Eve poprawiła spinkę z ważką, którą spięła z tyłu kręcone włosy. Szafirowe kryształki Swarovskiego na skrzydłach owada były prawie dokładnie w kolorze jej oczu.
– Spóźnisz się, Eve! A ja nie zdążę cię podrzucić. Mam na ósmą trzydzieści – zawołała jej matka. „Mam na ósmą trzydzieści" oznaczało operację o ósmej trzydzieści. Mama była kardiochirurgiem.
– Okej, okej, już wychodzę! – Eve złapała dużą torbę z frędzlami i odwróciła się od lustra. I oczywiście potknęła się o górę ciuchów. Dopiero od roku, może dwóch lat była taka niezdarna; mama mówiła, że to pewnie dlatego, że rosła i jej ciało musiało przyzwyczaić się do nowych proporcji. Ciuchy leżały też na łóżku i krześle przy biurku. Wypróbowała chyba wszystkie możliwe zestawienia. Większość sfotografowała i wysłała Jess, żeby się poradzić. Pierwszy dzień szkoły zawsze przypominał pokaz mody i Eve podejrzewała, że w liceum też tak jest. A nawet bardziej.
Chwyciła długopis, żeby naskrobać liścik do Donny, ich gosposi, że sama wszystko pochowa. Przypięła kartkę do tablicy korkowej na drzwiach swojego pokoju i zbiegła szerokimi, krętymi schodami do holu.
Wpadła na chwilę do kuchni, żeby wypić koktajl jeżynowy, a potem udała się dwie przecznice dalej, gdzie czekała na nią Jess. Przez chwilę Jess w milczeniu przypatrywała się jej ciuchom.
– Wiem, wiem, zdecydowałyśmy, że włożę rurki i luźny top. – Eve była świadoma, że Jess zżerała ciekawość, czemu nie miała na sobie wspólnie wybranego stroju. – W ostatniej chwili zmieniłam zdanie.
– A-haaa – powiedziała Jess, kiedy ruszyły równym krokiem do szkoły. – Włożyłaś T-shirt Miłości z jakiegoś szczególnego powodu? – zapytała.
– Urzekł mnie w zestawieniu z Wiejską Spódnicą Ucieleśnieniem Swobodnej Elegancji – wyjaśniła Eve. Co było prawdą. Kolor spódnicy, którą kupiła wczoraj, cudem nie przekraczając wyznaczonego przez rodziców limitu, idealnie pasował do koszulki. Ale było też prawdą – i Jess o tym wiedziała – że Eve zawsze wkładała swoją zwariowaną koszulkę z gramofonami, kiedy chciała spodobać się jakiemuś chłopakowi. Ta koszulka była po prostu idealna. Przyciągała uwagę, nie wyglądając, jakby miała przyciągać uwagę. I dlatego została ochrzczona T-shirtem Miłości.
– Jaaaasne – odparła przeciągle Jess. Czemu Jess musiała znać ją aż tak dobrze? – Okej. Pomyślałam, że nie zaszkodzi trochę miłosnej magii na dobry początek – przyznała.
– Wiedziałam! Ale dla kogo ją włożyłaś? Na pewno chodzi o jednego z tych nowych, tylko którego? – Marszcząc czoło, stukała dwoma palcami w wargi; zawsze tak robiła, kiedy się nad czymś zastanawiała.
– Nie dla flirciarza – stwierdziła kategorycznie Eve. – Nie potrzebuję takich atrakcji.
– No, ale przecież dotknął twoich włosów – przypomniała Jess.
– Tak jak włosów co drugiej dziewczyny w lodziarni.
– W takim razie, ustalone – powiedziała Jess. -Jak nie chcesz Luke'a, to ja go biorę. Mal jest cały twój.
Eve się roześmiała.
– A oni nie mają nic do powiedzenia? No i myślę, że będziemy miały konkurencję w postaci wszystkich innych dziewczyn w szkole.
– E tam. Gdyby byli starsi, to może. Ale oni dopiero zaczynają liceum, tak jak my. A ja jestem cheer-leaderką, pamiętasz? W każdym razie będę, zaraz po przesłuchaniu, jestem pewna. – Jess była cheerleader-ką przez trzy lata gimnazjum. – A co więcej, cheerleaderką blondynką. Ładną cheerleaderką blondynką. Czy można chcieć czegoś więcej?
– A do tego jesteś jeszcze taka skromna – dodała Eve.
– Wiem. – Jess wzięła Eve pod rękę. – A ty? Te loki. Te oczy. Ta nieskazitelna cera. Wyglądasz, jakbyś wyszła prosto z prerafaelickiego obrazu. Tyle, że masz ciemne włosy, ale to nawet lepiej. – Jess spędziła ferie zimowe w Europie, a ułożony przez jej rodziców plan wycieczki obejmował wszystkie możliwe muzea.
Dziewczyny zatrzymały się przed szkołą. W milczeniu wpatrywały się przez chwilę w budynek.
– Pamiętasz jak miałyśmy po pięć lat i bawiłyśmy się w licealistki? – zapytała Eve.
– Ja nazywam się Roberta. Wtedy myślałam, że to najfajniejsze imię na świecie. Ktoś musiał mi czegoś dosypywać do kakao – powiedziała Jess.
– No i w końcu nimi jesteśmy.
– To ruszamy na podbój. – Przeszły przez dziedziniec, a potem przez duże frontowe drzwi. W środku Jess skierowała się na lewo, a Eve na prawo. Były w różnych klasach, więc ich szafki nie znajdowały się obok siebie. Eve zostawiła w szafce iPhone'a – w klasie nie można było mieć komórki – i przymocowała do wewnętrznej strony drzwi lusterko magnetyczne. Lusterko było niezbędne – przecież trzeba kontrolować fryzurę i makijaże prawda? Potem wyciągnęła z torby plan zajęć i sprawdziła klasę. Znalazła ją bez problemu i. o dziwo, po drodze niczego nie przewróciła, o nic się nie potknęła i w ogóle nic takiego się nie wydarzyło. Na razie szło dobrze.
Była dopiero druga w klasie. Nawet nie przyszła jeszcze nauczycielka; pani Reiber pewnie kierowała ruchem na którymś z korytarzy. A kto dotarł tu przed nią? Mal
Dzięki, T-shircie Miłości pomyślała Eve, kiedy Mal obdarzył ją uśmiechem pod tytułem: „Mamy twoją tajemnicę", ładnie takim jak w piątek na Mam Street. Odpowiedziała mu uśmiechem pod tytułem: „Może tak, a może nie". Miała nadzieję, że dzięki temu wyda się równie tajemnicza, jak on. A poza tym nie udało się jej wymyślić żadnej nonszalanckiej odzywki. Zwykle nie miała z tym najmniejszego problemu. Ale on był zupełnie nowy. Innych chłopaków w Deepdene znała od lat. Nie całkiem wiedziała, jak rozmawiać z kimś całkiem nowym. A sposób, w jaki Mal na nią patrzył… Jego spojrzenie było takie intensywne, zupełnie jakby zaglądał prosto w jej duszę… Nawet jeśli trwało to zaledwie chwilę.
Czy powinna usiąść obok niego? A może w drugim końcu sali? Ostatecznie zdecydowała się na kom-promis i wybrała stolik dwa rzędy od Mala, trochę bardziej z przodu. Ledwie usiadła, zaczęła się zastanawiać, czy nie popełniła błędu. Czuła na sobie jego spojrzenie, tak samo jak na Main Street. W każdym razie wydawało się jej, że je czuła. Obejrzała się przez ramię i przyłapała go, jak odwracał wzrok.
– Eee, jesteś nowy, prawda? – zagadnęła. Owszem, wymyśliła coś tak genialnego zupełnie sama i to w niecałą minutę. Będzie musiała poczytać w „Cosmo" o tym, jak rozmawiać z facetami. Im szybciej, tym lepiej.
– Owszem – odparł Mal. Tylko tyle. Tak.
– Jestem Eve – przedstawiła się. – Eve Evergold.
– Mal – powiedział Pan Rozmowny.
– To skrót od Malcolm? – zapytała, aby podtrzymać rozmowę.
Mal tylko uniósł brew, jakby wzruszał ramionami.
– Okej, czyli nie Malcolm. – Eve kiwnęła głową.
Uniósł obie brwi.
– Skoro nie chcesz powiedzieć, to chyba coś krępującego.
– Tak? Pierwszy raz słyszę tę teorię. – W jego glosie była nuta sarkazmu.
Ale przynajmniej wypowiedział więcej niż jedno słowo. Eve zastanawiała się przez chwilę. Jakie jeszcze imiona zaczynały się od „Mal"? Albo kończyły na „mal"? Czasami imiona były skracane i w taki sposób.
– Zawsze zazdrościłam ludziom z długimi imionami, można je różnie skracać – powiedziała Eve. -Sama mam jednosylabowe. Co z nim można zrobić? Jess, moja najlepsza przyjaciółka, czasami mówi do mnie Evie, ale to nie to samo.
– A kto powiedział, że to skrót?
Mal się nie uśmiechał. Ale uśmiech był w jego głosie i oczach w kolorze ciemnej czekolady. Powinien więcej mówić. Jego głos do niego pasował. Był niski, lekko ochrypły i seksowny. Tak, to właściwe słowo.
– To na pewno skrót. – Chociaż nie wiadomo, od czego. – W końcu się dowiem.
– Zobaczymy. – Znów się uśmiechnął. Eve zaczynała być fanką tego seksownego uśmiechu. Ale zanim zdążyła wymyślić, co zrobić, żeby znów go zobaczyć, do klasy weszli Ben Flood i Alexander Neemy. Głośno nawijając. A za nimi pięcioro innych i nauczycielka.
Schodziło się coraz więcej ludzi, odciągając jej uwagę od Mala, a parę minut później zadzwonił dzwonek. Pani Reiber palnęła mowę dokładnie taką samą jak te, których Eve wysłuchiwała podczas każdego rozpoczęcia w gimnazjum. Co za nuda. Miała nadzieję, że w liceum nie uznają za konieczne mówić o tym, jak ważna jest obecność na zajęciach i jak się zachować w razie pożaru – w pewnym wieku po prostu już się to wiedziało. Wreszcie pani Reiber zaczęła odczytywać nazwiska. Postanowiła usadzić uczniów alfabetycznie.
Alfabetycznie. Tak jak w przedszkolu. Eve przewróciła oczami. Co za zwyczaje. Przynajmniej w swojej klasie każdy powinien siedzieć tam, gdzie chce.
Tylko że – jeszcze raz, dzięki ci, T-shircie Miłości – Eve wylądowała tuż za Malem. Stoliki stały tak blisko siebie, że czuła jego męski piżmowy zapach. Tak blisko, że gdyby wyciągnęła rękę, dosięgłby jego karku i dotknęłaby jego krótkich czarnych włosów. To znaczy, gdyby chciała, a nie chciała, bo wyglądałoby to dziwnie.
Więc tylko nachyliła się do niego.
– Dowiem się – obiecała.
Po pierwszej lekcji, czyli po historii, Eve poszła do swojej szafki, żeby zostawić podręcznik, który dostała od nauczyciela. Książka była za ciężka, żeby cały dzień ją targać. A poza tym chciała skontrolować usta. Czasami, kiedy o czymś myślała, przygryzała dolną wargę i była pewna, że do tej pory zjadła błysz-czyk, którym się pomalowała przed szkołą.
Owszem. Zjadła. Pokręciła głową, wpatrując się w swoje odbicie, po czym wyciągnęła błyszczyk o smaku waty cukrowej.
– Hej, Eve. Super, że będziemy razem pisać referat z historii, nie? – powiedział Luke, kiedy akurat zaczęła nakładać błyszczyk.
Drgnęła zaskoczona – nie słyszała, kiedy podszedł. Wyjrzała zza otwartych drzwi szafki, żeby na niego spojrzeć. W Santa Cruz w Kalifornii musieli mieć jakąś inną definicję słowa „super". To stamtąd pochodził Luke, o czym dowiedziała się na historii, kiedy zostali już dobrani w pary. Dowiedziała się także, co myślał o jej ulubionej torbie. Nabijał się z niej, aż powiedziała mu, ile kosztowała, a wtedy uznał za obsceniczne wydawanie takiej kasy na coś, w czym po prostu nosisz swoje graty. Chyba nie mówił serio -tak jak wtedy, kiedy nazwał ją zepsutą. Albo to taki żart, który nie do końca jest żartem; po części kpina, a po części ujawnia to, co naprawdę myślisz. Musiały z Jess wymyślić na to jakąś nazwę.
– Miło, że tak mówisz. Choć jakoś nie mogę uwierzyć, żebyś był zadowolony z partnerki z tak absurdalną słabością do dodatków – powiedziała Eve.
Luke parsknął.
– Jestem pewien, że masz mnóstwo zalet, które jakoś rekompensują twoje zamiłowanie do zakupów A poza tym jesteś ładna. To zawsze pomaga.
– Rety. Dzięki. Od razu mi lepiej – zakpiła Eve. Choć pisząc z nim referat, przynajmniej będzie miała okazję udowodnić, że pod jej długimi kręconymi włosami krył się mózg. I że czasami wykorzystywała go do myślenia o innych rzeczach niż te, za które można zapłacić kartą kredytową. Nie była taka płytka, za jaką najwyraźniej ją uważał. W ogóle nie była płytka. To, że kochasz torebki, jeszcze nie czyni cię płytkim. Prawda?
– Co teraz masz? – zapytał Luke. Po drugiej stronie korytarza stała Katy Emory i patrzyła na Eve, jakby ta była największą szczęściarą na świecie, bo rozmawiała z Lukiem. Czy robiłoby Katy jakąś różnicę, gdyby wiedziała, że Luke był prawdopodobnie największym flirciarzem w całej szkole?
Eve znów zajęła się nakładaniem błyszczyka.
– Biologię. Z panią Whittier. – Nie zadała sobie trudu, żeby na niego spojrzeć.
– Super. Ja też. Mogę pożyczyć? – Wyrwał jej błyszczyk. Nadal trzymała pędzelek. Wyciągnął po niego dłoń.
– Co? Nie ma mowy.
– Nie bądź taka, to mój pierwszy dzień. Chcę zrobić dobre wrażenie. A widzę, że pomalowane usta pomagają zrozumieć biologię – zażartował Luke.
– Bardzo śmieszne. – Eve odebrała mu błyszczyk. -Stosowanie błyszczyka jest naprawdę wskazane.
Luke uniósł brwi. Zniknęły pod jego długą grzywką. Nie miał tak wyrazistych brwi jak Mal.
– Zawiera antyoksydanty z zielonej herbaty -ciągnęła Eve. – I ekstrakt z orzechów makadamii i aloes, który ułatwia gojenie.
– Ojej! To zmienia postać rzeczy. Kontynuuj. Stał i patrzył, jak kończyła się malować. Na co on czekał?
Kiedy zatrzasnęła szafkę i ruszyła w stronę klasy, Luke poszedł za nią.
– Pachnie wanilią – powiedział. – Smakuje też wanilią?
Eve spojrzała na niego ostro. Znowu z nią flirtował. Tak jak ze wszystkimi innymi, przypomniała sobie. Nie ma mowy, żeby zadurzyła się w takim podrywaczu. Miała ochotę zedrzeć z siebie T-shirt Miłości, tak dla bezpieczeństwa. Ale striptiz do stanika, z tymi koronkami i perełkami, mógłby wywrzeć mylne wrażenie.
– Powiedz, kiedy masz urodziny, to kupię ci tubkę w prezencie. Wtedy dowiesz się, jak smakuje.
Po lekcjach Eve stała na szkolnym dziedzińcu, czekając na Jess, żeby wrócić razem do domu. Z klonu spadł liść, żółty, z ciemnoczerwonymi brzegami.
O nie. Było za wcześnie na kolorowe liście. Eve nie lubiła jesieni: kiedy liście przybierały te niesamowite, zachwycające kolory, jednocześnie umierały. To ją przygnębiało. Z zimą było zupełnie inaczej. Śnieg i lodowe sople, skrząc się i migocząc, dawały nagim drzewom nowe życie.
Nie wiedząc właściwie czemu, podniosła smutny, samotny liść i schowała do kieszeni. Chwilę później przyszła Jess.
– Chcę zajrzeć do Megan. Nie było jej w szkole. Dowiem się, czy nic jej nie jest – powiedziała. -Idziesz ze mną?
– Jasne. Rozmawiałaś z nią po naszym powrocie?
– Esemesowałyśmy w sobotę wieczorem. Napisałam jej, że poznałyśmy Luke'a. Nadal była zmęczona, ale nic nie mówiła, że odpuści sobie pierwszy dzień.
– Musiała być naprawdę wykończona, skoro olała rozpoczęcie – stwierdziła Eve. – Może to coś poważnego.
– Jest w drugiej klasie. Może początek szkoły nie robi wtedy wrażenia.
Eve zrobiła minę, a Jess się roześmiała. Pierwszy 1 dzień szkoły to zawsze było wydarzenie i obie o tym wiedziały.
– Może ma mononukleozę – podsunęła Eve.
– Chorobę pocałunków? To niewykluczone, Megan dużo się całuje.
Eve zachichotała. Megan była ładna i rudowłosa, a to czyniło ją popularną wśród chłopców. Plus jej rozrywkowa natura. Megan lubiła i umiała się bawić.
Jak dobrze bawiła się z Lukiem, zanim spodobał się jej ten inny facet? – zastanawiała się Eve. Zaraz. Czemu w ogóle myślała o Luke'u?
– Jess, jestem płytka? – zapytała Eve.
– Co? Skąd ci to przyszło do głowy?
– Nie wiem. Tak tylko sobie myślałam. Bardzo lubię zakupy. I się malować. I torebki. Uwielbiam swoje torebki. I spędzam mnóstwo czasu, myśląc o swoich włosach…
– To normalne. Jesteś dziewczyną. – Skręciły w Medway Lane, przy której mieszkały Jess i Megan.
– Ale zastanów się chwilę – nalegała Eve. – Czy robię coś, co by było jakoś istotne? To znaczy, ty jesteś cheerleaderką i uczysz się grać na flecie…
– Jestem w tym do bani – przerwała jej Jess.
– Pomagałaś odnawiać slumsy w Indiach – powiedziała Eve.
– Już ci mówiłam, o co tak naprawdę chodziło. Moi rodzice po prostu chcieli się poczuć dobrzy i szlachetni, ale przez cały czas mieszkaliśmy w pięciogwiazdkowych hotelach. To był taki luksusowy wolontariat. – Jess szła pierwsza długą kamienną ścieżką prowadzącą do domu w stylu śródziemnomorskim, w którym mieszkała Megan. Zapukała do drzwi.
– Ja nie mam na koncie nawet luksusowego wolontariatu. – Eve się zamyśliła. – Może jednak jestem płytka.
Ale Jess nie słuchała.
– Założę się, że Megan będzie miała milion pytań.
Wyobrażasz sobie opuścić pierwszy dzień szkoły?
Za drzwiami panowała cisza. Jess zapukała jeszcze raz. Głośniej.
Eve usłyszała ciche szuranie w głębi domu. Jakby ktoś przedzierał się przez stertą suchych, martwych liści, pomyślała dotykając kieszeni, w której schowała pierwszy opadły liść. Po chwili drzwi się otworzyły. Eve przygryzła dolną wargę, żeby nie krzyknąć.
Megan wyglądała strasznie. Miała podkrążone oczy, włosy w strąkach – najwyraźniej nie myła ich od paru dni – i wydawała się jakaś blada mimo wakacyjnej opalenizny. Kuzyn Eve, Ted, też chorował w zeszłym roku na mononukleozę, ale nie wyglądał nawet w połowie tak źle jak Megan. Musiało chodzić o coś innego. Coś… niedobrego. Bardzo niedobrego.
– Cześć, Meggie! – rzuciła wesoło Jess, wchodząc w rolę cheerleaderki. – Nie było cię w szkole, więc przyszłyśmy zdać sprawozdanie.
Megan wpatrywała się w nie bez słowa. Jej twarz była pozbawiona wyrazu, jak u tamtego ducha w filmie.
– Pewnie umierasz z ciekawości, co się działo, mam rację? – zapytała Eve. Nie była pewna, czy Megan w ogóle ją rozumiała. Milczała. Nawet nie mrugnęła okiem.
Jess wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła ramienia koleżanki.
– Megan…?
Megan się wzdrygnęła.
– Nie dotykaj. Wystarczy dotknąć i już jest w tobie. – Zerkała na boki. – Jest tu teraz – zwróciła się do Eve. – Czuję to. Ty nie czujesz? – Jej głos był coraz wyższy, coraz bardziej piskliwy.
Eve nie wiedziała, czy lepiej się z nią zgodzić, czy zaprzeczyć. Co by ją uspokoiło?
– Ja niczego nie czuję – powiedziała Jess, zanim Eve zdążyła zdecydować. – No dobra, prawdziwym hitem byli ci nowi – dodała pospiesznie, najwyraźniej licząc, że uda jej się odwrócić uwagę Megan od… tego tajemniczego czegoś. – Który według ciebie jest większym ciachem, Luke czy Mal? Jak wiesz, Eve raczej gustuje w blondynach, ale tym razem… – Jess urwała i wycelowała palec w Eve. – Luke! To dlatego pytałaś, czy jesteś płytka! Ciągle myślisz o tym, co powiedział o twojej torbie. No to mam dowód. Podoba ci się. Nie nawijałabyś o tym tyle, gdyby ci się nie podobał.
– Wcale tak dużo nie gadałam. – Eve objęła się ramionami, nagle zauważając, że w pobliżu Megan było jej zimno.
– Właśnie, że gadałaś. – Jess zwróciła się do Megan. – Szkoda, że jej nie słyszałaś. Chodzę na zakupy częściej niż Paris Hilton. A co robię poza tym? Jeszcze tylko się maluję. – Jess mówiła bardzo szybko, jakby jej słowa mogły być dla Megan jakąś siatką bezpieczeństwa.
Megan mrugała. Aż nagle otworzyła oczy szeroko – zbyt szeroko. Zaczęła wściekle drapać swoją szyję, zostawiając na niej krwawe ślady.
– Nie mogę się tego pozbyć! – zaskrzeczała. – Wynocha!
Eve usłyszała szybko zbliżające się do nich kroki. Po chwili obok Megan stanęła jej matka.
– Kochanie, miałaś oglądać telewizję, pamiętasz?
Twarz Megan znowu stała się obojętna. Trudno było uwierzyć, że jeszcze przed chwilą wrzeszczała, że w ogóle coś mówiła. Matka delikatnie ją odwróciła i popchnęła ręką w stronę salonu. Szurając nogami, Megan zaczęła się oddalać.
Pani Christie otarła małym palcem łzy z kącików oczu.
– Megan… Megan nie czuje się dobrze. Byłam właśnie na górze i ją pakowałam. Ona… Muszę ją zabrać do szpitala. Megan zaczęła…
Z głębi domu dobiegł upiorny wrzask, wrzask podszyty bólem.
– Lepiej już idźcie – rzuciła pani Christie przez ramię, pędząc do salonu.
– To jest w mojej krwi! I kościach. Wynocha! -wrzeszczała Megan.
Eve i Jess wymieniły spojrzenia.
– Wchodzimy? – zapytała Jess.
– Kazała nam iść – powiedziała Eve. Wahały się. Eve nasłuchiwała tak usilnie, że aż ją bolały uszy.
– Nic nie słyszę – oznajmiła w końcu Jess. – Chyba pani Christie udało się ją uspokoić.
Eve skinęła głową.
– Okej, no to idziemy. – Wyciągnęła rękę do drzwi, które mama Megan zostawiła otwarte. Bum! Ciężkie dębowe drzwi się zatrzasnęły. Eve odskoczyła, zaszokowana. Drzwi prawie przycięły jej palce.
– Brawo, Eve. Chcesz, żeby Megan dostała zawału?
– To nie ja! Nawet ich nie dotknęłam! – Wpatrywała się w drzwi, a serce nadal głośno jej waliło.
– Pewnie zahaczyłaś o nie rękawem albo coś takiego. Sama wiesz, jak to z tobą jest. Jak tylko można się o coś potknąć, na coś wpaść albo coś zrzucić, tobie na pewno się uda.
Prawda. Ale w tym wypadku Eve miała wątpliwości. Gdyby zahaczyła o drzwi, to chyba poczułaby szarpnięcie. I to mocne. Drzwi były duże i ciężkie. I zamknęły się z hukiem.
A ona nic nie poczuła.
Wiatr? Nie, dzień był ciepły i bezwietrzny. Próbowała znaleźć jakieś inne wytłumaczenie. Bo musiało być jakieś wytłumaczenie. Tylko jakie? Wyciągnęła rękę i niepewnie dotknęła drzwi, jakby spodziewając się, że uskoczą pod jej palcami.
Nie znalazła jednak żadnego wytłumaczenia. Wzdrygnęła się, choć stała w pełnym słońcu. Po prostu rozstroił cię wygląd Megan… i jej zachowanie, powiedziała sobie. Nie spodziewałaś się czegoś takiego. Wytrąciło cię to z równowagi.
Ale drzwi naprawdę się zatrzasnęły. Zupełnie same.