Marina i Siergiej Diaczenko
Czas Wiedźm
Widmin Wiek
Przełożył Eugeniusz Dębski
Wydanie polskie: 2003

PROLOG

To, co zamierzał zrobić, od wieków naznaczone było stygmatem cichego zakazu.

To, co zamierzał zrobić, przerażało nawet jego samego - ale umiejętnie odpędzał od siebie lęk. Dwa suche patyczki - jeden w drugim - dopasowane były idealnie do siebie. Przygotował kupkę chrustu i mech, wysuszony, kruchy, gotowy do pochłonięcia z wdzięcznością najmniejszej nawet iskry.

I zanim zabrał się do ciężkiej pracy, przyłożył dłonie do ziemi i błagał ją o litość.

Za plecami milczały gigantyczne jodły w ciężkich, sięgających ziemi szatach. Ich dolne gałęzie, częściowo suche, drżały jak czarne ręce; zielony bujny mech zwisał z ich pni niczym skołtuniona broda.

Milczały góry, milczała mgła, spływająca po zboczu w dolinę, milczały góry, zarówno ta bliższa, zielona, jak i ta dalsza - niebieska, i ta najdalsza - szara, jak niebo. Z daleka dochodził odgłos dzwoneczka - jakiś dobry gospodarz zawiesił go na szyi cienkorunnego barana, dobry gospodarz, dźwięczny, dźwięczny dzwoneczek...

Od przysadzistego, nie rzucającego się w oczy domu, w połowie okrytego teraz mgłą, dochodził zapach dymu.

Odetchnął. Wolno rozpiął pasek zegarka, zmiął, wsunął głęboko do kieszeni, pomasował nadgarstek; ostatni raz rozejrzał się i wziął się do roboty.

Czysty ogień rodzi się tylko jednym sposobem - pocieraniem drewna o drewno.

Czysta watra sięgnie nieba, i wtedy przez kilka krótkich godzin człowiek będzie bezpieczny. Potem ogień się spali i trzeba będzie do rana pilnować węgli, by ona się nie zjawiła.

Zresztą, ona może przyjść również teraz. Teraz, kiedy jest zajęty i bezbronny; ona już wyczuła zagrożenie, emanujące z jego rąk i, zapewne, nerwowo węszy, kierując nos w różne strony, łapie wiatr, podmuchy, zapachy... A może już tu śpieszy? Człowiek rozejrzał się i potroił wysiłki.

To, co zamierzał zrobić, nosiło stygmat cichego zakazu - ale czy miał on inne wyjście? Czy potrafił obronić siebie inaczej - siebie, swoje dzieci, swoje bydło, swój dom?

Niech ci, co mieszkają we wsi, niech oni się opłacają. Niech próbują ją ugłaskać; on, którego przodkowie latami nie schodzili w dolinę, którego przodkowie nie spoczywali obok ludzi na cmentarzach - a wyłącznie tu, na górze, przy domu, otoczeni płotem... On przed nikim nie pochyli głowy. Pomoże sobie sam.

Drewno pachniało dymem. Dym ulatywał spod jego rąk, jeszcze trochę, a jeśli wiedźma nie pojawi się teraz, to niemal zwyciężył.

Dym. Słodka woń dymu. Szybko wypowiedziane rytualne słowa, szczypta ziemi i szczypta soli - oto jest, czysty płomień...

Przez kilka sekund zażywał rozkoszy odpoczynku, potem podniósł się i podrzucił chrustu do ognia. Płomień trzaskał rozpalając się, na boki ulatywały niebieskie gruzłowate kłęby. Czysty ogień. O świcie przeprowadzi przez ostygłe węgle dzieci - i zapewni im zdrowie. Przeprowadzi krowę i zapewni dzieciom jedzenie... I sam przejdzie. A czarny węgielek zaszyje w woreczku i powiesi sobie na szyi, a spotkawszy ją, śmiało popatrzy jej w oczy...

Drgnął. Przez chwilę wydawało mu się, że iskry, wysypujące się w granatowe niebo, lecą jakoś nie tak.

Tu? Ona jest już tu? Czy tylko mu się wydaje?..

Do bólu w oczach wpatrywał się w ciemną górę, i odległe zbocza, i pobliskie pnie; iskry teraz sypały się jak trzeba. Czyli - wydawało mu się tylko. Czyli - trzeba poczekać...

Usiadł. Splótł palce na stylisku ostrej, starej jak smreki, ciupagi.

Watra płonęła. Gibki pomarańczowy jęzor liżący niebo; człowiekowi wydawało się, że świat dookoła czernieje, nie może rywalizować barwami z czystym ogniem. Że to on ślepnie, że w jego oczach pląsają ogniste kręgi, że nie ma niczego na świecie, poza tym otaczającym, dającym moc światłem.

Przymknął powieki i ognisto-żółte światło zmieniło się w jasnoczerwone.

Gdzieś pohukiwał puchacz i krzątały się między korzeniami myszy; człowiek patrzył na czerwony okrąg, płonący na wewnętrznej powierzchni jego powiek i widział, jak pośród białego dnia, krętą ścieżką z trudem wspina się jego ciężarna żona, spodziewająca się młodszego syna. Patrzył jak ostrożnie stawia opuchnięte stopy, jak przestraszona chwyta ręką jego podsuniętą w odpowiedniej chwili dłoń - i smutek, czułość oraz ból straty zatkały mu gardło, nie pozwalały odetchnąć.

Metalowy odblask nieruchomo leżącego toporka. Cisza. Zatrzymał się czas.

Otworzył oczy; teraz widział dzieci, jak zlęknione po kolei przechodzą przez wystygłe popielisko. Starszy, z wiecznie opuszczonymi kącikami ust, ponury i oschły, z oblicza i charakteru przypominający swego

surowego dziadka; średni, podobny do matki, jasnowłosy i ciekawski, z wiecznie zadziwionymi zielonymi oczyma i malutką blizną nad górną wargą; młodszy, półtoraroczny, nie znający matczynego pokarmu, z trudem przestawiający cienkie słabe nóżki...

Człowiek spazmatycznie odetchnął.

Patrzył w ogień i wydawało mu się, że góry i las również wpatrują się w płomień. Że góry i las drżą, podziwiając jego śmiałość; dawno już nikt tu nie zapalał czystego ognia, którego jedną jedyną iskrą można do cna spalić pół świata...

Wiatr zmienił kierunek.

Człowiek nadal siedział nieruchomo, ale teraz jego spojrzenie stale penetrowało mrok za granicą ognistego kręgu. Może przecież pojawić się Cugajster. Może przyjść. By zatańczyć przy ogniu - fatalne, niedobre towarzystwo...

Daleko stąd, na progu przysadzistego domu pisnął odbiornik, ogłaszając nadejście północy.

Niemal niewidoczne drżenie przemknęło przez podświetlone łapy smreków, nieco silniej dmuchnął wiaterek; człowiek napiął mięśnie, a po jego plecach przeleciały ciarki. Złudzenie? Jęki, dźwięki... szelest... bliki... Złudzenie, czy nie?

- Odejdź, wiedźmo - powiedział, wolno unosząc ciupagę.

Kobieta stała na skraju oświetlonego kręgu.

A on, już gotowy do skoku, do uderzenia - cofnął się.

Dlatego że ta, która przyszła do żywego ognia, nie była wiedźmą.

Ciało białe jak owczy ser. Twarz bez kropli krwi; znajoma każda zmarszczka, tylko oczy niepomiernie duże, większe niźli za żywota.

Jej imię nie spłynęło z jego ust. Wargi nie słuchały go; kobieta wolno pokręciła głową, nie odwracając dziwnego, przeźroczystego, smutnego spojrzenia. Cienka skóra, wydaje się, że prześwieca na wylot. Nieskończenie ukochane oblicze.

- Przyszłaś... a dzieci... śpią...

Co jeszcze mógł jej powiedzieć?

- Dzieci... śpią. Powiem im... żeś... przyszła...

Przeczący ruch głowy.

Wstał. Zrobił krok. Jeszcze jeden, i jeszcze jeden... Wydawało mu się, że wystarczy wyciągnąć rękę i palce poczują tkaninę jej bluzki. I ciepło jej skóry. I dotknięcie jej włosów.

I wszystko wróci.

Zapomniał o czystym ogniu. Zapomniał również o wiedźmie - szalony lgnął do niej i wszedł w mrok za tą, pod której stopami nie kołysały się źdźbła trawy. A ona szła, jakby przywołując go do siebie, uśmiechając się nieśmiało, przykładając do warg szczupły bezcielesny palec.

- Pocze... kaj...

Jej oblicze nagle się zmieniło. W matowych oczach pojawił się lęk. Patrzyła za jego plecy.

Odwrócił się.

Tam, gdzie trzepotało w mroku obfite jeszcze ognisko, stał obecnie leśny Cugajster.

Leśny człowiek, chroniący ludzi przed niawkami, który przybył tylko po to, by pochłonąć tę kobietę, niawkę, niawę.

I nawet gdyby biała kobieta rozpłynęła się w mroku lasu - człowiek wiedział, jak łatwo Cugajster może ją dogonić. Dogonić w mig.

Zrobił więc krok, zaciskając palce na nieprzydatnej teraz ciupadze. Co może zrobić leśnemu Cugajstrowi kunsztownie wykonana ciupaga, jej ostry kieł? Ludzie znają tylko jeden sposób powstrzymania Cugajstra. Skuteczny na krótki czas...

Więc człowiek zrobił krok, rozłożył ręce zapraszającym gestem:

- Zatańczymy? Zatańczymy, dziaduś?

Leśny twór milczał, a na szerokim obliczu, porośniętym zwiniętą w pierścienie sierścią, widać było ironię. Zbyt blisko była zdobycz, zbyt blisko była niawka, Cugajster nie porzuci polowania nawet dla ulubionej zabawy.

- Zatańczymy? - Mężczyzna dziarsko przykucnął, przytupnął, a ciupaga w jego ręku zawirowała i utworzyła połyskujący krąg.

- Dlaczego stajesz mi na drodze? - zapytał Cugajster.

Jego głos przypominał skrzypienie starej jodły.

Człowiek zatrzymał się, niemal wypuściwszy z rąk toporek.

- Niawka niesie ci śmierć. - Czarne psie wargi Cugajstra rozciągnął kpiący uśmiech. - A ty mimo to nie chcesz, bym ją zabił?

Mężczyzna milczał. Cugajster kiwnął się do przodu:

- Nawet gdybyś pokonał wiedźmę, to niawy i tak nie pokonasz, bo niawa jest częściowo tobą... Nie boisz się żyć i mimo to nie chcesz, bym zabił twoją niawę?

Mężczyzna milczał.

- Dobrze - powiedział Cugajster, od jego głosu ciężkie gałęzie jodeł drgnęły wystraszone. - Niech cię twoja niawka zaprowadzi w mgłę nad urwiskiem.

Cugajster odszedł.

Jodłowe gałęzie na jego drodze nawet się nie poruszyły.


Rozdział l


Po raz pierwszy od wielu lat Iwga pozwoliła sobie na chwilą odpoczynku.

Mężczyzna, który od wielu dni przyglądał się jej i obserwował, w końcu uspokoił się, a nawet jakby rozkwitł. Jakiś jej żart wzbudził salwę jego śmiechu, rechotał aż do łez, a wyśmiawszy się zażądał, by synowa przestała nazywać go „profesorem Mitecem”, a mówiła jak należy: tata-świekr. Iwga uśmiechnęła się promiennie i udała się rozpalać ognisko na środku łąki, gdzie odbywały się pikniki.

- ...żeby serduszko chciało, a wszystko inne - mogło! - Profesor tryskał dowcipem. - Gdzie dwoje, tam i trzeci wkrótce, a gdzie troje, tam i pięcioro może być, wypijmy zatem, dzieci, i niech nas więcej będzie na tym świecie!..

Czerwone zachodzące słońce migotało w wysokich oknach jej przyszłego domu. Domu pod czerwonym dachem, gdzie na fasadzie znajdował się balkon, owinięty winoroślą i dlatego cały budynek przypominał etykietkę starego wina. Drżał na dachu miedziany kogucik, a Nazar maszerował przez podwórze, niosąc pod pachą kosz z jedzeniem i stale coś gubił - a to ręcznik, a to stosik serwetek, a to trudnego do ujarzmienia ziemniaka.

Potem tata-świekr nastroił mandolinę; w repertuarze tego poważnego i szanowanego człowieka znajdowało się mnóstwo zabawnych, a nawet frywolnych piosenek. Iwga tak się śmiała, że dwukrotnie wpadła jej kanapka do ogniska; tata-świekr błyskał oczami i walił takie teksty, że nawet na policzkach Nazara pojawił się rumieniec.

Potem nagle tata-świekr przycisnął struny dłonią, milczał przez sekundę, wpatrując się w ogień i zaśpiewał coś zupełnie innego, melodyjnego i z długą fabułą, coś o marynarskiej kobiecie, która machała chusteczką z brzegu, a z morza odpowiadała jej rusałka z okrągłym lusterkiem w dłoni i grzebieniem w zielonych włosach i obie chciały tego samego przystojniaka kapitana.

Nazar ułożył się na trawie, z głową na kolanach Iwgi. Tata-świekr spokojnie otworzył następną butelkę, jednym łykiem osuszył pół kieliszka i zaczął śpiewać coś studenckiego i lirycznego. Iwga nabrała ochoty by się włączyć do śpiewu, ale nie znała ani słów, ani melodii. Otwierała usta niczym ryba, kiedy w melodię wplótł się odległy warkot silnika.

- Ktoś tu jedzie - sennie odezwał się Nazar.

Iwga zaniepokoiła się. Nie lubiła nowin, zmian, niespodziewanych gości, ani nawet wesołych niespodzianek. Tym bardziej teraz, kiedy rozleniwiła się, rozmiękła w swoim szczęściu jak czekolada w dłoni, kiedy nie ma siły bronić swej kruchej wewnętrznej równowagi. Nowy gość to agresor, nieproszony najeźdźca jej świata, gdzie w końcu po tylu mękach, zapanował ład i spokój.

Bardzo kruchy spokój. Proszę, wystarczył dźwięk silnika i cały spokój znikł.

Nazar z żalem podniósł głowę z kolan Iwgi. Wstał, uśmiechnął się szeroko do profesora:

- Tatku, czy Klaudiusz ma nowy wóz? Zielonego grafa z antenką? Tak?

Tata-świekr od razu odłożył mandolinę.

- Klaudi? Niech to licho... No, dzieci moje, będziemy się bawili do rana...

Iwga milczała. Źle będzie, jeśli ktoś zobaczy jej rozczarowanie. Widocznie przyjechał stary przyjaciel domu, z tego powodu należy się cieszyć. W końcu, wizyta niedobrego czy niesympatycznego człowieka, raczej nie wprowadziłaby profesora w taki znakomity nastrój. Nazar nie stałby w bramie, oddając honory siedzącemu za kierownicą mężczyźnie, niczym wartownik na drodze i nie jeździłby, jak dzieciak, na żelaznym skrzydle bramy...

Tata-świekr powiesił mandolinę na piersi:

- A teraz Ruda, poznam cię z wybitnym osobnikiem... Ruda, co ci?

Zielony wóz wolno wtoczył się na podwórze. Starannie i uprzejmie, jak dobrze ułożony zwierz - ale reflektory przykryte osłonami wydawały się Iwdze mętnymi ślepiami potwora. Kawałek kanapki utknął jej w gardle - nie mogła go przełknąć ani wypluć; w jakichś zakątkach jej ciała pośpiesznie pęczniały mdłości i zawroty głowy. Pamiętała to uczucie - ale wtedy, kiedy odezwało się po raz pierwszy, było nieporównywalnie słabsze. Teraz zaś...

- Iwgo, co ci jest?

Nazar już potrząsał ręką kierowcy. Iwga widziała tylko plecy przybysza w jasnej koszuli. Czarne włosy, starannie przystrzyżone na karku, karnie ułożone...

- Iwgo, coś ci się stało?

- Zemdliło mnie - wykrztusiła z trudem. - Tato-świekrze, przepraszam, muszę do domu... Położę się...

Na wprost jej oczu znalazły się jego zaniepokojone, podejrzliwe i jednocześnie uradowane oczy.

- Ruda? Czy ty... Czy ja będę dziadkiem?

Nazar już prowadził gościa do ogniska, teraz Iwga mogła przyjrzeć się uśmiechniętej twarzy niespodziewanego gościa. Kompletnie obca twarz. Nie, to nie jego widziała wtedy, tamtego razu, nie...

Wyczuwając, że coś się stało, Nazar przestał się uśmiechać i dwoma susami dopadł Iwgi. Dotknięcie jego dłoni przyniosło ulgę - zresztą, nie na długo.

- Przepraszam - rozciągnęła usta w wymuszonym uśmiechu, starając się nie patrzeć na gościa.

A gość ciągle się uśmiechał, chyba współczująco.

Nazar chwycił ją na ręce. Przycisnął do siebie mocno, jak kota, zaczął nieść w stronę domu, wpatrując się z niepokojem w jej twarz:

- No, Ruda... Albo coś zjadłaś, albo... No? Rudzik? Może wezwać lekarza, co?

Uśmiechnęła się tak uspokajająco, jak tylko mogła.

Wniósł ją na ganek. Nie zwracając uwagi na protesty zaniósł na piętro - bez trudu, tylko stopnie zaskrzypiały, skarżąc się na ciężar, kolanem otworzył drzwi do jej pokoju. Ułożył na łóżku i usiadł obok, nie wypuszczając jej ręki ze swojej dłoni.

- Wstyd mi za siebie, nieładnie wyszło... - przygryzła wargi Iwga.

Nazar majtnął głową, strząsając z czoła sztywną grzywkę. Uśmiechnął się raźnie:

- Tym się nie przejmuj... Klaudiusz to swój człowiek...

Iwga westchnęła głęboko, tak, żeby powietrze doszło aż do pięt. Mdłości cofały się, ale drżenie całego ciała pozostało. Biedy Nazar; nieoczekiwanie i niechętnie, ale musiała go okłamać. A on tak się szczerze cieszył... Niepotrzebnie sobie wyobrażał nie wiadomo co, i wszystkie te łzy w poduszkę były niepotrzebne. Nazar...

Ogarnęła ją fala czułości tak silna, że musiała odwrócić się i ukryć twarz w poduszce. Czułość i wstyd. Ponieważ okłamała, ponieważ powód jej słabości nie ma nic wspólnego z radosnym oczekiwaniem potomstwa...

- No, co jest Rudzielcze?

Przejechała opuszką palca po błękitnej żyle na jego twardej i muskularnej ręce:

- Nieładnie wyszło. Idź do nich, przeproś... Ja się zaraz pozbieram.

Przełknął ślinę. Nie odważył się jeszcze raz zapytać, pogłaskał ją tylko po policzku.

Wstał, podszedł do drzwi, wrócił. Pocałował czubek jej głowy. I poderwał się, podskoczył do sufitu, dotknął świecznika, zabrzęczały grona kryształków.

- Jak dziecko... - Iwga uśmiechnęła się z trudem. - Posłuchaj... A kim jest Klaudiusz?

Uniósł brwi:

- W jakim sensie?

Iwga milczała chwilę, nie potrafiąc sformułować pytania.

- Klaudiusz - Nazar podrapał się za uchem - jest wspaniałym facetem, starym przyjacielem ojca... No, poza tym jest Wielkim Inkwizytorem miasta Wiżna. To tyle.

- Aha - Iwga przymknęła powieki. - No to leć...

Drewniane schody znowu jęknęły - ponieważ Nazar przeskakiwał po dwa stopnie. Iwga leżała, wpatrując się w cienie na suficie, a chłodna pościel parzyła niczym patelnia.


* * *

Obaj milczeli i to dość długo. Słowa nie były im potrzebne. Obaj w ciszy rozkoszowali się letnim zmierzchem, dymem ogniska i swoim własnym towarzystwem. Gość leniwie mrużył oczy, ognik przy jego wargach wolno pożerał cienkie ciałko drogiego papierosa. Gospodarz obracał nad żarem kawałek tłustej wędzonki, nabity na ostry patyczek.

Potem z domu wyszedł Nazar, uśmiechając się przepraszająco, podszedł do gościa.

- Jakoś tak niezręcznie wyszło, Klaudiuszu... Chciałem was ze sobą poznać.

Ten, którego nazywano Klaudiuszem, przymknął powieki.

- Dlaczegoś ją porzucił? - zrzędliwie odezwał się profesor socjologii Julian Mitec. - Zostawiłeś sarną?

Nazar zmieszał się.

- Ja, właściwie, chciałem tylko Klaudiuszowi powiedzieć, że... tego... że ona prosiła o wybaczenie...

Gość niecierpliwie machnął ręką - rozumiem, nie gadaj bzdur, człowieku. Nazar uśmiechnął się przepraszająco jeszcze raz i pognał z powrotem; dwaj mężczyźni przy ogniu odprowadzili go spojrzeniem.

- Pamiętasz? - niezbyt głośno zapytał profesor Mitec. - Mam na myśli Nazara. Obawiałem się...

Ten, który nosił imię Klaudiusz, skinął głową.

- Tak... Ciągle nie mógł dorosnąć.

Profesor Mitec uśmiechnął się triumfująco:

- Czego tylko nie robią z nami kobiety, Klaudi? Wypijemy?

Gość uśmiechnął się tajemniczo i wyjął z wewnętrznej kieszeni niewielką buteleczkę, płaską jak flądra:

- Właśnie wczoraj wróciłem z Egre, ze stolicy, rozumiesz, winiarstwa... Dostałem tam tę łapówkę.

Zazdrościsz mi?

- Nie może być! - zawołał profesor z teatralnym zdziwieniem. - Ale w jakże właściwym momencie, jakże właściwym!

Obaj byli znawcami win, a profesor dodatkowo jeszcze robił miny znawcy - pił z namaszczeniem i koncentracją, jak zawodowy kiper. Gość uśmiechał się z zadowoleniem.

- A ja będę miał wnuki - oświadczył w końcu profesor Mitec, wpatrując się w rubinowego koloru ciecz na dnie kieliszka. - Pełno, cały dom wnuków... Wiesz, tak właśnie myślałem, że gdzieś cię nosi po prowincji. Dzwoniłem do ciebie.

- Praca - rzucił gość. - Praca wytężona ku korzyści... czy dla korzyści. Będziesz miał piękną synową, Jul. Kiedy ślub?

Profesor pokiwał głową z zadowoleniem:

- Sądzę, że gdzieś w październiku.

- Jeszcze nie ustaliliście terminu? - zdziwił się gość.

Profesor rozłożył ręce.

- Nie śmiej się, ja dopiero tydzień temu... Nazar nas sobie przedstawił. I to bał się, że mnie rozzłości...

- Ale tyś się nie rozzłościł - skinął, noszący imię Klaudiusz. - I słusznie uczyniłeś.

Profesor podniósł z trawy swoją mandolinę. Patrząc jak starannie stroi struny, gość wyłowił z wąskiej złocistej paczki kolejnego skazanego papierosa.

- Julek...

Profesor drgnął. Oderwał się od swego zajęcia, zdziwiony popatrzył na gościa:

- Tak?

Zwany Klaudiuszem wyjął z ogniska gałązkę z żarem na końcu:

- Julek... Niech to zaraza... Nie wiem, jak to powiedzieć.

- Jak chcesz kogoś straszyć, to te swoje wiedźmy po piwnicach strasz - mruknął kompletnie już niewesoły profesor. - Mnie nie musisz... No?

Gość zapalił. Zaciągnął się głęboko, nie spuszczając z przyjaciela zmrużonych, lekko zaognionych oczu:

- Oczywiście wiesz, że ona jest wiedźmą?

- Kto? - drewnianym głosem zapytał profesor.

- Twoja synowa. - Gość zaciągnął - się znowu. - Przyszła synowa... Przy okazji - jak ona ma na imię?

- Iwga - odruchowo odpowiedział profesor. Potem nagle poderwał się ze swojego pniaczka. - Co powiedziałeś?!

- Iwga - w zamyśleniu powtórzył ten noszący imię Klaudiusz.

- Wiesz, co mówisz? - zapytał profesor.

Jego rozmówca skinął głową.

- Julku... W ciągu tych dwudziestu pięciu lat katorżniczej pracy... Wyczuwamy je nawet z jakichś parszywych czarno - białych zdjęć, i, co najsmutniejsze, one mnie też wyczuwają... Moja osoba przyprawia je o mdłości. Wasza Iwga poczuła się źle nie dlatego, że jest w ciąży, a dlatego, że obok niej pojawił się potwór, czyli ja.

Profesor usiadł. Podniósł upuszczoną mandolinę.

- Niedobrze, że nie wiedziałeś - oświadczył noszący imię Klaudiusz. - Miałem nadzieję, że... Ale to nic wielkiego, Julek. One, zwłaszcza te młode, szczególnie z głuchej prowincji... Bardzo się boją. Może powiedziała Nazarowi?

- Milcz - mruknął profesor, metodycznie podciągając i zwalniając strunę. - O, zar-r-raza!..

Wyrwany kołek został mu w ręku. I zaraz potem znalazł się w ognisku; węgle zapłonęły jaśniej, ale po krótkiej chwili uspokoiły się.

Gość odczekał chwilę. Westchnął:

- Tak naprawdę, to nic wielkiego się nie stało. Sto razy widziałem szczęśliwe rodziny, w których żoną była wiedźma. Wiesz, ile w samej stolicy jest ich legalnych? Tych, co mamy w kartotece?

Zerwana struna na mandolinie profesora zwisała niczym spiralny wąs winorośli.

- Julek...

- Zamilcz.

Z domu wyszedł Nazar. Jakby zbity z pantałyku, nawet zasmucony.

- Ona powiedziała, że musi się zdrzemnąć... Ale już lepiej się czuje... Tato?!

Profesor odwrócił się:

- Mam do ciebie prośbę... idź, proszę, i zaparz nam kawy.

Chłopak nie ruszył się z miejsca. Kiedy się denerwował, często mrugał powiekami - jego rzęsy fruwały jak u potrząsanej lalki. Nerwowy tik.

- Tato...

- Nazar.

Gość nieoczekiwanie uśmiechnął się:

- Nic się nie stało, Nazarku. Idź...

Obaj czekali w napięciu, aż zamknęły się drzwi kuchni. Potem jeszcze odczekali kilka długich, męczących minut.

- Julek - wolno powiedział gość. - Jesteś mądry facet... zawsze taki byłeś. A teraz, zaraza, zaczynam myśleć, że lepiej by było ten mały fakt przed tobą ukryć. Żeby może kiedy indziej, w jakiejś wolnej i spokojnej chwili...

- Masz pojęcie, co mówisz?

Profesor cisnął mandolinę. Ta brzęknęła z wyrzutem, trafiwszy na jakiś kamyk w trawie. Gość z dezaprobatą wzruszył ramionami, ale powstrzymał się od komentarza.

- Ty... - profesor spazmatycznie odetchnął. - Wiedźma... W moim domu... Z moim synem... W sekrecie... Jakie to podłe. Podłe, Klaudi...

Wstał, włożył ręce do kieszeni, jego głos zabrzmiał twardo:

- Proszę cię, Klaudiuszu, żebyś porozmawiał z Nazarem już teraz. Nie życzę sobie... Ani minuty...

- Jul? - Klaudiusz zdziwiony uniósł brwi. - A co, według ciebie, mogę powiedzieć Nazarowi? W końcu, jeśli on ją kocha...

- Kocha?!

Przez jakiś czas profesor krążył dookoła ogniska, nie znajdując słów. Potem usiadł, po wyrazie twarzy gość zrozumiał, że profesor Julian Mitec wziął się w końcu w garść, i trzymał się mocno i pewnie.

- Ja tak to rozumiem - bezbarwnym głosem oświadczył gospodarz - że w ramach obowiązków służbowych zabierzesz ją stąd? W celu skontrolowania i rejestracji?

- W ramach obowiązków służbowych - gość w zamyśleniu zapalił trzeciego papierosa - zajmują się tym inni ludzie. Co do mnie, ja tylko zlecam zabranie jej, to fakt...

- Proszę cię, tylko nie w moim domu - rzucił profesor tak samo bezbarwnym i głuchym głosem. - Nie chciałbym...

- Ależ nie ma żadnej potrzeby jej zabierania! - Rozmówca strzepnął z eleganckich szarych spodni czarny płatek sadzy. - Sama przyjdzie, gdzie należy i żaden sąsiad...

- Mam gdzieś sąsiadów.

Twarz profesora przybrała żółtawy odcień. Każdy, kto godzinę temu byłby świadkiem święta ze śpiewami, zdziwiłby się przemianie na jego obliczu.

- Mam gdzieś sąsiadów. Ale nie syna. Czy ona jest zainicjowaną wiedźmą, czy nie... Patrzysz na to okiem, zaraza, speca, a ja... - Profesor zamilkł. Odetchnął, wstał, zamierzając iść do domu.

- Na miejscu twojego syna nie posłuchałbym - rzucił cicho nazywany Klaudiuszem.


* * *

Nazar pojawił się po pół godzinie. O człowieku, który przeżył wstrząs, przyjęto mówić, że się raptownie postarzał. Co do Nazara to stało się coś zupełnie przeciwnego: młody mężczyzna, który nie tak dawno wnosił do domu swoją przyszłą żonę, wyglądał teraz jak wystraszony i śmiertelnie urażony chłopiec.

- Klaudiuszu?

Przez ten czas, kiedy przyjaciel domu siedział samotnie na łące, udało mu się wykończyć paczkę swoich wspaniałych papierosów, teraz patrzył, jak dopala się w ognisku wytworne opakowanie z cienkiej tektury.

- Nazarek, ona sama by ci powiedziała. Jak nie dziś, to jutro... Ale nie mogłem ukrywać tego przed twoim ojcem. To by było, hm-m-m... nieładnie z mojej strony. Niegrzecznie. Rozumiesz mnie?

Nazar głośno przełknął ślinę.

- A czy może być tak, że ona sama nie wie? Może?..

Przez chwilą Klaudiusz zastanawiał się, czy nie skłamać. Potem westchnął i pokręcił głową:

- Niestety. One zawsze i wszystko o sobie wiedzą.

- Okłamywała mnie - pękniętym głosem stwierdził Nazar.

Klaudiusz wzruszył ramionami współczująco.


* * *

Iwga nie spała - leżała z kocem na głowie, z nosem między podciągniętymi kolanami i wyobrażała sobie, że jest ślimakiem. W domku, w muszli, ciepło i przytulnie, wszystko, co poza ściankami domku - obojętne jest i niebezpieczne... Potem zabrakło jej wyobraźni, a wieczór ciągle się jeszcze nie kończył; ktoś chodził po domu, ktoś mówił półgłosem, potem usłyszała odgłos uruchamianego silnika.

W pewnej chwili niemal uwierzyła, że koszmar skończył się, że wszystko się ułożyło, że Wielki Inkwizytor zaraz odjedzie i wszystko zostanie po staremu...

W tym momencie przyszedł Nazar. Nie zapalając światła i milcząc, stał w półmroku, zaraz za progiem. Iwga napięła mięśnie, ale nie wystarczyło jej odwagi, by samej zacząć rozmowę.

- Co z tobą? - zapytał Nazar. Iwga zrozumiała, że on już wszystko wie. - Jak się czujesz?

Jak ja się czuję, zapytała siebie Iwga. Jak wesz w zakładzie fryzjerskim, z lekkim dyskomfortem...

Nazar milczał; pod jego spojrzeniem leżąca w ciemności Iwga rzeczywiście poczuła się jak wesz we wspaniałej koafiurze - drobna gadzina, która przy pomocy kłamstwa przedostała się do tego pięknego i wspaniałego świata.

- No to dobranoc - powiedział Nazar drewnianym głosem i zamknął za sobą drzwi.

Przez kilka minut Iwga leżała nieruchomo, wpijając się zębami we własną dłoń, potem poderwała się, włączyła nocną lampkę i gorączkowo zaczęła pakować swoje rzeczy.

Pośpieszna praca pozwoliły jej na krótką chwilę uwolnić się od rozmyślań; patroszyła szafę i bebeszyła szafkę nocną, szmat było mnóstwo, a stara podróżna torba, towarzyszka podróży, okazała się mała i kompletnie niepojemna.

Odwykła od wędrownego życia. Od życia z całym dobytkiem w jednej wytartej sportowej torbie. Ach, jak łatwo o tym zapomniała, jak się wyluzowała, jak sobie odpuściła...

Świadomość straty zabolała, jakby zardzewiała igła przeszyła jej serce; opuściła ręce, usiadła na podłodze i przygryzła wargę, by nie rozryczeć się. To potem, wszystkie łzy potem...

Ale i tak by nie wytrzymała i rozpłakała się, gdyby nie inna myśl, niczym lodowata łapa: Inkwizycja. Nie ta prowincjonalna, z której łap umykała nie raz; ta prawdziwa. Wielka Inkwizycja, jeżdżąca grafami, wspaniałymi wozami, koloru soczystej żaby...

Iwga zgasiła lampkę, prawie urywając sznureczek wyłącznika. Bezszelestnie podeszła do okna. Wspaniały letni wieczór szczęśliwie ustępował miejsca równie wspaniałej nocy, gwiaździstej, cykadowej i kompletnie rozleniwionej. Wczoraj o tej porze ona i Nazar...

Iwga spoliczkowała się. Uderzenie przerwało myśl, a osty wewnętrzny ból zastąpiony został zwyczajnym bólem twarzy, wulgarnym i prostackim.

Iwga widziała w ciemnościach dość kiepsko, ale i tak lepiej niż każdy inny człowiek... Chyba, że był wiedźmą albo inkwizytorem.

Jej torba była wzdęta niczym krowi trup. Kiedyś w dzieciństwie widziała taki przy drodze, wrażenie żyło w niej długo...

Westchnęła.

Większą część Nazarowych prezentów musiała porzucić. Zostawiłaby wszystkie, ale ciepła szara kurtka przyda się jej na pewno, gdyby zaczęły się deszcze, a w nowych sportowych butach będzie jej wygodnie iść po zakurzonych drogach - od rana do wieczora...

Potem między rzeczami znalazła białą koszulę Nazara - i przez dwie długie minuty siedziała z twarzą wtuloną w pusty, bezwolny rękaw. Kołnierzyk koszuli przesączony był zapachem Nazara - Iwga wyczuwała zapachy dość kiepsko, ale i tak lepiej niż każdy inny człowiek... Chyba, że był wiedźmą... Albo inkwizytorem...

Strasznie chciała wziąć coś ze sobą na pamiątkę. I napisać do Nazara choćby jedno słowo, choćby literkę... To nieznośne, ta świadomość, że on będzie myślał o niej tak...

... jak na to zasłużyła.

Otworzywszy drzwi szafy, długo patrzyła w jasne, choć zakurzone lustro. Ruda, z prowincjonalnie pulchnymi policzkami i naiwnymi piegami na całej twarzy, z lekko zadartym noskiem, dziecinnymi pulchnymi wargami... i spojrzeniem otrzaskanej, zawziętej, ale bardzo zmęczonej i bardzo nieszczęśliwej lisicy.

Sezon polowań otwarto...

Słowo „inkwizycja” smagało niczym bat. Bezszelestnie stąpając w mroku. Iwga szerzej otworzyła okno, przerzuciła przez ramię torbę i zgrabnie przesadziła parapet.

Poddasze jej byłego przyszłego domu można by uznać za niskie drugie piętro; przez chwilę siedziała na trawie, czekając, aż ucichnie ból w odbitych stopach. W domu Nazara panowała ciemność, w jadalni paliło się światło. Czym się teraz zajmuje jej były tato-świekr? Można sobie wyobrazić, jaką miał minę, kiedy...

Tym razem już siebie nie policzkowała - odgłos uderzenia mógłby dotrzeć do cudzych uszu. Wściekle uszczypnęła się w łydkę - i niepotrzebna myśl umknęła przegnana bólem. O, jakie to proste, tyle że zostanie fioletowy siniec. Dobrze, że Nazar go nie zobaczy...

Poderwała się i skoczyła za mur. Zamarła tam, gdzie nie sięgało światło latarni; gałązka jabłoni z drobnymi niedojrzałymi jabłuszkami żałośnie skrzypiała, drapiąc mur z cegły. Jej cień był również żałosny, połamany...

Wstrzymawszy oddech, Iwga ostrożnie wyjrzała zza rogu; furtka zamyka się na zwyczajny haczyk, przy furtce o tej godzinie ni żywego ducha - ale i tak jej serce uderzyło z ulgą.

Samochód. Zielony graf ciągle stał tam, gdzie podbiegł do jego drzwi wesoły Nazar.

Co to znaczy? Przecież słyszała dźwięk silnika? Czy może to tato-świekr wyprowadził z garażu swoją...

- Iwgo.

Obok. Za plecami. Mętne lepkie ciarki; dlaczego nie poczuła zbliżania się?

- Nie denerwuj się. Nie zamierzam cię dotykać.

- Już mnie pan dotknął - powiedziała szeptem, nie odwracając się. Chociaż mogłaby się powstrzymać od

hardości.

- Wybacz - powiedział Wielki Inkwizytor miasta Wiżny. I, chyba, zrobił krok do przodu, ponieważ Iwga od razu poczuła mdłości i słabość, co prawda w jakimś oszczędnym, litościwym dla niej wariancie. Zapewne on potrafi tym sterować.

- Chcę odejść - powiedziała, opierając się plecami o ścianę, dokładnie pod żałosną gałązką jabłoni. - Mogę?

- Możesz - nieoczekiwanie ławo zgodził się inkwizytor. - Ale ja bym na twoim miejscu doczekał poranka. Bo tak, to jakoś... banalnie. Przypomina ucieczkę. Zgadzasz się?

- Zgadzam - skinęła głową, przyciskając swoją torbę do piersi. - Co pan będzie ze mną robił?

- Ja osobiście, nic - w głosie inkwizytora dał się słyszeć wyrzut. - Ale jeśli w ciągu tygodnia nie zarejestrujesz się u nas, możesz dostać karę. Społeczne prace w towarzystwie podobnych do siebie, niezainicjowanych, ale w większości rozeźlonych i niesympatycznych. Po co ci to?

- A co to pana obchodzi - powiedziała do ściany. Mdłości wzbierały w gardle, jeszcze trochę i rozmowa z inkwizytorem zostanie przerwana w bardzo niemiły sposób.

- Dokąd pójdziesz? Ciemną nocą, szosą?

Oddychała często i głęboko. Ustami.

- Jeśli... - Każde słowo wyrzucała z trudem. - Pan... mi zaproponuje... podwiezienie do miasta... to odmówię.

- Szkoda - skonstatował inkwizytor. - Ale to twoja sprawa... Idź.

Zarzuciła torbę na plecy, jej cień przypominał teraz starego chorego wielbłąda.

- Iwgo.

Zdusiła w sobie chęć odwrócenia się; w jej dłoń wsunął się twardy kartonowy prostokącik.

- Jeśli powstanie taka potrzeba, a powstanie... Nie brzydź się, tylko zadzwoń. W końcu Nazara... pamiętam od pieluch. Jestem do niego bardzo przywiązany... Postaram ci się pomóc - dla niego. Tak więc powstrzymaj się od głupstw, dobrze?

- Dobrze - powiedziała ochrypłym głosem.

Minęła furtkę, furtkę jej byłego przyszłego domu! Zaczęła iść obok sąsiedzkich domów; na piętrze, zza cienkiej zasłony intymnie świeciła nocna lampka, o czymś mamrotał magnetofon. Zapewne o wiecznej i wiernej miłości.

Iwga stłamsiła w sobie kolejny wybuch rozpaczy; zatrzymała się pod latarnią, z wysiłkiem rozprostowała zaciśnięte w mokrą pięść palce.

„Wielki Inkwizytor Klaudiusz Starż, Wiżna. Pałac Inkwizycji, sekretariat, telefony... Adres domowy: plac Zwycięskiego Szturmu 8, mieszkania 4... Telefon...”

Przełknęła ślinę; z trudem zmięła sztywny karton i wsunęła w szczelinę między słupem i jakimś wymyślnym płotem. Na dłoni pozostał czerwony prostokącik skóry. Jak po oparzeniu.


* * *

Autobus złapała o świcie, kiedy już przestała wierzyć, że nadjedzie.

Po kilkugodzinnej drzemce na przystanku, na twardym siedzisku pustej wiaty, obudziło ją zimno - wyskoczyła na wilgotną szosę i odstawiła coś na kształt płomiennej mamby; szkoda, że Nazar nie był świadkiem tego rozpaczliwego tańca. Podskakując na śliskiej drodze, Iwga przy okazji powiedziała światu, co o nim myśli.

Tak się stało, że straciła siły i rozgrzała się jednocześnie; w tym samym momencie los łagodnie poklepał ją po policzku: zza zakrętu wyjrzał autobus, czerwony jak jesienna jarzębina.

We wnętrzu było ciepło, nawet duszno; wąskim przejściem między miękkimi oparciami i drzemiącymi ludźmi, Iwga przeszła na sam koniec i usiadła na wolnym miejscu obok ponurej kobiety, z twarzą ukrytą aż po oczy w kołnierzu miękkiego swetra.

Leciwy pasażer w fotelu naprzeciwko szeleścił gazetą; tytuły były jakieś bezosobowe, bezkształtne, waciane. Iwdze wpadło w oko tylko jedno zdanie: „A ponieważ agresja każdej wiedźmy wzrasta z latami...”

Leciwy pasażer odwrócił stronę, nie pozwalając Iwdze dokończyć zdania.

Siedząca obok niej kobieta była skrajnie wyczerpana i - najprawdopodobniej - chora; nad szerokim kołnierzem swetra bielało niezdrowego koloru czoło, pod rzadkimi brwiami mrugały zmęczone, mętne, zniechęcone do życia oczy. Drugim sąsiadem Iwgi był śpiący chłopak w kusej wędkarskiej kurteczce, jego olbrzymie kanciaste dłonie wysuwały się z przykrótkich rękawów. No i koniec, Iwga zamknęła oczy.

Od razu zobaczyła, że śpi na łóżku Nazara w jego ciasnym miejskim mieszkanku; nad ostentacyjne ubogą i nieco zaniedbaną studencką przystanią płynie, dumnie nadymając żagle, wspaniały abażur w kształcie pirackiego statku - Nazar przez tydzień wpatrywał się w ten abażur wiszący na wystawie sklepu ze starociami, a kiedy w końcu zdecydował się i przyszedł go kupić, za ladą trafiła mu się ognistoruda dziewuszka z sympatyczną twarzyczką i oczyma wesołej lisicy...

Iwga uśmiechnęła się we śnie. Jej ręka, wczepiona w podłokietnik fotela, leżała jednocześnie na twardym ramieniu śpiącego Nazara; żaglowiec świecił ze swego wnętrza, co powodowało, że na wszystkich przedmiotach w ciasnym pokoiku wylegiwały się dziwaczne cienie. Miękko kiwał się pokład...

Potem dziewczyna drgnęła i znieruchomiała; lepiej w ogóle nie zamykać oczu niż się tak budzić. Autobus stał... a cisza w jego wnętrzu była jakaś nienaturalna.

- Szanowni pasażerowie, służba „Cugajster” przeprasza za drobne niedogodności...

Iwga otworzyła oczy. Umięśniony rybak też i wytrzeszczył wystraszone oczy na stojących w przejściu.

Było ich trzech i było im tam ciasno. Ten, który szybko wyklepał wyuczony dawno temu tekst, był żylasty i chudy; pozostałym dwóm Iwga nie przyglądała się. Cała trójka miała nałożone na obcisłe czarne stroje kamizelki ze sztucznego futra, każdemu na szyi majtał się na łańcuszku srebrny prostokąt odznaki.

Autobus milczał. Iwga w duchu zwinęła się w kłębek, opuściła głowę.

- Rutynowa kontrola - półgłosem ciągnął chudy. - Proszę by wszyscy pozostali na swoich miejscach... Osoby płci żeńskiej proszę patrzeć mi w oczy.

Iwga wciągnęła głowę w ramiona.

Wykładzina pod stopami chudego popiskiwała cicho, dwaj pozostali szli za nim w odstępie metra. Kobieta z pierwszych szeregów powiedziała coś z oburzeniem, żaden z cugajstrów nie raczył jej odpowiedzieć. Iwga słyszała jak oddychają z ulgą, nawet zaczynają żartować ci pasażerowie, co znaleźli się już za plecami trójcy. Sąsiadka Iwgi, ta w ciepłym swetrze, utonęła w nim po czubek głowy.

Chudy przystanął przed Iwga. Iwdze siłą woli udało się podnieść na niego wzrok - jakby zgodziła się na uciążliwe, choć niezbędne badanie lekarskie. Przechwyciwszy jej zaszczute spojrzenie, cugajster drapieżnie pochylił się, jego oczy pochwyciły spojrzenie Iwgi i powlokły ją w niewidoczną, ale wyraźnie wyczuwalną przepaść, ale w połowie drogi została porzucona z rozczarowaniem, jak worek z niepotrzebnymi szmatami.

- Wiedźma - powiedziały wargi chudego.

Właściwie - zamierzały powiedzieć, ponieważ w tej samej sekundzie ciasną przestrzeń wnętrza autobusu przeszył krzyk.

To siedząca obok Iwgi kobieta w ciepłym swetrze krzyczała, a jej głos wrzynał się w uszy, nanizywał je na siebie jak na rożen. Odsunąwszy się na bok, Iwga niemal opadła na umięśnionego chłopaka.

Blada, pozbawiona kropli krwi twarz wynurzyła się w końcu z szarego kołnierza; kobieta była potwornie przestraszona, wyniszczone dłonie, którymi usiłowała się zasłonić, wydawały się być ptasimi szponiastymi łapkami:

- Nie-e... Nie...

Dwaj zza pleców chudego już wlekli opierającą się kobietę do wyjścia, za nimi, po znieruchomiałym, sparaliżowanym krzykiem autobusie pełzł szepcik: niawka... niawa... nijawka...

Chudy zawahał się, znowu zerknął na Iwgę, przejechał palcem po wardze, jakby strząsając przyklejony okruszek. Stał chwilę, zastanawiając się i ruszył do wyjścia. Niawka... tu... w autobusie... niawka... - mamrotały podniecone, zachrypnięte głosy.

W progu cugajster odwrócił się:

- Nasza służba dziękuje za szczerą współpracę, okazaną podczas zatrzymania szczególnie niebezpiecznej istoty, nazywanej niawą. Szczęśliwej podróży...

Nie chcąc na niego patrzeć, Iwga odwróciła głowę i zaczęła wyglądać przez okno.

Ta, co jeszcze chwilę temu siedziała obok niej, ciągle krzyczała, tylko jej krzyk brzmiał głucho i grube autobusowe szyby niemal całkowicie pochłaniały go. Niawka klęczała na poboczu, jej nienaturalnie duże oczy przesłaniała kurtyna przerażenia. Usta szeroko otwarte, Iwdze wydawało się, że słyszy, jak wraz z krzykiem w niebo ulatują słowa chaotycznego błagania.

Chudy i dwaj jego pomocnicy niespiesznie otoczyli niawkę, tak, że stała się środkiem równobocznego trójkąta; ich wysunięte na boki ręce na mgnienie oka zetknęły się - jakby zamierzali otoczyć ofiarę korowodem. Niawka zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej - i w tym momencie autobus ruszył.

Za oknem przepływały drzewa i oddalone od szosy strome dachy; po kilku dopiero minutach Iwga uświadomiła sobie, że siedzi, całym ciałem przywierając do krzepkiego chłopaka, a ten nie odsuwa jej.

W autobusie wszyscy zaczęli jednocześnie mówić, rozpłakało się dziecko. Ktoś o gromkim głosie dzielił się swoimi wrażeniami, posługując wulgarnym bazarowym językiem, ktoś chichotał, ktoś śmiał się wesoło, większość oburzała się. Że za dużo tych niawek. Że służba „Cugajster” za wolno je wyłapuje. Że polowania na niawki w miejscach publicznych to niemoralne, podobnie jak odstrzał psów na placu zabaw dla dzieci. Że władze śpią, podatki idą nie wiadomo na co, a miasto lada moment zaleje obrzydlistwo: niawki i do tego wiedźmy...

- Przepraszam - powiedziała Iwga do chłopaka.

Ten głupawo się uśmiechnął.

Fotel po prawej ręce Iwgi był pusty; nad nim na półce bagażowej kiwał się pakunek w starannie zawiniętej torbie plastykowej. Jego właścicielka w tej chwili już pewnie nie żyje.

Zresztą, tak naprawdę, to od dawna już nie żyje. Niawki nie można zabić, bo i tak jest martwa; niawkę można tylko wypatroszyć, zniszczyć i cugajstrzy znają się na tym jak nikt...

Iwga widziała. Raz. Cugajstrzy nie krępują się niczyją obecnością i nie obawiają się żadnych świadków; w jawności ich działań jest coś nieprzyzwoitego. Zazwyczaj nie odprowadzają nawet swojej ofiary dalej niż za

róg sąsiedniego budynku; zaraz na ulicy, na podwórku odprawiają rytuał, który należałoby raczej wykonywać w bezludnym podziemiu. Nawet dzieci stają się czasem świadkami tańca cugajstrów - potem w nocy moczą pościel, denerwując i męcząc rodziców. Cugajstrzy zabijają niawki tańcem. Taniec owija ich ofiarę niewidzialną siecią, mota, dusi i patroszy. Iwga widziała niawkę po dematerializacji. Właściwie - mogła widzieć, ale się wystraszyła i nie popatrzyła...

Tuż obok okna przepłynęły zgarbione plecy śpieszącego do swoich spraw rowerzysty. Iwga przełknęła ślinę; w porównaniu z cugajstrami, inkwizycja wydaje się być czymś miłym jak Święty Mikołaj. Dobry staruszek, który najpierw rozdaje prezenty grzecznym dzieciom, a potem do pustego już wora wrzuca inne, krnąbrne...

Chłopak, uznawszy, że wystarczająco długo trzymał Iwgę na swoich kolanach i dlatego nabrał do niej pewnych praw, nagle puścił do niej bezczelne oko. Iwga odwróciła się z obrzydzeniem.


* * *

Klaudiusz nigdy nie jeździł szybko. Nawet teraz, na pustej drodze za miastem nie pędził na złamanie karku, choć jego graf miał jeszcze furę niezużytych mocy. Po prostu - jechał, niespiesznie, choć nie przesadnie wolno; droga służyła do odpoczynku, a nie do rozrywki. Ostrych wrażeń Wielki Inkwizytor miał sporo i bez wyścigów, a ostatnio - aż nadto...

Klaudiusz przywykł ufać swej intuicji. Jeśli nieprzyjemne, ale tak naprawdę nie wyróżniające się niczym wydarzenie, mimo to niepokoi, a powinno już być dawno zapomniane, to należy ten niepokój zdefiniować, zaklasyfikować i zapanować nad nim. Skąd się to wzięło?

Jechał przez rzadką poranną mgłę, na fotelu obok leżała opróżniona do połowy paczka drogich papierosów. Klaudiusz palił, wystawiwszy łokieć na zewnątrz; z boku, na przedniej szybie przyklejony był obrazek: zadziorna dziewuszka na miotle, z powiewającym na wietrze końskim ogonem; kokietka z odsłoniętą nóżką, z czarującymi dołeczkami w różowych policzkach...

Klaudiusz kupił tę naklejkę w ubiegłym roku, w jakimś kramie. Wybrał ze sterty roześmianych smoków, krokodyli, robotów, gołych wróżek, brodatych magów; wśród kupujących był tam jedynym dorosłym, reszta - same nastolatki...

Na sekundę oderwał wzrok od jezdni, zobaczył własne odbicie w szybie. Rozmyte i blade, jak widmo, z nieprzyjemnym uśmieszkiem na wąskich wargach. Przesądy...

Kto jak nie on najlepiej zna splątaną sieć przesądów, od dawna oplatających wiedźmy. Kto, jak nie on, widzi lepiej potężne korzenie wszystkich tych mętnych obaw i lęków; gdyby Julian Mitec wiedział o wiedźmach tyle, co z powodu obowiązków służbowych wie Wielki Inkwizytor, to spaliłby Iwgę na łące za swoim domem. Na piknikowym ognisku.

Ale jednak - co to jest?.. Co to za szereg wydarzeń utkwił mu tak w pamięci, nie chcąc wypłynąć na powierzchnię - ale też i nie pozwalając się utopić? Skąd to poczucie niebezpieczeństwa, przeczucie nieszczęścia?

Właściwie, to nie należało wypuszczać tej dziewczyny. Po prostu nie chciał urządzać paskudnej sceny gwałtu na oczach dwóch idealistów - starego i młodego. Wstydził się pokazać staremu przyjacielowi, jak potrafi wykręcać ręce... Młodej dziewczynie, która już nie była dla nich obcą. Była swoja, niemal krewna...

Zmarszczył się, przypomniawszy sobie, jak płakał Nazar. Szlochał w kącie jak dziecko. I jak nie na miejscu były próby wygłoszenia prelekcji na temat „Wiedźma też człowiek.”

Natomiast Julian obraził się, na pewno. W końcu od kogo, jak nie od starego druha można oczekiwać pomocy w trudnej chwili, pomocy, a nie jakichś teoretycznych dywagacji. I on, Klaudiusz, mógł jakoś tam pomóc Nazarowi, opowiedzieć mu kilka przypadków ze swojej praktyki, żeby on, wczorajszy jeszcze narzeczony, przytruchtał do ogniska ze swoim polanem...

Droga skręciła; Klaudiusz przyhamował. Na poboczu stał wóz cugajstrów - jasny, z żółto-zielonym kogutem na dachu.

Wdusił w popielniczkę niedopałek i starł z oblicza, niezależnie od woli pojawiający się na widok cugajstrów, wyraz obrzydzenia. Dwaj dobrze zbudowani faceci pakowali do plastykowego worka coś, co jeszcze niedawno było niawką; trzeci stał przy drodze i palił. Zielony graf zainteresował go nie bardziej niż opadająca w oczach mgła.

Klaudiusz zapanował nad chęcią zatrzymania się. W końcu, służba „Cugajster” nigdy nie wtrącała się do spraw Inkwizycji; kimkolwiek była ta nieszczęsna, której resztki wkładane były właśnie do wora, to przede wszystkim była niawką, chodzącym trupem, istotą niosącą śmierć...

Wstrząsnął nim dreszcz. Samochód z kogutem i ludzie na poboczu dawno temu zniknęli mu z oczu, a on palił i palił, przeszukiwał skrytkę, wyszukując nową, przed samym sobą ukrytą paczkę papierosów.

(DIUNKA. CZERWIEC)

- Nie pytaj, po kim pełznie mrówka. Ona pełznie po tobie.

Piasek miał dziwny kolor. Jasno-żółte i jasno-szare plamy, twarda skorupka, pozostała po wczorajszym kapuśniaczku, posłusznie kruszyła się pod bosymi stopami, we wgłębieniach śladów gospodarzyły mrówki. Pokojowo nastawione, czarne, nie kąsające.

- ... na tamten brzeg?

Diunka uśmiechała się.

Widocznie kiedyś to się już zdarzyło. Za bardzo znajomo ustępował pod piętami ciepły piach. Pachniała woda i łozina.

- Ale mi dobrze - powiedział zdziwiony. - Posłuchaj, to po prostu jest wspaniałe, prawda?

(Jego osławiona intuicja milczała, niczym głuchoniema).

Diunka upinała włosy. Zawsze go dziwiła jej umiejętność konwersacji, z tuzinem spinek do włosów w ustach.

- No to płyniemy czy nie?

Na drugim brzegu stały sosny. Pięć wysokich pni, nie wiadomo jakim cudem utrzymujących przyczółek w królestwie wierzby i łoziny. Po okrywających piasek szpilkach, przebieżkami wędrowała duża wiewiórka.

- Przecież wiesz, jak ja pływam... - podrapał się, manifestując namysł, po koniuszku nosa.

Diunka kuknęła brwiami. Z kolegami z roku potrafiła być straszliwie bezpośrednią, każdy nietakt w stosunkach z Klawem doprowadzał ją do paniki. Teraz chyba udało jej się dźgnąć go w samo jądro jego miłości własnej, bo do przeciwległego brzegu na pewno nie mógł dopłynąć.

- No to sobie popływamy na bubliku...

Właścicielami bublika była trójka chłopaków siedzących na trzech wytartych dywanikach, z trzema zaparkowanymi motocyklami w tle. Chłopcy sączyli lemoniadę i leniwie przekładali jakieś fiszki do gry; obok, przy samej wodzie leżała i schła ogromna dętka od wywrotki - częściowo już szara jak suchy asfalt, częściowo czarna, połyskująca, jak mors w zwierzyńcu. Klaw uniósł brwi - będąc zdrowym na ciele i umyśle, nie miał zamiaru prosić o cokolwiek, i to jeszcze tych młodzieńców, nie, to byłoby niehonorowe i niemiłe.

Ale Diunka już szła po piasku prosto do nich i Klaw, z niezależnie od jego woli budzącą się zazdrością, zobaczył, że trzy pary mętnych oczu odrywają się od fiszek i rozpalają się w nich denerwujące Klawa błyski. A Diunka idzie sobie, w stroju naśladującym skórą węża, idzie niosąc na głowie, niczym dzban, hardą wysoką fryzurę...

Klaw napiął mięśnie. Żarty żartami, ale jeśli te bęcwały pozwolą sobie na coś takiego... Albo na coś, co Klaw uzna za coś takiego...

Nie, nie pozwolili sobie. Z Diunka - nic. A ona już coś do nich mówi, wskazuje oponę-bublik i w jej głosie nie ma ani skrępowania, buty, rozwiązłości czy strachu. Diunka potrafi rozmawiać nawet z owcą w zagrodzie, z wilkiem w lesie, a nawet z dyrektorem liceum, panem Fedulem. I - jak się wydaje - nie sprawia jej to żadnych trudności...

Najtrudniej jest się jej porozumieć z Klawem, bo on wręcz patologicznie boi się, że ją urazi. Ona zaś kompletnie nie potrafi ukryć swojego doń przywiązania, a to niedobrze. To odpręża. A kobieta powinna być odrobiną nieosiągalna...

Opona kiwa się na wodzie i już nie jest szara, tylko czarna jak morski potwór.

- Pan Starż proszony jest o wejście na pokład! Panie Starż, z naszego statku uciekły już wszystkie szczury, może pan spokojnie wejść na mostek kapitański! Hej, panie Starż, jeszcze sekunda zwłoki i załoga się zbuntuje! Hej, Klaw, obyś zawisł na rei, przynieś mi butelkę rumu i złoto z naszych kufrów! Jo-ho-ho, opaska na oku, goń mnie!

Klaw zawsze bał się wody, dlatego wdrapał się na oponę jeszcze zanim stracił dno pod stopami. Woda dookoła wrzała, Diunka tłukła rękami, drobiąc słoneczne bliki, nurkowała, połyskując żmijową skórą stroju, a Klaw aż tracił na ten widok dech. Diunka lubiła mówić o sobie, że jest morskim wężem. Wcześniej Klaw nie wiedział, że węże bywają tak ponętne.

Zacisnął powieki. Zrozumiał nagle, że jest szczęśliwy. To taka chwila ostrego szczęścia, której nie da się utrzymać, można tylko zapamiętać. A potem przez długie, długie lata wspominać..

Diunka wyczuła jego nastrój. Przestała się miotać, starannie odepchnęła oponę dalej od plaży, bliżej do ściany trzcin, gdzie drzemał w dziurawej łodzi starszawy wędkarz.

- Wiesz co, Klaw...

W jej głosie pojawiła się leciutka chrypka, czy to z powodu zimnej wody, czy z powodu pirackich wrzasków.

- Wiesz, Klaw... Chodź się pobierzemy? Jutro, co? Pójdziemy i pobierzemy się, ale będzie śmiesznie!..

- Jutro - podniósł pouczająco palec - mam egzamin. Historia świata.

- A ja mam pojutrze - zmartwiła się Diunka. - No to kiedy się pobierzemy? Co?

Klaw z niepokojem uświadomił sobie, że nie rozumie czy Diunka żartuje, czy mówi poważnie. Czy tylko trochę żartuje? Powiedzmy, w sześćdziesięciu procentach?

Potrząsnął głową. Głupie egzaminy, łeb nie pracuje, najprostsze myśli trzeba obliczać w procentach.

- A potem byśmy wyskoczyli w podróż poślubną - powiedziała Diunka marzycielskim tonem. - Gdzieś za granicą, w odległe kraje, za morze, gdzie są stare zamki...

Cicho ciamkała woda, zamknięta w pierścieniu opony. Klaw miał wrażenie, że przez to okrągłe czarne

okno widzi dno - zieloną łąkę z plackami piachu. I migotały w nim nogi Diunki - długie, koloru białych czereśni.

- Mam tu iluminator - pochwalił się.

Diunka posłała mu uśmiech.

W następnej sekundzie zniknęła pod wodą. Wniknęła w nią jak wąż morski. Jej nogi znikły z przestrzeni okrągłego okna, opona kiwnęła się i Klaw zobaczył twarz Diunki.

Patrzyła w iluminator z dołu, spod wody. Klaw wstrzymał oddech - podwodna Diunka uśmiechała się z zamkniętymi ustami. Jak w starej ramie. Jak z głębi zwierciadła. Jak ona może tak długo nie oddychać?

... Trzeszczały trzciny. Opona rozsuwała je jak lodołamacz krę. Leciwy wędkarz chyba się obudził.

Wargi Diunki były zimne, jak rybki. Zbyt długo siedziała w wodzie, natomiast on spalił sobie na słońcu białe plecy i jutro na egzaminie będzie go trzęsła gorączka... A co mu tam!

Postanowił, że na razie jej nie powie. Niech ta decyzja będzie na razie jego osobistą tajemnicą - bo Diunka na pewno się zdenerwuje, jeszcze zawali swoją politologię i poza tym trzeba będzie zdobyć to pozwolenie na ślub. Nie wiadomo dlaczego siedemnastoletnia dziewczyna jest już dostatecznie dorosła do tych spraw, a mężczyzna tylko o rok młodszy... A co tam. Klaw nie uważał się za młodzieńca, od dawna jest dorosły pod każdym względem.

Trójka na plaży denerwowała się, chodziło o oponę, rzecz jasna. Klaw oczekiwał wyrzutów, ale wystarczył jeden uśmiech Diunki, by pokryć straty moralne właścicieli opony. Szeleściła łozina, wiatr zdążył nasypać piachu do drzemiących pod krzakiem sandałów.

- Tak mi dobrze, Klaw - powiedziała Diunka szeptem. - Tak dobrze... Że aż się boję. A ty?

(Jego intuicja ciągle milczała)

- Jesteś optymistką... Ludzie zwykle boją się, kiedy jest źle.

- Mam pojutrze egzamin, a nic jeszcze nie umiem...

- A ja mam jutro. I - analogicznie.

- Nie kłam. Ty zawsze wszystko wiesz.

- Pochlebca. Pochlebowiarka.

- Nie obrażaj...

- Pochebiara. Pochlebiątko... Może przynajmniej przejrzę podręcznik.

- Przeglądaj, kto ci nie daje...

- Ty.

W płytkiej wodzie wrzeszczały bawiące się brzdące. Gorący wiatr ciskał piaskiem na pożółkłe stronice starego podręcznika, opowiadającego o zdradach i wojownikach. Diunka nudziła się.

- Wiesz co, wykąpię się, póki czytasz...

- A nie zimno ci?

- Phi!

Patrzył, jak idzie do wody. Jak płonie w słońcu łuska morskiego węża, jak rozstępuje się, wchłaniając gibkie ciało, leniwa rzeczna fala...


* * *

Zostały mu trzy rozdziały. Godzina roboty.

Opamiętał się, kiedy cień niskiej wierzby dopełzł do brzegu podręcznika. Poderwał się, jakby ze snu, potrząsnął głową, przepędzając otępienie. Naczytał się, i to w upale...

Na plaży było luźniej. Zniknęły brzdące, zbierali się do domu przyjezdni, obok przemaszerował leciwy wędkarz z parą niewielkich leszczy w drucianym koszyku. Na dnie sandałków Diunki zebrała się spora kupka piasku. Jak w odłamkach starożytnej amfory...

Chłopcy, którzy wypożyczyli im oponę, spuszczali teraz z niej powietrze. Po kolei przyduszali chudnące czarne boki.

Klaw wstał, pokonując ból w zastygłych mięśniach.

Kolor piasku zmienił się. Kolor wody też; na tamtym brzegu, wśród sosen jacyś ludzie grali w siatkówkę.

Klaw przygryzł wargę. Oczywiście, Diunka musiała popłynąć na tamten brzeg, porzucając kiepskiego pływaka w objęciach podręcznika. I byłoby dziwne, gdyby widząc grających nie nabrała ochoty na skakanie z nimi. To jej normalna, nienormalna towarzyska natura...

Podszedł do wody. Osłoniwszy dłonią oczy, zaczął wpatrywać się w siatkarzy; raz czy dwa miał wrażenie, że widzi wężowaty strój. Ale grający, wśród których pełno było dziewczyn, byli w dżinsach i koszulkach, i tylko jedna nieco starsza szczupła kobieta grała w dwuczęściowym stroju.

Klaw poczuł złość. Wrócił na kocyk, usiadł i przysunął podręcznik, ale nie potrafił skupić się na czytaniu.

- Nie przejmuj się tak.

Obok niego stał chłopak - współwłaściciel opony. Jego towarzysze niespiesznie pakowali swoje motory.

- Nie przejmuj się, dziewczyny - wiadomo, coś nie tak powiesz i już się obrażają...

- Myśmy się nie pokłócili - powiedział Klaw, zdziwiony, że w ogóle wdaje się w rozmowę z tym

bęcwałem.

- Dziewczyna pierwsza klasa - powiedział chłopak, całkowicie szczerze. - Moja też jest pierwsza klasa, ale ta jest jakaś taka... Szalona czy jak...

Po dziesięciu minutach silniki ryknęły, wylegujący się na brzegu skrzywili się z niezadowoleniem. Klaw brodził w płytkiej wodzie.

Ale dlaczego tak postąpiła? Czy nie rozumie, że Klaw się zdenerwuje? Już jest pewnie koło siódmej, dokładnie nie wiadomo, rano nadepnął na zegarek i ten stanął...


„Stanął mój zegar, stoi

Zapomnij imię me, stoi

Złoty kwiat w świecie stali

Wybiła godzina, i zegar stanął...”


Jakoś mu się zrobiło nieprzyjemnie. Nie potrafił przypomnieć sobie, gdzie przeczytał ten pretensjonalny wiersz. W tygodniku? W książce? Czy to może Diunka mu powiedziała? Miała taki zwyczaj - z tajemniczą miną deklamować czterowiersz i robiąc okrągłe oczy, oczekiwać reakcji Klawa...

Siatkarze na tamtym brzegu odeszli spod sosen. Ostatnia szła szczupła kobieta, piłka w jej ręku podskakiwała jak żywa.


* * *

Zdecydował się opuścić pustą plażę dopiero po zmierzchu. Zostawił odzież Diunki na piasku - zabrać ją ze sobą oznaczałoby uwierzyć.

Biegł miarowym sportowym kłusem, potem stracił siły, przeszedł na marsz. Postanowił, że tylko wykręci numer i od razu wróci, a Diunka, wyciskając wodę z włosów, obruszy się: dlaczego na nią nie poczekał?

Służbowe pomieszczenie było zadymione. Siwy dym wisiał nad drewnianymi stołami, nad szafkami i wieszakami, nad klatką w kącie - pustą klatką dla winnych przed społeczeństwem ludzi.

- Jeszcze raz imię - pełne.

- Dokia Sterch... Siedemnaście lat.

- Na pewno się nie pokłóciliście?

- Nie. Ona... nigdy tak nie postępowała. Ona...

- Uspokój się.

Zamknął oczy. Dwudziesty piąty raz - uspokój się. Tu wszyscy są spokojni, tu co noc szlochają ludzie i ohydnie przeklinają inni, tu nawet przez dym papierosowy przebija woń żelaza i potu, tu jest nieznośnie duszno...

- Trzecie żeńskie liceum... Bursa. Pokój siedemdziesiąt cztery...

Sygnał. Sygnał. Przez szybę nie słychać słów. Rzeczowo poruszają się wargi.

- Co ona miała na sobie?

- Słucham?

- Co miała na sobie?

Sandałki Diunki pod warstwą piasku. Niedbale ciśnięte na koc szorty...

- Uspokój się, chłopcze. Nie takie rzeczy się zdarzają... Przyjdzie rano.

... I przyszło rano.


Rozdział 2


Autobus przybył do Wiżny z półgodzinnym opóźnieniem. Dotarłszy do pierwszej budki telefonicznej, Iwga wyjęła wyszargany notesik i na długą chwilą zamarła, patrząc pustym wzrokiem przez mętne szkło.

W tym mieście jest pełno ludzi. Wśród nich jest niemało takich, dla których zestaw „Iwga Lis” nie będzie pustym dźwiękiem. Na przykład ta Beta, z którą razem wynajmowały pokój... Albo Klokus, który usiłował ją adorować. Albo właścicielka sklepu z antykami na placu Róż, oschła i sztywna dama, ta, co to kiedyś przytrzymała Nazara przy drzwiach i cicho szepnęła mu do ucha: „To jest cud nie dziewczyna. Nie zastanawiaj się ani chwili”.

Do sklepu z antykami nie są przyjmowani ludzie bez referencji. Ale Iwga tak się wkomponowała w dziwaczne otoczenie, tak idealnie się wkomponowała, tak świetnie wyglądała wśród nieco pretensjonalnych wspaniałości jej prosta buzia z lisimi oczyma i ognistą czupryną...

„Masz pasujące do siebie nazwisko. Jesteś lisem. Lisicą. Liskiem”

Otyły mężczyzna delikatnie zastukał w szybę:

- Panienko, kochana, już nagadała się pani? Mogę i ja?

Wyszła, dopuszczając go do telefonu. Usiadła na ławce, owinęła dookoła dłoni pasek wysłużonej torby.

Każdy z nich... Każdy z nich... Jaką minę będzie miała właścicielka sklepu, kiedy się dowie, że przez

pół roku pracowała u niej wiedźma? Czy nie zlecą się klienci, żeby zwrócić zakupiony z rąk Iwgi towar?.. Klokus... Nawet Beta, która pewnie wyrzuci tę czapkę, którą pożyczała Iwdze...

Ale czego można od nich oczekiwać. Skoro Nazar...

Kostki jej palców zbielały. Właściwie, to Nazar nic jej nie powiedział. Przypisała mu czyn, którego nie popełnił... I uciekła, nie dopuszczając nawet do jakichkolwiek wyjaśnień. Jak oszustka... jak złodziejka...

Grubasek zakończył rozmowę. Iwga wróciła do budki, czując jak wali jej serce, jak wilgotnieją dłonie.

Długi sygnał na tamtym końcu przewodu. Drugi... Trzeci...

- Słucham?

Głos taty-świekra. Iwga przełknęła ślinę.

- Słucham! - już z irytacją.

Iwga delikatnie odłożyła słuchawkę na widełki.

Małe niepowodzenie łatwo doprowadza do łez. Świadomość krachu rośnie kropla po kropli. Stopniowo.

Zeszła do metra i przejechała kilka stacji w te i z powrotem; pozorna wolność oszałamiała i zbijała z pantałyku. Może iść dokąd chce, ale drzwi wąskiej klatki już się zatrzasnęły, wpadła, och, jak wpadła, jak lisiątko i nic już nie da się zmienić.

Nie zdecydowała się odwiedzić nikogo ze swoich znajomych. Jakby słowo „wiedźma” miała wypalone na czole. Straciła nie tylko Nazara, straciła swoją tajemnicę, która pozwalała jej szczęśliwie żyć w tym szczęśliwym mieście... Co za bzdury, jakież to niby szczęśliwe może być życie bez Nazara?

Przeżywała już kiedyś coś podobnego. Kiedy musiała wyjechać z rodzinnej wsi. I kiedy musiała porzucić szkołę i uciekać w panice z niezłego, w sumie, miasta Ridny. I jeszcze raz potem, kiedy...

Wstrząsnął nią dreszcz. Tam, w mieszaninie nieprzyjemnych wspomnień, był również pierwszy spotkany inkwizytor. Mdłości i słabość, wskazujący ją palec. „Wiedźma!”Iwga drgnęła i obejrzała się. Podziemny wagon niósł swoich pasażerów, kiwał się niczym kołyska; wycelowane w nią palce istniały tylko w wyobraźni. Ludzie czytali, drzemali, rozmawiali, tępo gapili się w ciemne okna...

Ależ paskudnie pani wygląda, kochana, powiedziała bezgłośnie Iwga do swego odbicia. Musi pani szybko odwiedzić fryzjera i masażystę, ale przede wszystkim psychiatrę, moja droga. Ma pani kompletnie szalone oczy... a szalonej wiedźmy raczej nie zarejestrują. Ani w pracy dla społeczeństwa się nie przyda... ciupasem skierują ją na ognisko czy co tam oni urządzają... Na wsi to łatwe i proste, tu pewnie jakieś humanitarne elektryczne ognisko... Wiedźmi grill...

Przebywanie w podziemiu nagle zaczęło jej ciążyć; wydostała się na powierzchnię, długo dochodziła do siebie, udając, że przygląda się czasopismom na wystawie kiosku. Przechwyciła kilka zdziwionych spojrzeń i uświadomiła sobie, że stoi przed ścianą dość frywolnych pism, z metką „tylko dla mężczyzn”.

Zrobiła krok, chcąc odejść - i omal nie zderzyła się z młodzieńcem w obcisłym ubraniu, na które niedbale narzucona była futrzana kamizelka.

Cugajster przemknął po niej obojętnym, jakimś takim gumowym spojrzeniem; spojrzenie natychmiast wróciło, zainteresowane i znowu obojętnie opadło jak wąż, z którego wypłynął jędrny strumień. Iwga stała w miejscu, nie mając siły oderwać od asfaltu podeszew podniszczonych szarych butów.

Z nimi tak zawsze. Najpierw rzucają się, potem kręcą nosem; cugajstrzy wyczuwają wiedźmy, ale interesują ich tylko niawy. Każdy cugajster widzi Iwgę na wylot - ale nie śpieszy się z ogłaszaniem wyroku, no i dobrze...

Cugajster zapomniał o niej. Nieważne, ile nieżywych kobiet uczynił jeszcze bardziej nieżywymi dzisiaj; teraz w jego ręku znalazło się błyszczące czasopismo, na okładce którego wykrzykiwało swe życie różowe jędrne ciało. Wzywające ciało, od samego wezwania można ogłuchnąć...

Iwga odwróciła się i odeszła, powłócząc nogami.


* * *

Sklepik ze starociami był otwarty, Iwga nie zdecydowała się wejść tam, po prostu weszła do budki telefonicznej naprzeciwko. Wykręciła numer właścicielki i od razu szarpnęła widełkami, potem zacisnąwszy zęby, zadzwoniła do Miteców i długo wsłuchiwała się w

głuche, triumfujące sygnały.

W miejskim mieszkaniu Nazara też nikt nie odbierał. Z głową wciągniętą w ramiona Iwga przecięła plac Róż, dotarła do skweru i usiadła, wyprostowała zmęczone nogi.

- Gorące sandwicze?

Iwga drgnęła.

Na wprost niej zatrzymał się niski wózek z jaskrawo pomalowanym pojemnikiem, nad uchyloną pokrywą którego kłębiła się para. Wózek prowadziła mniej więcej czternastoletnia dziewczyna; spod długiego swetra wysuwał się brzeg ciemnej sukienki, przypominającej szkolny mundurek.

- Gorące sandwicze - oświadczyła dziewczyna, głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Z pomidorami i cebulą... Tylko pięć monet.

Iwga zadzwoniła w kieszeni drobniakami. Napłynęła i odpłynęła obojętna myśl, że może jutro już w ogóle

nie będzie miała pieniędzy. Nawet na sandwicze.

Dziewczyna jakoś nie śpieszyła się z odejściem. Stała i patrzyła, jak Iwga przeżuwa, może oczekiwała pochwal?

- Świetne sandwicze - Iwga zmusiła się do uśmiechu.

- Jesteś tą lisicą, która postanowiła mieszkać między kurami - bez uśmiechu oświadczyła nagle dziewczyna. - I masz nadzieję, że cię nie poznają.

Iwga milczała. Kawałek kanapki stanął jej w poprzek gardła.

- Lisice nie jedzą ziarna! - uroczyście zapewniła ją dziewczyna. - Zobaczysz... potem - i ruszyła ze swoim wózkiem. - Do widzenia.

Jej ręka boleśnie trąciła Iwgę w ramię, ta zakrztusiła się, a dziewczyna już odeszła, popychając przed sobą wózek z taką uroczyście żałobną miną, jakby to był katafalk na wojskowym pogrzebie.


* * *

Przy wjeździe do miasta, na panelu nadzwyczajnego wywołania obudziła się i zamigotała czerwona, kłująca w oczy lampka. Klaudiusz nie podniósł słuchawki, ale przeczucie odezwało się: no i masz...

Na placu Zwycięskiego Szturmu zawsze było pełno parkujących samochodów, teraz też jakiś zręczny biały maksik zatarasował przejazd swoim szerokim karbowanym tyłem, zirytowany Klaudiusz musiał włączyć służbową syrenę.

Po wejściu do siebie, przez chwilę badał zawartość lodówki, potem trzasnął drzwiczkami, postawił na ogniu czajnik i usiadł przed telefonem.

- Niech zginie zło, patronie. - Głos zastępcy miał profesjonalną chrypkę, ale Klaudiusz usłyszał w nim nutkę szczerej ulgi. - Szukałem pana, patronie...

- Niech zginie zło, Glurze... Co tam? - Klaudiusz położył się na kanapie, nie zdejmując zakurzonych półbutów.

- Epidemia, patronie. Przypadki dżumy w Riance.

- Przypadki - znaczy ile?

- Dziesięć, patronie.

- Ile?!

- Dziesięć przypadków dżumy i już trzy zgony... Garnizon sanitarny postawiony w stan alarmu. Rianka została zamknięta... Wiadomości już przesączyły się do prasy...

- Dalej.

- Samosąd.

Klaudiusz przytrzymał słuchawkę ramieniem. W kuchni coraz głośniej gwizdał gotujący się czajnik.

- Gdzie?

- W Riance wybuchła panika, patronie... Na głównym placu. Nasi ludzie przybyli, kiedy stos się już dopalał.

- Wielka szkoda - głos Klaudiusza brzmiał obojętnie i sucho. - Bardzo szkoda, że nasi ludzie w Riance są tacy nieruchawi. Ofiara?

- Była wiedźmą. Ale... to była głucharka, niezainicjowana, patronie. Jej związek z epidemią...

- Aresztowania?

- Piętnastu ludzi. Kurator okręgu Rianka wykazał się gorliwością... Żeby, że tak powiem, zatrzeć...

- Kuratora okręgu Rianka wezwać tu, do Wiżny - wolno oświadczył Klaudiusz. - Na zastępcę proszę wyznaczyć... jeśli dobrze pamiętam, w tym okręg pracuje Juritz?

Zastępca milczał. Potem powiedział ostrożnie, jakby próbując każde słowo na smak:

- To się raczej nie spodoba Radzie Kuratorów... Oni i tak wrzeszczą, gdzie tylko się da, że Wiżna wszędzie foruje swoich ludzi.

Klaudiusz roześmiał się. Jego śmiech było dobrze słychać pod drugiej stronie kabla, dlatego zastępca szybko przygryzł język.

- Wszystkich aresztowanych... - Klaudiusz pstryknął kilka razy złotym kołpaczkiem pióra. - Wszystkich dostarczyć do miasta. Do mnie.

- Tak, patronie - pośpiesznie zamamrotał zastępca, nawet nieco przesadnie pośpiesznie, szybciej, niż na to pozwalała mu duma.

Klaudiusz milczał chwilę, wpatrując się we wzór liści winorośli za oknem.

Jeśli przeczuwał tylko to, to - trudno, ale nie aż tak niezwykłego... Bywało gorzej...

- Zaraz przyjadę - będę potrzebował bardzo szczegółowej informacji, Glurze. Łącznie z rozmieszczeniem studni w okręgu Rianka... A właśnie, dlaczego do tej chwili nie powiadomił mnie pan, że dzwonił książę?

Zastępca milczał oszołomiony.

- Patronie... Skąd pan wie?..

- Wiadomo - Klaudiusz uśmiechnął się. - Za każdym razem, kiedy mamy jakąś wpadkę... Przecież się pan domyśla, że to, co się stało, to nasza mała wpadka? Prawda?

Zastępca z wysiłkiem przełknął ślinę. Słychać to było w słuchawce.

- Tak, patronie. Oczywiście, że tak.

(DIUNKA. CZERWIEC)

W dniu pogrzebu siostra Diunki zawołała go na bok i, nie spuszczając z niego zapadniętych, rozgorączkowanych oczu, poprosiła:

- Miej sumienie, Klaudiusz. Zachowujesz się tak, jakbyś tylko ty kochał Dokię.

Klaudiusz zmiękł, opadł, jakby uderzony obuchem. I skinął głową.

Trzy dni zlały się w jedną niekończącą się dobę. Trzykrotnie nadchodziła noc; Klaudiusz odpowiadał na jakieś pytania, a za jego plecami wymieniali spojrzenia, rozmawiali koledzy, ludzie z roku i kompletnie nieznane osoby: „To ten chłopiec, z którym ona była tego dnia na plaży. To ten chłopiec...”

- Nie mogła tak po prostu utonąć! Ona pływała jak... Nie mogła!

- Proszę się uspokoić, Starż. Na ciele nie ma śladów gwałtu. Zgubił ją zwyczajny skurcz.Zwyczajny.

- Klaw, no wiesz... Nie wariuj... Idź na ten egzamin, może się oderwiesz...

- Klaw, wybacz, ale czy wyście z nią, wiesz, tego, byliście?..

... Potem poczekał, aż wszyscy opuszczą cmentarz.

Ludzie, jeszcze chwilę temu idący i stojący w żałobnej procesji, teraz wolno zmierzali do wyjścia, tylko Julek Mitec został, zaskoczony rozglądał się w poszukiwaniu Klawa. Nie znalazł, biegiem dogonił chłopaków - zasmuconych i podnieconych jednocześnie. Mama Diunki już zniknęła - trzasnęły drzwi samochodu.

Wszyscy ci ludzie przestali interesować Klawa wiele godzin temu. „Mieć sumienie” - oznacza bycie konsekwentnym w swoim egoizmie.

Zapadał wieczór. Mocno, gęsto, ciężko pachniały więdnące kwiaty.

- Diunko - powiedział, opadając na kolana. - Diunko, chciałem ci powiedzieć, że ożenimy się po egzaminach... Nie przepędzaj mnie. Mogę tu u ciebie posiedzieć?

Miękkie wieczorne niebo. Uspokajające głosy cykad.

- Diunko...

Nie znalazł słów.

Może chciał powiedzieć, że niewybaczalnie przywykł do jej miłości. Że zbyt często pozwalał sobie na opędzanie się - przyjdź jutro. Że ona była dla niego w połowie przedmiotem, w połowie dzieckiem. Że nie wie, jak siebie ukarać. I czy pomoże najstraszliwsza kara...

I wtedy powiedział to, co uważał za słuszne. Co uważał za jedynie słuszne i naturalne.

- Diuneczko, przysięgam, że nigdy i nikogo poza tobą nie będą kochał.

Czy to wiatr poruszył czubkiem cmentarnej ciemnej jodły? Czy Diunka, patrząca stamtąd, ogromnie się oburzyła, potrząsnęła mokrymi włosami, hardo zadarła ostry nos?

- Powiedziałem - szepnął bezgłośnie. - Wybacz.

Za jego plecami trzasnęła gałązka. Napiął mięśnie, policzył do pięciu i obejrzał się.

Nie pamiętał wszystkich uczestników pogrzebu, ale z jakiegoś powodu był pewien, że właśnie tego starca wśród nich nie było. Wymięty ciemny garnitur, rozdeptane buty - może to cmentarny stróż? Bo włóczęga, sprzedający puste butelki, nie może mieć takiego zdecydowania w oku. I takiego jasnego spojrzenia.

- Jestem lumem - powiedział stanach, jakby odpowiadając na bezgłośne pytanie. - Nie denerwuj się.

Lum. Pocieszyciel cmentarny. Powiadają, że to rzemiosło pochodzi z jakiejś zapomnianej dziś religii. Od kapłanów, znajdujących kiedyś słowa pocieszenia dla najbardziej chorych, najbardziej skrwawionych po utracie dusz. Rodzice Diunki nie skorzystali z usług luma, dumnie nie chcieli dzielić się ciężarem własnego nieszczęścia; może stary uznał, że stojący z boku procesji Klaw będzie jego klientem.

- Nie. - Klaw odwrócił się. - Dziękuję, ale... Ja nie wierzę w to wszystko. Proszę odejść...

- W co nie wierzysz? - zdziwił się starzec.

- Chcę być sam - powiedział Klaw szeptem. - Z... nią. Proszę odejść.

- Jesteś w błędzie. - Starzec westchnął. - Jesteś w błędzie... ale odchodzę. Tylko...

Zniecierpliwiony Klaw podniósł głowę.

- Tylko - staruch poruszył wargami, jakby smakiem wyszukując odpowiednie słowo - ty... czynisz to, czego czynić nie wolno. Dręczysz ją i przywołujesz. Nie puszczasz jej; tych, którzy należą do tamtego świata, w żadnym przypadku nie wolno ciągnąć tutaj. Niawki...

Klaw poderwał się:

- Odejdź.

- Żegnaj...

Czarne jodłowe gałęzie drgnęły, przepuszczając bezszelestnie odchodzącego luma. Klaudiusz Starż, szesnastoletni chłopiec, uważający się za mężczyznę, został sam.

Z Diunką.


* * *

Noc spędziła na dworcu.

Bolesne poczucie bezbronności przeganiało ją z kondygnacji na kondygnację, z sali do sali; za każdym razem, zasypiając na kilka minut w głębokim samolotowym fotelu, budziła się jak z maligny i długo nie potrafiła zrozumieć, kim jest i co tu robi.

W końcu, zmęczona dusznym ciepłem i nienaturalnym światłem białych plafonów, wyszła na wilgotny z powodu mżawki peron; drobniutkie kropelki wody wirowały wokół nieznośnie jasnych latarń jak muchy. Przyjeżdżały i odjeżdżały niewygodne nocne pociągi, ktoś rzeczowy i czarny maszerował wzdłuż strasznych kół, postukując żelazem o żelazo. Wskazówki okrągłego dworcowego zegara na śmierć przykleiły się do cyferblatu, noc nadciągnęła na zawsze. Iwga wpadła w rozpacz.

Policjant z nocnego dyżuru przy kasach zerknął na nią najpierw obojętnie, potem z zainteresowaniem; Iwga przejęła inicjatywę - demonstracyjnie stanęła przed nim i długo studiowała rozkład jazdy, ogromne pole nazw i cyfr, cały świat, skomasowany na równych migających linijkach.

Ogarnęła ją przemożna ochota przetrzepania kieszeni i zakupienia sobie prawa do spokojnego przechadzania się po dworcu. Jak dama. Pani biletu i własnego losu, z góry patrzeć na ciekawskiego policjanta i przynajmniej w tym być legalną. Prawowitą. Prawidłową...

Pomysł ten tak kusił, że Iwga już nawet zrobiła krok w kierunku okienka, rozważając jak daleko mogą ją zawieźć nędzne resztki jej fortuny; zresztą, już drugi krok był o połowę krótszy od pierwszego, a potem nogi w ogóle stanęły w miejscu, bo wyjazd w tej chwili oznaczał całkowitą rezygnację z Nazara.

Policjant wytrzeszczył oczy; Iwga stała wpatrzona w rozkład i naiwnie sądziła, że jeśli łzy nie płyną po policzkach, to jakby wcale ich nie widać...

Ale w końcu oczy się wypełniły. Jak dwa jeziorka przegrodzone tamami.

- Panienko, mogę ci w czymś pomóc?

Policjant był ledwo widoczny przez łzy. Chyba patrzył ze współczuciem.

Iwga potrząsnęła głową i wolno skierowała się do wyjścia.


* * *

Poranek powitał ją w towarzystwie najady z fontanny miejskiej. Okutana szarą kurtką od Nazara usiłowała utrzymać w niej i w ciele resztki ciepła, nie wpuścić za kołnierz ani krzty wilgotnego zimnego powietrza, wstrzymać oddech; na głowie najady siedział gołąb, łapki mu się ślizgały, zjeżdżały...

Chwilami Iwdze wydawało się, że nie ma wcale żadnego gołębia. Że to owoc jej wyobraźni, że zamiast najady jest biała rzeźba, przedstawiająca kobietę przykutą łańcuchami do pala, a pod jej stopami leżą wiązki chrustu, po którym już przemyka, wzbija się w powietrze kamienny ogień...

W czubek głowy ktoś jakby wbił gwóźdź. Siedział tam od dawna, czuł się coraz bardziej i bardziej swobodnie. Wrastał.

Zaskrzypiały koła; Iwga drgnęła.

Przez poranek, wczesny i niemal bezludny, szła dziewczyna w ponaciąganym swetrze, spod którego wystawała niebieska sukienka, przypominająca szkolny mundurek. Za nią hurkotał po asfalcie jej jaskrawy wózek.

- Gorące sandwicze - oświadczyła dziewczyna, mimo że wózek był pusty i martwy.

Iwga oblizała wargi. Gwóźdź w głowie wpił się w nią jeszcze głębiej.

- Nie nocuj już więcej na dworcu. - Dziewczyna dotknęła palcem nosa między oczami. Iwga nagle uświadomiła sobie, że ma nie czternaście lat, a znacznie więcej. - Już wpadłaś w oko... Niedobrym ludziom.

Iwga milczała, nie odwracając od niej spojrzenia.

- Niedobrzy ludzie czynią niedobre sprawy, a bezdomna dziewczyna to marnujący się towar. - Sprzedawczyni sandwiczy uśmiechnęła się kącikami ust. - Dworca unikaj.

Iwga poczuła, że się boi. Dziewczyna stała i uśmiechała się, a w jej oczach widniała gotowa odpowiedź na nie zadane jeszcze pytanie: wiesz, kim jestem. Dlatego, że wiesz, kim sama jesteś. Pomyśl trochę...

Wiedźma, stara otrzaskana wiedźma patrzyła na Iwgę z wątłego ciała uczennicy. Po plecach Iwgi przeleciały ciarki; chcąc zwalczyć lęk, wyobraziła sobie swoją rozmówczynię na lekcji matematyki. Przy tablicy, z poszczerbionym kawałkiem kredy w palcach, z poważnie przygryziona dolną wargą...

Dziewczyna chyba się zdziwiła:

- Co w tym śmiesznego?

- Nic - odparła Iwga, pośpiesznie odwracając spojrzenie.

Dziewczyna przeturlała swój wózek do przodu, do tyłu:

- Idziesz ze mną?

- Nie. - Iwga wstała, czując jak nagle zwiększył się ciężar jej torby. Rozzłościła się za swoje lęki i dodała: - Wolę heteroseksualne związki.

Gwóźdź w głowie drgnął i obudził silniejszy ból; zarzuciwszy torbę na ramię, Iwga pomaszerowała przed siebie, ale rzucone za nią słowa dogoniły ją i boleśnie uderzyły w plecy:

- Nie masz wyboru, kretynko. Jeszcze gorzej, jak cię spalą za nic.


* * *

Atak paniki minął, pozostawiając jednak ślad w kolanach i okropny smak w ustach; Iwga wsiadła do tramwaju i przejechała dwie tury, aż do chwili, kiedy konduktor zaczął się jej podejrzliwie przyglądać.

Mówią ludzie, że każda wiedźma boi się inicjacji, jak każda dziewica - pierwszej nocy poślubnej. Iwga nie wiedziała, czy to prawda: ona sama pożegnała się z dziewictwem figlarnie - wydawało się jej, że bawią się z Nazarem. Ale na myśl o możliwej inicjacji ogarniał ją zwierzęcy strach, wydawało się jej, że stoi na skraju przepaści, że jej zębaty skraj to krawędź, zza której nie ma powrotu. Że człowiek i pies bardziej są do siebie podobni niż człowiek i wiedźma...

W koszmarach sennych widziała siebie, jak w czarnej długiej szacie pochyla się nad otwartą starą księgą. Jak idzie po wąskiej krętej drodze, jedną z wielu w strasznym, oszałamiającym pochodzie; w końcu, jak naga leci na miotle, a na tyłku ma malutki ogonek. Ale wystarczyło, że się budziła, że czuła obok siebie ciepłego, rozmiękłego we śnie Nazara...

Ocknęła się. Na wprost jej oczu znajdował się nowiutki aparat telefoniczny - szary, z jednym tylko drugim i głębokim zadrapaniem. Przypominał bliznę na młodziutkiej twarzy...

Iwga zaczerpnęła powietrza. Od dwóch dni prześladują ją telefony. Telefony gonią za nią, chwytają za ręce, ciskają słuchawkami w twarz: wykręć numer! Wykręć, a Nazar powie: Iwga... Lisku mój, dokąd...

Przygryzła wargę. Głos słychać było zbyt dobrze, by uznać go za wymysł, może potrafi na odległość słuchać myśli Nazara? Może...

- Halo.

Iwga omal nie krzyknęła. Przycisnęła słuchawkę tak, że zabolało ucho.

- Halo, słucham.

Chłodny, ale pełen napięcia głos. Czy oczekiwał telefonu? Czy może się domyślić, kto tak milczy i dyszy w słuchawkę?

Nie może się nie domyślić, uświadomiła sobie Iwga i oblała się zimnym potem. Nie może. Po tym, co się wydarzyło - kto jeszcze mógłby dzwonić i milczeć?!

- Nic nie słyszę - powiedział znudzonym głosem Nazar. - Nic nie słyszę... Halo. Proszę mówić.

Już miała się odezwać. Już nabrała w płuca powietrza, przez co po telefonicznych kablach przez wiele kilometrów leciało zdławione: ch-cha...

- Nic nie słyszę - oświadczył Nazar. - Proszę zadzwonić jeszcze raz.

Sygnał. Sygnał, sygnał pcha się i wyrywa ze słuchawki - ale Iwga nie wychodziła z kabiny. Patrzyła, jak pełzną po szkle krople niespiesznego, wolno rozpędzającego się deszczu.

Plac Zwycięskiego Szturmu osiem, mieszkania cztery. Telefon...

Zawsze niełatwo jej było zapamiętać telefony. Jak zapamiętać szereg nic nie znaczących cyfr?

Ale ten numer na zawsze wciął się w czerep. Jak na złość...

Czy to może takie są te wizytówki? Raz człowiek przeczyta i do końca życia nie zapomni?

Deszcz zaczął wnikać za kołnierz, odruchowo wciągnęła głowę w ramiona.


* * *

Po całym dniu bezsensownej tułaczki dotarła pod Pałac Inkwizycji.

Od kilku godzin krążyła, błądziła, wchodziła do kawiarń na filiżankę taniej kawy, uczyła się nazw ulic, a tak naprawdę zawężała ciągle koła, przemierzała spiralę; w końcu miała przed oczami ten wysoki, dość nowy, ale stylizowany na staroć budynek z ostrym, wbijającym się w niebo dachem.

Iwga stała jak pisklę przed norą żmii. Ze skrzydeł szerokich drzwi patrzyły miedziane herby z ukośnym napisem: „Niech zginie zło”. Zło - to ja, zrozumiała nagle Iwga, stojąc z przyciśniętą do piersi torbą.

Z prawej strony głównego wejścia znajdowała się wytworna szklana budka; obok stał reklamowy stend, tyle że zamiast zwyczajnej reklamy znajdował się na nim poważny plakat. Iwga mrugnęła; gwóźdź w głowie rozjęczał się.

„Wiedźmo, pamiętaj, że społeczeństwo nie wyrzeka się ciebie. Odrzucając zło i rejestrując się, przejdziesz do kategorii pełnoprawnych, prawowitych obywateli... Skazując się zaś na zło, skazujesz na nieszczęście i samotność... Zgodnie z paragrafem... kodeksu prawnego... nie zaewidencjonowane... karane są skazaniem na prace społeczne... zamieszane w czynach karalnych... podlegają osądowi Inkwizycji...”

Iwga chlipnęła. Oto zaraz otworzy te sympatyczne szklane drzwi i wstąpi na ścieżkę... na spotkanie z innymi mieszkańcami miasta, pełnoprawnymi i prawowitymi, takimi, jak Nazar. Jeśli społeczeństwo ze mnie nie rezygnuje, to dlaczego ja miałabym z niego rezygnować? Czy jestem lepsza od społeczeństwa?!

Wierzchem dłoni Iwga otarła wilgoć pod nosem. Czuła że ogarnia ją jakaś dziwna desperacja - pomyślała, że to lepiej, niż rozpacz czy panika. Zaraz, teraz, od razu weźmie i zadzwoni do Wielkiego Inkwizytora. Właśnie tak zadziała, z grubej rury. Do licha, a gdzie tu telefon?! Przecież jeszcze przed chwilą było ich pełno, całe miasto telefonów...

Jej palce szybko wykręciły odpowiedni numer, zawahawszy się dopiero przy ostatniej cyfrze. Ale tylko na mgnienie oka.

Miała nadzieję, że źle zapamiętała. Że nie ma takiego numeru i automat natychmiast zakomunikuje o tym swoim wstrętnym, mędliwym głosem.Sygnał. Długi sygnał wywołania. Iwga poczuła lód w żołądku.

Zaraz słuchawkę podniesie jakaś zatroskana gospodyni domowa: „Co? Inkwizycja? Przepraszam, ale proszę tak nie żartować, pomyliła pani numery!”

Ile sygnałów odsłuchała? Trzy czy pięć? Pan Wielki Inkwizytor jest zajęty, praktycznie nigdy nie ma go w domu...

Przy ósmym sygnale niemal uspokoiła się. Zdecydowała, że dla spokoju sumienia doliczy do dziesięciu - a potem będzie mogła się wynosić. Tym bardziej, że zuchwałość, która popchnęła ją do telefonu, już cała się ulotniła.

- Słucham.

Iwga niemal upuściła słuchawkę.

Chłodny, nieco zmęczony głos. Obcy, jakby nie z tego świata.

- Słucham, tak?

Iwga oblizała wargi i wyciągnęła rękę do widełek.

- Iwgo, czy to ty?

Nie zdołała powstrzymać własnej ręki: dłoń, kończąc ruch, przycisnęła widełki i to tak, że metalowe rogi wpiły się w ciało.


* * *

Przez dobę epidemii, w okręgu Rianka zmarło dziesięć osób, zachorowało sto osiem. Cała wina za chorobę słusznie spadła na wiedźmy. Dzienniki, tradycyjnie pojawiające się co godzinę, ciągle pokazywały te same bulwersujące ujęcia: młoda wiedźma z pianą na ustach krzyczy do obiektywu:

- To dopiero początek! To tylko początek, zobaczycie!

Amatorskie zdjęcia sabatu. Oburzony tłum, na środku placu spalone na stosie ciała. Klaudiusz łykał gorącą kawę - ale krzywił się, jakby pił lekarstwo.

Ten sabat nakręcił jakiś wariat jeszcze w ubiegłym roku, stacja telewizyjna wykupiła zdjęcia za bajeczną kwotę i teraz, na dźwięk słowa „wiedźma”, natychmiast serwuje ten film jako kronikę bieżących wydarzeń. Klaudiusz uśmiechnął się złośliwie; wszyscy oni mają bardzo, ale to bardzo przybliżone pojęcie o tym, co to jest prawdziwy sabat. I niejedna setka ludzi dałaby sobie odjąć uszy w zamian za możliwość zapuszczenia żurawia do wideoarchiwum Inkwizycji.

Ciało na stosie. Też stare zdjęcia - ale tam, w Riance, naprawdę ktoś został spalony i to ktoś niewinny. Przed okręgowym sztabem Inkwizycji w Riance od rana dyżurują pikiety z hasłami: „Brońcie nas przed wiedźmami!”

Ale z jakiego domu wariatów wyciągnięto tę histeryczkę? „To dopiero początek! To tylko początek, zobaczycie!”

Przestraszona kobieta z dzieckiem na ręku. „Co myśmy im zrobili, tym wiedźmom, co zrobiliśmy? Ludzie mówią, że wszystkie studnie... że wodociągi też są zatrute...”

Klaudiusz wyłączył ekran. Wyłowił z częściowo opróżnionej paczki kolejnego papierosa; w kącie zamarł w pełnej szacunku postawie goniec. Stał i myślał, że potrafi starannie ukrywać swoje myśli, a tymczasem spod warstwy uprzejmej uwagi na jego twarzy wyraźnie widać było zmieszanie i oburzenie: Wielki Inkwizytor leniwie odpoczywa. Wielki Inkwizytor leniuchuje z nogami na taborecie, pije kawę i załatwia paczkę papierosów, podczas gdy epidemia się rozrasta, a tak ogólnie to panika zagraża także stolicy...

Półgłosem odezwał się telefon. Dzwonił dowódca wewnętrznej straży.

- Niech zginie zło...

- Tak - Klaudiusz pstryknął zapalniczką, zmrużonymi oczami przyjrzał się jasnobłękitnemu ognikowi.

- Przywieźli je, patronie... Cztery. Łupiny odsiali w okręgowym zarządzie...

- Do pokoju przesłuchań.

- W jakim porządku?

- Wszystko jedno, alfabetycznie. - Klaudiusz cisnął słuchawkę na widełki i podniósł się.

Napotkawszy jego spojrzenie, goniec odruchowo cofnął się o krok; Klaudiusz skinął głową, zwalniając go.

W poczekalni męczył się kurator okręgu Rianka. Nie chcąc truć dymem niepalącego riańskiego kolegę po fachu, Klaudiusz wyszedł przez sekretne drzwi; kurator siedział w poczekalni od rana, czekając na wezwanie, Klaudiusz jeszcze nie zdecydował, dlaczego dręczy tego w sumie godnego człowieka; odłożył decyzję na później. I postara się zapomnieć, że pięć lat temu tenże kurator gotów był zdechnąć, żeby tylko nie dopuścić Klaudiusza Starża do jego obecnego stanowiska. A może na odwrót - postara się o tym pamiętać...

Cela przesłuchań tradycyjnie mieści się w piwnicy, pięć minut spokojnego marszu od gabinetu Klaudiusza. No i bardzo dobrze, to znaczy, że Wielki Inkwizytor spokojnie zdąży dopalić.

(DIUNKA. PAŹDZIERNIK-GRUDZIEŃ)

Na następny rok licealista Starż został przeniesiony warunkowo, ale już jesienią młodzieniec zdał dwa

brakujące egzaminy w „trybie roboczym”. Jego sąsiadem w bursie był teraz Julek Mitec, dobroduszny gamoń, pupil dziewczyn, rycerz z mandoliną; w ich pokoju niemal codziennie było ciasno i hałaśliwie. Klaw też hałasował, jak wszyscy. Wszystko teraz robił jak wszyscy, ponieważ mocno zapadły mu w pamięć słowa siostry Diunki: „Miej sumienie, Klaw... jakbyś tylko ty kochał Dokię...”

Na cmentarz wygodnie się jeździło autostopem. Kierowcy ciężkich wywrotek wkrótce zaczęli poznawać go i zatrzymywali się, nawet nie widząc uniesionej dłoni.

O jego nocnych wypadach wiedział tylko Julek. „Klaw, no wiesz co... dzisiaj tak leje, może jutro wyskoczysz, co?.. Dobra-dobra, milczę, ale w takim razie przyprowadzę dziś Linkę do siebie, nie masz nic przeciwko temu?”

Godzinami siedział na niskiej ławeczce przy cmentarnym murze. Stawiał obok siebie samochodowy reflektor z akumulatorem i pogrążał się w półśnie, w sen na jawie i tam, w tym śnie, Diunka żyła. Była obok niego.

Stary lum spotkał go tylko raz. Bezszelestnie wyszedł z mroku, stanął na drodze do grobu:

- Chłopcze, nie wiedząc, co czynisz, czynisz zło. Nie dajesz spokoju. Nie dręcz jej i siebie, wspominaj ją radośnie, ale nie zakłócaj tego spokoju swoimi wezwaniami!..

- Nie potrafi mnie pan pocieszyć - powiedział Klaw cicho. - Proszę odejść.

Stary lum zacisnął wargi.

- Jesteś obdarzony specyficznymi... możliwościami. Nie wiem, kim zostaniesz, ale... Twoje życzenie ma zbyt wielką wagę. Nie żądaj czegoś nierozumnego.

Z tymi słowy odszedł.


* * *

Kiedy nadeszła zima, Julek Mitec, do tej chwili pokornie czekający aż Klaw „przecierpi” swoje i pokona w końcu rozpacz, nie wytrzymał i zbuntował się:

- Jesteś nienormalny! Po prostu sfiksowałeś, zaklinowałeś się jak termometr we wrzątku! Wezwę do ciebie pogotowie, niech ci wstrzykną coś na uspokojenie! Nie możesz, jak wszyscy, chodzić na cmentarz w niedzielę?!

Klaw otworzył usta i posłał przyjaciela tam, skąd się nie wraca. Julek obraził się śmiertelnie i długo się do niego nie odzywał.

A tydzień później Klaw rzeczywiście się przeziębił i zachorował, niezbyt mocno, ale akurat na tydzień wylądował w izolatce. Z królestwa medycyny nie dało się wymknąć niezauważalnie, a ponury sanitariusz niemal obił pysk denerwującemu go pacjentowi. Pozbawiony treści swego życia, Klaw wlazł z głową pod kołdrę i w znajomej malignie zaczął przywoływać Diunkę. „Nic opuszczaj mnie...”

W dniu jego wyzdrowienia w liceum odbywał się tradycyjny zimowy bal; dla Klawa była to znakomita okazja do wymknięcia się. Podając jako powód ból głowy i słabość - a po chorobie naprawdę był osłabiony - odmówił towarzystwa Julkowi i jego mandolinie. Pod wieczór rozszalała się zamieć i to taka, że nawet fanatyczny Klaw poszedł po rozum do głowy i zrezygnował z wizyty na cmentarzu.

Licealiści bawili się; Klaw siedział w pustym pokoju, przy zaklejonym śniegiem oknie, a na stole przed nim stała lampka w kształcie grubej kręconej świecy. Odbicie lampy w czarnym okiennym szkle wyglądało na prawdziwą żywą świecę; nad świecą siedział posępny młodzieniec, uważający siebie za dorosłego - jego odbicie było tak poważne i tak samo posępne jak on sam. W okno walił zły, rozdrażniony śnieg.

... To uczucie pojawiło się zwolna. Schwytał siebie na tym, że już od kilku minut wsłuchuje się z napięciem ni to w odległe dźwięki zabawy, ni to w wycie wiatru, ni to w samego siebie. Cieniutki robaczek niepokoju najpierw tylko poruszył się w duszy, potem szarpnął się jak na haczyku, parząc skórę mrozem znacznie gorszym niż ten, panujący za oknem. Klaw miał wrażenie, że szklany ognik świecy poruszył się, jak płomień w przeciągu. Przetarł twarz rękami. Posiedział kilka minut, kryjąc się przed światem za niepewną kratownicą splecionych palców. Potem wysunął szufladę, po omacku wyszukał znajomą fiolkę z pigułkami, połknął od razu dwie, nie popijając wodą.

Spokój nadszedł po kilku minutach. Spokój na siłę - jakby na jego kołaczące się serce narzucono kaftan bezpieczeństwa. Sennie zamrugał oczami, potem ziewnął, patrząc w ciemne okno, opuścił głowę na ręce...

Nocny alarm przebił się przez senne oszołomienie, jak nóż przez watę. Przez kilka sekund Klaw walczył, potem wstał i włączył plafon pod sufitem. Pokój zalało jasne światło, ale w duszy Klawa panował mrok i lęk. Jak przykuty do żelaznych poręczy obcych schodów, słuchał miękkich, wolnych, zbliżających się kroków na schodach. Wolnych, ale miarowych i nieuchronnych. Kto idzie? Co idzie?

Rozumiał, że głupio to będzie wyglądało, gdy wpadnie nagle w środek balu - blady i wystraszony, w wypłowiałym dresie. Rozumiał to i gryzł wargi - ale nie duma i nie wstyd go powstrzymały, kiedy już był gotów przekroczyć próg.

Nic potrafił też określić uczucia, które go powstrzymało. W okno walił suchy śnieg. Świeciła elektryczna świeca i plafon pod sufitem świecił uczciwie i jasno, a w oknie, jak w czarnym lustrze, odbijał się przytulny pokój dwóch pracowitych licealistów. A po drugiej stronie szyby bielała twarz, do polowy oświetlona

uliczną latarnią, jak nadgryziony księżyc.

Klaw przycisnął dłoń do podskakujących żeber. Przeklęci pijani dowcipnisie, jak im się udało wejść na balkon...

Myśli kotłowały się nie te, co trzeba i nie o tym, co trzeba. Myśli były obronne, instynktowne... Tak ptak, broniący gniazda, udaje postrzałka... Klaw zrobił krok w kierunku okna. Potem drugi. Potem...

Jej twarz była smutna. Bardzo smutna, wydłużona i delikatna jak ognik świecy, z żałośnie przygryzionymi wargami, z cieniami dookoła nienaturalnie ogromnych oczu. Jedno spojrzenie. Długa chwila.

Wiatr!

Wściekły wicher, ciskający śniegiem w szkło i szkło, jak się okazało, jest pokryte lodem z zewnątrz, pokryte wzorem, nic przez nie nie widać - tylko uliczna latarnia oświetla je z boku, i szalonemu chłopakowi w tańcu cieni wydaje się nie wiadomo co...


* * *

Ciasne sklepione pomieszczenie oświetlała samotna pochodnia, umieszczona za plecami przesłuchującego. Klaudiusz wyciągnął rękę - niewidoczny strażnik natychmiast narzucił mu na łokieć cienką, nieważką pelerynę.

Całe umeblowanie pokoju przesłuchań tworzył dębowy stół i dębowy fotel z niewiarygodnie wysokim, rzeźbionym oparciem; usiadłszy, Klaudiusz odruchowo sięgnął po papierosa do kieszeni na piersi - ręka dotknęła paczki przez gładki jedwab peleryny.

Klaudiusz opamiętał się i narzucił na głowę kaptur. Lekka tkanina, pachnąca naftaliną i wilgocią, zasłoniła jego twarz aż do ust. Na poziomie oczu znajdowały się szczeliny, po minucie Klaudiusz przestanie odczuwać niewygodę. Przyzwyczaił się już.Przez pewien czas w pomieszczeniu panowała głucha cisza; Klaudiusz patrzył prosto przed siebie. Spotkanie z wiedźmą nie znosi lekkomyślności; Klaudiusz milczał, kropla po kropli wpuszczając w siebie Wielkiego Inkwizytora.

- Ruszamy - powiedział w końcu. - Po jednej. Kolejność nie gra roli.

Przeciągle zaskrzypiały okute drzwi. Zawiasy tradycyjnie nie były smarowane. Klaudiusz czekał.

Młoda. Poniżej trzydziestki. Nadgarstki i kostki w dybach - przez tych, co ją ujęli, uznana za dostatecznie niebezpieczną. Obojętna i harda mina...

Oczy Klaudiusza w szczelinach kaptura zwęziły się. Stała przed nim wiedźma-tarcza, i ci, co ją wbili w dyby, wcale nie byli tacy głupi. Wiedźma-tarcza, której przyszło już pewnie spotykać się z Inkwizycją - bliski kontakt z przygotowującym się do rozmowy Starżem był dla niej udręką, jednakże nie uzewnętrzniało się to wcale. Wiedźma przyjęła uderzenie mężnie i z wprawą; tak samo gruba skóra bez bólu odbiera uderzenie bata.

- Witaj, tarczo - powiedział półgłosem Klaudiusz. - Masz jakieś imię?

Wiedźma milczała. Za jej plecami, niczym dwa ciemne słupy, wznosiły się potężne sylwetki strażników.

Klaudiusz opuścił rękę na leżące przed nim papiery:

- Magda Rewer. Obojętne mi jest czy nazwano cię tak przy urodzeniu, czy sama nagrodziłaś siebie tym imieniem... Może chcesz żyć?

Fala jego naporu nakryła wiedźmę całą; przechwyciwszy jej dumne spojrzenie, Klaudiusz wkręcił się w nie, mierząc głębokość „studni”. Wiedźma szarpnęła się, ale w szeroko otwartych oczach nie było widać bólu. Tę tarczę wykuli nie dyletanci.

Klaudiusz rozluźnił się, poczuł na plecach oparcie fotela. Według jednolitej skali jej „studnia” ma siedemdziesiąt dwa. Wysoko. Nawet bardzo. Niebezpiecznie...

- Rozumiesz, co cię tu czeka? Będziesz rozmawiać ze mną czy mam ci pomóc opowiedzieć to, co chcę wiedzieć?

Przez policzek Magdy Rewer przemknął tik.

- Nie dasz rady.

- Tak? - Klaudiusz wychylił się do przodu.

Nic zamierzał wprowadzać w czyn swoją groźbę. Przedzieranie się przez jej tarczę i to na poziomie siedemdziesięciu dwóch, to po tak ciężkim dniu, wcale nie było jego marzeniem. Ale wiedźma zinterpretowała jego ruch dosłownie.

Jej wargi rozkwitły dziewczęcym, niemal dziecinnym uśmiechem, pomięte ubranie, w którym została ujęta, nagle zmieniło swój brudno-beżowy kolor na śnieżnobiały, potem rozeszło się na strzępy i spłynęło na kamienną podłogę. Magda Rewer stała naga, a łączące jej przeguby i kostki stóp dyby, wyglądały teraz na owoc wybujałej erotycznej fantazji.Magda Rewer odrzuciła do tyłu głowę, przez jej ciało przebiegł długi, słodki, głęboki spazm rozkoszy. Brązowe sutki nabrzmiały i patrzyły teraz inkwizytorowi w oczy. W uszy

Klaudiusza uderzyły bębny. Głośno, głośniej...

Przygryzając wargę, wysunął przed siebie prawą rękę ze złączonymi palcami. Wiedźma nie była w stanie powstrzymać się od bolesnego okrzyku.

Przez kilka minut Klaudiusz przyglądał się swojemu własnemu cieniowi, podrygującemu wraz z płomieniem

pochodni i słuchał, jak opada napięcie. Takich zwrotów akcji nie lubił szczególnie. Po takich przesłuchaniach zbyt długo człowiek czuje się jak uliczny kundel, zbytnio gardzi samym sobą...

Podniósł oczy. Magda Rewer skuliła się, ale nie upadła; nadal miała na sobie wymięte ubranie, a strażnicy za jej plecami stali z obojętnymi minami, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Bo oni nic nie widzieli. Wiedźma-tarcza nie będzie się wysilała dla całego męskiego towarzystwa...

- Magdo - powiedział szeptem. - Zasłużyłaś na swój stos.

Drgnęła, ale jej spojrzenie nie zmieniło dumnego i obojętnego wyrazu.

- Masz dwie godziny na namysł... Chcę uwolnić okręg Rianka od wiedźm. To nie jest łatwe, ale ty mi pomożesz...

Wargi wiedźmy rozpełzły się ku uszom.

- ... albo nie pomożesz - kontynuował spokojnie Klaudiusz - a kat nie będzie przeżywał rozterek.

Wiedźma-tarcza milczała. Pod wymiętą marynarką Klaudiusz zobaczył nagle sterczące hardo sutki; zacisnął zęby.

- Jedziemy do Rianki. A ty przekażesz w moje ręce wszystkie te cieniuteńkie niteczki... nie szarp się. Albo ty to uczynisz, albo kto inny... Ktoś na pewno.

Podniósł rękę pokazując, że przesłuchanie zostało zakończone. Wyprowadzana Magda chciała coś powiedzieć - ale nie powiedziała, tylko jej oczy na chwilę zwęziły się i zaczęły przypominać strzelnice obleganej twierdzy.

- Numer siedemset dwanaście - powiedział Klaudiusz w przestrzeń. - Tryb opieki - surowy.

Dwie godziny, dane jej na namysł, spędzi Magda w stacjonarnych dybach, w pojedynczej celi, w ściany której wmurowany jest znak zwierciadła. Na małym skrawku przestrzeni, gdzie każda myśl odbija się od ścian i wraca, dziesięciokrotnie wzmocniona, do swojego źródła...

Jeśli Magda chce przeżyć, będzie musiała myśleć o czymś przyjemnym. Klaudiusz uśmiechnął się krzywo.

Myśl o kuratorze okręgu Rianka spowodowała, że uśmiech stał się dodatkowo jeszcze złośliwy; teraz Klaudiusz już wiedział, co powie czekającemu od kilku nieprzyjemnych godzin człowiekowi. Teraz wie, dlaczego poniżył swojego riańskiego kolegę - nie z powodu wrodzonej złośliwości charakteru i nawet nie z zemsty za minione intrygi - schwytanie wiedźmy-tarczy przyniosłoby kuratorowi zasłużone laury, ale przed epidemią, a nie w jej trakcie. Teraz biedak kurator raczej pochwał się nie doczeka...

Klaudiusz stłumił w sobie ochotę na papierosa. Zadrżał, przypomniawszy sobie jędrne piersi Magdy Rewer; zacisnął zęby i przysiągł sobie, że będzie dziś pracował do utraty przytomności. Tak, żeby już na nic nie mieć ochoty. Jak trup.

- Dalej - rzucił w przestrzeń. - Następna.

Przeciągłe skrzypienie niesmarowanych zawiasów. Weszła kobieta, wolna, bez dybów, zasyczała przez zęby i opadła na ręce strażników.

Zwyczajna robocza wiedźma. Średnia w wielu wskaźnikach, nie wiadomo, dlaczego została wyróżniona spośród zatrzymanych i dostarczona do niego na przesłuchanie. Chociaż z jej „studnią” wyraźnie jest coś nie tak. Jakaś dziwna ta „studnia”.

- Wstań - powiedział cicho.

Strażnicy musieli ją podtrzymywać. Dosłownie wisiała w ich rękach; obronnej mocy wystarczało jej tylko na utrzymanie przytomności.

- Proponuję zawieszenie broni. - Klaudiusz poprawił kaptur, żeby szczeliny znalazły się dokładnie naprzeciwko oczu. - Nie masz sił do walki, a ja nie mam ochoty... Z czym mamy do czynienia w Riance? „Uderzenie” czy „siateczka”?

- Nie wiem - wychrypiała wiedźma z nienawiścią w głosie.

Karząc za kłamstwo, wkręcił się w jej spojrzenie i mierzył „studnię”.

Wiedźma zaczęła krzyczeć, nie mogąc wytrzymać bólu. Klaudiusz zacisnął zęby. Siedemdziesiąt cztery. Szara, zwyczajna robocza wiedźma... Podobnie może czuć się tylko ogrodnik, kiedy na swoim poletku schwyta turkucia podjadka wielkości pudla królewskiego.

Kobieta zamilkła, pogrążona w głębokim omdleniu. Klaudiusz zerknął do protokołu przesłuchania wstępnego. Ksana Utopka, z zawodu nauczycielka w szkole podstawowej.

Zamknąwszy oczy, wyobraził sobie w najdrobniejszych szczegółach riańskiego kuratora. W myślach chwycił go za klapy marynarki, potrząsnął nim mocno...

Nic da się uniknąć wyjazdu do Rianki. Jak nie dziś, to jutro zapłoną tam stosy samosądów. Takie, które pochłoną nie wiedźmy-tarcze, nie wiedźmy-bojowniczki i nawet nie robocze wiedźmy - a zwyczajne niezainicjowane dziewczęta, coś jak ta, podobna do lisiczki...

- Numer siedemset dziewięć - rzucił w ciemność. - Ksana Utopka, tryb opieki - neutralny... i szybko lekarza.

Otworzyły się i zamknęły skrzypiące drzwi.

Następna wiedźma weszła do pomieszczenia z hardo uniesioną głową, Klaudiusz od razu ją poznał. „To dopiero początek. To dopiero początek, zobaczycie!..”

- Witaj, wrzaskunie - rzucił przez zęby.

Dziewczyna miała może z piętnaście lat. Obecność Klaudiusza ciążyła jej, ale nic więcej; jej wewnętrznego pancerza pozazdrościć mógłby ciężki czołg.

- Witaj, oprawco - odparła obojętnie. - Wyfasowałeś drewienka na stos?

- Wyfasowałem - czule uspokoił ją Klaudiusz. - Więc, powiadasz, to dopiero początek?

Dziewczyna wyszczerzyła zęby:

- Sam zobaczysz.

To była wiedźma-bandera. Te są fanatyczne do szaleństwa, ale - co jest najgorsze - władają podstawami jasnowidzenia. Takie histeryczne przepowiadaczki, wrzaskliwymi przepowiedniami przysłaniające wyrachowane umysły.

- Jesteś pełnoletnia? - zapytał Klaudiusz.

- Nie - odparła spokojnie dziewczyna. - Nie mam jeszcze siedemnastu lat... Zgodnie z prawem o wiedźmach, niepełnoletnie osobniczki nie podlegają przesłuchaniom z torturami, tak samo jak i dowolnym rodzajom egzekucji... Jasne?

- Jasne - skinął głową Klaudiusz i przechwycił jej spojrzenie.

Sekunda pauzy, dziewczyna gwałtownie zbladła, ale nie okazała bólu. Klaudiusz wypuścił ją i odchylił się na oparcie fotela.

Poziom „studni” - siedemdziesiąt sześć i pól. Albo kuratorowi okręgu Rianka należy dać nagrodę za wyłapanie trzech najmocniejszych wiedźm kraju, albo...

Albo w Riance od niedawna rodzą się takie oto wiedźmie monstra. Jak grzyby po deszczu.

Klaudiusz przymknął powieki. Organizm z potworną siłą domagał się nikotyny.

Wiedźma-bandera, Przeczucia, przepowiednie, utajone nadzieje i lęki...

- Żadnych przesłuchań z torturami - wycedził przez zaciśnięte zęby.

Jego prawa ręka wyciągnęła się w kierunku rozmówczyni tak, że koniuszki wyprężonych palców znalazły się na poziomie jej zielonych bezczelnych oczu. Wiedźmy- bandery mają swój czuły punkt - zbytnio kochają przepowiadanie.

- Prze... stań! - jęknęła dziewczyna.

Palce Klaudiusza zacisnęły się w pięść.

Pewnie nie powiedziałaby niczego nawet na torturach, ale przepowiednie płynęły z niej same, a ona nie mogła, a i nie za bardzo chciała, powstrzymać ten burzliwy, mętny słowotok. Zielone oczy płonęły natchnieniem:

- Ona... nadchodzi! Już idzie, ona... - niezrozumiałe mamrotanie. - Ona nas zabierze do siebie, i... - bezsensowne okrzyki.

Błogi uśmiech.

Klaudiusz rzucił okiem do szuflady biurka - dobrze, dyktafon nagrywał. Ten tekst trzeba będzie przeanalizować - co nieco wydawało się tu ciekawe, mimo że aktualny, obecny sens przepowiedni ukrywa się, niewątpliwie, w jednym słowie:

- Odnica! - wykrzykiwała dziewczyna. - Okręg Odnica, tak, tak, tak!

Słowo „Odnica” dla wielu ludzi brzmiało jak muzyka. Okręg-kurort, pułapka dla turystów całego świata, niekończące się pasma plaż, piękne życie, święte marzenie, hołubione przez długie jesienne i zimowe miesiące, odkładane specjalnie „na Odnicę” pieniądze, dla Odnicy i na jej cześć...

Okręg Odnica graniczył z Rianką. Kuratorem w niej był akurat człowiek Klaudiusza, sprawdzony, wierny i - to jasne aż do bólu - do Rianki nie ma po co jechać, za późno. Odnica, okręg Odnica...

Dziewczyna zakończyła wieszczenie dziesięć sekund po tym, jak Klaudiusz usunął przymus i przestał wskazywać ją ręką. Uśmiechnęła się krzywo, usiłując odtworzyć straconą dumę; w końcu poddała się naciskowi. Zrobiła to, czego od niej wymagano...

Zemsta nie dała na siebie długo czekać.

- Skończysz na stosie.

Klaudiusz uniósł brwi.

- Jesteś pewna? Nie pomyliłaś mnie z kimś?

- Umrzesz na stosie - powtórzyła z naciskiem. - Szkoda, że ja tego nie zobaczę.

- Też masz czego żałować - powiedział szczerze, ale to nie uspokoiło dziewczyny; odprowadzana do celi, już na korytarzu krzyczała dźwięcznie: - Na stosie! Wielki Inkwizytor podzieli los wiedźm, na stosie, na stosie, na sto...

Skrzypiące drzwi zamknęły się, odgryzając koniec słowa. Klaudiusz uznał, że jest już za późno na przerwę na papierosa.

Czwarta z zatrzymanych była chudzielcem z haczykowatym nosem. Ciemny płaszcz majtał się na niej jak na wieszaku; na widok Klaudiusza - czarna postać, podświetlona pochodnią, czarny kaptur, uważne spojrzenie w szczelinach - kobieta zadygotała i zakryła oczy rękami.

Przez jakiś czas patrzył na nią zaskoczony. Przyzwyczajony wierzyć swojemu szóstemu - czy nawet siódmemu? - zmysłowi, był w tym przypadku zaskoczony i zmieszany.

Diara Luc - głosił protokół wstępny. Administratorka zespołu tanecznego. Przypuszczalnie wiedźma-bojownik, klasyfikacja utrudniona z powodu...”

Przeleciawszy wzrokiem tekst, Klaudiusz zerknął na dół kartki, na podpisy. Przeczytał i odczuł coś na kształt ulgi; czyli tak, mój drogi riański kuratorze. Teraz możemy cię usunąć łatwo i bez wahania - ponieważ takiego pudła nie wybacza się nawet bliskim przyjaciołom. Wiedźma-bojownik?!

- Nie jestem wiedźmą - szepnęła kobieta z haczykowatym nosem, z twarzą ciągle zasłoniętą dłońmi. - To jakaś potworna pomyłka... Przysięgam na życie, nie jestem wiedźmą, jestem...

- Wiem - powiedział Klaudiusz z westchnieniem.

Kobieta na sekundę umilkła. Oderwała od policzków mokre palce, podniosła na Klaudiusza zapuchnięte od płaczu oczy:

- Pan... Ja nie... Za co?!

- Naczelna Inkwizycja wyraża swoje głębokie ubolewanie - powiedział oficjalnym beznamiętnym tonem. - Winni tragicznej pomyłki zostaną surowo ukarani.

Chlipnęła:

- Mnie... jak... razem z... nimi... jak mam teraz... żyć... co ja powiem...

Strażnicy, mocno zaskoczeni, już wyprowadzali ją na korytarz. Klaudiusz nie wytrzymał, opuścił oczy, ukrył je pod kapturem.

Skrzypiące drzwi zamknęły się. Rozdrażniony Wielki Inkwizytor odrzucił kaptur, ściągnął z ramion pelerynę i wymacał w kieszeni na piersi paczkę papierosów.


* * *

Na kuratora okręgu Rianka nie marnował już czasu. Kompletnie. Podpisał rozporządzenie o zwolnieniu i kazał Glurowi przekazać zainteresowanemu.

Półtorej godziny pochłonęły komunikaty i doniesienia. Epidemię w Riance udało się opanować, ale za to w Bernście, na drugim końcu kraju, zaczęło masowo padać bydło. Przed Pałacem Inkwizycji mokła na deszczu rozeźlona pikieta. Klaudiusz mimochodem wziął do ręki jeszcze ciepłe zdjęcie, z którego patrzyły nachmurzone twarze i dość uwłaczające w treści plakaty; nie wiadomo dlaczego, ale był pewien, że w tej samej chwili dokładnie takie samo zdjęcie ląduje na biurku księcia.

Jakby w odpowiedzi na jego myśl, zamrugało czerwone światełko na panelu rządowego telefonu.

- Nie jest łatwo się do pana dodzwonić, panie Wielki Inkwizytorze.

- Praca dla dobra bezpieczeństwa kraju wymaga od nas pewnej mobilności, wasza ekscelencjo - dość oschle odparł Klaudiusz.

Książę prychnął:

- No to mam nadzieję, że w najbliższych godzinach będzie pan nieco mobilniejszy niż przez ostatnie pół roku... O ile, rzeczy jasna, istnieje jakaś zależność między ruchliwością i mobilnością, a liczbą ofiar w Riance. Między mobilnością i szkodami, wyrządzonymi gospodarce Bernstu. Słyszał pan, że z jakiegoś powodu zdychają tam krowy? Dlaczegóż to, jak pan sądzi?

- Żeby eksperyment odbył się w sterylnych warunkach - wolno powiedział Klaudiusz - należałoby mnie urlopować... Wysłać, na przykład do kurortu Odnica. I przyjrzeć się, czy nie będzie wszystkim lepiej beze mnie? Może krowy odżyją?

- Najlepszy czas na wolne żarty. - Głos księcia, dotychczas oziębły i ironiczny, stał się po prostu oziębły.

- Najlepszy czas na docinki - odpowiedział w tonacji Klaudiusz. - W pewnym dowcipie chytry pastuszek wygrzmocił byka w trakcie, że tak powiem, procesu... Że niby polepszy to jakość potomstwa. Tak?

Książę wytrzymał pauzę. Dowolny urzędnik w jej trakcie zdążyłby nawalić w portki. Znacząca była ta pauza, kształtna.

- Bez urazy, Klaw - powiedział książę o ton niżej. - Nie bawi mnie to, co się dzieje.

- Robimy wszystko, żeby było tego jak najmniej - oznajmił ugodowym tonem Klaudiusz.

Na tym stanęło.

Przez kilka minut Klaudiusz trzymał w ręku opuszczoną przez księcia słuchawkę, potem trącił widełki i wystukał numer zastępcy:

- Jutro rano, Glurze, mam zamiar być w Odnicy.


* * *

Wpadł na pół godziny do domu. Znowu zbadał zawartość lodówki, wypełnionej przez wszechobecną gospodynię; napił się zimnej wody, zmienił koszulę, z odrazą popatrzył na śmierdzącą popielniczkę i zwalił się na kanapę - kwadrans nie-myślenia-o-niczym. Święty przywilej.

Z rozmamłanego półsnu wyrwał go dźwięk telefonu. Ręka sama wymacała słuchawkę:

- Słucham.

Cicho posykiwał niewidzialny korytarz otwarty między nim i kimś milczącym na drugim końcu linii.

- Słucham, tak? - powtórzył odruchowo.

W słuchawce słychać było czyjś oddech. Cichy i szybki; jeszcze nie myśląc trzeźwo, Klaudiusz usiadł na kanapie.

- Kto mówi?

Nikt nie mówi. Cisza. Nie pomyłka niezgułowatych przewodów - po prostu milczenie. Słuchawka zaciśnięta w czyjejś dłoni. Odległy hałas miasta, przebijający przez ścianki budki telefonicznej. Powstrzymywany oddech, przy tym, ten ktoś, kto dyszy, nie jest dużą osobą. Mała objętość klatki piersiowej...

- Iwgo, czy to ty?

Rozległ się odgłos przestraszonych krótkich sygnałów.

Klaudiusz zerknął na zegarek. Pod oknami już czeka samochód.

Zar-raza...

Postukał w klawisze; słuchawkę, całe szczęście, podniósł młodszy Milec. Zachrypnięty głos, chyba senny.

- Nazar? - Klaudiusz dołożył starań, by jego głos brzmiał możliwie naturalnie i beznamiętnie. - Mówi Klaw. Jak sprawy?

- Dziękuję - wykrztusił chłopak. - Dobrze... Zawołać tatę?

Klaudiusz zawahał się:

- Nazarku, ja za chwilę wyjeżdżam... Po prostu chciałem zapytać, czy wszystko w porządku... Iwga się odnalazła?

Pauza. Tak, książę jeszcze ma trochę do opanowania. Ma się u kogo uczyć. U Nazara Miteca, lat dwadzieścia i pół.

- Nie - wyrzekł w końcu Nazar. - To nie wołać ojca?

- Przekaż pozdrowienia - powiedział szybko Klaudiusz. - To na razie?

- Na razie...

Znowu znaczące krótkie sygnały. Co za dzień mi się zdarzył, pomyślał Klaudiusz. Święto kropkowanego telefonu...

Wystukał inny numer. Dyżurny z bloku więziennego odebrał natychmiast:

- Dobry wieczór, Kul. Mówi Starż... Magda Rewer, wiedźma-tarcza, numer siedemset dwanaście, nie chciała mi nic powiedzieć?

Milczenie. Co za dziwny dzień, pomyślał Klaudiusz.

- Kul, nie potrafię czytać myśli, jeśli nie są obleczone w słowa.

- Panie Wielki Inkwizytorze... Dziesięć minut temu zameldowałem panu Glurowi, że...

- Że?!

- Magda Rewer, numer siedemset dwanaście skończyła ze sobą. Przy pomocy znaku zwierciadła... Panie Wielki Inkwizytorze, jestem gotów ponieść karę, ale...

- Rozumiem. Pełnij dalej służbę, Kul. Wszystko, co mam ci do powiedzenia, powiem gdy się spotkamy.

Tym razem nie było sygnałów w słuchawce - dyżurny Kul wiernie czekał, aż Klaudiusz odłoży słuchawką pierwszy. Proszę, jakie wychowanie...

Magda Rewer i tak była skazana. Inna sprawa, że samobójstwo przy pomocy znaku zwierciadła to sprawa męcząca i ohydna - to jak topić siebie we własnych odchodach. Siedziała z dybach, w malutkiej celi i przywoływała do życia całą swoją nienawiść i żółć... Odbijając się od ścian ze znakiem zwierciadła, jej własne odchody wolno ją zabijały.

A może i szybko? Przecież to była zła i silna kobieta, ta Magda Rewer. Może i miała lekką śmierć...

Do drzwi ktoś grzecznie i krótko zadzwonił. Klaudiusz poszedł do przedpokoju jak stał, nie do końca ubrany, co wprawiło w konfuzję ochroniarza.

- Panie Starż, z lotniska był telefon, czy mają na nas czekać, czy nie...

- Ależ się, biedacy, naczekali - rzucił obojętnie Klaudiusz. - Mogę gacie naciągnąć, czy nie?

Goryl uprzejmie przemilczał.

(DIUNKA. GRUDZIEŃ-STYCZEŃ)

Od tego wieczora przestał jeździć na cmentarz, ponieważ nocne czuwania przy grobie nie były już wypoczynkiem, zaostrzały tylko zagnieżdżony w duszy niepokój.

Julek chyba był rad - jednakże wkrótce dziwne zachowanie przyjaciela zaczęło go niepokoić jeszcze bardziej niż wcześniejsze czuwania na cmentarzu.

Klaw był podminowany. Klaw podskakiwał przy niewinnym dotknięciu jego ramienia. Klaw bał się ciemności i jednocześnie chciwie wpatrywał się w nocny mrok, w zmierzch na ulicy, i wyraz jego twarzy w takiej chwili bardzo się Julkowi nie podobał.

- Mały, posłuchaj... Nie wstydź się, jakby co. Wszystko się może zdarzyć, może powinieneś pójść do lekarza?

- Dzięki, Jul, ale ze mną wszystko w porządku.

Pewnego razu, wróciwszy z zajęć przed przyjacielem, Julek wykrył w pokoju ślady obcej obecności i uznał, że Klawa odwiedziła dziewczyna.

- Mały, nie umówiłeś się dzisiaj z kimś? Wygląda, że ona tu sobie posiedziała i poszła, cukierka z miseczki

zjadła, zostawiła ślady, o tu... Nie rozumiem, dlaczego chodzi po bursie na bosaka?

Klaw zrobił się nie to że biały, ale siny. Julek po raz pierwszy poważnie pomyślał, że dobrze by było przenieść się do innego pokoju. Żeby nie było pokusy.

I pewnie by się zdecydował na tak ostre wystąpienie, gdyby wiedział, że Klaw co noc budzi się o północy z białymi ze strachu oczami. Co noc śni mu się twarz przyglądająca się mu przez okrągłe okienko opony od wywrotki. Nie żywa i uśmiechnięta, jak tego letniego dnia - a blada i nieruchoma, zagubiona wśród niepotrzebnych atłasowych zdobień ciężkiej trumny...

- Jul, czy to ty trzasnąłeś przed chwilą drzwiami? Do pokoju?

- Nie... Ja myślałem, że to ty.

- Ja... Ja byłem w łazience...

- No to znaczy, że Pinia wpadł po swoją książkę, a dlaczego pytasz?

- Nic... Ale tu jest jego książka, leży...

- No to ktoś inny... Co z tego? Ukradną ci coś, czy jak? Coś ty taki nerwowy, jak babunia histeryczna. Crodepam żresz całymi garściami, niedługo zaczniesz się kłuć?..

- A idź ty...


* * *

Kolejnej bezsennej nocy Klaw przyznał się Diunce do swojego tchórzostwa. Boi się nie wiadomo czego; tego, co jest na granicy między,Jest” i „nie ma”, co wywołuje smutek. Klaw żyje tylko po to, by myśleć o Diunce - ale dlaczego od tego pamiętnego wieczora z zamiecią, myśli o niej wywołują strach? Niech się nie obraża. Jeśli go słyszy - niech da znak. W nim jest dostatecznie dużo miłości, by to przekroczyć.

Po tej nieskładnej spowiedzi ogarnął go dziwny spokój; przespał znakomicie całą resztę nocy i obudził się rano o siódmej - jakby go ktoś trącił.

Julek miarowo sapał przez sen - tego dnia miał zajęcia dopiero na trzeciej godzinie. W umywalni naprzeciwko ich pokoju lała się woda, ktoś rozmawiał, chichotali koledzy-licealiści - codzienne poranne odgłosy, zbyt zwyczajne, by to one mogły wyrwać go ze snu...

Zapach. Jakiś dziwny zapach, nieprzyjemna woń palonej syntetycznej tkaniny...

Wstał. Mrugając w półmroku oczami, wyszedł zza parawanu, oddzielającego „sypialnię” od „przedpokoju” i włączył lampkę na biurku.

Dotknięcie odległej zamieci. Śnieżynki, tłukące się o szybę.

Jeszcze nie pojął, co zaszło, ale podkoszulek na plecach już zwilgotniał, pod wpływem podświadomego.

Na starutkim drewnianym stole, gdzie przepychały się puszki konserw, paczki herbatników, imbryk, zapałki i szare mydło, zawsze leżała pstra cerata w kratę.

Wśród namalowanych na niej jabłek i pomidorów, cebuli i orzechów i innych radosnych obfitości, ciemniał czarny ślad po przypaleniu.

Tak to wyglądało, jakby ktoś dotknął ceraty rozgrzanym żelazkiem. Zostaje po takim dotknięciu zmarszczona sczerniała blizna i wstrętna woń spalenizny. Właśnie jak teraz...

Tyle że ten ktoś, kto był tu kilka minut temu, dotknął ceraty nie żelazkiem i nie lutownicą. Ponieważ nadpalony ślad był odbiciem dłoni. Wypalony odcisk dłoni.

Udało mu się nie krzyknąć.

Julek ciągle sapał; wsłuchując się w jego oddech i podskakując przy każdej zmianie w rytmie, Klaw zaczął gorączkowo zdejmować obrus ze stołu.

Brzęczały słoiki. Klaw śpieszył się, przez zęby syczał przekleństwa; nie wiadomo dlaczego był przekonany, że każde obce spojrzenie na ślad tej dłoni przyniesie masę kłopotów. Na szczęście, na blacie pod ceratą wypalony ślad ledwo był widoczny - Klaw starannie usunął go nożem.

Julek spał; Klaw nałożył płaszcz na piżamę i wymknął się z pokoju, przyciskając do piersi niewielkie zawiniątko w gazecie.

Wracał przesączony zapachem spalonego plastyku. Nikt go nie widział. Nikt się nie dowie.

Na rogu z ożywieniem rozmawiała i kopciła papierosy piątka chłopaków ze służby „Cugajster”. Przechodnie omijali ich dużym łukiem. Klaw podszedł do nich, uśmiechając się szeroko i czarująco:

- Chłopaki, poczęstujcie papierosem.

Pod naciskiem pięciu takich spojrzeń Julek Mitec, na przykład, od razu zerżnąłby się w gacie. Klaw tylko skromnie wzruszył ramionami:

- No nie ma forsy biedny licealista, mama z tatusiem na fajki nie dają, stara historia, nie?

- Tak - ironicznie odezwał się krótkonogi paker z szeroką piersią; obszerna futrzana kamizelka czyniła jego postać jeszcze bardziej przysadzista niż była w rzeczywistości, przypominał niski stolik. - Palenie jest szkodliwe, chamskie zachowanie - niebezpieczne.

- Dobry chłopak - uśmiechnął się drugi, też niski, z przeźroczystymi jak szkło, błękitnymi oczami. - Skończyłeś już siedemnaście lat?

- Nie - przyznał Klaw, nie poniżając się do kłamstwa. - Ale ponieważ spałem już z babami, to może uznaj-

my, że jestem pełnoletni, dobra?

Chyba czworo z pięciu straciło kontenans. Piąty, nie taki jak reszta młody, z mocno i trwale opaloną twarzą, skinął głową z zadowoleniem:

- Przekonałeś mnie. Trzymaj.

W dłoni Klawa wylądował papieros, krótki i gruby, pojawiła się zapalniczka.

- Pal...

Zaciągnął się więc po raz pierwszy w życiu.

Ta czwórka, którą na chwilę wprowadził w zmieszanie, od razu mu się zrewanżowała. Chłopak kaszlał, jego płuca ciął na strzępy wściekły dym marynarskiego tytoniu, a z oczu gradem turlały się łzy.

- Masz dość?

- To jak z tą babą było, tak samo? Czy lepiej ci poszło?

- Może opowiemy o tym w twoim liceum? Nie serwują wam tam rózg?

Pokonując mdłości, Klaw zaciągał się znowu i znowu. Przed jego oczami dopalał się ceratowy obrus z wypalonym odciskiem dłoni. Gdyby cugajstrzy to zobaczyli...

Musiał pokonać strach przed nimi, cugajstrami, zabójcami niawek. On, wspólnik, który zniszczył dowód. Bo teraz Diunka już będzie z nim wiecznie, on wie to na pewno.

Jest mu wszystko jedno, kim ona jest teraz. Grunt, że będą teraz razem.


Rozdział 3


Iwga wyspała się w metrze. Wciśnięta w kąt siedzenia przespała sześć godzin; dookoła zmieniali się ludzie, śniło jej się, że wyciągają spod niej torbę, że budzą, chwytają, wloką gdzieś... Otwierała w panice oczy i uspokojona zasypiała ponownie, a mętne lampy płonęły, pasażerowie wchodzili i wychodzili, za plecami wyły tunele, a ich głosy wplatały się w jej sen, raz jako ryk tłumu na placu, innym razem jako przenikliwy dziecinny chór.

Potem pociąg zatrzymał się na końcowym przystanku i ponury staruszek w mundurze kazał jej wyjść. Była pierwsza w nocy.

Nie miała specjalnego wyboru co do miejsca noclegu. Postała chwilę pod gwiazdami na zupełnie bezludnej ulicy. Noc pachniała fiołkami, uspokajająco szeleściły drzewa, Iwga nie potrafiła określić, w jakim końcu miasta się znajduje. Wzdłuż ulicy ciągnął się żółty mur - Iwga szła wzdłuż niego po prostu dlatego, że i tak nie miała nic lepszego do roboty.

Zobaczyła kolejowe tory ze stadem porozszczepianych wagonów, nie wiadomo dlaczego przeczekujących tu noc, w nozdrza uderzył zapach smaru i - mimo wszystko - znowu nocnych fiołków. Wiatr przynosił też zapach wody, widocznie nieopodal był brzeg rzeki albo jezioro. Iwga pomyślała, że wyszukawszy ciche miejsce, będzie mogła dobrze się wyspać, i od razu napłynęło poczucie czyjejś niewidzialnej obecności.

Iwga nie widziała specjalnie dobrze w ciemnościach i niezbyt dobrze wychwytywała ludzkie myśli, ale intuicję zawsze miała dobrze rozwiniętą i dlatego od razu zrozumiała, że tu się nie da nocować. Nie należy tu nocować. Na pewno nie wolno...

Jakby na potwierdzenie tej myśli, nieco z boku wyrosły, niczym widma, białe ślepia latarek.

Iwga zatrzymała się jak wryta, wszystkie lęki, z jakimi wiąże bezludne okolice ludzka wyobraźnia, jednocześnie wypłynęły z pamięci i zwinęły w jeden twardy kłębek. Maniacy? Gwałciciele? Kanibale?

Rozległ się jakiś kobiecy krzyk. Krzyk był gwałtowny i głośny, jakby uleciał z gardła wielkiego silnego ptaka; latarki poderwały się i rozwinęły w półokrągły szyk. Iwga poczuła się jak w koszmarnym śnie - nogi powinny były wynieść ją z tej okolicy, a nie mogły oderwać się od asfaltu.

Wyskoczyły Iwdze na spotkanie. Podobne do siebie jak bliźniaczki - zresztą, w ciemnościach i w ruchu nie można było im się przyjrzeć. Obie młode, obie blade, w łachmanach, w oczach zwierzęca panika. Patologiczny strach, jakby coś, co goniło je w mroku było po stokroć gorsze od śmierci.

Iwga odskoczyła w bok, kobiety przemknęły obok niej, nie zauważając, niemal przewracając. Dolatywał od nich zapach czegoś, czego Iwga nie potrafiła określić - ale i tak silniej pachniał strach i na jakiś czas Iwga straciła kontrolę nad sobą.

Uciekać. Dobiec do metra albo przynajmniej wyrwać się na ulicę, byle dalej od straszliwej żółtej ściany... Jeszcze trochę, byle biec z całych sił, wyjść ze skóry...

Te dwie biegły z przodu stawki, kiedy zanurkowały pod ciemną tuszę wagonu, Iwga uwierzyła, że tam jest zbawienie. Zimno błysnęła stal szyny w świetle pojedynczej latarni; zdzierając skórę z dłoni, porzuciwszy niepotrzebną torbę, Iwga z trudem podniosła się z drugiej strony. I znowu pod wagon, i znowu... Lisica w zagajniku, otoczonym przez myśliwych. Rudy zwierz, uciekający przed pościgiem, plączący trop, przed siebie, przed siebie, przed siebie...

Jasne światło latarki odbiło się w porzuconej na torach puszce. Iwga krzyknęła, te dwie z przodu odpowiedziały jej krzykiem. Całkowicie straciwszy rozsądek, stawszy się zwierzyną, biegnącą po krawędzi między życiem i śmiercią, Iwga resztką sił skoczyła w wąską szczelinę w murze. Tam był ratunek, tam

ludzkie domy, tam...

W ostatniej chwili ktoś chwycił ją za nogę. Blade kobiety krzyczały znowu - na dwa głosy, tęsknie i strasznie.

Było ich wielu. Byli wszędzie - pierścień, czarne stroje, ginące na tle nocy i głupie bezrękawniki, połyskujące sztucznym futrem w jaskrawym jak klingi świetle latarek. Oto stanęli w kole, objęli się za ramiona, zrobili krok do przodu...

Krzyk.

Krąg tańczących zamknął się. Jak drapieżny kwiat, który schwytał muchę i z zadowoleniem porusza pręcikami; jak wędrujący żołądek, gotowy strawić wszystko co żywe, co nieostrożnie wpadło w krąg. Narzędzie potwornej kaźni - taniec cugajstrów.

Korowód. Sekwencje skomplikowanych ruchów - to powolnych i przeciągłych, to szybkich, błyskawicznych; warsztat tkacki, wyciągający żyły. Obręcz czarnego, okrutnie obracającego się koła; taniec czyjejś śmierci...

I zapach fiołków. Nienaturalnie silny zapach.

Ziemia stanęła dęba.

Z każdym ruchem mnożyły się niewidzialne nici, oplątujące ofiary. Jak pulsujące węże, pochłaniające życie. Jak czarne ssawki, wyciągające duszę. Dwa cienie, tłukące się w długiej agonii i trzeci - oszalała, bezdźwięcznie krzycząca Iwga.

Duszna, nasączona fiołkami noc. Nicująca, zdzierająca parujące wnętrzności z wywróconej skóry...

- Wiedźma...

Chyba na mgnienie oka pozwolono jej stracić przytomność. Potem ktoś dokądś ją wlókł za ręce, po trawie, po żwirze wpijającym się w ciało. Noc stała się dniem - w jej oczy uderzyło światło jednocześnie kilku latarek; Iwga zatrzepotała rękami, osłaniając się przed nimi.

- Cicho, głupia...

- Wplątała się...

- Potem. Zaraz...

Zostawili ją w spokoju.

Oto dlaczego niawki tak krzyczą. Oto, co one, mniej więcej, odczuwają... Potem zostaje po nich pusta powłoka. Jak pończocha. Na pierwszy rzut oka - cienki, po mistrzowsku uszyty kombinezon. Z płytkami paznokci. Z białymi kulami oczu. Z włosami na płaskiej głowie, płaskiej, niczym pozbawiony powietrza balon, nienaturalnie przy tym wielki...

Cugajstrzy skończyli swoje. Iwga zdołała tylko odpełznąć na bok. Pod wagon, gdzie od razu została znaleziona.

- Chodź tu...

Nie sprzeciwiała się.

- Jesteś wiedźmą? Co tu robisz, głupia?

Wyjaśniłaby im, powiedziała... Och, jak powiedziałaby...

- Rozkleiła się dziewczyna - powiedział jeden, na jego latarce był żółty słoneczny filtr.

- No to po co się szlajasz po pustkowiach? Uciekać też nie masz powodu, jak nie jesteś niawką...

Iwga poczuła, jak jej bezwolna ręka opada na czyjeś ramię:

- Chodźmy, dziewczyno... A ty - to było skierowane do kumpla - swoje kazania ogłoś na piśmie... O prawidłowym zachowaniu młodych wiedźm, które nie chcą się inicjować, a zarejestrować się boją. Prawda? - to do Iwgi.

Iwga pociągnęła nosem. Posiadacz twardego ramienia wszystko zbyt szybko zrozumiał i zbyt treściwie objaśnił; ziemia kiwnęła się pod stopami i, starając się utrzymać równowagę, Iwga wczepiła się palcami w futrzany bezrękawnik na ramieniu.

- Nie bój się... Nie ruszymy cię. Po licho nam jesteś, głupia... - To ten, ze słonecznym filtrem. - Inni może by i skorzystali z okazji, ale my nie mamy zapotrzebowania... Mamy takich dziewczyn... I nie takich, tylko czystszych i ładniejszych, muszę powiedzieć...

Ktoś się roześmiał. Ktoś rzucił obojętne „przymknij się...” Walcząc z oszołomieniem i bólem, Iwga pomyślała, że posiadacz żółtego filtra gra wśród pozostałych rolę błazna. Błazen-cugajster to rzecz niemożliwa, ale - proszę - zdarza się...

- Hej, dziewczyno, a torba - twoja czy którejś z tamtych?

Iwga chlipnęła znowu i przycisnęła torbę do piersi.

Ich samochody stały z drugiej strony muru. Furgonetka z budą i żółto-zielonym kogutem na dachu oraz kilka osobowych, większych i mniejszych, zniszczonych i niezbyt zniszczonych.

- Podrzucić cię gdzieś? - Wysoki cugajster z okrągłą, niemal na zero wygoloną głową otworzył przed Iwga drzwi furgonetki; pod pachą trzymał niedbale zwinięty plastykowy worek z eklerem, Iwga wiedziała dobrze, co w nim jest.

Widocznie ta wiedza odbiła się na jej twarzy, ponieważ ten, który udzielił jej swego ramienia, pokojowo

rzucił:

- Nie bój się...

Pokręciła głową. Nie wsiądzie do tej furgonetki nawet pod groźbą śmierci. Raczej rzuci się pod jej koła...

- Chodź, podwiozę cię - nagle zupełnie poważnie zaproponował posiadacz żółtego filtra. - Mam maksika, przecież zwyczajnych cywilnych wozów się nie boisz?

Wszyscy oni, jeszcze pół godziny temu będący trybikami potwornego mechanizmu, teraz cicho, całkiem po ludzku rozmawiali za jej plecami. Po kolei uruchamiali silniki wozów, Iwga nagle uświadomiła sobie, że stoi przed zamkniętymi drzwiami furgonetki, a dookoła niej nie ma już nikogo, a ten, którego ramienia ciągle się trzymała, rozmawia o czymś z tym wysokim, ogolonym, i obaj mówią o jutrzejszym dniu, ale nie określają go Jutro” tylko „dziś”...

A niebo straciło swoją czerń, jest szare. Ciemno-szare, mętno-szare, świt...

- A ty co, nie masz dokąd jechać? - cicho zapytał ten, którego Iwga nazywała w duchu błaznem. - Nie masz domu? Wypędzili cię, czy jesteś przyjezdna? Bez pieniędzy?

Iwga chciała poprosić, by się od niej odczepił - ale zamiast tego tylko żałośnie rozciągnęła wargi, usiłując uśmiechnąć się.

- Idziemy - chwycił ją za rękę.

Rzeczywiście - miał maksika. Malutki samochodzik, jakby przed chwilą kopnięty przez dużą wywrotkę, dlatego bagażnik zgiął się w harmonijkę.

- Mam teraz dobę wolnego... Nie bój się, przecież nie jestem zwierzęciem... Popatrz na siebie, jesteś ładną dziewuchą... Rozumiem, że Inkwizycja was gania, ale ja nie jestem inkwizytorem... Rzuć tą torbę na tylne siedzenie, co się tak jej trzymasz, nie zabiorę ci...

Żółty mur szybko płynął do tyłu. Szybko, szybciej...

Iwga westchnęła spazmatycznie i zamknęła oczy.


* * *

Odnica powitała Klaudiusza duszną nocą, łańcuchami ogni i pancernym wozem na skraju betonowego pasa - czarnym, przypominającym z daleka lakierowany sztyblet.

- Niech zginie zło, patronie.

Minęło dobre pół minuty, zanim rozpoznał ten głos. Głęboki i mocny głos niezrealizowanej śpiewaczki operowej. Ale się zmieniła przez te minione trzy lata! Nie postarzała - ale zmieniła się wyraźnie, a może winne jest żółte światło latarń?

Spolaryzowane szyby limuzyny sprawiały, że świat zewnętrzny był rozmigotany, drżący, matowy i widmowy; gardząc późną godziną, Odnica połyskiwała ogniami, migotała płachtami reklam, puszczała do przyjezdnych oko. Klaudiusz przypomniał sobie, jak dobre trzydzieści lat temu pierwszy raz odwiedził ten kurort razem z matką i też przybyli w nocy, z lotniska wzięli taksówkę, a magiczne miasto za oknami wydawało się...

- Kurator Mawin przygotował sprawozdanie, patronie. I na każde pana życzenie...

- Nocami zarzucam etykietę - rzucił Klaudiusz. - Nie dręcz mnie, Fedoro, i tak jestem trochę zmęczony... Jak tam dzieci?

Pauza. Ostatnie samochody, których na nocnych ulicach było jeszcze sporo, z szacunkiem pryskały na boki przed wolno pełznącym czarnym pancernikiem; krótko ostrzyżony tył głowy kierowcy za niebieską szybą chwytał odbłyski świateł i pewnie dlatego zdawał się być planetą, wirującą dookoła setki słońc.

- Dzieci... dobrze - wolno odpowiedziała Fedora. - Wszystko... dobrze.

- Nie wiedziałem, że jesteś w Odnicy - uczciwie przyznał się Klaudiusz.

Fedora uśmiechnęła się blado:

- Wiżna nie może upilnować wszystkich kadrowych roszad... To by było nienormalne.

- Przez te trzy lata awansowałaś na szczeblu służbowym.

- Staram się...

- A jak wyglądają twoje stosunki z tym złośliwcem Mawinem?

Znowu pauza; Klaudiusz zrozumiał, że źle sformułował pytanie. Niewłaściwie je sformułował.

- W dość serdecznych - odezwała się w końcu kobieta. - Ale nie w bliskich... Jeśli to chciałeś wiedzieć.

Klaudiusz chciał ją zapewnić, że „nie chciał” - ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Takie zapewnienie dopiero by zabrzmiało wyzywająco.

- Twoja wizyta nie była wcześniej zaplanowana - powiedziała kobieta z krótkim śmieszkiem. - Coś za bardzo to zaskakujące... Mawin zaczął się miotać, przecież on się ciebie boi.

- Naprawdę? - szczerze zdziwił się Klaudiusz.

Kobieta zaczerpnęła powietrza. Zamilkła na chwilę.

- Wiesz... Byłoby mi łatwiej, gdybyśmy jednak pozostali w ramkach etykiety.

Łatwiej - nie zawsze oznacza lepiej, chciał powiedzieć Klaudiusz. Ale znowu się powstrzymał, nie pozwolił językowi na dwuznaczną wypowiedź. Jeszcze sobie Fedora pomyśli, że jest mądrzejszy, niż jest naprawdę...

Uśmiechnął się krzywo, kobieta napięła mięśnie.

- Możemy wrócić do tych ramek - powiedział pojednawczo.

Fedora odwróciła się:

- Za późno... Teraz będę się czuła urażona.

Żelazny charakter, umysł żmii i wrażliwość nieładnego nastolatka. Nie, nigdy i w niczym nie potrafił jej pomóc, i zapewne nigdy nie pomoże.

- Jak sądzisz, po co tu przyjechałem?

Znowu napięcie w pięknych zimnych oczach. Niemal lęk, a może to złudzenie spowodowane brakami światła?

- Klaudiuszu - rzuciła szybko. - Klaw...

Po raz pierwszy wymówiła jego imię. Pośpiesznie i jakoś tak, że zabrzmiało, jakby zostało zwinięte w kłębek, jakby chciała je szybciej wyrzucić z ust, obawiając się oparzenia.

- Klaudiuszu, mamy spore kłopoty... Ja, Mawin, wszyscy...

- Tak?

- Tak... Latem statystyka zgonów w okręgu tradycyjnie wzrasta. Wypadki w górach, w wodzie... Zatrucia, bójki młodzieżowych grup... Ogromny napływ turystów... i jest bardzo trudno określić, kiedy powodem śmierci jest wiedźma. Ale... w ciągu ostatnich dwóch tygodni skazaliśmy dziesięć osób. Wyroki nie zostały jeszcze wykonane...

Klaudiusz milczał. Fedora denerwowała się. W całej historii Inkwizycji działające w niej kobiety można było policzyć na palcach. Obu rąk i jednej nogi. Na tego typu stanowiskach kobiety, z reguły, wyróżniają się okrucieństwem i nieprzejednaniem - w duszy Fedory były wystarczające zasoby i jednego, i drugiego. Ale teraz była zdenerwowana i Klaudiusz nie chciał jej przerywać.

- W ostatnim miesiącu, patronie, poziom zainicjowanych wiedźm wzrósł średnio dwukrotnie... „Studnie” - siedemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt... Niebywała... agresywność... I złącza. Tego wcześniej nie było, każda wiedźma działała samotnie... Teraz...

- Dlaczego więc kurator Mawin nie przesłał sprawozdania do Wiżny? - zaszeleścił Klaudiusz jednym z najstraszliwszych ze swoich głosów.

I poczuł, jak zdrętwiała, jak odsunęła się Fedora.

- On... Najpierw myśleliśmy, że to jakaś pomyłka. Potem, że to nasze niedopatrzenie, że gdzieś coś przegapiliśmy i teraz pijemy nawarzone piwo... Wiadomo jak to jest... meldunek o własnej niekompetencji...

- Wszystko rozumiem - powiedział Klaudiusz zwyczajnym głosem. - Nie mów Mawinowi o naszej rozmowie. Niech sam mi to opowie.

Samochód zatrzymał się przed słabo oświetlonym budynkiem - zabytkiem architektury. Najstarszy i najładniejszy Pałac Inkwizycji w kraju.

- Klaw...

Poczuł, że trzyma go za rękaw.

- Klaudiuszu... Czy ty to wszystko rozumiesz? Co się dzieje? Powstrzymasz to, prawda?

Otworzyły się drzwiczki. Szofer schylił głowę w pełnym szacunku ukłonie, zapraszając dwoje inkwizytorów do wyjścia.

Nieprzyjemnie zaskoczony jej słabością, chciał odpowiedzieć coś uspokajającego i zarazem nieokreślonego - ale w tym momencie nocy jakby rzuciła spojrzenie zwężonych oczu nieboszczka Magda Rewer. Z której spływał płatkami jej pomięty urzędniczy garnitur...

Widział Fedorę nagą. Taką, jaką ją pamiętał - ciepłą i kobiecą, z ciężkimi krągłymi piersiami, z przesadnie wybujałymi według dzisiejszych wzorców biodrami; na prawym ramieniu ma pieprzyk, ze sterczącym hardo czarnym włoskiem. Jędrnym jak antenka...

Samiec, uliczny napalony kundel! Na oczach dwóch poddanych!..

- Wysiadaj - powiedział gwałtownie. Zbyt gwałtownie, Fedora szarpnęła się, ale Klaudiusz już nie zamierzał zacierać niezręczności. Jego walka ze sobą trwała długą minutę i kosztowała go kilka nowych siwych włosów - dobra, teraz będzie twardy. Z Fedorą również, i... z nimi. Kamratkami Magdy Rewer. Bez względu na to, ile się ich odkryje w błogosławionym okręgu Odnica.

(DIUNKA. LUTY-MARZEC)

Tydzień przed zakończeniem zimy wybłagał od przyjaciela uprawiającego wioślarstwo klucze od domku w bazie sportowej.

Pod sufitem paliła się żarówka w abażurze z pajęczyny, a ciała zdechłych much rzucały na sklejkę ścian nieproporcjonalnie duże cienie. Do czerwoności rozpaliły się spirale elektrycznego kominka, w kącie leżała pomarańczowa sterta kapoków, a wzdłuż ścian w szyku, jak wartownicy, stały ładne lakierowane wiosła. Klaw siadał na wygniecione łóżko i czekał.

Nie wiedział, skąd się pojawi. Przychodzi przez granicę czy kryje się w łozinach? Czy, być może, pod wodą?

Drewniane stopnie starego domku cicho skrzypiały pod jej bosymi stopami. Słysząc to skrzypienie, za każdym razem czuł słabość graniczącą z omdleniem. I jeszcze ten odgłos spadających kropel - kap... kap...

Otwierały się skrzypiące drzwi. Diunka stała w progu, a mokre, nieuczesane włosy opadały na jej ramiona. Z kosmyków-strąków spływały przeźroczyste strumyki wody. Mętnie połyskiwała wężowa skórka stroju kąpielowego...

Najpierw było to dla niego udręką. Plótł jakieś bzdury, usiłując paplaniną pokryć strach i męczący dyskomfort. W takich chwilach Diunka milczała, leciutko uśmiechała się i smutnie, ze zrozumieniem kiwała głową.

Potem trochę się uspokoił. Przyzwyczaił się, zaczął naprawdę czekać na randki - już nie na uginających się kolanach, bez osłupienia i koszmarów sennych. Diunka poweselała i wtedy uwierzył w końcu, że wróciła.

On mówił, ona słuchała. Wszystkie rozmowy były takie o niczym; czasem kładła mu na ramieniu zimną dłoń, a on zaciskał zęby, starając się nie drżeć. I brał jej rękę w swoją dłoń. A jej ręka z lodowatej stawała się nagle gorącą i Klaw dotykał jej ustami. I mruczał, jak zaprogramowany: „Diunko, ja nikogo poza tobą... Diuneczko, czy nie mogłabyś wrócić całkowicie... Chodź ze mną, będziemy mieszkać w mieście, jeśli chcesz, to rzucę liceum...”

Ona milczała i uśmiechała się zagadkowo. Ni to „tak”, ni to „nie”...

A potem odchodziła, przykładając palec do warg - kształtna postać, personifikacja wiecznego milczenia. A on zostawał sam w pustym pokoiku, przemierzał go z kąta w kąt, liczył do stu; potem wychodził na zewnątrz, wyciągał spod schodów wyłysiałą miotłę i starannie zamiatał ścieżkę, ponieważ gdzieniegdzie na śniegu, na zamarzniętym piasku widoczne były ślady bosych stóp. Dalej, pod trzcinami, ślady znikały; Klaw odpoczywał, patrzył na gwiazdy, potem brał na ramię swoją sportową torbę i szedł do autobusowego przystanku, żeby za dwa dni przyjechać znowu...

Julek Mitec z milczącą aprobatą przyglądał się zmianie w zachowaniu sąsiada. Klaw w końcu znalazł sobie dziewczynę - dobrą, stałą, porządną, nie to co Linka wędrowniczka; Julek poważnie uważał siebie za odpowiedzialnego za wyleczenie druha - w końcu kto tak długo i nienatrętnie nakierowywał go na taki pomysł. Nie nadaremnie poznał Klawa z piękną Mirą, swoją własną byłą przyjaciółką i niechby nawet z Mirą nie wyszło, ale w końcu znalazł chłopak dla siebie przystań!

Jedyne, co się nie podobało dobrodusznemu Julkowi to ciągły zapach tytoniu, na stałe już obecny w ich pokoju. Klaw dymił z mocą kombinatu chemicznego. Tanie śmierdzące papierosy.

Wczesną wiosną Klaw skończył siedemnaście lat. Chroniczne napięcie, miłość, radość i tajemnica, stale noszone w zakamarkach duszy i pamięci, powodowały, że stał się niezmiernie interesującym obiektem dla wszelkich dziewczyn. Julek pomrukiwał, odnajdując pod drzwiami pokoju kolejne kokietujące posłanie. Klaw tylko się uśmiechał kącikami ust, a kochający życie dobroduszny gamoń Julek kręcił z podziwu głową, widząc taką wierność. Patrzcie go, jaki trwały w miłości, na bok nie skoczy i nawet tam nie zerknie!..


* * *

Miał na imię Prow, na czystej klatce schodowej przed wąskimi drzwiami jego mieszkania pachniało kurzem i zimnym dymem papierosowym. Iwga przygryzła wargę - ten zapach i wzór na obiciu drzwi, i na dodatek wygięta klamka, przypomniały jej ten dzień, kiedy Nazar po raz pierwszy przyprowadził ją do swego miejskiego mieszkanka. Jakby czas, znęcając się nad nią, wykonał pętlę i wszystko, co się kiedyś Iwdze przydarzyło, teraz się powtórzyło, jakby w krzywym, wynaturzonym zwierciadle.

- Wejdź.

W przedpokoju panował inny zapach - klej, mydło i jeszcze coś, coś nieokreślonego. Iwga przełknęła ślinę.

- Chcesz kawy?

Na myśl o kawie Iwga wstrząsnął dreszcz. Wszystkie te kawiarnie z jednakowymi białymi filiżankami, ciemna ciecz na dnie, spojrzenia stałych bywalców - z ukosa i maśliste...

Herbaty bym wolała albo mleka, pomyślała z tęsknotą, ale wargi nie chciały się rozkleić, więc tylko pokręciła głową.

- Głodna jesteś?

Skinęła pośpiesznie, nawet pożądliwie.

- No to usiądź sobie i odpocznij... Odetchnij, możesz sobie obejrzeć obrazki...

Przez jakiś czas tępo wpatrywała się w zakurzoną piłeczkę tenisową, wystającą zza nóżki szafy, potem odkryła, że siedzi na samym koniuszku miękkiego fotela, ciemnofioletowego, z wytartymi lekko podłokietnikami. Potem granice świata rozsunęły się i zobaczyła niski stolik ze stertą czasopism, tapczan przykryty futrzastym pledem i prostokącik słonecznego światła na podłodze. Po granicy światła i cienia, dokładnie po terminatorze szła niewielka domowa mucha.

Iwga westchnęła; mucha wystraszywszy się jej ruchu wzleciała pod sufit i zaczęła fruwać wokół białego plafonu, na którym Iwga dojrzała ukosem przyklejone ogłoszenie z gazety: „Ogród zoologiczny zaprasza do pracy na stanowisko stróża i sprzątacza tylnej części na wybiegu słoni, wynagrodzenie do uzgodnienia...”

Iwga oblizała spieczone wargi i rozejrzała się już świadomie. Słoneczny promień wpadał przez przesłonięte muślinem okno - na parapecie stała doniczka, z której wyrastała styropianowa palma z gumową małpką, przyklejoną do pnia. Na czubku palmy leżała, jak na spodeczku, naderwana paczuszka papryki.

Iwga uśmiechnęła się słabo. Prow pogwizdywał w kuchni, szeleściła woda lejąca się z kranu, cicho brzęczały naczynia, wszystkie te zwyczajne, domowe odgłosy spowodowały, że Iwdze zakręciło się w głowie.

Przez jakiś czas siedziała po prostu, opierając się plecami o fotel, z zamkniętymi oczami. Kto by pomyślał, że odgłos ciepłej wody w kuchni posiada taką hipnotyczną siłę. Ciche kroki, brzęk naczyń, słoneczny promień na podłodze... To jest realne. To jest teraz. Nie ma niawek ani inkwizycji, ani przeszłości, ani przyszłości - szmer wody i zapach smażonego mięsa, jej życie trwa i trwa, póki trwa poranek...

Uśmiechnęła się nieco pewniej. W słonecznym promieniu wirowały drobiny kurzu, pstre tapety wydawały się jeszcze bardziej pstre z powodu zestawów tu i tam przyklejonych zdjęć, obrazków i wycinków z czasopism. Iwga odepchnęła się rękami i wstała.

Zimowe lodowisko, na lodzie tańczy kobieta, odziana tylko w buty z łyżwami i czerwony szal na szyi. Różowa świnka z niepodrabialnym sceptycyzmem na pysku wpatrująca się w ekran małego monitora. Prow, opalony, w wyleniałych kąpielówkach, wierzchem na koźle gimnastycznym stojącym w wodzie. Następne zdjęcie - ten sam kozioł, na nim czworo, trzej mężczyźni i dziewczynka, dwunastoletnia może, trzymają w wyciągniętych rękach ogromnego pytona, tak na oko sądząc - żywego i prawdziwego...

Kącik zdjęcia był starannie przekłuty igłą. Na nitce wisiał niebieski bilet autobusowy, plastykowe kółko, wręczane uczniom za zwycięstwo w jakimś konkursie i paczuszka lemoniady w proszku. Talizmany mające sens tylko dla ich posiadacza...

Morski brzeg. Na poły wyschnięty i rozsypujący się zamek z piasku, na progu siedzi smutny pięcioletni chłopczyk, golutki, na głowie ma kołpak maga i lunetę na kolanach...

Troje, stojący w szerokim trójkącie. W jego środku...

Iwga odsunęła się, ale już nie potrafiła oderwać spojrzenia.

W środku trójkąta leżała na trawie kobieta z dziwnie zdeformowanym ciałem. Z twarzą zapadniętą w głąb czerepu, z wyłażącymi na wierzch oczami. Nadmuchiwana zabawka, z której uszło powietrze.

Przez jakiś czas Iwga walczyła ze sobą - chciała odetchnąć, ale powietrze nie wchodziło jej do płuc, jakby w gardle miała czop ze skłębionej waty. Miniona noc nie zniknęła. I nie zniknie.

Następne zdjęcie - zaskakująco duże, szerokoformatowe. Starszawy pan na asfalcie, w kałuży krwi. Przyczepiona spinaczem żółta służbowa metka - „śmierć nastąpiła... w wyniku upadku z wysokości... jako następstwo kontaktu z niawą...”

Mężczyzna w średnim wieku w mokrym dresie, na pokrywie kanału. „Śmierć nastąpiła... w wyniku utopienia... jako następstwo kontaktu z niawą”.

Wanna, wypełniona ciemnobordową wodą. Żółta twarz - nie da się powiedzieć - chłopiec czy krótko ostrzyżona dziewczyna. „Śmierć nastąpiła... w wyniku kontaktu z niawą...”

Niedźwiedź, grający na lutni. Coś jasnego, letniego, jakieś piłki i namioty, śmiejące się dzieci, fontanny bryzg...

- Dość tego patrzenia. Chodźmy na śniadanie...

Prow stał za jej plecami. Iwga odruchowo drgnęła; szeroka twarda dłoń uspokajająco legła na jej talii:

- Cicho, cicho... Zaraz dostaniesz miksturki. Bo jakaś nerwowa jesteś ponad miarę... Nerwowa wiedźma to smutne. To jak krokodyl-wegetarianin.

Osłabiona i pokorna, poszła za nim do kuchni. Na połyskującym bielą stole z dwóch talerzy ulatywał mięsny aromat, mięso obramowane było krążkami pomidorów.

- Myjemy ręce...

W łazience, na prawo od wielkiego lustra, zobaczyła malutkie akwarium. Na piaszczystym dnie leżała pęknięta amfora, kilka rzecznych muszelek i prezerwatywa w opakowaniu. Dwie czerwone rybki obojętnie przepływały na tle tabliczki: „W razie konieczności rozbić szkło młotkiem”.


* * *

- W ostatnim czasie przestałem je rozumieć. - Kurator Mawin czwarty raz w ciągu ostatniej minuty zdjął okulary, żeby przetrzeć szkła. - One straciły... może nie ostrożność, ale poczucie miary. Jakieś podstawowe instynkty obronne. Nie rozumiem, z jakiego powodu dokonują tego... czego dokonują. Dla jakiejś własnej potrzeby? Jaka tam, do licha, potrzeba... Bezsensowne okrucieństwo, które kończy się, z reguły, w naszych celach przesłuchań. To co niezrozumiałe, jest straszne, a obecne wiedźmy są mi kompletnie niezrozumiałe...

- Wcześniej, jak rozumiem, mogłeś się pochwalić, że je rozumiesz, co? - Klaudiusz zmrużył oczy, wypuścił pod sufit esencjonalną strużkę dymu.

Mawin wzruszył ramionami:

- Miło mi było tak sądzić, patronie. To mi pomagało... w pracy.

Za oknami kuratorskiego gabinetu świtało. Klaudiusz pomyślał, że warto by było się zdrzemnąć. Zanim wlezie w kąpielówki i wyruszy na złotą plażę, wymarzoną plażę, rozżarzoną wargę czułego ciepłego morza...

- Nawet nie wziąłem kąpielówek - powiedział na głos.

Fedora spuściła wzrok, Mawin uśmiechnął się z wysiłkiem:

- Pełnia sezonu... Dziwnie zschynchronizowana z... nazwałbym to „czasem nieoczekiwanych spadkobierczyń”. Powiedzmy, umiera z powodu ataku serca szacowna dama, niezbyt jeszcze stara właścicielka salonu, na przykład, fryzjerskiego... I pojawia się spadkobierczyni, z reguły z głuchej wsi. I... no czego ona chce?! Po krótkim okresie upadku, salon rozkwita ponownie, przy tym klienci zostają właściwie ci sami... I - fala pacjentów kliniki psychiatrycznej. Kilka zawałów, kilka nieumotywowanych samobójstw, niespodziewana wygrana na loterii, jakaś, powiedzmy, manikiurzystka, niespodziewanie zaczyna śpiewać i wzlatuje na szczyty estradowej sławy... Wtedy jedziemy je brać. Z reguły - za późno. Wiedźmie gniazdo już się rozpełzło, rozpuściło macki; nie wiadomo, dlaczego szczególnie fryzjerki...

Mawin zamilkł, jakby nie potrafiąc dobrać słów.

- Wplatają klientkom „żabie włoski” - bezbarwnym głosem oznajmiła Fedora. - Do tego obcięte paznokcie, włosy... Na zamówienie? Czyje? Kto zamawia szaleństwo pokojówki ze skromnego motelu, która na jedną wizytę w wytwornym salonie fryzjerskim zbiera pieniądze przez pół roku? Po co?

Klaudiusz uniósł brew:

- Ale manikiurzystka przecież zaczęła śpiewać?

- Manikiurzystka... - Fedora zmarszczyła rozdrażniona brwi. - Sprawdzaliśmy ją dziesięć razy. To produkt uboczny. Albo czyjś złośliwy żart.

Mawin westchnął:

- Przecież w Odnicy salonów fryzjerskich jest mnóstwo, patronie. Do tego różnego rodzaju salony, gdzie obok niewinnego tatuażu ciągle i stale wytrawiają na skórze naiwnych klientów znaki „klin” i „pompa”. Poza tym masa rozrywkowych salonów, gdzie... - Mawin sapnął ze złością. - Już nie mówią o tysiącach hoteli, restauracji, gabinetów masażu, prywatnych klinik, placyków dla psów...

Klaudiusz utopił niedopałek w masywnej i brzydkiej marmurowej popielnicy:

- Mawinie, zawsze sądziłem, że znasz okręg, w którym pracujesz. Więcej nawet - kiedy zaczynałeś tę pracę, wiedziałeś, za co się zabierasz. A teraz oświadczasz nam z miną urażonej niewinności: ogień, jak się okazało, boleśnie parzy, a osa kąsa...

Mawin znowu zdjął okulary, odsłaniając przed Klaudiuszem bolesny różowy ślad oprawy na nosie:

- Tym niemniej, w Odnicy jest spokojnie, patronie. Na oko, zewnętrznie, spokojnie; dlatego myśmy... dobra. Ale epidemia, żeby użyć przykładu, zdarzyła się nie w Odnicy, a w Riance...

- Żebyś nie wykrakał.

Mawin przechwycił spojrzenie Klaudiusza i nagle zbladł tak, że nawet różowy odcisk na nosie zlał się z barwą skóry:

- Co? U nas? W Odnicy? Co?

- Muszę sprawdzić jedną rzecz - Klaudiusz w zamyśleniu przeliczył papierosy w paczce. - Muszę porozmawiać z waszymi kamikaze. Z tą dziesiątką skazanych, która jeszcze nie doczekała się egzekucji... Nie patrz tak na mnie, Fedoro. Będę potrzebował sali przesłuchań i... Być może będę je torturował.

(DIUNKA. MARZEC)

Julek nie wiedział, że dokładnie w dniu swoich urodzin Klaw przeżył nowy szok.

Niedobre przeczucie ogarnęło go już na przystanku autobusowym, gdzie, jak zwykle, wyskoczył z autobusu, by po bezludnej wiosennej ścieżce pół godziny maszerować do bazy sportowej. Nie było właściwie do tego żadnych podstaw - ani dźwięków, poza odległym krakaniem gawronów, ani woni, poza zwyczajnym zapachem wilgotnej gleby, ani postronnych śladów na zapadającym się zetlałym śniegu, ale Klaw napiął mięśnie i poczuł w ustach suchość.

Stałą trasę pokonał niemal dwukrotnie szybciej. Pod bramą bazy stał mikrobus - żółty, z kolorowym kogutem. Klaw poczuł, że jego stopy zapadają się po kolana w ziemi.

Bydlaki!

Już niemal widział zwarty korowód, w środku którego wije się wiotka dziewczęca postać w stroju kąpielowym koloru skóry węża. Już niemal czuł w zaciśniętych pięściach katów ciepłe, zakrwawione ciało. Rzucił się z całych sił przed siebie, sam przeciwko wszystkim, potrafi ją obronić...

Nie zrobił nawet kroku.

Wdech. Wydech. Wolno policzył do dziesięciu i ruszył przed siebie spokojnie i niespiesznie, a z jego twarzy nikt, żaden obserwator nie odczytałby niczego. Poza zdziwieniem i ciekawością nic się nie malowało na obliczu tego wyrostka.

Cugajstrzy nie tańczyli. Było ich czterech, chodzili po brzegu zamarzniętego zalewu, palili i wymieniali rzeczowe repliki: Klaw nawet nie musiał wsłuchiwać się, by wiedzieć, że tańca nie było. Po tańcu, po zamordowaniu ofiary cugajstrzy mają zupełnie inne twarze, i ruchy, i krok.

Czyli Diunka...

Klaw poczuł, że do pobladłych skamieniałych policzków napływa gorąca lepka krew. Diunka... jest. Nic się jej nie stało. Nie schwytał i jej...

Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Klaw. Masz dzisiaj fart.

Od dawna go obserwowali. Odczekał jeszcze chwilę, dokładnie tyle, ile potrzebowałby odważny młodzian

na pokonanie naturalnej w tym przypadku nieśmiałości.

Potem wystąpił do przodu:

- Dzień dobry... Czy coś się tu stało?

Znowu te spojrzenia... Klaw sądził, że na zawsze wyzbył się lęku przed nimi. Okazało się, że był w błędzie.

- Cześć - powiedział najstarszy z grupy. Był to niewysoki, czerniawy chłopak, najprawdopodobniej z południa kraju. - Możesz nam podać swoje imię i nazwisko, i co tu robisz?

- Jestem Klaudiusz Starż, trzecie wiżneńskie liceum, chciałem powiosłować...

- Teraz? Lód mamy na wodzie, chłopczyku. Raczej czas na hokej...

W następnej sekundzie licealista Starż powinien był pęknąć. Powinien był blednąc i czerwienić się pod uważnym spojrzeniem, kropla po kropli wylewać z siebie straszną prawdę...

Chciał się przyznać. Tak jak, czasem, chce się jeść, chce się załatwić potrzebę fizjologiczną...

Dobrze, że wygląda na młodszego niż jest w rzeczywistości. Cugajster wie, że żaden chłopiec pod takim spojrzeniem nie skłamie. Dorosły ma problemy z oporem, a co dopiero...

Więc Klaw zatrzepotał rzęsami, udając zmieszanie. O co chodzi - zajmuje się zwyczajnymi sprawami, sprząta domek, naprawia kapoki... Pilnuje, żeby zamki były całe... W ubiegłym roku ktoś lodówkę z domku trenera buchnął... A stróża na etacie tu nie ma...

- Sam tu bywasz? Czy może z kolegą? Z koleżanką?

Pokręcił głową tak, że włosy wypadły mu spod kaptura. Nikomu się nie chce na to odludzie jechać, a on lubi, jemu się podoba, że nikt mu nie przeszkadza...

- Kiedy byłeś tu ostatni raz? Spotkałeś tu kogoś? Widziałeś kogoś?

Ochoczo pokiwał głową: byli tu różni. Jeden szczyl się szwendał, pewnie chciał coś skołować. No, wędkarze przychodzą. Herbatą częstowali z ter...

Brutalnie mu przerwano. Kazali się zamknąć, zawracać i wynocha, i żeby się tu więcej nie pojawiał. Tu się pojawia, jak się wydaje, nawjactwo...

Drobnymi krokami, oglądając się, wyszedł za bramę bazy. W połowie drogi do przystanku autobusowego skręcił z drogi, wlazł w młody jodłowy zagajnik, usiadł na wilgotnej zimnej choinie i zapalił.

Oni chcieli zabić Diunkę. Zmusić do ponownej śmierci. Ale ona odeszła; on wie, że Diunka się uratowała, że nic jej już nie grozi.

Tym razem.


* * *

Iwga leżała na tapczanie, na mechatym pledzie. Leżała, przywierając ramieniem do ściany, nie zdejmując swetra ani podniszczonych spodni. Prow siedział obok, przy jej stopach, a swobodne ułożenie ciała do niczego jakby nie zobowiązywało. Spokój i życzliwość, żadnego nacisku - ale jednocześnie Iwga nie może się podnieść, póki Prow jej nie wypuści. Może Iwga niepotrzebnie przypisuje mu wyrachowanie, jakiego tak naprawdę wcale tu nie ma. Po prostu ze strachu. Chociaż niby czego ma się bać, skoro nie jest niawką?

- Czego się boisz? - niezbyt głośno zapytał Prow, jakby wychwyciwszy tę jej myśl.

Pokręciła głową na poduszce:

- Niczego...

„Miksturka”, jaką bez sprzeciwu wypiła, podporządkowawszy się jego delikatnemu poleceniu, rzeczywiście nie była ani narkotykiem, ani środkiem nasennym. Jakaś ziołowa, przyjemnie rozluźniająca mieszanka. Zresztą, jej tam było wszystko jedno, lubi podporządkowywać się komuś. Skuwająca pokora - i całkowity spokój. Taka spokojna, dobra, miła rzecz.

- Chcesz się umyć?

Iwga uniosła ciężkie powieki.

- Co?

- Czy chcesz wziąć prysznic? Przecież jesteś brudna jak prosię...

Iwga uśmiechnęła się z przymusem.

- Tak... O ile rybki... w łazience... się nie przestraszą.

Po fakcie uprzytomniła sobie, że wyszło to dwuznacznie i zaczerwieniła się. Paskudny taki rumieniec, aż do łez.

- Rybki są przyzwyczajone - powiedział Prow z uśmiechem.

Jego ręka spoczęła na brzuchu Iwgi.

Iwga rozryczała się.

Nie wiedziała, które ze swoich nieszczęść powinna opłakiwać w pierwszej kolejności. Silniejsza wydawała się gorycz z powodu braku perspektyw na spokojny poranek z brzękiem naczyń w tle; że nie będzie wpadało słońce przez uchylone okno i Nazar... tak. Nazar nie zawoła jej na śniadanie. Iwga oddałaby życie za jeden taki poranek... Za wielokrotnie wyśmiewane szczęście - szczęście bycia jak wszyscy...

- Jestem wiedźmą - powiedziała ze szlochem.

Ten poważnie skinął głową:

- To nie powód do powodzi łez.

- Nie... brzydzisz się? Nie jestem wstrętna?

Prow przyglądał się jej tak długo i uważnie, że właściwie powinna była wleźć pod pled.

- Boisz się mnie - powiedział przesuwając palcem po dolnej wardze. - A czy ciebie ktoś się kiedyś bał?

Iwga siorbnęła nosem.

Prow poruszył się i nagle mocno przycisnął do tapczanu pasmo włosów, a Iwga poczuła, że Prow pachnie miętą. Nie miętową pastą do zębów, nie miętą gumy do żucia.

- Zaraz zemścimy się na twoim... tym profesorskim synku - jego ręka delikatnie uwolniła pasmo włosów. - Właśnie teraz... To głupiec, prawda?

- Prawda - szepnęła, wpatrując się z zamierającym sercem w czarne oczy z nieruchomymi źrenicami.

- Zapłacze, kiedy się dowie, jak się zemściliśmy?

- Zapłacze... - powtórzyła Iwga szeptem.

I zobaczyła bladą twarz Nazara, z zaciśniętymi ustami. I to było poważne.

- Ale ty przecież... chyba jesteś zmęczony... po dyżurze... - powiedziała cichutko, spazmatycznie wczepiając się we własne niezdecydowanie.

- Już odpocząłem. Idź, nakarm rybki... Weź zielony ręcznik. Karma jest w pudełeczku obok lustra...

Rybki chciwie pochłaniały pokarm.

Drzwi do łazienki nie miały zamka, pozostała po nim tylko dziura. Iwga nie wiadomo po co włożyła weń palec i pokręciła nim. Niby czego się boi... Przecież to nie egzekucja. Nie idzie na śmierć. Nie w krąg tańczących cugajstrów, nie do plastykowego worka z metalowym eklerem... Nie w piwnice inkwizycji. Nie do dusznego biura, gdzie rejestruje się wiedźmy, a sam ten akt, jak powiadają, jest przeohydny...

A właściwie, Nazarze, czegoś ty oczekiwał? Widzisz, jaki mam niewielki wybór. Nie chcę ani do rejestracji, ani na stos... Na ulicę też nie chcę. Chociaż... Panowie, wstąpcie do naszego egzotycznego burdelu „Sabat w łóżku”. Seks na miotle, panowie, będziecie zachwyceni, spędziwszy wolny czas z naszymi temperamentnymi wiedźmami...

Stęskniła się za gorącą wodą. Żarliwie zdrapywała z siebie noce spędzone w poczekalniach, zmywała woń metra i namolny zapach dezodorantu również - miała go dość. Ile można używać tego samego, od trzech dni? Musi sobie kupić inny, nawet gdyby miała wydać ostatnie pieniądze. Ale kupi, i to dziś, dziś...

Usiłowała zedrzeć z siebie skórę. Żeby ją zmienić, jak żmija. Odnowić się, odrzucić niepotrzebne, poprzednie, bezbarwne i dziurawe życie. Jak starą pończochę. I, na przykład, bez oglądania się na cokolwiek, pokochać dobrego człowieka Prowa...

Bez oglądania się. Na tę dobę, co mu została do nowego dyżuru.

Ekler na plastykowym worku. Ekler, ekler, czerwone rybki, chciwie chwytające grudki przenikliwie pachnącej karmy. Straszne resztki niawki na wydeptanej trawie. Strugi gorącej wody...

Prow delikatnie zastukał do drzwi:

- Nie utonęłaś tam przypadkiem? Czy może te piranie cię pożarły?

Zielony ręcznik miał wielkość prześcieradła. Iwga stała przed Prowem, owinięta niczym pomnik na sekundę przed otwarciem. Mocno zaciskała w opuszczonej ręce wilgotne od pary ubranie.

- Poczekaj - Prow wszedł do łazienki, w marszu rozpinając spodnie. - Ja też je nakarmię...

Przez kilka chwil Iwga stała w ciemnym przedpokoju, wsłuchując się w szum płynącej wody.


* * *

Przybyli na stadion pół godziny po rozpoczęciu koncertu, kiedy trybuny na całego były rozśpiewane i rozklaskane, kiedy tłum usiłujący przedostać się za ogrodzenie bez biletu, już trochę się rozpłynął, a samo ogrodzenie, szpaler chłopaków w mundurach, już z lekka się rozluźnił i przestał złościć. Nad boiskiem pływały kolorowe dymy, a przeszywały je, nicowały, nurkowały w nich i wynurzały się mocne promienie żarliwych reflektorów.

- Nigdzie nie pójdziesz - powiedział Klaudiusz do Fedory.

W mikrobusie, wypełnionym uzbrojonymi ludźmi, było nienormalnie cicho. Jak w sali rozpraw, sekundę przed ogłoszeniem wyroku. Jak w szpitalu...

- Patronie - Mawin odkaszlnął, na szkłach jego okularów mignęły bliki. - Wielki Inkwizytor nie... to nie są działania operacyjne. Lokalna operacja na moim odcinku, za który odpowiadam ja i tylko...

Klaudiusz skinął głową na znak zgody. Odczekał, aż Mawin odetchnie z ulgą i oświadczył zimnym, oficjalnym tonem:

- Mając na uwadze nadzwyczajną sytuację uważam swój osobisty udział za usprawiedliwiony i właściwy dla dobra sprawy. Grupa operacyjna - przyjrzał się obecnym w mikrobusie - przechodzi pod moje bezpośrednie rozkazy. Niech zginie zło...

Mawin milczał. Klaudiusz stał przed nim przez sekundę - by utrwalić efekt - potem otworzył drzwi i wyskoczył na asfalt.

Plac przed stadionem był zaśmiecony do absurdu. Przestępując przez zmięte plastykowe kubeczki, urywki

gazet i kolorowe skórki jaskrawych południowych owoców, Klaudiusz ruszył na obchód ogromnej murowanej misy, misy pod wieczornym niebem, talerza wypełnionego wrzącym ludzkim warem...

War. Zupa. Spóźnił się?!

Od strony sceny widniały trzy kordony. Pierwszy tworzyły grupki nie mających nic do roboty wielbicieli, ponuro patrzyli ochroniarze, obwieszeni kaburami, jakby na pokaz. Na widok Klaudiuszowej oznaki strażnicy rozstępowali się - trochę wystraszeni, jak tłumek wiejskich dzieciaków.

Nad stadionem szalała piosenka - i chyba nawet nienajgorsza, szkoda, że Klaudiusz nigdy nie odczuje jej uroku. Tak jak chirurg podczas spektaklu baletowego, widzący zamiast tańca tylko napięte mięśnie i pracujące ścięgna, Klaudiusz słyszy teraz zamiast muzyki natrętny hałas, głuche rytmiczne uderzenia. Arytmiczne względem serca. Przeszkadzające w koncentracji.

Nie zatrzymując się, wyciągnął prawą rękę w bok i w dół. Ci co idą za nim, na pewno nie są dyletantami. Och, jak dawno już nie zdarzało mu się brać czynnego udziału w operacji, jak dawno...

Drugi kordon, w cywilu. Magiczne działanie migoczących inkwizytorskich odznak, zdziwione twarze. Jakieś dziewczyny z grupek choreograficznych, na pół nagie, w przeźroczystych szortach na gołe ciało. Damulka w długopołej marynarce, z profesjonalnie twardymi zmarszczkami w kącikach zaciśniętych ust:

- O co chodzi, panowie? Wy...

- Proszę zachować spokój. Najwyższa Inkwizycja.

Trzeci kordon. Byczysko, które ma w nosie odznaki i dobre zachowanie. Klaudiusz nie chciałby brudzić sobie nim rąk właśnie w tej chwili, kiedy coraz wyraźniej i lepiej wyczuwa wiedźmę. Tam, za zamkniętymi drzwiami...

- Co to jest?! Stać, z powrotem!

Byczysko wymachuje czymś... Chyba to pistolet. Takiemu wystarczy rozumu, żeby wystrzelić... A w takim tłumie...

Klaudiusz usunął się w bok. Niech bykami zajmują się ci, co mają to wpisane w zakres obowiązków służbowych; on, Wielki Inkwizytor, wyczuwa wiedźmę. Zapomniał już, że wiedźmy nie rodzą się w celach przesłuchań, gotowiutkie, w dybach, nie pamięta już, jak wygląda dobra wiedźma na swobodzie...

Nie dotykał klamki. Po prostu dał znak - któryś z tych, co szli za nim, skoczył jak wiewiórka i uderzył w drzwi ramieniem. Ustępująca z łatwością sklejka, a taka niby na oko odporna...

Grzmot. Wysoki okrzyk, wszystko ginie w rytmie trwającej i ciągnącej się piosenki.

Wspaniałe pomieszczenie. Na aksamitnych kanapach malowniczo porozrzucane jakieś szmatki; głębokie zwierciadła posłusznie odbijają niekończący się rząd lamp. Kobiety są dwie - jedna klęczy w kącie, zasłaniając oczy rękami, druga zamarła nad oparciem obrotowego krzesła, a w ręku trzyma kasetkę z przyborami do charakteryzacji, a oczy...

Klaudiusz cofnął się. Miał wrażenie, że dwa niewyobrażalnie długie, ostre ostrza jednocześnie przeszywają jego szyję pod uszami. Stojąca przed nim wiedźma była niewyobrażalnie silna. Potwornie.

- Wracaj, inkwizytorze.

Znowu wysoki okrzyk. Krzyczy ta kobieta, co klęczy w kącie.

- Wracaj. Albo na trybunach znajdziesz wiele, mnóstwo parującego mięsa.

Klaudiusz milczał. Nie było sensu i czasu marnować siły na rozmowy.

- Słyszysz mnie, inkwizytorze?..

Piosenka urwała się.

Efektownie, w locie i na wysokiej nucie, gwałtownie, jak ustrzelona. Stadion eksplodował oklaskami i w tym momencie Klaudiusz skoczył. Starż uderzył w twarz umiejętnie wycelowanym promieniem strachu - panicznego, przyprawiającego o mdłości. Zdążył wysunąć przed siebie ręce, źrenice wiedźmy zrobiły się pionowe, jak u kota.

- Wra... caj...

Znowu lawina strachu - jak uderzenie bicza. Ale już słabnącego bicza, gotowego wypaść z rąk.

- Wracaj... inkwizytorze...

W jej ręku matowo błysnął metal. Srebro. Wygięty język srebra.

Westchnienie. Wiedźma odchyliła się do tyłu - z gracją, pięknie w swoisty sposób; potem gwałtownie zgiąwszy się w pół, rzuciła się na podłogę.

Uderzenie rękojeści o parkiet. Koniec.

Ta, co klęczała w kącie, cicho zaskowytała. Tam, na górze, na scenie, gwałtownie uderzyła muzyka i rytmicznie zaczęło bełkotać kilka dziewczęcych niewykształconych głosów.

Klaudiusz gestem powstrzymał ludzi, stojących w progu. Podszedł do leżącej wiedźmy. Przejechał nad nią dłonią, jakby chcąc ją pogłaskać, ale jednocześnie nie decydując się ten gest. Ręka nic nie wyczuła - jakby parkiet był pusty.

Klaudiusz chwycił leżącą za ramię i z wysiłkiem odwrócił na plecy.

Krew wiedźmy wyglądała jak czarna dekarska smoła. Klaudiusz dopiero teraz zrozumiał, że leżąca ma na sobie szlafroczek charakteryzatorki. A spomiędzy dwu kuszących kieszonek na piersiach wystaje rękojeść

srebrnego rytualnego kindżału, darującego błyskawiczną i gwarantowaną śmierć. Wspaniały los każdej wiedźmy. Wielkie odejście.

- Co się tu... panowie... wy...

Klaudiusz odwrócił się. Odsunął łokciem spoconą, wystraszoną gwiazdę, bliską paniki na progu własnej charakteryzatorni. Jak powiedziała nieboszczka? „Znajdziesz wiele, mnóstwo parującego mięsa”?

Wiedźma-bandera, prorokini. „Odnica, okręg Odnica, tak, tak, tak!..”

Co ona jeszcze wieszczyła?

Za drzwiami, przed frontem wystraszonego tłumu organizatorów i obsługi stał kurator Mawin, a oczy jego płonęły zimno i drapieżnie.

(DIUNKA. KWIECIEŃ)

- No to gdzie was podwieźć, chłopaki?

Pasażerów było dwoje. Chłopak, chyba szesnastoletni i dziewczyna owinięta w długi czarny płaszcz; podniesiony kołnierz zakrywał jej twarz aż po oczy.

- Pasaż Pokoju? Ho-ho, o tej porze w centrum są takie korki...

- My się nie śpieszymy.

Samochód bez pośpiechu łykał kilometry. Klaw siedział, wciśnięty w skórzane oparcie kanapy, mocno zaciskając w dłoni zimną rękę Diunki.

Teraz wszystko będzie inaczej. Nie pozwoli, by ktoś na nią polował, nie odda jej nikomu. Wiżna to wielkie skupisko ludzkie - nie pusta baza wioślarska, niech ktoś wyśledzi w milionie tropów ten jeden jedyny ślad Diunki...

Wynajął mieszkanie w centrum. Wypatroszył w tym celu utajnione konto, na które od trzech lat składał pieniądze, by zrealizować marzenie i kupić sportowy samochód. A wynajął klitkę na piętnastym piętrze ciasnego jak ul budynku, gdzie nawet sąsiedzi widują się od przypadku do przypadku i nie poznają... Teraz on i Diunka będą mieli prawdziwe spokojne życie. Takie, jakby nic z tamtych rzeczy się nie wydarzyło...

Drgnął i mocniej zacisnął palce na dłoni Diunki. Bał się. Bał się o Diunkę - ale, co za koszmar, Diunki bał się również. Jego umysł usiłował i nie potrafił zwalczyć tej sprzeczności: Diunka umarła... Diunka wróciła... Ona jest w grobie... Jest martwa i jednocześnie siedzi tuż obok...

Wysiłkiem woli zabronił sobie o tym myśleć. O życiu nie wolno myśleć zbyt dużo, bo odechce się tego życia. Nie będziemy przewidywali nieszczęść, będziemy rozwiązywali problemy w miarę ich występowania...

Na plecach Diunki pojawiła się plama wilgoci. To mokry strój przebijał przez cienki płaszcz...

- Nie zimno ci?

Przeczący ruch głowy. Teraz nigdy nie jest jej zimno. I palce ma zimne, jak zima...

Jakby wyczuwając jego nastrój, odwróciła lekko głowę. Ścisnęła jego dłoń, odrobinę tylko:

- Klaw... Nic... opuszczaj... mnie.


* * *

Pokoik był wielkości autobusu. Nad ulicą zawisł balkon, półokrągły, z nierówną zardzewiałą poręczą. Klaw, gdy tylko wyszedł zapalić, od razu poczuł zawrót głowy - pod nogami, w odległości czternastu pięter, płynęły sobie na spotkanie dwa gęste strumienie - połyskujący metal, kolorowe światła, rozdrażnione, bijące w niebiosa klaksony... I - brak nocy, tylko brudnawe, nienaturalne światło.

Diunka siedziała na wygniecionym tapczanie. Zrzuciła już płaszcz i znowu była w przeklętym wężowym stroju.

- Zdejmij go - poprosił Klaw szeptem. - Wiesz co... spalmy go?

Wbrew oczekiwaniom posłusznie skinęła głową. I zsunęła z ramienia ramiączko. I drugie również; Klaw patrzył, nie domyśliwszy się, że powinien się odwrócić. W tym życiu nie widział Diunki nagiej. I nie może teraz ocenić, zmieniła się od tamtej pory czy nie.

Jej piersi wydawały się białe w porównaniu z resztą ciała. Ach tak, opalenizna przecież... Nie brązowa, a popielato-szara. Albo może myli światło, dochodzące z zewnątrz?

Diunka podniosła się, ściągając żmiją tkaninę z bioder. Klaw miał ochotę zamknąć oczy. Strój zmienił się w brudną szmatkę, skręcony powróz na jej kolanach.

Klaw poczuł falę gorąca. Odruchowo dotknął klamry własnego paska; Diunka zrzuciła strój na podłogę i wstała:

- Klaw...

Włosy na jego głowie stanęły dęba. Niemal krzyknął - tak ostro starły się w nim dwa nowe, jednakowo silne, jednakowo bezlitosne doznania.

Ukochane ciało. Jego dziewczyna. Jego kobieta. Pierwsza...

Mokre włosy-sopelki. Lodowate dłonie. Bose ślady na zamarzniętym piasku. Duszna woń kwiatów na grobie i jej twarz - ta sama! W ramce pogrzebowego portretu...

Widział ją w trumnie. Jak teraz...

- Klaw... nie... wypędzaj... mnie...

- Nie wypędzę - wydusił z siebie. - Ale...

- Nie bój się... Klaweczku, nie bój się... Przecież cię kocham... Obejmij mnie, bo ja tak długo...

Wbił zęby w dolną wargę tak, że po podbródku pociekła ciepła strużka krwi:

- Diuneczko, nie teraz...

- Klaw. Klaw...

Nie mogę, pomyślał bezsilnie. Nie... mogę.

Diunka stała obok, a jej ręce były zimne jak rybki. Jakby zbyt długo tkwiła w rzecznej wodzie.

I tak było, długo. Ach, jak długo...

Zmusi siebie i uwierzy, że czas cofnął się o dziesięć miesięcy. Że dziś jest upalny czerwcowy dzień, że jutro ma egzamin, że Diunka po prostu zbyt długo się kąpała i po prostu przemarzła. Zmusi siebie i zapomni o pogrzebowej procesji i o tym potwornym kwiatowym zapachu. Zapachu cmentarnej gliny... Zapomni. Zaraz.

- Klaw...

- Zaraz, Diuneczko. Zaraz...

Ten pocałunek miał posmak krwi z przegryzionej wargi.

- Klaweczku...

Zacisnął wargi. Już wiedział, że się zdecyduje.


Rozdział 4


Telefon szlochał długimi sygnałami. Telefon żałośnie błagał: podejdź do mnie, no podejdź... Podnieś słuchawkę, to jest takie ważne, od tego zależy ludzkie życie...

Nazar nie słyszał. Nazar wyszarpnął wtyczką telefonu z kontaktu, zostawił w swoim świecie ciszą i spokój. A może po prostu spał.

Iwga opadła na wilgotną ławkę.

W przedpokoju Prowa stał telefon. Na małym stoliku i Iwdze wystarczyło sił, by odwrócić stolik, postawić go w poprzek. Jednym rogiem zaprzeć o drzwi do łazienki, drugim o przeciwległą ścianę... Ciasne było to mieszkanko Prowa. Wąski korytarzyk.Tam również, w przedpokoju, nałożyła wilgotną bieliznę. Połykając łzy, wbiła się w dżinsy i sweter. Nie zawiązując sznurowadeł na butach, wypadła za drzwi; odgłos płynącej za drzwiami wody ustał. Iwga zachłysnęła się strachem - niemal tak, jak wtedy, na nocnym pustkowiu, wśród nieruchomo czerniejących wagonów.

Uciekła. Torba waliła ją po tyłku, jakby poganiając, dodając ochoty; na dróżce przed domem prysnęło przed nią na boki stadko dzieciaków. Staruszek z torbą z zakupami ledwo utrzymał się na nogach; wskoczyła w zamykające się drzwi autobusu i przez pięć przystanków bała się, że Prow ją dogoni.

Za co go tak urządziła? Co on jej zrobił, przecież nic złego?

I co będzie, jeśli rzeczywiście ją odnajdzie? Jeśli zacznie szukać...

Och, na pewno zacznie. Takich rzeczy nikt nie wybacza. Zwłaszcza Prow.

Gdyby tylko ten Nazar odebrał telefon. Iwga nie milczałaby do słuchawki - już dojrzała, żeby mówić. Żeby uniżenie pytać, też dojrzała. Żeby wynająć się tacie-świekrowi... tfu, byłemu tacie-świekrowi, profesorowi Mitecowi... Wynająć się jako gosposia. Ślubu nie będzie, to wiadomo. Ale Iwga już nie jest dumna, nie jest honorowa, w ogóle już nie jest... Jeśli Nazar nie zechce kochać wiedźmy, to niech przynajmniej ją obroni. Niech będzie... tolerancyjny... wobec wiedźmy...

Szybkie spojrzenie przechodzącej obok kobiety chlasnęło jak policzek. Litujące się i jednocześnie pełne obrzydzenia spojrzenie, podarowane młodej włóczędze z mokrymi włosami i czerwonym od łez nosem. Iwga poczuła się jak przyklejona do ławki ślina. Obrzydliwa i oburzająca z punktu widzenia higieny. Ciekawe, czy patrol policji, wolno maszerujący wzdłuż ulicy, nie zechce przepytać podejrzane dziewczynisko na okoliczność dokumentów?

Iwga wyraziście wyobraziła sobie siebie w rejestracji i podzielniku. Bezdomna bezrobotna wiedźma, nie znajdująca się w obowiązującym prawnie wykazie, stuka piąstką w biurko policyjnego kapitana: „W tej chwili dzwonię do Wielkiego Inkwizytora Wiżny! Osobiście! Natychmiast! A wtedy odpowie pan...”

Policyjny patrol zbliżał się, Iwga stłamsiła odruch ucieczki. Wymacała w torbie notes, otworzyła na pierwszej lepszej stronie, zagłębiła się w badanie własnego brzydkiego pisma. Człowiek jest zajęty, człowiek tylko na chwilą przycupnął na parkowej ławeczce, człowiek jest abiturientem, który przyjechał z prowincji zdawać na studia; może i lekko przetrzepana przez życie, ale bardzo pilna uczennica...

Zezując zobaczyła, że ich cienie przepłynęły o centymetr od jej sportowych butów. Przepłynęły, ale nie zahaczyły, to dobry znak...

- Czego się trzęsiesz, głupia. Oni mają cię w nosie.

Na drugim końcu ławeczki siedziała dziewczynka w sukience, przypominającej szkolną. Obok emitował apetyczną woń wózek z gorącymi sandwiczami.

- Zmieniłabyś image - poradziła jej Iwga przez zęby.

Dziewczynka uniosła brwi:

- Co?

- Wizerunek - Iwga wykrzywiła się z pogardą. - Kup sobie peruką i parasol... Albo włóż skórzaną kurtką z nitami i skołuj motor. Mdli mnie od tych twoich „sandwiczy”.

Dziewczynka uśmiechnęła się, wcale nie urażona:

- Obawiam się, że to ty będziesz musiała zmienić wizerunek. Idź dziś się zarejestrować, pomogą ci wybrać swój los. Podmiejska fabryka celulozy i ojcowski nadzór inkwizycji, całkowicie odpowiadają twoim poglądom na życie, czy nie tak?

Iwga milczała. Z wąskich szczelin dziewczęcych pozornie oczu, patrzyła na nią doświadczona, drapieżna, mądra istota.

- Czego ode mnie chcesz? - zapytała Iwga bezradnie.

Dziewczynka zmarszczyła nos:

- Mam ci opowiedzieć, jak się odbywa rejestracja? Najpierw każą ci się rozebrać do naga... Potem obnażą twoją duszę - będziesz się wywnętrzała chętnie jak nie wiem co, aż się zachłyśniesz słowotokiem... Nagadasz co najmniej na dużą-dużą kasetę... albo i niejedną. A potem przyjdzie taki łebas - dziewczyna drgnęła, jakby pod wpływem ukłucia bólu - z tych, co to... Markowy inkwizytor. I zacznie grzebać brudnymi łapami w tobie...

- Czy ciebie już zarejestrowano? - zapytała Iwga.

Dziewczynka uśmiechnęła się krzywo. Opanowała się, zresztą - na dobrą sprawę to nie traciła opanowania. Po prostu pozwoliła sobie na trochę emocji, żeby Iwga...

- Spadaj stąd - poprosiła Iwga szeptem. - Proszę. Dobrze?

Dziewczynka milczała chwilę. Potem uniosła się, wyciągnęła z trzewi wózka sandwicz, starannie odgryzła kawałek, przyklejając przy okazji na dolną wargę kawałek zielonego piórka pietruszki.

- Zadziwia mnie, jak długo się zastanawiasz... - Zielone piórko zniknęło, zdjęte długim językiem. - Jak chętnie bełtasz się w tym gównie.

I, nie wypowiedziawszy już ani słowa więcej, wstała i ruszyła wzdłuż ulicy. Krótka brązowa poła sukienki kołysała się, co i rusz nurkując pod coraz bardziej naciągnięty workowaty, szary sweter.


* * *

Wieczorem przyczepiła się do Iwgi para dziwnych mętnookich młodzieńców.

Iwga pośpiesznie przemierzała pustawą ulicę, czując za plecami ich przyklejone bezczelne spojrzenia; żeby im umknąć, weszła do jasno oświetlonego sklepu; tam, wśród wysokich półek i niespiesznie pałętających się klientów, chłopcy dogonili ją znowu, zatrzymali się przy wejściu nie kryjąc wcale i zaczęli z pasją przeglądać zawartość stoiska z mało przyzwoitymi czasopismami. Od czasu do czasu jeden z nich rzucał na Iwgę szacujące spojrzenie - jakby porównując jej zalety z gołym mięsem na połyskujących okładkach. Iwga

czuła, że ogarniają wściekłość, w końcu rzeczywiście poczuła zimny szał. Zacisnąwszy wargi, poszła obok młodzieńców do wyjścia, poczuła ich dziwny zapach. Ledwo wyczuwalny, słodkawy, mdlący - nawet nie zastanawiała się, czym były nafaszerowane ich papierosy, dziwne, mętne oczy prześladowców przestały robić na niej wrażenie. Napalone szmondaki...

- Hej, lisiczko!

Iwga drgnęła. Tak czasem nazywał ją Nazar, teraz to czułe imię zostało spostponowane przez obcą śmierdzącą gębę.

Przyspieszyła.

- Lisiczko, nie pędź tak... Chcesz koniaczku?

- Poszedł won! - rzuciła przez zęby.

Jej serce kołatało się jak wściekłe, a w ustach pojawił się nieprzyjemny posmak. Znajomy smak lęku.

Chwytliwe łapsko boleśnie chwyciło ją za ramię:

- Co to jest, że byle suczka robi z siebie nie wiadomo co...

Iwga poczuła, że ciemnieje jej w oczach.

Dnie i noce hańby, poniżenia, ucieczki. Przed Inkwizycją jest bezsilna, cugajstrów się boi - ale dlaczego każde bydlę...

To, co się wydarzyło potem, pamiętała kiepsko; noc puściła do niej oko z denka ciśniętej pod ławkę butelki i wygodna w uchwycie szyjka sama wskoczyła w dłoń, i niczym bryzgi rozleciały się na boki odłamki:

- Poszli won!..

Chciała dodać jakieś słowo, takie, które godnie określiłoby tę parę - ale nie znalazła takiego. Najgorsze wyzwisko wydawało się w tym przypadku banalne i przaśne, dlatego po prostu zrobiła krok w ich kierunku, zamierzając wypruć z obu flaki.

- A poszła ty, wiedźmo francowata...

W miarę jak odchodzili od niej, cichły przekleństwa, jakimi się pocieszali. Słowo „wiedźma” nie było demaskującym określeniem, po prostu - jeszcze jedno słowo w łańcuszku przekleństw; nieliczni przechod-

nie, obserwujący scenę z oddalenia, ruszyli do swoich zajęć. Iwga usłyszała albo sądziła, że słyszy odległy policyjny gwizdek. Popatrzyła na rozbitą butelkę w swojej dłoni. Wygodny „tulipan” szczerzył krzywe zęby odłamków; Iwga rozejrzał się w poszukiwaniu śmietnika. Jakoś wydało jej się bardzo ważne w tej chwili, by nie zaśmiecać ulicy. Na szczęście kosz był blisko, metalowa pokrywka uchyliła się posłusznie, a trzewia kubła z zadowoleniem połknęły dar Iwgi.

„Jak chętnie bełtasz się w tym gównie”...

Po palcach spływały czarne krople krwi. Jednak się pocięła.


* * *

Drzwi bramy były zamknięte. Iwga długo stała przed nią, słuchając, jak płynie rynsztokiem leniwa deszczówka.

Gdzie wychodzą okna mieszkania numer cztery? Na plac Zwycięskiego Szturmu czy na podwórze, gdzie mokną na deszczu dziecinne huśtawki?

Jej zdecydowanie topniało. Przeklęta noc i przeklęte chmury. Przeklęty zamek w bramie, może jeszcze za drzwiami urzęduje ochroniarz. Drzemie sobie, gapiąc się w mały telewizor, grzeje nogi przy elektrycznym kominku i zerka w stronę mieszkania numer cztery...

Przebiegła z bramy do budki telefonicznej. Postała chwilę wpatrzona w taniec kropel, spływających po szkle. Podniosła ołowianą rękę, wykręciła numer, którego nie musiała nawet zapisywać. Wyrył się w jej pamięci.

Nikt nie podnosił słuchawki. Iwga zsunęła się po ścianie, objęła rękoma kolana i zmusiła się do nie myślenia.


* * *

Wczesnym rankiem brama otworzyła się od wewnątrz. Staruszka z suczką, obie niezmiernie podobne do siebie, obie rasowe, zadbane i poważne, wyszły na rytualny spacerek.

Iwga odczekała, aż staruszka starannie umieści na łopatce psie odchody, przeniesie je przez całe podwórko i uroczyście wrzuci do specjalnego pojemnika. Iwga odczekała aż para wykona kilka niespiesznych kółek po podwórku, wejdzie na schody; przepuściwszy przodem suczkę, leciwa dama zostawiła drzwi otwarte. Zaczął się nowy dzień.

W bramie pachniał deszcz. Ochroniarza nie było - zamiast niego w kącie stał mięsisty fikus, który pewnie widział i staruszkę, gdy była dziewczynką, i suczkę - w szczenięcym wieku.

Iwgi buty zostawiały na stopniach mokre ślady. Sufity w budynku były tak wysokie, że w kątach nad schodami swobodnie czaił się półmrok; Iwga szła, przecierając dłonią lakierowaną poręcz. Stopni było nadspodziewanie dużo - chociaż musiała wejść tylko na piętro. Stanęła przed wysokimi, obitymi czarną wykładziną, pancernymi drzwiami...

Cichnący dźwięk dzwonka. Iwga oderwała palce od przycisku, zielonego, jak guzik na jej starym płaszczu.

Milczenie. Cisza. Potem na drugim piętrze szczęknął zamek i od razu rozjazgotał się podniecony piesek.

Iwga odskoczyła od drzwi, wolno wsunęła ręce do kieszeni, podniosła głowę.

Staruszka stała na schodach, na jej twarzy nie było ani strachu, ani normalnej w takich razach podejrzliwości. Po prostu bezmierna ciekawość:

- A pana Starża chyba nie ma... Wyjechał przedwczoraj. Czy coś przekazać?

- Nie - Iwga odwróciła się.

Staruszka chyba zdziwiła się jeszcze bardziej:

- Ale pani przecież nie do Klawa? To znaczy - pana Starża?

Pewnie należało coś powiedzieć. Przez minutę Iwga usiłowała wydusić z siebie jakieś słowo, potem odwróciła się i ruszyła w dół. Zabrudzona dłoń bezsilnie zjeżdżała po żółtym lakierze poręczy.


* * *

Klaudiusz spał i śniło mu się, że jest rybą. Okrągłą jak kula i kompletnie siwą; podobało mu się, że jest rybą, ale kiedy samolot zaczął schodzić do lądowania, sen urwał się z nieprzyjemnym skokiem serca w piersi.

Dwie wiedźmy były torturowane niepotrzebnie - naprawdę nic nie wiedziały. Trzecia wiedziała, ale nawet jemu nie udało się wyciągnąć z niej jakichś użytecznych wiadomości. Piąta długo milczała, ale w końcu udało się i opowiedziała wszystko...

Co prawda, raczej to też nie było „wszystko”. Mawin jest zawodowcem... Mawin będzie musiał ciężko pracować, ale to jest właśnie praca, a nie gorączkowe gaszenie pożaru. Pożar, można sądzić, na jakiś czas udało się zadeptać.

Загрузка...