktoś zaraża się, na przykład, zakaźną chorobą... to się go izoluje. Ale nikt nie ma do niego pretensji.
- Nie jestem zarażona!
Po pustej klasie latała mucha. Po spirali, kołowała, tłukła się o szybę, potem znowu kołowała, a na tablicy wisiał przekrój anatomiczny i skołowana mucha zaczynała łazić po narysowanych wnętrznościach człowieka.
* * *
A potem?
Potem wyjechałam. Do ciotki. Do Ridny.
* * *
W mrocznej piwniczce było na dodatek mgliście od dymu tytoniowego. Jakaś dziewczynka płakała w kącie, w jej ręku drżała tekturowa teczka z wiszącymi bezwładnie tasiemkami; do tablicy obciągniętej szarym płótnem nie można było się dopchać przez tłum mocnych, upartych pleców, dominował zapach potu i perfum, ale najmocniej - dymu.
- Dostałaś się? - zapytał chłopak z rodzącą się dopiero brodą na opalonej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi. - Ty, ruda? Przyjęli cię?
Ruda dziewczyna drgnęła. Od pewnego czasu podskakiwała za każdym razem, kiedy ktoś się do niej odzywał.
- Nie mogę... się przebić.
- Takaś słaba? - zdziwił się chłopak. - Chcesz, to popatrzę za ciebie?
Ruda skinęła głową.
- Jak się nazywasz? Lis?
Na dole, przy wejściu, ktoś się wykłócał. Na górze, opierając się o stopnie spiralnych schodów, stał duży chłopak w olśniewającej białej koszuli. Młodzieniec odczuwał wyraźną przyjemność z tego, że tak stał o dwa stopnie wyżej od innych i patrzył na nich, abiturientów, mądrze i posępnie.
- Hej, Lis! Mam u ciebie butelkę szampańskiego - tańcz!..
Dziewczyna patrzyła z niedowierzaniem. Chyba nie uwierzyła.
Gdzieś na górze, na niedostępnej nawet dla dorodnego chłopaka wysokości, otworzyły się szklane drzwi. I otyły mężczyzna z płaską skórzaną teczką machnął jak chusteczką białą kartką, a wpadający w oko młodzian pośpiesznie chwycił podany papier z pulchnych rąk, wczytał się, nachmurzył:
- Uwaga, mam tu informację. Pierwszy rok ma się zwracać o bursę... Studenci z kartą mobilizacyjną mają się stawić do pokoju numer pięć. Wszystkie studentki-wiedźmy - młodzian odruchowo ściszył głos, na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz - mają się osobiście stawić u dyrektora z zaświadczeniem o wpisie do rejestru z okręgowego zarządu Inkwizycji...
- Wiedźmy przyjmują - ze złością rzuciła zapłakana dziewczyna z rozwiązaną teczką. - Wiedźmy to są przyjmowane... Wiemy, o co chodzi...
Obdarzono ją kilkoma pełnymi litości pogardliwymi spojrzeniami.
Ponieważ wiedźm, tak naprawdę, nie przyjmuje się nigdzie.
* * *
- Nie opowiadaj. Wiedźmy są pozbawione pewnych praw obywatelskich, ale nie prawa do zawodu.
Iwga z trudem powstrzymała się, by nie zrobić miny. Zadziwiające, jak mało wiedzą ludzie na wysokich stanowiskach o życiu, przechodzącym po prostu pod nóżkami ich wysokich stołków.
Powiadają ludzie: „Zaczęły się wspomnienia - witaj, starości!” Ona, Iwga, zasłużyła sobie dziś na tytuł honorowej staruszki, te jej wspomnienia przypominają szmaty, przechowywane w naftalinie pod kluczem. Głupio wyciągać je na światło dzienne.
I tym bardziej głupio odczuwać z tego powodu zadowolenie.
Zawsze najgorszą dla niej grą była zabawa w szczere odpowiedzi. Bo musiała przez cały czas milczeć i ludzie zaczynali się na nią gapić z ukosa...
A potem nauczyła się kłamać. Zupełnie otwarcie kłamać w odpowiedzi na szczere pytania. I wszyscy ją pokochali. Uwierzyli...
- Nie miałem pojęcia, że istnieje taka gra.
- Istnieje... Popularna zwłaszcza wieczorami. Kiedy w sypialni jest pięć dziewczyn i mają ochotę poplotkować przed snem. Albo kiedy wszyscy trochę sobie wypiją...
Inkwizytor pochylił głowę; siedział teraz bokiem do niej, na podświetlonym cyferblacie ściennego zegara Iwga widziała połowę jego twarzy. Z opuszczonym kącikiem ust.