5

Telefon Raya Calvina zaskoczył Wyndama-Matsona. Nie zrozumiał, o co chodzi, częściowo dlatego, że Calvin mówił tak szybko, a częściowo dlatego, że było wpół do dwunastej w nocy i Wyndam-Matson podejmował damę w swoim apartamencie w hotelu Muromachi.

— Posłuchaj, przyjacielu — powiedział Calvin — odsyłamy cały wasz ostatni transport. Odesłałbym też i poprzednie, ale zostały już zapłacone. Data wysyłki osiemnastego maja.

Wyndam-Matson zażądał oczywiście wyjaśnień.

— To są nędzne falsyfikaty — powiedział Calvin.

— Przecież wiedziałeś — Wyndam-Matson był zdumiony. — Słuchaj, Ray, od początku wiedziałeś, o co chodzi. — Rozejrzał się: dziewczyny nie było, zapewne wyszła do łazienki.

— Wiedziałem, że to są falsyfikaty — powiedział Calvin. — Nie o tym mówię. Mówię, że są nędzne. Nic mnie nie obchodzi, czy rewolwer, który mi przysyłasz, był rzeczywiście używany w wojnie secesyjnej. Chcę tylko, żeby to był Colt czterdzieści cztery, zgodny z opisem w katalogu. Słuchaj, czy wiesz, kto to jest Robert Childan?

— Tak. — Coś mu chodziło po głowie, ale w danej chwili nie potrafił skojarzyć nazwiska z osobą. Ktoś ważny.

— Był dziś u mnie. W biurze. Dzwonię do ciebie z biura, nie z domu. Wciąż jeszcze siedzimy nad tą sprawą. W każdym razie przyszedł dziś do mnie z długą opowieścią. Był wściekły jak diabli. Naprawdę. Otóż jakiś jego ważny klient, jakiś japoński admirał, przyszedł czy też przysłał kogoś. Childan wspominał o zamówieniu na dwadzieścia tysięcy dolarów, ale to pewnie przesada. W każdym razie ten Japończyk przyszedł — i nie mam podstaw, żeby wątpić w tę część opowieści — chciał kupić, ale rzucił tylko okiem na jeden z tych Coltów czterdzieści cztery waszej roboty i poznał się od razu. Schował forsę z powrotem do kieszeni i wyszedł. Co ty na to?

Wyndam-Matson nie wiedział, co odpowiedzieć. Ale natychmiast pomyślał, że to robota Frinka i McCarthy’ego. Odgrażali się, że coś zrobią i to musi być to. Nie rozumiał tylko, jak to zrobili; opowieść Calvina nie bardzo trzymała się kupy.

Poczuł prawie zabobonny lęk. Jak ci dwaj zdołali spreparować broń wyprodukowaną w lutym? Przypuszczał, że mogą pójść na policję, do gazet albo nawet do władz w Sac i oczywiście wszystko miał tam załatwione. Dziwne. Nie wiedział, co odpowiedzieć Calvinowi; mamrotał coś i miał uczucie, że trwa to nieskończenie długo; wreszcie udało mu się zakończyć rozmowę i odłożyć słuchawkę.

Ze zdziwieniem zauważył, że Rita wróciła z łazienki i wysłuchała całej rozmowy. Chodziła teraz nerwowo po pokoju, ubrana jedynie w czarną jedwabną halkę, z jasnymi włosami opadającymi na obnażone, nieco piegowate ramiona.

— Zawiadom policję — powiedziała.

No cóż, myślał, chyba najtaniej będzie zaoferować im ze dwa tysiące. Powinni się zgodzić; zapewne o to im tylko chodzi. Tacy mali faceci myślą małymi kategoriami; dla nich będzie to dużo. Zainwestują wszystko w swój nowy interes, stracą i za miesiąc będą znów bez grosza.

— Nie — odpowiedział.

— Dlaczego? Szantaż jest przestępstwem.

Trudno jej to było wyjaśnić. Przywykł płacić ludziom, wliczał to w koszty handlowe, tak jak światło i gaz. Jeżeli suma była niewielka… z drugiej strony Rita miała rację. Namyślał się.

Dam im dwa tysiące, postanowił, ale skontaktuję się też ze znajomym inspektorem policji. Niech przejrzą kartoteki Frinka i McCarthy’ego, może znajdą coś, co się przyda. W razie gdyby pojawili się jeszcze raz, będę mógł sobie z nimi poradzić.

Na przykład, pomyślał, dowiem się, czy Frink jest Żydem. Zmienił sobie nos i nazwisko. Wystarczy, żebym zawiadomił niemieckiego konsula. Prosta sprawa. Konsul zażąda od władz japońskich ekstradycji. Poślą cwaniaka do gazu, jak tylko przekroczy linię demarkacyjną. Zdaje się, że mają jeden z tych swoich obozów w Nowym Jorku. Taki z piecami.

— Jestem zdziwiona — odezwała się dziewczyna — że ktoś może szantażować człowieka z twoją pozycją. — Zmierzyła go spojrzeniem.

— Wiesz, coś ci powiem. Cały szum wokół zabytków to bzdura. Ci Japończycy są stuknięci. Zaraz ci dowiodę. — Wstał, wyszedł do gabinetu i wrócił z dwiema zapalniczkami, które postawił na niskim stoliku. — Spójrz na nie. Wyglądają tak samo, prawda? Ale jedna jest zabytkowa. — Wykrzywił się w uśmiechu. — Weź je do ręki. Śmiało. Jedna z nich jest warta dla kolekcjonerów czterdzieści, może pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Dziewczyna ostrożnie wzięła obie zapalniczki i przyglądała im się z uwagą.

— Nie czujesz — zakpił — zabytkowości?

— Co to jest za „zabytkowość”?

— Kiedy przedmiot ma w sobie kawałek historii. Posłuchaj. Jedna z tych zapalniczek znajdowała się w kieszeni Franklina Roosevelta, kiedy został zamordowany. A druga nie. Ta pierwsza jest zabytkowa i to bardzo. Trudno o coś bardziej zabytkowego. A ta druga nie ma w sobie nic. Potrafisz to wyczuć? — Trącił ją łokciem. — Nie potrafisz. Nie możesz ich odróżnić. Żadna nie roztacza „mistycznej aury”.

— Coś takiego — powiedziała dziewczyna z nabożnym szacunkiem. — Czy to prawda? Czy on rzeczywiście miał jedną z nich przy sobie tamtego dnia?

— Oczywiście. I ja wiem, która to jest. Teraz rozumiesz, o co mi chodzi. Wszystko to jedna wielka lipa i oni sami się oszukują. Na przykład broń zostaje użyta w słynnej bitwie, gdzieś pod Meuse-Argonne i niczym się nie różni od innych, jeżeli się o tym nie wie. Wszystko jest tutaj — stuknął się w czoło. — W głowie, nie w broni. Sam byłem kiedyś zbieraczem. Prawdę mówiąc, tą drogą wszedłem do zawodu. Zbierałem znaczki. Wczesne kolonie angielskie.

Dziewczyna stała teraz przy oknie z założonymi rękami, patrząc na światła centrum San Francisco.

— Moi rodzice mówili, że nie przegralibyśmy wojny, gdyby on żył — powiedziała.

— No dobrze — kontynuował Wyndam-Matson — a teraz przypuśćmy, że w zeszłym roku rząd kanadyjski albo ktoś inny znalazł matryce jakiegoś starego znaczka. A także farbę drukarską i zapas…

— Nie wierzę, że któraś z tych zapalniczek była własnością Roosevelta — przerwała mu dziewczyna.

— O to mi właśnie chodzi! — roześmiał się Wyndam-Matson. — Musiałbym ci to udowodnić jakimś dokumentem. Świadectwem autentyczności. I dlatego wszystko to jest oszustwem, masowym złudzeniem. Cała wartość tkwi nie w przedmiocie, lecz w dołączonym papierze!

— Pokaż mi ten papier.

— Bardzo proszę. — Zerwał się i wyszedł do gabinetu. Zdjął ze ściany oprawione świadectwo z Instytutu Smithsona; dokument i zapalniczka kosztowały go majątek, ale były tego warte, gdyż stanowiły dowód, że ma rację, że słowo „fałszerstwo” nic w istocie nie znaczy, ponieważ słowo „autentyk” też nic w istocie nie znaczy.

— Colt czterdzieści cztery to Colt czterdzieści cztery — mówił wracając do pokoju. — Wszystko zależy od kalibru i konstrukcji, a nie od tego, kiedy go wyprodukowano. Wszystko zależy od…

Dziewczyna wyciągnęła rękę. Wyndam-Matson podał jej dokument.

— Więc to prawda — powiedziała po chwili.

— Tak. To ta — uniósł w palcach zapalniczkę z długą rysą na boku.

— To ja już sobie pójdę — powiedziała dziewczyna. — Spotkamy się znowu kiedyś wieczorem. — Odłożyła dokument i zapalniczkę i poszła do łazienki po ubranie.

— Dlaczego? — zawołał biegnąc za nią. — Przecież jesteśmy tu całkiem bezpieczni, żony nie będzie przez kilka tygodni, mówiłem ci przecież. Odklejona rogówka.

— Nie o to chodzi.

— A o co?

— Proszę cię, wezwij rikszę, a ja się ubiorę.

— Odwiozę cię do domu — powiedział ponuro.

Ubrała się i w milczeniu chodziła po pokoju, czekając, aż Wyndam-Matson przyniesie jej płaszcz. Była zamyślona, daleka, nawet jakby przygnębiona. Przeszłość nastraja ludzi ponuro, pomyślał. Do licha, co mnie skusiło, żeby ruszyć ten temat? Ale przecież jest taka młoda… Kto mógł wiedzieć, że to nazwisko coś dla niej znaczy. Dziewczyna uklękła przy bibliotece.

— Czytałeś to? — spytała wyjmując książkę.

Zmrużył oczy krótkowidza. Sensacyjna okładka. Powieść.

— Nie — odpowiedział. — To mojej żony. Ona dużo czyta.

— Powinieneś to przeczytać.

Wciąż jeszcze czując gorycz zawodu, wziął książkę. Utyje szarańcza.

— Czy to nie jest jedna z tych książek zakazanych w Bostonie? — spytał.

— Zakazana w całej Ameryce. I w Europie oczywiście też. — Podeszła do drzwi w przedpokoju i czekała.

— Słyszałem o tym Hawthornie Abendsenie — skłamał. Jedyne, co w rzeczywistości kojarzyło mu się z tytułem książki, to było… co to było? Że jest bardzo popularna. Kolejna moda. Jeszcze jedno masowe szaleństwo. Schylił się i odstawił książkę na półkę. — Nie mam czasu na czytanie popularnej literatury. Jestem zbyt zapracowany. — Sekretarki, pomyślał złośliwie, czytają takie rzeczy do poduszki. To je podnieca. Wolą to od prawdziwej rzeczy. Chciałyby i boją się.

— Jakieś romansidło — powiedział ponuro, otwierając drzwi.

— Nie. Książka o wojnie. — I już na klatce schodowej dodała: — Mówi to samo, co moi rodzice.

— Kto? Ten Abbotson?

— Ma swoją teorię. Gdyby Joe Zangara chybił, Roosevelt wyciągnąłby Amerykę z Wielkiego Kryzysu i uzbroił ją tak, że… — Urwała. Podeszli do windy, gdzie czekali inni ludzie.

Później, kiedy jechali przez nocne miasto Mercedesem Wyndama-Matsona, wróciła do tematu.

— Abendsen twierdzi, że Roosevelt byłby ogromnie silnym prezydentem. Na miarę Lincolna. Dowiódł tego w ciągu pierwszego roku swoich rządów, kiedy wprowadził tyle reform. To jest napisane w formie powieści. Roosevelt nie zostaje zamordowany w Miami, działa nadal i powtórnie wybrany w 1936 jest prezydentem aż do wojny. Rozumiesz? Jest prezydentem, kiedy Niemcy napadają na Anglię, Francję i Polskę. Widzi to wszystko i buduje silną Amerykę. Garner był strasznie kiepskim prezydentem. W tym, co się stało, było wiele jego winy. A potem, w 1940, zamiast Brickera wybrano by demokratę…

— Tak twierdzi ten Abelson — wtrącił Wyndam-Matson. Spojrzał na dziewczynę. Boże, przeczyta taką książkę i ma gadania na lata.

— On twierdzi, że w 1940 zamiast izolacjonisty Brickera prezydentem zostałby po Roosevelcie Rexford Tugwell. — Jej gładka twarz, na której igrały refleksy świateł ulicznych, promieniowała ożywieniem; oczy miała rozszerzone i mówiąc gestykulowała. — Tugwell kontynuowałby energicznie antyhitlerowską politykę Roosevelta. W ten sposób Niemcy bałyby się przyjść z pomocą Japonii w 1941. Nie dotrzymałyby traktatu. Rozumiesz? — Odwróciła się do niego i schwyciwszy go mocno za ramię powiedziała:

— W ten sposób Niemcy i Japonia przegrałyby wojnę!

Roześmiał się.

Spojrzała na niego, szukając czegoś w jego twarzy, nie wiedział czego, zresztą i tak musiał obserwować inne samochody, i powiedziała:

— Nie ma w tym nic śmiesznego. Tak mogło być naprawdę. Stany Zjednoczone mogłyby wygrać z Japonią i…

— W jaki sposób? — przerwał jej.

— On to wszystko wyjaśnia. — Zamilkła na chwilę.

— Rzecz jest w formie powieściowej i oczywiście ma wiele wątków czysto fikcyjnych. Musi być zajmująca, bo inaczej ludzie by jej nie czytali. Jest też wątek romantyczny: para młodych ludzi, chłopiec służy w wojsku, a dziewczyna… Mniejsza o to, dość że prezydent Tugwell ma głowę na karku i rozumie, do czego zmierzają Japończycy. Wolno o tym rozmawiać — zapewniła go skwapliwie. — Japończycy pozwalają sprzedawać książkę w Pacyfidzie, jest też popularna na Wyspach. Wywołała tam spore dyskusje.

— No dobrze — powiedział Wyndam-Matson — a co z Pearl Harbor?

— Prezydent Tugwell jest tak przewidujący, że wysyła wszystkie okręty w morze i flota amerykańska nie ulega zniszczeniu.

— Rozumiem.

— A więc nie ma właściwie żadnego Pearl Harbor. Japończycy atakują, ale niszczą tylko parę mniejszych okrętów.

— I nazywa się to „Szarańcza coś tam”?

Utyje szarańcza. To cytat z Biblii.

— I Japonia przegrywa dlatego, że nie było Pearl Harbor. Posłuchaj. Japonia by i tak wygrała. Nawet bez Pearl Harbor.

— W powieści flota amerykańska nie pozwala im zająć Filipin i Australii.

— Zajęliby je i tak, mieli silniejszą flotę. Znam Japończyków dość dobrze i wiem, że dominacja w strefie Pacyfiku była ich przeznaczeniem. Stany Zjednoczone chyliły się ku upadkowi od pierwszej wojny światowej. Wszystkie kraje alianckie wyszły z tej wojny zrujnowane moralnie i duchowo.

Dziewczyna nie dawała za wygraną.

— I gdyby Niemcy nie zajęli Malty, Churchill pozostałby przy władzy i poprowadził Anglię do zwycięstwa.

— Jak? Gdzie?

— W Afryce Północnej… Churchill pokonałby w końcu Rommla.

Wyndam-Matson parsknął śmiechem.

— A po zwycięstwie nad Rommlem Brytyjczycy mogliby przerzucić swoje wojska przez Turcję do Rosji i wspólnie z Armią Czerwoną stawić czoła Niemcom. W książce Niemcy zostają zatrzymani w jakimś mieście nad Wołgą. To zupełnie nieznane miasto, ale istnieje naprawdę, bo sprawdziłam w atlasie.

— Jak się nazywa?

— Stalingrad. Tam Anglicy zmieniają losy wojny. W ten sposób w książce Rommel nie połączył się z wojskami niemieckimi, które przyszły z Rosji, pamiętasz, armia von Paulusa? I Niemcy nie zajmują Bliskiego Wschodu z tak potrzebną im naftą i nie mogą połączyć się z Japończykami w Indiach, tak jak to zrobili.

— Żadna strategia świata nie mogła pokonać Erwina Rommla — przerwał jej Wyndam-Matson. — I wszystkie wydarzenia w rodzaju wymyślonej przez tego faceta obrony tego rosyjskiego miasta z bardzo bohaterską nazwą „Stalingrad” mogły co najwyżej opóźnić nieunikniony koniec. Słuchaj, ja poznałem Rommla osobiście. W Nowym Jorku, kiedy załatwiałem tam sprawy handlowe w 1948. — W rzeczywistości Wyndam-Matson widział tylko Wojskowego Komisarza USA na zdjęciu w Białym Domu i to z daleka. — Cóż to za człowiek! Jaka godność i postawa! Tak więc wiem, co mówię — zakończył.

— To było okropne — powiedziała Rita — kiedy generał Rommel został zwolniony ze stanowiska i na jego miejsce przyszedł ten ohydny Lammers. Od tego czasu zaczęły się egzekucje i obozy koncentracyjne.

— Obozy były i za Rommla.

— Ale — zrobiła nieokreślony gest — to nie było oficjalne. Może te zbiry z SS robiły takie rzeczy… ale on się różnił od nich wszystkich, miał w sobie coś z dawnego Prusaka. Był surowy…

— Ja ci powiem, kto zrobił naprawdę dobrą robotę w Stanach — powiedział Wyndam-Matson — komu możemy zawdzięczać odrodzenie gospodarcze. Albertowi Speerowi. Nie Rommlowi i nie Organizacji Todta. Speer był najlepszym człowiekiem, jakiego NSDAP dała Ameryce. To on uruchomił niezliczone przedsiębiorstwa, spółki i fabryki, wszystko, i to na zdrowych podstawach. Przydałby się nam taki tutaj, bo teraz mamy w każdej dziedzinie po pięć przedsiębiorstw konkurujących ze sobą, co jest wyrzucaniem pieniędzy w błoto. Nie ma nic głupszego niż konkurencja gospodarcza.

— Ja bym nie mogła żyć w tych obozach pracy, w tych koszarach, które mają na Wschodzie — powiedziała Rita. — Jedna z moich znajomych tam pracowała. Nie mogła mi o tym napisać, bo listy przechodziły przez cenzurę. Powiedziała mi dopiero, jak się tu przeniosła. Musieli wstawać o szóstej rano przy dźwiękach orkiestry.

— Przyzwyczaiłabyś się. Miałabyś czystą sypialnię, pożywne jedzenie, rozrywki i opiekę lekarską. Czego jeszcze chcesz? Śniadania do łóżka?

Jego wielkie niemieckie auto bezszelestnie poruszało się w chłodnej nocnej mgle San Francisco.


Pan Tagomi siedział na podłodze z podwiniętymi nogami. Miał w ręku czarkę herbaty ulung, w którą dmuchał co jakiś czas, uśmiechając się do pana Baynesa.

— Ma pan urocze mieszkanie — przerwał milczenie Baynes. — Tu na Wybrzeżu jest tak spokojnie. Zupełnie inaczej niż… tam — powiedział ogólnikowo.

— Bóg przemawia do człowieka w znaku Wzrostu — mruknął pan Tagomi.

— Proszę?

— Wyrocznia. Przepraszam. Jestem roztargany i mówię sam do siebie.

Roztargniony, poprawił w myśli Baynes i uśmiechnął się.

— Jesteśmy śmieszni — mówił pan Tagomi — bo żyjemy według książki, która ma pięć tysięcy lat. Zadajemy jej pytania, jakby była żywa. Bo ona jest żywa. Tak jak chrześcijańska Biblia. Wiele książek żyje. Nie w przenośni. Duch je ożywia, rozumie pan? — Pan Tagomi wpatrywał się z uwagą w twarz rozmówcy.

Starannie dobierając słowa, Baynes powiedział:

— Za mało się znam na religii, to nie moja specjalność. Wolę trzymać się tematów, w których mam jakąś orientację. — Prawdę mówiąc nie bardzo rozumiał, o co chodzi panu Tagomi. Muszę być zmęczony, pomyślał. Przez cały wieczór, odkąd tu przyjechałem, wszystko jest jakieś… zmniejszone, z domieszką groteskowości. Co to za książka, co ma pięć tysięcy lat? Zegarek z Myszką Miki, sam pan Tagomi, delikatna czarka w jego dłoni… a na ścianie naprzeciwko olbrzymi łeb bizona, odrażający i groźny.

— Co to za łeb? — spytał nagle.

— To właśnie stworzenie, z którego w dawnych czasach żyli rdzenni mieszkańcy.

— Rozumiem.

— Chętnie zademonstruję sztukę polowania na bizony. — Pan Tagomi odstawił czarkę na stolik i wstał. Tutaj, we własnym domu, miał na sobie jedwabne kimono, miękkie pantofle i biały fular. — Siedzę w wagonie „żelaznego konia”. — Przysiadł na wyimaginowanej ławce. — Na kolanach wierny Winchester, model 1866 z mojej kolekcji. — Przerwał i spojrzał pytająco na pana Baynesa. — Odczuwa pan trudy podróży?

— Niestety tak — odparł pan Baynes. — Trochę za dużo tego wszystkiego. Kłopoty w interesach… — I gdzie indziej, pomyślał. Bolała go głowa. Zastanawiał się, czy znakomite środki przeciwbólowe produkcji L.G. Farben są dostępne tu na Wybrzeżu; przyzwyczaił się do nich, lecząc swoje katary.

— Wszyscy musimy w coś wierzyć — mówił pan Tagomi. — Sami nie potrafimy znaleźć odpowiedzi, nie umiemy zajrzeć w przyszłość.

Pan Baynes kiwnął głową.

— Może moja żona znajdzie coś na pańską głowę — powiedział pan Tagomi widząc, że gość zdejmuje okulary i pociera czoło. — Zmęczenie oczu powoduje ból. Pan wybaczy. — Skłonił się i wyszedł z pokoju.

Najlepszym lekarstwem byłby sen, pomyślał Baynes. Dobrze przespana noc. A może to lęk przed trudnym zadaniem? Niechęć do stawienia czoła sytuacji?

Kiedy pan Tagomi wrócił, ze szklanką wody i jakąś pigułką, pan Baynes powiedział:

— Naprawdę będę musiał pożegnać się i wrócić do hotelu. Przedtem jednak chciałbym się czegoś dowiedzieć. Szczegóły możemy omówić jutro, jeżeli to panu odpowiada. Czy powiedziano panu o trzeciej osobie, która ma włączyć się do naszych rozmów?

Na twarzy pana Tagomi przez chwilę odmalowało się zdziwienie; potem zdziwienie znikło i wrócił wyraz beztroski.

— Nic mi na ten temat nie mówiono. Ale jest to oczywiście interesujące.

— Z Wysp.

— Ach tak — powiedział pan Tagomi i tym razem niczym nie zdradził zdziwienia. Zapanował nad nim całkowicie.

— Emerytowany człowiek interesu — ciągnął pan Baynes — który płynie statkiem. Jest w drodze od dwóch tygodni. Ma uprzedzenie do latania.

— Stary dziwak — wtrącił pan Tagomi.

— Dzięki swoim interesom ma dostęp do informacji o rynku japońskim. Będziemy się mogli wiele od niego dowiedzieć, zresztą i tak wybierał się do San Francisco na wakacje. Nie jest to tak bardzo ważne, ale wniesie do naszych rozmów element ścisłości.

— Tak — zgodził się pan Tagomi. — Będzie mógł sprostować błędy co do rynku krajowego. Od dwóch lat nie byłem na Wyspach.

— Czy to jest ta pigułka dla mnie?

Pan Tagomi drgnął, spojrzał w dół i stwierdził, że wciąż jeszcze trzyma pigułkę i szklankę z wodą.

— O, przepraszam. Jest bardzo silna. Nazywa się zarakaina i jest produkowana przez firmę farmaceutyczną w Prowincji Chińskiej. Nie narkotyk — dodał wyciągając dłoń.

— Ten starszy pan — mówił pan Baynes, przygotowując się do przełknięcia pigułki — skontaktuje się prawdopodobnie bezpośrednio z pańską misją handlową. Zapiszę jego nazwisko, żeby pańscy ludzie go nie odprawili. Nie znam go osobiście, ale wiem, że jest przygłuchy i ma skłonność do dziwactw. Musimy się starać, żeby nie wprawić go w zły humor. — Pan Tagomi rozumiał. — Kocha rododendrony. Będzie szczęśliwy, jeżeli znajdzie pan kogoś, kto porozmawia z nim przez pół godziny o rododendronach przed samym spotkaniem. Zaraz zapiszę jego nazwisko. Przełknąwszy lekarstwo, wyjął pióro i karteczkę.

— Pan Shinjiro Yatabe — odczytał pan Tagomi i z szacunkiem włożył karteczkę do swego notesu.

— Jeszcze jedno.

Pan Tagomi słuchając, powoli gładził brzeg swojej filiżanki.

— Delikatna sprawa. Starszy pan… to krępujące. Ma prawie osiemdziesiątkę. Niektóre przedsięwzięcia pod koniec jego kariery nie były zbyt udane. Rozumie pan?

— Nie jest już bogaty — powiedział pan Tagomi. — Zapewne pobiera emeryturę.

— Otóż to. I to wręcz żałosną. Dlatego też uzupełnia ją na różne sposoby.

— Naruszanie jakichś drobnych przepisów — domyślił się pan Tagomi. — Rząd i jego przesadna biurokracja. Rozumiem sytuację. Starszy pan otrzymuje od nas wynagrodzenie za swoją konsultację i nie informuje o tym Zakładu Ubezpieczeń. Nie powinniśmy więc ujawniać celu jego wizyty. Dla nich przebywa tu na wakacjach.

— Jest pan bardzo inteligentny — powiedział pan Baynes.

— Takie sytuacje już się zdarzały. W naszym społeczeństwie nie rozwiązaliśmy problemu ludzi starszych, których mamy coraz więcej z powodu postępu medycyny. Chiny uczą nas słusznie szacunku dla starszych, jednak Niemcy sprawiają, że nasze zaniedbanie wygląda prawie na cnotę. O ile wiem, oni mordują swoich starców.

— Niemcy — mruknął Baynes, znów masując czoło. Czy pigułka działała? Czuł jakby senność.

— Będąc Skandynawem miał pan niewątpliwie obszerne kontakty z Festung Europa. Na przykład przyleciał pan z Tempelhof. Czy można mieć taki stosunek? Pan jest neutralny. Czy zechciałby pan podzielić się ze mną swoją opinią?

— Nie rozumiem, o jakim stosunku pan mówi?

— Do starych, chorych, słabych, nienormalnych, bezużytecznych we wszystkich odmianach. „Jaki jest pożytek z nowo narodzonego dziecka?” — spytał podobno pewien anglosaski filozof. To pytanie zapadło mi w pamięć i kontemplowałem je wielokrotnie. Proszę pana, nie ma pożytku. Ogólnie rzecz biorąc.

Pan Baynes wydał nieokreślony dźwięk grzecznościowy, nie zdradzający jednak jego stanowiska.

— Czyż nie jest prawdą — mówił dalej pan Tagomi — że żaden człowiek nie powinien być narzędziem zaspokajania potrzeb innego człowieka? — Tu pochylił się z napięciem. — Proszę dać mi swoją neutralną, skandynawską opinię.

— Nie wiem — powiedział pan Baynes.

— Podczas wojny byłem drobnym urzędnikiem w Prowincji Chińskiej, w Szanghaju. Tam, w Hongkew, była dzielnica Żydów internowanych przez rząd cesarski. Utrzymywanych przy życiu dzięki pomocy zagranicznej. Hitlerowski minister w Szanghaju zażądał likwidacji Żydów. Pamiętam odpowiedź moich przełożonych. Powiedzieli: „To jest sprzeczne z zasadami humanitaryzmu”. Odrzucili żądanie jako barbarzyńskie. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie.

— Rozumiem — mruknął pan Baynes. Chce mnie sprowokować? — zadawał sobie pytanie. Miał się teraz na baczności.

— Żydzi — ciągnął pan Tagomi — byli zawsze przedstawiani przez hitlerowców jako Azjaci i nie-biali. Proszę pana, wnioski były oczywiste dla Japończyków, włącznie z członkami gabinetu wojennego. Nigdy nie rozmawiałem o tym z obywatelami Rzeszy, których spotykałem…

Pan Baynes przerwał mu.

— Nie jestem Niemcem i nie mogę mówić w imieniu Niemiec. — Wstawszy ruszył w stronę drzwi. — Wrócimy do tej rozmowy jutro. Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę się skupić. — Prawdę mówiąc, myślał teraz z całkowitą jasnością. Muszę stąd wyjść, uświadomił sobie. Ten człowiek wciąga mnie za daleko.

— Proszę wybaczyć głupotę fanatyzmu — powiedział pan Tagomi, w pośpiechu ruszając ku drzwiom. — Filozoficzne zacietrzewienie zamknęło mi oczy na autentyczną ludzką sprawę. Proszę. — Zawołał coś po japońsku i drzwi frontowe stanęły otworem. Stał w nich młody Japończyk, pochylony lekko w ukłonie, i patrzył na pana Baynesa.

Mój szofer, pomyślał Baynes.

Może to te moje donkiszockie uwagi w podróży, pomyślał nagle. Do tego, jakże mu tam… Lotze. Dotarły jakoś do Japończyków. Jakimiś ich kanałami.

Niepotrzebnie wdałem się w dyskusję z tym Lotze, pomyślał. Żałuję, ale teraz jest już za późno.

Nie jestem odpowiednim człowiekiem do tej pracy.

Potem jednak pomyślał, że Szwed tak by się właśnie zachował. Wszystko jest w porządku, nic się nie stało. Czepiam się drobiazgów. Przenoszę mechanicznie pewne nawyki z poprzedniej sytuacji. W rzeczywistości o wielu sprawach mogę mówić otwarcie. Jest to coś, do czego muszę się przyzwyczaić.

Jednocześnie długoletni trening mówił mu, że nie wolno tego robić. Burzyła się przeciw temu krew w żyłach, protestowały kości i wszystkie organy. Otwórzże usta, mówił sobie. Powiedz coś. Cokolwiek. Musisz, jeżeli chcesz tu coś osiągnąć.

— Może powoduje nimi jakiś przemożny podświadomy archetyp. W sensie Jungowskim — powiedział.

Pan Tagomi kiwnął głową.

— Czytałem Junga. Rozumiem.

Uścisnęli sobie dłonie.

— Zadzwonię do pana jutro rano — powiedział Baynes. — Dobranoc panu. — Skłonił się, pan Tagomi odpowiedział ukłonem.

Młody uśmiechnięty Japończyk zrobił krok do przodu i powiedział coś, czego pan Baynes nie zrozumiał.

— Słucham? — spytał biorąc płaszcz, już w drzwiach.

— Zwrócił się do pana po szwedzku — wyjaśnił pan Tagomi. — Na Uniwersytecie Tokijskim słuchał wykładów o wojnie trzydziestoletniej i jest zafascynowany waszym wielkim bohaterem Gustawem Adolfem. — Pan Tagomi uśmiechnął się ze zrozumieniem. — Widać jednak, że jego próby opanowania tak egzotycznego języka były daremne. Zapewne korzystał z jednego z tych kursów na płytach gramofonowych. Jest studentem, a takie kursy ze względu na taniość są bardzo popularne wśród studentów.

Młody Japończyk, wyraźnie nie znający angielskiego, kłaniał się z uśmiechem.

— Rozumiem — bąknął Baynes. — No cóż, życzę mu powodzenia. — Ja też mam problemy językowe, pomyślał. Jak widać.

Dobry Boże, przecież ten japoński student, wioząc go do hotelu, niewątpliwie będzie usiłował rozmawiać z nim po szwedzku przez całą drogę. W języku, który pan Baynes ledwo rozumiał, i to tylko wtedy, kiedy mówiono bardzo wyraźnie i poprawnie, a już na pewno nie w wykonaniu młodego Japończyka, który usiłował uczyć się z płyt.

Nigdy go nie zrozumiem, myślał pan Baynes, on zaś będzie ponawiał próby, bo to dla niego szansa; może już nigdy nie spotka innego Szweda. Pan Baynes jęknął w duchu. Cóż to będzie za męka dla nich obu.

Загрузка...