15

Kapitan Rudolf Wegener, obecnie podróżujący pod nazwiskiem Conrada Goltza, hurtowo handlującego lekami, wyglądał przez okienko rakiety Lufthansy ME9-E. Już Europa. Jak szybko, myślał. Za siedem minut wylądujemy na Tempelhofer Feld.

Ciekawe, czy coś osiągnąłem, myślał obserwując zbliżającą się ziemię. Teraz wszystko jest w rękach generała Tedeki. Co mu się uda zdziałać w Tokio? W każdym razie przekazaliśmy im informację. Zrobiliśmy, co było w naszej mocy.

Ale, myślał, nie ma powodu do optymizmu. Może Japończycy nie są w stanie wywrzeć żadnego wpływu na wewnętrzną politykę Niemiec. Rząd Goebbelsa jest u władzy i jeżeli się utrzyma, to po okresie konsolidacji wróci zapewne do planu Dmuchawiec. I kolejna wielka połać planety zostanie zniszczona wraz z ludnością w imię szalonej, fanatycznej idei.

A jeżeli w końcu naziści zniszczą ją całą? Pozostawią tylko martwy popiół? Mając bombę wodorową mogliby to zrobić. I niewątpliwie zrobiliby; ich myślenie zawsze ciążyło w stronę Gotterdammerung. Mogą nawet tego pragnąć, dążyć aktywnie do ostatecznej zagłady wszystkiego.

Co pozostanie po tym trzecim światowym szaleństwie? Czy będzie to koniec wszelkiego życia, wszędzie? Kiedy nasza planeta stanie się planetą martwą, zamordowana przez nas samych?

Nie mógł w to uwierzyć. Nawet jeżeli wszelkie życie na naszej planecie ulegnie zagładzie, musi istnieć jakieś inne życie, o którym nic nie wiemy. To niemożliwe, żeby nasz świat był jedynym; muszą istnieć inne, niewidoczne dla nas światy w jakichś innych miejscach lub wymiarach, których nasze zmysły nie odbierają.

Mimo że nie potrafię tego udowodnić, mimo że to nie jest logiczne, ja w to wierzę, pomyślał.

Meine Damen und Herrn. Achtung, bitte — odezwał się głośnik.

Zbliżamy się do lądowania, stwierdził kapitan Wegener. Prawie na pewno czeka na mnie Sicherheitsdienst. Pytanie, jaka to będzie frakcja policji? Ludzie Goebbelsa czy Heydricha? Zakładając, że SS-General Heydrich jeszcze żyje. Podczas gdy ja znajdowałem się na pokładzie tej rakiety, mógł zostać wytropiony i zastrzelony. W państwach totalitarnych wydarzenia biegną szybko w okresach przekazywania władzy. W nazistowskich Niemczech istniały wystrzępione spisy nazwisk, nad którymi zastanawiano się od dawna…

W kilka minut później, kiedy rakieta pasażerska wylądowała, był już na nogach i z płaszczem przerzuconym przez ramię zmierzał do wyjścia. Za nim i przed nim niecierpliwi pasażerowie. Tym razem nie ma Lotzego, młodego nazistowskiego artysty, który by mnie zadręczał swoimi kretyńskimi poglądami.

Umundurowany pracownik linii lotniczej, wystrojony, zauważył Wegener, jak sam marszałek Rzeszy, sprowadzał ich pojedynczo po trapie na płytę lotniska, gdzie stała grupka czarnych koszul. Po mnie? Wegener zaczął powoli schodzić. Tam, nieco dalej, czekają mężczyźni i kobiety, machają, nawołują… są nawet dzieci.

Jeden z czarnych koszul, blondyn z płaską twarzą i nieruchomym spojrzeniem, w mundurze z oznakami Waffen-SS, podszedł po wojskowemu do Wegenera, strzelił obcasami i zasalutował.

Ich bitte mich zu entschuldigen. Sind Sie nicht Kapitan Rudolf Wegener, von der Abwehr?

— Niestety — odparł Wegener. — Jestem Conrad Goltz. Przedstawiciel A.G. Chemikalien, zaopatrzenie medyczne. — Ruszył dalej.

Podeszli do niego dwaj inni esesmani. Wszyscy trzej szli tuż za nim, tak więc, mimo że poruszał się swoim własnym tempem w swoim kierunku, szybko i sprawnie faktycznie został aresztowany. Dwaj z esesmanów mieli pod rozpiętymi płaszczami pistolety automatyczne.

— Pan jest Wegener — powiedział jeden z nich, kiedy weszli do budynku.

Nie odezwał się.

— Mamy samochód — mówił esesman. — Dostaliśmy polecenie być przy lądowaniu, skontaktować się z panem i zabrać pana natychmiast do generała SS Heydricha, który wraz z Seppem Dietrichem przebywa w sztabie Leibstandarte Division. W szczególności mamy nie dopuścić do kontaktu pana z przedstawicielami Wehrmachtu i partii.

Więc nie zostanę zastrzelony, powiedział sobie Wegener. Heydrich żyje, jest w bezpiecznym miejscu i chce wzmocnić swoją pozycję wobec rządu Goebbelsa.

Może jeszcze rząd Goebbelsa upadnie, myślał, podczas gdy go prowadzono do sztabowego Daimlera SS. Oddział Waffen-SS nagle w nocy zmieni pozycję; obejmie wartę przy Kancelarii Rzeszy. W Berlinie komisariaty policji zaczną nagle wypluwać na wszystkie strony uzbrojone grupy SD. Radiostacje i elektrownie wyłączone, Tempelhofer zamknięte. Huk ciężkich dział w ciemnościach na głównych ulicach.

Ale cóż z tego? Nawet jeżeli doktor Goebbels zostanie odsunięty od władzy i plan Dmuchawiec odrzucony? Nadal będą istnieć czarne koszule, partia, plany podboju, jeżeli nie na Wschodzie, to gdzie indziej. Choćby na Marsie i Wenus.

Nic dziwnego, że pan Tagomi nie wytrzymał, pomyślał. Straszliwy dylemat naszego życia. Cokolwiek się zdarzy, zło zawsze zwycięża. Po cóż więc walczyć? Po co dokonywać wyboru, skoro wszystko prowadzi do tego samego…?

Widocznie żyjemy tak, jak żyliśmy zawsze, z dnia na dzień. Teraz działamy przeciwko planowi Dmuchawiec. Później, w innym momencie, będziemy zwalczać policję. Ale nie możemy zrobić wszystkiego naraz, musi być kolejność. Rozwijający się proces. Możemy zmierzać do celu jedynie dokonując wyboru przed każdym krokiem.

Wolno nam jedynie mieć nadzieję. I robić, co się da, myślał.

Może w jakimś innym świecie sprawy wyglądają inaczej. Lepiej. Wybór między dobrem i złem jest tam oczywisty. Nie ma tych podejrzanych dodatków, tych mieszanek, których składu nie potrafimy rozszyfrować.

Nie żyjemy w świecie idealnym, takim, jaki chcielibyśmy mieć, gdzie moralność jest prosta, ponieważ rozeznanie zła i dobra jest łatwe. Gdzie bez trudu można postępować słusznie, bo droga jest oczywista.

Daimler ruszył z kapitanem Wegenerem na tylnym siedzeniu, esesmani po obu jego stronach z pistoletami maszynowymi na kolanach. Za kierownicą jeszcze jedna czarna koszula.

Przypuśćmy, że podstęp, nawet teraz, myślał Wegener, podczas gdy samochód z wielką szybkością przedzierał się przez berliński ruch uliczny. Nie wiozą mnie do generała SS Heydricha w sztabie Leibstandarte Division; wiozą mnie do partyjnego więzienia, żeby mnie torturować i zabić. Ale ja już wybrałem; wybrałem powrót do Niemiec; wybrałem ryzyko aresztowania, zanim dotrę do ludzi z Abwehry i ochrony.

Śmierć w każdej chwili, oto jedyna droga, która zawsze stoi przed nami otworem. I wybieramy ją w końcu wbrew samym sobie. Albo rezygnujemy i wybieramy ją świadomie. Obserwował mijane berlińskie domy. Mój własny Volk, myślał, znowu jesteśmy razem.

— Jak tam sprawy? — zwrócił się do esesmanów. — Coś nowego w sytuacji politycznej? Nie było mnie przez kilka tygodni, wyjechałem przed śmiercią Bormanna.

Esesman z prawej odpowiedział:

— Jest oczywiście histeryczne poparcie tłumów dla Małego Doktora. To tłum wyniósł go do władzy. Kiedy jednak górę wezmą trzeźwiejsze elementy, jest mało prawdopodobne, że zechcą poprzeć kalekę i demagoga, który podżega tłumy kłamstwami i magią.

— Rozumiem — powiedział Wegener.

Wszystko jak dawniej, pomyślał. Międzyfrakcyjna nienawiść. Może w tym kryje się ziarno. W końcu pożrą się nawzajem i zostawią tych, co przeżyją w spokoju. Tyle, żeby jeszcze raz budować, żyć nadzieją i snuć nieskomplikowane plany na przyszłość.


O pierwszej po południu Juliana Frink dojechała do Cheyenne w stanie Wyoming. W centrum handlowym, naprzeciwko olbrzymiego budynku starego dworca, zatrzymała się przy sklepiku tytoniowym i kupiła dwie popołudniowe gazety. W zaparkowanym samochodzie szukała, aż znalazła to, co jej było potrzebne.


TRAGICZNY FINAŁ WAKACJI

Poszukiwana w sprawie śmiertelnego zranienia męża w szykownym apartamencie hotelu „Prezydent Garner” w Denver pani Cinnadella z Canon City, według zeznań pracowników, opuściła hotel bezpośrednio po tragicznym finale przypuszczalnej kłótni małżeńskiej. Pani Cinnadella, opisywana jako ciemnowłosa, atrakcyjna, dobrze ubrana i szczupła kobieta w wieku lat około trzydziestu, jak wszystko wskazuje, podcięła mężowi gardło za pomocą znalezionych w pokoju żyletek, które, jak na ironię, hotel dostarcza dla wygody gości. Ciało zostało znalezione przez Theodore Ferrisa, pracownika hotelu, który zaledwie pół godziny wcześniej wziął do odprasowania koszule Joe Cinnadelli i odnosząc je, ujrzał w pokoju makabryczny widok. Pokój hotelowy, jak stwierdziła policja, wykazuje ślady walki, sugerujące gwałtowną kłótnię…


Więc on nie żyje, pomyślała Juliana, składając gazetę. I nie znają mojego prawdziwego nazwiska; nie wiedzą, kim jestem ani w ogóle nic o mnie.

Znacznie spokojniejsza pojechała dalej, aż znalazła odpowiedni motel; zajęła tam pokój i przeniosła swoje rzeczy z samochodu. Teraz już nie muszę się śpieszyć, powiedziała sobie. Mogę nawet zaczekać do wieczora z pójściem do Abendsenów; w ten sposób mogłabym włożyć moją nową sukienkę. Nie wypada pokazywać się w niej w ciągu dnia, nie nosi się takiej wieczorowej sukni przed kolacją.

Mogę też skończyć książkę.

Rozgościła się w pokoju, włączyła radio, przyniosła sobie kawę z baru i ułożyła się na schludnie zasłanym łóżku z dziewiczym egzemplarzem Szarańczy, który kupiła w hotelu w Denver.

O szóstej piętnaście wieczorem skończyła książkę. Ciekawe, czy Joe doczytał ją do końca? — zastanawiała się. Jest w tej książce znacznie więcej, niż on zrozumiał. Co ten Abendsen chciał właściwie powiedzieć? Nie chodziło mu o jego wymyślony świat. Czy tylko ja jedna to wiem? Bardzo możliwe, że nikt inny nie rozumie naprawdę Szarańczy, ludziom się tylko wydaje, że ją rozumieją.

Wciąż jeszcze nieco roztrzęsiona schowała książkę do walizki, włożyła płaszcz i wyszła z hotelu, żeby zjeść gdzieś obiad. W powietrzu unosił się przyjemny zapach, a światła i reklamy Cheyenne wyglądały jakoś szczególnie wesoło. Przed barem kłóciły się dwie ładne, czarnookie prostytutki Indianki; zwolniła kroku, żeby popatrzeć. Wiele lśniących samochodów krążyło w pobliżu chodnika; cały spektakl otaczała świąteczna atmosfera nadziei, wyczekiwania na jakieś ważne i radosne wydarzenie, nie zaś… oglądania się za siebie, pomyślała, na to, co stęchłe i ponure, zużyte i odrzucone.

W drogiej francuskiej restauracji — gdzie samochody gości parkował pracownik w białej marynarce, na każdym stole płonęła świeca w wielkim pucharze, a masło podawano w postaci kulek — zjadła ze smakiem obiad, po czym, mając dużo czasu, spacerem wróciła do motelu. Niemieckie banknoty kończyły się, ale nie przejmowała się tym; nie miało to znaczenia. On nam powiedział coś o naszym własnym świecie, pomyślała, otwierając w motelu drzwi do pokoju. O tym, który nas otacza. W pokoju włączyła z powrotem radio. Chce, żebyśmy go ujrzeli takim, jaki jest. I ja to widzę, z każdą chwilą coraz wyraźniej.

Wyjąwszy z pudła niebieską włoską suknię, rozłożyła ją ostrożnie na łóżku. Nie pogniotła się; potrzebowała co najwyżej szczotkowania, żeby usunąć pyłki. Kiedy otworzyła pozostałe paczuszki, stwierdziła jednak, że nie zabrała z Denver nowego półbiustonosza.

— Do diabła! — zaklęła opadając na fotel. Zapaliła papierosa i siedziała przez chwilę paląc.

Może da się to nosić z normalnym stanikiem. Zrzuciła bluzkę i spódnicę i przymierzyła suknię. Widać było ramiączka i górną część stanika, nic z tego. A może, pomyślała, będę mogła pójść bez stanika… nie robiła tego już od lat… przypomniały jej się dawne dni w szkole średniej, kiedy miała bardzo mały biust: martwiło ją to nawet wówczas. Teraz jednak dojrzałość i sport sprawiły, że miała 95 centymetrów w obwodzie. Przymierzyła suknię bez stanika, stojąc na krześle w łazience, żeby się przejrzeć w lustrze nad umywalką.

Suknia prezentowała się oszałamiająco, ale, do licha, było to zbyt ryzykowne. Wystarczyło się schylić, żeby zgasić papierosa albo wziąć napój… i katastrofa.

Broszka! Może nosić suknię bez stanika i spiąć ją z przodu. Wysypawszy zawartość swojej szkatułki z biżuterią na łóżko rozłożyła broszki, stare, podarowane jej przez Franka lub innych mężczyzn przed ich małżeństwem, i nową, którą kupił jej w Denver Joe. Tak, mała srebrna broszka z Meksyku w kształcie konia będzie dobra; przypięła w odpowiednim miejscu. Jednak będzie mogła pójść w tej sukni.

Wszystko mnie teraz cieszy, pomyślała. Tyle rzeczy się nie udało; tak niewiele pozostało z cudownych planów.

Poświęciła wiele czasu na szczotkowanie włosów, aż błyszczały i potrzaskiwały, po czym pozostawało już tylko wybrać pantofle i klipsy. Potem włożyła nowe futerko, wzięła nową skórzaną torebkę ręcznej roboty i wyszła.

Nie chcąc jechać starym Studebakerem, poprosiła właściciela motelu o przywołanie taksówki. Oczekując w hotelowym biurze poczuła nagle chęć zatelefonowania do Franka. Nie potrafiłaby powiedzieć, dlaczego ją to naszło, ale fakt pozostawał faktem. Dlaczego nie? — zadała sobie pytanie. Mogła zadzwonić na jego koszt; byłby uszczęśliwiony, że się odezwała i chętnie by zapłacił.

Stojąc przy biurku trzymała słuchawkę i z przyjemnością słuchała głosów telefonistek uzyskujących dla niej połączenie. Słyszała telefonistkę daleko w San Francisco pytającą o numer w informacji, potem terkot i trzaski, i wreszcie dzwonek. Czekając rozglądała się jednocześnie za taksówką. Powinna być lada chwila, myślała. Najwyżej zaczeka, to się nieraz zdarza.

— Numer nie odpowiada — odezwała się wreszcie telefonistka z Cheyenne. — Zadzwonimy jeszcze za jakiś czas i…

— Nie trzeba — powiedziała Juliana, potrząsając głową. To i tak była tylko fantazja. — Mnie już tu nie będzie. Dziękuję.

Odłożyła słuchawkę: właściciel motelu stał w pobliżu czuwając, żeby go przypadkiem nie obciążono żadnymi kosztami, i szybko wyszła z biura, postanawiając zaczekać w chłodzie i ciemności na zewnątrz.

W chwilę później Juliana była już w drodze, jadąc wygodnie na tylnym siedzeniu taksówki przez wieczorne Cheyenne do Abendsenów.


Dom Abendsenów był jasno oświetlony, dobiegała z niego muzyka i głosy. Był to parterowy tynkowany dom w sporym ogrodzie z ozdobnymi krzewami i pnącymi różami. Wstępując na ułożoną z kamieni ścieżkę, pomyślała: Czy to naprawdę tutaj? To ma być Wysoki Zamek? A wszystkie plotki i opowieści? Dom był zwyczajny, dobrze utrzymany, otoczenie zadbane. Na długiej betonowej alejce stał nawet trzykołowy dziecięcy rowerek.

Może to nie ci Abendsenowie? Wzięła wprawdzie adres z książki telefonicznej, ale pasował do numeru, pod który dzwoniła poprzedniego wieczoru.

Weszła na ganek z poręczami z kutego żelaza i nacisnęła guzik dzwonka. Przez uchylone drzwi widziała salon, stojących ludzi, białe żaluzje w oknach, fortepian, kominek, półki z książkami… ładnie urządzone, pomyślała. Przyjęcie? Ale ludzie nie byli wieczorowo ubrani.

Chłopiec, potargany, może trzynastoletni, w podkoszulce i dżinsach, otworzył drzwi szerzej.

— Czy pan Abendsen jest w domu? Czy jest zajęty? — spytała.

Zwracając się do kogoś w głębi domu chłopiec zawołał:

— Mamo, ona chce się widzieć z tatą.

Obok chłopca ukazała się kobieta z kasztanowymi włosami, może trzydziestopięcioletnia, z mocnym spojrzeniem szarych oczu i uśmiechem tak pewnym siebie i bezlitosnym, że Juliana wiedziała natychmiast, to jest Caroline Abendsen.

— Dzwoniłam wczoraj wieczorem — powiedziała Juliana.

— Ależ tak, oczywiście. — Pani Abendsen uśmiechnęła się szerzej. Miała piękne, białe zęby: Irlandka, zdecydowała Juliana. Jedynie irlandzka krew mogła nadać taką kobiecość zarysowi szczęki. — Proszę mi dać futro i torebkę. Trafiła pani bardzo dobrze; jest u nas kilkoro przyjaciół. Jaka urocza suknia… to od Cherubiniego, prawda? — Zaprowadziła Julianę przez salon do sypialni, gdzie położyła rzeczy Juliany obok innych na łóżku. — Mąż jest gdzieś w pobliżu. Niech się pani rozgląda za wysokim mężczyzną w okularach z cocktailem old-fashioned. — Inteligentny błysk jej oczu przenikał Julianę. Jest między nami tyle zrozumienia, uświadomiła sobie Juliana. Czy to nie zadziwiające?

— Przyjechałam z daleka — powiedziała.

— Tak, to prawda. O, widzę go. — Caroline Abendsen poprowadziła ją z powrotem do salonu, ku grupce mężczyzn.

— Kochanie — powiedziała. — Pozwól tutaj. To jedna z twoich czytelniczek, której bardzo zależy, żeby z tobą porozmawiać.

Jeden z mężczyzn poruszył się i podszedł ze szklanką w ręku. Juliana ujrzała niezwykle wysokiego człowieka z czarnymi, kręconymi włosami; skórę miał również ciemną, a jego oczy wydawały się fioletowe lub brązowe, bardzo pastelowe za okularami. Miał na sobie nienagannie skrojony, drogi garnitur z naturalnego włókna, zapewne angielskiej wełny; garnitur podkreślał jego szerokie, muskularne ramiona bez żadnych sztuczek; stwierdziła, że wpatruje się w niego zafascynowana.

— Pani Frink jechała aż z Canon City w Colorado, żeby porozmawiać z tobą o Szarańczy — wyjaśniła Caroline.

— Byłam przekonana, że pan mieszka w fortecy — powiedziała Juliana.

Pochylając się, żeby się jej przyjrzeć, Hawthorne Abendsen uśmiechnął się z roztargnieniem.

— Tak było. Ale musieliśmy dostawać się do niej windą, a ja nabawiłem się fobii. Byłem dosyć pijany, kiedy się to zdarzyło, ale tak jak pamiętam i jak mi opowiadają, nie chciałem stać w windzie, bo twierdziłem, że za linę ciągnie Jezus i jedziemy aż do samej góry. A ja uparłem się, że nie będę stał.

Juliana nie rozumiała.

— Hawth powtarzał, odkąd go znam, że kiedy ujrzy Jezusa, nie będzie stał, tylko usiądzie — wyjaśniła Caroline.

Juliana przypomniała sobie słowa hymnu.

— Zrezygnowaliście więc państwo z Wysokiego Zamku i sprowadziliście się z powrotem do miasta.

— Chciałbym zrobić pani coś do picia — powiedział Hawthorne.

— Bardzo proszę, ale nie old-fashioned. — Zdążyła już zauważyć stolik z kilkoma butelkami whisky, zakąskami, szklankami, lodem, mikserem, wiśniami w syropie i plasterkami pomarańczy. Podeszła tam, Abendsen jej towarzyszył. — Proszę Harpera z lodem — powiedziała. — To mi zawsze smakuje. Czy zna pan wyrocznię?

— Nie — odparł Hawthorne, nalewając jej whisky.

— Nie zna pan Księgi Przemian? — spytała zdumiona.

— Nie, nie znam — powtórzył, wręczając jej szklankę.

— Nie drocz się z panią — wtrąciła się Caroline.

— Czytałam pańską książkę — powiedziała Juliana. — Prawdę mówiąc, skończyłam ją dziś wieczorem. Skąd pan wiedział to wszystko, o tym innym świecie, który pan opisał?

Hawthorne nie odpowiedział; pocierał zgiętym palcem górną wargę i zmarszczony patrzył gdzieś obok niej.

— Czy korzystał pan z wyroczni? — spytała.

Spojrzał na nią.

— Nie chcę, żeby pan żartował i dowcipkował — powiedziała Juliana. — Proszę mi odpowiedzieć bez silenia się na dowcipy.

Przygryzając wargi, Hawthorne spuścił wzrok i oplótłszy się ramionami, kołysał się na piętach. Stojący w pobliżu umilkli i Juliana zauważyła, że ich nastrój się zmienił. Nie spodobało im się to, co powiedziała. Ale nie próbowała cofnąć swoich słów ani ich tuszować. Sprawa była zbyt ważna. Przebyła zbyt daleką drogę i zrobiła zbyt wiele, żeby przyjąć od niego coś innego niż prawdę.

— Trudno na to odpowiedzieć — odezwał się wreszcie Abendsen.

— Wcale nietrudno — zaprzeczyła Juliana.

Teraz wszyscy obecni ucichli; patrzyli na Julianę stojącą z Abendsenami.

— Niestety — powiedział Abendsen — nie mogę odpowiedzieć tak od razu. Musi pani się z tym pogodzić.

— Dlaczego zatem napisał pan tę książkę? — spytała.

Wskazując ręką ze szklanką Abendsen powiedział:

— Do czego służy ta broszka przy pani sukni? Ma odstraszać niebezpieczne duchy podziemnego królestwa? Czy tylko trzymać wszystko razem?

— Dlaczego pan zmienia temat? — spytała Juliana. — Unika pan odpowiedzi i robi bezsensowne uwagi. To dziecinne.

— Każdy ma swoje sekrety zawodowe — odparł Hawthome Abendsen. — Pani ma swoje, ja mam swoje. Czytając moją książkę, powinna ją pani przyjmować taką, jaką jest, tak jak ja przyjmuję to, co widzę. — Ponownie zrobił w jej stronę gest szklanką. — Bez wnikania, co jest naprawdę pod spodem, co z tego jest dziełem drutów albo fiszbinów i gąbki. Czyż ten rodzaj wzajemnego zaufania nie leży w naturze ludzkiej i nie spotykamy się z nim codziennie? — Wydawał się teraz drażliwy i podenerwowany, zapomniał o grzeczności, o roli gospodarza. I twarz Caroline, jak zauważyła Juliana kątem oka, przybrała wyraz bolesnego napięcia; wargi miała zaciśnięte, przestała się uśmiechać.

— W swojej książce — powiedziała Juliana — pokazał pan, że jest wyjście. Czy nie o to panu chodziło?

— Wyjście — powtórzył ironicznie.

— Zrobił pan dla mnie bardzo wiele — mówiła Juliana. — Widzę teraz, że nie ma się czego bać, chcieć, nienawidzieć albo unikać. Nie ma za czym gonić ani przed czym uciekać.

Przyglądał się jej badawczo, podzwaniając lodem w szklance.

— Według mnie jest na tym świecie wiele rzeczy godnych uwagi — powiedział.

— Dobrze wiem, o czym pan teraz myśli — odparła Juliana. Znała ten wyraz na twarzach mężczyzn, ale w tym wypadku jej to nie przeszkadzało. Zmieniła się pod tym względem. — W kartotece gestapo jest zapisane, że pociągają pana kobiety w moim typie.

— Gestapo nie istnieje od tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku — powiedział Abendsen z nieznacznym tylko drgnięciem w twarzy.

— No to SD czy jak się to nazywa.

— Czy zechce pani to wyjaśnić? — wtrąciła ostrym głosem Caroline.

— Chcę to wyjaśnić. Przyjechałam z jednym z nich do Denver. Prędzej czy później pokażą się tutaj. Powinniście pojechać gdzieś, gdzie was nie znajdą, a nie prowadzić dom otwarty i wpuszczać każdego z ulicy, tak jak mnie. Kiedy przyjedzie tu następny, nie będzie kogoś takiego jak ja, który by go powstrzymał.

— Powiedziała pani „następny” — odezwał się Abendsen po chwili milczenia. — Co się stało z tym, który przyjechał z panią do Denver? Dlaczego on się tu nie pokazuje?

— Bo poderżnęłam mu gardło — powiedziała Juliana.

— To jest coś. Usłyszeć taką rzecz od kobiety i to od kobiety, którą się widzi po raz pierwszy w życiu.

— Pan mi nie wierzy?

— Ależ tak. — Skinął głową. Uśmiechnął się do niej nieśmiałym, łagodnym, bezbronnym uśmiechem. Widocznie nawet nie przyszło mu do głowy, że to może być nieprawda. — Dziękuję — powiedział.

— Proszę się przed nimi ukryć — dodała.

— Cóż, jak pani wie, próbowaliśmy tego. Czytała pani na okładce książki… o broni i drutach elektrycznych. Kazaliśmy to wydrukować, żeby stworzyć pozory, że nadal jesteśmy bardzo ostrożni. — W jego głosie brzmiało znużenie.

— Mógłbyś przynajmniej nosić przy sobie broń — zauważyła żona. — Wiem, że pewnego dnia ktoś, kogo zaprosisz i będziesz z nim rozmawiał, zastrzeli cię. Jakiś nazistowski morderca, wysłany, żeby się zemścić. A ty będziesz po swojemu filozofował. Już to widzę.

— Zawsze mogą człowieka załatwić, jeżeli tylko chcą — powiedział Abendsen. — Mimo drutów elektrycznych i Wysokich Zamków.

Jesteś fatalistą, pomyślała Juliana. Człowiek pogodzony ze swoją zagładą. Czy znasz ją tak samo, jak poznałeś świat ze swojej książki?

— Pańską książkę napisała wyrocznia, czy nie tak? — powiedziała Juliana.

— Chce pani znać prawdę?

— Chcę i mam do tego prawo po tym, co zrobiłam. Czy nie tak? Pan wie, że tak jest.

— Wyrocznia — powiedział Abendsen — spała smacznie przez cały czas pisania książki. Spała smacznie w kącie gabinetu. — Jego oczy nie zdradzały rozbawienia; wprost przeciwnie, twarz miał jakby dłuższą, poważniejszą.

— Powiedz jej — wtrąciła się Caroline. — Ona ma rację, ma prawo wiedzieć po tym, co dla ciebie zrobiła. Dobrze, ja pani powiem — zwróciła się do Juliany. — Hawth przeprowadzał próby, tysiące prób, za pomocą linii. Okres historyczny. Temat. Postacie. Akcja. Zajęło to kilka lat. Zapytał nawet wyroczni, jakie powodzenie będzie miała książka. Powiedziała mu, że będzie to olbrzymi sukces, pierwszy prawdziwy sukces w jego karierze. Miała więc pani rację. Musi pani sama często korzystać z wyroczni, skoro pani odgadła.

— Zastanawiam się, dlaczego wyrocznia chciała napisać powieść — powiedziała Juliana. — Czy pomyśleli państwo, żeby ją o to spytać? I dlaczego o tym, że Niemcy i Japonia przegrały wojnę? Dlaczego właśnie taką historię, a nie jakąś inną? Co to jest, czego nie może nam powiedzieć wprost, jak to zwykle robi? To musi być coś specjalnego, nie sądzicie państwo?

Hawthorne i Caroline milczeli.

— Wyrocznia i ja — odezwał się wreszcie Abendsen — dawno temu uzgodniliśmy sprawę honorariów. Jeżeli spytam ją teraz, dlaczego napisała Szarańczę, będę musiał oddać jej swoją część. Takie pytanie oznaczałoby, że moja praca ograniczyła się do pisania na maszynie, a to nie byłoby ani zgodne z prawdą, ani uczciwe.

— Ja spytam — powiedziała Caroline. — Jeżeli ty nie chcesz.

— To nie jest twoje pytanie — zaprotestował Abendsen. — Niech ona spyta. — A do Juliany powiedział: — Pani ma… niezwykły umysł. Czy zdaje sobie pani z tego sprawę?

— Gdzie jest pana egzemplarz wyroczni? — spytała Juliana. — Mój został w samochodzie, w motelu. Pojadę po niego, jeżeli nie pozwoli mi pan skorzystać ze swojego.

Abendsen odwrócił się. Juliana i Caroline poszły za nim przez pokój pełen ludzi do zamkniętych drzwi. Zostały przed drzwiami. Kiedy wrócił, wszyscy ujrzeli dwa czarno oprawne tomy.

— Nie używam łodyg krwawnika — wyjaśnił Julianie. — Nie umiem nimi operować, stale mi wypadają z ręki.

Juliana usiadła przy niskim stoliku w kącie.

— Potrzebny mi jest papier do pisania i ołówek — powiedziała.

Ktoś podał jej kartkę i ołówek. Goście zbliżyli się, tworząc krąg wokół niej i Abendsenów, żeby widzieć i słyszeć.

— Może pani zadać pytanie na głos — powiedział Hawthorne. — Nie mamy w tym gronie tajemnic.

— Wyrocznio, dlaczego napisałaś Utyje szarańcza? Czego miało to nas nauczyć? — spytała Juliana.

— Sformułowała pani pytanie w sposób irytująco przesądzający sprawę — zauważył Hawthorne, ale przykucnął, żeby obserwować rzucanie monet. — Niech pani zaczyna — dodał, wręczając jej trzy chińskie brązowe monety z dziurkami w środku. — Ja zwykle używam tych.

Zaczęła rzucać monety, czuła spokój i pewność. Hawthorne zapisywał kolejne linie. Kiedy rzuciła monetami sześć razy, spojrzał na zapis i powiedział:

— Słońce na górze. Tui na dole. Pusto w środku.

— Czy wie pan, który to heksagram bez zaglądania do grafiku? — spytała.

— Tak, wiem.

— To jest Chung Fu — powiedziała Juliana. — Wewnętrzna Prawda. Ja też wiem bez zaglądania do grafiku. I wiem, co to znaczy.

Abendsen wpatrywał się w nią, uniósłszy głowę. Miał teraz prawie dziki wyraz twarzy.

— To znaczy, że moja książka mówi prawdę, czy tak? — spytał.

— Tak.

— A Niemcy i Japonia przegrały wojnę? — powiedział ze złością.

— Tak.

Abendsen bez słowa wstał i zatrzasnął oba tomy wyroczni.

— Nawet pan nie chce spojrzeć prawdzie w oczy — powiedziała Juliana.

Przez chwilę zastanawiał się. Jego spojrzenie stało się puste. Zwrócone do wewnątrz, zrozumiała Juliana. Pochłonięty swoimi myślami… potem oczy zajaśniały mu znowu; chrząknął, poruszył się.

— Nie jestem pewien niczego — powiedział.

— Niech pan uwierzy — nalegała Juliana.

Potrząsnął przecząco głową.

— Nie może pan? Jest pan pewien?

— Czy chce pani, żebym pani podpisał egzemplarz książki? — spytał Hawthorne Abendsen.

Juliana też się podniosła.

— Myślę, że już pójdę — powiedziała. — Bardzo panu dziękuję. Przepraszam, jeżeli popsułam państwu wieczór. To uprzejmie, że mnie państwo przyjęli.

Wyminąwszy Abendsena i jego żonę, utorowała sobie drogę przez krąg gości i przeszła z salonu do sypialni, gdzie było jej futro i torebka.

Kiedy się ubierała, pojawił się za nią Hawthorne.

— Czy pani wie, kim pani jest? — Zwrócił się następnie do Caroline stojącej obok niego. — Ta dziewczyna jest demonem. Małym chtonicznym duszkiem, który… — Uniósł rękę i potarł czoło, zawadzając przy tym o okulary — …krąży niezmordowanie nad obliczem ziemi. — Poprawił okulary. — Ona postępuje zawsze zgodnie z instynktem, po prostu jest sobą. Nie miała zamiaru przyjść tutaj i narobić szkody. Po prostu przytrafiło się jej, tak jak nam przytrafiła się pogoda. Cieszę się, że przyszła. Nie żałuję, że poznałem to jej objawienie, jakiego doznała dzięki książce. Ona sama nie wiedziała, co tu zrobi i czego się dowie. Myślę, że wszyscy mamy szczęście, więc nie gniewajmy się, zgoda?

— Ona ma straszliwą zdolność burzenia wszystkiego — powiedziała Caroline.

— Podobnie jak rzeczywistość — dodał Hawthorne. Wyciągnął do Juliany rękę. — Dziękuję za to, co pani zrobiła w Denver.

— Dobranoc — powiedziała, podając mu rękę. — Niech pan zrobi tak, jak panu radzi żona. Niech pan przynajmniej nosi rewolwer.

— Nie — odparł. — Przemyślałem to dawno temu i postanowiłem się nie przejmować. Zawsze mogę wesprzeć się wyrocznią. Kiedy poczuję lęk, zwłaszcza w nocy. To pomaga w takich sytuacjach. — Uśmiechnął się z lekka. — Prawdę mówiąc, niepokoi mnie tylko to, że cała ta słuchająca nas gromada darmozjadów wypija mi alkohol, a ja tu stoję i gadam.

Odwróciwszy się, odszedł w stronę barku, żeby uzupełnić zawartość szklanki.

— Co pani teraz zrobi, kiedy zakończyła już pani sprawy tutaj? — spytała Caroline.

— Nie wiem. — Nie zastanawiała się nad tym. Muszę być trochę taka jak on, pomyślała. Nie przejmuję się pewnymi sprawami, nawet jeżeli są to sprawy bardzo ważne. — Może wrócę do męża. Próbowałam dzwonić do niego dziś wieczorem, może zadzwonię jeszcze raz. Zobaczę później.

— Mimo tego, co pani dla nas zrobiła, albo co pani mówi, że zrobiła…

— Wolałaby pani, żeby moja noga nie stanęła w tym domu — powiedziała Juliana.

— To okropne z mojej strony, jeżeli pani uratowała życie mężowi, ale jestem taka wzburzona. Nie mieści mi się wprost w głowie to, co pani mówiła, i to, co mówił Hawthorne.

— To dziwne. Nigdy bym nie pomyślała, że prawda może rozgniewać. — Prawda, pomyślała. Straszna jak śmierć. Ale trudniej ją znaleźć. Ja miałam szczęście. — Myślałam, że będziecie zadowoleni i podnieceni tak jak i ja. To było nieporozumienie. — Uśmiechnęła się i po chwili pani Abendsen również zdobyła się na uśmiech. — No cóż, dobranoc.

W chwilę później Juliana szła z powrotem po kamiennej ścieżce, przez plamy światła z okien salonu, potem przez cień ogródka, do chodnika.

Szła nie oglądając się już na dom Abendsenów, wypatrując w uliczkach taksówki lub samochodu, ruchu, światła, życia.

Загрузка...