Część trzecia

I zaszumi nad nimi dnia onego jako szum morski. Tedy spojrzymy na ziemi a oto ciemność i ucisk; bo i światło zaćmi się przy wytraceniu jego.

Izajasz 5;30


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Wielu błądziło bez celu po ulicach miasta: oszołomieni, z na wpół zamkniętymi oczami, z rękami podniesionymi jak tarcze, by osłonić się przed blaskiem słońca. Inni ukrywali się w zaciemnionych pokojach lub chowali w piwnicach różnych budynków, do których mogli znaleźć dostęp. Ruch londyńskich kolei podziemnych został zatrzymany, gdy wstrząśnięci motorniczowie opuścili swoje pociągi; widok niezliczonych, przejechanych przez nich w ciemnych tunelach ciał stanowił koszmar, którego nigdy nie zapomną. Zarządzono przeszukanie miejskich kanałów – poprzedniego dnia zgłoszono zaginięcie trzech mężczyzn przeprowadzających inspekcję – poszukujący ich też nie wrócili. Na ulicach znajdowano trupy, ciała zmarłych były w większości wynędzniałe, odziane w łachmany. Niektórzy odebrali sobie życie, inni zmarli wskutek zaniedbania. Nie wszyscy znajdowali się w beznadziejnym stanie, ale będąc w szoku, nie potrafili wyjaśnić gwałtów, których dopuścili się nocą. Tych, którym udało się dotrzeć do domu, ukrywały rodziny. Gdy tylko znaleźli się bezpiecznie w środku, nalegali, by okna były stale zasłonięte przed światłem; z lękiem słuchali relacji z masowych aktów przemocy, jakich dopuszczono się ostatniej nocy, mając świadomość, że brali w nich udział, ale bojąc się zgłosić na policję. Ich najbliżsi, przerażeni tym, co się stało, mogli tylko nad nimi czuwać, nie chcieli szukać pomocy z zewnątrz, wiedząc, że na każdego, kto brał udział w rozruchach, robiono obławę i aresztowano. Dopiero w południe umilkły zawodzące syreny straży pożarnej, ale sygnały mknących ulicami karetek pogotowia słychać było aż do wieczora. Nigdy dokładnie nie obliczono, ile osób straciło życie ani ile postradało zmysły tej pierwszej nocy grozy, gdyż późniejsze wydarzenia pochłonęły tak wiele ofiar w tak szybkim tempie, że niemożliwe było zgromadzenie szczegółowych danych, dotyczących strat materialnych i strat w ludziach. Podstawową sprawą było przetrwać, a nie rejestrować szczegóły.

Następnej nocy wszystko zaczęło się od nowa.

I powtórzyło się następnej nocy.

I następnej.

Tego popołudnia członkowie kongregacji zebrali się w Świątyni Nowo Wyświęconych wcześniej niż zazwyczaj; wiedzieli bowiem, że godzina policyjna, obowiązująca od siedemnastej, nie pozwoli opuścić domów i przybyć do nowoczesnego, pomalowanego na biało budynku. Kazano im czekać w milczeniu – brat Martin nie chciał, aby dowiedziano się o ich obecności w kościele – ale ich umysły wrzały z podniecenia. Bali się, ale jednocześnie byli pełni entuzjazmu. Ich przywódca powiedział im, co ma nastąpić, a oni uwierzyli jego słowom. Brat Martin posiadł wiedzę, gdyż rozmawiał z Ciemnością.

W pomieszczeniu w odległym końcu kościoła, który właściwie nie był kościołem, a raczej salą zgromadzeń z rzędami ławek w pobliżu ołtarza, który właściwie nie był ołtarzem, lecz wyszukanym pulpitem, siedział schludnie odziany mężczyzna; jego twarz oświetlał tylko pojedynczy płomyk świecy stojącej przed nim na stole. Oczy mężczyzny były zamknięte, a jego oddech rytmiczny. Wyczuł napięcie emanujące z sali za drzwiami i uśmiechnął się. To pomoże; wibracje strumienia myśli będą im przewodzić. Był gotów, podobnie jak oni. Prawie sto pięćdziesiąt osób. Ciemność serdecznie ich powita.

Nagle otworzył oczy; delikatne pukanie do drzwi wyrwało go z głębokiego zamyślenia. Do pokoju wszedł jeden z jego uczniów – wysoki, ciemnoskóry mężczyzna. Miał trzydzieści parę lat, mocno kręcone włosy, w stylu afro, ale za to nosił tradycyjny garnitur. Brat Martin uśmiechnął się do niego.

– Czy wszystko gotowe? – spytał. Kolorowy mężczyzna był zbyt zdenerwowany, aby odwzajemnić uśmiech.

– Gotowe – zapewnił.

– Boisz się, bracie John?

– Bracie Martinie, cholernie się boję. Brat Martin roześmiał się głośno i jego uczniowi udało się do niego dołączyć.

– Nie ma się już czego bać, John. Długo czekaliśmy na tę chwilę, nie wolno nam się teraz wahać. Brat John nie wydawał się przekonany.

– Wiem, wiem. Ale co się stanie, jeśli się mylisz?

Brat Martin gwałtownym ruchem ręki uderzył kolorowego mężczyznę w policzek. Brat John nie sprzeciwił się temu, chociaż był przynajmniej o stopę wyższy od swego napastnika.

– Bracie John, nigdy nie wolno ci wątpić we mnie! Rozmawiałem z Ciemnością i powiedziano mi, co musimy robić. – Jego głos stał się łagodniejszy i wyciągnął rękę, by dotknąć policzka, na którym widniały teraz ślady jego palców.

– Korzystaliśmy z tego, co dali nam ci ludzie, bracie, ale teraz czas na coś więcej, na coś lepszego. Ich wiara zapewniła nam bogactwo, teraz pomogą nam zdobyć to, co przewyższa dobra materialne.

Podszedł do drzwi i odwrócił się do towarzysza.

– Czy napój gotowy? – spytał.

– Tak, bracie Martinie.

– Bracie John, miej we mnie wiarę. Otworzył drzwi i wszedł do sali – Do diabła z wiarą – mruknął Murzyn.

Kiedyś im to wystarczyło, przekonywali ludzi, że znajdą zbawienie, przyłączając się do brata Martina, przyjmowali od nich dary, jeździli po kraju, szukając nowych wiernych. Ludzie wierzyli w swego przywódcę, w człowieka, który głosił, że miłość polega na oddaniu siebie, oddaniu swych dóbr doczesnych. I brat Martin przyjmował wszystko, co ofiarowywali. Zwłaszcza kobiety. Brat Martin nigdy żadnej nie odprawił z kwitkiem, nawet najbrzydszej. Wszystko się w środku przewraca na myśl o niektórych sukach, z jakimi brat Martin szedł do łóżka. On, brat John, był bardziej wybredny.

Ich zwolennicy byli wdzięczni, kiedy im mówiono, że żądza jest taką samą częścią miłości jak uczucie: pożądanie oznacza prokreację, a ta prowadzi do zwiększenia liczby potomstwa, które pójdzie śladami Pana. Z lubością słuchali, że grzech jest dobry, gdyż oznacza skruchę, i jedynie przez skruchę mogą nauczyć się pokory, a tylko uczucie prawdziwej pokory pozwoli im dotrzeć do Wszechmocnego. Grzesz dzisiaj, żałuj jutro – cóż może być lepszego? Jedyny problem polegał na tym, że brat Martin zaczął wierzyć w to, co sam głosił.

Osiem lat temu obaj byli zdziwieni, gdy podstępna sztuczka, polegająca na nadużyciu zaufania, by szybko wyłudzić trochę forsy, przerodziła się w stałe, dochodowe zajęcie. Pierwsze lata były jedną wielką zgrywą, po każdym spotkaniu obaj szaleli z radości, płacząc ze śmiechu, nie byli nawet w stanie zrobić wieczornej kasy. Wkrótce obaj zrozumieli, że pieniądze nie są jedyną korzyścią, którą mogą odnieść ze swej działalności. Słabość ciała szybko została przez nich uznana za grzech godny wyrzutów sumienia. Im większą skruchę czuli dzięki bratu Martinowi, tym mocniej brat Martin chwalił Pana za to, że zesłał go jako narzędzie ich grzechu. Gdy byli sami, mrugał na Johna i mówił: – Kto może oprzeć się twierdzeniu, że nielegalne pieprzenie się dobrze służy duszy? – Lecz brat Martin, alias Marty Randall, trzykrotnie złapawszy syfa w ciągu dwóch lat, zmienił stosunek do ich działalności.

Czy zwykła rzeżączka może doprowadzić do obłędu? Dziś kiła, jutro mogiła. Może po prostu uwielbienie, jakim otaczali brata Martina jego uczniowie, spowodowało, że sam zaczął w to wszystko wierzyć. Do momentu założenia Świątyni Nowo Wyświęconych Randall – brat Martin – był małą płotką, teraz składano mu cześć. Mogłoby to zawrócić w głowie każdemu frajerowi. On – brat John, alias Johny Parker – obserwował z grozą, jak Randall zmieniał się przez te lata: jego kazania coraz mocniej poruszały uczuciami wiernych, każde z nich zawsze osiągało crescendo, które wszystkich członków kongregacji rzucało na kolana; klaskali i krzyczeli: Amen, bracie Martinie! Od czasu do czasu chichotali jeszcze we dwóch, gratulując sobie szczęścia i naiwności tłumu, ale zdarzało się to coraz rzadziej. A dzisiaj wieczorem brat Martin chyba naprawdę dostał bzika. Czy doprowadzi to do końca, czy robi to tylko po to, by sprawdzić ich wszystkich, udowodnić w megalomański sposób swoją władzę nad nimi, przeprowadzić eksperyment, który przerwie w ostatniej chwili? Brat John, alias Parker, miał nadzieję, że chodzi o to drugie.

Brat Martin szedł w kierunku pulpitu, po opuszczeniu mrocznego pokoiku oczy szybko przyzwyczajały się do panującej w sali jasności. Jego wejście powitał pomruk podniecenia, ludzie nerwowo zerkali na siebie, bojąc się tego, co ma się wydarzyć, jednocześnie oczekując niecierpliwie na to nowe, ale nie ostateczne doświadczenie. Niektórzy z tłumu w dalszym ciągu wątpili, ale ci i tak nie interesowali się zbytnio życiem. Wszystko, co działo się w mieście, przydawało wiarygodności słowom brata Martina. Nadszedł czas i pragnęli być jednymi z pierwszych…

Brat Martin zwrócił ich uwagę na trzy olbrzymie czary, stojące na stole z przodu głównej nawy.

– Oto, drodzy bracia i siostry, nasz eliksir – zagrzmiał jego głos. – Już jeden łyk sprawi, że będziecie nieśmiertelni. Sami widzieliście ten chaos na zewnątrz, ludzi, którzy są martwi, a mimo to nie chcą porzucić swoich ciał. Czy zgodzicie się na męki zwyrodnienia skorupy, którą zamieszkujecie, czy pójdziecie za mną w czystości i spokoju? Niepokalani!

Jego oczy obiegały zgromadzonych, tak że każdy z wiernych czuł, iż słowa te skierowane są wyłącznie do niego.

– Są pośród was tacy, którzy się lękają. Pomożemy wam pokonać tę bojaźń. Są pośród was tacy, którzy wciąż wątpią. Pomożemy wam przezwyciężyć to zwątpienie. Wielu spośród was nienawidzi świata i udręki, którą wam przyniósł: powiadam wam, że to dobrze! Dobrze jest nienawidzić, gdyż świat jest miejscem niegodziwym i plugawym! Wzgardźcie nim, bracia, lżyjcie go, siostry! Zapamiętajcie słowa: „Czyż nie jest to dzień Pana ciemności, a nie światła, mroku bez jasności?” Oto nastał dzień Pana! Jasność odeszła!

Brat Martin machnął ręką i na ten sygnał stojący przy głównym wyłączniku brat John zgasił wszystkie światła. Jęk przeszedł przez tłum, gdy sala pogrążyła się w ciemności, rozjaśnianej jedynie słabym światłem mrugających świec, ustawionych dookoła ścian.

– Otwórz drzwi, bracie Samuelu – rozkazał ich przywódca i mężczyzna, stojący przy podwójnych drzwiach świątyni, otworzył je na oścież.

Ciemność panująca na zewnątrz zlała się z ciemnością sali.

– Skupmy się, bracia i siostry, sprowadźmy do siebie Ciemność. Musimy się spieszyć.

Za terenem świątyni widział uliczne latarnie i jasno oświetlone domy. Wyszło zarządzenie, aby w stolicy paliły się nocą wszystkie światła; władze znały już siłę Ciemności. Powracała każdej nocy – naturalna ciemność była jej sprzymierzeńcem – i za każdym razem powiększał się towarzyszący jej chaos. Nie można było przewidzieć, kto ulegnie jej wpływowi – ojciec, matka, brat, siostra. Dziecko. Przyjaciel. Sąsiad. Jakie zło tkwi spętane w każdym z nich, czekając, by się uwolnić, tęskniąc do niezależności. Światło stanowiło jedyną przeszkodę. Ciemność obawiała się światła. „A ta światłość w ciemnościach świeci, ale ciemności jej nie ogarnęły.” Ewangelia według św. Jana. Ale człowiek potrafi pokonać światło. Brat Martin zachichotał do siebie; w blasku świec jego oczodoły były tylko czarnymi cieniami.

– Zbliżcie się, wypijmy napój, który nas uzdrowi.

Brat Martin wyciągnął ręce do wiernych.

Mimo wpadającego przez otwarte drzwi chłodu na czole brata Johna pojawiły się kropelki potu. O Boże! O Boże! naprawdę chce dobrnąć do końca. Naprawdę chce ich wszystkich zabić. Randall rzeczywiście wierzy w te wszystkie bujdy, które ci na górze wciskali o Ciemności. Chryste, czy on nie wie, że to jest po prostu takie gadanie. Po mieście krążyły pogłoski, że to gaz, który nie może się uaktywnić ani pod wpływem słońca, ani żadnego innego cholernego światła. Nikt nie wie, kto go wypuścił – obce mocarstwo, terroryści? Sami cholerni brytyjscy naukowcy? Ludzie nie wiedzą. Ale te sukinsyny u władzy dobrze wiedzą. Tylko nie chcą puścić pary. Wszystko co mówią to: – siedźcie nocą w domu, zapalcie wszystkie światła. Policja i wojsko patrolują miasto po godzinie policyjnej, by tego dopilnować, posługują się silnymi reflektorami dla własnego bezpieczeństwa. A ten głupi, pieprzony Randall sprzeciwił się zarządzeniu, gasząc światła i każąc otworzyć drzwi. Co, do diabła, się stanie, gdy odkryje, że napój w tych wielkich czarach nie zawiera cyjanku? Co zrobi, gdy te głupie, pieprzone owieczki, które za sobą prowadzi, nie padną martwe po wypiciu Trucizny 99? Będzie wiedział, kogo za to winić: kochany brat John miał przygotować truciznę. Ten skurwysyn Randall spodziewał się, że niby gdzie znajdzie wystarczającą ilość cyjanku, by zabić ponad sto pięćdziesiąt frajerów? Brat John zaczął powoli przesuwać się boczną nawą ku otwartym drzwiom, jak najdalej od trzech pojemników z nieszkodliwym winem marki Sainsbury. Czas się pożegnać. Powinien był to zrobić już dawno temu.

Członkowie kongregacji posuwali się gęsiego, każdy z nich trzymał plastikowy puchar, który wręczono mu przy wejściu do świątyni. Brat Martin uśmiechał się dobrotliwie, gdy go mijali. Czterdziestoparoletnia kobieta z twarzą zalaną łzami i cieknącym nosem rzuciła się na niego. Pomocnicy oderwali ją od brata Martina i delikatnie odprowadzili, uspokajając słowami, których prawie nie słyszała. Ze spuszczonymi oczami podszedł do niego sześćdziesięcioletni mężczyzna.

– Boję się, bracie Martinie – powiedział. Brat Martin wyciągnął ręce i dotknął ramion swego ucznia.

– Wszyscy się boimy, bracie… – Jak on, do cholery, ma na imię? -…drogi przyjacielu, ale nasz strach wkrótce się zamieni w wielką radość. Zaufaj mi. Rozmawiałem z Ciemnością. – Teraz rusz się, ty głupi skurwysynu, zanim wystraszysz innych.

Nie mógł dopuścić, by choć na chwilę został zakłócony nastrój euforii, nawet tak pełnej napięcia euforii; jeżeli jeden wpadnie w panikę, inni pójdą w jego ślady. Potrzebował ich wszystkich, chciał mieć ich siłę, gdyż on naprawdę rozmawiał z Ciemnością. Czy też przynajmniej roiło mu się, że z nią rozmawiał. A to oznaczało to samo.

Ciemność pragnęła go, ale pragnęła także jego ludzi. Im więcej istnień pochłonie, tym stanie się silniejsza. Brat Martin, alias Marty Randall, był szczęśliwy, że werbuje nowe siły dla Ciemności.

Strumień ludzi podchodzących w zorganizowanym szeregu do czary i wracających na swoje miejsca, osłaniał skradającego się do wyjścia brata Johna; również mrok wypełniający wnętrze pozwalał mu się skryć. Jednak w każdej chwili spodziewał się usłyszeć brata Martina przywołującego go z powrotem, i im dalej odsuwał się od przywódcy, tym bardziej się denerwował. Oblizał wargi, czując kompletną suchość w gardle. Niektórzy z tłumu przyglądali mu się i musiał kiwać głową i uśmiechać się do nich uspokajająco. Dziękował Bogu, że światło było tak słabe, gdyż dzięki temu nie mogli zobaczyć potu, który spływał mu po twarzy. Brat Samuel wciąż stał w pobliżu otwartych drzwi i brat John zbliżył się do niego ostrożnie. Ten człowiek był gorliwym wyznawcą, frajerem gotowym oddać życie za swego przywódcę, białym, którego mózg funkcjonował wyłącznie pod czyimś kierunkiem. Właśnie takim gnojkiem, jakiego Randall potrzebował do pilnowania innych. Wielki mężczyzna zadarł do góry głowę jak zaciekawiony labrador, kiedy zbliżył się brat John. Nie lubił czarnych, a szczególnie nie lubił brata Johna. Murzyn zawsze się głupio uśmiechał, jakby przez cały czas doskonale się bawił.

Brat John pochylił się do przodu i szepnął do wielkiego ucha mężczyzny.

– Brat Martin chce, żebyś przeszedł do przodu, bracie Samuelu, i wypił napój razem z innymi. Uważa, że potrzebują twojej zachęty.

Brat Samuel rzucił zaniepokojone spojrzenie na zebranych, którzy byli ledwo widoczni w nikłym świetle. Z kilku gardeł wydobył się głęboki jęk, a kilkanaście kobiet otwarcie zawodziło. Włożył rękę do kieszeni marynarki i zacisnął palce na znajdującym się w niej pistolecie. Brat Martin uprzedził go, że może zaistnieć konieczność przekonania niektórych wiernych, by zrobili to, czego się od nich wymaga. Ale powiedział mu także, że ma czekać do ostatka, po prostu na wypadek, gdyby któregoś z nich nie zabiła trucizna, lub gdyby tylko udawał, że ją wypił. Odpowiedzią na to miała być kula w łeb. Dlaczego brat Martin zmienił zdanie?

– Kazał mi stać przy drzwiach.

– Wiem, bracie Samuelu – powiedział cierpliwie Murzyn, zdając sobie sprawę, że zaczynają uginać się pod nim nogi.

Z przodu dochodził do niego głos Randalla, ponaglającego ludzi do koncentracji, do przyjęcia Ciemności w siebie.

– Zmienił zdanie. Potrzebuje cię tam, bracie.

– Kto będzie pilnował drzwi? Kto będzie uważał, aby nikt nie wyszedł?

– Nikt nie wyjdzie. Wszyscy chcą pójść w ślady brata Martina.

Chytry wyraz pojawił się na twarzy wielkiego mężczyzny.

Murzyn nie uśmiechał się jak zwykle i z tak bliskiej odległości widać było, że się poci. Brat John boi się.

– Dlaczego zatem brat Martin potrzebuje mnie tam, jeżeli wszyscy chcą się do niego przyłączyć.

O cholera. – Kilku potrzebuje twojej pomocy, bracie Samuelu. Nie wszyscy są tak silni jak ty.

– Czy jesteś tak silny jak ja, bracie Johnie? Czy potrzebujesz pomocy?

Ciemnoskóry mężczyzna próbował opanować drżenie rąk.

– Nie, bracie Samuelu. Chodzi o innych. A teraz, bracie, zrób to, o co cię prosi mistrz, idź do niego. Wścieknie się, jeśli nie przyjdziesz.

Wielki mężczyzna wydawał się niezdecydowany. Spojrzał w kierunku brata Martina, nie wyciągając broni z kieszeni marynarki.

Brat John przeklinał się w duchu za to, że nie odszedł wcześniej. Powinien zniknąć, gdy tylko Randall rozpoczął tę zwariowaną samobójczą gadaninę. Fascynował go ten pomysł od czasu masowej samozagłady sekty Ludzi Świątyni w Gujanie, kilka lat temu, i zapalił się do niego jeszcze bardziej po innym grupowym samobójstwie, które miało miejsce na przedmieściach Londynu, mniej więcej rok temu. W ciągu ostatnich tygodni ta myśl przerodziła się w obsesję, tak jakby odkrył ostateczną prawdę. O Chryste! Powinien był zwiać, gdy Randall kazał mu zdobyć cyjanek. Nie wierzył, że on naprawdę chce iść na całość. Nie powinien tu być wtedy, kiedy wszyscy usiądą dookoła, patrząc głupio na siebie, czekając, aż padną jak muchy. Nie będzie to zabawne ani dla nich, ani dla brata Martina.

– Pospiesz się, bracie Samuelu, nie każ mu czekać.

Na nieszczęście dla ciemnoskórego mężczyzny, brat Martin oczyma szukał go w tłumie. Miał wrażenie, że w ciągu ostatnich dni wiara brata Johna nieco się zachwiała. Potrzebował pomocy, może przymusu. Ostatnio stał się powodem troski, jego entuzjazm dla brata Martina wydawał się słabnąć. Może powinien pierwszy spróbować nektaru przyszłego życia.

– Bracie Johnie, nie widzę cię. Gdzie jesteś? Murzyn jęknął w duchu.

– Tutaj, bracie Martinie – powiedział głośno.

– Wysuń się na czoło, bracie, abyśmy mogli cię widzieć. Ty dostąpisz zaszczytu poprowadzenia nas wszystkich.

– Ja, ja nie zasługuję na taki zaszczyt, bracie Martinie. Tylko ty możesz nas poprowadzić.

Brat John oblizał wargi i nerwowo spojrzał na drzwi. Brat Martin zaśmiał się.

– Wszyscy na to zasługujemy! Chodź, wypij pierwszy.

Podszedł do ogromnej czary i zanurzył swój biały puchar w ciemnoczerwonym płynie, następnie podał go Murzynowi. Głowy zaczęły się zwracać w kierunku brata Johna. Jakby zgadując jego zamiar, brat Samuel zastawił wejście swoim wielkim ciałem, odcinając mu drogę ucieczki.

– Ooo cholera! – wykrzyknął brat John i wyrżnął kolanem w pachwinę potężnego mężczyznę.

Brat Samuel upadł na kolana, chwytając się za genitalia. Przez otwarte drzwi brat John wyskoczył w jeszcze większą ciemność. I zatrzymał się.

Otoczyła go jak zimne, lepkie ręce, jak lodowaty syrop rozmazujący się na jego skórze. Zadrżał i przerażony rozejrzał się dookoła, ale widział tylko niewyraźne punkciki światła w oddali. Odsunął się od tego, ale szło za nim jak przylepione. Czuł, jak coś niesamowitego maca mu mózg i krzyknął, kiedy zimne palce dotknęły mu czegoś w głowie. Nie, nie chcę tego! Coś w nim krzyknęło, ale inny głos odpowiedział: tak, tak, chcesz!

Jakieś ręce chwyciły go za gardło i te były prawdziwe – wielkie, silne dłonie brata Samuela. Uścisk stawał się coraz mocniejszy, gdy atramentowa ciemność zamknęła się wokół obu mężczyzn. Myśli brata Johna potykały się o siebie, uciekając przed nierealnymi, ciemnymi palcami, które dotykały i niszczyły jego umysł. Opadł na ostre kamienie, którymi wybrukowane było wejście do świątyni, wielki mężczyzna stał za nim, nie puszczając go ani na moment. Powoli uświadamiał sobie, że brat Martin miał rację: szukali wieczności. I choć jego ciało drżało z bólu, coś w nim tańczyło ze szczęścia. O matko, miałeś rację, bracie Martinie, bracie Marty Randall, miałeś świętą rację. Nawet gdy jego zaciśnięte gardło wysilało się, by wciągnąć do płuc powietrze, wargi miał rozchylone w zachwyconym uśmiechu. Czerwień przed oczami zaczęła przechodzić w coraz głębszą czerń i wkrótce była już tylko ona – absolutna, przyjazna ciemność. Chwała jej.

Brat Samuel wciągnął bezwładne ciało z powrotem do świątyni, a za nim postępowała Ciemność, napływając zachłannie, rozlewając się i sącząc, przyciemniając i tak już nikłe światło świec. Brat Martin zamknął oczy, szeroko rozpostarł ręce i, nie zwracając uwagi na otaczające go krzyki przerażenia, powitał Ciemność w swej świątyni.

– Wypijemy truciznę i złączymy się z tobą – powiedział głośno i ze zdziwieniem usłyszał drwiący śmiech. Brzmiał jak śmiech brata Johna. Jedna po drugiej wypalały się świece i w końcu wszystkie zgasły.

– Powiedz im, żeby się uciszyli, Alex. Jeśli policja odkryje, że macie na zapleczu spotkanie, odbierze ci licencję.

Sheila Bryan podniosła półlitrowy kufel, aby się upewnić, że wytarła wszystkie plamy na spodzie. Nieczęsto szkło w pubie było poddawane tak dokładnemu badaniu, ale z drugiej strony nieczęsto wprowadzano godzinę policyjną. Przez moment zastanawiała się, czy w czasie wojny obowiązywały takie same restrykcje. Pomyślała, że nie, ale nie miała pewności, nie było jej wtedy na świecie.

– Są w porządku, nikomu nie przeszkadzają.

Jej mąż, Alex, patrzył na Sheilę ze źle ukrywaną niecierpliwością. Był silnym mężczyzna z dużym brzuchem i donośnym głosem, i tylko kobieta o podobnych cechach mogła dać sobie z nim radę. Zbliżał się właśnie do czterdziestki, ona dopiero pożegnała się z dwudziestką; oboje byli potężni i może dlatego zdawało się, że są w jednym wieku.

– Mimo wszystko nie rozumiem, dlaczego zadajesz się z nimi – powiedziała Sheila, stawiając na barze kolejny wytarty kufel. Gdy pochyliła się, sięgając po następny, popiół z trzymanego w ustach papierosa spadł do mętnej wody, w której myła naczynia.

– Mają właściwe poglądy, dlatego – odpowiedział Alex, stawiając z łomotem tacę ze szklankami na blat obok zlewu. – Chcą jeszcze jedną kolejkę.

– Dobrze, niech piją w tych samych. Nie mam zamiaru dawać czystych szklanek.

– Oczywiście, wypiją, psiakość, w tych samych. Kto cię prosi o czyste. Nie wiem, co czasami w ciebie wstępuje. Grosza byśmy nie zarobili, gdyby dziś wieczór tu się nie zwalili. To cholerne draństwo trzyma wszystkich w domach.

– Przecież policja mówi, że niebezpiecznie jest wychodzić nocą.

– To wszystko bzdury. Na pewno coś kombinują i nie chcą, żeby ktoś to zobaczył.

– Czyś ty całkiem zgłupiał? Przecież widziałeś w telewizji, co się dzieje. Rozróby, pożary i te wszystkie morderstwa.

– Tak, bo ktoś użył przeciwko nam gazu paraliżującego, i tyle. Pieprzeni lewacy, to oni to zrobili dla swoich przyjaciół z zagranicy.

Sheila odsunęła się od zlewu i mokrymi palcami wyjęła z ust papierosa.

– O czym ty mówisz? – spytała, patrząc na męża z pogardą.

– Wszyscy wiedzą, że stoją za tym komuchy. Nie podadzą tego w dzienniku, ale każdy ci to powie. Potem będzie Nowy Jork albo Waszyngton. Poczekaj tylko, sama zobaczysz. Później Paryż, Rzym. Wszędzie. Tylko nie w Rosji, do tego nie dojdzie.

– Głupstwa opowiadasz, Alex. To ta hałastra za drzwiami znowu nabiła ci głowę takimi pomysłami?

Alex zignorował pytanie i zaczął napełniać szklanki trunkami.

– To ma sens, jeśli się nad tym zastanowisz – odpowiedział zniechęcony, kończąc nalewać.

Jego żona podniosła oczy do góry i powróciła do polerowania kufli. To było jednak przygnębiające, że w całym mieście wprowadzono coś w rodzaju stanu wyjątkowego. Coś takiego mogło się zdarzyć gdzieś na świecie, ale nie w Anglii. Nie w Londynie. Dlaczego muszą palić wszystkie światła, jakby się bali ciemności? Ciemność – tak to wszyscy nazywają, ponieważ dzieje się tylko nocą. Mówią, że ludzie dostają od tego pomieszania zmysłów, włóczą się po ulicach, wzniecają pożary, zabijają. To nie ma żadnego sensu. Sama widziała, jak wojskowe ciężarówki przeszukiwały ulice wczesnym rankiem, zgarniając błąkających się bez celu i gdzieś ich wywożąc. Pewnego ranka, kiedy nie mogła spać, przypatrywała im się z okna. Jakiś biedny szaleniec leżał na ulicy, zakrywając głowę rękami. Palce miał zakrwawione, gdyż próbował podnieść pokrywę włazu znajdującego się na środku ulicy, ale chyba była dla niego zbyt ciężka lub też nie mógł jej uchwycić. Nie powiedział ani słowa, kiedy przenosili go do ciężarówki, twarz miał śmiertelnie bladą, bladą jak duch, a oczy czarne i przymknięte. Zadrżała. Czuła się tak, jakby oglądała jeden z tych starych horrorów.

– Gdzie jest to cholerne jasne piwo? Jej uwaga nagle skierowała się na męża.

– Nie przeklinaj w barze, Alex, już cię kiedyś prosiłam. Popatrzył na nią, a następnie rozejrzał się po pustej sali.

– Przecież wiesz, że tu nikogo nie ma.

– Nie o to chodzi. Powinieneś się od tego odzwyczaić. Nie musisz kląć.

Głupia krowa, powiedział do siebie. A następnie głośno:

– Niemożliwe, żebyśmy zużyli cały zapas. Przez ostatnie tygodnie mamy gości tylko podczas lunchu.

– Alex, jest mnóstwo piwa w piwnicy, jeśli chcesz, pofatyguj się i przynieś.

Westchnienie Alexa przeszło w cichy pomruk, kiedy pochylił się do przodu i pociągnął za uchwyt umocowany w klapie za barem. Podniósł ją i wpatrywał się w panującą w dole ciemność.

– Wydawało mi się, że mieliśmy zapalić wszystkie światła – stwierdził.

– Przecież zapaliłam – odrzekła żona, spoglądając przez ramię w ciemny prostokąt.

– A to się, cholera, nie pali, prawda?

Sheila podeszła do tablicy rozdzielczej, umieszczonej blisko drzwi do małego pokoju na zapleczu, który służył im za biuro. Ich mieszkanie znajdowało się na piętrze.

– Wszystkie wyłączniki są przekręcone – krzyknęła do męża. – Pewnie żarówka się przepaliła.

– Szlag by to trafił – jęknął mąż.

– Wymień ją, Alex. Zaraz ci przyniosę nową.

– Wspaniale – odpowiedział ze znużeniem Alex.

Chciał wrócić na zebranie; lubił słuchać tych chłopaków, a ponieważ dzisiaj nie było innych klientów, miał niepowtarzalną okazję wzięcia udziału w ich dyskusji. Na szczęście jego pub nie był uzależniony od żadnego browaru i nie musiał się obawiać, że jakiś wścibski facet poinformuje browar, jakie organizacje spotykają się u niego. Jeden z jego kolegów, karczmarz z Shoreditch, musiał zrezygnować z posady, gdy browar, do którego należał pub, odkrył, że oddaje sale na zebrania Frontu Narodowego. Taka była niedogodność dzierżawienia lokalu – musiałeś tańczyć, jak ci zagrają.

– No, Sheila – zawołał – daj mi ją wreszcie. Wróciła z lodowatym wyrazem twarzy i podała mu latarkę i nową żarówkę.

– Czterdzieści watów – powiedział z niesmakiem. – Przecież to nic nie da.

– Tylko taka nam została – odpowiedziała cierpliwie. – I przynieś to lekkie piwo, skoro i tak tam idziesz.

– Kto, do diabła, będzie to pił dziś wieczorem?

– To na jutro. Wiesz, że teraz mamy potworny tłok w ciągu dnia, szczególnie podczas lunchu.

– No tak, odrabiają wieczorne spotkania.

– I dzięki Bogu! W przeciwnym razie wkrótce poszlibyśmy z torbami. Pospiesz się, bo twoi kumple zaczną szumieć.

– Nie są moimi kumplami.

– Masz mnie za idiotkę? Przecież spędzasz z nimi tyle czasu.

– Po prostu w większości zgadzam się z tym, co mówią. Sama widzisz, ilu już jest w okolicy czarnuchów. Więcej niż nas.

– Dobrze, dobrze, zejdź już lepiej na dół. Czasami mówisz jak duży dzieciak.

Alex ciężko postawił nogę na drabinie.

– Wspomnisz moje słowa, niedługo zaczną wpadać tu na drinka.

Jego wielka głowa zniknęła w otworze.

– Heil Hitler! – skomentowała oschle Sheila i zaciągnęła się dymem z papierosa. Z pełnym rezygnacji westchnieniem wróciła do polerowania kufli.

Na dole Alex poświecił latarką po brudnej, cuchnącej piwem piwnicy. Snop światła szybko odnalazł nagą żarówkę zwisającą z niskiego sufitu. Chyba zrobię jutro remanent, powiedział do siebie, krocząc po zakurzonej kamiennej podłodze. Żeby brakowało… o cholera! Wyszedł z kałuży i strząsnął z buta kropelki zwietrzałego piwa. Skierował snop światła na ziemię i zdziwił się, widząc jego odbicie w cienkiej warstwie płynu. Podłoga piwnicy opadała ku środkowi, tak aby zbierające się resztki piwa mogły spływać do głównego kanału, a następnie do ścieku. Oświetlił latarką kanał i zobaczył, że szmaty czy też kawałki worka zatykają odpływ.

To ten głupi sukinsyn Paddy, powiedział pod nosem, mając na myśli dziennego barmana. Do obowiązków tego małego Irlandczyka należało uzupełnianie zapasów w barze, trunki woził windą na górę. Musiał upuścić te szmaty, czy co to było. Cholerny irlandzki idiota, mruknął, kopiąc na bok wilgotne zawiniątko. A do tego podkradał jeszcze z kasy. Chryste, jak trudno o uczciwy personel. Alex patrzył, jak mocno pachnąca mieszanina różnych gatunków piwa wpada z bulgotem do kwadratowego, zakrytego kratą ścieku. Przynajmniej ten nie był zatkany. Jeśli było jakieś zajęcie, którego Alex nie znosił, to właśnie odtykanie ścieków. Całe to gówno i szlam. Ścieki musiały być drożne, w przeciwnym razie w ciągu tygodnia piwnica zostałaby zalana po kostki, a śmierdziałoby w niej jak w browarze od tych wszystkich tłukących się tu butelek. Dostawcy niczym się nie przejmują. Rzucają kontenery gdzie popadnie. Wydawało mu się, że zobaczył, jak coś uciekło z kręgu światła latarki. – Niemożliwe, żeby tu były szczury – jęknął głośno.

Poświecił dookoła latarką, ale nie zauważył nic, oprócz cofającej się ciemności.

Stąpając ciężko, Alex zbliżał się do dyndającej żarówki, niepewny, czy czarny, zmykający kształt był jedynie wytworem jego wyobraźni. Nie słyszał, żeby coś się poruszyło. Sama lampa wisiała nad otworem ściekowym i barman sięgnął do góry, trzymając ostrożnie latarkę jedną dłonią i kierując snop światła na sufit. Stał w rozkroku, nad kanałem.

– Au! – krzyknął Alex, gdy dotknął palcami gorącego szkła, żarówka musiała się przepalić na chwilę przed otwarciem piwnicy. Gwałtownie odsunął ręce i upuścił latarkę. – Szlag by to trafił! – wrzasnął, gdy trzasnęła o podłogę i zgasła. Przez podniesioną klapę, z drugiego końca piwnicy przedostawało się na dół trochę światła, lecz nie dochodziło do miejsca, w którym stał. Alex sięgnął do kieszeni i wyciągnął chusteczkę, drugą kieszeń wypychała mu nowa żarówka. Wykręcił starą, tym razem używając chusteczki dla ochrony przed rozżarzonym szkłem.

Mrok nie przeszkadzał mu, nigdy bowiem, nawet jako dziecko, nie bał się ciemności. Ale mrowienie na karku ostrzegło go, że w piwnicy coś jest nie w porządku.

Sheila oparła łokcie na blacie baru i zamyślona wpatrywała się w zamknięte drzwi. W ustach trzymała zapalonego przed chwilą papierosa, obfite piersi, jak wypełnione mąką woreczki, spoczywały wygodnie na drewnianym blacie. Nie wiedziała, ile jeszcze takich nocy zdoła wytrzymać. Robiła się na bóstwo, wprawiała w nastrój, który pozwalał jej udawać wieczorną wesołość lub współczucie, w zależności od nastroju poszczególnych klientów, była miła dla wszystkich i stanowcza wobec pozwalających sobie na zbyt wiele. Przypominało to trochę show biznes, tylko w ciągu ostatnich nocy to nie był żaden biznes. Na pewno szybko pozbędą się tego gazu, czy cokolwiek to jest. W przeciwnym razie całe miasto zejdzie na psy. Ale i tak powinna chyba być wdzięczna, że udało im się trochę zarobić na tym spotkaniu na zapleczu pubu, mimo że tak bardzo nie podobało jej się to towarzystwo. Alex tylko dlatego zdołał ją przekonać, by wyraziła zgodę na to spotkanie, że wynajęli salę miesiąc wcześniej. Był jednym z nich, chociaż nie chciał się do tego przyznać. Oczywiście będą musieli zapłacić za wynajęcie sali na całą noc; żaden z nich nie mógł wyjść przed świtem. Zgarnęliby ich, gdyby złapali ich nocą na ulicy. Gdzie jest Alex? Nie spieszy się. Któż to występował w telewizji którejś nocy? Kardynał czy biskup? Powiedział im, żeby się modlili. Cha, cha! Można się uśmiać! Już widzi, jak stary Alex pada na kolana, by się pomodlić. Może by to zrobił, gdyby ktoś mu przystawił pistolet do głowy. O co mają się modlić? Czyż modlitwy powstrzymają gaz paraliżujący system nerwowy, jeżeli oczywiście jest prawdą to, co mówił Alex. To naukowcy powinni się modlić. To oni spowodowali cały ten bałagan. Niech teraz oni coś z tym zrobią. A nie ci, którzy się modlą.

– Sheila.

Rozejrzała się dookoła. Co to było?

– Sheila.

Westchnęła i ociężale podeszła do otwartego wejścia do piwnicy.

– Co tam kombinujesz, Alex? Tyle czasu potrzebujesz, by przynieść na górę skrzynkę piwa?

Wpatrywała się w panującą na dole ciemność.

– Nie zmieniłeś jeszcze żarówki? – spytała zirytowana.

– Sheila, zejdź na dół.

– Gdzie jesteś, Alex? Nie widzę cię.

– Zejdź na dół.

– Co takiego? Ja mam zejść na dół? Daj mi spokój, Alex.

– Sheila, proszę cię.

– Żarty sobie stroisz? Nie jestem w nastroju.

– No chodź, Sheila, zejdź na dół. Chcę ci coś pokazać. Żona barmana zarechotała.

– Później mi pokażesz, w łóżku.

– Nie, Sheila, teraz. Zejdź na dół. Głos Alexa brzmiał dziwnie natarczywie.

– To niebezpieczne, Alex. Mogę spaść.

– Nie spadniesz, Sheila. Pomogę ci. Zejdź.

– O mój Boże – powiedziała do siebie Sheila. Czego się nie robi z miłości.

– Dobrze, Alex – zawołała w głąb piwnicy chichocząc. – Mam nadzieję, że nie będę tego żałowała.

Ostrożnie stanęła na metalowym szczeblu drabiny, mocno trzymając się jej drewnianych boków. Czasami zastanawiała się, czy Alex ma wszystko po kolei w głowie. Robił takie numery. Ale musiała przyznać, że dało się z nim pożartować.

– Alex? Alex! Gdzie jesteś? – Była w połowie drabiny i rozglądała się dookoła, próbując zobaczyć coś w ciemności. – Wracam na górę, jeśli natychmiast nie przestaniesz się chować.

– Jestem tutaj, Sheila. Czekam na ciebie.

– No więc, czego chcesz?

Sheila doszła do wniosku, że wcale jej się nie podoba ta zabawa. Piwnica cuchnęła resztkami piwa i czymś jeszcze. Czym? Dziwny zapach. Do tego było tu zimno i ciemno.

– Wracam na górę, Alex. Zachowujesz się jak kretyn. I tak wyglądasz.

Czekała na odpowiedź, lecz panowała cisza.

Sheila zeszła jeszcze dwa stopnie w dół, po czym zatrzymała się.

– Dobrze, wystarczy. Niżej nie zejdę, jeśli nie podejdziesz do światła.

Alex nie odezwał się. Ale słyszała jego oddech. Nagle poczuła niepokój.

– Pa, Alex.

Zaczęła wchodzić po drabinie.

Z ciemności wyszedł Alex – ogromny kształt, trzymający coś wysoko nad głową. Sheila zdążyła się jeszcze odwrócić, akurat by zobaczyć młotek, używany do otwierania beczek z piwem. Nie zdążyła już krzyknąć, nie zdążyła zastanowić się, co wstąpiło w Alexa.

Upadła na podłogę i leżała nieruchomo, ciężki, drewniany młotek walił ją dalej po głowie i wkrótce do ciemnego, ohydnego ścieku popłynęła środkiem piwnicy krew.

Parę minut później Alex z uśmiechem zadowolenia na twarzy wspiął się do wyjścia z piwnicy. Trzymając nadal w ręce pokrwawiony młotek, dźwignął przez otwór swe ciężkie ciało. Chwytając się wolną ręką blatu, podciągnął się i stanął na nogi. Podszedł do tablicy rozdzielczej i przesunął ręką po wszystkich wyłącznikach, obie sale i pokoje na zapleczu pogrążyły się w ciemności. Przeszedł z powrotem przez bar, uważając, aby nie wpaść w ciemniejący otwór, który prowadził do piwnicy. Zmieszane głosy, dochodzące z jednej z sal, wskazywały mu drogę, choć wcale nie potrzebował przewodnika, gdyż znał pub jak własną kieszeń. Spieszył się, aby ponownie dołączyć do zebranych. Ucieszą się, gdy go zobaczą. Ucieszą się, gdy zobaczą, co ze sobą przyniósł.

Spojrzał w prawo, przez kilka długich sekund badając wzrokiem szeroką jezdnię, po czym skierował spojrzenie w lewo. Wszystko w porządku. Ani policji, ani patrolujących pojazdów wojskowych. A więc teraz albo nigdy. Pobiegł w stronę drogi prowadzącej do dużego parku. Tam, gdzie było pusto. I ciemno.

Poruszał się niezgrabnie, bardziej szedł niż biegł, jego krótkie nogi stąpały po twardej, gładkiej powierzchni ulicy, jakby była wybrukowana kocimi łbami. Pomyślał o joggingu, który kilku jego kolegów z Izby zaczęło uprawiać, gdy stał się modny parę lat temu, i zwątpił w ich zdrowy rozsądek. Poruszanie się w tempie większym niż dziarski marsz musi być szkodliwe dla zdrowia. Nic dziwnego, że kilku z nich dostało zawału serca. Przypomniał sobie, jak wszyscy posłowie otrzymali ulotki, w których zachęcano ich do korzystania z sali treningowej parlamentu i zapewniano, że utrzymanie dobrej kondycji fizycznej zwiększy ich siły życiowe, dzięki czemu będą mogli lepiej służyć swoim wyborcom. Cóż, źródłem jego sił życiowych był umysł, nie ciało. Uważał, że każda ulotka powinna być opatrzona nadrukiem: MINISTERSTWO ZDROWIA OSTRZEGA. Nie można z drewnianej skrzynki sześć stóp pod ziemią zbyt dobrze służyć swoim wyborcom. I jeśli ma wysiąść mu serce, to lepiej za sprawą wymagań dobrej dziwki, niż biegania po parku w tenisówkach. Zatrzymał się przy wejściu, jego pulchne ciało unosiło się i opadało, gdy chrapliwie wciągał powietrze do płuc. Z lękiem wpatrywał się teraz w rozciągającą się przed nim szeroką, ciemną przestrzeń. W końcu zmusił się, by ruszyć przed siebie i noc wchłonęła go, jakby nigdy nie istniał.

Gdy już był bezpieczny w środku czarnego sanktuarium, opadł na trawę, nie zważając na zimną rosę, i starał się odzyskać normalny oddech. Błyszczące w oddali światła miasta przenikały jedynie na skraj parku. Znajdował się w Kensington Gardens i sądził, że zachował się bardzo rozsądnie, trzymając się z dala od tej części Hyde Parku, która znajdowała się po drugiej stronie stawu, gdyż tam działał komisariat. Trudno byłoby mu wytłumaczyć swoją tu obecność. Nawet fakt, że od szesnastu lat jest członkiem parlamentu z ramienia Partii Pracy, nie uchroniłby go przed natychmiastowym aresztowaniem. Po zapadnięciu zmroku każdy członek parlamentu lub rządu może poruszać się po mieście wyłącznie pod eskortą wojska, w przeciwnym razie musi pozostać w domu jak inni obywatele. Codziennie w Izbie podnosi się burza protestów przeciwko tym ograniczeniom, ale premier i minister spraw wewnętrznych są nieugięci. Każdy, kto chciał opuścić stolicę w czasie stanu wyjątkowego, miał pełne prawo to uczynić, ale jeżeli pozostał, musi podporządkować się dekretowi rządu. Dopóki nie uda się rozwiązać problemu narastającego szaleństwa, warunki życia w Londynie będą bardzo ciężkie. Mniejsza o rozwiązanie, krzyczeli posłowie z obu stron tylnych ław, ale o co tu chodzi? Co się właściwie dzieje każdej nocy? Dlaczego nie ma jeszcze na ten temat oficjalnego oświadczenia? Społeczeństwo ma prawo wiedzieć. Członkowie parlamentu mają prawo wiedzieć! Byli zdziwieni, później nie wierzyli, gdy powiedziano im o eterycznej masie ciemnej substancji, która w dziwny sposób oddziałuje na ludzki mózg. Nie ma ani określonego kształtu, ani – o ile wiadomo – materialnej formy. Nie jest to ani gaz, ani substancja chemiczna. Sekcje mózgów tych osób, które zostały nią dotknięte i popełniły samobójstwo, nie wykazały niczego niezwykłego. Nikt nie wie, dlaczego ci, którzy za dnia włóczą się po ulicach, są potulni, jakby pogrążeni w transie. Jak było do przewidzenia, w dalszym ciągu odrzuca się możliwość powiązania tego ze zjawiskami paranormalnymi.

Wstał, strząsając rosę z kolan. Jego oczy przywykły do mroku i uświadomił sobie, że ścieżka, na której się znajduje, jest o wiele jaśniejsza niż rozciągająca się przed nim głęboka czerń. Powlókł się przed siebie, pragnąc gorąco, by objęła go ciemność. Ci cholerni głupcy nie rozumieli znaczenia tego wszystkiego! To był nowy byt – nie, nie nowy, stary jak świat. To siła, która istniała, zanim zaczęło się życie, ciemna moc, z którą człowiek sprzymierzył się na początku. Teraz zamieszkała w człowieku. Zawsze tam była, ciemność, w której czai się zło; ciemność, w której kryją się bestialskie moce; ciemność, która czeka, aż człowiek całkowicie się jej odda. I teraz nadszedł czas.

Zdrętwiał. Coś poruszało się przed nim w mroku. Żadnego dźwięku. Żadnego więcej ruchu. Pewnie wzrok go myli.

Ciemność zawołała go, powiedziała mu, co musi zrobić. Władza, jaką dawało uprawianie polityki, była niczym w porównaniu z tą, którą mu teraz proponowano. Musiał zrobić gigantyczy krok, ale czekała go za to stokrotna nagroda. Nie może się teraz wahać, zastanawiać nawet przez moment. Został wybrany.

Trudno mu było cokolwiek przed sobą zobaczyć, gdyż księżyc zasłoniły ciężkie chmury. Przez konary drzew widział światła padające z hoteli, które znajdowały się na przeciwległym skraju Park Lane, ale były daleko i nie zagrażały roztaczającej się wokół ciemnej pustce. Czy to właśnie ta Ciemność? Czy to ta siła, której tu szukał? A zatem niech się stanie. Zabierz mnie, wchłoń mnie… Potknął się o siedzącą na ziemi postać.

Polityk upadł ciężko i przetoczył się na plecy.

– Kto tu? – spytał płaczliwie, gdy otrząsnął się ze zdziwienia.

Usłyszał mamrotanie, ale nie mógł go zrozumieć. Zmrużył oczy, chcąc lepiej widzieć.

– Kto tu? – powtórzył, po czym stał się nieco odważniejszy. – Odezwij się!

Wciąż szeptał, ale słowa zostały wypowiedziane ostrym tonem.

Ostrożnie podpełzł do przodu, przerażony, lecz zaciekawiony.

– No dalej, odezwij się. Powiedz, co tu robisz?

– Czekam – mruknął męski głos. Polityk był zaskoczony, w gruncie rzeczy nie spodziewał się odpowiedzi.

– Jak to „czekasz”? Na co czekasz?

– Czekam, tak jak inni.

– Inni?

Polityk rozejrzał się dookoła i nagle zdał sobie sprawę, że ciemne cienie zarośli były w rzeczywistości sylwetkami ludzi, z których jedni siedzieli na ziemi, inni stali. Wszyscy milczeli. Chwycił mężczyznę za ramię.

– Czy oni, czy ty, wiecie o Ciemności? Mężczyzna strząsnął jego rękę.

– Odczep się – powiedział cicho. – Daj mi spokój!

Polityk przyglądał się przez chwilę ciemnej sylwetce, w dalszym ciągu nie mogąc rozróżnić jej rysów. W końcu poczołgał się dalej i znalazł dla siebie kawałek ziemi. Siedział tam długo, najpierw zmieszany, w końcu zrezygnowany.

Zrozumiał, że nie jest jedyny; inni też zostali wybrani. W chwili kiedy fragment księżyca uwolnił się na parę sekund od otaczających go czarnych chmur, rozejrzał się dookoła i zobaczył, jak wiele osób czeka wraz z nim. Przynajmniej z setka, pomyślał. A może i sto pięćdziesiąt. Dlaczego się nie porozumiewają? Dlaczego nic nie mówią? Zrozumiał, że umysły ich, podobnie jak jego, są zbyt zaabsorbowane tym, co ma nastąpić, otwierają się dla badającej je Ciemności. Pragną i domagają się jej. Księżyc schował się za chmurami i znowu został sam, czekając na przyjście Ciemności.

Kiedy nad wysokimi budynkami szarzał na horyzoncie świt, znużony i skostniały podniósł się z ziemi. Jego płaszcz pokryty był warstwą porannej rosy, bolało go całe ciało. Zobaczył, że inni też wstają, poruszając się wolno i niezgrabnie, jakby zardzewiały im stawy podczas długiego nocnego czekania. W porannym świetle ich twarze były blade i pozbawione wyrazu, ale wiedział, że tak samo jak on, byli gorzko rozczarowani. Oddalali się, jeden po drugim znikali, opadająca poranna mgła kłębiła się wokół ich stóp.

Miał ochotę płakać z zawodu i grozić pięścią znikającym cieniom. Poszedł jednak do domu.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Bishop pociągnął łyk szkockiej i zapalił papierosa, trzeciego, odkąd usiadł w hotelowym barze. Zerknął na zegarek. Konferencja trwała już ponad trzy godziny i, kiedy przed półgodziną opuszczał salę, daleko było jeszcze do konkretnych wniosków. Zastanawiał się, czy tak liczne grono osób zajmujące się tą sprawą w ogóle może dojść do porozumienia. Jednoczesne zaproszenie naukowców i parapsychologów oraz ministrów, starających się znaleźć wspólną płaszczyznę dla obu frakcji, nie stwarzało sprzyjającej atmosfery. Amerykańskie Towarzystwo Naukowe wyjaśniło teorię zbiorowej podświadomości Junga – „Tak jak ludzkie ciało wykazuje wspólne cechy anatomiczne niezależnie od różnic rasowych, tak i psychika posiada wspólne podłoże wznoszące się ponad wszelkie różnice w kulturze i świadomości” – i broniło tezy, że ta zbiorowa podświadomość składa się z ukrytych skłonności do identycznych reakcji, wzorców myślenia i zachowania, które są wspólnym dziedzictwem rozwoju psychologicznego. Różne rasy i odległe sobie pokolenia kierowały się takimi samymi instynktami – stąd zapewne podobieństwo rozmaitych mitów i symboli. I prawdopodobnie jednym z instynktów wspólnych wszystkim ludziom jest skłonność do popełniania zła. Podniosły się głosy, że od zarania dziejów z pewnością dobro było instynktem dominującym, mimo potwornych okrucieństw, jakich się dopuszczano. Mówca zgodził się z tym, dodając jednak, że tłumiony przez wieki instynkt zła wyzwolił się w końcu z uwięzi ludzkiego umysłu i przybrał materialną postać.

Bishop, siedzący z tyłu nowoczesnej sali, niemal się zaśmiał, gdy zobaczył, jak komisarz policji i szef sztabu armii wymieniają zdziwione spojrzenia. Gdyby nie mieli oficjalnych raportów i gdyby na własne oczy nie widzieli masowych, niewyjaśnionych zniszczeń, do których co noc dochodziło w stolicy, natychmiast odrzuciliby te niezrozumiałe teorie. Jednak gdy członek delegacji Instytutu Badania Ludzkich Możliwości upierał się, że to nowe szaleństwo jest ostatnim krokiem do osiągnięcia normalnego stanu psychicznego, ich spojrzenia wyrażały gniew. Sam minister spraw wewnętrznych surowo upomniał mówcę, który starał się przekonać zebranych, że to, co społeczeństwo uważa za normę, wcale nie musi nią być, i że stany alienacji, snu, utraty świadomości lub utraty zmysłów są naturalnymi stanami człowieka. Mężczyźni i kobiety, których dotknęła ta przypadłość, znajdują się w stanie przypominającym trans, w stanie zmienionej świadomości – zostali oświeceni. Mają do spełnienia misję, której tak zwani normalni ludzie – włącznie z zebranymi na tej konferencji – nie rozumieją jeszcze ani nie doceniają. Minister spraw wewnętrznych ostrzegł zarówno mówcę, jak i cały jego zespół, że zostaną usunięci z sali, jeśli nie powstrzymają się od przedstawiania bezproduktywnych i dość absurdalnych argumentów. Kraj znajdował się w niebezpieczeństwie, i choć w tym krytycznym momencie należy wziąć pod uwagę każdy pogląd, to jednak powierzchowne spekulacje nie będą tolerowane.

Na twarzach ministra spraw wewnętrznych i kilku wyższych funkcjonariuszy policji widać było wyraźną ulgę, gdy dyskusja nabrała bardziej naukowego charakteru, skupiając się wokół zagadnień czysto medycznych. Doznali jednak rozczarowania, gdy usłyszeli opinię, którą wygłosił siedzący w pierwszym rzędzie audytorium znany neurochirurg. Wytłumaczył on, w jaki sposób wraz ze specjalnie utworzonym zespołem chirurgów przeprowadził kraniotomię u kilku londyńskich ofiar – zarówno u tych, które przeżyły, jak i u osób zmarłych – próbując dowiedzieć się, czy w mózgach tych ludzi nie zaszły zmiany. Wyniki były negatywne: nie wystąpiło zapalenie membran ani nerwów, nie zostały zniszczone tkanki, nie nastąpiła blokada płynu mózgowo-rdzeniowego, nie stwierdzono zakażenia bakteryjnego, nie wykryto skrzepów krwi czy ograniczenia przepływu krwi do mózgu. Później chirurg omówił kolejno inne defekty – na przykład niedobór pierwiastków chemicznych w organizmie – które mogą zakłócić normalne funkcjonowanie mózgu i zapewnił zebranych, że nie wykryto żadnego z nich. Kierując się raczej rozpaczą niż nadzieją, przeprowadzono inne testy, które także niczego nie wykazały. W organizmach ofiar nie stwierdzono braku enzymów, bez których mogłoby dojść do gromadzenia się we krwi aminokwasów – jak w przypadku fenyloketonurii. Nie doszło także do gwałtownego zakłócenia równowagi chromosomów w komórkach ciała. Przeprowadzono gruntowne badanie centralnego obszaru mózgu, a zwłaszcza rejonów wokół wypełnionych płynem jam, zwanych komorami mózgowymi. Szczegółowa obserwacja jednego z tych rejonów – podwzgórza – w którym znajdują się ośrodki głodu, pragnienia, termoregulacji, popędu seksualnego i agresji, oraz badanie otaczającego go zespołu struktur, który tworzy układ limbiczny: przegrody, ciała migdałkowatego, hipokampu, zakrętu obręczy, który to układ – jak się uważa – jest szczególnie odpowiedzialny za reakcje emocjonalne, takie jak strach i agresja, nie wykazały niczego niezwykłego. To znaczy niczego, zgodnie z posiadaną przez nich wiedzą; mimo ogromnych postępów nauki, ludzki mózg wciąż pozostaje tajemnicą.

Zgromadzeni – z których wielu zagubiło się w medycznej terminologii używanej przez wybitnego lekarza – poruszyli się niespokojnie. Minister spraw wewnętrznych, pragnąc, by w czasie konferencji przedstawiano możliwie jak najwięcej opinii, poprosił o wypowiedź siedzącego obok neurochirurga – psychiatrę, który szybko i jasno wytłumaczył donośnym, choć uspokajającym głosem, na czym polegają dwie główne psychozy ludzi z zaburzeniami emocjonalnymi. W psychozie maniakalno-depresyjnej nastrój pacjenta przechodzi z głębokiej depresji w obłęd, co mogłoby tłumaczyć podobną do transu łagodność ofiar w ciągu dnia i nieposkromioną potrzebę zabijania nocą. Jednak leczenie tych ludzi poprzez podawanie leków, takich jak lit, nie przynosi żadnych rezultatów. Drugą psychozą jest schizofrenia, atakująca przede wszystkim osoby z dziedzicznym zaburzeniem metabolizmu. Główne jej symptomy to irracjonalny sposób myślenia, zaburzenia emocjonalne i niepowodzenia w kontaktach z innymi ludźmi – wszystkie te objawy występują u ofiar ostatnich wydarzeń. Fenotiazyny, stosowane także jako środki uspokajające, i inne leki podawane ofiarom nie odniosły żadnego skutku. Jak dotąd nie zastosowano terapii wstrząsowej, lecz psychiatra wyraził swoje wątpliwości co do skuteczności tej metody. Alternatywą, gwarantującą sukces, byłoby przeprowadzenie leukotomii w każdym przypadku, co naturalnie nie jest możliwe przy takiej liczbie ofiar. Z powagą spojrzał na ministra spraw wewnętrznych i członków jego pospiesznie utworzonego „komitetu kryzysowego”, którzy siedzieli za długim stołem na małej estradzie, i milczał, aż minister uświadomił sobie, że psychiatra nie ma już nic więcej do powiedzenia. Wtedy właśnie członek organizacji pod nazwą Grupa Ratująca Duchowe Granice Wspólnoty powstał i poinformował obecnych, że zjawisko obserwowane w Londynie jest tylko dużym zgromadzeniem bezcielesnych istnień, które nie wiedzą, że są martwe i wciągają w ten chaos innych. Niszczycielskie akty przemocy, które popełniali opętani, spowodowane były strachem odczuwanym przez zagubione dusze. Poprosił, aby pozwolono mediom poprowadzić dalej udręczone dusze i pomóc im porzucić ich ziemskie więzy. W tym momencie Bishop uznał, że musi się czegoś napić.

Wycofywał się z sali konferencyjnej najdyskretniej, jak mógł, przepychając się przez tłum dziennikarzy wypełniający tył sali. Bar hotelowy był pusty i samotny barman z ulgą powitał gościa. Bishop nie był jednak w nastroju do rozmowy. Szybko wypił pierwszą szkocką, następną sączył powoli.

Zebranie odbywało się w hotelu należącym do Centrum Konferencyjnego w Birmingham – ogromnego kompleksu sal wystawowych i pomieszczeń konferencyjnych. Centrum położone było właściwie parę mil od miasta, ale łatwo można było się do niego dostać z autostrady Ml. Władze uznały za zbyt ryzykowne zwołanie takiej konferencji w Londynie, który był zapewne dogodniejszym po temu miejscem; co prawda niebezpieczeństwo groziło tylko nocą, ale nie można było przewidzieć rozwoju sytuacji w stolicy. Obawiano się, że rozmaite organizacje zrezygnowałyby z uczestnictwa w generalnej debacie, gdyby miała się ona odbyć w strefie zagrożenia. W każdym razie, jak powiedział szef sztabu, generał nie zwołuje narady wojennej na polu bitwy! Gdy Bishop rankiem przybył z Jacobem Kulekiem, Jessiką i Edith Metlock, hol hotelowy wypełniały hałaśliwe grupy naukowców, ekspertów medycznych i parapsychologów. Na zewnątrz był jeszcze większy tłum dziennikarzy, wielu z nich przybyło z różnych stron świata. Bishop nie miał pewności, czy konferencję zorganizowano dla zamydlenia oczu opinii publicznej i pokazania, że rząd podejmuje jakieś działania, czy też z czystej desperacji, ponieważ nie mieli żadnego pomysłu rozwiązania tego problemu. Pewnie, pomyślał, z obu powodów.

Jacob Kulek został doradcą specjalnego komitetu antykryzysowego, a jego instytut stał się niespodziewanie nieomal filią administracji państwowej. Jak kiedyś Winston Churchill wprowadził biuro okultystyczne do tajnych służb podczas drugiej wojny światowej, tak teraz minister spraw wewnętrznych przyjął do swego resortu podobną, jak mu się zdawało, organizację. Rząd nie był przekonany, że wydarzenia mają związek ze zjawiskami paranormalnymi, ale nie mogąc znaleźć żadnego innego rozwiązania, nie wykluczał takiej możliwości. Stąd ta konferencja z rozmaitymi grupami ekspertów. W Londynie obecnie radzono sobie z „problemem”, ale miasto było zbyt rozległe, aby na dłuższą metę udało się utrzymać w nim porządek. Co noc wybuchały nowe niepokoje, każdego ranka znajdowano nowe, kulące się ze strachu ofiary. Obserwowano wyjścia z kanałów.

Nikt nie wie, jak długo jeszcze policja i wojsko będzie w stanie panować nad sytuacją; nocne obowiązki zaczynały być tak samo uciążliwe jak te w ciągu dnia. Ile jeszcze ofiar dotkniętych lub zarażonych – nikt nie był pewny, jakie jest prawidłowe określenie – przez Ciemność można utrzymać pod kluczem: to kolejny problem wymagający natychmiastowego rozwiązania. Exodus stałych mieszkańców Londynu był jak dotąd stosunkowo niewielki, ale niepokój budził nagły napływ nowych przybyszów. Dlaczego mężczyźni i kobiety tłumnie przybywają do miasta, gdzie na ulicach czai się nocą takie niebezpieczeństwo? I dlaczego tak wiele osób lekceważy nakaz zapalania świateł? Wyglądało to tak, jakby niektórzy z nich chętnie witali zjawisko, które nazwano Ciemnością. Bishop siedział w barze, próbując zrozumieć niezrozumiałe. Czy mają do czynienia z kryzysem, który można przezwyciężyć metodami naukowymi, czy też jego źródło tkwi w zjawiskach paranormalnych, a zatem można by zeń wybrnąć szukając rozwiązań w sferze psychiki? On sam miał wrażenie, że niebawem odkryją zdecydowany związek między tymi dwiema dziedzinami.

Opróżnił szklankę i skinął na barmana, prosząc o następną.

– Też bym się napiła – doszedł go głos z tyłu.

Bishop odwrócił się i ujrzał wchodzącą do baru Jessikę. Usadowiła się obok niego na stołku; zamówił dla niej whisky.

– Zauważyłam, jak wychodziłeś z sali – powiedziała. – Zastanawiałam się, czy nic ci nie jest. Skinął głową.

– Po prostu jestem zmęczony. Ta dyskusja do niczego nie prowadzi. Za dużo osób zajmuje się tą sprawą.

– Chcą uzyskać jak najwięcej opinii.

– Nie wydaje ci się, że niektóre z nich są dość ekscentryczne? Podsunął Jessice szklankę.

– Z wodą? – spytał.

Odmówiła ruchem głowy i pociągnęła łyk szkockiej.

– Zgadzam się, że niektórzy są fanatyczni w swoich poglądach, ale inni cieszą się sporym autorytetem wśród badaczy zjawisk metapsychicznych.

– Myślisz, że coś z tego może nam pomóc? Jak, do diabła, można walczyć z czymś, co nie ma materialnej postaci?

– Do niedawna nie wiedziano, że bakterie są żywymi organizmami. Dymienica morowa była z początku uważana za dzieło diabła.

– Myślałem, że ty też w to wierzysz.

– W pewnym sensie, tak. Wydaje mi się jednak, że używamy błędnej terminologii. Wiele osób wyobraża sobie diabła jako stworzenie z rogami i długim widlastym ogonem albo przynajmniej jako żywą istotę, która co jakiś czas wyskakuje z bram piekła i sieje zniszczenie. Dziwne, że Kościół nie uczynił nic, aby przeciwstawić się takim wierzeniom!

– I za tym wszystkim stoi diabeł?

– Już ci powiedziałam, że używamy błędnych określeń. Diabeł jest w nas, Chris, tak samo jak Bóg. Bishop westchnął znużony.

– Jesteśmy Bogiem, jesteśmy diabłem? – w jego głosie dźwięczała pogarda.

– Są w nas siły dobra i zła. Bóg i diabeł to tylko symboliczne nazwy abstrakcji.

– To jest abstrakcja, jeżeli, jak dajesz do zrozumienia, stanowi podstawową przyczynę całego dobra i całego zła, które dzieje się na świecie.

– To abstrakcja, która szybko staje się rzeczywistością.

– Ponieważ Pryszlak znalazł sposób na jej wykorzystanie?

– Nie on pierwszy. Bishop spojrzał na nią.

– To się nigdy przedtem nie zdarzyło.

– Skąd wiesz? Przeczytaj Biblię, Chris, ona daje nam mnóstwo wskazówek.

– Dlaczego zatem siła zła? Dlaczego nikt nie wykorzystał tej siły na rzecz dobra?

– Wielu to zrobiło. Jednym z nich był Jezus Chrystus. Bishop uśmiechnął się.

– Chcesz powiedzieć, że wszystkie cuda zdarzyły się dlatego, że On potrafił tę siłę wykorzystać?

– Cuda zdarzają się częściej, niż ci się wydaje. Chrystus jako człowiek mógł poznać proces posługiwania się tą siłą.

– Czy to uczyniło z Pryszlaka antychrysta? Chodzi mi o to, że poszedł w odwrotnym kierunku. Jessica zignorowała kpinę, z jaką Bishop zadał to pytanie.

– Było wielu antychrystów.

Whisky wypita na pusty żołądek wprawiła Bishopa w niefrasobliwy nastrój, ale widząc powagę w oczach Jessiki, stłumił swój cynizm.

– No dobrze, Jessico, ale jeśli, jak twierdzisz, cuda dość często się zdarzają, to dlaczego ktoś inny nie wykorzystuje tej drugiej siły, tak jak najwyraźniej robi to Pryszlak?

– Ponieważ ciągle się uczymy. Nie potrafimy jeszcze tego pojąć. Jeśli ją wykorzystujemy, robimy to nieświadomie. Kiedy uczymy się chodzić, czy najpierw zastanawiamy się nad tym, czy też świadomość tego faktu przychodzi później? Gdy zrozumiemy, że potrafimy chodzić, że jest to fizycznie możliwe, zaczynamy uczyć się innych rzeczy. Biegać, później jeździć, używać narzędzi, konstruować pojazdy, którymi jeździmy. To jest stopniowy proces, Chris, i tylko nasza świadomość może go przyspieszyć.

Bishop zastanawiał się, dlaczego przeciwstawiał się tym argumentom. Przecież tłumaczyły wiele jego własnych wątpliwości dotyczących zjawisk paranormalnych. Może dlatego, że odpowiedź wydawała się zbyt prosta, zbyt oczywista, ale kto powiedział, że odpowiedź musi być skomplikowana? Wszystko wychodziło od człowieka, nie była w to zamieszana żadna zewnętrzna siła, a gdy odkryto moc jednostki i połączono ją z innymi, ta zbiorowa siła stała się potęgą. Wydaje się, że Ciemność poraża ludzi o zachwianej psychice: przestępców, obłąkanych czy też – mocniej ścisnął szklankę – tych, którzy noszą w sobie zło. Wiele przypadków, o których słyszał w ciągu ostatnich tygodni, dotyczyło osób, które miały żal do kogoś – czy po prostu zwykłą niechęć – i wydaje się, że panujące wokół nich szaleństwo wyzwoliło ich gwałtowną naturę. Jeżeli Ciemność może odkryć to zło, wtargnąć do ludzkich umysłów, wyrwać z nich tę siłę, złączyć się z nią, wzmacniając swoją potęgę jak gigantyczny, zachłanny organizm, to czym to się skończy? Jeżeli się umocni, czy będzie w stanie zniszczyć każdą przeciwną jej siłę dobra w umyśle człowieka, odnajdując zło czające się w ludzkiej duszy i wykorzystując je? Czy powodem, dla którego ta siła nie rozwinęła się pełniej w przeszłości, jest tocząca się w każdym człowieku walka przeciwieństw, i tylko ci nieliczni, prawdziwie dobrzy lub prawdziwie źli potrafili wykorzystać ją zgodnie z własną wolą? I kiedy umierasz, czy ta istota umiera wraz z tobą, czy zostaje uwolniona do… do czego? Bishop zrozumiał, że odpowiedź Jessiki wcale nie była prosta, była tak skomplikowana jak ewolucja człowieka.

– Chris, dobrze się czujesz? Jesteś śmiertelnie blady.

Jessica przykryła dłonią jego rękę. Spostrzegł, jak mocno ściska szklankę i postawił ją na barze, ale Jessica nie cofnęła swej ręki.

Zaczerpnął głęboko powietrza.

– Może to wszystko za bardzo mnie pochłania. Rozumiejąc go opacznie, powiedziała:

– Tyle już przeszedłeś. Jak i my, ale ty najwięcej. Potrząsnął głową.

– Nie to miałem na myśli, Jessico. Nigdy nie otrząsnę się ze śmierci Lynn, ale wiem, że w końcu się z nią pogodzę, tak jak pogodziłem się ze śmiercią Lucy. Ból pozostanie, lecz będę mógł nad nim panować. Nie, to twoje wyjaśnienie zjawiska Ciemności wstrząsnęło mną. Sądzę, że Jacob podziela twoje poglądy?

– To są jego poglądy. Ja się z nimi zgadzam.

– Nie ma zatem sposobu, żeby to przezwyciężyć? Zamyśliła się, po chwili odpowiedziała:

– Musi być jakiś sposób.

Bishop odwrócił rękę i ich dłonie złączyły się. Delikatnie ścisnął jej palce, ale nic nie powiedział.

Wciąż nie spał. Siedząc w niewygodnym fotelu w hotelowym pokoju, patrzył w ogromne okno i zastanawiał się, jakie nowe okropności mogły się znów wydarzyć w Londynie. Wtem jego myśli zakłóciło delikatne pukanie do drzwi. Spojrzał na zegarek, było wpół do jedenastej. Pukanie powtórzyło się. Zgniótłszy na wpół wypalonego papierosa w popielniczce stojącej na oparciu fotela, podniósł się i podszedł do drzwi. Zawahał się, zanim przekręcił gałkę, ostrożność weszła mu już w krew. Głos Jessiki rozproszył jego obawy.

Otworzył drzwi i spojrzał w niewidzące oczy Jacoba Kuleka. Tuż za nim stała Jessica.

– Możemy wejść, Chris? – spytał Kulek. Bishop odsunął się i Jessica wprowadziła ojca do pokoju. Zamknął drzwi i stanął na wprost nich.

– Przykro mi, że nie udało mi się porozmawiać z tobą w ciągu dnia, Chris – przeprosił Kulek. – Obawiam się, że teraz inni rozporządzają moim czasem.

– Nie ma o czym mówić, rozumiem. Ci ludzie wiele od ciebie oczekują, Jacobie.

Niewidomy mężczyzna zaśmiał się, lecz w jego głosie Bishop usłyszał też nutkę znużenia.

– Z jednej strony sceptyczni naukowcy i ludzie medycyny, z drugiej – w większości ostrożni specjaliści od metapsychiki, wszyscy traktują tę sprawę jako okazję do udowodnienia tego, co głosili przez ostatnie lata. Tych, których cechował irracjonalizm, najczęściej, dzięki Bogu, ignorowano. Przedstawiciele rządu znaleźli się gdzieś pośrodku obu tych grup, skłaniając się oczywiście ku logicznemu, czy jak wolicie, naukowemu punktowi widzenia. Podejrzewam, że poprosili nas o wyrażenie opinii wyłącznie dlatego, że naukowcy nie wpadli jeszcze na żaden trop, nie mówiąc już o znalezieniu jakichś rozwiązań. Mogę usiąść, Chris? Dzień był bardzo męczący.

– Proszę.

Bishop odwrócił przodem do pokoju fotel i Jessica podprowadziła do niego ojca. Siadając na krześle obok toaletki, uśmiechnęła się ciepło do Bishopa, który przysiadł na brzegu łóżka i odwzajemnił jej uśmiech.

– Czy zamówić dla was kawę? – spytał.

– Nie, dziękuję. Myślę, że duża brandy przyniosłaby ulgę moim starym kościom.

Kulek pochylił głowę w stronę córki.

– A ja chętnie napiłabym się kawy, Chris. Bishop zamówił przez telefon dwie kawy oraz dużą brandy. Gdy odłożył słuchawkę, spytał:

– Jak się miewa Edith?

– Zmęczona, przerażona jak my wszyscy. Brała udział w spotkaniu zorganizowanym w mniejszym gronie, które skończyło się dopiero dwadzieścia minut temu. Wybrany komitet miał przedyskutować wszystkie sprawy podniesione na dzisiejszej konferencji, te liczące się, oczywiście.

– Kto zdecydował, które były ważne, a które nie?

– Chyba można powiedzieć, że umiar. Nasz minister spraw wewnętrznych, jak wiesz, daleki jest od popadania w skrajność.

– Z tego, co słyszałem, daleki jest także od podejmowania działań.

– Zatem jego decyzja może cię zaskoczyć.

– Czyżby?

– Nie wiem, czy jest przekonany, ale zgodził się na, jak by to nazwać, eksperyment.

Bishop skrzyżował ręce na kolanach i z zainteresowaniem pochylił się do przodu.

Kulek ścisnął nos i na kilka sekund mocno przymrużył powieki, by złagodzić ból głowy. Gdy otworzył oczy, sprawiał wrażenie wyczerpanego.

– Wracamy do Beechwood. To znaczy do tego, co zostało z Beechwood. Bishop był oszołomiony.

– Dlaczego? Cóż to może dać? Jak powiedziałeś, tam są tylko ruiny.

Kulek cierpliwie potaknął i oparł na lasce długie, cienkie palce.

– Od początku wszystko się kręci wokół tego miejsca. Każdej nocy gromadzi się tam coraz więcej nieszczęśliwych ofiar czegoś, co nazywamy Ciemnością. Niektórzy umierają, innych znajdują rano stojących albo leżących bezradnie w gruzach. Musi być powód, dla którego tam przychodzą, coś ich tam ciągnie.

– Możesz tam pojechać, ale co to da? Próbowaliśmy przedtem, pamiętasz?

– I coś się stało, Chris – wtrąciła Jessica.

– Nieomal zabito Jacoba.

– A ty miałeś wizję – powiedział cicho niewidomy.

– Zobaczyłeś, co się stało w tym domu – dodała Jessica. – Widziałeś, jak umierał Pryszlak i jego zwolennicy.

– Nie rozumiesz, Chris, że wokół tego miejsca występują silne wibracje? Mimo że jest to tylko ruina, prądy będą takie same.

Kulek utkwił niewidzące oczy w Bishopie.

– Ale niebezpieczeństwo. Ty…

– Tym razem będziemy mieli ochronę. Teren będzie strzeżony przez wojsko, będziemy mieli potężne oświetlenie.

– Chyba nie chcesz pojechać tam wieczorem.

– Owszem, to jedyna właściwa pora.

– Oszalałeś. Jessico, nie możesz mu na to pozwolić. Armia nie będzie w stanie go ochronić. Jessica spokojnie patrzyła na Bishopa.

– Chris – powiedziała – chcemy, żebyś z nami poszedł.

Potrząsnął głową.

– Nie tędy droga, Jessico. To się mija z celem. Co możemy zrobić?

Kulek odpowiedział:

– Jedyną rzecz, jaka nam pozostała. Chcemy wejść w kontakt z Ciemnością. Spróbujemy porozmawiać z Borisem Pryszlakiem.

Dyskretne pukanie do drzwi oznajmiło przybycie kelnera z kawą i brandy.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Światła płonęły oślepiająco. Było jasno jak w dzień. Z domów przy Willow Road usunięto tych nielicznych mieszkańców, którzy tam jeszcze pozostali. Ulica przyciągała uwagę zbyt wielu ofiar Ciemności, by ktokolwiek mógł czuć się tu bezpiecznie. Wzdłuż krawężnika stały zaparkowane pojazdy wojskowe, wszystkie zwrócone w tym samym kierunku. Po obu stronach drogi rozstawiono silnie strzeżone zapory. Dwa potężne reflektory, rzucające szeroki snop światła, zasilane z własnych generatorów, zainstalowano na ciężarówkach i skierowano na otwartą przestrzeń, na której kiedyś było Beechwood. Uprzątnięto większość gruzów, aby umożliwić instalację kamer wideo, aparatury nagrywającej, liczników Geigera i innych specjalistycznych urządzeń, których Bishop nigdy przedtem nie widział, nie mówiąc już o tym, że nie potrafił ich nazwać. Lampy łukowe, podłączone do głównej sieci, ustawiono w strategicznych punktach dookoła terenu. Cały teren sprawiał nierealne wrażenie i Bishopowi zdawało się, że wędruje po planie zdjęciowym; iluzję tę potęgowały obsługiwane przez wojsko kamery. W pobliżu Kulek sprzeczał się z osobistym sekretarzem ministra spraw wewnętrznych na temat ilości zgromadzonego sprzętu i ludzi, twierdząc, że to wszystko może zaszkodzić przepływowi energii w powietrzu i utrudnić mu nawiązanie kontaktu psychicznego z Ciemnością. Sekretarz, szczupły, niski, drażliwy mężczyzna, o nazwisku Sicklemore, gniewnie odpowiedział, że przeprowadzają badanie naukowe, a nie seans w salonie, że polecono mu zebrać i zarejestrować wszystkie dane z eksperymentu, a cywilom zapewnić wszelką możliwą ochronę. Dodał, że przez lata parapsychologowie domagali się, aby naukowcy współpracowali z nimi. Kulek nie powinien zatem teraz narzekać, skoro w końcu do tego doszło. Niewidomy mężczyzna musiał ustąpić, zdając sobie sprawę, że sytuacja jest zbyt poważna, aby wdawać się w drobne utarczki. Stojąca obok ojca Jessica odetchnęła z ulgą, gdy spór został zażegnany.

Bishop przedarł się przez tłum techników, policjantów i personelu wojskowego, z których wszyscy mieli do wykonania określone zadanie, i wśród tego całego zamieszania ujrzał Edith Metlock, siedzącą samotnie na płóciennym krześle. Podszedł do niej i usiadł obok.

– Jak się czujesz? – spytał. Uśmiechnęła się słabo.

– Trochę się denerwuję – odpowiedziała. – Nie jestem pewna, czy to właściwy sposób.

– Jacob sądzi, że jedyny.

– Pewnie ma rację – powiedziała zrezygnowana.

– Wojsko nas ochroni – zapewnił ją.

– Nie rozumiesz, Chris. Muszę pozwolić, by ta… ta ciemność przeniknęła do mojego umysłu. To tak, jak bym pozwoliła, by zły duch nawiedził moje ciało, tylko że, w tym przypadku będzie to paręset demonów.

Wskazał stojących w pobliżu dwóch mężczyzn, którzy cicho rozmawiali.

– Oni będą z tobą.

– Obaj cieszą się ogromną sławą jako media, to zaszczyt dla mnie, że będę z nimi pracowała. Ale nasza połączona siła jest niczym w porównaniu ze skumulowanym oddziaływaniem zła. Już czuję jego obecność i to mnie przeraża.

– Może nic się nie stanie.

– Z jednej strony chciałabym, żebyś miał rację, z drugiej – wiem, że to wszystko trzeba powstrzymać, zanim będzie za późno.

Bishop milczał przez chwilę ze schyloną głową, jakby przyglądał się ziemi wokół swych stóp.

– Edith – powiedział w końcu – pamiętasz, jak te dwie wariatki przetrzymywały nas w domu Kuleka. Zanim przyszłaś, jedna z nich powiedziała, że Lynn, moja żona, w dalszym ciągu jest „aktywna”. Możesz mi wyjaśnić, co miała na myśli?

Medium ze współczuciem poklepało go po ręce.

– Prawdopodobnie chciała powiedzieć, że duch twojej żony jest związany z innymi, opanowanymi przez Ciemność.

– Nadal jest jej częścią?

– Nie wiem. Możliwe. Dlatego jesteś tu dzisiaj? Bishop wyprostował się.

– Z mnóstwem rzeczy musiałem się ostatnio pogodzić. Przyznaję, że wielu nie rozumiem, ale gdy pomyślę, w jaki sposób zamordowali Lynn… – z trudem powstrzymał gniew – zrobię wszystko, by zniszczyć tę siłę… Jacob nie jest pewny, kto wywołał wizje, gdy byliśmy poprzednio w Beechwood, ty czy ja sam, czy połączenie nas obojga. Przypuszczam, że jestem tylko składnikiem, który chce wrzucić do wspólnego kotła.

Padł na nich cień i gdy unieśli głowy, zobaczyli Jessikę.

– Wszystko jest już prawie gotowe, Edith. Jacob chciałby, żebyś razem z innymi zajęła swoje miejsce.

Bishop pomógł medium wstać, zauważając przy tym, jak bardzo jest wyczerpane. Podeszli do Jacoba Kuleka rozmawiającego z grupą ludzi, w której znajdowali się komisarz policji, młodo wyglądający major i kilkoro mężczyzn i kobiet – znanych naukowców i metafizyków. Przypomina to jakiś cholerny cyrk, pomyślał ponuro Bishop.

Kulek przerwał rozmowę, gdy Jessica pociągnęła go za rękaw i coś mu powiedziała. Kiwnął głową, po czym zwrócił się do otaczających go osób.

– Proszę wszystkich, którzy nie biorą bezpośrednio udziału w operacji, o opuszczenie terenu. Czy mógłby pan dopilnować tego, panie komisarzu? Jak najmniej straży, jak najmniej techników. Warunki do tego, co zamierzamy zrobić, są wystarczająco złe, nie musimy ich pogarszać. Panie majorze, trzeba wyłączyć reflektory.

– Dobry Boże, nie mówi pan poważnie – usłyszał natychmiastową odpowiedź.

– Jak najpoważniej. Także lampy muszą być znacznie przyciemnione. Edith?

– Jestem tutaj, Jacob.

– Przykro mi z powodu tych warunków, moja droga, mam nadzieję, że nie rozproszą twojej uwagi. Enwright i Schenkel, czy są panowie gotowi?

Obaj mężczyźni, których Jessica sprowadziła tu w charakterze mediów, odpowiedzieli twierdząco.

– Czy jest tu Chris? Chris, chcę, abyś usiadł obok Edith. Proszę, niech wszyscy zajmą wyznaczone miejsca.

Bishop był zdziwiony, myślał, że to wszystko odbędzie się gdzieś z boku. Nagle przestraszył się jeszcze bardziej.

Na wyrównanej części placu ustawiono w półkole sześć krzeseł. Bishop poczuł się jeszcze gorzej, gdy uświadomił sobie, że stoją blisko miejsca, w którym kiedyś znajdował się salon. Pod nogami wyczuł surowe deski, które zakrywały wszelkie otwory prowadzące do piwnicy. Zerknął na zegarek, było dopiero po dziesiątej. Medium poprosiło, aby Schenkel usiadł na końcu, a Enwright obok niego. Następnie zajęli miejsca: Edith Metlock, Bishop i Jacob Kulek z Jessiką, która usiadła tuż za plecami ojca.

– Prosimy o zachowanie absolutnej ciszy. – Kulek tylko nieznacznie podniósł głos, ale usłyszeli go wszyscy zgromadzeni. – Światła, majorze. Proszę je wyłączyć.

Zgasły reflektory, przekręcono specjalne przełączniki przyciemniające łukowe lampy. Jasno oświetlony teren stał się nagle mroczny i złowieszczy.

Kulek odezwał się do Bishopa:

– Wróć myślami do tamtego pierwszego dnia, Chris.

Do dnia, w którym po raz pierwszy przybyłeś do Beechwood. Przypomnij sobie, co wtedy widziałeś. Ale Bishop już sobie przypomniał.

Wiedział, co ma robić. Powiedzieli mu.

Wnętrze elektrowni przypominało olbrzymią jaskinię, norę giganta, która rozbrzmiewała rykiem i pulsowaniem potężnych pieców i turbin. Przeszedł między nimi, po jednej stronie monstrualne, pancerne turbiny, po drugiej – piece i kotły, które wznosiły się z umieszczonej trzydzieści stóp niżej piwnicy aż do sięgającego niemal stu stóp sufitu. Turbiny, pomalowane na jasnożółty kolor, wyposażone były w pulpity sterownicze, kontrolujące ich działanie. Piece i kotły miały zwodniczą zimnoszarą barwę, jednak spalając tonę oleju na minutę, stawały się niebezpiecznie gorące. Z pieców wychodziły grubo izolowane rury; łącząc się w piwnicy z rurami z kotłów, doprowadzały parę, która pod ciśnieniem tysiąca pięciuset funtów na cal kwadratowy poruszała łopatki turbiny.

Minął technika sprawdzającego rzędy przyrządów pomiarowych kontrolujących pracę jednego z pieców i zignorował machającą do niego rękę. Technik zmarszczył brwi, zdziwiony niechlujnym wyglądem kolegi, ale szybko powrócił do monitorów; w ciągu ostatnich nocy elektrownia była przeciążona, wydane bowiem przez władze zarządzenie nakazywało mieszkańcom Londynu palenie wszystkich możliwych świateł.

Mężczyzna skierował się na schody prowadzące do części administracyjnej, do pomieszczenia, w którym znajdowała się dyspozytornia.

Przez dwa dni i dwie noce ukrywał się w swoim mieszkaniu w suterenie, zasunięte kotary utrzymywały w jego dwóch pokojach ponury mrok w ciągu dnia i kompletną ciemność w nocy.

Był krępym, dwudziestoośmioletnim mężczyzną, o twarzy pokrytej trądzikiem, który już dawno powinien był zniknąć, a jego czaszkę zaczęły już opuszczać nielojalne pasma włosów. Żył samotnie, nie z wyboru, ale dlatego, że nikt inny – ani kobieta, ani mężczyzna – nie zdradzał skłonności, by z nim zamieszkać. Ledwo skrywał swą pogardę dla całego rodu ludzkiego, a uczucie owo żywił od chwili, gdy zorientował się, że to świat nim pogardza. Myślał, że opuszczenie szkoły będzie oznaczało koniec traktowania go przez niedojrzałe umysły jak odrażającego przedmiotu, lecz przekonał się, że umysły w college’u, w którym kontynuował naukę, choć starsze, były równie niedojrzałe. Gdy został inżynierem chemikiem, szkody stały się już nieodwracalne. Jego rodzice żyli jeszcze, ale rzadko ich odwiedzał. Nigdy nie starali się go podnieść na duchu. Gdy parę razy przyłapali go na podglądaniu szybko dojrzewającej siostry, poczuli się nim rozczarowani. Wmówili mu, że szkła kontaktowe, które musiał nosić, nadające jego oczom wygląd czarnych guziczków pływających w srebrnych sadzawkach, były karą od Boga. Czy zatem zesłał na niego pryszcze, ponieważ nie mógł przestać się onanizować? I czy On sprawił, że jego ciało cuchnęło bardziej niż inne, tylko dlatego, że nienawidził swojej siostry, choć ją podglądał? I czy On również sprawia, że wypadają mu włosy, gdyż nie pozbył się sprośnych myśli? Czy to wszystko Jego dzieło? Do diabła z Nim, są jeszcze inni bogowie.

Wszedł po schodach do pomieszczeń administracyjnych, nie spotkawszy nikogo po drodze; do utrzymania elektrowni w ruchu wystarczał zaledwie trzydziestoparoosobowy zespół administracyjno-techniczny, tak mała grupka ludzi czuwała nad siłą wykorzystywaną przez miliony. To właśnie odpowiedzialność najbardziej pociągała go w tej pracy. Mieszkańców okręgu obsługiwanego przez jego stację można było pozbawić światła i energii na trzy sposoby: po pierwsze – wysadzić całą elektrownię, po drugie – systematycznie wyłączać generatory i turbiny oraz odciąć dopływ paliwa, po trzecie – wyłączyć wszystko, z wyjątkiem pieców, za pomocą zdalnego sterowania w dyspozytorni. Wysadzenie elektrowni nie wchodziło w grę, gdyż nie miał dostępu do materiałów wybuchowych. Ręczne wyłączenie wszystkich urządzeń i odcięcie dopływu paliwa zabrałoby tyle czasu, że technicy powstrzymaliby go, zanim zdążyłby unieruchomić pierwszą turbinę. Pozostawała tylko stacja rozdzielcza. Wystarczy przekręcić przełączniki i wszystko stanie się czarne. Czarne jak noc. W jego oczach pojawił się wyraz zadowolenia.

Dyspozytornia była dużym pomieszczeniem, oddzielonym od hali generatorów szklaną ścianą. Wypełniały ją pulpity sterownicze i ekrany telewizyjne kontrolujące całą bez wyjątku elektrownię. Już od kilku tygodni nadzorujący stację byli bardziej czujni niż zazwyczaj, wytłumaczono im bowiem dokładnie, jakim niebezpieczeństwem grozi wyłączenie prądu w jakimkolwiek rejonie. Nie przewidziano jednak niebezpieczeństwa ze strony własnych pracowników.

Dyżurny nadzorca spojrzał ze zdziwieniem na wchodzącego do pokoju mężczyznę i już miał go zapytać, gdzie się podziewał przez ostatnie dni, gdy kula z beretty przedziurawiła mu czoło. Inni nadzorcy byli zbyt oszołomieni, by natychmiast zareagować, powystrzelał ich więc po kolei, a każda kula trafiała w cel z precyzyjną nonszalancją. Był zdziwiony swoimi strzeleckimi umiejętnościami, gdyż nigdy przedtem nie miał w ręku pistoletu, nie dziwił go jednak własny spokój. Spokoju tego nie przyniosła mu ta obca wysoka kobieta, która przyszła dziś do jego mieszkania w suterenie i pokazała, jak ma się posługiwać bronią. Zrobiła to Ciemność.

Zachichotał na widok leżących na podłodze ciał kolegów i przez chwilę przyglądał się, jak umierają w konwulsjach. Oblizując co chwila wargi, przeszedł między ciałami do pulpitów kontrolnych. Trzęsącą się ręką sięgnął do pierwszego wyłącznika.

Bishop szybko zamrugał oczami. Czy to tylko jego wyobraź: a, czy zrobiło się jeszcze ciemniej? Usiłując przełknąć ślinę, poczuł, że ma ściśnięte gardło. Miał wrażenie, że otaczają go cztery ściany, przezroczyste ściany, przez które widzi niewyraźne postacie innych znajdujących się tam osób. Ściany stawały się coraz masywniejsze. Po lewej stronie pojawiło się zasłonięte okno. Następne okno po prawej, trochę niżej. Cienie poruszały się jak wstęgi dymu.

Nie poddawał się.

Edith miała zamknięte oczy, wydawała stłumione dźwięki. Opuszczała powoli głowę, aż brodą dotknęła piersi. Pozostałe dwa media miały oczy otwarte i Bishop dostrzegł ich przerażenie. Schenkel, siedzący na końcu, zaczął się trząść. Mrugał powiekami, coraz bardziej rozszerzały mu się źrenice, w końcu zamknął oczy. Enwright nie zauważył, co się dzieje z kolegą, gdyż nadal obserwował Edith Metlock. Silne palce zacisnęły się na ramieniu Bishopa i odwróciwszy szybko głowę, zobaczył wpatrujące się weń niewidzące oczy Kuleka.

– Chris, widzisz ich znowu? – wyszeptał Kulek. – Czuję, że jest tu coś złowrogiego. Czy to oni, czy widzisz te same twarze?

Bishop nie był w stanie odpowiedzieć. To stało się zbyt nagle, ledwie przyćmiono światła, a już odczuł tę obecność. Tak, jak gdyby tylko czekało.

Pokój nabrał stałych konturów, postacie unosiły się przed Bishopem, zarysowując się wyraźnie, a potem znów zmieniając się w mgliste zamazane obrazy. Pokój wydawał się mniejszy. Dźwięczało mu w uszach, głosy wybuchały głośnym krzykiem, po czym gwałtownie milkły zastępowane przez inne, jakby ktoś bez wyraźnego powodu zmieniał częstotliwość fal. Spojrzał znów na Edith i zobaczył spływającą z jej ust ciemną substancję, krople powoli ściekały po brodzie na piersi. Mogła to być krew, lecz wiedział, że to nie to. Wyciągnął rękę, aby tego dotknąć, ale nic tam nie było, ani na jego palcach, ani na jej brodzie nie pozostał ślad czarnej mazi. Cofnął rękę i substancja ponownie zaczęła kapać z jej warg. Bishop spojrzał w górę i pokój wydał mu się jeszcze mniejszy.

Schenkel spadł z krzesła i leżał nieruchomo na szorstkich deskach, zakrywających znajdującą się w dole piwnicę.

Nikt nie podszedł, aby mu pomóc, ostrzeżono ich bowiem, by interweniowali jedynie w drastycznych przypadkach. Enwright rzucił okiem na kolegę, ale zignorował go. Edith Metlock jęczała głośno, coś czarnego przypominającego kłąb dymu wydostało się z jej ust. Bishopowi rozsadzały głowę śmiejące się głosy, zobaczył, że pokój się kurczy, a ściany i sufit napierają na niego. Wiedział, że go zgniotą, i próbował wstać z krzesła. Jego ciało zmarzło na kość, czuł szron zlepiający mu powieki, kłuły go włosy zamieniające się w kruche sople lodu. Ściany oddalone były tylko o stopę.

Zimna dłoń lekko poruszyła jego ręką i nieco ją rozgrzała. To Edith Metlock dotknęła go. Ktoś inny trzymał go za drugą rękę, i choć głowę miał skutą lodem, rozpoznał uścisk Jacoba Kuleka. Zrobiło mu się cieplej i poczuł, że coś odlatuje od niego, coś, co groziło mu uduszeniem. Okna i sufit zniknęły, lecz przed oczami miał wirującą ciemność.

Z ust Enwrighta wydobył się dźwięk, ale głos nie należał ani do niego, ani do żadnej żywej istoty. Był to dźwięk cienki i wrzaskliwy, udręczone zawodzenie torturowanego. Wstał, dłońmi ścisnął skronie, kręcąc głową z boku na bok, jakby chciał coś z niej strząsnąć. Patrzył dziko po obecnych, aż jego wzrok spoczął na Bishopie.

Powidok tych wytrzeszczonych oczu miał Bishop pod powiekami, jeszcze gdy zgasły przyćmione światła i wszystko uległo miażdżącej ciemności.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Ręce zacisnęły się na gardle Bishopa i zaczęły go dusić. Widział przed sobą jedynie czarny kształt, lecz wiedział, że to Enwright próbuje wycisnąć zeń życie. Chwycił go za nadgarstki, usiłując odciągnąć jego ręce, odruchowo pochylił głowę i naprężył plecy, aby złagodzić narastający ucisk. Szamocząc się, Bishop zdawał sobie sprawę z panującego wokół zamieszania – krzyków, tupotu nóg, płomyków nagle zapalanych zapałek i zapalniczek, a potem snopów światła, którymi latarki wykrawały długie, jaśniejące pasma w mroku nocy.

Zawroty głowy potęgowały jeszcze wrażenie panującego chaosu i Bishop czuł, że wkrótce straci przytomność, jeśli nie wyrwie się z dławiącego uścisku, ale choć mocno szarpał nadgarstki mężczyzny, nacisk stale się wzmagał. Miał tylko jedno wyjście. Puszczając ręce napastnika, chwycił go za ubranie i przyciągnął do siebie, wbijając mocno obcasy w znajdujące się pod nim deski. Jego krzesło niebezpiecznie się przechyliło i obaj mężczyźni przewrócili się na ziemię, przy czym Bishop zwiększył jeszcze siłę upadku, odpychając się mocno obcasami. Runęli ciężko, głowa Enwrighta z głośnym trzaskiem uderzyła o deski, a jego ciało natychmiast stało się bezwładne. Bishop wygiął plecy i skulił ramiona, żeby zmniejszyć siłę uderzenia. Odsunąwszy leżące ciało, usiadł i rozejrzał się szybko dookoła, po czym zamknął na chwilę oczy, by łatwiej przywykły do ciemności.

– Zapalcie te cholerne reflektory! – usłyszał czyjś krzyk i natychmiast mocne światło rozjaśniło połowę placu.

– Następny reflektor – zawołał ten sam głos. Bishop zobaczył teraz, że to major wykrzykuje rozkazy. – Zapalcie go, do cholery!

Ale przy samochodzie, na którym zainstalowany był drugi reflektor, coś się działo. Bishop ledwo widział walczące postacie i uchylił się, gdy usłyszał strzał. Do samochodu podbiegli żołnierze z odbezpieczonymi karabinami maszynowymi kaliber 7.62.

W rosnącym zamęcie Bishop zobaczył Edith Metlock, która kręciła bezładnie głową i wymachiwała rękami, jakby odparowywała czyjeś ciosy. Schenkel klęczał pochylony, zakrywając twarz dłońmi.

– Chris, pomóż mi!

Jessica starała się odciągnąć od ojca mężczyznę w granatowym mundurze policjanta. Nagle Bishop uświadomił sobie ze zgrozą, że Ciemność ogarnęła umysły tych, którzy mieli ich chronić. Chwiejnie powstał na nogi i podbiegł ku Jessice, lecz inna postać zdążyła już do nich dotrzeć. Za Kulekiem stał policjant i ciągnął go do tyłu, zaciskając mu rękę na gardle, a stojąca przed nimi Jessica usiłowała odciągnąć jego ramię. Inny mężczyzna zaszedł policjanta od tyłu i wbił mu kciuki w miękkie ciało tuż u nasady szczęki, wwiercając się nimi coraz głębiej. Policjant krzyknął, zmuszony puścić Kuleka, i gdy się obrócił, drugi mężczyzna z całej siły walnął go pięścią tuż pod nosem, odrzucając mu głowę do tyłu. Następny silny cios w odsłoniętą krtań powalił policjanta na ziemię, gdzie leżał, wijąc się z bólu, z trudem łapiąc powietrze.

Bishop zdążył już do nich podbiec i w mężczyźnie, który uratował Kuleka, rozpoznał inspektora Ropera – podwładnego Pecka.

– Cholerne szajbusy – stwierdził Roper, nie patrząc już nawet na rannego policjanta.

Właśnie wtedy z ogólnego zamętu wyłonił się sam Peck.

– Czy wszystko w porządku, sir? – spytał, wyciągając rękę, by podtrzymać Jacoba Kuleka.

Niewidomy mężczyzna z trudem łapał powietrze, trzymając się Jessiki.

– Ja… ja powoli się uczę odpierać takie ataki – zdołał wykrztusić; na twarzy Pecka pojawił błysk rozbawienia.

– Zabierajmy się stąd – powiedział Peck. – Zdaje się, że połowa Londynu pozbawiona jest prądu. Wszystko się teraz może zdarzyć.

Zwrócił się do Bishopa.

– Nic się panu nie stało? Widziałem, jak ten drań zaatakował pana, zanim zgasły światła. Przykro mi, że nie zdążyłem panu pomóc.

– Nic mi nie jest. Dlaczego wysiadły światła? Peck wzruszył ramionami.

– Może sieć była przeciążona.

– Albo sabotaż.

– W tej chwili to nie ma znaczenia. Najważniejsze, żebyście się znaleźli w jakimś bezpiecznym miejscu.

– A Edith? Gdzie jest Edith?

Kulek kurczowo trzymał się Jessiki, boleśnie odczuwając swoją ślepotę.

– W dalszym ciągu tam siedzi, ojcze. Jest w transie. Chyba próbuje z niego wyjść.

– Szybko, zaprowadźcie mnie do niej, zanim będzie za późno.

– Powinniśmy stąd uciekać – wtrącił Peck.

– Najpierw Edith – powiedział stanowczo Kulek. – Musimy ją zabrać ze sobą.

Jessica podprowadziła ojca do wstrząsanego konwulsjami medium. Roper niespokojnie spojrzał na przełożonego.

– Nie podoba mi się to, szefie – powiedział – nie będziemy mieli żadnej szansy, jeśli ten reflektor wysiądzie.

– Chodźmy do samochodów, Frank. Trzeba natychmiast włączyć wszystkie światła. Gdzie jest ten cholerny komisarz? I ten major, powinien był już wszystko zorganizować.

Lecz nasilająca się strzelanina uświadomiła im, że w tych warunkach sprawna organizacja może być dość trudna, a gdy trzask szkła poprzedził wygaśnięcie pozostałych świateł i teren oświetlały jedynie latarki, doszli do wniosku, że jest ona praktycznie niemożliwa.

– Do samochodów, Frank, szybko. Włączmy światła.

Ktoś wpadł na Pecka, a ten odepchnął go szorstko i sięgnąwszy pod kurtkę, wyciągnął pistolet, dyskretnie ukryty w futerale na biodrze.

– Bishop! Gdzie jesteś?

– Tutaj.

Idący za Jessiką i Kulekiem Bishop zatrzymał się, zanim zgasło ostatnie światło, i stał teraz między nimi a Peckiem.

Inspektor przeklinał panujące ciemności. Nawet księżyc nie świecił. Co za cholerną noc wybrali!

– Możesz podejść do Kuleka? – wrzasnął, przekrzykując ogólną wrzawę.

– Tak, są niedaleko… Jezu!

Peck zrobił kilka kroków w kierunku oddalonego o parę stóp ciemnego kształtu, teraz i on poczuł przenikliwe zimno.

Przez chwilę czuł zupełną pustkę w głowie, odrętwiająca lodowatość wypełniała każdą ukrytą szczelinę w jego mózgu. Potknął się o coś.

– Bishop? Co to jest? Ty też to czujesz?

– Nie poddawaj się, Peck. Walcz!

– Co to jest? – krzyknął Peck, przysłaniając wolną ręką oczy i czoło i odsuwając od siebie broń.

– To Ciemność. Bada twój mózg. Możesz się jej przeciwstawić, Peck, ale musisz chcieć.

Po pierwszym paraliżującym ataku Bishop odzyskiwał zdolność logicznego myślenia i nagle uświadomił sobie, że Ciemność zabiera tylko tych, którzy chcą być zabrani. Musisz zaakceptować Ciemność, zanim wyciągnie po ciebie macki niczym mityczny wampir, który bez zaproszenia nie przekroczy progu.

Chwycił Pecka i potrząsnął nim.

– Walcz z nią! – zawył. – Nie pokona cię, jeśli będziesz walczył.

Wypuścił z ramion Pecka, który osunął się na ziemię.

– Zabierz ich… zabierz ich stąd! – powiedział jeszcze inspektor.

Bishop nie tracił już czasu, teraz tylko Peck mógł sam siebie ocalić. Znowu rozległy się strzały, i jedynie krótkie błyski z karabinów rozświetlały zastygłe obrazy. Ciemność wokół nich była ciężka, gęsta, ale oczy Bishopa z wolna przyzwyczaiły się do niej i wyraźniej już rozróżniał sylwetki. Zbliżył się do Jessiki i jej ojca, pochylonych nad Edith Metlock, która wciąż wiła się na krześle.

– Jessico – powiedział, przyklękając obok niej – musimy stąd uciekać. Tu jest zbyt niebezpiecznie.

– Znęcają się nad nią. Nie może wyjść z transu.

Kulek kurczowo ściskał ramiona medium i cicho powtarzał jego imię. Ciało Edith uniosło się, zaczęło jej się zbierać na wymioty. Wydawała urywane, pełne udręki dźwięki, aż zsunęła się z krzesła i wymiociny wytrysnęły z jej ust łukowatym strumieniem. Bishop poczuł, jak ciepłe, lepkie cząsteczki obryzgują mu twarz, w nozdrza uderzył go obrzydliwy zapach. Rękawem otarł twarz, po czym wyciągnął rękę do Edith i pomógł jej usiąść. Nagle z ulicy dotarły do nich światła: dwie pary reflektorów omiotły cały teren; to kierowcy przestawiali samochody. Oczy Edith były szeroko otwarte i wpatrzone w przestrzeń, a choć nadal drżała, ustały szalone konwulsje.

Bishop podniósł się i podciągnął ją do góry. Nie stawiała oporu, poczuł ulgę, że może stać, chociaż tylko przy jego pomocy.

– Jacob, trzymaj się Jessiki. Zabieramy się stąd.

– Popełniliśmy błąd. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego szaleństwa, ze zła, które nas otacza.

– Już to wiem. Ale teraz chodźmy.

W głosie Bishopa brzmiał gniew, którego nie rozumiał, lecz cieszył się, że go odczuwa; w pewnym sensie dodawał mu sił.

Na wpół niosąc, na wpół ciągnąc Edith przez plac, kierował się w stronę świateł samochodów, napominając Jessikę i jej ojca, by trzymali się blisko niego. Żołnierz, który stanął im na drodze, niespiesznie podniósł karabin i wycelował w głowę Bishopa.

W świetle reflektorów najbliżej stojącego samochodu Bishop dostrzegł tylko ciemną sylwetkę, lecz odgadł zamiar żołnierza. Drgnął, gdy rozległ się strzał, i patrzył, jak żołnierz powoli osuwa się na ziemię.

– Macie zamiar tak stać przez całą noc? – spytał Peck, wychodząc z ciemności przed jarzące się reflektory samochodowe.

Bishop niemal krzyknął z ulgi; nigdy nie przypuszczał, że tak się ucieszy na widok Pecka. Mocniej przytrzymał kobietę, która wciąż wpatrywała się pustym wzrokiem przed siebie, i ruszył naprzód; dołączył do niego Peck, pomagając mu nieść medium.

– Myślałem, że już mnie wzięło – powiedział głośno Peck. – Nie mogłem się ruszyć, jak po narkozie, tylko nie było tak przyjemnie. Wystraszyłem się na śmierć. Niech się pani nas trzyma, panno Kulek. Zaraz się stąd wydostaniemy!

Dalej teren oświetlał pierwszy reflektor, który udało się znowu uruchomić. Bishop odwrócił głowę, by nań spojrzeć. Plac przypominał pole walki – żołnierze bili się z żołnierzami, policjanci z policjantami i wszyscy ze wszystkimi. Pojawili się tu ludzie, których przedtem nie było. Kobiety i mężczyźni kulili się, osłaniając rękami oczy przed rażącym światłem. Bishop nie miał pojęcia, skąd przyszli, ale było oczywiste, że są to ofiary Ciemności. U ich stóp leżały ciała policjantów i żołnierzy, których zaatakowali. Nie miał pewności, ale jedna z leżących postaci przypominała samego komisarza policji.

Przeszli przez ruiny na mały betonowy placyk. Kiedyś był tu parking dla przyjeżdżających do Beechwood samochodów. Bishopowi zdawało się, że dopiero wczoraj był tu po raz pierwszy. Tyle się jednak wydarzyło od czasu tej wizyty, że równie dobrze mogły od niej minąć długie lata.

Willow Road i ruiny Beechwood stanowiły oazę światła w tej rozległej części miasta. Łuna, rozjaśniająca nocne niebo, była widoczna w promieniu wielu mil. Zdziwieni ludzie patrzyli przez okna na odblask świateł, nie wiedząc, dlaczego ich ulice pogrążone są w absolutnej ciemności. Niektórzy wychodzili z domów, wyłaniali się z kanałów i różnych mrocznych miejsc, kierując się ku światłu, wiedząc już, co tam znajdą.

Bishop zmrużył oczy, oślepiony reflektorami; poganiały go krzyki, wrzaski, odgłos wystrzałów. W pośpiechu dotarli do pierwszego samochodu i niemal wpadli na maskę.

– Tędy, szefie – doszedł ich znajomy głos.

Otaczali ich policjanci, jedni w mundurach, drudzy po cywilnemu. Peck poprowadził małą grupkę ku Roperowi stojącemu przy samochodzie.

– Cholera, ale się tam mordują – powiedział detektyw. – Nie sądziłem, że wam się uda.

– Ja też nie – odpowiedział Peck. – Zawiadomiłeś dowództwo?

– Taak, podeślą nam, kogo będą mogli. Mają jednak problemy: znowu coś się zaczęło na mieście. Peck przywołał umundurowanego sierżanta.

– Niech podjedzie tu jeszcze jeden samochód, by oświetlić teren. Inne niech staną dookoła, tak byśmy byli otoczeni jasnym kręgiem światła. Starajmy się jak najdalej trzymać tych oszalałych włóczęgów lub przynajmniej miejmy na nich oko.

Odruchowo schylili głowy, gdy w pobliżu nich na drodze roztrzaskała się butelka. Usiłowali dojrzeć, kto ją rzucił, ale oślepiły ich światła innego samochodu. Następna butelka przecięła powietrze i trafiła w ramię ubranego po cywilnemu policjanta. Mężczyzna upadł na kolano, ale po chwili się podniósł, najwidoczniej nie został poważnie zraniony. Niewyraźne postacie przemknęły przez snop światła i znowu zniknęły w otaczającej ciemności. Peck wiedział, że musi szybko zorganizować swoich ludzi – ich strach wzrastał, ponieważ nie bardzo wiedzieli, co mają robić.

– Bishop, chcę, żebyście się wynieśli z tej części miasta. Mój kierowca Simpson zabierze was na drugą stronę rzeki.

Bishop pomyślał, że może Kulek będzie się opierał poleceniom Pecka, ale gdy się odwrócił, na twarzy niewidomego mężczyzny zobaczył wyraz całkowitej rezygnacji.

– Jacob?

– To się staje zbyt silne. Nie zdawałem sobie sprawy – te słowa nie były skierowane do nikogo w szczególności, Kulek jakby zamknął się w sobie.

– Musimy odjechać, ojcze. Na nic się tu nie przydamy – ponaglała go Jessica.

Peck otwierał już drzwi granady.

– Wsiadajcie – nakazał krótko. – Kulek i panie z tyłu, ty z przodu, Bishop. Frank, łap samochód patrolowy i jedź za nimi. Weź dwóch ludzi z obstawy.

Roper pospieszył do stojącego w pobliżu białego rovera; kierowca natychmiast zapalił silnik i z ulgą ruszył. Samochód minął granadę, gdy Bishop zamykał właśnie drzwi za Kulekiem i paniami. Inne wozy policyjne z piskiem opon zawracały i ustawiały się tak, by znów oświetlić teren. Szybko poruszające się samochody kilkakrotnie uderzały z głuchym stukotem w ciała czających się w mroku ludzi. Peck był zdziwiony widokiem tak wielu napierających na nich osób, ich postacie zastygłe w migającym świetle przypominały lisy na wiejskiej drodze, sparaliżowane nocą blaskiem reflektorów. Nie wiadomo, czy wszyscy byli ofiarami Ciemności. Może niektórzy przyszli zaciekawieni światłem i zgiełkiem? I tak się tego nie dowie; nie mieli wyboru, musieli wszystkich traktować jak potencjalnych wrogów.

Oparł się o szybę granady i powiedział do kierowcy:

– Jedź prosto do dowództwa. Nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem. Jedź po prostu za samochodem patrolowym.

Inspektor szybkim krokiem szedł w kierunku rovera. Bishop krzyknął za nim:

– A co pan zrobi?

Peck odwrócił się i odpowiedział:

– Wyciągniemy stąd komisarza i cywilów, potem pojedziemy na drugą stronę rzeki. Wojsko samo sobie poradzi!

Peck odwrócił się i zaczął wykrzykiwać polecenia kierowcy wozu patrolowego, zanim Bishop zdążył mu powiedzieć, że komisarz policji leży chyba gdzieś na ziemi, martwy lub nieprzytomny. Peck trzepnął ręką w dach rovera i samochód wyrwał do przodu. Granada ostro ruszyła za nim. Bishopa wcisnęło głęboko w siedzenie. Przejechali zaledwie sto jardów, kiedy błysnęły czerwone światła stopu wozu patrolowego i oba samochody gwałtownie się zatrzymały. Bishop wysunął głowę przez okno i ogarnęła go bezdenna rozpacz.

Wylot ulicy całkowicie blokował tłum ludzi. Posuwali się naprzód, jedni biegli, drudzy szli wolno jak automaty. Niektórzy byli w stanie krańcowego wyczerpania, inni, ożywieni, poruszali się szybko, nie zwracając uwagi na światła. Nie wiadomo było, ilu ich jeszcze idzie, ale zdawało się, że setki, nieprzerwany strumień sunących ciał. Zbliżali się, wielu było uzbrojonych w przypadkową broń – metalowe pręty, noże, butelki od mleka. Jeden z biegnących trzymał przedmiot przypominający kształtem strzelbę.

Jessica siedząca tuż za Bishopem pochyliła się do przodu, usiłując dojrzeć, co się dzieje.

– Co tam, Chris?

Nie zdążył odpowiedzieć, gdyż kierowca stojącego przed nimi samochodu zdecydował, co robić dalej: rover wyrwał nagle w tłum, granada jechała tuż za nim. Jeżeli policjant w pierwszym wozie liczył na to, że tłum się rozstąpi i da mu wolną drogę, to się mylił: ludzie nie ruszyli się z miejsca i rover wjechał w tłum.

Jessica krzyknęła, widząc wyrzucane w powietrze ciała; reflektory granady oświetlały tę wstrząsającą scenę. Ich samochód zarzucił, gdy kierowca skręcił kierownicą, usiłując uniknąć uderzenia w tył unieruchomionego teraz rovera. Granada wyrżnęła bokiem w stojący przed nią samochód, wyrzucając pasażerów w przód.

Roper wysunął głowę z tylnego okna białego wozu i machnięciem ręki pokazał, aby jechali dalej. Jego kierowca, zszokowany widokiem tak wielu rozjechanych ciał, szybko doszedł do siebie i ponownie chciał uruchomić nadwerężony silnik, gdy koło maski rovera pojawił się mężczyzna. Trzymał strzelbę wycelowaną w przednią szybę.

Bishop usłyszał huk wystrzału i ujrzał, jak pękające szkło utworzyło nieregularną, nieprzejrzystą obwódkę błyszczącego srebra wokół czarnej dziury. Obaj policjanci siedzący z przodu wozu patrolowego zostali odrzuceni do tyłu, po chwili ich ciała osunęły się na siedzenia. Roper otwierał już drzwi, kiedy chwyciły go niecierpliwe ręce. Podniósł pistolet, lecz wytrącono mu go z ręki, gdy rzucił się nań tłum.

– Musimy mu pomóc! – krzyknął Bishop, łapiąc za klamkę.

Kierowca chwycił go, ściągając z powrotem.

– Nie ma mowy. Dostałem rozkaz, żeby was wszystkich stąd wywieźć i to właśnie mam zamiar zrobić.

– Nie możemy go tak zostawić.

– I tak nie mamy żadnej szansy, ich jest za dużo.

Zanim skończył mówić, samochód został otoczony. Napastnicy walili pięściami i prowizoryczną bronią w dach wozu. Wyciągnięte do Bishopa ręce szarpały go za twarz i ramiona. Kierowca roztropnie cały czas miał zamknięte okno. Bishop wyrwał się chwytającym go rękom i walił w nie z całej siły. Nie czuł litości ani dla tych ludzi, ani dla ich losu, budzili w nim tylko pełen obrzydzenia strach. Metal zazgrzytał o metal, gdy granada gwałtownie ruszyła. Tarcie między dwoma samochodami wysłało w powietrze deszcz iskier.

Jessica patrzyła z przerażeniem, jak nabierający prędkości pojazd powlókł za sobą mężczyznę, który nie chciał puścić drzwi od strony Bishopa. Powoli i systematycznie Bishop podważał palce mężczyzny, aż oderwał jego ręce od drzwi. Jessica poczuła lekki, lecz przyprawiający ją o mdłości wstrząs, gdy samochód przejechał po nogach mężczyzny.

Simpson skierował się w stronę chodnika, który sprawiał wrażenie mniej zatłoczonego niż jezdnia. Na maskę samochodu wskoczyła kobieta i przywarła doń, wpatrując się oszalałymi oczami w przednią szybę. Dopiero gdy samochód wjechał na krawężnik, gwałtowny wstrząs zrzucił ją na ziemię. Bishop odwrócił się, lecz nie dojrzał Ropera, a jedynie masę czarnych postaci, które oblepiły rovera. Rozległ się kolejny strzał, a potem ogłuszający huk, gdy eksplodował zbiornik paliwa samochodu patrolowego. Ktoś – prawdopodobnie ten sam mężczyzna, który zabił dwóch policjantów – celowo wypalił w karoserię rovera. W powietrze uniosła się wielka płomienna kula, zabijając stojących zbyt blisko, parząc innych. Wybuch oświetlił ulicę, lecz cienie szybko powróciły, odpychane jedynie czerwonym blaskiem ognia.

Granada wjechała znowu na jezdnię, omijając największe skupiska ludzkie i pomknęła naprzód, kierując się ku skrzyżowaniu przy końcu Willow Road. Światła reflektorów uchwyciły mężczyznę, który wybiegł naprzód i rzucił prosto w szybę butelką od mleka. Bishop i kierowca jednocześnie zakryli twarze rękami, kiedy zobaczyli przed sobą pajęczynę popękanego szkła. Simpson, prawie nie zwalniając, wybił dziurę, żeby móc coś widzieć, i krzyknął do Bishopa:

– Weź mój pistolet, rozbij nim szybę!

Szybko rozchylił marynarkę; Bishop zobaczył kolbę pistoletu wystającą z kabury przyczepionej do pasa. Policjant rozluźnił zapięcie, nadal wpatrując się w postrzępioną dziurę, którą sam wybił. Bishop wyciągnął pistolet i rozbił szkło, tworząc większy otwór. Wiatr wdarł się do środka, ale prawie tego nie zauważyli. Na końcu Willow Road samochód gwałtownie zakręcił, rozpłaszczone opony desperacko czepiały się jezdni, usiłując się na niej utrzymać, Bishop rzucony na drzwi trzymał się ich mocno, dopóki samochód nie odzyskał równowagi. Przez szybę naprzeciwko rzucił ostatnie spojrzenie na Willow Road, nim znaleźli się za rogiem i domy przesłoniły mu widok. Dojrzał tylko światła, płomienie i walczących ludzi. Teraz ogarnęła ich ciemność, w którą zagłębiały się ich reflektory.

Bishop poczuł w ręku zimny metal. Wyciągnął dłoń do kierowcy.

– Pański pistolet.

Wiatr bijący w twarz kierowcy sprawił, że zmrużył silnie oczy i nie odrywał ich od drogi.

– Niech pan go trzyma. Muszę” pilnować kierownicy. W razie potrzeby, niech go pan użyje bez wahania.

Bishop chciał zaprotestować, ale rozmyślił się. Kierowca miał rację: nie może jednocześnie prowadzić i ochraniać ich. Dobrze, że wszyscy starsi rangą policjanci zostali uzbrojeni – cała policja otrzymałaby broń, gdyby jej wystarczyło – liczba ofiar Ciemności zwiększała się z dnia na dzień. Czy też, mówiąc dokładniej, z nocy na noc.

Zakręcił boczną szybę i odwrócił się do trojga siedzących z tyłu pasażerów.

– Wszystko w porządku? – spytał, przekrzykując ryk silnika i świst wiatru.

Z trudem rozróżniał w ciemności ich sylwetki. Twarz Jessiki przybliżyła się do niego.

– Myślę, że oboje są w szoku, Chris.

– Nie, nie. Dobrze się czuję – odezwał się Kulek. – To po prostu było takie… przygnębiające. Siła stała się tak wielka.

Bishop wyczuł, że niewidomy mężczyzna jest całkowicie wyczerpany i podzielał jego poczucie klęski. Jak można pokonać coś nieuchwytnego, coś, co nie ma materialnego kształtu, fizycznego jądra? Jak zniszczyć energię płynącą z mózgu? Nad żyjącymi, którzy oddali się Ciemności, można zapanować, można ich zabić, lecz sam akt zabijania wzmaga tylko tę energię.

Samochód nagle zarzucił, wciskając Bishopa w siedzenie, gdy kierowca usiłował ominąć grupę osób na środku drogi. Wóz skręcił w wąską boczną uliczkę, pozostawiając za sobą złorzeczących ludzi: nie musiały to być kolejne ofiary Ciemności, lecz kierowca nie miał zamiaru zatrzymywać się i sprawdzać. Z okien wielu domów dochodziły przytłumione blaski, jakby ich mieszkańcy zapalali ogień lub świece, by stworzyć naturalne światło. Inni wychodzili z domów, prowadząc lub niosąc ze sobą dzieci, wsiadali do samochodów i włączali światła.

– Wygląda na to, że nie tylko my chcemy się wydostać z tych ciemności – zauważył kierowca, wyprzedzając jakiś samochód.

W oddali widać było coraz więcej świateł. Ludzie, idąc za przykładem sąsiadów, pospiesznie wsiadali do samochodów, nie rozumiejąc, co się dzieje, lecz wiedząc, że otaczająca ich ciemność jest niebezpieczna.

– Niedługo się zrobi cholerne zamieszanie! – krzyknął Simpson. – Wszyscy będą chcieli przedostać się na drugą stronę rzeki!

– Nie można mieć o to do nich pretensji – odpowiedział Bishop.

Musieli się zatrzymać. Dwa samochody nadjeżdżające z przeciwnych stron wpadły w poślizg i zderzyły się ze sobą. Jechały wolno i nie doszło do poważnego wypadku, ale słychać było okrzyki bólu i paniki. Za granadą zahamował z piskiem opon następny samochód.

– Ci kretyni zablokowali drogę.

Policjant obejrzał się w nadziei, że uda mu się wycofać. Ale kolejny pojazd zatrzymał się za blokującym ich samochodem i rozległ się pełen irytacji ryk klaksonów.

Policjant spoglądał to na prawo, to na lewo, kombinując jak by się wydostać.

– Trzymajcie się! – krzyknął, wrzucił wsteczny bieg, mocno przycisnął gaz i niemal natychmiast potem hamulec.

Granada odskoczyła parę stóp do tyłu, uderzyła w stojący za nią samochód i zepchnęła go na tyle, że policjant uzyskał cenne pole manewru. Obrócił kierownicą i jeszcze raz wjechał na krawężnik. Bishop opadł na siedzenie, nieświadomie wciskał obcas w podłogę, jakby chciał zahamować, pewien że w żaden sposób granadą nie zmieści się między latarnią a niskim murkiem po lewej stronie. Przejechali tylko dlatego, że samochód znacznie poszerzył przesmyk, zgarniając ze sobą znaczną część murka. Na odgłos rozrywanego metalu i walących się cegieł Bishop przechylił się w stronę kierowcy, spodziewając się, że w każdej chwili samochód z jego strony może się rozlecieć. Policjant szczęśliwie ominął dwa rozbite wozy i wjechał z powrotem na jezdnię.

– Zawsze chciałem zrobić coś takiego – powiedział, uśmiechając się mimo napięcia.

– Niedzielni kierowcy – skomentował Bishop, szczęśliwy, że samochód uchował się w całości.

– Dojeżdżamy do głównej drogi. Może dalej będziemy mogli szybciej jechać.

Optymizm kierowcy okazał się przedwczesny, gdy bowiem przedostali się na szeroką jezdnię, ujrzeli, iż skrzyżowanie, regulowane zazwyczaj światłami, teraz było nieprawdopodobnie zatłoczone.

– Skręć w bok, o tam!

Bishop wskazał wąski zakręt z lewej strony i kierowca bez wahania skierował tam samochód. W oddali zobaczyli płonący budynek i ludzi przyglądających się temu z ulicy.

– W prawo! – krzyknął Bishop.

Lecz kierowca wcześniej dostrzegł zakręt i już zwalniał. Z głuchym odgłosem samochód uderzył w coś. Żaden z siedzących z przodu mężczyzn nie widział, co to było: mężczyzna, kobieta czy zabłąkane zwierzę. Kierowca bez słowa znowu przyspieszył.

Boczną alejką dojechali do innej dużej ulicy; gdy przejeżdżali ją w poprzek, granada gwałtownie zahamowała. Z prawej strony ujrzeli zatłoczone skrzyżowanie, które właśnie ominęli, ze stojących tam samochodów wyciągano ludzi. Wyglądało to na atak. I znowu nie wiadomo, czy napastnicy byli ofiarami Ciemności, czy tylko zdesperowanymi kierowcami, którzy za wszelką cenę chcieli uciec z tej pozbawionej światła części miasta. Jakiś mężczyzna, w blasku reflektorów, wskoczył na dach swego samochodu, a czyjeś ręce wyciągały się ku niemu, czepiały się go, usiłując ściągnąć na ziemię. Jego opór ustał nagle, gdy podcięto mu nogi kijem czy też żelaznym łomem: upadł na dach i zsunął się z niego wprost między walące weń pięści. Krzyki skierowały ich uwagę w inne miejsce tej gęstwiny maszyn: na masce samochodu rozciągnięto kobietę, zdarto z niej ubranie, a niecierpliwe ręce unieruchomiły jej dłonie i nogi. Falujący tłum przesłonił im widok, ale ponieważ krzyki stawały się coraz przeraźliwsze, nie było wątpliwości, co się z nią dzieje. Jessica powiedziała:

– Musimy jej pomóc, Chris, powstrzymaj ich. Ręka Bishopa zacisnęła się na pistolecie. Spojrzał w kierunku policjanta, który potrząsnął głową.

– Przykro mi – powiedział. – Nie mamy szans. Ich jest za dużo.

Bishop wiedział, że mężczyzna ma rację. Nie mógł jednak siedzieć i patrzeć spokojnie na takie okrucieństwo. Kierowca wyczuł jego nastrój i szybko przycisnął pedał gazu. Wykręcił w miejscu, oddalając się od skrzyżowania. Bishop zatrząsł się z gniewu i przez chwilę zastanawiał się, czy nie przyłożyć broni do głowy policjanta.

Wtedy Edith Metlock zaczęła się śmiać.

Odwrócił się i spojrzał na nią, kierując lufę pistoletu w dach samochodu. Kulek i Jessica odsunęli się od medium i z napięciem wpatrywali się w siedzącą obok nich ciemną postać.

Śmiech nie należał do Edith. Był to gardłowy, złośliwy, tubalny śmiech mężczyzny.

Kierowca przycisnął pedał gazu, wiedząc czym grozi postój w tych ciemnościach, lecz przeraził się tak samo jak inni: przeszył go chłód, poczuł szarpiący ból pod łopatką, rozluźnienie mięśni zwieracza. Śmiech był nienaturalny.

– Edith! – powiedział ostro Kulek, zmęczenie zniknęło z jego głosu – Edith, słyszysz mnie?

Błyskały światła nadjeżdżających samochodów i co chwilę rozjaśniało się wnętrze granady, kierowcy nie wiedzieli bowiem, że droga przed nimi jest zablokowana na skrzyżowaniu. W światłach przejeżdżających wozów pojawiała się na ułamki sekund twarz Edith, w jej oczach zobaczyli obcą naturze tej kobiety złośliwość. Usta miała otwarte, ale jej wargi nie wykrzywiały się w uśmiechu; śmiech dochodził z głębi jej gardła.

Kulek po omacku wyciągnął ku niej ręce i dotknął jej nieruchomej twarzy.

Wiatr z wyciem wpadał do środka samochodu, a ona ciągle się śmiała.

– Wyrzuć go z siebie, Edith! – wrzasnął Kulek, przekrzykując szum wiatru i silnika. – Nie zabierze cię, jeśli mu na to nie pozwolisz.

Ale śmiech brzmiał teraz różnymi głosami. I ustał wiatr.

Mieli wrażenie, że znaleźli się w próżni; nie słyszeli nawet ryku silnika. Głowy rozsadzał im głuchy śmiech umarłych, którzy drwili z nich, napawając się ich przerażeniem.

Kierowca zerkał nerwowo przez ramię, nie wiedząc, co się dzieje, słysząc te dźwięki, zgarbił się nad kierownicą, jakby w obronie przed czymś rzeczywistym.

– Na litość boską, niech przestanie! Uderzcie ją, zróbcie coś!

Kulek znów zaczął do niej mówić głosem cichym, uspokajającym; inni nie słyszeli tego, co mówił, ale za każdym razem, gdy wnętrze wozu rozjaśniały światła, Bishop widział, jak poruszają się wargi niewidomego mężczyzny i domyślał się, że Kulek namawia Edith, by uwolniła się od demonów, wykorzystujących jej ciało.

– Och, nie! – odezwał się znowu kierowca.

Bishop odwrócił się i ujrzał, że policjant wpatruje się w drogę przed sobą, unosząc się ku roztrzaskanej szybie i jednocześnie naciskając hamulec. Samochód gwałtownie zahamował, huśtając się na resorach. Troje pasażerów z tyłu rzuciło na oparcia przednich foteli.

Ponieważ w przedniej szybie trzymały się jeszcze resztki roztrzaskanego szkła, Bishop nie mógł dojrzeć, dlaczego kierowca zatrzymał samochód. Szybko przechylił się w stronę kierownicy i wyjrzał przez wybitą dziurę. Gwałtownie wciągnął powietrze.

W poprzek drogi stał rząd samochodów, z których pierwszy i ostatni wciśnięte były w drzwi sklepów, tak aby żaden pojazd nie mógł tędy przejechać. Blokadę ustawiono celowo, by główną drogą nie można było uciec na drugą stronę rzeki. Zobaczyli przed sobą wraki innych samochodów, które wcześniej dojechały do tego miejsca, ich maski były wygięte, gdyż kierowcy nie zahamowali na czas. Zza góry samochodów spoglądały na granadę twarze, po chwili postacie zaczęły przeskakiwać przez barierę i wyłaniać się z drzwi po obu stronach drogi, strumieniem napływając w ich kierunku. Zanim ich krzyki pobudziły policjanta do działania, pierwszy mężczyzna wskoczył już na maskę i zacisnął palce na poszarpanym szkle przedniej szyby. Do niego dołączyła wychudzona kobieta z twarzą czarną od brudu.

W momencie gdy samochód wyrwał do tyłu oddalając się od barykady, ktoś szarpnął drzwi od strony Bishopa, a pęd powietrza otworzył je szeroko. Bishop wypadłby z wozu, gdyby Jessica nie złapała go za ramię. Mężczyzna w dalszym ciągu trzymał się drzwi, choć samochód wlókł go po jezdni. Leżąca na masce kobieta spadła i wylądowała na ziemi, jej przeraźliwy krzyk urwał się z chwilą, gdy czaszka roztrzaskała się na twardej nawierzchni. Pierwszy mężczyzna wciąż cudem trzymał się rozbitej szyby i, pokonując siłę ciążenia, podciągał się coraz wyżej, wolną ręką chwytając za kierownicę.

– Zastrzel go, Bishop! – krzyknął policjant i niemal odruchowo Bishop podniósł broń, celując w otwór ziejący w szybie. Zamiast nacisnąć spust, mocno uderzył pistoletem po knykciach mężczyzny. Ręka rozwarła się, posypały się odłamki szkła i mężczyzna odleciał w ciemność.

Granada nabrała szybkości, kierowca modlił się w dmuchu, aby za nimi nie pojawił się nagle jakiś pojazd. Bez ostrzeżenia przycisnął hamulec i skręcił do oporu kierownicą. Samochód przekręcił się o sto osiemdziesiąt stopni i zwrócił się w tę samą stronę, z której dopiero przyjechał. Drzwi od strony pasażera zatrzasnęły się i odrzuciły daleko przyczepionego do nich mężczyznę, którego ciało odbijając się wielokrotnie przetoczyło się przez drogę.

Kierowca znów przycisnął gaz i samochód ruszył do przodu. Bishopowi zabrakło tchu. Nie skomentował nawet rajdowych talentów Simpsona; odwrócił się, by sprawdzić, czy pozostali pasażerowie nie doznali jakichś obrażeń, lecz nie zdążył, gdyż samochód z piskiem opon skręcił w prawo: kierowca zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu wracać tą samą drogą. Wjechali w ulicę, wzdłuż której po jednej stronie ciągnęły się wysokie bloki, po drugiej – sklepy.

Intuicja podpowiedziała Bishopowi, że coś złowieszczego kryje się w światłach samochodu, który pojawił się przed nimi.

Simpson zasłonił oczy przed błyskiem reflektorów.

– Głupi gówniarz – powiedział – jedzie na długich światłach.

Sam włączył je na chwilę, aby przypomnieć o tym kierowcy, lecz tamten nie zmienił świateł. Zbliżające się reflektory jasno oświetliły twarze pasażerów granady i Bishop zorientował się, że to musi być ciężarówka albo jakiś wóz terenowy – samochody osobowe mają niżej ustawione światła. Policjant skręcił w prawo, gdyż jakiś inny pojazd jechał niewłaściwą stroną jezdni. Nadjeżdżająca z przeciwka ciężarówka zmieniła kierunek, skręcając w lewo.

– Chryste, on próbuje nas rozwalić! – wyszeptał Simpson, ale wiatr zagłuszył jego słowa.

Światła stały się jakby bardziej oślepiające, raziły boleśnie oczy. Wypełniły całe ich pole widzenia, zbliżając się niczym ognista kometa mknąca przez czarną pustkę. Bishop usłyszał wrzask Jessiki i krzyk policjanta. I śmiech zmarłych.

Zamknął oczy i wcisnął się w siedzenie, zbierając siły przed niechybnym zderzeniem.

Przez następnych parę chwil Bishop nie wiedział, co się dzieje, docierał do niego tylko krzyk, a światła wirowały mu przed oczami. Policjant skręcił kierownicą w lewo, by popsuć szyki nadjeżdżającemu samochodowi, lecz ciężarówka zmieniła kierunek akurat na tyle, by uderzyć w tylny błotnik granady, która z piskiem opon zaczęła się obracać, podrzucając pasażerów na siedzeniach. Policjant nie panował już nad swym samochodem, który obrócił się o 360° i siłą bezwładności leciał na podjazd jednego z bloków po lewej stronie. Przednia szyba wypadła prawie w całości i gdy Bishop otworzył oczy, ujrzał pędzące na nich wejście wysokiego budynku. Wbił mocno stopy w wykładzinę na podłodze, a rękami zaparł się o deskę rozdzielczą, by siła uderzenia o beton nie wyrzuciła go przez okno.

Choć kierowca z całych sił naciskał pedał hamulca i obracał kierownicą, by uniknąć czołowego zderzenia z budynkiem, samochód rąbnął z nieprawdopodobną siłą. Wgnieciona maska otworzyła się z impetem, gdy trafiła w kant przybudówki wejścia, chłodnica pękła na pół, a każdą jej część odrzucił z powrotem do silnika strumień buchającej pary. Bishopa rzuciło do przodu, ale nie wypadł przez okno tylko dzięki pozycji, którą przyjął parę sekund wcześniej: uderzył piersią w deskę rozdzielczą i z powrotem odrzuciło go na siedzenie. Simpson przywarł ciałem do kierownicy, która złamała się pod jego ciężarem, a on wypadł przez przednie okno, lądując twarzą w wygiętym metalu maski. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że obok niego przeleciało czyjeś ciało. Edith Metlock nie wyrzuciło przez przednie siedzenie tylko dlatego, że uderzenie ciężarówki w błotnik po jej stronie zwaliło ją na podłogę; Jessica cały czas trzymała się kurczowo siedzenia Bishopa, po pierwszym uderzeniu wzmocniła chwyt tak, że gdy wpadli na budynek, nie wyrzuciło jej do przodu. Jacob Kulek miał mniej szczęścia.

Absolutna cisza, która teraz zapadła, bardziej pobudziła Bishopa do działania niż głosy i wyciągające się po niego ręce; wrzaski, śmiech, pisk opon, to wszystko skumulowało się w ostrym krzyku rozrywanego, miażdżonego metalu. I teraz ten kontrastujący z nimi spokój, który niemal fizycznie popychał do czynu.

Wyprostował się powoli i ostrożnie, czekając, czy nagły ból nie zasygnalizuje mu, że jest ranny. Poza ogólnym odrętwieniem odczuwał jednak tylko lekkie dolegliwości wywołane licznymi stłuczeniami. Z tyłu dobiegł go jęk.

– Jessica? – spytał, odwróciwszy się.

Jakimś cudem prawy reflektor nie został uszkodzony, choć lewy był całkowicie rozbity. Jego światło odbijało się teraz od budynku, rozjaśniało wnętrze samochodu na tyle, by mógł rozróżnić sylwetki.

– Jessico, jesteś ranna?

Przykląkł na siedzeniu i wyciągnął do niej rękę. Jessica podniosła głowę z oparcia jego fotela i powoli zaczęła otwierać oczy. Jęknęła znowu, lekko potrząsając głową, jakby chciała odzyskać trzeźwość myśli. Otworzyła szeroko oczy i wpatrywała się w niego niewidzącym wzrokiem.

Ruch po stronie kierowcy zwrócił uwagę Bishopa; policjant ostrożnie wsuwał się do środka przez wybitą przednią szybę. Jęknął głośno i opadł na siedzenie. Bishop zauważył drobne odpryski szkła wbite w jego zakrwawione czoło. Policjant szybkim ruchem rozmasował sobie pierś, odetchnął głęboko i zaczai badać żebra.

Jęknął.

– Jedno chyba złamane – powiedział do Bishopa – a może tylko stłuczone. A pan, jak? W porządku?

Zanim Bishop zdążył odpowiedzieć, nad siedzeniem pokazała się głowa i ramiona Edith Metlock.

– Gdzie jesteśmy? Co się stało? – spytała. Bishop i policjant szybko wymienili spojrzenia.

– Wszystko w porządku, Edith. Mieliśmy wypadek – powiedział łagodnie Bishop, zdając sobie sprawę z oczywistości swego stwierdzenia.

– Chodźmy stąd – powiedział nagle Simpson. – Tu jest niebezpiecznie. Wystrzelają nas jak kaczki. Czy zgubił pan pistolet?

Bishop macał po podłodze, aż dotknął zimnego metalu.

– Mam go.

– W skrytce jest latarka, niech pan ją też zabierze.

Otworzył drzwi, stękając z wysiłku.

Bishop wziął latarkę i wysiadł z samochodu wiedząc, iż mieli szczęście, że nikt nie został poważnie ranny: przód granady był zupełnie zniszczony.

– Ojcze! – krzyknęła Jessica, Bishop zaś rzucił się, aby otworzyć jej drzwi. Wyskoczyła, odepchnęła go i pobiegła do rozwalonej części samochodu. Bishop zerknął na tylne siedzenie, a zobaczywszy tam tylko Edith Metlock, zrozumiał od razu, co się stało: Jacob Kulek wyleciał przez przednią szybę.

Zobaczył Jessikę klęczącą nad nieruchomym ciałem ojca. Wsunąwszy pistolet do kieszeni marynarki, ukląkł i poświecił latarką w twarz Kuleka. Niewidomy mężczyzna sprawiał wrażenie martwego, spod przymkniętych powiek widać było tylko białka, rozchylone usta zastygły w bezwiednym uśmiechu. Bishop zmarszczył brwi, nie widział bowiem żadnych zewnętrznych śladów obrażeń. Dwoma palcami przycisnął tętnicę szyjną Kuleka i ze zdziwieniem wyczuł słabe tętno.

– Żyje – powiedział Jessice i jej łkanie ustało. Wsunęła rękę pod głowę ojca, unosząc go lekko z chodnika. Krew obficie popłynęła mu z czaszki.

Bishop zauważył, że Edith i kierowca podeszli do nich.

– Nie żyje? – spytał brutalnie policjant. Bishop pokręcił głową.

– Nieprzytomny. Może mieć pękniętą czaszkę.

Wyjął chusteczkę i pomógł Jessice opatrzyć ranę; materiał natychmiast zmienił się w mokrą, czerwoną szmatę. Ale Kulek poruszył się i coś wymamrotał.

Jessica wymawiała jego imię, głaskała go po policzku i na chwilę zadrgały mu powieki, jakby chciał otworzyć oczy.

Policjant przykucnął i powiedział nagląco:

– Musimy ruszać, tu jest zbyt niebezpiecznie.

Bishop wstał, oddając latarkę Edith, która zastąpiła go przy boku Kuleka. Choć w oszołomieniu wciąż rozglądała się dookoła, odzyskała przytomność umysłu na tyle, by rozluźnić krawat i kołnierzyk koszuli Jacoba.

– Nie powinniśmy go ruszać – powiedział Bishop do policjanta tak cicho, aby Jessica nie mogła go usłyszeć. – Nie wiemy, jakich doznał obrażeń. Na szczęście szyba wyleciała wcześniej, ale wyrzucony został z dużą siłą. Albo maska samochodu, albo betonowy chodnik musiał…

Policjant przerwał mu.

– Nie mamy wyboru, musimy go nieść. Koniecznie trzeba znaleźć jakiś samochód. Inaczej się stąd nie wydostaniemy.

– Mnóstwo ich tu stoi, ale jak uruchomić silnik?

– Z tym nie ma problemu, trzeba tylko wiedzieć, jak połączyć przewody. Mam zamiar…

Policjantowi przerwał warkot silnika samochodu. Odwrócili się w kierunku, z którego dobiegał hałas. Reflektory sondowały ciemność, wydłużając cienie licznych osób, zmierzających w stronę wraku.

– Idą po nas – powiedział Bishop spokojnie.

Szum silnika ciężarówki przechodził w ryk, w miarę jak nabierała prędkości. Kilka idących osób zniknęło pod jej kołami, jakby nie zdawały sobie sprawy z obecności pojazdu, nawet gdy ich miażdżył. Bishop i policjant odgadli zamiar kierowcy.

– Wejdźcie do budynku! – rozkazał policjant klęczącym kobietom.

Jessica chciała zaprotestować, ale szybko zobaczyła, co się dzieje. Bishop i Simpson chwycili rannego Kuleka, pchając obie kobiety w kierunku wahadłowych drzwi znajdujących się w holu tuż za windami. Pospiesznie ciągnęli Jacoba do wejścia, trzymając go pod ramiona, zaś reszta ciała wlokła się po ziemi.

Wejście rozjaśniły światła zbliżającej się ciężarówki, która skręciła w kierunku budynku i stojącego przed nim wraku. Jessica i Edith pchnęły żółte drzwi wahadłowe. Chodziły ciężko i uchyliły się bardzo nieznacznie. Kobiety napierając ciałem otworzyły je szerzej i przytrzymały, żeby dwaj mężczyźni mogli wciągnąć Kuleka.

– Strzelaj! – krzyknął policjant. – Załatw tego sukinsyna, zanim nas dopadnie!

Bishop puścił rannego i pobiegł do wejścia, wyciągając pistolet z kieszeni. Ponownie oślepiły go światła, aż musiał zmrużyć oczy, żeby lepiej widzieć. Zacisnął obie ręce na kolbie rewolweru i starannie wycelował, zdziwiony własnym spokojem. Wiedział, że w jakiś sposób musi zmienić kierunek jazdy ciężarówki – jeśli uderzy prosto w wejście, to impet uderzenia z pewnością spowoduje, że strzępy karoserii wylądują aż na klatce schodowej na tyłach domu. Mierzył tuż powyżej reflektora, nieco na prawo, tam gdzie, miał nadzieję, siedzi kierowca. Samochód był już oddalony od niego najwyżej o siedemdziesiąt jardów i wchodził w ostry zakręt, z którego wyjedzie prosto na podjazd przed budynkiem. Pięćdziesiąt jardów. Bishop nacisnął spust.

Nic się nie stało. Czterdzieści jardów.

Powstrzymał chęć ucieczki i pogmerał przy bezpieczniku. Trzydzieści jardów.

Nacisnął. Odrzut. Trzy razy.

Zgasł jeden reflektor. Posypało się szkło. Ciężarówka zbliżała się. Bishop uciekł.

Rzucił się do drzwi, które przytrzymywały Jessica i Edith.

Usłyszał za sobą huk metalu walącego w beton. Poślizgnął się na wyłożonej płytkami podłodze i wywrócił się na schodach prowadzących do tylnego wyjścia. Kobiety odrzuciło od drzwi, które się z wolna zamykały; zasłoniły twarze rękami, chroniąc się raczej przed piekielnym hałasem niż przed lecącymi szczątkami samochodu.’ Bishop obrócił się na plecy, mając wrażenie, że cały budynek się trzęsie, i ujrzał, jak ogromne cielsko wynurza się z kabiny ciężarówki i szurając nogami, przesuwa się wzdłuż ściany, zostawiając za sobą wielką smugę czerwieni. Mężczyzna zwalił się na wahadłowe drzwi, które zamykając się przytrzasnęły mu jedno ramię. Zanim zafalowały płomienie, wypełniając wejście olbrzymią, podskakującą kulą ognia, Bishop zdążył jeszcze zobaczyć odchyloną pod nieprawdopodobnym kątem głowę kierowcy i jego zakrwawioną twarz, gdy przyglądał się im przez zbrojoną szybę.

Podciągnął kolana i zakrył głowę, gdyż przez uchylone drzwi wpadał podmuch gorącego powietrza; przez chwilę myślał, że się pali, lecz uczucie gorąca szybko minęło, gdy rozgrzane powietrze uszło w górę przewodem wentylacyjnym. Bishop jeszcze raz ostrożnie uniósł głowę i spojrzał w kierunku trzech stopni, z których spadł. Zobaczył, że ogień się cofnął, ale płonąca kabina ciężarówki całkowicie zablokowała wejście. Hol wypełniały czarne i tlące się jeszcze kawałki wygiętego metalu, pojazd uderzył bowiem w wejście pod takim kątem, że kompletnie zniszczył rozbitą granadę. Edith Metlock leżała obok drzwi wahadłowych, osłaniała ją gruba ściana na wprost schodów prowadzących na górę. Policjant siedział przy drzwiach wyjściowych, a obok niego leżało rozciągnięte ciało Kuleka.

Bishop schował pistolet do kieszeni i kucnął obok Jessiki, której wyciągnięte nogi spoczywały na dwóch pierwszych stopniach schodów. Pomógł jej usiąść, a gdy w wejściu zobaczyła płonącą ciężarówkę, przywarła do niego. Zanurzył palce w miękkich włosach na jej karku i przytulił ją do siebie, drobne, drżące ciało poddało mu się.

Odwróciła głowę i rozejrzała się szybko dookoła. Zobaczyła ojca i podbiegła do niego. Kulek miał otwarte oczy i w ciepłym płomieniu migającego ognia widać było malujące się na jego twarzy zaniepokojenie. Otwierał i zamykał usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wyrzekł ani słowa.

Bishop wstał i pchnął drzwi wyjściowe. Były zamknięte.

Policjant popatrzył na niego.

– Nie przejmuj się tym, będzie lepiej, jeżeli pozostaniemy w budynku.

– A pożar?

– Nie rozprzestrzeni się. Takie bloki są z materiałów niepalnych. Chodźmy na górę, musimy znaleźć telefon, powinien działać normalnie mimo braku prądu. Poprosimy, żeby przysłali nam pomoc.

Wstał, trzymając mocno niewidomego.

– Dobra, podnieśmy go teraz. Udało im się postawić Kuleka na nogi.

– Jacob, słyszysz mnie? – spytał Bishop.

Kulek wolno przytaknął i spróbował dotknąć tyłu głowy.

– Już w porządku. Nieźle się uderzyłeś. Musimy dostać się na górę i wezwać pomoc.

Starzec pokiwał głową, po chwili zdołał wymówić imię córki.

– Jestem tutaj, ojcze.

Znalazła jakąś chusteczkę czy kawałek materiału i przyłożyła do rany na głowie Kuleka. Na szczęście, krew nie płynęła już tak obficie.

Bishop wsunął rękę pod ramię Kuleka, opierając przegub dłoni na jego szyi, drugą ręką objął go w pasie.

– Możesz iść?

Kulek ostrożnie zrobił krok do przodu, Bishop trzymał go mocno. Policjant podtrzymywał go z drugiej strony i wspólnie zdołali go poprowadzić przez trzy pierwsze schodki. Edith wyszła z kąta, w którym siedziała skulona.

– Prowadź – polecił jej Bishop. – Na pierwsze piętro. Na wpół niosąc, na wpół ciągnąc po schodach osłabionego Kuleka, posuwali się szybko, wdzięczni, że ciężarówka częściowo zablokowała wejście do domu, a płomienie powstrzymają każdego, kto chciałby przecisnąć się do środka. Ani Bishop, ani policjant nie zapomnieli o zbliżających się postaciach.

Ogień z dołu dochodził do balkonu pierwszego piętra, musieli więc wejść jeszcze wyżej. Edith prowadziła ich krótkim korytarzem do wysokiej na cztery stopy galeryjki, biegnącej wzdłuż budynku. Ten blok był stosunkowo niewielki w porównaniu z typowym wieżowcem. Na każdym piętrze znajdowały się zaledwie trzy mieszkania, a choć nie wiedzieli jeszcze, ile jest tu pięter, Bishop obliczył, że musi ich być dziewięć albo dziesięć. Po lewej stronie krótkiego korytarza znajdowały się dwa mieszkania, po prawej – jedno. Policjant pomógł Bishopowi oprzeć Kuleka o galeryjkę i szybko podszedł do mieszkania po prawej stronie. Gdy walił w drzwi, Bishop wyjrzał na dół, na podwórko i ulicę.

Dym unoszący się z płonącego wraku szczypał go w oczy, toteż szybko się cofnął, lecz zdążył jeszcze zobaczyć ludzi, stojących tuż za kręgiem światła rzucanego przez płomienie. Twarze mieli zwrócone do góry, jakby go obserwowali.

– Policja. Proszę otworzyć – wołał kierowca przez skrzynkę na listy.

Bishop pozostawił Kuleka pod opieką Jessiki i Edith, sam zaś pospieszył do zirytowanego policjanta.

– Ktoś tam jest – powiedział Simpson, odwracając się do Bishopa – ale za bardzo się boją, żeby otworzyć drzwi.

– Powiedzieli coś?

– Nie, ale słyszę, jak się ruszają.

Znów przyłożył twarz do skrzynki na listy.

– Proszę zrozumieć, jesteśmy z policji. Nie chcemy zrobić wam krzywdy.

Puścił z trzaskiem klapkę, kiedy nie usłyszał żadnej odpowiedzi.

Bishop raz jeszcze wyjrzał przez balkon i nie spodobało mu się to, co zobaczył. Płomienie stopniowo słabły i wkrótce przygasną na tyle, że czekający na dole ludzie będą mogli się przedostać na schody. Mimo że tworzyli zamazaną plamę, było ich znacznie więcej, niż początkowo sądził.

– Spróbujmy w innym mieszkaniu – powiedział szybko do policjanta.

– Taak, chyba masz rację, tutaj, cholera, tracimy tylko czas.

Zatrzymał się, żeby jeszcze raz spróbować.

– Słuchajcie, jeśli nie chcecie nas wpuścić, wezwijcie przynajmniej policję i karetkę pogotowia; mamy tu rannego. Nazywam się Simpson, jestem kierowcą nadinspektora Pecka. Zrozumieliście? Nadinspektor Peck. Powiedzcie mu, że jest ze mną Jacob Kulek i żeby natychmiast przysłali pomoc. Proszę to zrobić!

Podniósł się i potrząsnął głową.

– Miejmy nadzieję, że usłyszeli.

– Miejmy nadzieję, że mają telefon – odpowiedział Bishop, zostawiając przyglądającego mu się bezmyślnie policjanta. Powrócił do dwóch kobiet i Kuleka.

Cholera, powiedział do siebie Simpson i poszedł za Bishopem.

– Chodźmy piętro wyżej – zaproponował – ci ludzie też nam nie otworzą, skoro nie zrobili tego ich sąsiedzi.

Tym razem Jessica pomagała Bishopowi prowadzić ojca, a policjant i Edith szli pierwsi, medium oświetlało latarką ciemną klatkę. Na następnym piętrze Simpson podszedł do pierwszych drzwi po lewej stronie i trzasnął klapką w skrzynce na listy.

– Halo! Jest tam ktoś? Tu policja. Proszę otworzyć! Oparli rannego mężczyznę o ścianę w korytarzu, gdyż Bishop nie chciał, by zobaczyli ich ludzie na dole.

– Edith, przynieś mi latarkę! – krzyknął cicho. Zostawiła policjanta i podeszła do niego.

– Poświeć na Jacoba, zobaczymy, co się z nim dzieje.

Wyglądał na sto lat, twarz miał bladą i ściągniętą, a zmarszczki na skórze rysowały się głębiej niż zwykle. Niewidomy zmrużył oczy przed blaskiem światła, lecz niewiele można było z nich wyczytać. Patrząc na wysokie, lecz wątłe ciało, Bishop wiedział, że bez ich pomocy Kulek nie utrzyma się na nogach. W dalszym ciągu nie wiedzieli, jakich doznał obrażeń; Bishop znał ludzi, u których pęknięcie czaszki nie powodowało utraty świadomości. Ale to wydawało się niemożliwe, by Kulek przez cały czas był przytomny, skoro z taką siłą wyrzuciło go przez przednią szybę.

– Ojcze, słyszysz mnie?

Nie otrzymawszy odpowiedzi, Jessica z niepokojem zagryzła wargę i błagalnie spojrzała na Bishopa.

– Jessico, jest silnym mężczyzną. Dojdzie do siebie, jak tylko znajdzie się w szpitalu. Potrzymaj go, Edith. Zobaczę, jak sobie radzi Simpson.

Właściwie Bishop chciał sprawdzić, co dzieje się na dole, nie denerwując obu kobiet. Medium delikatnie zajęło jego miejsce, Bishop skręcił i ostrożnie wyjrzał przez balkon. Krąg światła na dole stawał się coraz mniejszy, z jednego wielkiego piekła ogień obejmujący ciężarówkę i granadę rozpadł się na kilka mniejszych. Zacieśnił się krąg czekających ludzi. Bishop zadrżał na myśl, że oni wiedzą, kto był w granadzie, wiedzą, że Jacob Kulek jest w bloku. Czy to możliwe? Czy mieli telepatyczny kontakt z Ciemnością? Ta dziwna siła zawładnęła i kierowała nimi; czy naprawdę odznaczała się inteligencją?

Ktoś wszedł w krąg światła na dole i patrzył prosto na Bishopa; to była kobieta, którą skądś znał. Wyciągnął z kieszeni okulary, których używał do prowadzenia samochodu, i włożył je. Po raz pierwszy tego wieczoru gniew okazał się silniejszy niż strach. To była ona, wysoka kobieta, która przyczyniła się do śmierci jego żony. Zacisnął palce na balustradzie i przez jeden szaleńczy moment chciał zbiec ze schodów i wycisnąć z niej życie. Skąd wiedziała, gdzie ich szukać? Czy stało się to, do czego przez cały czas dążył Pryszlak – czy chciał uwięzić ich w otoczonym ciemnością miejscu, z którego już nie ma ucieczki? I dlaczego? Czy była to tylko zemsta na człowieku, który odmówił mu pomocy wiele lat temu? Czy Jacob Kulek stanowił dla nich zagrożenie? Pytania cisnęły mu się do głowy i pozostawały tylko pytaniami, na żadne bowiem nie znał odpowiedzi.

– Ktoś idzie!

Głos policjanta zwrócił uwagę Bishopa na to, co dzieje się wokół niego.

– Zechcą państwo otworzyć? – spytał Simpson, tym razem unikając urzędowego tonu. – Nie ma się czego bać. Chciałbym tylko skorzystać z telefonu. Jeśli oczywiście państwo go mają. Zróbmy tak, włożę moją legitymację do skrzynki na listy, aby państwo mogli obejrzeć ją dokładnie przy świetle.

Uniósł klapkę i wrzucił legitymację do skrzynki.

– W porządku. Proszę ją dokładnie obejrzeć, a później mnie wpuścić. Mamy ze sobą rannego i nie możemy tracić czasu.

W oknie sąsiadującego z korytarzem mieszkania Bishop dostrzegł niewyraźny kształt w pomieszczeniu, które najprawdopodobniej było kuchnią. Zniknął mu z oczu i znowu Bishopowi wydawało się, że za przyciemnionym szkłem drzwi holu coś się rusza.

Simpson spojrzał na Bishopa i powiedział:

– Tym razem mieliśmy szczęście.

Usłyszeli hałasy w środku, ktoś odciągał rygiel, zdejmował łańcuch. W końcu przekręcił się klucz w zamku i drzwi uchyliły się nieznacznie. Bishopowi zdawało się, że widzi wpatrzoną w nich twarz, która zniknęła, kiedy policjant podszedł bliżej.

– Halo? – powiedział Simpson. – Proszę się nie niepokoić, nikt nie ma zamiaru zrobić państwu krzywdy:

Popchnął lekko drzwi. Otworzyły się szerzej i wsadził głowę w szparę.

– Czy jest tu telefon? – spytał.

Policjant otworzył drzwi na całą szerokość i wszedł do ciemnego przedpokoju. Przez chwilę Bishop nie widział go, później pojawił się znowu, cofając się do wyjścia. Wolno odwrócił się, błagalnie patrząc na Bishopa, który dopiero teraz zobaczył wystającą mu z klatki piersiowej rękojeść noża rzeźnickiego. Simpson osunął się po futrynie na podłogę, jedna noga niezgrabnie ugięła się pod nim, druga pozostała wyprostowana. Głowa łagodnie opadła mu na piersi i Bishop wiedział, że Simpson nie żyje.

Szok przytępił reakcje Bishopa i gdy z ciemności wyłoniła się jakaś postać, nie sięgnął nawet do kieszeni po pistolet. Odruchowo wyciągnął dłonie, by odepchnąć chude, kurczowo zaciskające się ręce. Strącono mu okulary, które przed chwilą założył, lecz na szczęście atakujące palce trafiły na szkła, które ochroniły mu oczy przed ostrymi pazurami. Kreatura, która z nim walczyła, syczała i pluła. Zdołał się zorientować, że jest to stara kobieta. Jej ręce wydawały mu się kruche i mimo że była słaba, jak ludzie w jej wieku, walczyła z przerażającą zaciekłością. Popchnęła go tak, że przechylił się niebezpiecznie przez balkon. Jej palce zaciskały się i rozwierały jak szpony. Kres walce położyła Jessica, która zaszła staruchę od tyłu, zacisnęła ramiona na jej chudej szyi i odciągnęła od Bishopa. Bez skrupułów zacisnął pięść i z całej siły walnął oszalałą kobietę w szczękę; nie wydawała mu się już ludzką istotą, a jedynie powłoką, pożywką energii, będącej czystym złem. Krzyknęła przeraźliwie, wydarła się z uchwytu Jessiki i potknąwszy się o wyciągniętą nogę Simpsona, zwaliła się do tyłu, do własnego przedpokoju. Roztrzaskała sobie czaszkę o ścianę i padła jak kłoda. Jej ciało skręciło się niczym kupa starych szmat.

Bishop musiał odciągnąć Jessikę od sztywnego ciała policjanta. Opierając się o niego jęczała cicho.

– Ile, Chris? Ile jeszcze ofiar pochłonie?

Bał się odpowiedzieć, wszystko bowiem zależało od tego, ile jest zła i w juk wielu umysłach. Kto wie, jakie ciemne myśli ukrywa przyjaciel, sąsiad czy brat? I kogo nie nurtują takie myśli? Zaprowadził ją z powrotem do Edith i ojca.

– Daj mi latarkę, Edith. Pójdę poszukać telefonu w mieszkaniu tej kobiety. Poczekajcie tu na mnie.

– Czy nie możemy się tam zamknąć? – spytała Jessica. – Bylibyśmy bezpieczniejsi.

– Może, jeśli uda mi się zawiadomić policję. Jeszcze się wahał, ale w końcu zdecydował, że powie im prawdę.

– Na podwórzu zebrał się tłum, myślę, że chcą nas dostać, a przynajmniej Jacoba. W parę minut wyłamią drzwi lub wybiją szyby. Będziemy w pułapce.

– Ale po co im mój ojciec?

– Ponieważ się go boją – odpowiedziała Edith Metlock.

Bishop i Jessica popatrzyli na nią zdziwieni, ale odgłos kroków powstrzymał dalsze pytania. Ktoś nadchodził z drugiej strony korytarza, oświetlając sobie drogę słabym światłem. Bishop wyciągnął pistolet i wycelował w zbliżające się światło, mając nadzieję, że w komorze pozostały jeszcze naboje. Mężczyzna, trzymając przed sobą świecę, rozglądał się ostrożnie dokoła. Oślepił go błysk latarki.

– Co się tu dzieje? – zmrużył oczy przed światłem. Bishop uspokoił się trochę; mężczyzna wyglądał zupełnie normalnie.

– Proszę podejść tak, żebym mógł pana widzieć.

– Co to, pistolet?

Mężczyzna podniósł długi żelazny łom.

– Proszę się nie bać, nikt nie ma zamiaru zrobić panu krzywdy – zapewnił go Bishop. – Potrzebujemy pomocy.

– Ach tak? Ale najpierw zabierz, bracie, ten pistolet. Bishop opuścił pistolet, trzymając go przy boku tak, aby w każdej chwili móc się nim posłużyć.

– Co się stało starszej pani? Widziałem, jak uciekała przed panem.

– Zabiła policjanta, który był z nami.

– O, do diabła! Chociaż właściwie to by pasowało, zawsze była trochę stuknięta. Co pan z nią zrobi?

– Jest nieprzytomna. – Postanowił nie mówić mężczyźnie, że prawdopodobnie nie żyje. – Czy może nam pan pomóc?

– Nie, bracie. Zajmuję się sobą i rodziną. To wystarczy. Każdy skurwiel, który wejdzie mi do domu, dostanie tym. – Zamachał w powietrzu żelaznym łomem. – Nie wiem, co się ostatnio dzieje, ale nikomu nie wierzę.

– Mój ojciec jest ranny, nie widzi pan? Musi pan nam pomóc – błagała Jessica.

Mężczyzna zastanawiał się, po chwili podjął decyzję.

– Przykro mi z tego powodu, panienko, ale nie wiem, kim jesteście i co robicie. Za dużo wariatów tu się kręci, żebym ryzykował. Po pierwsze, kto rozwalił tę przeklętą ciężarówkę na dole? Myślałem, że cały dom się zawali.

– Ścigają nas.

– Coś takiego! A kto?

Bishop był coraz bardziej zirytowany podejrzliwością mężczyzny.

– Proszę posłuchać. Chcieliśmy tylko skorzystać z telefonu tej kobiety. I dalej mam zamiar to zrobić.

– Powodzenia. Ona nie ma telefonu.

– A pan? Ma pan telefon?

Mężczyzna był w dalszym ciągu ostrożny.

– Jasne, ale was nie wpuszczę. Bishop znów podniósł pistolet.

– Ja cię, bracie, pierwszy załatwię – ostrzegł mężczyzna, trzymając przed sobą łom.

– W porządku – powiedział z rezygnacją Bishop, wiedząc, że nie ma sensu dłużej się kłócić; każdy, kto sądzi, że pokona kulę łomem, musi być albo przygłupi, albo bardzo pewny siebie.

– Zawiadomi pan policję? Niech pan im powie, gdzie jesteśmy i że Jacob Kulek jest z nami. Pilnie potrzebujemy pomocy.

– Chyba są dzisiaj trochę zajęci, nie?

– Na pewno zrobią, co będą mogli. Niech pan im tylko powie, że jest tu Jacob Kulek.

– Kulek. Dobra.

– Niech się pospieszą. Na dole czeka na nas tłum. Mężczyzna szybko wyjrzał przez balkon.

– O mój Boże! – powiedział.

– Zadzwoni pan? – nalegał Bishop.

– W porządku, bracie, zadzwonię. Ale wy nie wchodźcie.

– Niech pan zamknie drzwi i zabarykaduje się. Nic się wam nie stanie, oni chcą tylko nas.

Mężczyzna cofał się, trzymając przed sobą łom i nie spuszczając z nich oczu. Usłyszeli, jak zamknął drzwi i zasunął rygiel.

– Dobrze, że duch walki w narodzie nie zginął – zauważył Bishop znużonym głosem.

– Nie powinieneś go za to winić – powiedziała Edith. – Pewnie są miliony takich jak on, kompletnie zagubionych w tym, co się dzieje. Właściwie dlaczego miałby nam wierzyć?

– Miejmy nadzieję, że przynajmniej zawiadomi policję. Bishop zerknął w dół i zobaczył, że ogień znacznie się zmniejszył.

– Lepiej chodźmy stąd – powiedział do dwóch kobiet.

– Dokąd możemy pójść? – spytała Jessica. – Nie możemy stąd wyjść.

Bishop wskazał do góry.

– Pozostało nam tylko jedno miejsce. Dach.

W mieszkaniu mężczyzna próbował uspokoić przerażoną rodzinę.

– Już dobrze, nie mamy się czym martwić, paru ludzi miało kłopot.

– Co masz zamiar zrobić, Fred? – spytała żona z oczami rozszerzonymi strachem, przyciskając mocno do siebie dziesięcioletnią córkę. – Rozbili się tym samochodem na dole?

– Nie wiem. Chcieli, żebym wezwał policję.

– Zrobisz to?

– Nic nie zaszkodzi, jak zadzwonię. Odsunął żonę, wszedł do bawialni i zbliżył się do stojącego na kredensie telefonu.

– Keith! – zawołał do dorastającego syna – zastaw czymś drzwi, czymś ciężkim.

Odłożył łom i schylił się nad telefonem, oświetlając świeczką tarczę.

Wsłuchiwał się w sygnał przez pełne dwie minuty, zanim odłożył słuchawkę.

– Uwierzyłabyś? – powiedział zdziwiony do żony, która weszła za nim do pokoju. – Cały czas, cholera, zajęte. Ale muszą do nich dzwonić. Chyba że mają popsute telefony.

Pokiwał z żalem głową.

– Wygląda na to, że te biedaczyska są zdane tylko na siebie.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Dotarli dopiero do szóstego lub siódmego piętra – Bishop stracił już rachubę – kiedy usłyszeli kroki na schodach w dole.

Oparł się o poręcz, łapiąc oddech i nasłuchując. Dźwigał teraz Kuleka na plecach jak wprawny ratownik i z każdym krokiem niewidomy mężczyzna wydawał mu się cięższy.

– Są w budynku.

Popatrzył w ciemność pod nimi, ale niczego nie dostrzegł. Gryzący dym z płonącego wraku wypełniał klatkę, choć wydawało się, że pożar już się kończy.

Edith Metlock skierowała latarkę w dół i zobaczyli białe, niewyraźne kształty, przesuwające się po poręczy; po chwili zorientowali się, że to ręce wchodzących ludzi, resztę ich sylwetek zasłaniały schody. Widok był makabryczny, ręce, jakby oderwane od ciał, przypominały koszmarną armię maszerujących szponów.

– Nigdy się nam nie uda! – krzyknęła Jessica. – Dopadną nas, nim dojdziemy na górę!

– Nie, posuwają się bardzo wolno, jeszcze mamy szansę. Bishop ponownie się wyprostował, poprawiając opartego na jego ramieniu na wpół przytomnego mężczyznę.

– Wyjmij mi z kieszeni pistolet, Jessico. Jeśli za bardzo się zbliżą, strzelaj!

Poszli dalej za Edith, która latarką oświetlała drogę. Bishop czuł, jak szybko słabną mu nogi, jak opada z sił pod przygniatającym ciężarem Kuleka. Z wysiłku zagryzł dolną wargę, mięśnie na plecach protestowały przeciw tej udręce. Gdy weszli na następne piętro, Bishop z osłabienia opadł na kolana. Kulek ześlizgnął mu się z ramion, lecz Jessica zdążyła złapać ojca, zanim upadł na beton. Pierś Bishopa unosiła się ciężkim oddechem. Oparł o balustradę spoconą twarz.

– Jak daleko są od nas? – spytał sapiąc. Edith raz jeszcze poświeciła w dół latarką.

– Trzy piętra niżej – powiedziała cicho. Chwycił się poręczy i znów stanął na nogach.

– Pomóżcie mi – poprosił, schylając się po Kuleka.

– Nie. – Kulek miał otwarte oczy i próbował usiąść. – Mogę iść sam. Tylko podnieście mnie.

Bishop był bardziej zaniepokojony tym, że Kulek raz traci, raz odzyskuje przytomność, niż gdyby pozostawał nieprzytomny cały czas. Gdy stawiali go na nogi, Kulek jęknął głośno i chwycił się za żołądek. Z trudem się wyprostował.

– Nic mi nie będzie – zapewnił podtrzymującą go Jessikę. Po chwili drżącą ręką dotknął Bishopa. – Gdybyś tylko pomógł mi iść – powiedział.

Bishop zarzucił sobie rękę mężczyzny na szyję i zaczęli wchodzić na następną kondygnację. Widział, jak przy każdym stopniu Kulek krzywi się z bólu.

– Już niedaleko, Jacob – zapewnił go. – Jesteśmy prawie na samej górze.

Kulek nie miał siły odpowiedzieć.

– ZOSTAW GO BISHOP, TERAZ NIC CI PO NIM! – Zamarli, gdy dobiegły do nich te słowa. Bishop wiedział, że głos ten należy do wysokiej kobiety imieniem Lillian.

– Nie widzisz, że on umiera? – Nie krzyczała już, na klatce odbił się echem syczący szept. – Po co zawracacie sobie głowę trupem? Zostawcie go, inaczej nigdy nam nie uciekniecie. Nie chcemy ciebie, Bishop, tylko jego.

Bishop patrzył w dół, w nieprzenikniony mrok, i wiedział, że zewsząd otacza ich Ciemność, unosząca się w nocnym powietrzu jak niewidoczny pasożyt. Czuł, jak swoim chłodem pieści jego ciało, zamieniając krople potu w kuleczki lodu. Zobaczył białe, niewyraźne twarze w czarnym szybie klatki schodowej pod nimi.

– Zostaw go. Zostaw go. – Dudniły mu w głowie inne głosy. – Na co ci on. Tylko ci zawadza. Martwy ciężar. Umrzesz, jeśli będziesz go trzymał przy sobie.

Mocniej ścisnął poręcz. Bez Kuleka może się uratować. Może wydostać się na dach. Tam go nie dostaną. Będzie mógł ich powstrzymać.

Czyjaś szorstka ręka chwyciła go za włosy.

– Nie słuchaj, Chris – ostro powiedziała Edith Metlock, świecąc mu w oczy latarką. – Słyszę głosy. One też chcą, abym im pomogła. Nie rozumiesz? To Ciemność, głosy próbują zamącić nam w głowach. Musimy iść, Chris.

– Słyszę je – powiedziała Jessica. – Chcą, abym cię zastrzeliła, Chris. Ciągle powtarzają, że ściągasz na ojca jeszcze większe niebezpieczeństwo.

– BISHOP, JESZCZE NIE JEST ZA PÓŹNO, MOŻESZ PRZYŁĄCZYĆ SIĘ DO NAS – wrzeszczała wysoka kobieta. – MOŻESZ STAĆ SIĘ JEDNYM Z NAS!

– Przestań świecić mi w oczy, Edith – powiedział, odwracając się od poręczy.

Obie kobiety odetchnęły z ulgą i raz jeszcze podjęli żmudną wspinaczkę. Tupot nóg stawał się szybszy, coraz głośniejszy. Bishop już tylko siłą woli przyspieszył kroku, nieomal przenosił rannego mężczyznę nad schodami, ciągnąc go do góry. Doszli do wyższego piętra, skręcili i zaczęli wchodzić na następną kondygnację, ale kroki zbliżały się, biegnąc, szybko wdrapując się po schodach, towarzyszyły im hałasy, dźwięki, jakie mogą wydawać tylko dzikie zwierzęta. Byli teraz piętro niżej, wybiegając z ciemności niczym stwory wyłaniające się z piekła.

Jessica osłabła z przerażenia. Oparła się plecami o ścianę i próbowała wspinać się dalej, ale ledwo mogła poruszać nogami. Wyciągnęła sztywno rękę, celując w stronę dochodzących ją odgłosów szurających nóg, które zbliżały się coraz bardziej.

Nagle między nią a ciągnącym tłumem rozbłysło światło, coraz silniejsze, wypełniające ciemność na zakręcie schodów. Z podestu powiało zimnym powietrzem, gdy ktoś otworzył wahadłowe drzwi i nagle usłyszeli głosy i zobaczyli jeszcze więcej świateł.

– Kto jest na dole? – zapytał gruby głos.

– Spójrz, Harry, ktoś stoi na górze na schodach – powiedział inny głos.

Nagle Jessikę oblało jaskrawe światło.

– O Jezu! Ona ma pistolet! – krzyknął ten sam głos.

Edith schowana za zakrętem schodów szybko zeszła parę stopni w dół i oświetliła latarką miejsce, skąd dochodziły głosy.

Grupa mężczyzn i kobiet stała przy wejściu na półpiętro, przyglądając się jej i Jessice. Bez wątpienia byli to sąsiedzi, którzy dla większego bezpieczeństwa skrzyknęli się razem, gdy odcięto prąd.

– Idźcie stąd – zawołała do nich Edith. – Dla własnego bezpieczeństwa wracajcie do swoich mieszkań i pozamykajcie dobrze drzwi.

Ktoś przepchnął się obok stojącego w przejściu mężczyzny.

– Ale najpierw nam pani powie, co się tutaj dzieje. Jego latarka rzucała szeroki i silny snop światła.

– Po co tej dziewczynie pistolet?

– Muszą mieć coś wspólnego z tym wypadkiem na dole – zamruczał inny głos.

Bishop stał blisko Edith, ale ludzie na dole w dalszym ciągu go nie widzieli.

– Poświeć latarką na schody, Edith – wyszeptał. – Pokaż im ten tłum.

Edith przechyliła się przez poręcz i oświetliła przyczajone w dole postacie.

– Tam jest ich więcej!

Wszystkie światła skierowały się na niższe piętro i ludzie na schodach zakryli oczy, jęcząc z bólu.

– Jezus Maria! Jaki tłum! Ciągnie się aż do wyjścia. Jeden z mężczyzn pochylił mocno głowę i kuląc się przed światłem, zaczął piąć się w górę. Inny, poruszając się w ten sam sposób, ruszył za nim.

– Idą tutaj! – wrzasnęła kobieta.

Mężczyzna z latarką przesunął się do przodu, zszedł parę stopni i kopnął ciężkim butem skradającą się postać, która stoczyła się w dół.

– Mam już tego dosyć – skomentował.

W tym momencie zaczęło się piekło. Inni mężczyźni i kobiety, którzy na chwilę zatrzymali się na schodach, nagle rzucili się do przodu, osłaniając oczy przed światłem i wrzeszcząc jak opętani. Stratowali człowieka, który ośmielił się im przeciwstawić. Przyjaciele pospieszyli mu na pomoc. Na wyższych i niższych piętrach pojawiało się coraz więcej świateł. Wiele osób jak na sygnał odważyło się opuścić swoje mieszkania, gdyż ciekawość okazała się silniejsza niż ostrożność. Na widok ludzi tłoczących się na schodach wielu lokatorów czym prędzej wróciło do mieszkań, ale inni doszli do wniosku, że miarka się przebrała: jeżeli policja nie mogła sobie poradzić z intruzami, to zrobią to oni, mieszkańcy. Pewnie mieliby większą szansę w tej szalonej i brutalnej walce, do której później doszło, gdyby część ich sąsiadów siedząc przy zgaszonych światłach nie uległa już Ciemności. Mieszkańcy tego domu nie mogli już rozpoznać, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem.

Drzwi wahadłowe na wyższym piętrze otworzyły się i pokazały się w nich światła. Bishop chwycił Edith za rękę i powiedział:

– Weź Jessikę, idziemy dalej.

Edith nie protestowała, wydawało jej się to logiczne: dach – jeśli uda się im tam dostać – był w dalszym ciągu najbezpieczniejszym miejscem. Złapała Jessikę i pociągnęła ją na górę, doganiając Bishopa i Kuleka na zakręcie schodów. Dotarli na następne piętro, a stojący tam ludzie przyglądali się im z zaciekawieniem.

– Lepiej zamknijcie się w mieszkaniach, dopóki nie przyjedzie policja – powiedział im Bishop. – Nie próbujcie walczyć z tymi z dołu, jest ich za dużo.

Popatrzyli na niego jak na wariata, następnie spojrzeli w dół, skąd dochodził zgiełk i błysk świateł. Bishop nie zawracał sobie głowy tym, czy wzięli sobie jego radę do serca, lecz kroczył naprzód. Ożywiało go zimne powietrze, wpadające przez otwarte drzwi. Kulek usiłował sam wchodzić, ale zatrzymywał się na każdym stopniu, jego wychudzone ciało drżało z wysiłku.

– Już prawie jesteśmy, Jacob. Jeszcze trochę.

Bishop czuł, że z Kuleka uchodzą resztki sił. Lewą ręką mocniej przyciskał żołądek.

Jessica z ulgą krzyknęła, widząc, że schody kończą się na następnym piętrze: doszli już prawie do szczytu budynku. Objęła ojca w pasie, ciągnęła i podnosiła go razem z Bishopem, chcąc jak najszybciej pokonać ostatni odcinek schodów. Edith szła ciężko, oddychając z trudem. Była to długa wspinaczka, a jej ciało nie przywykło do takiego wysiłku. Pulchną ręką chwytała się poręczy, podciągając się do przodu; poruszała się powoli, trud wspinania się wyczerpywał ją. Już niedaleko, powtarzała sobie, teraz już niedaleko, jeszcze tylko parę stopni, tylko parę.

Mężczyzna, który czekał na nich na górze, był dozorcą. Mieszkał właściwie na parterze, ale przyszedł na dziesiąte piętro, aby ostrzec mieszkającą tu parę starszych ludzi. Ostrzegał ich już wcześniej – a przynajmniej staruszka. Rada absolutnie zabraniała siusiania w windach. Starzec nigdy nie chciał się przyznać, zawsze zrzucał winę na dzieciaki, które włóczyły się po bloku, niszczyły wszystko i utrudniały życie mieszkańcom. Te cholerne szczeniaki wybijały szyby, zamazywały ściany od góry do dołu i w ogóle urządzały na klatce istne piekło. Ci gówniarze szczególnie upodobali sobie windy; nic dziwnego, że tak często się psuły, jeśli bez końca manipulowali przyciskami, blokowali zamykające się drzwi, otwierali windę między piętrami albo podskakiwali, gdy dźwig był w ruchu. Na pewno brudzili w windach, ale w tym przypadku nie byli głównymi winowajcami. O nie, ten starzec miałby dużo do powiedzenia na ten temat. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego wsadzają starych ludzi do mieszkań na najwyższym piętrze. Gdy windy są popsute albo przez wandali, co jest normalne, albo z powodu częstych usterek technicznych, albo – tak jak dzisiaj – nie działają z powodu braku prądu, ci starzy ludzie są odcięci od świata. Inny problem, naprawdę istotny, polega na tym, że obie windy zostały tak zaprojektowane, aby poruszały się wolno, gdyż mieszkańcy panicznie się boją zbyt szybkiej jazdy. A jeżeli ktoś jest stary i dużo pije, a jego pęcherz nie jest tak mocny jak kiedyś, to podróż na górę może dla niego trwać wieki. Na nieszczęście ten starzec jest już mocno zniedołężniały i ma słaby pęcherz. Mieszkańcy nieraz skarżyli się, że otwierając drzwi windy widzieli starucha stojącego w kałuży. Nawet sposób, w jaki zdejmował kapelusz, kłaniając się uprzejmie na dzień dobry lub dobry wieczór, nie był w stanie odwrócić ich uwagi od cuchnącego odoru moczu. Dozorca już trzy razy go upominał, nie wierząc jego przysięgom, a teraz powie także żonie starucha. Albo utrzyma go w karbach, albo się wyniosą. WYNIOSĄ. Dość tego. Dość siusiania w windzie. I tak musi znosić złośliwe skargi lokatorów na ogrzewanie, instalacje gazowe, wandalizm, czynsze, windy, śmietniki, hałas i sąsiadów; ale sprzątanie po jakimś starym imbecylu, który nie potrafi zapanować nad swoim pęcherzem, to już naprawdę za wiele. Czasami dozorca puszczał wodze fantazji, wyobrażając sobie, że podkłada w bloku bombę zegarową, nastawia opóźniacz zapalnika na trzydzieści minut i wycofuje się do pubu przy tej samej ulicy, siada sobie z kuflem piwa i patrząc, jak wskazówka zegara sunie do trzydziestej minuty, chrupie pasztecik z szynką i cielęciną, obserwując wieżowiec przez okno, zamawia następne piwo, żartuje z właścicielem, dopóki zegar nie odmierzy śmiertelnej sekundy; później rozkoszny huk i budynek rozlatuje się jak domek z kart, albo jak na filmie, na którym wysadzają olbrzymie kominy – w powietrze wylatuje tylko podstawa, reszta opada na dół, składając się jak ogromny teleskop. I wszyscy lokatorzy z głowy, raz na zawsze, żadnych więcej skarg, żadnego nadskakiwania im. Wszyscy zmiażdżeni, wszyscy martwi. Cudowne.

Dozorca był w połowie drogi na górę, kiedy wysiadły światła, a winda zatrzęsła się i zatrzymała. W kompletnej ciemności, klnąc głośno, szukał po omacku alarmu, aż w końcu jego wskazujący palec odnalazł przycisk. Miał nadzieję, że ta głupia krowa, jego żona, usłyszy dzwonek w ich mieszkaniu, lecz po dziesięciu minutach bezustannego przyciskania guzika i walenia w metalowe ściany windy zdecydował, że przerwa spowodowana jest czymś innym niż uszkodzenie silnika. Cholera, wyłączyli prąd, powiedział do siebie.

Takie siedzenie w ciemnościach było przerażające, sam nic nie widział i jego nikt nie mógł zobaczyć. Ale było również dziwnie kojące, jakby znowu znalazł się w łonie matki, jeszcze nie narodzony, jeszcze nie tknięty. Albo jakby był martwy, mając tylko nicość za towarzystwo. Wkrótce jednak zrozumiał, że nie jest zupełnie sam w ciemności.

Po jakimś czasie dozorca otworzył siłą drzwi windy i po omacku zorientował się, że jest prawie na następnym piętrze, do wyjścia na klatkę brakowało najwyżej trzech stóp. Otwarcie z szybu drzwi, którymi mógłby wyjść na korytarz, było trochę trudniejsze, ale nie zrażał się. Zebrał wszystkie siły, o których powiedziały mu wewnętrzne głosy. To dziwne, jeśli człowiek wie, że może coś zrobić, to praca staje się łatwiejsza.

Szedł schodami na górę, nie zwracając już uwagi na otaczającą go ciemność. Wiatr zawył, kiedy pchnął drzwi na dziesiąte piętro, a on uśmiechając się przeszedł przez krótki korytarz, później skręcił w prawo do mieszkania staruszków. Z początku nie chcieli otworzyć, ale nalegał, tłumacząc, że to sprawa służbowa. Najpierw załatwił kobietę, używając przeciw niej miotły, którą trzymała w przedpokoju; powalił ją na ziemię, a następnie wepchnął jej kij tak głęboko w gardło, że nie mogła oddychać. Trochę czasu zajął mu starzec, który nie próbował pomóc żonie, lecz schował się pod łóżko w sypialni. Dozorca prawie się roześmiał, gdy wdepnął w cuchnącą kałużę, wypływająca spod łóżka. Wyciągnął stamtąd starego i z przyjemnością słuchał chrapliwych wrzasków, wlokąc go przez przedpokój do kuchni, w której było wiele niewinnych narzędzi śmierci. Niestety serce ofiary poddało się, zanim zdążył dokończyć dzieła: ale przynajmniej aż do ostatniej chwili dozorca miał uciechę. Nie będzie już ten staruch sikał w windach. Koniec z tym sikaniem.

Dozorca usiadł na podłodze obok ciepłego jeszcze ciała i było mu dobrze: był wolny, mógł robić to, na co miał ochotę, folgować sobie we wszystkim, co dotąd było zakazane. Napawał się smakiem wolności. Niedługo potem usłyszał huk rozwalającej się ciężarówki i niebo rozjaśniły pomarańczowe płomienie. Dozorca wybrał jedno z zakrwawionych narzędzi kuchennych i wyszedł na podest. Stanął na szczycie schodów i czekał.

Edith Metlock wyczuła jego obecność, jeszcze nim go zobaczyła. Była już prawie na szczycie schodów, kiedy się zatrzymała. Jej umysł nagle przestał wsłuchiwać się w dochodzące z dołu krzyki, wrzaski i odgłosy walki i całą uwagę skupił na tym, co było przed nią. Jedną ręką wciąż trzymając się żelaznej poręczy i przyklęknąwszy na jednym kolanie, wolno podniosła latarkę do góry – wolno, ponieważ bała się tego, co odkryje snop światła, a w głębi duszy lękała się najgorszego – i spostrzegła nogi mężczyzny, jego kolana, jego talię. Miał na sobie niebieski, roboczy kombinezon i gdy poświeciła wyżej, zobaczyła, że przy piersi trzyma poplamiony krótki tasak, taki, jakich używa się w kuchni do rąbania mięsa; podnosząc latarkę jeszcze wyżej, ujrzała, że mężczyzna się uśmiecha, a jego zęby są czerwone i ta czerwień spływała mu z brody obryzgując kombinezon. Wiedziała, że był obłąkany, jaki normalny człowiek jadłby surowe mięso. Zszedł stopień niżej i Edith krzyknęła.

Pierwszym uderzeniem tasaka nie trafił jej, gdyż oślepiło go światło, ale drugim rozciął jej ramię, którym się osłaniała. Całą rękę miała zdrętwiałą, jakby ktoś uderzył ją młotkiem, a nie ostrym narzędziem. Edith runęła do tyłu, snop światła z trzymanej przez nią latarki wędrował po ścianie coraz wyżej, aż w końcu zatrzymał się. Bishop ciałem powstrzymał ją przed zwaleniem się ze schodów, mocno ściskając poręcz i jednocześnie cały czas podtrzymując Kuleka. Niemal się przewrócił pod naporem jej ciała, ale zdołał utrzymać równowagę. Edith upadła na bok, leżała wsparta plecami o słupki poręczy, z rozwalonymi w poprzek schodów grubymi nogami; na szczęście nie wypuściła latarki. Bishop, upewniwszy się, że Edith nie stoczy się dalej i sam nie straci równowagi, szybko wyrwał jej latarkę i poświecił w górę. Mężczyzna wolno schodził po schodach, zakrzepła krew na zębach i wargach przydawała jego uśmiechowi jeszcze większej plugawości. Wysoko nad głową trzymał broń, gotową do zadania ciosu.

Bishop próbował się wycofać, ale ruchy jego były niezgrabne, gdyż ograniczało je bezwładne ciało Kuleka. Edith drapała mężczyznę po nogach, szarpała i ciągnęła za kombinezon, starając się go przewrócić. Niestety, był zbyt silny.

Opuszczał już tasak, kiedy kula przebiła mu pierś, betonowe ściany spotęgowały huk wystrzału z trzydziestki ósemki. Dozorca krzyknął i runął na plecy, tasak wypadł mu z ręki i ześlizgnął się na leżące ciało Edith, nie czyniąc jej krzywdy. Mężczyzna obrócił się, próbując odczołgać się od nich, ale zanim dotarł do ostatniego stopnia, kopnął spazmatycznie nogami i stoczył się w dół, wpadając po drodze na Jessikę. W jej rękach znajdował się pistolet wciąż wycelowany w to miejsce, gdzie stał mężczyzna, do którego przed chwilą strzeliła; z lufy unosił się jeszcze dym, wypełniając powietrze zapachem prochu. Hałasy, na dole ucichły, jakby pojedynczy huk wystrzału zatrzymał wszelki ruch. Bishop wiedział, że cisza nie potrwa długo.

Pomagając Edith wstać, zauważył jej rozciętą rękę. Rana była długa, ciągnęła się prawie do łokcia, ale chyba niezbyt głęboka, gdyż Edith mogła swobodnie poruszać palcami. Bishop popchnął Edith w kierunku górnego podestu i niemal niosąc Kuleka, poszedł za nią. Delikatnie usadowił niewidomego plecami do wahadłowych drzwi. Schody kończyły się na małym podeście, oddzielonym żółtymi wahadłowymi drzwiami od krótkiego korytarza, prowadzącego do drugiej części budynku. Metalowa barierka biegła w lewo, zamieniając podest, na którym stał Bishop, w balkon wychodzący na spadzistą klatkę schodową. Na końcu zobaczył drzwi, które, jak się domyślił, były wyjściem przeciwpożarowym, umożliwiającym mieszkańcom najwyższego piętra wydostanie się z tej części korytarza na schody. Poświecił latarką na sufit i zobaczył to, czego szukał: dużą klapę, do której prowadziła metalowa drabina przytwierdzona do ściany naprzeciw barierki balkonu. Do drabiny przymocowana była drewniana deska, u góry i u dołu zabezpieczona zamykanymi na kłódkę łańcuchami. To proste zabezpieczenie zniechęcało dzieci i nieproszonych gości do wchodzenia na dach.

Znowu rozległy się odgłosy walki i Bishop zbiegł parę stopni w dół do Jessiki. Musiał wyciągnąć pistolet z jej zaciśniętych palców i siłą przeprowadzić obok miejsca, w którym przedtem stał mężczyzna w kombinezonie.

– Zaopiekuj się ojcem, Jessico – powiedział szorstko, popychając ją w kierunku Kuleka.

Wiedział, że zabicie mężczyzny wywołało u niej szok, z którego nie wyjdzie, dopóki nie zacznie myśleć o czymś innym; po tym wszystkim, co przeszła, niewiele trzeba, by całkowicie się załamała. Jessica uklękła przy ojcu i tuliła go w ramionach.

Bishop oświetlił latarką łańcuch umocowany na dole drabiny i pociągnął za niego, aby sprawdzić, czy mocno trzyma. Był zdziwiony, kiedy odpadł, ktoś – prawdopodobnie dzieciaki – nieźle się nad nim napracował, przepiłowując go, ale pozostawiając w tym samym miejscu do czasu, aż upora się z łańcuchem na górze. Drugi łańcuch był w zasięgu ręki, zbyt wysoko dla dziecka, wystarczająco nisko dla dozorcy lub konserwatorów. Chwycił go i pociągnął. Nie puścił.

Bishop zaklął. Czy powinni skorzystać z wyjścia przeciwpożarowego i zejść do jednego z mieszkań? Nie, znaleźliby się w pułapce; zawzięty tłum bez trudu mógłby się tam dostać. Bez wątpienia najbezpieczniejszy był dach – stamtąd można się bronić przed całą armią. Musi jakoś rozerwać łańcuch albo rozwalić kłódkę; najlepiej za pomocą pistoletu.

– Edith, przejdź do Jessiki!

Medium szybko zrobiło to, o co prosił, rozumiejąc jego zamiary. Bishop stanął między celem, do którego miał strzelić, a trzema skulonymi postaciami. Odwrócił głowę, zmrużył oczy i modlił się, żeby pocisk nie odbił się rykoszetem. Huk wystrzału stłumił odgłos rozrywanego metalu, kula zboczyła z toru i utkwiła w ścianie nad drzwiami przeciwpożarowymi. Łańcuch zsunął się na podłogę, drewniana deska odbiła się od drabiny, po czym oparła się na barierce po drugiej stronie. Bishop nie tracił czasu, wszedł na drabinę i popchnął klapę. Nie drgnęła.

Włożył pistolet do kieszeni i w świetle latarki obejrzał właz; w metalowym kwadracie, w pobliżu drabiny, znajdowała się mała dziurka. Dozorca na pewno miał specjalny klucz dla siebie i wszelkich uprawnionych osób.

– Edith, szybko, potrzymaj latarkę! Wyciągnęła rękę i wzięła ją od niego.

– Poświeć na zamek – powiedział jej.

W uszach dzwonił mu jeszcze huk wystrzału, ale był pewien, że słyszy tupot kroków na schodach. Nie miał wyboru, przycisnął trzydziestkę ósemkę do zamka, licząc, że mu się uda. Odrzut z tak bliskiej odległości sprawił, że ręka odskoczyła mu w dół, a odpryski drewna i metalu uderzyły go w twarz. Schyliwszy głowę, przylgnął do drabiny, omal nie puścił szczebla, który trzymał. Ściskając pistolet w dłoni naparł na właz. Przez jeden straszliwy moment obawiał się, że go nie uniesie. Pchnął jeszcze silniej, i odetchnął z ulgą, gdy klapa się uniosła. Wszedł na wyższy szczebel i nacisnął na nią jeszcze mocniej. Właz otworzył się, uderzając o coś z tyłu. Bishop zeskoczył na podest.

– Wchodź na górę, Edith – powiedział i kolejny raz wziął od niej latarkę.

Patrzył, jak wdrapywała się po drabinie, mówiąc jej, aby poszukała w środku włazu jakiegoś uchwytu. Z pewnością coś znalazła, gdyż już po chwili przeciągnęła pulchne ciało przez otwór, poruszając się zwinnie mimo zranionej ręki. Bishop wszedł na parę szczebli w górę i oddał jej latarkę.

– Świeć na nas – powiedział i zeskoczył, po czym podszedł do Jessiki i jej ojca. – Musimy go wciągnąć na dach, Jessico.

Na dźwięk głosu Bishopa Kulek otworzył oczy.

– Dam radę, Chris – szepnął. Mówił niewyraźnie, lecz z sensem. – Tylko pomóżcie mi wstać.

Bishop uśmiechnął się ponuro. Jak silną wolę ma ten niewidomy człowiek! Razem z Jessiką podnieśli jego chude ciało, a Kulek, zagryzając dolną wargę, usiłował powstrzymać okrzyk bólu; musiał mieć jakieś wewnętrzne obrażenia, coś pękło mu w żołądku lub doznał skrętu jelit. Ale musi iść, nie pozwoli, aby zabrały go te stwory Ciemności. Mimo osłabienia i bólu dręczyła go jakaś myśl, myśl, która chciała przebić się na powierzchnię, przeniknąć umysł i… i co? Nawet gdy starał się skoncentrować, kręciło mu się w głowie i te zawroty przyprawiały go o mdłości. Myśl była bliska, ale nie mógł pokonać odgradzającej ją bariery.

Pomogli mu dojść do drabiny i Bishop kazał Jessice, by weszła pierwsza.

– Ja podtrzymam go od dołu, ty spróbuj go wciągnąć.

Szybko wspięła się na górę i zniknęła w czarnym otworze. Bishop przypuszczał, że na płaskim dachu wieżowca zbudowano kabinę – taką, w jakiej zazwyczaj znajdują się silniki dźwigu, koła napędowe i zbiorniki na wodę. Jessica przechyliła się przez otwór i wyciągnęła ręce.

Bishop położył dłonie Kuleka na drabinie i natychmiast zdał sobie sprawę, że niewidomy mężczyzna nigdy po niej nie wejdzie. Kulek ściskał kurczowo metalową ramę, ale nie miał już w sobie tyle siły, żeby poruszyć nogami. Zbliżające się z tyłu kroki ostrzegały Bishopa, że pozostało im niewiele czasu.

Pierwszy mężczyzna był już prawie na szczycie schodów, dwóch innych w połowie drogi. W szerokim kręgu światła, jakie rzucała z góry latarka, zobaczył, że wszyscy trzej byli w wymiętych ubraniach, a ich stan wskazywał na to, że już od dawna, może od tygodni, są ofiarami Ciemności. Mieli czarne twarze, ręce i ubrania brudne i zniszczone; nikt nie wiedział, gdzie ukrywają się w ciągu dnia, ale z pewnością w jakimś ciemnym miejscu, gdzieś pod ziemią, gdzie nie było miejsca na czystość. Pierwszy mężczyzna podszedł chwiejnym krokiem i utkwił w Bishopie spojrzenie głęboko zapadniętych, ale martwych, pozbawionych wyrazu oczu. Gdy się zbliżył, na jego ciele wyraźnie było widać ropiejące wrzody i strupy.

Bishop wyciągnął pistolet i wycelował w zbliżającego się mężczyznę, który nie zwracał uwagi na broń; nie bał się, gdyż w środku był już martwy. Bishop nacisnął spust i iglica trzasnęła o pustą komorę. W panice spróbował jeszcze raz, wiedząc jednak, że pistolet jest pusty – wszystkie naboje zostały wystrzelone.

Mężczyzna, mrużąc oczy przed światłem, wyciągnął ramiona, aby zamknąć Bishopa w uścisku, ale Bishop, posługując się pistoletem jak pałką, wyrżnął go w nasadę nosa. Mężczyzna ciągle posuwał się do przodu, jakby nie czuł bólu; spływająca z rany krew potęgowała groteskowość jego wyglądu. Bishop uchylił się przed wyciągniętymi rękami i odepchnął napastnika, odrzucając go na schody. Pistolet nie był mu już potrzebny, wyrzucił go więc, kiedy zobaczył na podeście inny przedmiot, który mógł mu posłużyć za broń. Podniósł ciężką deskę opartą o barierkę galeryjki, pospieszył w kierunku tego człekokształtnego indywiduum balansującego na szczycie schodów i walnął je deską, popychając z całych sił. Mężczyzna przewrócił się, upadł na swoich towarzyszy, którzy byli już prawie na podeście. Wszyscy trzej zaczęli spadać, ich wyniszczone ciała ześlizgiwały się z betonowych stopni, za nimi leciała ciężka deska. Zatrzymali się dopiero na szerszym zakręcie, koło wysokiej kobiety, która stała tam patrząc w górę.

Bishop zobaczył ją w mroku i ogarnęła go fala nienawiści.

Znów opanowało go pragnienie, aby zbiec na dół i zabić ją, karząc nie za to, czym się stała, ale za to, czym jest i czym zawsze była; zamiast tego jednak przerzucił sobie Kuleka przez ramię i rozpoczął żmudną wspinaczkę po drabinie. Kiedy opadł z sił i myślał, że już nigdy mu się to nie uda, wyciągnęły się doń ręce i pomogły dźwignąć Kuleka. Edith i Jessica razem podciągały niewidomego mężczyznę, łapiąc go za ubranie, pod pachy, gdzie się tylko dało. Bishop ostatnim wysiłkiem dźwignął się do góry, niemal siłą woli wpychając rannego mężczyznę w otwór, a dwie kobiety mocniej chwyciły Kuleka, wciągając jego tułów, układając na boku, tak by nie mógł wypaść. Bishop odetchnął z ulgą, ale nie na długo. Inne bowiem wrogie ręce opłaty wały się wokół jego nóg, ciągnąc go w dół. Ześlizgnął się z drabiny i spadł, a stojący u dołu ludzie złagodzili upadek. Młócił jak cepem w usiłujące go stłamsić ciała, walił rękami i nogami, aby zdobyć dla siebie trochę miejsca, a dochodzący z góry krzyk Jessiki sprawił, że walczył jeszcze zacieklej.

Poczuł, jak go podnoszą i już wiedział, co chcą z nim zrobić; balustrada balkonu zbliżała się do niego w zawrotnym tempie i nagle patrzył prosto w dół, w przerażającą, czarną otchłań.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

Jego ciało wyślizgnęło im się z rąk, przeleciało przez poręcz i zaczęło spadać, cofające się piętra w dole były niczym kwadratowy wir, którego ciemne jądro pragnęło go wessać. Zaczął krzyczeć, instynkt życia wziął jednak górę nad sparaliżowanym umysłem. Kiedy go puścili, złapał się poręczy oddalonej zaledwie parę cali od jego twarzy. Zawisł na jednej ręce po drugiej stronie barierki, dyndając w powietrzu nogami. Poczuł przeszywający ból wykręcanego w stawie ramienia i pod wpływem szoku niemal rozwarł palce. Jednym ruchem odwrócił się i chwycił metalowy pręt, teraz ciężar był rozłożony na obie ręce. Zdołał oprzeć stopę na krawędzi podestu i przylgnął doń, nieruchomiejąc na chwilę, by odzyskać siły i orientację.

Ktoś grzmotnął go w rękę i, spojrzawszy w górę, ujrzał stojącą nad sobą wysoką kobietę. Bishop poznał ją, chociaż w mroku nie widział jej twarzy, i mimo całej bezradności zapłonął gniewem. Jakiś mężczyzna złapał go za włosy, starając się zepchnąć go w dół, oderwać od barierki. Bishop odwrócił głowę, próbując wyrwać się z uścisku, ale ręka poruszała się wraz z nim, wciąż pchając i usiłując go oderwać. Ktoś wsunął nogę między pręty, kopiąc go boleśnie w pierś, próbując ruszyć go z miejsca; Bishop, jak przez mgłę, zauważył, że tą trzecią, walczącą jak furia osobą jest młoda, zaledwie kilkunastoletnia dziewczyna. Inna niewyraźna postać, nie mogąca docisnąć się do Bishopa, stała przy poręczy i głośno zachęcała pozostałych do ataku.

Bishop czuł, jak drętwieją mu palce, i wiedział, że nie wytrzyma długo tego uporczywego walenia. Ale wysoka kobieta zmieniła taktykę i zaczęła teraz rozwierać mu palce, jeden po drugim. Jego ciało znajdowało się daleko od poręczy i odpychała je stopa dziewczyny, a mężczyzna boleśnie szarpał go za włosy, coraz silniej odciągając mu do tyłu głowę. W końcu wysoka kobieta krzyknęła z triumfem, gdy ostatecznie zmusiła go do puszczenia poręczy; teraz trzymał się tylko metalowego pręta. Wiedział, że to jego ostatnie sekundy.

I wtedy pojawiła się między nimi Jessica, doprowadzona do rozpaczy bezlitośnie kopała i gryzła napastników, chcąc za wszelką cenę pomóc Bishopowi. Odciągnęła nastolatkę i z całej siły pchnęła ją na ścianę, tak że dziewczyna straciła przytomność. Później dopadła mężczyzny, który ciągnął Bishopa za włosy, szarpiąc go i orząc mu twarz paznokciami. Mężczyzna puścił Bishopa i próbował ją chwycić, ale był bezsilny wobec jej szalonego ataku; przewrócił się na plecy i zakrył twarz rękami. Jessica stała tyłem do mężczyzny, który do tej pory tylko przyglądał się szamotaninie, ale teraz wyciągnął ręce i zaczął się do niej zbliżać.

– Nie! – zaskrzeczała wysoka kobieta, wiedząc, że Bishop jest bardziej niebezpieczny. – Pomóż mi!

Zatrzymał się, przechylił przez barierkę i zaczął’ walić w przyciśniętą do prętów głowę. Ciosy oszołomiły Bishopa, mógł zrobić tylko jedno: skoczyć.

Trzymając się barierki i mocno wpierając stopę w podest, rzucił się w bok i wysunął rękę, usiłując pochwycić obniżającą się z prawej strony poręcz. Spoglądającej z luku w górze Edith Metlock wydawało się, że wisi tak już całą wieczność. Zamknęła oczy, nie będąc w stanie patrzeć na ten przerażający skok. Zacisnął palce wokół pochyłej barierki, a ciałem uderzył w podpórki i bok betonowych schodów. Podparł się teraz drugą ręką, błyskawicznie podciągnął do góry i gnany paniką przeskoczył przez poręcz na schody. Nie zatrzymując się, popędził na górę i złapał za kołnierz stojącego tam mężczyznę, którego odpychała Jessica. Pchnął z całej siły, skręcając się z wysiłku, aż mężczyzna poleciał w dół, uderzając dopiero w trzeci od dołu betonowy schodek. Wrzasnął upadając, potem w milczeniu turlał się na dół. Wylądował w’ jęczącym stosie skręconych ciał tych, którzy spadli wcześniej.

Lecz Bishop nie zaprzestał walki; był już na podeście, biegiem minął Jessikę i uderzył ramieniem stojącego obok wysokiej kobiety mężczyznę. Obaj runęli, lecz Bishop nie stracił przytomności umysłu i mógł poruszać się szybko. Uderzył go w zwróconą ku górze twarz, tak że jego głowa stuknęła o beton. Bishop wczepił obie ręce we włosy mężczyzny, uniósł jego głowę prawie o stopę i walnął mocno o posadzkę. Rozległo się przyprawiające o mdłości plaśnięcie, które znaczyło, że mężczyzna będzie niegroźny przez jakiś czas.

Czyjeś ręce zacisnęły się na jego oczach, wpijając się w nie palcami, i Bishop zorientował się, że to wysoka kobieta usiłuje wydrzeć mu je z oczodołów. Odrzucił głowę do tyłu; nagle uścisk zelżał i gdy na kolanach zachwiał się do przodu, zobaczył, że to Jessica trzyma wysoką kobietę od tyłu, jedną ręką otaczając jej talię, drugą – ramię. Przeciwniczka była jednak zbyt silna, zbyt przebiegła; gwałtownie zamachnęła się i wyrżnęła Jessikę łokciem w żebra. Jessica zgięła się wpół, kobieta odwróciła się i błyskawicznie zadała jej dwa silne ciosy w piersi. Jessica krzyknęła i upadła na podłogę. Oczy kobiety były ukryte w mroku, ale Bishop czuł wypełniającą je nienawiść. Skoczyła na niego jak opętana, obnażyła zęby, z gardła jej wydobywał się głuchy, zwierzęcy warkot, który przeszedł w piskliwy skrzek, kiedy się z nim zwarła.

Bishop podniósł się, by stawić jej czoło, nie mógł jednak wyzwolić się z dławiącego uścisku, jej siła nie była już ludzka, jej brutalność przerastała okrucieństwo człowieka. Ale pamiętał jej bestialskie wyczyny, makabryczną śmierć Agnes Kirkhope i jej służącej, próbę zabójstwa Jacoba Kuleka, morderstwo policjanta. Spalenie Lynn. Była uległym narzędziem nieczystej siły, tkwiącej w każdym mężczyźnie, w każdej kobiecie i w każdym dziecku; była jej sługą i moralną sprawczynią, kreaturą, która oddawała cześć mrocznym zakamarkom umysłu. Pchnął ją na poręcz i zobaczył jej oczy: małe, czarne sadzawki w brązowych mulistych tęczówkach, otworki kurczące się w coś mroczniejszego i niepojętego. Dusiła go, ślina z jej otwartych ust obryzgiwała mu twarz, wyciągała szyję, próbując rozerwać mu ciało obnażonymi zębami. Bishop trząsł się z wściekłości, czuł, jak szybko krąży w nim krew, gorący jej strumień rozsadzał mu żyły i arterie. Wtedy ją podniósł, podrywając jej nogi potężnym ruchem, szybkim, lecz rozciągniętym w czasie, tak że cała scena rozgrywała się powoli, jak we śnie. Dźwignął ją wyżej, opierając plecami o poręcz; rozluźniła swój uchwyt i zaczęła wrzeszczeć z przerażenia. Podciągnął ją jeszcze wyżej i, tak jak on poprzednio, znalazła się na krawędzi czarnej przepaści. I jeszcze wyżej, dopóki jej ciało nie zaczęło przeważać na drugą stronę poręczy. Wtedy wyślizgnęła mu się z rąk; spadała pionowo, wrzeszcząc i machając w powietrzu rękami. Odbijała się od schodów – z roztrzaskaną ręką, z wydartą z biodra nogą, ze złamanym kręgosłupem, zanim zniknęła z oczu i zaskowyczała, uderzając o beton.

Bishop kompletnie wyczerpany osunął się na poręcz. Nie mógł już dłużej myśleć, dłużej się zastanawiać: czuł przemożną chęć, by położyć się na podłodze i tam zostać. Ale krzyki stawały się coraz głośniejsze i kroki bębniły na kamiennych stopniach. Zobaczył twarze, które wpatrywały się w niego, a potem znikły, ręce wijące się po poręczy; zwarty tłum wchodził teraz na górę, walka z mieszkańcami bloku skończyła się. Czyjaś ręka odciągnęła go od barierki i popchnęła w stronę drabiny wiodącej na dach. Z twarzą zalaną łzami niepokoju i wyczerpania, Jessica błagała go, by wspiął się w bezpieczne miejsce.

– Ty pierwsza – powiedział.

– Szybko! – doszedł do nich głos Edith z otwartego luku.

Tłum był już na ostatniej kondygnacji schodów. Najsilniejsi szli szybko. Latarka powoli gasła, jakby wraz z nimi zbliżała się ciemność nocy.

Bez chwili wahania Jessica weszła po drabinie i zniknęła w otworze. Bishop podskoczył do góry, zmuszając zmęczone nogi do wspinaczki, poznając desperację ściganych. Uczuł, jak czyjaś ręka zaciska mu się wokół kostki, i z całej siły kopnął drugą nogą, obcasem miażdżąc twarz napastnika, aż ten upadł na podłogę. Wtedy Bishop przetoczył się po krawędzi otworu i klapa zamknęła się za nim z trzaskiem. Edith i Jessica upadły na pokrywę, w którą już waliły pięści. Szczęściem klapa była solidnie wykonana, a na drabinę mogła wejść tylko jedna osoba. Leżeli w mroku – skierowana w bok latarka oświetlała mechanizm windy – Edith i Jessica bez sił na klapie, Bishop całkowicie wyczerpany wyciągnął się na plecach, z trudem chwytając powietrze, Kulek z rozrzuconymi ramionami pod ścianą. Z dołu dochodziły ich stłumione ryki gniewu, bębnienie pięści w klapę, a wokół siebie czuli przytłaczającą ciemność, która była wraz z nimi w pudełkowatym pomieszczeniu na szczycie dziesięciopiętrowego wieżowca. Wiatr hulał na zewnątrz jak niewidzialna siła, która chce się wedrzeć do środka; Edith Metlock odrzuciła macki sondujące zakamarki jej umysłu, zdecydowana nie słuchać pełnych udręki głosów, szepczących swoje groźby. Myślała tylko o trójce swoich towarzyszy w maszynowni, wznosząc wyimaginowaną ścianę światła między sobą a Ciemnością.

Po jakimś czasie hałasy na dole ucichły i ustał nacisk na klapę. Oddech Bishopa był już bardziej regularny, gdy uniósł się na łokciu.

– Poszli? – spytał, nie mając nawet odrobiny nadziei.

– Nie sądzę – odpowiedziała Edith. – Nie dadzą nam spokoju, dopóki nie dostaną Jacoba.

– Ale dlaczego chcą mojego ojca? – spytała Jessica. – Mówiłaś przedtem, że się go boją. Dlaczego? Co może im zrobić?

– Ponieważ jestem bliski poznania prawdy, Jessico.

Odwrócili głowy na dźwięk słabego, drżącego głosu. Edith podniosła latarkę i oświetliła nią Kuleka, który siedział przy ścianie, podpierając się rękami. Wydawało się, że gwałtownie zmalał, jakby jego ciało powoli się kruszyło; miał zapadnięte policzki, oczy przymknięte, jakby walczył ze snem. Jessica szybko podpełzła ku niemu, nie mając siły wstać, i Bishop podążył za nią.

Jessica wzięła ojca za rękę i delikatnie dotknęła jego policzka. Nieznacznie podniósł powieki i próbował się do niej uśmiechnąć. Przytuliła do ojca twarz, bojąc się o niego, choć nie znała przyczyny tego lęku. Nie chodziło jej o fizyczne niebezpieczeństwo, w jakim się znaleźli, także jego obrażenia nie budziły w niej aż takiego niepokoju. Otworzył usta, by znowu coś powiedzieć, ale Jessica delikatnie zakryła mu je palcami.

– Nie mów, ojcze. Oszczędzaj siły. Niedługo nadejdzie pomoc, jestem pewna.

Drżąca dłoń odsunęła jej rękę. – Nie, Jessico… nic nam… już nie pomoże… tej nocy.

– Udało nam się zawiadomić policję, Jacob – powiedział Bishop. – Na pewno spróbują się tu dostać. Kulek z trudem odwrócił się do niego.

– Zupełnie… nie panują… nad tym, co się dzieje, Chris. Tylko sami ludzie… mogą z tym walczyć. Ale to można pokonać.

Zdawało się, że wracają mu siły.

– Jak, Jacob?

– Pryszlak… Pryszlak wiedział, jak rozpętać tkwiące w nim zło. W momencie śmierci umiał pokierować tym złem. Nie widzisz, że jego śmierć była jak otwarcie pudełka i wypuszczenie zawartości. Miał wystarczająco silną wolę, by nawet w momencie śmierci panować nad swoją psychiką.

– To niemożliwe.

– Przez lata, Chris, przez lata przygotowywał swój umysł do tego ostatecznego momentu.

Kulek odetchnął głęboko i zgięty wpół zaczai kaszleć, ramiona drgały mu spazmatycznie. Gdy atak minął, posadzili go i oparli o surowy, ceglany mur; z przerażeniem ujrzeli kropelki krwi na jego ustach i brodzie. Przez chwilę oddychał wolno, potem otworzył oczy.

– Nie rozumiesz? Latami budował wokół siebie potęgę zła, poprzez praktyki własne i swoich zwolenników; ich umysły porozumiewały się, łączyły w jedność, ukierunkowując indywidualne siły, aż scaliły się w jedną potęgę; pozostała tylko bariera życia.

– I pokonał ją? Wiedział, że będzie mógł działać nawet po śmierci?

Kulek znowu zamknął oczy.

– Wiedział. To był niezwykły człowiek, jego zdolności umysłowe były znacznie większe niż przeciętnego człowieka. Wykorzystywał te obszary mózgu, o których nie mamy pojęcia. Mózg jest dla nas tajemnicą, a on odkrył niektóre jego sekrety.

Edith Metlock odezwała się z ciemności:

– Jacob ma rację. Boją się go, ponieważ zna prawdę.

– Ale nie mam odpowiedzi! – powiedział głośno Kulek, z jego głosu przebijały gniew i bezradność.

Edith chciała jeszcze coś powiedzieć, kiedy nagle spojrzała na klapę i zaczęła nasłuchiwać.

– Nadal tu są – wyszeptała. – Coś przesuwają, słyszę szuranie.

Jessica i Bishop zbliżyli się do zamkniętej klapy i nasłuchiwali, starając się oddychać jak najciszej. Nie widzieli wąskiej strużki krwi ściekającej z ust Kuleka po brodzie, zbierającej się wzdłuż linii szczęki i kroplami spadającej mu na pierś. Krwotok nasilił się, krew spływała strumieniem z brody.

Szuranie na dole ustało i przez moment panowała cisza. Wszyscy troje podskoczyli, kiedy coś uderzyło w klapę. Uniosła się na parę cali i znów opadła.

– O Chryste, znaleźli coś, czym mogą rozwalić klapę! – powiedział Bishop, jego nerwy znów zaczęły swój gorączkowy taniec.

Uderzenie powtórzyło się, Jessica i Bishop dołączyli do Edith w nadziei, że ich wspólny ciężar utrzyma pokrywę. Ale powoli zaczęła się pod nimi unosić.

– Musieli przyciągnąć stół czy coś takiego z jakiegoś mieszkania i stoją na nim. Teraz pcha więcej niż jedna osoba.

Bishop wyrwał medium latarkę i oświetlił wnętrze maszynowni w poszukiwaniu jakiejś broni, czegokolwiek, czym mógłby się posłużyć w walce z napastnikiem. W ścianach były małe okna i drzwi prowadzące na dach; koło napędowe i motor windy znajdowały się obok, otwór szybu był czarny i groźny. Nie leżały tu żadne narzędzia, absolutnie nic, co mogłoby posłużyć za broń. Klapa pod nimi uniosła się o parę milimetrów, podparła ją gruba metalowa sztaba. Bishop pociągnął sztabę, lecz zaklinowała się w otworze. Na jego krawędziach zacisnęły się palce, a nacisk stał się jeszcze intensywniejszy. Szpara poszerzyła się i usłyszeli, jak na dole ciągną jakiś następny przedmiot, by użyć go jako dźwigni. Próbowali odciągnąć palce od krawędzi, ale ręce powracały w innym układzie. Z całej siły pchali pokrywę, aż zesztywniały im mięśnie, czuli jednak, że z każdą sekundą klapa podnosi się coraz wyżej. Jakaś ręka wepchnęła się przez otwór, a Jessica krzyknęła, gdy dłoń zacisnęła się na jej nadgarstku.

W tym momencie włączono prąd.

Światło napłynęło przez otwór, oślepiając ich nagłym blaskiem. Szczęknęły mechanizmy windy i zaczęło się obracać koło napędowe, kabina zaś podjęła przerwaną podróż. Na dole rozległy się krzyki, i pokrywa opadła; dłonie już wcześniej zniknęły z krawędzi otworu. Z dołu dobiegało szuranie, tupot zbiegających po schodach nóg, krzyki ludzi przewracających się w panicznej ucieczce przed oślepiającym światłem.

Obie kobiety odsunęły się od klapy, płacząc z ulgi, dziękowały Bogu, że nareszcie mają to za sobą – przynajmniej na tę noc. Bishop ostrożnie uniósł pokrywę, wypadły metalowe pręty i, odbijając się od stojącego niżej stołu, zabrzęczały na betonowym podeście. Schody były puste, leżały tylko rozciągnięte ciała rannych. Bishop słyszał, jak prześladowcy pędzą w dół, wielu z nich poruszało się szybko, odpychając tych, którzy wcześniej padli ofiarą Ciemności i których światło zupełnie oślepiło.

– Odeszli – zwrócił się cicho do kobiet.

Nagle przeniknął go zimny powiew wiatru i odwróciwszy się, ze zdziwieniem zobaczył szeroko otwarte drzwi. Jacob Kulek nie siedział już pod ścianą.

Kobiety spojrzały w górę, gdy upuścił pokrywę i rzucił się do drzwi. One również zrozumiały, że niewidomy zniknął.

Gdy Bishop wybiegł na dach, wiatr smagnął go jak biczem, targając ubranie, chłoszcząc twarz, zmuszając do zmrużenia oczu.

Światła miasta rozciągały się przed nim jak ogromna, srebrno-pomarańczowa konstelacja i przez chwilę patrzył na piękno stworzone ręką człowieka, po raz pierwszy naprawdę rozumiejąc potęgę światła. Przeraził się, kiedy nigdzie nie dostrzegł Kuleka; dach był zupełnie płaski, z wyjątkiem maszynowni i bliźniaczej kabiny, w której zapewne znajdował się potężny zbiornik na wodę. Jessica i Edith dołączyły do niego i we trójkę z lękiem przeszukiwali dach.

– Jacob! – krzyknęła Edith.

Jessica i Bishop spojrzeli w tym kierunku co Edith i zobaczyli, że niewidomy mężczyzna stoi zaledwie dziesięć jardów od krawędzi dachu; w blasku świateł widzieli tylko jego sylwetkę. Odwrócił się, kiedy zaczęli się do niego zbliżać.

– Nie – ostrzegł ich – tu jest niebezpiecznie. Musicie zostać na miejscu.

– Ojcze, co robisz? – Jessica przekrzykiwała ryk wiatru, wyciągając błagalnie ręce.

Kulek złapał się za brzuch, ale zdołał opanować ból. Jego twarz była białawą, niewyraźną plamą na tle ciemnego nieba, ale zobaczyli, że z ust spływa mu na brodę jakaś czarna substancja. Ledwo mówił, zdawało się, że krew wypełnia mu gardło.

– Chcieli mojej śmierci! Chcieli mnie zabić, zanim znajdę odpowiedź… zanim dowiem się, jak mogę wykorzystać moją…

Zbliżył się do krawędzi dachu i słowa rozwiały się na wietrze.

– Nie! – krzyknęła Jessica i wyrywając się Bishopowi i Edith, pobiegła w stronę niewidomego. – Nie!

Kulek odwrócił się i spojrzał na Jessikę, ale jego słowa porwał szalejący wiatr. Potem skoczył w noc.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

Jessica zatrzymała samochód, Bishop po raz kolejny wychylił się przez okno i pokazał żołnierzowi specjalną przepustkę. Sierżant przyjrzał się jej dokładnie, następnie schylił głowę i badawczo popatrzył na siedzącą z tyłu Edith Metlock. Dopełniwszy formalności, dał znak innemu żołnierzowi, który odsunął biało-czerwoną barierkę. Odkąd wjechali w okolice Willow Road, już po raz trzeci musieli się zatrzymać. Jechali dalej, bacznie obserwowani przez żołnierzy stojących bezczynnie wokół wojskowych ciężarówek; ich ciekawość była widoczna, a jeszcze bardziej widoczna była ich broń. Przy tej operacji wojsko nie chciało podejmować najmniejszego ryzyka, szczególnie po masakrze, która miała miejsce trzy tygodnie temu. Tamtej nocy zginęło wiele osób, zarówno cywilów, jak policjantów i żołnierzy, ich umysły zostały zarażone lub zaatakowane przez jakąś substancję chemiczną, którą, jak twierdzą naukowcy, zawiera Ciemność; sprawiła ona, że rzucili się na siebie, niszcząc światła, stanowiące ich jedyną ochronę. Odparcie napływających hord było utrudnione zamieszaniem, które powstało w ich własnych szeregach. Doszło do straszliwej bitwy i tylko szybkie przybycie posiłków zapobiegło całkowitej klęsce. Rozegrała się koszmarna tragedia, ale doprowadziło do niej zlekceważenie siły niewidzialnego wroga. Dzisiejszej nocy będą lepiej przygotowani.

Jessica wjechała na środek jezdni, wymijając zaparkowaną przy krawężniku ciężarówkę z olbrzymimi reflektorami. Minęli wiele takich wozów, niektóre stały tu już od dwóch tygodni, inne sprowadzono specjalnie na dzisiejszą operację. Większość z nich przerobiono tak, by dawały szeroki i silny snop światła. Mniejsze reflektory umieszczono na dachach domów lub zawieszono na ich okapach; najbardziej zagrożone części Londynu dosłownie zalano światłami. W dalszym ciągu w całym mieście obowiązywała godzina policyjna, a utrzymywanie zapalonych świateł nabrało teraz szczególnego znaczenia. Weterani wojenni, pamiętający naloty, jako ironię losu potraktowali prawny nakaz palenia w nocy świateł, gdy podczas wojny było to karalne wykroczenie.

Im bliżej byli Willow Road, tym większy niepokój ogarniał Bishopa. Patrząc na Jessikę, widział, że ma ściągniętą twarz i mocno ściska kierownicę. Po śmierci Kuleka stali się sobie bliżsi, ich wzajemna sympatia przerodziła się w przyjaźń – a nawet w coś więcej. Nie byli jeszcze kochankami, lecz oboje wiedzieli, że gdy zabliźnią się rany każdego z nich i opadnie napięcie, więź uczuciową pogłębi bliskość fizyczna. Oboje czuli pożądanie, ale nie mogło być ono – i nie będzie – pospiesznie spełnione.

Jessica zahamowała, gdy samochód wojskowy beztrosko wyjechał z Willow Road i skręcił na ich pas – kierowca najwyraźniej korzystał z pustki na ulicach. Uniósł tylko rękę w przepraszającym geście i pojechał dalej. Jessica zdjęła nogę z hamulca i wprowadziła samochód na Willow Road.

Bishop otworzył szeroko oczy ze zdumienia na widok ulicy, choć jako krótkowidz nie widział szczegółów. Willow Rpad zapełniały wszelkiego rodzaju pojazdy, w większości wojskowe, inne należały do stołecznej policji, wiele było też wozów cywilnych. Na odkrytych ciężarówkach zainstalowano reflektory, a uzbrojone wozy pancerne pilnowały wylotów ulicy. Wszędzie kręcili się ludzie w mundurach, niebieski mieszał się z khaki, żołnierze obstawili chodniki niczym gwardia honorowa. Przetrząśnięto wszystkie domy w poszukiwaniu ukrywających się tam ofiar, których być może wcześniej nie zauważono. Przy końcu ulicy Bishop dostrzegł jasną czerwień wozów strażackich i złowieszcze białe kształty ambulansów. Zrozumiał, że władze przygotowane są na najgorsze. I kiedy Jessica minęła zaparkowane pojazdy i pędzących ludzi, Bishop naprawdę się zdziwił, zobaczywszy wokół siebie zupełnie pusty teren. Domy z obu stron rumowiska, gdzie było kiedyś Beechwood, zostały całkowicie rozebrane. Nie widział dobrze całego placu – dookoła stały rozmaite maszyny i pojazdy – ale wiedział, co znajduje się w środku, gdyż dokładnie przedstawiono mu plan nocnej operacji. Władze musiały włączyć Bishopa i Edith do tej akcji, aczkolwiek niechętnie, gdyż eksperyment powtarzany przez trzy ostatnie noce zakończył się klęską – Ciemność już tu nie wróciła. Sicklemore, pierwszy osobisty sekretarz ministra spraw wewnętrznych, któremu trzy tygodnie temu udało się przeżyć tę piekielną noc, zasugerował, by jeszcze raz zwrócono się do Bishopa i Edith Metlock z prośbą o pomoc. Odezwały się głosy protestu. Naukowcy i inżynierowie zaangażowani w tę operację twierdzili bowiem, że Ciemność nie ma nic wspólnego ze zjawiskami paranormalnymi, a jest tylko nośnikiem jakiejś nieznanej i jeszcze niemożliwej do ustalenia substancji chemicznej, która w jakiś sposób wyzwala reakcję w układzie limbicznym mózgu, tworząc ładunki elektryczne, które wywołują ataki wzmożonej agresji. Ciemność jest fizyczną rzeczywistością, chemicznym katalizatorem, a nie mistyczną i bezcielesną pijawką, i dlatego może być pokonana metodami naukowymi, a nie spirytystycznymi praktykami. Uprzednio naukowcy i parapsycholodzy, nie tając wzajemnej niechęci, współpracowali ze sobą, lecz po śmierci Jacoba Kuleka obustronna pogarda tak się nasiliła, że porozumienie stało się niemożliwe. Ale Sicklemore nalegał. Trzy noce niepowodzeń i trzy dni złorzeczeń ministra, żołądkującego się z powodu braku jakichkolwiek rezultatów, doprowadziły go do ostateczności: Bishop i Metlock.dawali przynajmniej nikłą szansę wyjścia z kłopotów, przecież „coś” się wydarzyło, kiedy tu byli ostatnim razem.

Edith Metlock patrzyła na wojskowy i naukowy sprzęt z mroku tylnego siedzenia samochodu. Jej serce tonęło w rozpaczy. Czy to wszystko poszło na marne? Czy Jacob umarł na próżno? Ciemność stała się teraz jeszcze silniejsza, w dalszym ciągu nic nie mogło zniszczyć jej siły. Starała się z nim skontaktować, ale straciła chyba swoją moc jako medium, nic już więcej do niej nie przyszło, nie słyszała już żadnych głosów, nie miała żadnych wizji. Czuła, że cienka zasłona dzieląca ją od świata ducha zmieniła się w barierę nie do przebycia. Pewnie dlatego, że utraciła wiarę.

Peck zobaczył, że nadjeżdża ich samochód i wyszedł na środek ulicy, machając do nich ręką. Schylił się do okna, kiedy Jessica zahamowała.

– Znajdzie pani miejsce do parkowania kawałek dalej, panno Kulek – powiedział, następnie zwrócił się do Bishopa: – Czy moglibyście z panią Metlock pójść ze mną?

Wysiedli z samochodu, Jessica pojechała dalej, w poszukiwaniu wolnego miejsca.

– Jak ona się czuje? – spytał Peck, wskazując głową odjeżdżający pojazd.

– Zaczyna uważać, że śmierć jej ojca na nic się nie zdała. Tym ciężej to przeżywa – odpowiedział Bishop.

Peck westchnął w duchu. Przypomniał sobie, jak parę tygodni temu znalazł ich na dachu wieżowca, przemarzniętych, kompletnie wyczerpanych. Świtało już, kiedy na czele kilku wozów policyjnych dotarł do wysokiego budynku. Tylko dzięki uporowi jednego z mieszkańców dowiedzieli się, gdzie jest Kulek. Lokator ten próbował przez całą noc połączyć się z policją, dzwoniąc co godzinę, ale ponieważ linię zalewała fala zgłoszeń, wiadomość przyjęto dopiero przed świtem. Peck i jego ludzie dotarli do piątego piętra, sprawdzając po drodze każde ciało, nie tracąc czasu na zajmowanie się rannymi, kiedy spotkali schodzącego Bishopa. Był oszołomiony i kompletnie wyczerpany, zarówno fizycznie, jak psychicznie. Powiedział im, że obie kobiety są wciąż na dachu, a Jacob Kulek nie żyje. Dopiero, kiedy wszyscy znaleźli się bezpiecznie na dole, Peck dowiedział się, że Kulek rozmyślnie skoczył; Edith powiedziała, że śmierć Kuleka rozwiąże zagadkę Ciemności. Pani Metlock nie histeryzowała, mówiła cicho i spokojnie. Chyba udało jej się przekonać córkę Kuleka, chociaż widać było, że dziewczyna bardzo cierpi. Gdy Peck, obszedłszy budynek, znalazł zgruchotane ciało Kuleka, ogarnęła go wściekłość. Niewidomy mężczyzna został ciężko ranny, gdy rozbił się samochód policyjny, doznał obrażeń zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Na pewno majaczył, zanim skoczył, powinni byli to zauważyć. A teraz medium kreuje go na nowego mesjasza, który poniósł śmierć dla dobra ludzkości. Peck odwrócił się od zdeformowanego ciała, i nie próbując ukryć gniewu, podszedł do czekających na niego osób. Niewidomy siłą uderzenia został wyrzucony z samochodu, dowlókł się po schodach na dziesiąte piętro, ścigany przez tłum żywych trupów i szaleńców, a później spadł z dachu; cóż chwalebnego może być w takiej śmierci? Nawet Bishop uwierzył w zwariowane zapewnienia medium. Ale upłynęły już trzy tygodnie i nie zdarzyło się nic, co zmniejszyłoby siłę Ciemności. Okrutnie się pomylili i Peck może im tylko współczuć.

– Zabiorę was na miejsce – powiedział do Bishopa i Edith – osobisty sekretarz ministra chciał się z wami bezzwłocznie zobaczyć.

Poszli za inspektorem, uważnie przechodząc przez grube kable elektryczne i omijając techników w białych kombinezonach, którzy dokonywali ostatnich poprawek w aparaturze. Zbliżał się zmrok i zapalono już wiele mniejszych świateł. Bishop spojrzał z niedowierzaniem na Pecka, gdy zobaczył przygotowany do akcji teren. W miejscu, gdzie kiedyś było Beechwood, wykopano olbrzymi dół, w którym umieszczono cztery gigantyczne prostokątne urządzenia świetlne; ich pleksiglasowe powierzchnie skierowane były w niebo. Podobne, ale znacznie mniejsze urządzenia rozstawiono wokół dołu. Dalej, nieco z tyłu, na wyrównanym terenie, na którym był kiedyś dom sąsiadujący z Beechwood, stał zbudowany ze stalowych elementów barak; przez całą jego długość ciągnęło się zaciemnione okno, wychodzące na miejsce akcji. Po przeciwnej stronie znajdował się generator, zasilający całą aparaturę.

– Tym razem wolą nie ryzykować – wyjaśnił Peck w drodze do baraku. – Mają generatory, światła i tyle straży, że mogą pokonać całą armię. Nawiasem mówiąc, elektrownie są też pilnie strzeżone. Nie ma możliwości, żeby ktoś powtórzył wyczyn tego szaleńca sprzed trzech tygodni. Trzymał się kilka godzin, zanim go dopadli.

Doszli właśnie do przysadzistego budynku o metalowych ścianach, z którego wyłonił się Sicklemore, a za nim mężczyzna w okularach na nosie i w podkoszulku; Bishop od razu rozpoznał w nim głównego doradcę rządu do spraw naukowych – to przecież on na konferencji w Birmingham odrzucił możliwość powiązania ostatnich tragicznych wydarzeń ze zjawiskami paranormalnymi.

– Pan Bishop, pani, aa… Metlock – szybko przypomniał sobie Sicklemore. – Mam nadzieję, że obecność państwa przyniesie nam dzisiaj więcej szczęścia.

– Nie bardzo rozumiem dlaczego – odpowiedział szorstko Bishop.

Sekretarz przyjrzał mu się uważnie.

– Ani ja, panie Bishop, ale tak pan poprzednio uważał. Pamięta pan profesora Marinkera? Uczony z niechęcią skinął im głową.

– Może przedstawi pan szczegóły dzisiejszej operacji, Marinker? – zaproponował Sicklemore, od siebie dając do zrozumienia, że nie ma już zamiaru dłużej znosić drażliwości tych, jak to określił naukowiec „cholernych czubków”.

– Wasze zadanie jest proste – zaczai gburowatym tonem Marinker – róbcie to samo co trzy tygodnie temu. Osobiście nie rozumiem, dlaczego Ciemność miałaby powrócić tylko dlatego, że wy tu jesteście. To nie ma najmniejszego sensu, ale taką podjęto decyzję. – Spojrzał znacząco na Sicklemore’a. – Mimo że Ciemność wydaje się być czymś urojonym, udało nam się wykryć obszary zwiększonej gęstości w jej punkcie centralnym, coś w rodzaju jądra. Uważamy, że substancje chemiczne, które oddziałują na inne wybrane substancje, obecne w układzie limbicznym mózgu, są najsilniejsze w obrębie tego ośrodka. Nasze intensywnie przeprowadzane testy na żywych ofiarach wykazały niezbicie, że zakłócenia występują w tym właśnie obszarze mózgu. Dalsze testy ujawniły, że nawet niewielkie promieniowanie rozprasza te substancje. Niestety promieniowanie, nawet w małych dawkach, uszkadza komórki mózgu do tego stopnia, że ofiara nie może tego przeżyć.

Bishop potrząsnął głową, uśmiechając się ponuro.

– Chce pan powiedzieć, że te eksperymenty zabijają ludzi.

– Nie mamy wyboru, musimy być brutalni w naszych testach. Ci ludzie i tak nie żyliby długo – wtrącił pospiesznie Sicklemore.

Marinker, bez słowa komentarza, mówił dalej:

– To tłumaczy, dlaczego Ciemność działa tylko w nocy, dlaczego promienie słoneczne powodują jej znikanie. Spychają ją do ziemi, jeśli pan woli.

– Powiedział pan, że jest to substancja chemiczna. Jak mogłaby reagować w ten sposób, jeśli nie jest żywym organizmem? Lub czymś takim?

– Posługuję się tą terminologią dość dowolnie, panie Bishop, tak aby była zrozumiała dla laika. Pewne substancje chemiczne reagują negatywnie na przeciwne właściwości. Mamy już pewność, że to promienie ultrafioletowe są niebezpieczne dla tej substancji chemicznej – potwierdzają to testy na ofiarach. Poddani działaniu słabego nawet światła ultrafioletowego, natychmiast próbowali się ukryć, zasłonić oczy. Widzieliście nasze urządzenia świetlne, ustawione w wykopie i wokół niego. Na nieszczęście fale ultrafioletowe szybko zanikają, ale te maszyny zostały specjalnie przez nas skonstruowane i posiadają ogromną moc. Dzięki nim cały teren będzie całkowicie nasycony ultrafioletem. Poza tym na helikopterach zamontowano podobne, oczywiście mniejsze światła, które zostaną skierowane na ziemię. Grawitacja wydłuży długość fal, więc helikoptery mogą latać na znacznej wysokości i będą bezpieczne. Oczywiście, promienie gamma lub promienie rentgenowskie byłyby bardziej skuteczne, ale stanowiłyby ogromne zagrożenie dla osób przebywających w najbliższym otoczeniu.

– Lasery?

– Nie na taki teren. Przenikną, ale nie nasycą.

– Ale zbyt duże napromieniowanie ultrafioletem jest dla nas niebezpieczne.

– Wy będziecie zabezpieczeni, a my wejdziemy do baraku. Ci na zewnątrz założą rękawice, kaptury, i staną za specjalnymi tarczami. Ich codzienne ubrania będą stanowiły dodatkową ochronę.

– A jak my będziemy zabezpieczeni?

– Włożycie specjalne kombinezony i przyciemnione osłony.

– A jeśli nic się nie wydarzy? Jeśli nie przyciągniemy Ciemności?

– Będę szczery, Bishop. Wcale się tego po was nie spodziewam. Uważam, że to, co zdarzyło się trzy tygodnie temu, było dziełem przypadku. Fakt, że to miejsce każdej nocy przyciąga ofiary, wskazuje niezbicie, iż znajduje się tu ogromne źródło energii; nie mamy pojęcia, czym jest to źródło, nie udało się nam go także zlokalizować. Ale wiemy, że tu jest, mamy pewność, że to, co wszyscy nazywają Ciemnością, powróci do tego źródła. To tylko kwestia czasu.

– Którego nie mamy – warknął Sicklemore. – Sprawa wygląda następująco, panie Bishop: wasza obecność nie przeszkodzi w przeprowadzeniu operacji, może natomiast pomóc. Nie chcę pana urazić, ale argumenty przemawiające za występowaniem tu zjawisk metafizycznych są dla mnie nieprzekonywające. W tym jednak przypadku jestem gotów spróbować wszystkiego, co daje szansę powodzenia. Mam nawet zamiar – Sicklemore popatrzył na doradcę naukowego – odmówić parę modlitw, kiedy znajdę się już w tym baraku.

Marinker otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale rozmyślił się.

– No dobrze – mówił dalej Sicklemore – zmrok szybko już teraz zapada. Najwyższa pora, żebyśmy skończyli przygotowania.

Marinker zawołał i w drzwiach baraku pojawił się młody podekscytowany mężczyzna z plikiem papierów w rękach, w zębach ściskał mocno pogryziony ołówek.

– Brinkley, postaraj się o dwa kombinezony – rozkazał Marinker. – Pełne wyposażenie. Będą narażeni na promieniowanie.

Brinkley zamachał papierami w powietrzu i wyjąwszy z ust ołówek, wskazał nim wnętrze baraku.

– Ale ja… – chciał zaprotestować.

– Masz to zrobić!

Marinker odepchnął go i zniknął w drzwiach. Brinkley popatrzył za nim, następnie przyjrzał się swoim podopiecznym.

– Dobrze, zajmijcie się tym – powiedział Sicklemore. – Zostanie pan z nimi, Peck, żeby zobaczyć, czy dostali wszystko, czego potrzebują!

– Dobrze, sir.

– Zobaczymy się później.

Sicklemore oddalił się pospiesznie i wkrótce jego mała, chuda postać zniknęła w tłumie techników i żołnierzy.

– Poszedł zameldować się przełożonym – stwierdził Peck, zadowolony, że człowiek, przed którym on musi się płaszczyć, będzie się teraz musiał płaszczyć przed innymi. – W jednym z pobliskich domów zorganizowano mu specjalne biuro, z bezpośrednim połączeniem z ministrem spraw wewnętrznych. Nieszczęsny facet przez cały dzień gania tam co pół godziny.

– Eee… a zatem chodźmy poszukać odpowiednich kombinezonów – zaproponował Brinkley, chcąc jak najszybciej powrócić do swojej pracy. Prowadził ich przez plac w kierunku ulicy. – Domyślam się, że to pan Bishop i Edith Metlock – powiedział, zwolniwszy nieco kroku, aby pozostali mogli za nim nadążyć. – Słyszałem o tym, co wydarzyło się trzy tygodnie temu. Mam wrażenie, że zbyt pospiesznie to było zorganizowane.

Peck spojrzał na Bishopa i wzniósł oczy ku górze.

– Ale – kontynuował żywo naukowiec – to już się dzisiaj nie powtórzy. Mogę przysiąc, że znaleźliśmy rozwiązanie. To wszystko jest naprawdę bardzo proste, ale zawsze na to wychodzi, gdy znajdzie się właściwe podejście.

Bishop, słuchając paplaniny Brinkleya, rozglądał się w poszukiwaniu Jessiki, aż spostrzegł ją, idącą ku nim chodnikiem. Pomachał do niej i Jessica przyspieszyła kroku.

– No, jesteśmy na miejscu.

Brinkley zatrzymał się obok dużej, szarej ciężarówki z odkrytym tyłem. W środku zobaczyli półki wypełnione białymi kombinezonami. Brinkley wszedł, sprawdził na półkach numerację. Wkrótce wrócił z odpowiednimi rozmiarami.

– Są dość luźne i bardzo lekkie, możecie je włożyć na normalne ubranie. Oddzielnie hełmy, na szczęście nie są ciężkie. No i w ten sposób światło będzie się od was po prostu odbijało.

Uśmiechnął się czarująco, następnie spojrzał na medium i niezadowolony zmarszczył brwi.

– A to kłopot, pani ma spódnicę. No, nic nie szkodzi, może się pani przebrać w jednym z okolicznych domów, wszystkie są puste.

Dołączyła do nich Jessica, i Peck zauważył, że stanęła bardzo blisko Bishopa, niemal opierając się o niego. Ucieszyło go to, wiedział, jak ciężkie przejścia mają za sobą oboje; może będą potrafili pocieszyć się nawzajem. Martwił się jednak o Edith; wydawała się zagubiona, niespokojna.

– Dobrze się pani czuje, pani Metlock? – spytał. – Trochę pani zbladła.

– Ja… ja nie wiem. Nie jestem pewna, czy będę mogła wam dzisiaj pomóc.

Wbiła wzrok w chodnik, unikając ich spojrzenia. Jessica podeszła do niej.

– Musisz spróbować, Edith – poprosiła łagodnie. – Ze względu na mojego ojca musisz spróbować.

Edith Metlock ze łzami w oczach popatrzyła na Jessikę.

– Ale go tam nie ma, Jessico. Nie rozumiesz? On odszedł, nie mogę do niego dotrzeć. Czuję pustkę. Brinkley był zakłopotany.

– Obawiam się, że nie mamy wiele czasu. Czy mogliby państwo włożyć te kombinezony? Mam mnóstwo roboty w sztabie operacyjnym, więc jeśli państwo wybaczą…?

– Niech pan idzie – rzucił Peck. – Przyprowadzę ich, kiedy będą gotowi.

Ponownie zwrócił się do medium. Jego głos brzmiał stanowczo.

– Wiem, że pani się boi, pani Metlock, ale oni proszą, żeby pani zrobiła to, co zawodowo robi pani od lat.

– To nie strach…

– Dobrze, może to kwestia wyczerpania. Wszyscy – jesteśmy cholernie zmęczeni. W ciągu ostatnich tygodni straciłem wielu wspaniałych ludzi, dwóch z nich zginęło w pani obronie, i nie chcę stracić ich więcej. Może to wszystko nie ma sensu, nie wiem, nie do mnie należy ocena, ale oni… – pokazał ręką plac – widzą w pani jedyną nadzieję. Ostatnio byłem świadkiem zdarzeń, które kiedyś wydawały mi się nieprawdopodobne, więc może i w tym coś jest. Chodzi o to, że musimy spróbować wszystkiego, a wy oboje, pani i Bishop, jesteście właśnie tym wszystkim. Proszę nam zatem pomóc i włożyć ten śmieszny strój kosmonauty.

Jessica wzięła medium za rękę.

– Pomogę ci, Edith – powiedziała.

Edith Metlock spojrzała na Bishopa z błagalnym i pełnym bezradności wyrazem twarzy, ale on odwrócił głowę. – Idź z Jessiką, Edith – powiedział.

Obie kobiety odeszły, Jessica prowadziła medium pod rękę niczym starą zmęczoną życiem kobietę. Bishop z trudem wciągnął kombinezon, zdumiony, że mimo lichego wyglądu był taki mocny. Na plecach zwisał mu hełm ze sztywną ciemną osłoną, który można było zakładać jak kaptur; osłonę zapinało się na dwie klamerki po bokach. Rękawy zakończone były obcisłymi rękawicami, ściągniętymi w nadgarstkach gumą, w ten sam sposób zabezpieczono stopy. Bishop zasunął suwak prawie do piersi i spojrzał na zasępionego Pecka.

– Bishop – zaczął inspektor, po czym umilkł niezdecydowany.

Bishop pytająco uniósł brwi. Peck spojrzał niespokojnie.

– Uważaj na siebie.

Usiedli obok siebie, przed nimi były olbrzymie, kwadratowe światła, martwe, lecz groźne. Dwie samotne, biało ubrane postacie najbardziej rzucały się w oczy wśród kolumn sprzętu technicznego, broni i ludzi. Bali się, ci wokół nich też się bali, napięcie stale rosło, porażając stopniowo ich wszystkich. Słońce schowało się już godzinę temu, ostatnie promienie przysłoniły ciemne chmury, które pojawiły się na horyzoncie. Teren oświetlały teraz tylko przyćmione światła. Ludzi, stojących wokół placu, osłaniały metalowe ekrany, mieli na sobie specjalne okulary ochronne, nadające im złowieszczy i obojętny wygląd; niektórzy byli wyposażeni w hełmy ochronne i rękawice. Stali i czekali, tak jak przez trzy poprzednie noce, ale czuli, że tym razem jest inaczej. Teraz każdy z nich spoglądał od czasu do czasu w niebo, zdejmując ciemne okulary, by długo przyglądać się ołowianym, skłębionym chmurom, zanim ponownie skierował swą uwagę na dwie postacie, siedzące przed głębokim wykopem. Każdego z nich przenikał dziwny wewnętrzny dreszcz, który przechodził z człowieka na człowieka, z umysłu na umysł, niczym infekcja przenoszona przez ich własne myśli. Nawet naukowcy i inżynierowie, siedzący wewnątrz metalowego baraku, otoczeni skonstruowaną przez siebie aparaturą, czuli się dziwnie niespokojni. Marinkerowi zaschło w gardle i miał wilgotne dłonie. Sicklemore przez cały czas chrząkał i postukiwał nogą. Brinkley bez przerwy mrugał oczami.

Na zewnątrz, za ekranem, Peck nerwowo pobrzękiwał monetami w kieszeni spodni, a stojąca obok niego Jessica zagryzała dolną wargę, na której jej zęby zostawiały głębokie ślady. Mijały minuty, ucichły już wszystkie rozmowy; jeśli ktoś się odezwał, to tylko szeptem, nieco głośniejszym od szumu generatorów. Robiło się coraz chłodniej. Okulary potęgowały ciemność nocy.

Bishop z trudem mógł zebrać myśli. Próbował sobie przypomnieć – jak to już niegdyś czynił – dzień, kiedy przybył do Beechwood po raz pierwszy, okropny widok, który ujrzał. Wszystko było zamazane, mgliste i odległe jak sen, w którym niczego nie można wyraźnie uchwycić. Spojrzał na siedzącą obok Edith, lecz jej rysy za przyciemnioną osłoną były ledwo widoczne. Zobaczył tylko, że mocno ściskała złożone na kolanach ręce.

– Nie mogę myśleć, Edith. Nie wiem dlaczego, ale wszystko jest takie niewyraźne.

Przez chwilę się nie odzywała. Później odwróciła do niego głowę.

– Nawet nie próbuj, Chris. Niech nic nie mąci twojego umysłu. Jeżeli Ciemność jest tym, czym sądzimy, to sama znajdzie drogę. Nie musisz jej prowadzić.

– Czy ty… czy ty coś odczuwasz?

– Widzę twarz Jacoba, ale nie czuję jego obecności, nic nie czuję, Chris, tylko pustkę.

– Czy on naprawdę wierzył…? Medium odwróciło się.

– Nic więcej nie wiem. Ze wszystkich ludzi, których kiedykolwiek znałam, Jacob miał największą zdolność postrzegania; nawet większą niż Boris Pryszlak.

– Znałaś Pryszlaka?

Ciemna przysłona dodawała Edith tajemniczości.

– Kiedyś byłam jego kochanką.

Bishopowi odjęło mowę ze zdumienia. Dopiero po chwili wydusił z siebie:

– Jego kochanką? Nie rozumiem…

– To było dawno, tak dawno. Dwadzieścia lat temu, a może więcej. Tak dawno, że nie mogę uwierzyć, iż to się naprawdę stało. Czasami wydaje mi się, że znałam kobietę, która z nim spała, ale nie pamiętam jej twarzy ani imienia. Wiesz, Boris Pryszlak był zadziwiającym mężczyzną, nikczemnym i przez to atrakcyjnym. Czy możesz zrozumieć, Chris, w jaki sposób nikczemność może być atrakcyjna?

Bishop nie odpowiedział.

– Boris fascynował mnie. Na początku nie widziałam jego zepsucia, zdeprawowania, które nie było po prostu jego częścią – było jego istotą, nim samym. To on odkrył moją siłę jako medium, to on zachęcał mnie, abym rozwijała swoje umiejętności, myśląc, że będzie mógł mnie wykorzystać. W końcu Jacob wyrwał mnie spod wpływu Pryszlaka – uśmiechnęła się niemal tęsknie pod maską. – Jacob i ja nigdy nie byliśmy kochankami, do końca pozostał wierny pamięci swojej żony. Ty zdajesz sobie sprawę, że w naszym świecie nikt nie umiera, tylko przechodzi w coś bardziej trwałego.

– Ale dlaczego Jacob nie powiedział mi o tym?

– Ponieważ go o to prosiłam. Chyba widzisz, że to było nieważne, nie miało nic wspólnego z tym, co się działo. Niemoralność Borisa Pryszlaka była jak choroba zakaźna, naznaczała każdego, kto się z nim wiązał. Przez jakiś czas tarzałam się w występku, w którym on z upodobaniem się nurzał, i dopiero Jacob spróbował mi pomóc. Pewnie zobaczył, że byłam wykorzystywana, że stałam się ofiarą zła, a nie jego sprawczynią. Jacob kiedyś mi powiedział, że próbował odciągnąć także innych zwolenników Pryszlaka, ale byli tak samo chorzy i opętani jak człowiek, którego idealizowali. Mówił, że ja byłam inna, sama chciałam odejść – uratować się, to prawda. Mimo to, Pryszlak nienawidził Jacoba za to, że odebrał mu nawet jednego ucznia.

– Ale przecież zwrócił się do Jacoba o pomoc.

– Wtedy go potrzebował. Chciał połączyć swoją wyjątkową siłę umysłu z siłą Jacoba; takie połączenie byłoby groźne. Ale Jacob nie dał się wciągnąć w realizację planów takiego człowieka. Poza tym wiedział, że gdyby się z nim związał, to w końcu musiałby się mu podporządkować. Jacob gorzko żałował, że przed laty nie próbował zniweczyć planów Pryszlaka, kiedy nie były jeszcze w pełni dojrzałe, ale był z gruntu uczciwym człowiekiem i nie zdawał sobie sprawy z ogromu zła, jakie niósł ze sobą Pryszlak. Nawet ja tego nie widziałam, choć dzieliłam z nim łoże prawie przez rok.

Bishop głęboko wciągnął powietrze. Zwierzenia Edith wprawiły go w zakłopotanie, ale nie zaszokowały. Zbyt wiele przeżył ostatnio, aby odkrycie tej tajemnicy mogło nim wstrząsnąć.

– Czy dlatego Jacob wciągnął cię w to wszystko? Dlatego, że miałaś jakieś związki z Pryszlakiem?

– Tak. Sądził, że będzie mi łatwiej dotrzeć do Pryszlaka. Znałam trochę jego mentalność, jego zamiary. Nigdy przedtem nie byłam w Beechwood, ale gdy tylko tam weszłam, poczułam obecność Borisa. Tak jak bym zagłębiała się w jego mózgu, każdy pokój to inna ciemna komórka. Eksperymentował z moimi zdolnościami telepatycznymi, kiedy… byliśmy razem… używał mnie jako odbiorcę. Zawsze udawało mu się przekazać mi swoje plugawe myśli. To był dla niego nowy rodzaj erotyzmu, fantazja wyimaginowanych perwersyjnych aktów seksualnych; dzięki sile jego oddziaływania mieliśmy wrażenie, że robimy to naprawdę.

Bishop ujrzał, że jej biało odzianą postać przebiegł dreszcz.

– Te myśli są wciąż we mnie, tkwią gdzieś głęboko w moim mózgu. Tylko Jacob mógł pomóc mi je zwalczyć, a teraz on odszedł. Dlatego się boję, Chris.

– Nie rozumiem.

– Jacob dawał mi siłę. Kiedy po raz pierwszy zebraliśmy się w Beechwood i ty miałeś wizje, to Pryszlak kontaktował się przeze mnie, ale Jacob pomagał mi przeciwstawić się mu. Nie dopuścił, aby Boris zupełnie zdominował mój umysł. Nawet kiedy znaleźliście mnie w transie w moim domu, Jacob, mimo że leżał ranny w szpitalu, siłą woli powstrzymał Pryszlaka przed zawładnięciem mną. Jacob był moim opiekunem, barierą pomiędzy mną i potęgą pasożytniczej duszy Pryszlaka.

– Ale Ciemność można powstrzymać, Edith. Reagują na nią tylko ci, którzy mają niezrównoważone umysły.

– Wszyscy je mamy, Chris. Wszyscy odczuwamy nienawiść, agresję, zazdrość. Gdy Ciemność stanie się silniejsza, gdy Pryszlak zbierze swą duchową armię, wtedy odkryje zło w nas wszystkich i wykorzysta je, aby nas zniszczyć! Ci, których nie pokona – a będzie ich niewielu – zostaną zabici przez jeszcze żyjące legiony jej podległych. Dla nikogo z nas nie będzie ucieczki!

– Pod warunkiem że Ciemność jest tym, o czym mówisz. Naukowcy są innego zdania: uważają, że przezwyciężą ją swoją aparaturą.

– Po tym wszystkim, co widziałeś, po tym wszystkim, co przeszedłeś, możesz uwierzyć, że Ciemność jest tylko reakcją chemiczną?

Bishop odpowiedział stanowczo:

– Ja już nic nie wiem. Już prawie uwierzyłem w to, co ty i Jacob mówiliście, ale teraz… – popatrzył przed siebie na ogromne lampy. – Teraz mam nadzieję, że oboje się myliliście.

Edith skuliła się.

– Może i tak, Chris – powiedziała wolno. – Mam nadzieję, że tak.

– Bishop?

Okrzyk dobiegał z maleńkiego odbiorniczka radiowego przymocowanego do ucha Bishopa. Głos brzmiał metalicznie, ale Bishop przypuszczał, że to mówi Marinker z punktu kontrolnego w baraku.

– Nasze helikoptery są w powietrzu. Nic się wam nie stało?

Pytanie było cyniczne, ale Bishop wyczuł ukryty w nim niepokój.

– Do tej pory nic – rzucił do malutkiego mikrofonu, przypiętego do kombinezonu.

W odbiorniku wystąpiły niewielkie zakłócenia i następne słowa naukowca były prawie niezrozumiałe.

– Przepraszam, nie usłyszałem? – powiedział Bishop.

– Mówiłem, że właśnie dostaliśmy meldunek… – większe zakłócenia -…kłopoty w pobliżu. Nie ma się czym martwić… – zakłócenia -…już się tym zajęła. Więcej ofiar się włóczy, to wszystko.

Odezwał się inny głos i Bishop poznał, że to Sicklemore.

– Da pan nam znać, kiedy pan poczuje, że coś, hmm… dziwnego się dzieje? I znowu Marinker:

– Lampy z ultrafioletem będą włączane stopniowo, Bishop, nie musi się pan obawiać gwałtownego blasku. Proszę nas tylko ostrzec… – zakłócenia – Dobrze nas pani słyszy, pani Metlock? Mamy jakieś zakłócenia.

Edith nie odpowiedziała i Bishop z niepokojem odwrócił się do niej. Siedziała wyprostowana na krześle, z głową zwróconą przed siebie.

– Pani Metlock? – rozległ się znów metaliczny głos.

– Cicho bądź, Marinker – ostro powiedział Bishop i po chwili łagodnie: – Edith? Czujesz coś?

Odezwała się słabym głosem, ciągle patrząc przed siebie.

– Jest tutaj, Chris… to jest… o mój Boże! – Jej głos zadrżał. – Nie czujesz? To narasta. Otacza nas.

Bishop oderwał od niej oczy i szybko rozejrzał się po terenie. Nic nie czuł, a ciemne okulary, przez które patrzył, zamazywały widok. Szybko odpiął i podniósł przesłonę.

Żołnierze i technicy, rozmieszczeni wokół placu, popatrzyli na siebie niepewnie, wyczuwając instynktownie, że niedługo coś się wydarzy. Jessica czuła ogarniającą ją słabość, słabość, której źródłem był strach. Przeczucie podobne do intuicji, lecz silniejsze, bardziej zdecydowane, powiedziało jej, że zagrożenie jest nawet większe niż poprzednio, że wszyscy są bardziej podatni na Ciemność, a ich opór kruchy. Chwyciła się Pecka w obawie, że za chwilę osunie się na ziemię. Odwrócił się zdziwiony, mimo nocnego chłodu czoło pokrywały mu krople potu. Podtrzymał ją, a następnie znów spojrzał na dwie postacie, siedzące w pobliżu wykopu. Bishop z odsuniętą przesłoną rozglądał się dookoła, jakby czegoś szukał.

W baraku, w centrum dowodzenia akcją, Marinker mówił podnieconym głosem do radiotelegrafisty:

– Nie możesz usunąć tych cholernych trzasków? Nie słyszę, co oni tam mówią.

– Próbuję, sir, ale niewiele mogę zrobić. Boję się, że to są zakłócenia atmosferyczne, mamy kłopoty z nawiązaniem łączności z helikopterami.

Marinker unikał wzroku Sicklemore’a, aby nie zdradzić trawiącego go od środka niepokoju. Przeklął w duchu własną głupotę, mając nadzieję, że nikt nie zauważył drżenia ręki, którą ponownie nacisnął przycisk.

– Bishop, coś nie w porządku? Słyszysz mnie?

Odpowiedział mu jedynie nieprzerwany trzask.

Bishop wyciągnął z ucha słuchawkę, nie mógł już dłużej wytrzymać ciągłych trzasków. Zmrużył oczy i dokładnie badał teren. Czy ciemność spowodował wyłącznie zapadający zmrok, który rozjaśniały tylko nieliczne światła? Czy też powietrze było nasycone czymś jeszcze? Zamrugał oczami, ale w dalszym ciągu nie mógł sprecyzować, na czym polega różnica w oświetleniu. Zaczai się zastanawiać, czy wywołane napięciem halucynacje powstały w umysłach wszystkich obecnych tu osób, czy nie jest to rodzaj masowej histerii, zrodzonej z lęku?

– Edith, nic nie widzę.

– Jest tutaj, Chris, jest tutaj.

Kątem oka Bishop dostrzegł jakiś wir i szybko odwrócił głowę, by zobaczyć, co te jest. Nie było niczego. Następny ruch, tym razem z prawej strony. I znów nic…

Edith wciskała się coraz mocniej w oparcie krzesła, kurczowo trzymając się siedzenia. Oddychała ciężko, z trudem.

Bishop czuł zimno na odsłoniętej twarzy, szczypanie zamykających się porów i ściągającej się skóry. Chłód przeniknął całe jego ciało. Znów coś się poruszyło, tym razem dojrzał jakiś cień. Mignął mu przed oczami jak przezroczysty welon, znikając, gdy usiłował skupić na nim wzrok. Towarzyszył mu dźwięk, przypominający nagły poryw wiatru wokół domu. Nagle umilkł. Cisza. Światła przygasły.

Bishop odezwał się w nadziei, że mikrofon przekaże jego słowa.

– Zaczęło się – powiedział tylko.

Ale w centrum dowodzenia słychać było wyłącznie irytujące trzaski. Wszyscy patrzyli przez ogromne okno na dwie białe postacie, dopóki Marinker nie powiedział:

– Sprawdźcie te światła, wydaje mi się, że siadają.

Technik przekręcił przełączniki, po chwili światła rozbłysły. Ale powoli, prawie niedostrzeżenie, znów zaczęły przygasać.

Edith jęknęła cicho i Bishop już miał wyciągnąć do niej rękę, kiedy zastygł w bezruchu. Coś go dotknęło. Coś przesuwało ręką po jego ciele.

Spojrzał na nogi i zobaczył, że pomarszczone fałdy białego kombinezonu wygładzają się, wyrównują. Ale materiał sam się poruszał, nic go nie dotykało. Biel kombinezonu w słabym, przyćmionym świetle przybrała ciemnoszary odcień. Zimno, które przeniknęło ciało Bishopa, zaczęło wkradać się do jego mózgu, powodujący drętwienie mróz szukał dróg, którymi mógłby przekradać się dalej, a znajomy przypływ strachu sprzyjał jego postępom. Bishop próbował coś powiedzieć, ostrzec innych przed tym, co się dzieje, ale nie mógł wydobyć głosu z zaciśniętego gardła. Zstępowała ciemność, niewyraźna czerń, której moc gasiła wszystkie światła.

Bishop chciał wstać, ale przytłaczał go ogromny ciężar, ta sama zimna ręka, która dotknęła jego ciała, rozrosła się do nieprawdopodobnych rozmiarów i teraz więziła go w uścisku. Zdawał sobie sprawę, że to tylko omamy oszołomionego umysłu, każące mu wierzyć w to, co niemożliwe, ale mimo to czuł ucisk, tak jakby był prawdziwy. Raz jeszcze spróbował wyciągnąć ręce do Edith, lecz były przyciśnięte do boków, zbyt ciężkie, aby je unieść. Zobaczył, jak medium zaczyna osuwać się z krzesła, a jej jęk przeszedł w żałosne zawodzenie. Wtedy zaczęła pojawiać się postać.

Wewnątrz baraku Sicklemore pospiesznie wydawał dyspozycje Marinkerowi, i tylko lata służby w administracji państwowej powstrzymywały go przed podniesieniem głosu.

– Na miłość boską, człowieku, włącz te urządzenia. Nie widzisz, co „się dzieje na zewnątrz?

Marinker stracił całą pewność siebie, spoglądał to na palące się lampki kontrolne, to na ledwo widoczne postacie na placu.

– Bishop nie ma przesłony. Nie mogę ryzykować włączenia aparatury.

– Nie bądź głupi, człowieku! Założy maskę, gdy tylko uruchomimy lampy z ultrafioletem. Zrób to natychmiast, to rozkaz!

Postacie były tylko ciemnymi, zwiewnymi zjawami, bez określonego kształtu. Podpłynęły bliżej, skupiając się wokół dwojga ludzi na środku placu. Czarne zjawy wypływały z otaczającej ich czerni jakby były jej częścią. Zbliżyły się, majacząc nad Bishopem i Edith, mężczyzna przyciśnięty był do krzesła przez niewidzialną siłę, kobieta kuliła się na ziemi. Bishop z trudem chwytał powietrze, czując się tak, jakby tonął w gęstym, szlamowatym błocie. Jego usta i nos wypełniała cuchnąca maź. Powoli podniósł ręce, napinając ścięgna, jego zaciśnięte pięści aż drżały. Chciał chwycić niewidzialny przedmiot, który uciskał mu piersi, ale nic nie znalazł, żadnego kształtu, żadnej materii. Ale wciąż czuł ucisk.

Żołnierze wokół placu, na drodze i na ulicach, trzymali gotowe do strzału karabiny i pistolety maszynowe, wiedząc, że skończyła się bezczynność i ostatecznie pojawiło się niebezpieczeństwo. Policjanci byli całkowicie uzbrojeni i to zwiększało ich poczucie bezpieczeństwa. Z oddali dochodziły krzyki, sporadyczne strzały; gdzieś znowu coś się zaczęło. Jessica próbowała ominąć metalową tarczę i dostać się do Bishopa i Edith, ale Peck złapał ją za rękę i zmusił do cofnięcia się.

– Zostaw ich! – powiedział szorstko. – Nie możesz im pomóc! Spójrz tylko!

Jessica obrzuciła wzrokiem plac i zobaczyła nagłą jasność, wydobywającą się z wykopu. Zapalono ultrafioletowe lampy i ich blask powoli się rozszerzał. Zaczęły mrugać inne światła, z każdą sekundą świecąc coraz mocniej. W górze słychać było wirujące helikoptery i wkrótce niebo rozjarzyło się białym światłem.

– Chris nie ma przesłony! – krzyknęła Jessica i znów spróbowała się uwolnić.

– Zaraz ją założy, nie martw się. Uspokój się i patrz! Jessica przestała się szamotać i Peck ją puścił.

– Grzeczna dziewczynka. Nie wychodź tylko poza ekran.

Bishopa oślepiła nagła jasność. Zamknął oczy i próbował opuścić przesłonę. Z trudem zbliżał do niej dłonie, oddychał ciężko, czarny szlam zalewał mu gardło. Nagle zniknął przygniatający go ciężar; mógł swobodnie poruszać rękami. Opuścił przesłonę i otworzył oczy. Blask był w dalszym ciągu silny, ale chlorek srebrowy w szkle fotochromowym przesłony skutecznie tłumił jasność, umożliwiając mu rozejrzenie się dookoła. Edith, skulona na ziemi, patrzyła w stronę wykopu, jedną ręką przytrzymując się krzesła, drugą – mimo opuszczonej przesłony, przysłaniała oczy. Bishopowi zdawało się, że widzi ciemne postacie, pierzchające pod wpływem światła, obrazy, które znikały, jakby zdławione przez jasność.

Światło było coraz silniejsze, coraz bardziej niebieskie, zabarwiało się na czerwono wraz ze wzrostem natężenia. Wkrótce zalało cały plac oślepiającym blaskiem; włączono inne światła i wszystkie cienie zniknęły. Blask stapiał się ze światłami padającymi z góry, helikoptery utrzymywały pozycje, uważając, by nie naruszyć swoich korytarzy powietrznych.

Cały teren skąpany był w niebiesko-fioletowym świetle, w którym ginął każdy cień, nawet metalowe ekrany podświetlone były z tyłu słabszym światłem, by nie mogła się tam ukryć ciemność.

Bishop poczuł, jak jego umysł oczyszcza się i opuszcza go strach.

– Udało im się – krzyknął do Edith. – Odeszła, zniszczyli ją!

Naukowcy przez cały czas mieli rację: Ciemność była materią, posiadała fizyczne właściwości. Można ją było zniszczyć jak każdą inną substancję chemiczną, gaz czy ciało stałe. Jacob, biedny Jacob, nie zdawał sobie sprawy z tego, co to jest; za daleko zaszedł w badaniach zjawisk paranormalnych, żeby zrozumieć, że Ciemność była tylko nie wyjaśnionym zjawiskiem fizycznym, a nie duchowym istnieniem. Ich umysły przeceniały rangę tego zjawiska, każąc im widzieć i wyobrażać sobie rzeczy nie istniejące. Jemu, Bishopowi, kiedy miał wizje w Beechwood, przekazała telepatycznie swe myśli Edith, która znała Pryszlaka, była związana z jego sektą, z jej członkami, znała ich żądzę, ich zdegenerowanie; Bishop stał się odbiorcą jej myśli, ponieważ to on odkrył martwe i okaleczone ciała. Wszystko inne było szaleństwem, narzuconym przez coś, co nazwano Ciemnością, i ziemskim złem tych, którzy byli uczniami Pryszlaka, gdy jeszcze żył. Ta wiedza przytłaczała go, nie tylko dlatego, że wyjaśniała straszne, katastroficzne wydarzenia” które ostatnio miały miejsce, ale i dlatego, że stanowiła potwierdzenie tego, w co wierzył od lat.

Bishop podszedł do Edith i wyciągnął ręce, aby jej pomóc. Pochylał się właśnie, próbując ją podnieść, kiedy na jej niebieskawym kombinezonie pojawił się cień, niczym ciemna plama na świeżym śniegu.

Odsunął się od niej, opadł na kolana i tak pozostał, maska skrywała jego przerażoną twarz. Edith wstawała, patrząc na cień rozprzestrzeniający się po jej ciele, podniosła się, stanęła w rozkroku i wyciągnęła ręce. Uniosła głowę i krzyknęła w niebo.

Niebieskofioletowy blask stopniowo znikał pod wpływem szybko zapadającej ciemności.

Postacie powróciły wraz z cieniami, jak wstęgi czarnego dymu zwijały się, skręcały ponad znajdującymi się w dole urządzeniami oświetleniowymi, jakby urągając ich sile. Jasność cofała się do źródła, jak popychana przez niewidzialną, opadającą ścianę. Generatory z jednej strony placu zaczęły wydawać jękliwy dźwięk, który to wzmagał się, to cichł. Technicy odskoczyli od nich, kiedy zaczęły iskrzyć. Stopniowo wszystkie światła – i to zarówno reflektory, jak i szperacze czy ręczne latarki ‘- zaczęły przygasać, trzaskały żarówki, rozpryskiwało się szkło. Urządzenia pomiarowe w centrum dowodzenia zaczęły szaleć, igły wskazówek tańczyły niczym metronomy, przełączniki same się wyłączały, jakby obsługiwały je niewidoczne ręce, z nadajników i odbiorników dochodziło buczenie. W końcu zgasły wszystkie światła i barak pogrążył się w ciemności.

W górze jeden z helikopterów gwałtownie oddalał się od zamieszania na dole; jego szeroki ultrafioletowy snop światła zgasł z sykiem, podobnie jak światła innych helikopterów. Pilot poczuł, że śmigłowiec pikuje gwałtownie i starał się za wszelką cenę utrzymać wysokość, lecz nie panował już nad maszyną. Uderzył w helikopter, który wznosząc się do góry, przeciął przez nieuwagę jego korytarz powietrzny. Rozległ się ogłuszający huk eksplozji, w górę uniosła się oślepiająca, ognista kula. Splątane maszyny spadały na ziemię, ciągnąc za sobą czerwone płomienie przypominające ogon komety. Siła wybuchu obróciła oba helikoptery, rzucając je na zatłoczoną drogę. Krzyk ginących żołnierzy zagłuszyła druga eksplozja, kiedy maszyny uderzyły o ziemię. Rozpalone kawałki metalu i płonąca benzyna trysnęły na niczym nie osłoniętych ludzi.

Trzeci pilot miał więcej szczęścia, gdyż udało mu się wyprowadzić maszynę nad puste ulice i dopiero tam stracił nad nią panowanie. Helikopter roztrzaskał się o ziemię, ale ani pilot, ani jego towarzysz nie odnieśli ciężkich obrażeń. Wyskakując ze zniszczonej maszyny, nie zauważyli nawet zbliżających się do nich w ciemnościach ludzi.

Bishop zdjął maskę z twarzy; plac oświetlały teraz słabe światła z wykopu i czerwona poświata pożaru z odległej drogi. Po policzkach spływały mu łzy wściekłości, bezradności; na nowo opanował go strach. Wokół wybuchały mniejsze pożary, wywoływane przez płonące części rozbitych w górze helikopterów. Ponieważ maszyny spadały z dużej wysokości, doszło do znacznego rozprzestrzenienia się ognia.

Edith Metlock była ledwie widoczna w słabym świetle dochodzącym z wykopu. Wciąż stała z wyciągniętymi rękami, a z jej ust ciągle wydobywały się krzyki. Bishop próbował się podnieść, ale znów poczuł przygniatający ciężar, przykuwający go do ziemi, miażdżący mu ręce i nogi. Czarne zjawy krążyły wokół niego, wyłaniając się z ciemności; zbliżając się nabierały wyraźnych kształtów. Coś go uderzyło i upadł na ziemię, powalony bardziej przerażeniem niż ciosem. Uniósł się na łokciu, ale nic wokół siebie nie zauważył. Poczuł na czole kolejne uderzenie; skóra piekła go tak, jakby ktoś tarł ją lodem. Pojawił się przed nim mężczyzna. To był Pryszlak. Złość na jego twarzy widać było nawet w panujących ciemnościach. Wysunął głowę, zionąc cuchnącym oddechem, pokazując czarne zęby w uśmiechu, na widok którego Bishop krzyknął i próbował zasłonić oczy. Z Pryszlakiem byli inni – znajome twarze, zniekształcone własnym zepsuciem. Mężczyzna, który próbował go zastrzelić. Brodaty mężczyzna z wizji w Beechwood. Wysoka kobieta z płonącymi triumfalną nienawiścią oczami. I jej niska towarzyszka szyderczo chichocząca. Innych nie rozpoznawał. Jedna z tych twarzy przypominała Lynn, lecz była tak zniekształcona, że nie miał pewności. Podchodzili do niego, dotykając go, poszturchując. Ale jego wzrok przenikał przez nich; widział Edith, słyszał jej krzyki, widział przyćmione światło z wykopu.

Nagle wybuchły znajdujące się w dole urządzenia świetlne, w górę poleciało szkło, wystrzeliły iskry i płomienie; maszyny zniszczyło coś, co nie znało ograniczeń, coś, co rosło w siłę. W powietrzu zawirowało szkło – skorupy błyskały czerwonym światłem, obracając się, odbijając odległy pożar – ogromne płyty specjalnie wzmocnione dla ochrony znajdujących się pod nimi delikatnych, lecz potężnych włókien żarzenia. Bishop widział, jak jeden z takich kawałów leci w kierunku Edith, jego błyszcząca powierzchnia wielkości drzwi przecina jej ciało na pół i zamknął oczy, zanim jej nogi, które nie podpierały już ciała, z wolna się przewróciły.

Ręce zacisnęły mu się na gardle i zdawało się, że każda z postaci ma udział w tym uścisku, ich twarze płynęły przed nim, masa, która była umysłem ich wszystkich, wciągała jego umysł, nie sondując już, nie szukając, lecz wyciągając to, czego potrzebowała, by dalej istnieć i szerzyć zło. Jeszcze nim zapanowała całkowita ciemność, zobaczył tłumy wdzierające się na plac: skrzeczących szaleńców, którzy atakowali każdego, kto nie był jednym z nich. Ku niemu biegła Jessica, ledwo widoczna w mroku. Opadła zasłona i nic już nie było widać. Zamknął oczy przed Ciemnością.

A potem je otworzył, zastanawiając się, skąd pochodzi oślepiające białe światło, które biło znikąd i omiatało teren, na którym kiedyś było Beechwood; oślepiającymi promieniami oczyszczało każde wyżłobienie, wspaniała, intensywna jasność wyzwalała z cienia każdą cegłę, każdy kamień, wypędzając Ciemność.

Światło przeszyło jego oczy, mimo że zamknął je raz jeszcze.

…Senne koszmary opuściły mnie, czas zatarł grozę tamtych straszliwych dni. Nawet Jessica nie boi się już nocy. Jesteśmy teraz razem, jeszcze nie jako mąż i żona, ale i na to przyjdzie czas. Musimy najpierw się przyzwyczaić do naszego nowego życia, formalna ceremonia nastąpi później.

Po dwóch latach wciąż pamiętamy tę noc w Beechwood, tak jakby to było wczoraj. O tych wydarzeniach wiele dyskutowano, analizowano je i opisywano, ale nikomu nie udało się wyjaśnić zjawiska, którego byliśmy świadkami. Kościół oczywiście próbuje; naukowcy gotowi są nas wysłuchać i rozważyć to, co mamy im do powiedzenia, gdyż okazało się, że to oni się mylili, i to oni uświadomili sobie, że zło jest potęgą ducha, a nie biologicznym uszkodzeniem mózgu. Jacob Kulek byłby zadowolony – jest zadowolony – że została nawiązana prawdziwa, pozbawiona dawnej niechęci, współpraca między naukowcami i parapsychologami, przymierze otwierające nowe możliwości naszego samopoznania. Właśnie do tego dążył Jacob przez całe życie, ale dopiero jego śmierć umożliwiła realizację tych zamierzeń. Jessica często kontaktuje się z nim i ja powoli uczę się tego. Edith pomaga mi, jest moim przewodnikiem.

Rozmawiała z moją córką Lucy i obiecała, że wkrótce mi ją sprowadzi. Mówi, że Lucy jest bardzo szczęśliwa. Edith wraz ze swą śmiercią znalazła spokój.

Ciemność nigdy już nie powróciła, ale Jacob ostrzegł nas, że nie została do końca pokonana. Mówi, że dopóty będzie istniała, dopóki zło nie opuści ludzkich umysłów. Przypuszczam, że pewnego dnia Ciemność znowu się pojawi.

Teraz wielu z nas zdaje sobie z tego sprawę. Ci wszyscy, którzy byli w Beechwood i widzieli, jak tworzyła się i narastała Światłość, aż jej blask zniszczył wszystkie cienie, zdobyli rzadką zdolność pozazmysłowego postrzegania. Cierpią tylko ci, którzy nie potrafią poradzić sobie z tą nową siłą, która na nich spłynęła. Ich umysły odwróciły się bowiem od niej, zamknęły w sobie, tak że nie mogą już funkcjonować jak inni ludzie. Naukowiec Marinker jest jednym z nich. Ale zaopiekowano się nimi, nie dzielą losu ofiar Ciemności, ludzi, którzy są wypaleni od środka i samotni, a ich ciała stały się anemicznymi powłokami, których medycyna nie może już uratować od ruiny i śmierci. Niektórzy z obecnych na placu tej nocy mówią, że Światłość przypominała kulę ognia, nowe słońce, wschodzące z ziemi, inni twierdzą, że nie miała żadnego kształtu, żadnej widocznej postaci, była natomiast rozrzedzonym gazem, uchodzącym w nagłych błyskach, wypełniających powietrze własnymi wyładowaniami. Paru utrzymuje, że Światłość, nasilając się, przybierała kształt krzyża, który zniknął, gdy blask stał się zbyt intensywny. Ja pamiętam, że widziałem tylko jasność, bez kształtu, bez struktury, tylko wspaniałe światło zalewające mój umysł.

Słyszeliśmy doniesienia, że Światłość widziano później w różnych częściach świata, tam gdzie panuje przemoc. Jessica twierdzi, że Jacob nie chce z nią rozmawiać na ten temat. Pytała go również o to, jaki jest udział Boga w tym wszystkim, ale także na to pytanie Jacob nie chciał odpowiedzieć. Wyjaśnił jej, że nasze postrzeganie jest jeszcze zbyt słabe, abyśmy mogli to zrozumieć, nawet umierając uczymy się jeszcze. Prawda nie jest nam w pełni dana.

Tej nocy, na dachu, Jacob wiedział, że umiera z wewnętrznych obrażeń, ale wiedział także, iż musi zachować sprawność umysłu, dopóki śmierć nie zdławi w nim życia. Ciemność, ze swoją narastającą siłą, chciała wypełnić go, gdy umierał, opanować jego myśli, zniszczyć wolę ducha; szybka śmierć uchroniła go przed tym. Te czarne, niematerialne istoty wiedziały, że kiedy umiera ciało, istniejąca w każdym wola, zasadnicza treść każdej jednostki, zanika także, ale tylko po to, aby się odrodzić, ponownie obudzić, kiedy pękną cienkie nici, którymi jest związana z ziemską powłoką. Ta metamorfoza w naszym pojęciu trwa trzy dni. Ale Jacob nie pozwolił, aby powolna śmierć zniszczyła jego wolę; panował nad swoją duchową siłą w ostatnich sekundach życia. Świadom swego odrodzenia, odgrywał W nim czynną rolę. Tak jak Boris Pryszlak. Każdy z nich jednak wybrał inną drogę.

Jacob znalazł się we wzbudzającym grozę królestwie energii, w nowym wymiarze, który częściowo był jeszcze tym światem, ale ostatecznie prowadził do czegoś większego, czegoś, co można zobaczyć, nie można jednak w pełni zrozumieć. Był zdezorientowany, zagubiony, ale nie samotny. Oczekiwali go inni.

Stał się ich częścią, włączył się w falę, która nigdy nie przestaje narastać, płynąć, lecz która w naszych kategoriach jest nierealna. W końcu część tej fali wraca do swego źródła i walczy z przeciwną energią, która zagroziła jej płodowi. My jesteśmy tym płodem. Ciemność jest tą wrogą energią. Światłość jest potęgą, którą się staniemy.

Nikt z nas, kto widział Światłość, nie oburza się na ułomność, jaką nas dotknęła, gdyż ślepota nie jest ciężarem, lecz uwolnieniem od niemożności widzenia. Jessica nosi nasze dziecko i oboje wiemy, że syn – to będzie chłopiec – tak jak my, będzie niewidomy. Cieszymy się z tego, gdyż wiemy, że będzie mógł widzieć w taki sam sposób jak my.


***

Загрузка...