Frank Frink patrzył, jak jego były pracodawca kuśtyka korytarzem w kierunku głównej hali produkcyjnej Towarzystwa W-M, i myślał: to dziwne, ale Wyndam-Matson nie wygląda na właściciela fabryki. Wygląda jak obwieś z podejrzanej dzielnicy, jak pijaczyna, którego wykąpano, ostrzyżono, ogolono, któremu dano zastrzyk witamin, nowe ubranie i pięć dolarów, żeby rozpoczął nowe życie. Stary miał niepewny, nerwowy, wręcz przepraszający sposób bycia, jakby traktował wszystkich jako potencjalnych wrogów silniejszych od siebie i starał się ich ułagodzić, wkraść w ich łaski. „Załatwią mnie”, zdawało się mówić jego zachowanie.
A jednak stary W-M to była potęga. Był właścicielem poważnej części akcji różnych przedsiębiorstw i wielu nieruchomości. Nie mówiąc o zakładach Towarzystwa W-M.
Idąc za nim, Frink pchnął wielkie żelazne drzwi do głównej hali produkcyjnej. Hałas maszynerii, który słyszał codziennie przez tyle godzin, widok ludzi i maszyn, powietrze wypełnione błyskami światła, opiłkami, ruchem. Stary wszedł do hali. Frink przyśpieszył kroku.
— Cześć, panie W-M! — zawołał.
Stary zatrzymał się przy owłosionym majstrze nazwiskiem Ed McCarthy. Obaj przyglądali się podchodzącemu Frinkowi.
— Żałuję, Frank — powiedział Wyndam-Matson, oblizując nerwowo wargi — ale nie mogę cię przyjąć z powrotem. Wziąłem już kogoś na twoje miejsce myśląc, że nie wrócisz. Po tym, co mi powiedziałeś. — W jego okrągłych oczkach błysnęło znane Frinkowi chyba dziedziczne zakłamanie. Stary miał je we krwi.
— Przyszedłem po swoje narzędzia — powiedział Frink. — Po nic więcej. — Jego głos, zauważył to z przyjemnością, brzmiał twardo, nawet szorstko.
— Hm, zobaczymy — mruknął W-M niezdecydowanie, zdradzając, że nie bardzo wie, jak to jest z tymi narzędziami. — Myślę, że to twoja sprawa — zwrócił się do Eda. — Załatw to z Frankiem. Ja mam inne sprawy. — Spojrzał na kieszonkowy zegarek. — Dobrze, Ed. Porozmawiamy o tych fakturach później. Teraz muszę już lecieć. — Poklepał Eda po ramieniu i podreptał, nie oglądając się za siebie.
Ed McCarthy i Frink zostali sami.
— Chciałeś wrócić do pracy? — spytał po chwili Ed McCarthy.
— Tak — przyznał Frink.
— Wczoraj byłem z ciebie dumny.
— Ja też — powiedział Frink. — Ale… nie mogę przecież pracować gdzie indziej. — Czuł się pokonany, w sytuacji bez wyjścia. — Sam wiesz. — Nieraz rozmawiali o swoich kłopotach.
— Nie, nie wiem — powiedział McCarthy. — Na wtryskarce nie ma lepszego od ciebie na całym Wybrzeżu. Widziałem, jak machnąłeś całą sztukę w pięć minut, z pierwszą polerką włącznie. I poza spawaniem…
— Nigdy nie twierdziłem, że umiem spawać — powiedział Frink.
— Nie myślałeś nigdy, żeby założyć własny interes?
— I co niby miałbym robić? — wyjąkał zaskoczony Frink.
— Biżuterię.
— O, daj spokój!
— Oryginalne rzeczy, na zamówienie, nie seryjną tandetę. — McCarthy zaprowadził go w kąt hali, dalej od hałasu. — Za jakieś dwa tysiące dolców mógłbyś urządzić mały warsztat w piwnicy albo w garażu. Kiedyś robiłem projekty kolczyków i wisiorków. Pamiętasz, takie naprawdę nowoczesne? — Wziąwszy kawałek papieru, zaczął rysować, powoli, z namysłem.
Zaglądając mu przez ramię, Frink zobaczył projekt bransolety, abstrakcyjny wzór o płynnych liniach. — Czy będzie zbyt na coś takiego? — Zawsze widział tylko rzeczy tradycyjne, nawet antyczne, przedmioty z przeszłości. — Nikt nie chce współczesnej sztuki amerykańskiej, coś takiego nie istnieje od wojny.
— To stwórz zapotrzebowanie — powiedział McCarthy z gniewną miną.
— Mam sam sprzedawać?
— Dostarczaj do sklepów. Takich jak ten… jakże on się nazywa? Ten duży, wykwintny sklep z dziełami sztuki na Montgomery.
— Amerykańskie Rzemiosło Artystyczne — powiedział Frink. Nigdy nie wchodził do takich modnych, drogich sklepów, podobnie jak większość Amerykanów. Tylko Japończycy mieli pieniądze, żeby tam kupować.
— Wiesz, czym handlują takie sklepy? — mówił McCarthy. — I na czym zbijają forsę? Na cholernych srebrnych sprzączkach do pasów, robionych przez Indian z Nowego Meksyku. Na cholernej turystycznej tandecie taśmowej produkcji. Rzekoma egzotyka miejscowa.
Przez dłuższą chwilę Frink przyglądał się Edowi.
— Wiem, co tam jeszcze sprzedają. Ty też.
— Ja też — przyznał McCarthy.
Obaj wiedzieli, bo obaj byli z tym bezpośrednio związani, od dawna.
Towarzystwo W-M oficjalnie produkowało schody, poręcze, kominki i ozdoby z kutego żelaza do nowych domów, wszystko masowo, ze standardowych wzorów. Do nowego budynku o czterdziestu mieszkaniach wykonywano tę samą rzecz w czterdziestu egzemplarzach. Oficjalnie Towarzystwo W-M było kuźnią żelaza, albo ubocznie prowadziło inny interes, z którego czerpało główne zyski.
Stosując różnorodne skomplikowane narzędzia, materiały i urządzenia, Towarzystwo W-M produkowało nieprzerwany strumień podrabianych przedwojennych antyków, które ostrożnie i fachowo wypuszczano do hurtowego obrotu dziełami sztuki, gdzie mieszały się z autentycznymi przedmiotami zebranymi z całego kontynentu. Podobnie jak w obrocie znaczkami i numizmatami, nikt nie był w stanie ocenić, jaki procent przedmiotów na rynku stanowią falsyfikaty. I nikomu, a zwłaszcza handlarzom i samym kolekcjonerom, nie zależało na tym, żeby to wyjaśniać.
Kiedy Frink porzucił pracę, na jego warsztacie leżał nie dokończony Colt z czasów Dzikiego Zachodu; on sam przygotował matryce, wykonał odlew i pracował nad ręcznym wykończeniem broni. Zapotrzebowanie na krótką broń z okresu wojny secesyjnej i podboju Dzikiego Zachodu było nieograniczone. Towarzystwo W-M mogło sprzedać tyle towaru, ile Frink wyprodukował. To była jego specjalność.
Frink wolnym krokiem podszedł do swojego warsztatu i wziął do ręki nieoszlifowany wycior do rewolweru. Jeszcze trzy dni i broń byłaby skończona. Dobra robota, pomyślał. Ekspert mógł się na tym poznać, ale japońscy zbieracze nie byli prawdziwymi znawcami, nie mieli punktu odniesienia, materiału porównawczego.
Z tego, co wiedział, nigdy nawet nie przyszło im do głowy, żeby zadać sobie pytanie, czy te tak zwane zabytkowe przedmioty, sprzedawane w sklepach Zachodniego Wybrzeża, są autentyczne. Może kiedyś to zrobią… a wtedy bomba pęknie i popyt spadnie nawet na autentyki. Prawo Greshama: fałszerstwa obniżają wartość autentyków. To niewątpliwie było przyczyną milczenia w tej sprawie; ostatecznie wszyscy przecież byli zadowoleni. Fabryczki w różnych miastach, produkujące te rzeczy, dawały zysk. Hurtownicy rozprowadzali towar, a detaliści wystawiali i reklamowali. Zbieracze bulili i uszczęśliwieni dźwigali swoje zakupy do domu, żeby zadziwiać nimi kolegów z pracy, sąsiadów i przyjaciółki.
Podobnie jak powojenne papierowe pieniądze, antyki miały wartość, dopóki się ich nie kwestionowało. Nikomu nie działa się krzywda, aż do dnia ostatecznego rozrachunku. A wtedy wszyscy będą jednakowo zrujnowani. Ale na razie nikt o tym nie wspominał, nawet ci, którzy żyli z produkcji fałszywych antyków; starali się nie myśleć o tym, co robią, skupiając całą uwagę na kwestiach technicznych.
— Kiedy przestałeś projektować rzeczy oryginalne? — spytał McCarthy.
Frink wzruszył ramionami.
— Wiele lat temu. Potrafię diablo dobrze kopiować, ale…
— Wiesz, co ja myślę? Myślę, że zaraziłeś się hitlerowską propagandą. Uwierzyłeś, że Żydzi nie potrafią tworzyć, a tylko naśladują i sprzedają. Pośrednicy. — McCarthy zatrzymał na Frinku swoje bezlitosne spojrzenie.
— Możliwe — przyznał Frink.
— Spróbuj. Zrób jakieś oryginalne wzory. Albo pracuj bezpośrednio w metalu. Pobaw się. Bądź jak dziecko.
— Nie — powiedział Frink.
— Brak ci wiary. Straciłeś zupełnie wiarę w siebie. Wielka szkoda, bo wiem, że stać cię na to. — McCarthy odszedł od warsztatu.
Rzeczywiście wielka szkoda, pomyślał Frink. Ale to fakt. Taka jest prawda. Nie potrafię zmusić się do wiary i entuzjazmu dlatego tylko, że tak trzeba.
Ten McCarthy to diabelnie dobry majster. Potrafi dać człowiekowi ostrogę, sprowokować do największego wysiłku, do dania z siebie wszystkiego nawet wbrew sobie. To urodzony przywódca, przez chwilę prawie i mnie przekonał. Ale teraz McCarthy odszedł, jego namowy nie odniosły skutku.
Szkoda, że nie mam przy sobie egzemplarza wyroczni, myślał Frink. Poradziłbym się w tej sprawie, skorzystał z pięciu tysięcy lat jej doświadczenia. Nagle przypomniał sobie, że egzemplarz I-cing znajduje się w hallu biura Towarzystwa W-M, i czym prędzej pośpieszył tam korytarzem łączącym zakłady z biurem.
W hallu usiadł w metalowo-plastykowym krześle i zapisał pytanie na odwrocie koperty: „Czy powinienem spróbować zająć się własną twórczością, tak jak mi to zaproponowano?”, po czym zaczął rzucać monety.
W dolnej linijce wypadła siódemka, w drugiej i trzeciej też. A zatem dolny trygram to Ch‘ien. Zapowiadało się dobrze; Ch‘ien oznacza siłę twórczą. Potem linia czwarta, osiem. In. Linia piąta, też osiem. Wielki Boże, pomyślał podniecony; jeszcze jedna linia in i będzie heksagram jedenasty. Tai, Pokój. Bardzo przychylne orzeczenie. Albo… ręce mu drżały, gdy potrząsał monetami, linia jang i heksagram dwudziesty szósty, Ta ch‘u, Wielki Karmiciel. Oba znaki bardzo przychylne i musi wypaść jeden z nich, rzucił trzy monety.
In. Szóstka. A więc Pokój.
Otworzył książkę i odczytał orzeczenie.
Pokój. Podłe oddala się, wielkie nadchodzi.
Powodzenie. Sukces.
Powinienem więc zrobić tak, jak radzi Ed McCarthy. Otworzyć własny mały interes. Teraz jeszcze szóstka na górze, jedyna ruchoma linia. Odwrócił stronę. Co mówi tekst? Nie pamiętał, ale powinno to być coś przychylnego, bo cały heksagram jest bardzo przychylny: połączenie nieba i ziemi. Ale pierwsza i ostatnia linia są zawsze poza heksagramem, więc może szóstka na górze…
Jego oczy znalazły właściwy tekst i odczytały błyskawicznie.
Mur zwalił się do fosy. Nie występuj zbrojnie, ale utrzymuj porządek w mieście. Choć postąpisz słusznie, nie unikniesz oskarżeń.
— Mój nadwerężony kręgosłup! — jęknął przerażony. A potem przeczytał komentarz.
Zmiana zaznaczająca się w połowie heksagramu zaczyna zachodzić. Mury miasta, waląc się, zasypują fosę. Zbliża się godzina klęski.
Była to niewątpliwie najbardziej złowróżbna ze wszystkich trzech tysięcy linii zawartych w księdze. A mimo to orzeczenie było przychylne.
Czym miał się kierować?
Jakim cudem wyroki mogą być tak różne? Nigdy dotąd nie miał takiego przypadku, powodzenie i klęska pomieszane w orzeczeniu wyroczni; dziwny los, zupełnie jakby wyrocznia wyskrobała dno beczki, wyrzuciła stamtąd wszystkie szmaty, kości i inne świństwa, a potem rozmyśliła się i sypnęła światłem, jak kucharz, który nagle oszalał. Musiałem nacisnąć dwa klawisze naraz, uznał Frink; maszyneria się zacięła i stąd ten pokraczny obraz rzeczywistości. Na szczęście to tylko na chwilę, nie potrwa długo.
Do diabła, pomyślał, musi być albo jedno, albo drugie. Nie mogą być obie rzeczy jednocześnie. Nie można mieć powodzenia i klęski naraz.
A może… można.
Interes z biżuterią przyniesie sukces, orzeczenie odnosi się do tego. Ale ta linia, ta cholerna linia, to musi się odnosić do czegoś leżącego głębiej, do jakiejś przyszłej katastrofy, może nawet zupełnie nie związanej z produkcją biżuterii. To zły los, który mnie czeka niezależnie od tego, co zrobię…
Wojna! — pomyślał. Trzecia wojna światowa! Całe pieprzone dwa miliardy ludzi zgładzone, cywilizacja starta z powierzchni ziemi, bomby wodorowe sypiące się jak grad.
Oj, gwałt! — pomyślał. Co się dzieje? Czyżbym to ja uruchomił maszynę? Albo ktoś inny coś knuje, ktoś, kogo mogę nawet nie znać? A może to my wszyscy? Przeklęci fizycy i ta ich teoria synchroniczności, zgodnie z którą każda cząsteczka ma powiązania z pozostałymi; każde pierdnięcie narusza równowagę wszechświata. W ten sposób życie staje się jednym wielkim dowcipem, tyle, że nie ma tego, co się śmieje. Otwieram księgę i otrzymuję sprawozdanie z przyszłych wydarzeń, które nawet Pan Bóg chciałby czym prędzej schować do akt i wymazać z pamięci. A kim ja jestem? Jedno jest pewne, to nie na moją głowę.
Ja powinienem zabrać swoje narzędzia, wziąć od McCarthy’ego silniki, otworzyć swój warsztat i uruchomić swój zafajdany interes, nie bacząc na tę złowieszczą linię. Powinienem do końca pracować twórczo w swojej dziedzinie, żyć najlepiej, jak umiem, jak najaktywniej, dopóki mury nie zwalą się do fosy, grzebiąc nas wszystkich, całą ludzkość. To jest to, co wyrocznia chciała mi powiedzieć. Prędzej czy później los wszystkich nas pośle na szafot, ale do tego czasu muszę robić swoje, muszę pracować głową i rękami.
Orzeczenie dotyczyło wyłącznie mnie, mojej pracy, ale ta linia mówiła o nas wszystkich.
Jestem zbyt drobną płotką, pomyślał. Mogę tylko przeczytać to, co jest napisane, a potem schylić głowę i pójść dalej swoją drogą, jakby nigdy nic; wyrocznia nie oczekuje ode mnie, że wybiegnę na ulicę i zacznę krzyczeć, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Czy w ogóle ktoś tu może coś zmienić? Wszyscy razem… albo jeden wielki człowiek… albo ktoś zajmujący kluczowe stanowisko, kto znajdzie się we właściwym czasie we właściwym miejscu? Los szczęścia. Przypadek. I od tego zależy przyszłość nas wszystkich, całego świata.
Frink zamknął książkę i wyszedł z hallu z powrotem do zakładów. Ujrzawszy McCarthy’ego, przywołał go gestem na bok, gdzie mogli wrócić do przerwanej rozmowy.
— Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się twój pomysł podoba — zaczął Frink.
— To dobrze — powiedział McCarthy. — A teraz powiem ci, co masz zrobić. Musisz wyciągnąć pieniądze od Wyndama-Matsona. — Tu zrobił oko, nieśpieszny, mocny skurcz powieki. — Wymyśliłem sposób. Ja też wymówię i zrobię z tobą spółkę. Moje projekty, rozumiesz. Co w tym złego? Wiem, że są dobre.
— Jasne — przyznał Frink nieco oszołomiony.
— Spotkamy się po pracy wieczorem — powiedział McCarthy. — U mnie w domu. Przyjdź koło siódmej, to zjesz z nami kolację, jeżeli wytrzymasz z dzieciakami.
— Dobra — powiedział Frink.
McCarthy klepnął go po ramieniu i odszedł.
Jak wiele się zmieniło w ciągu ostatnich dziesięciu minut, pomyślał Frink. Ale nie czuł lęku, był teraz ożywiony.
Wszystko zdarzyło się tak nagle, myślał podchodząc do warsztatu i zaczynając zbierać narzędzia. Chyba tak właśnie zwykle bywa. Kiedy trafia się okazja…
Czekałem na to przez całe życie. Kiedy wyrocznia powiada, że musi się coś osiągnąć, to właśnie o to jej chodzi. Że chwila jest naprawdę sprzyjająca. Więc jaka jest ta chwila? Szóstka na górze w heksagramie jedenastym zmienia wszystko, prowadzi do heksagramu dwudziestego szóstego, Wielkiego Karmiciela. In zmienia się w jang; linia porusza się i następuje nowy moment. A ja byłem tak wytrącony w równowagi, że tego nie zauważyłem!
Założę się, że dlatego wypadła mi ta feralna linia; jest to jedyny sposób, żeby heksagram jedenasty mógł przejść w dwudziesty szósty. Nie było więc powodu, żeby robić w spodnie ze strachu.
A jednak mimo przypływu optymizmu nie potrafił całkiem zapomnieć o tej linii.
Tak czy owak, pomyślał z ironią, zrobię wszystko, co w mojej mocy, może do siódmej wieczorem uda mi się wyrzucić ją z głowy, jakby nigdy nic.
Mam nadzieję, myślał. Bo to spotkanie z Edem jest ważne. Czuję, że on ma jakiś kapitalny pomysł i nie chciałbym tego przepuścić.
Teraz jestem zerem, ale jeżeli ten projekt wypali, może uda mi się odzyskać Julianę. Wiem, czego jej potrzeba: chciałaby być żoną człowieka, który cieszy się poważaniem, a nie jakiegoś miszigene. Dawniej, jeszcze przed wojną, mężczyźni byli mężczyznami, ale teraz to już historia.
Nic dziwnego, że przenosi się z miejsca na miejsce, od mężczyzny do mężczyzny, że szuka. I sama nawet nie wie, czego. Ale ja wiem i dzięki temu wielkiemu interesowi z McCarthym — licho wie, na czym on ma polegać — zdobędę to dla niej.
Robert Childan zamknął swój sklep na przerwę obiadową. Zwykle jadał w barze naprzeciwko i opuszczał sklep nie na dłużej niż pół godziny, a tego dnia był z powrotem już po dwudziestu minutach.
Może zrezygnować z wizyt u klientów, myślał wracając, załatwiać wszystko w sklepie?
Dwie godziny na demonstrację okazów. O wiele za długo. W sumie cztery godziny; nie warto już otwierać sklepu. Całe popołudnie, żeby sprzedać jeden przedmiot, jeden zegarek z Myszką Miki; droga rzecz, ale jednak… Otworzył sklep, zostawił drzwi szeroko otwarte i poszedł na zaplecze powiesić płaszcz.
Kiedy wrócił, stwierdził, że ma klienta. Białego. No cóż, pomyślał. Niespodzianka.
— Moje uszanowanie panu — powiedział Childan z lekkim ukłonem. Zapewne pinok. Szczupły, raczej czarniawy, modnie ubrany. Ale nie czuje się zbyt swobodnie. Lekki połysk potu na czole.
— Dzień dobry — odpowiedział przybysz, rozglądając się po gablotach. Potem nagle podszedł do lady. Sięgnął do kieszeni i wyjął małe, lśniące, skórzane pudełeczko z barwnymi, wymyślnie ozdobnymi wizytówkami.
Herb cesarski i insygnia wojskowe. Marynarka. Admirał Harusha. Childan obejrzał wizytówkę z szacunkiem.
— Okręt admiralski — wyjaśnił gość — stoi obecnie w zatoce San Francisco. Lotniskowiec Syokaku.
— Ach tak.
— Admirał Harusha jest po raz pierwszy na Zachodnim Wybrzeżu — ciągnął przybysz. — Jednym z jego pragnień jest osobista wizyta w pańskim słynnym sklepie. W kraju wciąż tylko słyszał o Amerykańskim Rzemiośle Artystycznym.
Childan skłonił się mile połechtany.
— Jednak — mówił gość — ze względu na nawał zajęć admirał nie może osobiście odwiedzić pańskiego szacownego sklepu i wysłał mnie, jestem jego kamerdynerem.
— Czy admirał jest kolekcjonerem? — spytał Childan, podczas gdy jego umysł pracował gorączkowo.
— Admirał jest miłośnikiem sztuki. Jest koneserem, ale sam nie jest zbieraczem. To, czego szuka, ma być prezentem. Krótko mówiąc, admirał pragnie obdarować wszystkich oficerów swojego okrętu cennym zabytkowym przedmiotem, krótką bronią z czasów epickiej amerykańskiej wojny secesyjnej. — Gość zawiesił głos. — Na statku jest dwunastu oficerów.
Dwanaście pistoletów z wojny secesyjnej, pomyślał Childan. Cena sprzedaży prawie dziesięć tysięcy dolarów. Poczuł dreszcz.
— Jak dobrze wiadomo — ciągnął gość — pański sklep sprzedaje takie bezcenne, zabytkowe przedmioty ze stronnic amerykańskiej historii. Niestety, zbyt gwałtownie odchodzącej w przeszłość.
Niezwykle ostrożnie dobierając słowa — nie mógł wypuścić takiej okazji z rąk, ani jednego fałszywego kroku — Childan powiedział:
— Tak to prawda. Mój sklep posiada najpiękniejszy wybór broni z wojny secesyjnej na całym Zachodnim Wybrzeżu. Będę szczęśliwy, mogąc służyć admirałowi. Czy mam zebrać wspaniałą kolekcję i dostarczyć ją na pokład Syokaku? Dziś po południu może?
— Nie — odpowiedział przybysz. — Obejrzę broń na miejscu.
Dwanaście. Childan przeprowadził w myślach rachunek. Nie miał dwunastu sztuk, miał zaledwie trzy. Ale przy odrobinie szczęścia mógł różnymi kanałami zgromadzić dwanaście w ciągu tygodnia. Ekspres lotniczy ze Wschodu, na przykład. I miejscowi dostawcy hurtowi.
— Czy pan sam — spytał Childan — zna się na takiej broni?
— Jako tako — odpowiedział gość. — Posiadam mały zbiór broni krótkiej, łącznie z miniaturowym tajnym pistoletem wyglądającym jak kostka domino. Rok 1840.
— Wyjątkowy okaz — przyznał Childan, odchodząc do sejfu po broń dla kamerdynera admirała Harushy.
Wróciwszy stwierdził, że klient wypełnia czek. Gość zatrzymał pióro i powiedział:
— Admirał pragnie zapłacić z góry. Depozyt wysokości piętnastu tysięcy dolarów PSA.
Childan poczuł, że ziemia usuwa mu się spod stóp, ale udało mu się zapanować nad sobą i nawet nadać głosowi ton lekkiego znudzenia.
— Jak pan sobie życzy. To nie jest konieczne, zwykła formalność handlowa. — Stawiając na ladzie pudło ze skóry i filcu, dodał: — Oto rzadki Colt czterdzieści cztery z roku 1860. — Otworzył pudło. — Czarny proch i kula. Wyposażenie armii Stanów Zjednoczonych. Chłopcy w niebieskich mundurach mieli takie na przykład w drugiej bitwie nad Bull Run.
Gość przez dłuższą chwilę oglądał broń, a potem podniósłszy wzrok, powiedział spokojnie:
— To jest imitacja, proszę pana.
— Słucham? — spytał Childan nie rozumiejąc.
— Ta rzecz ma nie więcej niż sześć miesięcy. Pański towar to falsyfikat. Jestem głęboko zmartwiony. O, proszę. To drewno tutaj. Sztucznie postarzane przez działanie kwasem. Wielka szkoda. — I odłożył broń.
Childan podniósł broń i stał, trzymając ją w obu dłoniach. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Obracając rewolwer w rękach, wyjąkał wreszcie:
— To niemożliwe.
— Imitacja autentycznej zabytkowej broni. Nic więcej. Obawiam się, że został pan oszukany. Zapewne przez jakiegoś łobuza bez skrupułów. Powinien pan zawiadomić o tym policję. — Gość skłonił się. — To mnie zasmuca. Inne pana rzeczy mogą być także podrabiane. Czy to możliwe, że pan, właściciel sklepu, człowiek zajmujący się handlem antykami, nie potrafi odróżniać falsyfikatu od autentyku?
Cisza.
Gość zgarnął z lady nie dokończony czek. Włożył go do kieszeni, schował pióro i skłonił się.
— Wielka szkoda, ale niestety nie mogę prowadzić transakcji z Amerykańskim Rzemiosłem Artystycznym. Admirał Harusha będzie rozczarowany. Myślę, że rozumie pan moje stanowisko.
Childan nie odrywał wzroku od broni.
— Do widzenia panu — powiedział gość. — Proszę przyjąć moją nieśmiałą radę i wynająć jakiegoś eksperta do oceny pańskich nabytków. Pańska reputacja… jestem pewien, że pan sam rozumie.
— Gdyby szanowny pan mógł… — wyjąkał Childan.
— Może pan być spokojny. Nie wspomnę o tym nikomu. Powiem admirałowi, że pański sklep był dziś niestety zamknięty. Ostatecznie — gość zatrzymał się w drzwiach — jesteśmy obaj białymi. — Skłonił się jeszcze raz i odszedł.
Childan został sam z rewolwerem w rękach.
To niemożliwe, myślał.
Ale widocznie to prawda. Wielki Boże. Jestem zrujnowany. Straciłem transakcję na piętnaście tysięcy dolarów. I moją reputację, jeżeli sprawa się wyda. Jeżeli ten kamerdyner admirała Harushy nie zachowa dyskrecji.
Zabiję się, postanowił. Straciłem pozycję. Nie mam po co dłużej żyć.
Z drugiej strony ten człowiek mógł się pomylić.
A może kłamał?
Mógł być nasłany przez Amerykańskie Antyki, żeby mnie zniszczyć. Albo przez Zachodni Salon Sztuki.
W każdym razie przez konkurencję.
Broń jest niewątpliwie autentyczna.
Jak to sprawdzić? Childan myślał gorączkowo. Aha. Dam broń do przebadania na Wydziale Penologii Uniwersytetu Kalifornijskiego. Mam tam kogoś znajomego, w każdym razie miałem. Podobno historia kiedyś się już zdarzyła. Rzekoma nieautentyczność starej odtylcówki.
Czym prędzej zadzwonił do jednej z licencjonowanych agencji i zamówił posłańca. Następnie zapakował rewolwer i napisał notatkę do laboratorium Uniwersytetu prosząc, żeby natychmiast dokonali fachowej oceny wieku broni i o wyniku zawiadomili go telefonicznie. Przyszedł posłaniec; Childan dał mu list, paczkę, adres i kazał mu lecieć helikopterem. Człowiek odszedł i Childan zaczął chodzić po sklepie i czekał… czekał.
O trzeciej zadzwonili z Uniwersytetu.
— Panie Childan — odezwał się głos — życzył pan sobie ekspertyzy broni wojskowego Colta wzór 1860. — Chwila ciszy, Childan ściska słuchawkę z napięciem. — Oto sprawozdanie laboratorium. Jest to imitacja odlana z plastykowych matryc, poza częściami drewnianymi. Numer seryjny fałszywy. Obsada lufy nie jest hartowana cyjankiem. Zarówno brązowe, jak i błękitne powierzchnie uzyskano za pomocą nowoczesnej, szybkościowej obróbki, cała broń jest sztucznie postarzana, aby nadać jej pozory rzeczy starej i używanej.
— Człowiek, który przyniósł mi ją do oceny… — powiedział Childan przez ściśnięte gardło.
— Niech mu pan powie, że dał się oszukać — przerwał mu technik z Uniwersytetu. — I to bardzo. To robota autentycznego fachowca. Widzi pan, prawdziwa broń miała części z tego błękitnego metalu. Wkładano je do pojemnika ze skrawkami skóry, napełniano go cyjankiem i podgrzewano. Dzisiaj to zbyt pracochłonne. Ale tę broń wykonano w dobrze wyposażonym warsztacie. Wykryliśmy cząsteczki różnych środków użytych do polerowania i wykończenia. Niektóre z nich są bardzo ciekawe. Nie możemy tego udowodnić, ale wiemy, że istnieje cały przemysł produkujący takie imitacje. Musi istnieć, bo widzieliśmy zbyt wiele podobnych rzeczy.
— Nie — powiedział Childan. — To tylko plotka. Mogę stwierdzić to z całą pewnością. — Głos Childana podniósł się i załamał zgrzytliwie. — Kto jak kto, ale ja coś wiem na ten temat. Nie myśli pan chyba, że wysłałem to do was przypadkiem? Wyczułem, że to fałszerstwo, dzięki wieloletniej praktyce. Coś takiego jest rzadkością, dziwactwem. Właściwie żartem. — Umilkł na chwilę zdyszany. — Dziękuję za potwierdzenie moich podejrzeń. Proszę mi przysłać rachunek. Jeszcze raz dziękuję. — Odwiesił słuchawkę.
Natychmiast wyciągnął księgi handlowe, żeby odszukać źródło broni. Skąd się u niego wzięła? Od kogo?
Nadeszła, jak stwierdził, od jednego z największych hurtowników w San Francisco. Ray Calvin i Spółka na Van Ness. Zadzwonił do nich natychmiast.
— Chcę rozmawiać z panem Calvinem — powiedział. Głos mu się już nieco uspokoił.
— Słucham — odezwał się opryskliwie ktoś najwyraźniej bardzo zajęty.
— Tu Bob Childan. Amerykańskie Rzemiosło Artystyczne, Montgomery Street. Ray, mam delikatną sprawę. Muszę z panem porozmawiać w cztery oczy, u pana w biurze albo gdzie indziej. Proszę mnie posłuchać dla swego własnego dobra. — Stwierdził, że ryczy w słuchawkę.
— Zgoda — powiedział Ray Calvin.
— Proszę nikomu o tym nie mówić. Sprawa absolutnie poufna.
— O czwartej?
— Może być o czwartej — zgodził się Childan. — U pana w biurze. Do widzenia. — Trzasnął słuchawką z taką złością, że aparat spadł na podłogę; pozbierał go i odstawił na miejsce.
Miał pół godziny do wyjścia; całe pół godziny, żeby chodzić z kąta w kąt w bezradnym wyczekiwaniu. Co tu robić? Myśl. Zadzwonił do miejscowej redakcji tokijskiego „Heralda” na Market Street.
— Panowie — odezwał się — chciałbym prosić o informację, czy lotniskowiec Syokaku jest obecnie w porcie, a jeżeli tak, to na jak długo. Będę bardzo wdzięczny za tę informację z waszej szacownej redakcji.
Nerwowa chwila wyczekiwania, wreszcie sekretarka wróciła.
— Według naszej kartoteki — powiedziała chichocząc — lotniskowiec Syokaku leży na dnie oceanu koło Filipin. Został zatopiony przez amerykańską łódź podwodną w roku 1945. Czy możemy pomóc panu w czymś jeszcze? — Tam w redakcji wyraźnie spodobał się głupawy kawał, jaki mu zrobiono.
Odłożył słuchawkę. Lotniskowca Syokaka nie ma od siedemnastu lat. Zapewne nie ma też admirała Harushy. Nieznajomy był oszustem. A jednak.
A jednak mówił prawdę. Colt był podrobiony.
Wszystko nie miało sensu.
Może tamten człowiek był aferzystą, który chce zmonopolizować handel bronią krótką z okresu wojny secesyjnej. Musiał też być ekspertem, skoro rozpoznał falsyfikat. Musiał być nie lada jakim specjalistą.
Tylko specjalista mógł się poznać. Ktoś z branży, nie zwykły kolekcjoner.
Childan poczuł lekką ulgę. Niewielu jest takich. Może nie ma takiego drugiego. Sprawa się nie wyda.
Nie przejmować się?
Zastanowił się. Nie. Musi to zbadać. Przede wszystkim odzyskać pieniądze, wyegzekwować od Raya Calvina nadpłatę. I posłać całą posiadaną broń do ekspertyzy.
A jeżeli większość to falsyfikaty?
Trudna sprawa.
Jedno jest pewne, postanowił. Czuł przypływ determinacji. Pójdzie do Raya Calvina. Rozmówi się z nim w cztery oczy. Zażąda, żeby odszukał źródło falsyfikatu. Może on też jest niewinny. A może nie. W każdym razie powie mu, że jeszcze jedno fałszerstwo i już nigdy nic od niego nie kupi.
Calvin będzie musiał sam pokryć stratę, postanowił Childan. Jeżeli się nie zgodzi, skontaktuję się z innymi detalistami, powiem im, zrujnuję mu reputację. Dlaczego tylko ja mam być zrujnowany? Przekażę to tym, którzy są za wszystko odpowiedzialni. Niech sobie podają ten gorący kartofel z ręki do ręki.
Ale wszystko musi się odbyć w największej tajemnicy. Sprawa musi pozostać między nami.