Część druga

Obejrzyj się na przymierze twoje; albowiem i najciemniejsze kąty ziemi pełne jaskiń drapiestwa.

Psalm LXXIV:20


ROZDZIAŁ JEDENASTY

Nadinspektor Peck jęknął w duchu, gdy granada miękko zahamowała.

– Wygląda jak Armageddon – rzucił kierowcy, który w odpowiedzi zaśmiał się cicho.

Peck wygramolił się z samochodu i szybko ocenił sytuację. Swąd dymu wciąż unosił się w powietrzu i ogromne kałuże wody zalewały Willow Road, tworząc małe, błyszczące jeziorka. Strażacy polewali zgliszcza trzech zniszczonych przez ogień domów, których jasnoczerwone ściany kontrastowały z ponurą szarością ulicy. W pobliżu, z szeroko otwartymi drzwiami, stał ambulans, gotowy na przyjęcie kolejnych ofiar. Z tłumu wstrząśniętych gapiów oderwała się ubrana na niebiesko postać i pospieszyła w kierunku Pecka.

– Nadinspektor Peck? Otrzymałem wiadomość, że jest pan w drodze.

Umundurowany mężczyzna szybko zasalutował, co Peck skwitował lekkim kiwnięciem głowy.

– Inspektor Ross z lokalnej policji, jak sądzę?

– Tak, sir. Mamy tu cholerne zamieszanie. Ruchem głowy wskazał na sceny, rozgrywające się w dalszej części ulicy.

– Myślę, że najpierw trzeba stąd usunąć wszystkich, którzy nie są bezpośrednio zamieszani w całą tę historię z ostatniej nocy.

– Właśnie miałem to zrobić. Problem polega na tym, że połowa z nich jest zamieszana.

Peck ze zdziwieniem uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Ross przywołał sierżanta.

– Każ im rozejść się do domów, Tom. Zgłosimy się do wszystkich, by złożyli zeznania. I niech prasa wycofa się na koniec ulicy; później podamy oficjalne oświadczenie. Myślałem, że postawiłeś ludzi przy obu końcach ulicy, by zatrzymywali każdego, kto chciałby się tu przedostać.

– Obstawiłem ulicę. Nic nie pomaga.

– Rozumiem, skontaktuj się z dowództwem, niech przyślą nam zapory. Powiedz im też, że potrzebujemy więcej ludzi. A na razie wszyscy cywile niech opuszczą ulicę. Natychmiast.

Sierżant odszedł, ostrym tonem zaczął wydawać polecenia zarówno swoim ludziom, jak i tłoczącym się gapiom. Ross odwrócił się do Pecka, który powiedział:

– W porządku, inspektorze. Chodźmy do samochodu i przez chwilę porozmawiajmy w spokoju.

Gdy znaleźli się w środku, Peck zapalił papierosa i uchylił tylną szybę, aby dym mógł ulatywać.

– Więc słucham – rzekł, patrząc z roztargnieniem na to, co działo się na zewnątrz.

Inspektor położył czapkę na kolanach.

– Pierwszym sygnałem, że dzieje się coś niedobrego, był meldunek, jaki przez radio złożył jeden z naszych posterunkowych, patrolujących tę ulicę. To był posterunkowy Posgate; razem z Hicksem sprawowali tu policyjny nadzór.

– Nadzór policyjny?

– No, niezupełnie. Ale to było coś więcej niż normalny patrol. Słyszał pan o tych dziwnych zdarzeniach, które miały tu miejsce ostatnio?

Peck chrząknął i Ross potraktował to jako potwierdzenie.

– Mieszkańcy domagali się jakiejś ochrony. Daliśmy im patrol, żeby wiedzieli, iż pilnujemy tej ulicy, ale szczerze mówiąc, to naprawdę nie spodziewaliśmy się, że tu znowu coś się zdarzy.

– Zdaje się, że się pomyliliście. Proszę mówić dalej. Inspektor poruszył się niespokojnie.

– Nasz człowiek zameldował, że chyba coś się dzieje na końcu ulicy. Jego zdaniem wyglądało to na bójkę lub napad rabunkowy.

– O której to było?

– Około wpół do dwunastej. Poszli, żeby zaprowadzić tam porządek i sami nieźle oberwali.

– Ile osób tam było?

– Trzy. Młodzi ludzie: Dwóch białych i jeden czarny.

– I tak załatwili waszych ludzi?

– To byli niebezpieczni gówniarze, sir. Peck ukrył uśmiech, ujmując dłonią papierosa, którego trzymał w ustach.

– I nie był to napad – powiedział poważnie Ross.

– Nie?

– Nie. To był gwałt.

– Na ulicy?

– Tak, sir, na ulicy. Nie próbowali nawet zaciągnąć ofiary w jakieś ustronne miejsce. Ale nie to jest najgorsze.

– Pewnie mnie pan zaskoczy?!

– Ofiarą był mężczyzna.

Peck spojrzał na inspektora z niedowierzaniem.

– Jestem zaskoczony – powiedział.

Ross ucieszył się w duchu, że udało mu się wywrzeć wrażenie na przełożonym. Wiedział, że dalsza relacja jeszcze bardziej wstrząśnie Peckiem.

– Ten mężczyzna nazywa się Skeates. Mieszka przylej ulicy, jest typem młodego urzędnika. Najwidoczniej wracał właśnie do domu po nocnej wizycie w pubie.

– Następnym razem weźmie taksówkę. Co z pana ludźmi? Bardzo poturbowani?

– Hicks ma złamaną szczękę. Poza tym stracił prawie wszystkie zęby. Zanim przybyły posiłki, ci trzej bandyci połamali Posgatowi obie ręce i to samo próbowali zrobić z nogami.

Peck przez zaciśnięte zęby wypuścił kłąb dymu.

– Zawzięte skurwysyny – skomentował z przekąsem. Ross nie wyczuł ironii w głosie starszego rangą oficera.

– Ci trzej wcale nie byli pedałami. Wiem, bo przesłuchiwałem ich, kiedy zostali przywiezieni.

– Czy jeszcze coś o nich wiadomo?

– Cały czas są przesłuchiwani. Zbuntowali się w areszcie.

– Już to widzę – Peck uśmiechnął się, dostrzegłszy rosnące oburzenie inspektora. – W porządku, Ross. Nie miałem nic złego na myśli. Nie winie twoich ludzi, że przyłożyli im trochę. Czy wyciągnąłeś coś z tych skurwysynów?

– Nie, wszyscy trzej milczą jak zaklęci. Przez całą noc nie powiedzieli ani słowa.

– Co z ofiarą?

– Moi ludzie znaleźli go, kiedy czołgając się po ulicy próbował dostać się do domu. Zeznał, że ci trzej po prostu siedzieli na chodniku, jakby czekali na kogoś, kto miał nadejść. Najwidoczniej tu nie mieszkają. Przynajmniej on nigdy ich przedtem nie widział.

– W porządku, inspektorze, pańska opowieść wywarła już na mnie wystarczająco silne wrażenie. Co jeszcze stało się tutaj ostatniej nocy? – Peck obrócił głowę w stronę wciąż tlących się domów. – Poza tym, co jest oczywiste.

– Około wpół do drugiej nad ranem otrzymaliśmy zawiadomienie o włamaniu do domu numer… – Ross wyjął notes z kieszeni na piersiach i błyskawicznie go otworzył – trzydzieści trzy. Dzwoniła pani Kimble. Zanim moi ludzie przybyli na miejsce, jej mąż sam sobie poradził ze zmartwieniem.

– Niech mi pan nie każe zgadywać.

– Państwo Kimble mają piętnastoletnia córkę. Śpi w pokoju, którego okna wychodzą na ulicę. Mężczyzna wdarł się do jej sypialni.

– Chyba nie następny gwałt? – z odrazą spytał Peck.

– Nie, sir. Intruz mieszkał naprzeciwko domu państwa Kimble. To był Eric Channing.

– Był?

– Był. Już nie jest.

– Ten… jak się nazywa? Kimble… sam wymierzył sprawiedliwość?

– Channing po drabinie dostał się pod okno sypialni. Nawet nie próbował go otworzyć, po prostu skoczył głową do przodu, rozbił szybę i rzucił się na dziewczynę. Gdy pani Kimble dzwoniła do nas, pan Kimble był zajęty zrzucaniem niedoszłego gwałciciela tą samą drogą, którą tamten przyszedł; Channing spadł, łamiąc sobie kark.

– Miłuj sąsiada swego… co? Czy wiemy coś jeszcze o tym pomysłowym panu Kimble? Był notowany?

– Nie mamy go w kartotece. Zbyt gwałtownie zareagował, to wszystko.

– Miejmy nadzieję, że sędzia nie będzie reagował w ten sam sposób. Co jeszcze mamy?

– Jakby te dwa wypadki nie wystarczyły, około trzeciej nad ranem zaczęło się prawdziwe piekło. Wtedy wybuchł pożar.

– Przyczyna?

– Zaczął się w domu jednorodzinnym i przeniósł na sąsiedni. Sądzimy, że strzelające iskry spowodowały pożar najbliższych budynków.

– Tak, ale jak to się zaczęło?

Ross odetchnął głęboko i znów zajrzał do notesu, by sprawdzić nazwisko.

– Alarm wszczął emerytowany biznesmen, pan Ronald Clarkson. Obudził go swąd spalenizny. Jego żona siedziała na środku podłogi w sypialni. Wzięła olej parafinowy z jednego z palników i oblała się nim. Miał szczęście; oblała także łóżko. Ledwo zdążył uciec.

Oczy Pecka rozszerzyły się z przerażenia, krew odpłynęła mu z twarzy.

Ross mówił dalej, patrząc z pewną satysfakcją na szefa.

– Zanim przybyła straż, cały dom się spalił, nie udało się także uratować sąsiedniego budynku. Naprzeciwko też nieźle się paliło, ale zdążyli opanować ogień, zanim całkowicie zniszczył dom. Dziś w nocy było tu osiem wozów strażackich, wyglądało to tak, jakby przypuszczono gwałtowny atak i bez końca bombardowano cały teren.

– Czy ktoś jeszcze, oprócz żony pana Clarksona, zginął w płomieniach?

– Nie, dzięki ostrzeżeniu Clarksona wszyscy, na szczęście, zdążyli uciec.

– Wskazał jakiś powód, dla którego ona to zrobiła? Podpaliła się?

– Mówi, że ostatnio była w depresji. Peck parsknął z oburzenia.

– W depresji! Jezu Chryste!

– I jeszcze coś.

– Chyba pan żartuje.

– Nie. Ale to już nie jest takie makabryczne. Gdy zaczęło świtać i strażacy walczyli jeszcze z ogniem, a ja biegałem w kółko jak oszalały, żeby zorientować się, co, do diabła, tu się dzieje, do jednego z moich ludzi podszedł jakiś człowiek i poprosił, żeby go aresztował.

– To musiała być miła odmiana. Kto to był? Kolejny wariat?

– Nie wyglądał na takiego. Nazywa się Brewer. Mieszka pod numerem dziewiątym.

– I co?

– Bał się tego, co może zrobić swojej rodzinie. Policjant poszedł z nim do domu, znalazł żonę Brewera i trójkę ich dzieci, związanych i zamkniętych w szafie.

– I mówi pan, że to nie wariat?

– Rozmawiałem z nim. Sprawia wrażenie miłego, przeciętnego faceta, kompletnie przerażonego tym, co zrobił. Nie potrafi tego wytłumaczyć, nie wie, dlaczego tak postąpił. Ale chciał, żeby go zamknąć, aby nie mógł ich skrzywdzić. Oto, czego się boi.

– Mam nadzieję, że wyświadczyliście mu tę grzeczność.

– Oczywiście. Jest teraz w celi, ale później, kiedy to wszystko doprowadzimy do porządku, odeślemy go do szpitala.

– Zróbcie to, ale najpierw z nim porozmawiam. Czy to już wszystko?

– Z tego, co wiem, to tak. Jak wspominałem, sprawdzamy wszystkie domy.

– Cóż to za zwariowana ulica, inspektorze? Podmiejskie getto szaleńców?

– Do niedawna była to normalna, cicha willowa okolica. Rok temu mieliśmy, oczywiście, ten cały pasztet.

– Ma pan na myśli to zbiorowe samobójstwo?

– Tak, sir. Ten dom – Beechwood – właśnie wczoraj został rozebrany.

– Dlaczego go zburzono?

– Z tego, co wiem, właściciel tego domu miał go już po dziurki w nosie. Od niepamiętnych czasów nikt w nim nie mieszkał, a agenci nie mogli go sprzedać.

– Może jego duchy biorą odwet za zniszczenie?

Ross spojrzał ostro na Pecka.

;- Dość dziwne, ale niedawno coś się tam działo. Jakiś człowiek o nazwisku Kulek poinformował nas, że przeprowadził w tym domu seans czy coś w tym rodzaju. Sprawdziliśmy, miał pozwolenie właścicielki.

– Czyli w tym domu naprawdę ukazywały się duchy? Peck potrząsnął głową, był otumaniony.

– Nic o tym nie wiem. Ale znaleziono tam nagą kobietę, ukrywającą się w piwnicy. Była prywatną pielęgniarką, która, jak się później okazało, zabiła swojego pracodawcę, starego człowieka, którym przez lata się opiekowała. Mieszkali w domu stojącym trochę dalej przy tej ulicy.

– Tak, słyszałem o tym. Jednak nie wiedziałem, że odbywał się tu seans.

– Nie jestem pewien, czy to naprawdę był seans. Ale wiem, że był tu jakiś ekspert od duchów.

– W porządku, porozmawiam z tym Kulekiem i wszystkimi osobami, które razem z nim były w tym domu.

– Chyba nie sądzi pan, że to ma coś wspólnego z duchami? Na twarzy Rossa pojawił się wyraz zaciekawienia.

– Niech pan da spokój, inspektorze. To ma tyle wspólnego z duchami, co z wodą pitną. Po prostu myślę, że już najwyższy czas, abyśmy zebrali wszystkie elementy i zaczęli składać je do kupy, zgadza się pan? W przeciwnym razie już niedługo nie znajdziemy tu nikogo, z kim można by porozmawiać; wszyscy będą albo martwi, albo w zakładzie dla obłąkanych.

Nagle, od strony Pecka, ktoś mocno zapukał w okno i obaj mężczyźni spojrzeli w tym kierunku. Przyglądała się im stara, pomarszczona twarz. Kobieta zapukała jeszcze raz, nie bacząc na to, iż przyciągnęła już uwagę obu policjantów.

– Czy pan odpowiada za to, co tu się dzieje? – spytała chrypliwym głosem, patrząc wprost na Pecka.

– W czym mogę pani pomóc? – spytał Peck, odkręcając jeszcze trochę szybę.

– Gdzie jest mój ranny pies? – spytała stara kobieta i Peck poczuł ulgę, gdy zobaczył spieszącego w jej kierunku sierżanta, z którym wcześniej rozmawiał.

– Przykro mi, proszę pani, ale… – zaczął mówić Peck.

– Był cały zakrwawiony. Gdzieś zginął. Nie było go całą noc. Dlaczego nie zaczniecie go szukać, zamiast siedzieć tutaj na dupie?

– Proszę przekazać szczegóły sierżantowi; on na pewno pani pomoże odnaleźć psa – powiedział cierpliwie Peck.

Odetchnął z ulgą, gdy sierżant wziął pod rękę gderającą kobietę i odprowadził ją na bok.

– Taka makabra, a ona martwi się o cholernego psa! Inspektor Ross ze zdziwieniem pokręcił głową.

– Przepraszam, sir – sierżant znów podszedł do okna.

– O co chodzi, Tom? – spytał Ross.

– Właśnie sobie pomyślałem, że może to pana zainteresuje. Chodzi o tego psa.

Peck ze zdumieniem wytrzeszczył oczy.

– Hm, to pewnie nic ważnego, ale skarga tej starej damy była piątą, jaką otrzymaliśmy tego ranka. To jest piąte zgłoszenie zaginięcia ukochanego zwierzaka. Wydaje się, że one wszystkie uciekły.

Ross wzruszył tylko ramionami, kiedy Peck spojrzał tępo na niego.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Jazda przez niziny hrabstwa Kent działała uspokajająco na Bishopa. Niespodziewanie przyjemna zmiana pogody, jak wiosna, ożywiła monotonny krajobraz i chociaż w powietrzu wyczuwało się jeszcze zimowy chłód, wydawało się, że pory roku nie chcą pogodzić się z kalendarzem. Zdecydował się jechać bocznymi drogami, omijając główne, ruchliwe trasy, które wiodły prosto do celu, ale były bardziej zatłoczone. Potrzebował czasu do namysłu.

Szaleństwo na Willow Road nie ustawało; prawdę powiedziawszy, zataczało coraz szersze kręgi. Poprzedniego dnia dwóch ludzi z Urzędu Śledczego do Spraw Kryminalnych złożyło Bishopowi wizytę w jego domu w Barnes. Prawie przez dwie godziny wypytywali go o Beechwood i o powody, dla których podjął się badania domu. Powiedział im wszystko, co wiedział: o niepokojach Jacoba Kuleka, o tym, iż chce za wszelką cenę udowodnić, że dom nie jest nawiedzany przez duchy, o znalezieniu nagiej kobiety ukrywającej się w piwnicy. Nie powiedział im tylko o wizjach, które tam miał. Kiedy wychodzili, nie sprawiali wrażenia zadowolonych i burkliwie powiadomili go, że w ciągu najbliższych dni zostanie prawdopodobnie wezwany do złożenia oficjalnych zeznań; nadinspektor Peck z najwyższym zainteresowaniem wysłucha jego opowieści.

Później Bishop zastanawiał się, czy powinien skontaktować się z Jacobem Kulekiem i Jessiką, ale coś go przed tym powstrzymywało. Zrozumiał, że ma dość tej całej sprawy i że chce trzymać się od niej z daleka. Odczuwał jednak potrzebę ponownej rozmowy z Jessiką i świadomość tego wprawiała go w zakłopotanie. Niechęć, jaka między nimi istniała, zniknęła wraz z zakończeniem badań. Po wczorajszym spotkaniu w parku przestały go złościć jej przekonania i po raz pierwszy uświadomił sobie, że jest atrakcyjną kobietą. Ale oparł się jej urokowi; musiał.

Bishop uważnie śledził znaki na drodze. Nagle poczuł ssanie w żołądku. Pora, aby coś zjeść. Zerknął na zegarek, wiedząc, że zbliża się do celu. Świetnie, ma mnóstwo czasu, żeby coś przekąsić. Miał być w tym domu dopiero po trzeciej. Telefon zadzwonił zaraz po wyjściu dwóch detektywów. Mężczyzna na drugim końcu linii przedstawił się jako Richard Braverman. Stwierdził, że przyjaciel polecił mu Bishopa jako badacza zjawisk metapsychicznych i chciałby go zaangażować do zbadania swojego domu w Robertsbridge w hrabstwie Sussex. Nowy klient wydawał się być zadowolony, że Bishop zgodził się rozpocząć badania już następnego dnia. Poza wskazówkami jak dojechać do posiadłości, Bishop nie starał się uzyskać żadnych informacji na temat rzekomego ukazywania się duchów; wolał być na miejscu, kiedy zadawał tego typu pytania. Ucieszył się z tej pracy, chciał znowu czymś się zająć. Tego wieczora odwiedził Lynn w klinice psychiatrycznej i, jak zawsze, wyszedł od niej rozczarowany i przygnębiony. Chyba jedyną zmianą w jej zachowaniu było to, że jeszcze bardziej zamknęła się w sobie. Tym razem nie chciała nawet spojrzeć na niego. Zakrywała sobie rękami oczy nawet po jego wyjściu.

Słoneczny poranek nieco złagodził jego cierpienie, a perspektywa pracy pozwoliła mu oderwać się od czarnych myśli. Zatrzymał samochód przed sympatycznie wyglądającym pubem, który nagle pojawił się po lewej stronie.

Po godzinie znów był w drodze, pełny żołądek wyraźnie poprawił mu nastrój. Kiedy dojechał do wsi Robertsbridge, musiał spytać o drogę do domu Bravermana i skierowano go na małą, boczną szosę, która przecinała tory kolejowe i prowadziła na strome wzgórze. Na jego szczycie, niemal ukryta w żywopłocie, ledwo widoczna, wyblakła tablica niechętnie przyznawała, że „Two Circles” można znaleźć w dole wąskiej uliczki, odchodzącej od głównej drogi. „Two Circles” – „Dwa Koła” było nazwą, którą domowi nadał Braverman. Bishop skręcił w wąską uliczkę, która była po prostu wyjeżdżonym traktem, i niemal podobał mu się ten wyboisty zjazd do domu; jazda po nim zmuszała kierowcę do wykazania swoich umiejętności.

Zobaczył przed sobą dom i natychmiast zrozumiał jego niecodzienną nazwę – była to przebudowana suszarnia chmielu czy też dokładniej, suszarnie chmielu. Dwa okrągłe budynki połączone bardziej konwencjonalną w kształcie budowlą, która kiedyś musiała być ogromną stodołą. Wszystkie zaadaptowane na dom pomieszczenia tworzyły nowoczesną i masywną konstrukcję, cieszącą oko swym niespotykanym kształtem. Za nią rozciągały się zielone pola, których świetność stłumiła teraz zima. Ich granice wyznaczał pas ciemniejszej zieleni. Bishop wjechał samochodem na szerokie podwórze, które ciągnęło się wzdłuż kwadratowego budynku; sąsiadujące z nim suszarnie okolone były trawnikiem, który ciągnął się aż do nie ogrodzonych pól – zmieniając się w pewnym momencie w dziko rosnącą trawę. Zbliżając się do drzwi frontowych Bishop już wiedział, że uda mu się wypędzić wszystkie rzekome duchy, gdyż adaptacje budynków na dużą skalę, tak jak to miało miejsce w tym przypadku, były częstą przyczyną występowania dziwnych dźwięków – skrzypienia, stukania – które właściciele przypisywali pobudzonym do życia, rozgniewanym duchom, a nie skutkom łączenia starych i nowych materiałów. Przycisnął duży, mosiężny dzwonek i czekał. Nikt nie otworzył. Zadzwonił jeszcze raz.

Coś się poruszyło? Ale w dalszym ciągu brak odpowiedzi. Zadzwonił ponownie.

Bishop zapukał do drzwi i zawołał:

– Halo, czy jest tam ktoś?

– Tylko my, duchy – odpowiedział sam sobie. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Otworzyły się lekko.

– Halo! Panie Braverman? Czy jest tu ktoś?

Bishop wszedł do długiego korytarza, nad którym biegła galeryjka i na widok wnętrza pokiwał z uznaniem głową. Drewniana podłoga miała kolor włoskiego orzecha i wpadające przez liczne okna światło odbijało się od jej dokładnie wypolerowanej powierzchni, padając na ciemne, wysokie ściany. Osobliwe meble, rozrzucone dookoła przestronnego holu, były wystarczająco interesujące, by można je było uznać za antyki, a kilka starannie rozmieszczonych dywaników zakrywało podłogę. Po prawej stronie zobaczył dwoje drzwi prowadzących do kolistych części domu. Podszedł do najbliższych, omijając dywan w obawie, by nie pobrudzić delikatnego wzoru, jego kroki głucho dudniły wśród ścian; zapukał do drzwi, a następnie otworzył je. Ogromny stół z blatem z ciemnego dębu naśladował okrągły kształt pokoju. Szeroka belka, schowana w łuku ściany, stanowiła obramowanie wypełnionego drewnem i nie rozpalonego kominka. Niewielki portret, wiszący tuż nad kominkiem, przedstawiał podobiznę dziwnie znajomej osoby. Podłoga pokryta była ciemnobrązowym dywanem, o długim, sprężystym włosie.

– Panie Braverman? Czy jest pan w domu? Jakiś hałas z tyłu kazał Bishopowi się odwrócić. Zerknął na galerię.

– Pan Braverman?

Cisza, później uderzenie. Ktoś był na górze.

– Panie Braverman, tu Chris Bishop. Telefonował pan do mnie wczoraj.

Żadnej odpowiedzi. Zbliżył się do schodów. Coś się działo na górze.

Postawił nogę na pierwszym stopniu.

Jessica zeszła po schodach, prowadzących do portierni Instytutu.

– Pan Ferrier? – spytała czekającego tam, niskiego mężczyznę w okularach. – Jestem Jessica Kulek.

Mężczyzna poderwał się na nogi i nerwowo zakręcił rondem trzymanego w rękach kapelusza, jak kierownicą. Nikły uśmiech zadrżał mu na twarzy i zaraz zniknął. Jego płaszcz deszczowy pokryty był ciemnymi cętkami, jakby właśnie zaczęło padać, zanim wszedł do budynku.

– Obawiam się, że ojciec nie ma dziś wiele czasu – powiedziała Jessica, przywykła do nerwowego zachowania osób po raz pierwszy odwiedzających Instytut. – Ostatnio byliśmy dosyć… zajęci i mamy mnóstwo zaległości do odrobienia. Powiedział pan, że należy pan do Zespołu Badań Metafizycznych?

Ferrier kiwnął głową.

– Tak, muszę się koniecznie zobaczyć z Jacobem Kulekiem. – Jego głos, podobnie jak on sam, był cienki i piskliwy. – Gdyby mógł poświęcić mi przynajmniej dziesięć minut. Nie więcej.

– Czy może mi pan powiedzieć, czego dotyczy sprawa?

– Obawiam się, że nie – warknął nieduży mężczyzna. Po chwili, uświadamiając sobie własną szorstkość, dodał przepraszającym głosem:

– To jest poufne.

Zobaczył, jak ściąga się jej twarz i szybko zrobił krok w jej kierunku, rzucając jednocześnie nerwowe spojrzenie na recepcjonistkę. Dziewczyna rozmawiała z kimś przez telefon, ale on w dalszym ciągu mówił ściszonym głosem.

– To dotyczy Borisa Pryszlaka – wyszeptał. Jessica była zaskoczona.

– Co pan wie o Pryszlaku?

– To poufne – powtórzył Ferrier. – Mogę o tym rozmawiać tylko z pani ojcem, panno Kulek.

Zawahała się, była niespokojna. Ale to może być ważne, pomyślała.

– Dobrze. Zatem dziesięć minut, panie Ferrier.

Jessica poprowadziła Ferriera schodami, a następnie korytarzem do prywatnego gabinetu ojca. Zanim weszli, usłyszeli stłumiony głos Kuleka. Niewidomy mężczyzna wyłączył dyktafon i „spojrzał” na nich.

– Tak, Jessico? – spytał Kulek; odróżniał już jej pukanie, odróżniał jej kroki, wyczuwał jej obecność.

– Pan Ferrier do ciebie. Wspominałam ci wcześniej o jego wizycie.

– Ach tak, z Zespołu Badań Metafizycznych, prawda? Niski mężczyzna był dziwnie małomówny i Jessica musiała za niego odpowiedzieć.

– Tak, ojcze. Tłumaczyłam, że jesteś bardzo zajęty, ale pan Ferrier mówi, że sprawa dotyczy Borisa Pryszlaka. Pomyślałam, że to może być ważne.

– Pryszlak? Ma pan jakieś informacje? Ferrier odchrząknął.

– Tak, ale jak już tłumaczyłem pannie Kulek, to sprawa poufna.

– Moja córka jest także moją osobistą asystentką, panie Ferrier. Tak jak jest moimi oczami.

– Niemniej jednak ja raczej…

– Jessico, pan Ferrier na pewno napiłby się kawy. Czy byłabyś tak miła?

– Ojcze, myślę…

– Chętnie wypiłbym filiżankę kawy, panno Kulek.

Ferrier niepewnie uśmiechnął się do Jessiki, jego oczy znikły nagle za okularami, w których odbijało się światło. Zaniepokojenie Jessiki nie ustępowało.

– Ja też napiłbym się kawy, Jessico.

Głos ojca był spokojny, ale stanowczy i wiedziała, że dalsza dyskusja z nim jest bezcelowa. Opuściła pokój i szybko szła korytarzem, nie chcąc ani przez chwilę dłużej niż to będzie konieczne zostawiać Jacoba sam na sam z tym małym, nerwowym człowiekiem. Zatrzymała się, gdy doszła do swojego gabinetu. Nagle zmieniła zamiar i weszła do środka. Podniosła słuchawkę telefonu.

Anna otworzyła drzwi i uśmiechnęła się promiennie do dwóch stojących za nimi kobiet; takim samym uśmiechem obdarzała obcych i znajomych.

– Tak, słucham? – spytała, lekko skłaniając głowę.

– Chciałybyśmy zobaczyć się z panną Kirkhope – powiedziała wyższa, odwzajemniając uśmiech Anny. Wyraz ubolewania ukazał się na szerokiej twarzy służącej.

– Och, nie sądzę…

– Proszę powiedzieć, że chodzi o jej brata Dominica – oschłym tonem, bez uśmiechu na twarzy, oznajmiła druga kobieta.

Anna była zbyt uprzejma, aby zamknąć za sobą drzwi, pozostawiając kobiety na progu. Kiedy po chwili wróciła, zastała je czekające w korytarzu. Jeśli była zdziwiona, nie okazała tego.

– Panna Kirkhope niedługo panie przyjmie. Proszę chwilę poczekać.

Ruchem głowy poprosiła, aby za nią poszły i wprowadziła je do pokoju gościnnego. Usiadły na kanapie, wyższa – uśmiechając się słodko do Anny, niższa – lustrując wnętrze z kamiennym wyrazem twarzy.

– Proszę poczekać chwilkę. Panna Kirkhope niedługo zejdzie.

Anna, ukłoniwszy się, opuściła pokój.

Upłynęło pięć minut, zanim Agnes Kirkhope weszła do pokoju. Namówiła przedtem Annę, żeby przed przyjęciem niespodziewanych gości zakończyły w kuchni tę szczególną partię remika. Filipińska służąca miała niesamowity dar wyciągania czarnych dwójek, podpierających słabe skądinąd karty, lecz pani Kirkhope była zdecydowana odegrać pięć funtów, które straciła tego popołudnia. Jednej jedynej karty brakowało jej do wygranej. Jęknęła głośno, gdy Anna stuknęła w stół i rozłożyła przed swoją panią karty z nieuchronną czarną dwójką, zastępującą damę kier, którą miała pani Kirkhope. Dlaczego nie wzięła z talii paru przydatnych kart, w czasie gdy Anna poszła otworzyć drzwi!

Panna Kirkhope spojrzała na dwie kobiety, na jej twarzy i w jej głosie znać było rozdrażnienie.

– Chciały mi panie coś powiedzieć na temat Dominica? – zapytała bez żadnego wstępu.

– Czy wiedziała pani, że był parafiliatykiem? – spytała jeszcze bardziej obcesowo niższa kobieta.

– Kim?

Panna Kirkhope cofnęła się, gdy usłyszała lodowaty głos kobiety.

– Parafiliatyk – powiedziała wyższa, uśmiechając się słodko – to osoba, która oddaje się anormalnym praktykom seksualnym.

Panna Kirkhope odruchowo dotknęła szyi. Otrząsnąwszy się szybko, stanowczym krokiem przeszła na środek pokoju i spojrzała na nie.

– Domyślam się, że chodzi o szantaż – wyrzuciła z siebie.

Wyższa sięgnęła po torebkę i powiedziała uprzejmie:

– Och nie, panno Kirkhope. O coś znacznie gorszego.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Bishop zatrzymał się na najwyższym stopniu schodów i rozejrzał dokoła. Po prawej stronie znajdowały się drzwi, prowadzące do pokojów w kwadratowej części domu; po lewej – balustrada antresoli, wychodząca na dolny hol i schody na górę.

– Panie Braverman! – zawołał znowu Bishop.

Zaklął pod nosem. Czy dom jest pusty? Czy hałasy, które słyszał, są normalne dla tego domu? Czy też zamieszkały tutaj wędrujące duchy, które rzekomo wywołał właściciel? Jeszcze jedna próba i zrezygnuje. Braverman powinien tu być i czekać na niego.

Słaby deszcz zaczai stukać o szyby.

– Czy jest ktoś w domu?

Bum, bum, bum, bum, bum. Czerwona, gumowa piłka odbijając się o schody i nabierając prędkości spadała na dół, aż w końcu uderzyła w przeciwległą ścianę. Odbiła się i spadła z powrotem na schody; tracąc rozpęd podskakiwała coraz niżej, później potoczyła się znowu pod ścianę i wolno zatrzymała.

Bishop wyciągał szyję, żeby zobaczyć, co dzieje się na górze. To na pewno dzieci chcą mu spłatać figla.

– Przyszedłem spotkać się z panem Bravermanem. Możecie mi powiedzieć, gdzie on jest? Nic, tylko jakiś ruch. Szuranie nóg? Bishop miał już tego dość. Przeskakując po dwa schodki, wszedł na górę, gwałtowne ruchy wyrażały jego zniecierpliwienie.

Gdyby spróbowali go zabić od razu, na pewno by się im to udało; ale chcieli się nacieszyć jego agonią, rozkoszować jego cierpieniem. Dlatego uderzenie w głowę było zbyt słabe.

W drzwiach ukazał się mężczyzna, na wysokości ramienia trzymał dwururkę wycelowaną w twarz Bishopa. Do tej pory mężczyzna dobrze się bawił i uśmiechnął się na myśl o tym, co ma nastąpić. Bishop z otwartymi ustami i przerażeniem w oczach zamarł na podeście, kiedy z innych drzwi wyszła kobieta; jej uniesiona ręka, w której trzymała młotek, zaczęła już opadać.

– Ogłusz go – powiedział do niej mąż. – Uderz go w głowę tuż za uchem, tak żeby go tylko ogłuszyć. Wtedy będziemy z nim mieli trochę zabawy, zanim umrze.

Uderzenie odrzuciło Bishopa na bok, ale ponieważ już wcześniej zauważył gotującą się do ataku kobietę, instynktownie schylił głowę, widząc opadający młotek, tak że oręż ześlizgnął się tylko po czaszce, nie czyniąc większej krzywdy. Bishop oparł się o ścianę i poczuł, że stacza się po schodach. Kobieta była zbyt blisko, ich nogi splątały się i pociągnął ją za sobą, przed nimi z łoskotem zsuwał się po drewnianych schodach młotek. Wrzeszczała, gdy spadali i w końcu stoczyli się na dolny podest.

– Głupia suka! – mężczyzna ze strzelbą zaklął cicho. – Zaufaj jej, a wszystko spieprzy!

Znowu podniósł strzelbę i wycelował w walczącą na dole parę.

– Odsuń się od niego, ty głupia krowo! Muszę go widzieć, żeby strzelić! – ryknął. – Bishop musi zginąć na miejscu.

Kobieta starała się uwolnić z plątaniny rąk i nóg, i Bishop, oszołomiony, zobaczył wycelowaną w siebie dwururkę. Przyciągnął do siebie wijącą się kobietę w momencie, gdy jeden z czarnych otworów eksplodował z błyskiem. Nabój trafił ją w piersi, drobne odłamki przesuwały się, rozrywając jej ciało i szarpiąc ubranie Bishopa. Nie przestawała krzyczeć, gdy turlając się próbował uwolnić się od niej.

Mężczyzna na górze nie wydawał się zbytnio wstrząśnięty, był po prostu wściekły, kiedy opuścił strzelbę i znów ją podniósł. Tym razem celował uważniej. Bishop zobaczył młotek, oparty o ostatni schodek. Ciągle klęcząc chwycił go i cisnął w kierunku stojącego na górze mężczyzny. To był szaleńczy, niecelny rzut, ale mężczyzna odruchowo schylił głowę, dając Bishopowi możliwość poderwania się na nogi i ucieczki. Drugi strzał zgruchotał podłogę, tuż za nim. Wiedząc, że nie zdąży dostać się na dół, do drzwi frontowych, zanim mężczyzna naładuje broń, wybiegł przez drzwi wychodzące z antresoli, modląc się, aby z tyłu domu były inne, prowadzące na dół schody. Uciekając tą drogą, będzie przynajmniej nieco osłonięty. Znalazł się w pokoju, w którym stało małe łóżko, podbiegł do znajdujących się na wprost niego drzwi i wpadł do następnego pokoju, w którym poza łóżkiem prawie nic nie było. Pokonał kolejne drzwi i stanął w ciemnym, wąskim korytarzu. Schody prowadziły w dół, do zamkniętych drzwi.

Słyszał odgłos biegnących kroków tuż za sobą; mężczyzna obrzucał go przekleństwami. Bishop pognał schodami na dół, ześlizgując się z ostatnich schodków, wpadł z hukiem na drzwi. Macał w mroku, szukając klamki, w końcu znalazł ją i gwałtownie nacisnął. Były zamknięte. Cień na górze zasłonił wpadające na schody nikłe światło.

Bishop usiadł na drugim schodku i kopnął drzwi. Odskoczyły, z framugi posypały się drzazgi. Chwiejnym krokiem wszedł do środka, zatrzaskując za sobą drzwi, by nie dosięgły go strzały z góry. Znalazł się w kuchni, z której było tylne wyjście.

Ze schodów dochodził ciężki tupot zbliżających się kroków. Podbiegł do tylnych drzwi; aż jęknął z zawodu – one także były zamknięte. Gwałtownie rzucił się z powrotem przez kuchnię i wtedy otworzyły się drzwi prowadzące ze schodów. Mężczyzna był już prawie w środku, kiedy trzasnęły w niego przygniatając mu strzelbę do piersi, głowa stuknęła o framugę. Bishop chwycił wystawioną ku niemu lufę i, z całej siły przyciągnął ją do drzwi. Mężczyzna próbował się uwolnić, ale był w niewygodnej pozycji – głowę miał przekręconą w bok, piersi miażdżyła mu dociskana drzwiami strzelba.

Oszołomienie zaczęło powoli mijać i Bishop skoncentrował się na tym, aby jak najmocniej dociskać drzwi, utrzymując swoją przewagę. Nie wiedział, co przez to osiągnie. Nie mogą przecież tak stać przez cały dzień. Twarz mężczyzny stawała się purpurowa, gdy próbował odepchnąć drzwi; jego szeroko rozwarte, zwrócone na Bishopa oczy jarzyły się nienawiścią. Miał otwarte i wykrzywione usta, z gardła dobywał się charczący dźwięk. Bishop poczuł, że drzwi przesuwają się w jego stronę, powoli pchając go do tyłu. Podwoił wysiłki, zapierając się o wyłożoną płytkami podłogę w kuchni i naciskając ramieniem na drewnianą konstrukcję.

– Wrzasnął z przerażenia, gdy drżąca ręka chwyciła go z tyłu za włosy. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył przed sobą chwiejącą się kobietę, z jej twarzy i piersi sączyła się krew. Weszła do kuchni innymi drzwiami, które otwierały się zapewne z korytarza. Nagle drzwi za nim gwałtownie się rozwarły i rzuciły go na okaleczoną kobietę. Upadła na ręce i kolana; spływająca z niej krew tworzyła na podłodze głęboką, czerwoną kałużę.

Bishop wziął zamach, nie mając nawet czasu spojrzeć na biegnącego przez kuchnię mężczyznę. Trafił go łokciem w nasadę nosa, gwałtownie powstrzymując jego natarcie. Wycelowana w niego dwururka pomogła mu podjąć decyzję – zostać czy uciekać. Nie miał wyboru: musiał walczyć, ucieczka byłaby samobójstwem.

Podbił strzelbę do góry i rzucił się na mężczyznę. Przewrócili się na znajdujące się za drzwiami schody, zaciskając ręce na strzelbie, którą obaj trzymali. Bishop dźwignął się na nogi i mężczyzna podniósł się wraz z nim. Z rozpędu popchnął Bishopa do tyłu. Szamocząc się znów znaleźli się w kuchni i Bishop poślizgnął się na rozlewającej się kałuży krwi. Upadł na kolana i w jednej chwili jego napastnik znalazł się tuż nad nim, przysuwając swą wykrzywioną twarz na odległość paru cali. Ciało Bishopa wygięło się do tyłu, a broń, którą trzymali, wykorzystano przeciwko niemu. Osunął się na podłogę, nogi mu się rozjechały, plecy zanurzyły się w czerwonej mazi. Nadal nie puszczał broni, ale teraz lufa była wymierzona w niego.

Jakaś ręka dosięgła jego twarzy, starając się wydłubać mu oczy. Kobieta wciąż żyła i próbowała pomóc mężczyźnie zniszczyć Bishopa. Gwałtownie pociągnął strzelbę, jednocześnie przekręcając ciało, tak że lufa uderzyła o podłogę. Mężczyzna zatoczył się do przodu, upadając wraz ze strzelbą. Bishop jedną ręką puścił rozgrzany metal i walnął napastnika w szyję, poniżej lewego ucha. Mężczyzna przewrócił się na bok i Bishop znów chwycił broń, ale kobieta drapiąc go boleśnie po twarzy zmusiła, by się przetoczył i wyrwał z jej szponów. Zrozumiał swój błąd, gdy znalazł się na środku kuchni. Mężczyzna miał wystarczająco dużo swobody, żeby podnieść broń i zastrzelić go.

Mógł tylko patrzeć, jak przeciwnik uśmiecha się triumfalnie i zaczyna wstawać wiedząc, że jego ofiara znalazła się w pułapce. Palce zaciskał już na spustach i właśnie robił krok do przodu, gdy stopa poślizgnęła mu się na upaćkanej lepką mazią kuchennej podłodze. Jedna noga odskoczyła w bok i ciężar ciała przeniósł na drugą, żeby odzyskać równowagę, ale w tym momencie obie stopy znalazły się w kałuży krwi i przewrócił się na bok. Huknął strzał, rozwalając mu czubek głowy podwójnym ładunkiem. Sufit w kuchni przypominał szokujące płótno, pokryte przed chwilą czerwoną farbą.

Kobieta zawodziła długo i rozpaczliwie, patrząc na drgającą postać męża; nie odwróciła wzroku ani nie przestała jęczeć, dopóki jego ciało nie znieruchomiało. Potem spojrzała na Bishopa i swym dzikim, hipnotycznym wzrokiem przygwoździła go do podłogi. Dopiero gdy cienka strużka krwi wyciekła z jej ust, zrozumiał, że nie żyje i nie może już nic zobaczyć. Uwolniony, podniósł się z trudem i potykając się ruszył w stronę kuchennego zlewu. Czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Dziesięć minut później, kiedy niebo zasnuło się chmurami i rozpoczęła się ulewa, a krople deszczu coraz mocniej waliły o szyby, w dalszym ciągu stał skulony nad metalowym zlewem.

Jessica szybko szła korytarzem, serce waliło jej jak młotem. Zadzwoniła właśnie do dyrekcji Zespołu Badań Metafizycznych w Sussex; nigdy nie słyszeli o człowieku nazwiskiem Ferrier. Zbliżyła się do gabinetu ojca i naciskając klamkę pchnęła drzwi, przygotowana na to, że będzie jej głupio, jeśli ten człowiek i ojciec będą po prostu pogrążeni w rozmowie. Czuła jednak instynktownie, że tak nie jest. Krzyknęła przerażona, kiedy zobaczyła, jak mały, stojący za Kulekiem mężczyzna, trzęsąc się z wysiłku, zaciska coraz mocniej cienki, skórzany pasek okręcony dookoła szyi ojca. Jacob trzymał jedną rękę na gardle, ściskając palcami prowizoryczną garotę, jak gdyby wyczuł intencje napastnika chwilę wcześniej, niż tamten go zaatakował. Jego mocno czerwona twarz stawała się purpurowa, z otwartych ust wystawał język, niewidzące oczy wychodziły z orbit, jakby w głowie rozwijał się pasożyt i wypychał wszystko na zewnątrz. Gdy przez zaciśniętą tchawicę chciał zaczerpnąć powietrza, z gardła wydobył się krótki, astmatyczny charkot.

Jessica podbiegła do przodu, bojąc się, że przyszła za późno. Wydawało się, że niski mężczyzna nie zauważył jej obecności, kiedy chwyciła go za nadgarstki, próbując je odciągnąć, by złagodzić ucisk paska. Ale nie miała szans, był silniejszy, niż wskazywał na to jego wygląd. Zaczęła go walić po twarzy, kiedy nagle uświadomiła sobie, że ojciec przestał łapać powietrze. Ferrier odwrócił głowę, aby przynajmniej częściowo uniknąć jej wściekłych ciosów, ale wciąż dusił, wciąż ciągnął za skórzany pasek, wciąż jego ciało drżało z wysiłku.

Jessica krzyknęła, wiedząc, że przegrywa. Ciągnęła go za włosy, drapała po oczach, ale nie odniosło to żadnego skutku: przypominał robota, który nic nie czuje i jest kierowany przez kogoś z zewnątrz. Zrozpaczona, rozejrzała się dokoła w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu, którego mogłaby użyć przeciw niemu. Na biurku leżał błyszczący, srebrny nóż do papieru.

Jessica jak szalona chwyciła go i zamierzyła się na mężczyznę. Zawahała się na moment, zamiar budził w niej odrazę, ale wiedziała, że nie ma wyboru. Wąskie ostrze zagłębiło się w szyi Ferriera, tuż nad kością ramieniową.

Nagle zesztywniał i przez chwilę jego oczy patrzyły na nią z niedowierzaniem. Później zaszły mgłą i Jessica z przerażeniem zobaczyła, że jego ręce wzmacniają uścisk. Nóż wystawał mu z szyi, tylko połowa ostrza zagłębiła się w ciele. Jessica krzycząc rozpaczliwie, z furia rzuciła się na niego, waliła po zwróconej w jej kierunku twarzy, wpychała nóż, by wszedł jeszcze głębiej, modląc się, aby ostrze przebiło główną tętnicę.

Mały mężczyzna zadrżał, kolana się pod nim ugięły. Po chwili wyprostował się, jakby odzyskał siły. Puścił jeden koniec paska, by owinąć go dookoła ręki, i odepchnął dziewczynę na bok. Jessica zatoczyła się na półki z książkami, oczy miała zamglone bólem i wypełnione łzami bezsilności.

– Przestań – krzyknęła. A następnie jęknęła: – Proszę, przestań.

Ale obie ręce raz jeszcze pociągnęły za pasek.

Usłyszała szybkie kroki na korytarzu i nagle, jak zbawienie, w drzwiach pojawili się ludzie. Dwóch mężczyzn i kobieta, zaglądająca im przez ramię, byli członkami Instytutu.

– Zatrzymajcie go! – błagała.

Stanęli przerażeni, ale jeden z nich, wysoki, z siwą brodą, zazwyczaj bojaźliwy i powolny w działaniu, rzucił się do przodu, łapiąc po drodze krzesło. Nie tracąc szybkości podniósł je ponad blat biurka i na wpół rzucając, na wpół pchając uderzył nim Ferriera w twarz. Poprzeczki krzesła trafiły mężczyznę w czoło, rzucając go do tyłu na znajdujące się za nim okno: szkło rozprysło się na zewnątrz, ciało zawisło na oknie, wyciągnięte ręce usiłowały chwycić się framugi. Zdawał się obserwować je przez chwilę – ich ruchy na moment zastygły, nagle jego palce rozkurczyły się i zaczął opadać do tyłu, nogi uniósł do góry i zniknął za parapetem.

Jessica nie była pewna, czy naprawdę słyszała odrażający odgłos rozbijającej się o chodnik głowy, gdyż stojąca w pokoju kobieta krzyczała histerycznie, ona zaś podbiegła do ojca, który teraz runął na podłogę. Ale jej umysł zakodował ten dźwięk, wyimaginowany lub nie.

Anna schowała karty i szła właśnie do salonu dowiedzieć się, czy pani każe jej podać herbatę dla siebie i swoich gości, gdy uśmiech zniknął z jej ust, ustępując miejsca bezgranicznemu zdumieniu. W holu pojawiła się panna Kirkhope, czołgając się na czworakach; coś złego działo się z jej twarzą, coś zniekształcało jej rysy. Oczy patrzyły błagalnie na Annę, chuda, żylasta ręka wyciągnęła się w jej kierunku; z twarzy, na której trzaskała i rozrywała się skóra, wydobywał się słaby, kraczący dźwięk.

Zdziwienie Anny zamieniło się w przerażenie dopiero wtedy, gdy zobaczyła gości panny Kirkhope: dwie kobiety wychodzące z pokoju za jej czołgającą się panią, każda z nich trzymała coś, co wyglądało jak małe buteleczki z przezroczystym płynem. Mogły zawierać wodę – płyn wyglądał niegroźnie – ale stara dama z przerażeniem potrząsnęła głową, gdy wyższa kobieta uśmiechnęła się i podniosła buteleczkę. Panna Kirkhope próbowała odsunąć się, ale kobieta cisnęła w jej stronę buteleczką, płyn rozlewając się oblewał z głośnym sykiem głowę i plecy staruszki. Anna podniosła ręce do ust, gdy usłyszała nikły, skwierczący dźwięk i zobaczyła jak coś, co przypominało małe smugi wijącej się pary, unosi się z wilgotnych plam.

Panna Kirkhope wygięła ramiona do tyłu, jej rozpaczliwe jęki zachęciły służącą do zrobienia paru kroków naprzód. Ale odwaga opuściła ją, gdy ujrzała, jak niższa kobieta zbliżyła się do starej damy i kopnęła ją w plecy. Anna opadła na kolana i złożyła w błagalnym geście dłonie, widząc, że kobieta stanęła okrakiem nad leżącym ciałem panny Kirkhope i powoli, nieprzerwanym strumieniem, wlewała zawartość butelki w otwarte, odwrócone ku niej usta.

Annę poraziły przerywane gulgotem krzyki, przechodzące stopniowo w niski, chrapliwy dźwięk, jakby wypaliły się struny głosowe. Odkryła, że nie może się podnieść nawet wtedy, gdy poczuła, że jej uda stają się wilgotne, a podłogę dookoła stóp zalewa mocz. Nawet wtedy, gdy wyższa kobieta, stale się uśmiechając, zbliżyła się do niej, kropiąc przed nią płynem z buteleczki, jak święconą wodą. Nawet wtedy, gdy pierwsza kropla kwasu dotknęła jej skóry i zaczęła ją palić.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Peck z niedowierzaniem spojrzał zza biurka na Bishopa.

– Czy zdaje pan sobie sprawę, jak nieprawdopodobnie to wszystko brzmi?

Bishop kiwnął głową, nie usprawiedliwiając się – Sam nie mogę w to uwierzyć.

– Ale dlaczego człowiek, który pana zupełnie nie znał, chciał pana zamordować?

– Braverman był członkiem sekty Pryszlaka. Nie wszyscy popełnili samobójstwo. Część z nich została, aby kontynuować jego dzieło.

– Które polegało na zabijaniu ludzi?

– Nie wiem, inspektorze. Może byliśmy zbyt blisko odkrycia prawdy.

– Prawdy o czym?

– O przyczynie masowego samobójstwa – odpowiedziała Jessica, tłumiąc gniew. – Mój ojciec wierzy, że musi być powód, dla którego Pryszlak i członkowie jego sekty popełnili samobójstwo.

Peck usiadł wygodniej na krześle i drapiąc kciukiem swędzący go koniec nosa, przez chwilę w milczeniu przyglądał się dziewczynie. Była blada i zmartwiona, jej wygląd sugerował, że łatwo załamuje się w trudnej sytuacji. Ale Peck wiedział, że tak nie jest; zbyt długo miał do czynienia z różnymi ludźmi, aby dać się zwieść pozorom. Dziewczyna była o wiele silniejsza, niż się wydawało.

– Ale w dalszym ciągu nie macie pojęcia, o co tutaj chodzi? – spytał.

Jessica pokręciła głową.

– Powiedziałam panu, że wiele lat temu Pryszlak przyszedł do mojego ojca z prośbą o pomoc, ale mój ojciec odmówił.

– Czy sądzi pani zatem, że to może być rodzaj perwersyjnej zemsty? Że następcy Pryszlaka wypełniają polecenia nawet po jego śmierci?

– Nie, to nie jest zemsta. Dlaczego próbowaliby zabić Chrisa? Dlaczego zabili pannę Kirkhope?

– I jej służącą.

– Służąca prawdopodobnie weszła im w drogę. Członkowie sekty Pryszlaka nie szanują ludzkiego życia, nawet swojego. Ten mężczyzna, Ferrier, zabił się bez wahania, widząc, że wpadł w pułapkę. Motywem nie była zemsta. Myślę, że powodowała nimi chęć zabicia każdego, kto wiedział cokolwiek o ich organizacji.

– Nie było próby zamachu na pani życie.

– Jeszcze nie, inspektorze – powiedział Bishop. – Może Ferrier chciał zabić Jessikę po rozprawieniu się z Jacobem Kulekiem.

Peck zmarszczył brwi i zwrócił się do Bishopa.

– W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego nie oskarżyłem pana o zamordowanie Bravermana i jego żony.

– Przyszedłem do pana, pamięta pan? A przecież z łatwością mogłem opuścić dom, tak aby nikt nie wiedział, że tam byłem. Mogłem wytrzeć odciski palców. Policja na pewno uwierzyłaby, że Braverrnan walczył z żoną, zastrzelił ją, a następnie siebie. To nie ma najmniejszego sensu, żebym najpierw ich zamordował, a później sam zgłosił popełnienie zbrodni.

Peck wciąż nie był przekonany.

– A inni – kontynuował Bishop. – Próba zamachu na życie Kuleka. Zabójstwo Agnes Kirkhope i jej służącej. Wszyscy byli powiązani ze sprawą Pryszlaka. Kulek, gdyż badał działalność Pryszlaka. Agnes Kirkhope, ponieważ odwiedziliśmy ją i powiedzieliśmy o naszych podejrzeniach. No, i oczywiście jej brat – Dominie, był członkiem sekty. To jest logiczne, inspektorze, że ja także powinienem paść ich ofiarą.

– W tej sprawie nic nie jest logiczne, panie Bishop.

– Zgadzam się. Jeszcze bardziej nielogiczne są wydarzenia przy Willo w Road. Jak może je pan wytłumaczyć?

– W tej chwili nie będę nawet próbował. Zamknęliśmy parę osób, ale wszyscy milczą jak zaklęci. Nawet ten, który jak się wydawało, nie był tak zły jak inni, też się zmienił i przyłączył do reszty. Mówię o mężczyźnie nazwiskiem Brewer – związał całą swoją rodzinę i zamknął wszystkich w szafie. Ale oddał się w nasze ręce, zanim zdążył im wyrządzić krzywdę.

Bishop zauważył zdziwienie na twarzy Jessiki. Bał się o nią: próba zabójstwa jej ojca wstrząsnęła nią do głębi. Zadzwonił do Instytutu z domu w Robertsbridge, powstrzymując gwałtowną chęć ucieczki od pokrwawionych ciał, leżących na podłodze w kuchni, bojąc się, że jeśli jego próbowano zabić, to i życiu Kuleka może grozić niebezpieczeństwo. Sam widział, jak oszalała kobieta próbowała zabić Kuleka w Beechwood. I wiedział, że to wszystko było ze sobą powiązane: portret, który zauważył w okrągłym pokoju w Robertsbridge, przedstawiał Dominica Kirkhope’a; pamiętał zdjęcie brata Agnes Kirkhope, chociaż fotografię i portret wykonano w innym czasie, podobieństwo było wyraźne. Zdziwił się, gdy zobaczył w Instytucie nadinspektora Pecka, człowieka, który oficjalnie nadzorował śledztwo w sprawie dziwnych zdarzeń przy Willow Road. Nie był zaskoczony faktem, iż próbowano już zabić Jacoba Kuleka.

– Wszystko, co mam – mówił Peck – to morderstwa, samobójstwa, próba homoseksualnego gwałtu, a poza tym okaleczenie, podpalenie i cele pełne ludzi, którzy nawet nie wiedzą, jaka jest pora dnia. Żeby pomóc mi sporządzić dla komisarza raport, który, jak wam się zdaje, wszystko wyjaśni, dorzucacie informacje o człowieku nazwiskiem Pryszlak i jego szalonej organizacji, której członkowie wierzą w zło jako potężną, fizyczną siłę. Jak pani sądzi, panno Kulek, w jaki sposób komisarz potraktuje mój raport? Każe mnie wsadzić do jednej celi z tymi szaleńcami.

– Ja nie podałam panu żadnego wyjaśnienia. Powiedziałam tylko to, co wiem na ten temat. To pana zadanie, żeby coś z tym zrobić.

– Czy pani ma jakiś pomysł?

– Na początku spróbowałabym ustalić nazwiska wszystkich osób związanych z Pryszlakiem.

– Ma pani na myśli członków sekty?

– Tak.

– A co potem?

Jessica wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Może trzeba ich śledzić? Peck prychnął gniewnie.

– Przynajmniej niech się pan dowie, czy Braverman i Ferrier byli członkami sekty – powiedział Bishop. – To mogłoby zaprowadzić pana do morderców panny Kirkhope i jej gospodyni.

Peck pragnął wyrobić sobie zdecydowaną opinię o Bishopie. Kazał mu zostać w domu w Robertsbridge do chwili przybycia lokalnej policji, a później postarał się, by przewieziono go pod eskortą do Londynu, do biura Pecka w New Scotland Yard. Przesłuchiwał poszukiwacza duchów – co to właściwie jest za zawód? – przez bitą godzinę, zanim, także pod eskortą, nie przyjechała ze szpitala córka Kuleka. Poświęcił już tej sprawie dziesięć godzin i ani o krok się nie posunął. Byłoby mu łatwiej, gdyby wiedział, że Bishop albo kłamie, albo jest całkowicie niewinny.

Peck pochylił się nad biurkiem.

– W porządku, nie dowiemy się niczego więcej dzisiejszej nocy. Zwalniam pana, Bishop. Nie jestem do końca przekonany, ale pańska opowieść brzmi całkiem prawdopodobnie. Ten Pryszlak mógł mieć przyjaciół, którym nie podobało się, że pan i Jacob Kulek mieszacie się w sprawy Beechwood. Może po tym zbiorowym samobójstwie traktują ten dom jak swoją świątynię. Fakt, że biedna, stara panna Kirkhope kazała go zburzyć, mógł być dla niej zgubny. Chwilowo uznajmy to za dzieło szaleńców. To oczywiście w dalszym ciągu nie wyjaśnia całej tej makabry na Willow Road, ale trudno mi pana za to winić. W każdym razie będziemy mieli pana na oku.

– Proszę się nie martwić – powiedział kwaśno Bishop. – Nie ucieknę. Peck postukał w blat biurka.

– Będziemy mieć pana na oku, nie tylko dlatego, że jestem podejrzliwy, a do cholery jestem, ale dla pana własnego bezpieczeństwa. To dotyczy także pani ojca, panno Kulek. Oczywiście chodzi o względy bezpieczeństwa. Jeśli jego niedoszły morderca należał do hałastry Pryszlaka, mogą podjąć jeszcze jedną próbę.

W oczach Jessiki ukazało się przerażenie.

– Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć – uspokoił ją Peck. – Lepiej być ostrożnym niż martwym, to wszystko.

Odwrócił się do oficera, który oszołomiony tą wymianą zdań stał z założonymi rękami pod ścianą.

– Frank, znajdź kogoś, żeby sprowadził państwa na dół, dobrze?

Gdy Bishop i Jessica wstali, Peck rzucił im groźne spojrzenie.

– Proszę nas informować o każdym wyjeździe, panie Bishop. Prawdopodobnie jutro będę chciał jeszcze raz porozmawiać z panem. Mam nadzieję, że pani ojciec szybko odzyska siły, panno Kulek.

Jessica podziękowała kiwnięciem głowy i w trójkę opuścili biuro Pecka.

Oficer wrócił po kilku sekundach, wyraźnie rozbawiony.

– Z czego, do cholery, tak się śmiejesz? – warknął Peck.

– Chyba pan nie wierzy w te nonsensy o sile zła, szefie?

– Nie o to chodzi, Frank. Oni w to wierzą i to się liczy. Przynajmniej ta dziewczyna wierzy. Myślę, że Bishop jeszcze się zastanawia. Prawdę mówiąc, ja także jeszcze się zastanawiam.

Odjechali spod wysokiego budynku, milcząc przez chwilę, jakby Peck mógł słyszeć ich rozmowę ze swojego gabinetu, znajdującego się wysoko ponad nimi. W końcu deszcz przestał padać, ale nocne powietrze było przesycone wilgocią. Jessica otuliła sobie szyję kołnierzem płaszcza.

– Odwieziesz mnie do szpitala?

– Już skręciłem w tym kierunku – powiedział. – Jak się czuł, kiedy wychodziłaś?

– Był zszokowany, słaby. Wciąż miał kłopoty z oddychaniem.

– Czy ma jakieś obrażenia?

– Na ciele niewielkie, tylko siniaki, tak jak poprzednio. Lekarz powiedział, że trudności w oddychaniu spowodowane są raczej szokiem niż uszkodzeniem tchawicy. O Boże, gdybym weszła do jego gabinetu parę minut później…

Nie skończyła zdania.

Chciał pogłaskać ją po ręce, dotknąć, ale czuł się niezręcznie, jak ktoś obcy.

– Wyjdzie z tego, Jessico. Ma silną osobowość.

Próbowała się do niego uśmiechnąć, ale nie mogła. I tak uwagę miał zaprzątniętą prowadzeniem samochodu. Obserwując jego profil, zauważyła wokół oczu zmarszczki wywołane ciągłym napięciem.

– Ty także wiele ostatnio przeszedłeś – powiedziała w końcu. – To musiał być koszmar.

– Dla Agnes Kirkhope i jej gospodyni to było coś więcej niż koszmar – nie przeżyły tego. Co za potwór mógł zrobić coś takiego?

Potrząsnął głową z żalu i obrzydzenia.

– Peck chyba ciągle myśli, że zamordowałem Bravermana i jego żonę.

– Nie może tak sądzić, Chris. To nie ma sensu.

– Ty i ja, w różny sposób, przez cały czas mamy do czynienia ze sprawami sprzecznymi z logiką. Peck jest policjantem; oni lubią mieć wszystkie sprawy uporządkowane. Nie możemy go winić za to, że mnie podejrzewa.

– Ani za to, że jest tak agresywny?

– Ani za to.

Zatrzymał się na światłach, reflektory samochodów, niczym dzienne światło, rozjaśniły znajdujący się przed nimi placyk. Turyści, wydawało się, że są ich tysiące, podziwiali srebrzyste fontanny i wyciągali szyje, żeby zobaczyć pomnik admirała, stojącego wysoko w górze, na potężnej kolumnie, niczym na bocianim gnieździe jednego ze swych statków. Nad tętniącym życiem placem górował, jak wspaniale oświetlona dekoracja, imponujący gmach National Gallery. Wokół płynął nie kończący się strumień samochodów.

– Jak jasno – zauważyła Jessica z roztargnieniem. – Tyle tu ludzi. Zupełnie jak w ciągu dnia.

Zgasło czerwone światło i zapaliło się zielone. Bishop zbliżył się do zatłoczonego ronda, wcisnął w przerwę między samochodami i popłynął razem z metalową falą.

– Ciekaw jestem, ilu ludzi Pryszlaka pozostało przy życiu? I dlaczego?

– Może żeby mogli zrobić to, co teraz robią. Musiał skoncentrować się na ominięciu taksówki, która próbowała wcisnąć się w trzystopową lukę przed Bishopem. Jessica mówiła dalej:

– Jeśli policji udałoby się ich wszystkich zlokalizować, to może ta makabra skończyłaby się, zanim będzie za późno. Spojrzał na nią przelotnie.

– Co by się skończyło, Jessico? Czy ty i twój ojciec wiecie, co się dzieje?

Zawahała się, zanim odpowiedziała.

– Nie mamy pewności. Wczoraj rozmawialiśmy na ten temat z Edith Metlock.

Spojrzeli na siebie jednocześnie.

– Jezu Chryste! – powiedział cicho Bishop.

Bishop skręcił w szeroką, wysadzaną drzewami ulicę, jadąc na drugim biegu i patrząc raz w lewo, raz w prawo, na stojące po obu stronach domy.

– Jaki to numer? – zapytał Jessikę.

– Na pewno sześćdziesiąt cztery. Nigdy nie byłam u niej w domu, ale często przesyłałam tam wiadomości.

– Parzyste numery są po prawej stronie. Patrz uważnie.

Gdy przedostali się przez London’s West End, szybko dojechali do Woodford, gdzie mieszkała Edith Metlock. Oboje mieli do siebie pretensję, że o niej zapomnieli. Przecież zdawali sobie sprawę, że jako członek grupy badającej Beechwood też może znaleźć się w niebezpieczeństwie.

– Pięćdziesiąt osiem… sześćdziesiąt… sześćdziesiąt dwa… Tam! Tuż przed nami.

Bishop wskazał na mały bungalow, otoczony po obu stronach ciągnącym się na dwadzieścia stóp ogródkiem, oddzielającym posiadłość od sąsiednich domów. Poczekał, aż minie ich zbliżający się samochód, przejechał na drugą stronę ulicy i zatrzymał się na wprost bungalowu.

– Jest w domu – powiedziała Jessica. – Wszystkie światła się palą.

Nagle poczuła, że boi się wysiąść z samochodu.

Bishop wsunął okulary do kieszonki marynarki i wyłączył silnik.

– Pewnie przesadzamy – powiedział bez przekonania i wyczuł strach Jessiki. – Może chcesz zostać w samochodzie?

Potrząsnęła głową i chwyciła za klamkę.

Bishop pchnął furtkę, która otworzyła się z głośnym piskiem. Światło z okien rozlewało się po trawie rosnącej po obu stronach wąskiej, prowadzącej na ganek ścieżki. Im dalej od światła, tym zieleń krótko wystrzyżonej trawy stawała się ciemniejsza. Sam ganek oświetlony był z zewnątrz.

Bishop nacisnął dzwonek i czekali, aż w środku coś się poruszy. Jessica nerwowo zagryzała dolną wargę; wzrok miała dziki, prawie nieprzytomny. Chwycił ją za łokieć, potrząsając nim lekko, jakby chciał rozproszyć jej niepokój. Jeszcze raz nacisnął przycisk dzwonka.

– Może śpi – powiedział.

– Przy zapalonych wszystkich światłach?

– Może zdrzemnęła się.

Trzasnął w skrzynkę na listy, żeby zwiększyć hałas, następnie schylił się i spojrzał przez nią.

– Wszystkie drzwi w korytarzu są otwarte. Musiała nas usłyszeć. Wygląda na to, że w środku też palą się wszystkie światła.

Zbliżył usta do otworu i zawołał:

– Edith Metlock! Nie było odpowiedzi.

– Chris, wezwijmy policję – poprosiła Jessica, wolno odsuwając się od drzwi wejściowych.

– Jeszcze nie.

Znów złapał ją za ramię i tym razem mocno przytrzymał.

– Musimy być pewni, że dzieje się coś złego.

– Nie czujesz tego?

Jessica popatrzyła na cienie otaczające dom.

– To jest… nie wiem… niesamowite. Jak gdyby… jak gdyby coś czekało.

– Jessico – powiedział miękko – przeżyłaś dziś ciężkie chwile, oboje je przeżyliśmy. To odbiło się na tobie, rozbudziło wyobraźnię. Zobaczę, co dzieje się z tyłu. A może chcesz wrócić do samochodu?

W jej oczach zamigotał strach.

– Zostanę z tobą – stwierdziła stanowczo.

Bishop uśmiechnął się i ruszył z miejsca, wchodząc na trawnik, zajrzał przez okno, obok którego przechodził. Zasłony były szeroko rozsunięte i koronkowa siatka firanki rozpraszała obraz wnętrza. Zobaczył małą jadalnię; na stole stał tylko dzbanek z kwiatami. W pokoju nikogo nie było. Skręcili za róg parterowego budynku i, gdy znaleźli się w ciemności, Bishop poczuł, że Jessica przysunęła się bliżej do niego. Ziemia pod ich stopami stała się bardziej miękka, jakby szli przez drzemiący kobierzec z kwiatów, i kiedy minęli okno z matową szybą, z przodu pokazało się więcej światła. Bishop uznał, że to musi być łazienka. Dalej światło było jeszcze jaśniejsze, z ogromną siłą odpychało noc. Rolety w kuchni były podniesione i Bishop znów zerknął do środka, oświetlonego ostrym, jarzeniowym światłem.

– Pusta – powiedział Jessice. – Tam są drzwi prowadzące do ogródka z tyłu domu. Spróbujmy przez nie wejść.

Z tej części budynku wylewało się na zewnątrz jeszcze więcej światła i Bishop zastanawiał się, czy wynika to z naturalnej nerwowości samotnie mieszkającej kobiety. Ale Edith Metlock nie zrobiła na nim wrażenia osoby nerwowej.

Spróbował otworzyć drzwi do kuchni, nie zdziwiło go, że są zamknięte. Przez chwilę szarpał klamką, później zapukał w okno. Może wyszła i zostawiła zapalone światła, aby odstraszyć ewentualnych złodziei. Ale wszystkie światła? I podniesione zasłony?

– Chris!

Bishop odwrócił się i ujrzał Jessikę wpatrującą się w następne okno. Pospieszył do niej.

– Spójrz – powiedziała. – Tam, w fotelu.

Uświadomił sobie, że patrzy na sypialnię, tu także zasłony były szeroko rozsunięte. Przez koronkową siatkę firanki zobaczył puste łóżko, nocny stolik, palącą się lampę, która dodawała jasności i tak dobrze oświetlonemu pokojowi, szafę i komodę. A w odległym rogu w fotelu siedziała kobieta. Przesłaniała ją firanka, ale był pewien, że to Edith Metlock.

– Pani Metlock – zastukał w szybę. – Tu Chris Bishop i Jessica Kulek.

Uderzył w okno kostkami palców.

Wydawało mu się, że zobaczył ruch, lekki obrót głowy, ale nie był tego pewien.

– Dlaczego nie odpowiada? – spytała Jessica. – Dlaczego tam tak siedzi, Chris?

Przyszło mu do głowy, że Edith Metlock mogła zostać pobita, ale była wyprostowana i nie osunęła się w fotelu. Czy tak bardzo bała się odpowiedzieć?

– Mam zamiar włamać się do środka – powiedział Jessice.

Ponownie podszedł do kuchennych drzwi z małymi szybkami, pochylił się i spojrzał przez jedną z nich. Zobaczył tylko koniec klucza wystającego z drugiej strony zamka. Z półobrotu zamachnął się łokciem i uderzył w biegnącą wzdłuż zamka szybę. Szkło wpadło do środka i rozbiło się na podłodze. Ostrożnie, by nie skaleczyć się o pozostałe w drzwiach odłamki, wsunął rękę przez otwór i przekręcił klucz. Uśmiechał się z satysfakcją, gdy prztyknął zamek. Przekręcając gałkę, pchnął drzwi. Nie otworzyły się. Stawiały mniejszy opór, gdy naciskał na nie u góry, i o wiele większy, gdy próbował napierać u dołu. Bez wahania kopnął jedną z dolnych szybek, następnie pochylił się i odsunął zasuwę. Drzwi otworzyły się na oścież.

Jessica poszła za nim, trzymając się blisko, usiłując zobaczyć coś ponad jego ramieniem. Kiedy weszli do sypialni, Edith Metlock miała zamknięte oczy, nie otworzyła ich nawet wtedy, gdy zawołali ją po imieniu. Siedziała sztywno, z twarzą zwróconą w kierunku wiszącej u sufitu lampy. Rękami kurczowo ściskała poręcze fotela.

– Oddycha – powiedział Bishop i jego głos jakby poruszył coś w medium, jej oddech stał się głębszy, piersi zaczęły się z trudem unosić. Przez rozchylone usta wydychała powietrze, następnie wciągała je głośno. Jej oddech stał się wyraźniejszy, sapiący i Jessica uklękła przy niej. Dotykając ramion medium, łagodnie zawołała ją po imieniu. Edith dyszała jak szalona i Jessica spojrzała z niepokojem na Bishopa. Czuł się bezradny, kusiło go, by poklepać medium i wyprowadzić ją z tego stanu, który podobny był do transu, ale bał się, że tak gwałtowny szok może jej zaszkodzić. Edith Metlock szarpnęła się w fotelu do przodu i nagle przestała sapać. Siedziała w ten sposób przez parę sekund, później powoli opadła na fotel i zaczęła głęboko, swobodnie oddychać. Powieki medium zadrżały i podniosły się: źrenice były malutkie jak łebki szpilek. Miała opuszczoną szczękę, poruszała wargami, wywiesiła język, jakby jego mięśnie zostały uszkodzone. Z głębi gardła doszło ich ciche mamrotanie.

– Ona próbuje coś powiedzieć, Chris. Możesz ją zrozumieć?

Bishop zbliżył głowę do medium i słuchał. Powoli słowa zaczęły nabierać kształtu, nabierać sensu.

– Trzymajcie się… od niej z dala – niewyraźnie, lecz z sensem powiedziała Edith Metlock. – Trzymajcie się… od niej… z dala… Ciemność… Trzymajcie się od niej… z dala…

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Tłum miejscowych kibiców był wściekły, jego gniewny wrzask rozchodził się po całym stadionie. Sędzia był stronniczy, nawet pozostający w mniejszości fanatycy zespołu gości też musieli to przyznać, choć byli zachwyceni jego wątpliwymi decyzjami, jakie podejmował przez cały mecz na korzyść ich drużyny. Teraz za dyskusję na boisku zapisał w notesie nawet bramkarza, któremu przez piętnaście lat gry w piłkę nożną nigdy się to nie zdarzyło. Wściekłość tłumu sięgnęła zenitu, gdy w powietrzu ukazała się żółta kartka i kibice gości, z wyjątkiem paru szaleńców o ptasich móżdżkach, pohamowali swą radość. Bali się otaczającej ich wrogości.

Miejscowa drużyna grała dobrze przez cały sezon, jej kibice czuli już przedsmak ekstraklasy. Zdecydowanie przewyższała rywalizujące z nią w drugiej lidze kluby. Nowy napastnik, zakupiony we Włoszech za nieprawdopodobne pieniądze (żeby je zdobyć, klub sprzedał swoich dwóch zawodników: pomocnika i popularnego lewego obrońcę, a także podniósł ceny biletów) ogromnie przyczynił się do ich sukcesu. Ale już po dziesięciu minutach gry Włocha z kontuzjowaną nogą zniesiono na noszach. Błyskawicznie, jak niekontrolowany pożar lasu, rozniosła się wieść, że nogę ma złamaną w dwóch miejscach.

Drużyna gości przez cały mecz grała jak wyrobnicy z trzeciej ligi, częściej używając korków do ścinania przeciwników niż do kopania piłki. To samo było w sobotę, kiedy na własnym boisku obrzydliwie brutalną grą wywalczyli remis. Ich strach przed spadkiem z ligi w przyszłym sezonie zamienił zespół w jedenastu bezpardonowych obrońców i tylko sporadyczne akcje przeprowadzone z piłkarskim kunsztem przypominały kibicom, że to futbol, a nie rugby. Dzisiejszy mecz był męczący i wśród tłumu kibiców wybuchło kilkanaście bójek. Policjanci, z kaskami przy nogach, siedzieli na ławkach, usytuowanych strategicznie dookoła boiska, i nerwowo zerkali za siebie; poza zasięgiem silnych świateł reflektorów fala twarzy zlewała się w ciemną, kołyszącą się masę. Panował nieprzyjemny nastrój.

Eddie Cossins przyciągnął bliżej do siebie swoją dziewczynę, Vicky. Zaczynał się zastanawiać, czy mądrze zrobił, zabierając ją dzisiaj na mecz. Ona z zasady nie lubiła futbolu i podejrzewał, że domagała się pójścia z nim głównie po to, by wkraść się w jego łaski, i niewiele to miało wspólnego z jej zainteresowaniem piłką nożną. Pięć tygodni chodzenia z taką dzierlatką to długi okres. Naprawdę za długi: zacznie sobie wyobrażać nie wiadomo co.

– Za co go zapisał, Eddie?

Wśród wrzawy z trudem słyszał jej piskliwy głos, mimo że stała na palcach i mówiła mu prosto do ucha.

– Sędziowie nie lubią tych cholernych dyskusji – wrzasnął.

– A o co się pokłócili? Eddie uśmiechnął się.

– Sędzia podyktował przeciwnikom rzut karny. Wszyscy widzieli, że gracz został sfaulowany poza polem karnym. Goście faulowali cały czas, a teraz dostali jeszcze karnego. Co za los!

Vicky otuliła się grubym płaszczem, mocniej owijając swą szyję szalikiem Eddie’ego w klubowych barwach. Głupia gra, powiedziała do siebie. Dorośli mężczyźni kopią po boisku skórzany worek nadmuchany powietrzem. I ten tłum, szalejący z wściekłości tylko dlatego, że ich drużyna przegrywa. Jak zgraja dzieciaków. Eddie jest taki sam.

Wystarczy spojrzeć na niego, jak wydziera się na sędziego, tak jakby tamten mógł go słyszeć. Biedny, mały człowiek wykonuje tylko swą pracę. I ona ma z tym głupim futbolem konkurować. Inna dziewczyna nie ustępowałaby tak łatwo. O nie! W dodatku zaczęło padać. Popychana, poszturchiwana, przyciskana i dotykana przez niewidzialne ręce – i teraz jeszcze ta ulewa! To wszystko nie było warte jej poświęcenia. Niech sam chodzi na te cholerne mecze! Właściwie to jest okropnie pryszczaty.

Tłum umilkł, gdy kapitan gości ustawił na polu karnym oblepioną błotem piłkę. Znany był z tego, że strzelał lewą nogą.

Na jednej z trybun dla stojących Jack Bettney wstrzymał oddech, niemal bojąc się spojrzeć na boisko. Był wiernym kibicem klubu, od dwudziestu pięciu lat przeżywał jego wzloty i upadki. Po długim okresie gry w drugiej lidze znów szli w górę, mieli szansę zająć należne im miejsce wśród liderów tej konkurencji. Zwycięstwa w poprzednim i obecnym sezonie przywróciły im dawną sławę. Nic nie może ich teraz powstrzymać. Nic, z wyjątkiem drużyny pełnej kowbojów i zawziętego sędziego. Przepełniała go wściekłość.

Zamrugał powiekami, by strząsnąć z nich krople deszczu, i patrzył, jak wróg odmierza kroki, oddalając się od piłki. Bramkarz nerwowo kiwał się z nogi na nogę, w końcu ustawił się na linii, unosząc pięty z błotnistej ziemi. – Na prawo, synu, on będzie celował w prawy dolny róg – podpowiedział cicho Jack Bettney. Znał ulubioną zagrywkę kapitana przeciwników. Jack wyczuł otaczające go napięcie: obawa, niczym prąd elektryczny, poraziła tłum stłoczonych ciał. Wróg zaczął biec, mknąc do piłki jak pociąg ekspresowy.

– Na prawo, synu, na prawo.

Zwierzak, wśród przyjaciół znany także jako Bestia, wrzasnął z radości, gdy piłka trafiła w lewy dolny róg siatki. Bramkarz leżał w błocie po drugiej stronie bramki. Zwierzak wyskoczył w powietrze, opierając się o barki stojącego przed nim kolegi. Nogi jego przyjaciela ugięły się w kolanach pod przeszło stukilogramowym ciężarem, ale inni chwycili go za ramiona, utrzymując w pozycji pionowej. Nie będzie łatwo wcisnąć się z powrotem w ten tłum.

– Pieprzony magik! Pieprzony magik! – wrzeszczał Zwierzak.

W jego kierunku zwróciły się wrogie spojrzenia. Rechotał, gdy przygnębiony bramkarz wyciągał piłkę z siatki.

– Ale banda dyletantów! – zaśpiewał.

– Przestań, Zwierzak – powiedział nerwowo jeden z jego kumpli, czując panującą wokół nich wrogą atmosferę. – Nie jesteśmy, do cholery, u siebie.

Gówno go to obchodziło i chciał, żeby miejscowi kibice wiedzieli o tym. Sama gra też go nie obchodziła. Lubił to podniecenie, nie same emocje związane z walką o piłkę, ale – nie potrafił tego jasno określić – te żywiołowe reakcje, które wyzwalała gra, uczucia, które można bez skrępowania demonstrować.

Odwrócił się twarzą do tłumu i podniósł grube, opasłe ręce, prostując i rozszerzając wskazujący i środkowy palec w geście zwycięstwa. Nagle, jakby oberwała się chmura, zaczął lać deszcz, spływając po jego grubych policzkach i rozpiętej pod szyją koszuli. Śmiał się, chwytając ustami potoki wody. Twarze miejscowych kibiców przesłaniały strugi deszczu, ale Zwierzak wyczuwał ich nienawiść i to go rozweselało.

Znalazł inną parę ramion, o które się oparł, i podskoczył do góry, ale tym razem jego kolega upadł, a Zwierzak razem z nim. Chichotał głośno w ciemności, rozpychając się wśród stłoczonych nóg. Miał wrażenie, że znalazł się pod ziemią i przez wąskie szczeliny sączy się przyćmione światło. Otaczające go nogi przypominały ruszające się korzenie drzew. Zachichotał jeszcze głośniej, słysząc stłumione przekleństwa kolegi, złośliwie przepychał się na czworakach przez tłum, sprawiając, że ci, którzy byli nad nim, tracili równowagę i przewracali się. Lubił ciemność tak bardzo, jak lubił być wśród tłumu. To było prawie to samo: nikt nie mógł go zobaczyć. Przez chwilę na dole zrobiło się zupełnie ciemno, jakby tłum zamknął się nad nim, tworząc nieprzeniknioną skorupę. Poczuł się trochę przestraszony. Ciemność była lepka i gęsta.

Zwierzak wypłynął na powierzchnię jak wieloryb z morza, przewracając tych, którzy stali najbliżej, śmiejąc się, gdy krzyczeli ze złości. Fakt, że ich szaliki miały inne barwy klubowe niż ten, którym owinął rękę, wcale mu nie przeszkadzał: Zwierzak nikogo i niczego się nie bał.

Kibice stojący na końcu starali się powstrzymać napór falującego tłumu i kilkunastu z nich zobaczyło sprawcę tego nagłego ścisku: tłustą, śmiejącą się twarz, która odwróciła się od boiska i patrzyła w ich stronę, grube, odsłonięte mimo deszczu, podniesione, prowokujące ręce, szalik w barwach drużyny przeciwników owinięty wokół nadgarstka. Byli przemoczeni, ich drużyna przegrywała – a ten skurwysyn świetnie się bawił. Ruszyli do przodu ławą jak morska fala nabierająca rozpędu, przybierający na sile, spieniony bałwan. Przewalając się przez grubasa tłukli w niego jak woda w przybrzeżną skałę.

Eddie i Vicky stali między uśmiechającym się potworem a kibicami z tyłu, którzy przypuścili szturm. Dziewczyna krzyczała, gdy napierali do przodu, odrywali jej nogi od ziemi, mocno trzymali w górze jej ciało, i desperacko czepiała się Eddie’ego, który nie był w stanie powstrzymać rwącego potoku. Eddie bywał już w takim ścisku, ale nigdy przedtem nie musiał się opiekować dziewczyną. Wiedział, że taki nagły szturm może być niebezpieczny, w jego następstwie nieuchronnie wybuchają bójki. Sztuka polegała na tym, aby nie dać się zepchnąć na dół, tam mogliby zadeptać człowieka na śmierć. Cała siła uderzenia skupiała się na tych biednych skurwysynach z przodu: zmiażdżą ich, przyciskając do barierek. Jedną ręką udało mu się objąć Vicky w talii, drugą – przycisnął mocno do swego ciała. Krzykiem ostrzegł dziewczynę, kiedy zobaczył, co się dzieje z przodu. Ciała napierające, wszędzie dookoła ciała.

Jack Battney poczuł, że dochodzi do niego wezbrana fala. Na szczęście znajdował się poza jej głównym nurtem, który jednak wciągał i jego, i otaczających go kibiców. Utrzymywał równowagę, mając już duże doświadczenie w sztuce przetrwania meczów piłkarskich. Głupie skurwiele!, pomyślał. Nic dziwnego, że w dzisiejszych czasach najlepszym miejscem do oglądania gry jest fotel. Stojący najbliżej niego kibice zdołali odzyskać równowagę i, wspinając się na palce, próbowali zobaczyć, co się dzieje w innej części stadionu. Pojawiła się duża dziura i zorientowali się, że wiele osób upadło, a napierająca wciąż fala przewraca coraz więcej ciał.

Jack skrzywił się. W tym tłumie będzie trochę połamanych kości. Jego wełniana czapka była teraz kompletnie przemoczona, a z nosa spływały mu strugi deszczu. Zmrużył oczy i zobaczył, że piłka jest znowu na środku boiska, zawodnicy nie zważali na reakcję tłumu. Chyba i tak oślepieni ostrym światłem reflektorów niewiele mogli zobaczyć. Jack odwrócił wzrok od środkowego napastnika, który przygotowywał się, by podać piłkę pomocnikowi, i próbował zobaczyć, co się dzieje z leżącymi widzami. Dziś wieczorem atmosfera na stadionie była nerwowa i cieszył się, że kibicuje miejscowej drużynie. Wrogość wobec przyjezdnych narastała od początku meczu i zamieszanie tam w górze było tylko zapowiedzią kłopotów. Zawzięte i nieprzyjemne mecze zawsze wywoływały wściekłość kibiców, ale dzisiaj będzie się ona nasilała z każdą sekundą. Czuł to.

Migotanie z tyłu, w górze, doprowadziło go do szału. Spojrzał za siebie na wysoką, metalową wieżę wstawioną w betonowe tarasy stadionu, szesnaście oślepiających reflektorów, umocowanych na jej szczycie, pomagało trzem innym, podobnie ustawionym wokół boiska wieżom, zamienić noc w dzień. Piętnaście świateł. Jedno trzeszczało, nikło, rozjaśniało się na chwilę, strzelając w powietrze łukami szybko zamierających iskier, aż w końcu zupełnie zgasło. Cholerny deszcz. Ale i tak nie powinno się to zdarzyć. Kiedy ostatnio je sprawdzali? Z drugiej strony boiska rozległy się okrzyki, gdy nagle pękła kolejna lampa, a za chwilę następna. Coraz więcej iskier unosiło się w powietrzu i wkrótce wszystkie lampy syczały i dymiły.

Część tłumu, znajdująca się pod wieżą, zaczęła się coraz bardziej niepokoić i wycofywać spod niej, rozpychając się wśród tych, którzy ich otaczali. Nagle eksplodowały jednocześnie wszystkie światła, iskry i szkło wraz z deszczem spadały na ludzi w dole, w powietrzu unosił się ostry, przejmujący zapach. Mrok obejmujący tę część stadionu nagle zgęstniał i Jacka ogarnęła panika, gdy tłum znowu zaczął falować, tym razem widocznie, przypominając powierzchnię stawu wzburzoną przez rzucony kamień.

Zwierzak był na ziemi, kopiąc dookoła swoimi ciężkimi butami, próbując zdobyć dla siebie trochę przestrzeni. Zrobiło się jeszcze ciemniej i, co dziwne, zamiast bać się ciemności, przywitał ją z ulgą. Ktoś był na nim, udało mu się silną ręką złapać mężczyznę za brodę. Pchnął mocno do góry, był zachwycony, gdy usłyszał nad sobą wrzask widzów i – czy tylko mu się wydawało? – coś pękło. Ciało miękko opadło na niego i Zwierzak poczuł się świetnie. To mu się podobało. Coś zachichotało w ciemnościach jego umysłu, ale to nie on zachichotał.

Czyjaś noga stanęła mu na policzku i machnął głową, by ją zepchnąć, dźwignął leżące na nim ciało i zrzucił je z siebie, ale byli jeszcze inni, żywi i młócący nogami, którzy mogli zająć miejsce mężczyzny. Czyjeś ciało zwaliło się obok niego – mężczyzny lub chłopaka, nie wiedział – i tym razem na pewno usłyszał, jak głowa trzasnęła o beton. Podniósł za włosy głowę miłośnika futbolu, pchnął mocno, by raz jeszcze usłyszeć ten dźwięk. Przyjemny odgłos.

Eddie starał się mocniej przyciągnąć do siebie Vicky, ale był przygwożdżony do czyichś pleców. Ciało pod nim, wijąc się, zdołało się uwolnić, ale na Eddiem leżeli inni. Wyraźnie słyszał krzyki Vicky, dominujące nad męskimi wrzaskami, pełnymi przerażenia i złości. Mocniej objął ją w talii, zdecydowany nie puszczać. Poczuł cios za uchem, jeden, po chwili następny. O kurwa, ktoś go bił! Wijąc się zepchnął z siebie dwóch facetów, łokciem życząc im dobrej drogi. Potoczył się na kogoś i zobaczył, że to Vicky.

Przepychając się do góry i nie zważając na to, czy po kimś depcze, pociągnął za sobą dziewczynę, uwalniając ją częściowo z walczącego kłębowiska.

Kiedy wściekle się go chwyciła, w jej oczach widać było histerię.

– Uspokój się, Vicky! – krzyknął. – Wyciągnę cię.

Z tyłu coś zwaliło się na niego, powodując utratę niepewnej równowagi. Później ktoś chwycił go za gardło i przy akompaniamencie wrzasków Vicky uderzył pięścią w twarz. Jego strach zamienił się w furię, gdy oddał cios napastnikowi. Nie pozwoli, aby ktoś go bezkarnie atakował! I kiedy walczył, zdawało się, że powoli wypełnia go ciemność.

Dziewczyna czuła brutalność tłumu. To nie była tylko fizyczna agresja; było coś jeszcze, coś, co wolno, potajemnie dusiło wszystkich. Szarpnęła głową, kiedy czarne, lodowate palce zapukały do mózgu, palce, które chciały przedrzeć się przez jego powłokę i zbadać wnętrze. Znowu krzyknęła, bardziej bojąc się czarnej ręki niż oszalałego tłumu. Ktoś ciągnął ją do góry i otworzyła oczy, wdzięczna za ten mocny uchwyt pod pachami. Czyjaś twarz uśmiechała się do niej – tylko tyle mogła zobaczyć w mroku. Ale wyczuła instynktownie, że ten uśmiech nie był przyjazny. To była wielka, nadęta gęba, z krótko ostrzyżonymi, mokrymi od deszczu, przylepionymi do głowy włosami. Miał ogromne ciało i nagie ramiona, trzymał ją ponad otaczającym ich oszalałym tłumem. Wiedziała, że zło, które czaiło się w powietrzu, było także i w nim. Ciemne palce znalazły dostęp do tego mężczyzny.

Zwierzak wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy wewnętrzny głos powiedział mu, co ma robić.

Coś napierało na Jacka Bettneya i nie miało to nic wspólnego z widzami, którzy próbując wydostać się z tłoku walczyli ze sobą. To było coś, co dławiło jego myśli. Nie – to było cos, co dławiło jego wolę – był tego pewien. Gdzieś czytał o zbiorowej histerii, o tym jak panika, czy nawet euforia, może ogarnąć tłum przeskakując z umysłu na umysł, dotykając każdego, dopóki nie okryje wszystkich ciasnym kokonem emocji. To działo się właśnie tutaj! Ale to było coś więcej niż panika. To okrucieństwo walki wciągało ludzi. Nie wszystkich, gdyż wielu po prostu broniło się przed napaścią innych; ale wcześniejsza wrogość ujawniła się we wszechogarniającym szaleństwie. To szaleństwo napierało na niego!

Zaczął atakować na oślep, nie dbając o to, kogo uderza, wiedząc, że musi się od nich uwolnić, że jest inny – nie był z nimi. Oni to także wyczują!

Czyjeś ręce wyciągnęły się ku niemu, chwytając go za ubranie, ściągając mu z głowy wełnianą czapkę, trafiając do jego oczu. Upadł i leżąc pod tratującymi go stopami, pogrążony w ciemności, zaczął poddawać się cichym, pulsującym głosom, pragnąc przyłączyć się do nich, jeśli dałoby mu to ukojenie, zgadzając się być jednym z nich bez względu na ich zamiary. Zbyt późno zdał sobie sprawę, że nie ofiarowywali mu spokoju.

Zwierzak skończył z dziewczyną. Chcieli dostać ją inni, chociaż jej ciało było bezwładne, bez życia. Pozwolił, by upadła i zaczął przepychać się przez tłum, wolno, ale stanowczo posuwając się do przodu, nic odrywając oczu od wystającej z masy ludzkich ciał metalowej konstrukcji, wznoszącej się nad nią jak bezduszny strażnik.

Na boisku przerwano mecz; gracze, sędziowie liniowi i sędzia główny patrzyli ze zdziwieniem na kłębiący się w tej części stadionu tłum. Policjanci zerwali się z ławek i spiesząc ze wszystkich stron gromadzili się pod sektorem, w którym rozpoczęła się bójka. Ale nie było już jednego pola walki, gdyż potyczki rozszerzyły się, złączyły, zlały w jedną wielką bitwę, w którą wszyscy z tej strony stadionu zostali wciągnięci. Żaden z policjantów nie zamierzał interweniować, a dowodzący oficer nie zachęcał ich do tego. Samobójstwo nie należało do ich obowiązków.

Zwierzak dotarł w końcu do podstawy wieży z reflektorami; pokonanie tego krótkiego odcinka wśród masy stłoczonych ciał wymagało wysiłku nawet od takiego siłacza jak on. Ale adrenalina krążyła już w jego żyłach i wiedział, co ma robić – ta perspektywa podniecała go. Pchnięto go na metalową konstrukcję, której powierzchnia była śliska od deszczu, sięgnął do skrzynki przyłączowej, z której wychodziły dokładnie zaizolowane kable, szybujące w górę ku rzędom eksplodujących świateł. Pokrywa skrzynki nawet nie drgnęła, zbudowano ją bowiem tak, by oparła się niszczycielskim porywom kibiców. Zwierzak wszedł po dwóch pierwszych szczeblach konstrukcji i wepchnął nogę do środka. Kopał w skrzynkę, rysując i wyginając jej powierzchnię ciężkim butem. Trwało to długie minuty, nim pokrywa zaczęła się ruszać, ale Zwierzak chyba po raz pierwszy w życiu miał cierpliwość do tego, co robił. Kopał zawzięcie i w końcu krzyknął z radości, gdy pokrywa odskoczyła. Następnie włożył swą wielką łapę do środka i zacisnął ją na dwóch grubych kablach. Otoczony gęstym tłumem zaczął je szarpać; padający deszcz moczył wszystkich i wszystko.

W końcu kable zostały wyrwane, albowiem Zwierzak był silny, i prąd przeszedł po nim na mokrą, zbitą ciżbę ludzką, posuwając się z paraliżującą prędkością, rozszerzając jak śmiertelny wirus. Setki osób poraził, zanim stracił swą moc, pogrążając stadion w całkowitej, wyjącej ciemności.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Bishop przyglądał się drobnej twarzyczce Lucy, trzymając oprawioną fotografię w jednej ręce, drugą opierając się o kominek. Myśli o córce zastygły w jego umyśle, stawały się martwą naturą jak to zdjęcie, pojedynczymi obrazami, które zachowała jego pamięć. Wciąż słyszał jej wesoły chichot, spazmatyczne łkanie, ale to były już tylko dźwięki nie związane z Lucy. Tęsknił do niej i z pewnym poczuciem winy uświadomił sobie, że brakuje mu jej o wiele bardziej niż Lynn. Pewnie dlatego, że jego żona wciąż żyła: umarł tylko jej umysł. Czy to oznaczało to samo? Czy można kochać osobę, która zamieniła się w kogoś innego? W coś innego? Chyba tak, ale nie jest to łatwe i Bishop nie miał pewności, czy jest do tego zdolny.

Odłożył fotografię i usiadł w fotelu przed pustym kominkiem. Narastało w nim nowe poczucie winy, mieszające się z poprzednimi, miało związek z Jessiką. Pewnie dlatego, że była jedyną kobietą, z którą od długiego, długiego czasu tak naprawdę przestawał. Nie brakowało mu towarzystwa kobiet. Śmierć Lucy i załamanie się Lynn wyczerpały go tak bardzo, że pozostała tylko złość, resztki jego własnego smutku. Ta złość przerodziła się w gwałtowny gniew, który wyładował na nowej, znalezionej przez siebie pracy. Ale nawet i to zaczęło słabnąć, zostawiając gorycz, która przylgnęła do niego jak więdnąca winorośl do kruszącego się muru. Teraz coś, co było w nim utajone przez wiele lat, na nowo zaczęło ożywać, najpierw nieznacznie, poruszając się delikatnie, później rozwijając i stając się coraz silniejsze. Dawne uczucie odsunęło się nieco, robiąc miejsce nowemu. Czy stało się to z powodu Jessiki, czy z powodu gojącego rany upływu czasu? Czy każda atrakcyjna kobieta, która pojawiłaby się na tym etapie jego życia, zrobiłaby na nim takie samo wrażenie? Nie znał odpowiedzi i nie chciał zastanawiać się nad tym pytaniem. Może kiedyś Lynn dojdzie do siebie. A jeżeli nie… w dalszym ciągu jest jego żoną.

Zniecierpliwiony dźwignął się z fotela i poszedł do kuchni po puszkę piwa. Wyjął ją z lodówki, otworzył i nie odrywając od niej ust wypił połowę zawartości. Pogrążony w myślach wrócił na fotel.

To było szaleństwo. Wszystko, co się działo, było szalone. Obłęd powiększał się, wrogość szerzyła się jak dżuma. Przesada? Wszystko się zaczęło od zbiorowego samobójstwa w Beechwood. Rok później wybuchło szaleństwo, które szybko ogarnęło prawie wszystkich mieszkańców Willow Road. Próba dokonania morderstwa na nim i Jacobie Kuleku. Zabójstwo Agnes Kirkhope i jej służącej. I wczoraj wieczorem te ekscesy na stadionie. Zginęło prawie sześćset osób! Setki porażonych prądem – przewody wysokiego napięcia zostały wyrwane i rzucone na przemoczony deszczem tłum. Setki pobitych, skopanych przez tłum na śmierć. Reszta popełniła samobójstwo. Na wiele różnych sposobów. Wspinając się i następnie rzucając z wieży lub dźwigarów wspierających osłonę trybun dla stojących. Lub wieszając się na własnych szalikach w klubowych barwach. Sprzączki pasków, metalowe kastety – inna broń, którą kibice zawsze przemycają na stadion – używali wszystkiego, co było wystarczająco ostre, by rozerwać tętnice. Jak na mecz w środku tygodnia na małym drugoligowym boisku przyszła rekordowa liczba kibiców – dwadzieścia osiem tysięcy. Prawie sześciuset zginęło! Jaki koszmar musiał rozegrać się na tym pogrążonym w ciemnościach stadionie!? Bishop nie mógł opanować dreszczy, wstrząsających jego ciałem. Gdy znów podniósł do ust puszkę, piwo wylało się na brodę i poczuł, że ręka mu się trzęsie.

Inni wybiegli na ulicę, większość – by uciec z tego domu wariatów, wielu – by szukać innych sposobów samozniszczenia. Rękami rozbijali sklepowe szyby, aby kawałkami szkła przeciąć sobie żyły. Dwudziestu młodych ludzi wbiegło na pobliską stację i jednocześnie rzuciło się z peronu pod pędzący ekspres. Wciąż dragowano znajdujący się w pobliżu kanał, poszukując ciał tych, którzy postanowili się utopić. Niektórzy skakali z dachów wysokich budynków, inni rzucali się pod koła ciężarówek lub autobusów. Samochody stały się narzędziem samozniszczenia. Zagłada trwała całą noc. Sześćset trupów!

Gdy w końcu nastał dzień, znaleziono dziesiątki ludzi włóczących się po ulicach, z pobladłymi twarzami i widoczną pustką w oczach. Żywe trupy – przemknęło Bishopowi przez myśl określenie, które w przeszłości wydawało mu się zabawne, ale teraz nabrało prawdziwego, groźnego znaczenia. Tym właśnie stali się ci ludzie. Żywe trupy! Pochód umarłych!

Ilu znaleziono w takim stanie, jeszcze nie było wiadomo, ale zgodnie z tym, co podawała prasa, było ich znacznie więcej. Czy wciąż błąkali się z pustką w głowie? Martwi, ale bez świadectwa zgonu? Czy znaleźli miejsce, by się ukryć? Okropność tej sytuacji nie dawała Bishopowi spokoju przez cały dzień, bowiem znalazł logiczne powiązanie, oczywisty związek. Podobnie jak Jacob Kulek, który już opuścił szpital, i Jessica – Bishop rozmawiał już z nią dzisiaj. Szaleństwo nie ograniczyło się do Willow Road, przeniosło się prawie o milę, na stadion piłki nożnej.

Zastanawiał się, czy ten sam obłęd dotknął Edith Metlock. Gdy dwa dni temu znaleźli się razem z Jessiką w jej domu, bez przerwy mamrotała coś o ciemności, jakby się bała, że noc może wejść do mieszkania i pochłonąć ją. Bishop chciał zabrać ją do szpitala, ale Jessica powiedziała mu, że często widywała medium w takim stanie i że Edith zagubiła się w sobie i sama musi znaleźć drogę do siebie.

Trans minie; potrzebowała tylko opieki podczas jego trwania. Położyli Edith do łóżka, Jessica okryła ją kołdrą, podpierając jej głowę poduszką. Podczas gdy Bishop poszedł sprawdzić pokoje i zamknąć kuchenne drzwi, Jessica zadzwoniła do szpitala, w którym na obserwacji przebywał jej ojciec. Czuł się dobrze, spał po zażyciu słabych środków uspokajających i nie było powodu, żeby przyjeżdżała tak późno; jeżeli w nocy nie wystąpią nieprzewidziane komplikacje, może przyjechać z rana i zabrać go do domu.

Siedzieli przy Edith Metlock całą noc i rozmawiali, milknąc od czasu do czasu i słuchając gwałtownych wybuchów mamrotania. Było już dobrze po trzeciej, kiedy napięcie zniknęło z jej twarzy i zdawało się, iż zapadła w głęboki, spokojny sen. Jessice kleiły się już oczy i Bishop przekonał ją, aby położyła się w nogach łóżka Edith. Znalazł koc, by ją okryć, uśmiechnęła się prawie przez sen, gdy dotknął jej policzka; po chwili usnęła i wkrótce jej głęboki, regularny oddech złączył się z oddechem Edith Metlock.

Bishop wypoczywał w fotelu, na którym przedtem siedziała Edith, zaniepokojony tym, że został sam na sam z niebezpieczeństwem, które zdawało się otaczać dom. To tylko wytwór mojej wyobraźni, powiedział do siebie. Na zewnątrz nic się nie działo. Jego strach był po prostu wynikiem tego, co się wydarzyło. W końcu niepokój opuścił go. Powieki stały się ciężkie i zapadł w sen.

Następnego ranka przebudziło go delikatne szturchanie i zobaczył przed sobą klęczącą Jessikę, która na powitanie uśmiechała się do niego. Edith Metlock leżała podparty na łóżku, i choć sprawiała wrażenie wyczerpanej, podziękowała im, że zostali z nią przez całą noc. Wyglądała na zdenerwowaną i bez przerwy rozglądała się po pokoju, jakby spodziewała się, że ktoś się ukrywa w cieniu. Była zbyt oszołomiona, by opowiedzieć im, co wydarzyło się ostatniej nocy – Bishop podejrzewał, że sama nie bardzo wiedziała. Na szczęście, była tak rozbita, że nie przyszło jej do głowy zapytać, jaki był powód ich wizyty, a oni uznali za słuszne niczego nie wyjaśniać.

Po lekkim śniadaniu, przygotowanym przez Jessikę, udało się im przekonać Edith, żeby przeniosła się na parę dni do domu Jacoba Kuleka. Z początku odmówiła, ale gdy Jessica wspomniała, że ojciec miał drobny „wypadek” – później o tym opowie – i byłaby jej ogromnie zobowiązana, gdyby mogła się nim przez parę dni opiekować, dopóki nie poczuje się lepiej, co z kolei ułatwi jej samej zorganizowanie codziennej pracy w Instytucie, chętnie się zgodziła. Patrząc na nich niewidzącym wzrokiem, powiedziała, że jest wiele spraw, które powinna przedyskutować z Jacobem.

Gdy już byli gotowi do wyjścia, policzki jej nieco się zaróżowiły, choć czasami jeszcze podejrzliwie rozglądała się po pokoju.

Bishop był zaskoczony, gdy zobaczył dom, w którym Jacob Kulek mieszkał ze swoją córką. Stał przy małej, odludnej alejce, odchodzącej od Highgate Yillage, i kiedy skręcało się na wąski, niemal schowany w drzewach podjazd, miało się wrażenie, że dom zbudowany jest wyłącznie z szerokich tafli błyszczącego brązu, od powierzchni których odbijało się słońce, tworząc oślepiający kontrast z ponurą, zimową szarością.

– To szkło jodowane – wyjaśniła rozbawiona jego reakcją Jessica. – Można widzieć przez nie z wewnątrz, ale z zewnątrz nie można zajrzeć do środka. Wieczorem, gdy w domu pali się światło, opuszczone story zapewniają nam intymność. Wiesz, mój ojciec widzi cienie. Jeśli dom jest jasno oświetlony, może zobaczyć każdy ruch. To są jedyne obrazy, które postrzega.

Jessica znów zadzwoniła do szpitala. Z ulgą usłyszała, że Jacob czuje się dobrze i gdy przejdzie jeden lub dwa testy jeszcze przed południem, będzie go mogła zabrać do domu. Bishop odjechał, lecz zanim z podjazdu skręcił w niewielką boczną drogę, zerknął w lusterko i zobaczył Jessikę stojącą w drzwiach domu i patrzącą na niego. Już podnosił rękę, aby jej pomachać, ale się powstrzymał.

Jazda po zatłoczonym w godzinach szczytu mieście spotęgowała jego zmęczenie. Gdy wreszcie znalazł się w domu, rozebrał się i rzucił na łóżko, budząc się dopiero o piątej po południu. Zadzwonił do Jessiki, ale rozczarowany usłyszał, że telefon odebrała Edith Metlock. Jacob Kulek odpoczywał, ona czuła się dobrze, chociaż wciąż nie bardzo wiedziała, co wydarzyło się poprzedniej nocy, a Jessica była w Instytucie. Odłożył słuchawkę i przez chwilę stał niezdecydowany, zastanawiając się, czy zadzwonić do Jessiki do biura. Postanowił tego nie robić.

Ugotował i zjadł samotnie obiad, przez resztę wieczoru miał zamiar pracować. Wydawca zainteresował się jego nową książką i zgodził się ją zaanonsować. Bishop zamierzał opracować monografię stowarzyszeń okultystycznych, które rozwijały się teraz w różnych częściach świata, organizacji tak odmiennych jak Instytut Parapsychologii i Cybernetyki w Teksasie i Fundacja na rzecz Badań nad Naturą Człowieka w Północnej Karolinie. Przygotował listę tych wszystkich stowarzyszeń i organizacji, ale musiał ją przejrzeć i wybrać najważniejsze, ponieważ nie był w stanie osobiście odwiedzić wszystkich, rozrzuconych po całym świecie; na dodatek niektóre z nich znajdowały się za Żelazną Kurtyną i dotarcie do nich nastręczało trudności. Jednak nazwy kilku z nich brzmiały intrygująco; Czechosłowacki Komitet Koordynacyjny do Badań nad Telepatią i Wpływem Umysłu na Materię oraz sekcję Bioelektroniki Kopernikowskiego Stowarzyszenia Polskich Naturalistów był zdecydowany odwiedzić osobiście. Wydawca w ramach zaliczki” którą miał później potrącić z honorariów, zgodził się pokryć koszty jego podróży, a poza tym Bishop miał nadzieją, że wiele stowarzyszeń przyjmie go jako swego gościa; większości z nich ogromnie zależało na dowodach uznania dla ich pracy. Zamierzał obiektywnie przedstawić fundacje, towarzystwa, stowarzyszenia, instytucje – jakkolwiek się nazywają – prezentując własną ich ocenę w podsumowaniu książki. Zresztą dopiero wtedy będzie miał na ich temat wyrobioną opinię. W pewnym sensie to zadanie było niemal pobłażaniem samemu sobie; chciał dowiedzieć się czegoś więcej o zjawiskach paranormalnych. Kiedy zaczynał swą dziwną karierę badacza psychiki, miał nieprzejednane uprzedzenie do mistycyzmu w każdej postaci i szybko uświadomił sobie, że istniała ogromna różnica między tym, co powszechnie nazywano zjawiskami nadprzyrodzonymi a paranormalnymi: jedno miało mistyczne konotacje, podczas gdy drugie było nieznaną nauką, prawdopodobnie – nikt nie miał jeszcze co do tego pewności – nauką umysłu. Był przekonany, że badając działalność różnych grup będzie miał jaśniejszy obraz ogólnego postępu, jaki się dokonał w tej stosunkowo młodej dziedzinie nauki. Zainteresowanie społeczne tą sprawą wzrastało w nieprawdopodobny sposób. Młodzi odcinali się od materializmu i sami szukali własnych ideałów, starsi uciekali od otaczającego ich chaosu. Wydawało się, że wielu osobom konwencjonalna religia nie dawała takiego pocieszenia, gdyż modlitwy i składanie Bogu hołdów nie zawsze ludziom pomagało. Prawdę powiedziawszy, w większości przypadków to nie pomagało. Gdzie jest sprawiedliwość? Gdzie jest prawda? Im większa na świecie zdolność przekazywania informacji, tym więcej widzi się zła. Gdy nowe pokolenia patrzą na religię, dostrzegają tylko odprawiane przez człowieka obrządki i ludzką hipokryzję. Nawet historia uczy ich, że dążenie do Boga oznacza masakrę i cierpienie milionów. Wiele osób zwróciło się do innych kultów graniczących z religią – Scjentyści, Moniści, Świątynia Ludzi (jaka była prawdziwa przyczyna ich samobójstwa?). Guru zastąpił Mesjasza. Psychiatrzy zastąpili księży. W końcu parapsycholodzy mogą zastąpić jednych i drugich.

Rośnie przekonanie, że dusza nie jest niewidzialnym bytem wypełniającym całą istotę ludzką, lecz kryje się w ciemnych zakamarkach umysłu człowieka. Jeżeli tak jest, to można to odkryć; naukowcy muszą tylko wiedzieć, gdzie mają szukać i mogą skonstruować odpowiedni przyrząd, by znaleźć jej ślad. I nauka w dziedzinie studiów nad zjawiskami paranormalnymi powoli, bardzo powoli zbliża się do tego. Bishopa rozbawiła ta nieskomplikowana logika; Jacob Kulek na pewno ulepszyłby tok jego rozumowania, ale miał wrażenie, że ich końcowe wnioski niewiele różniłyby się od siebie. Zanotował sobie w pamięci: najlepszym początkiem jego książki będzie przedstawienie Instytutu Badawczego Kuleka.

Bishop siedział do późnych godzin nocnych, kreśląc zarys układu książki, opracowując skróconą listę organizacji, którymi chciał się zająć, z uwzględnieniem miejsca i charakteru ich działalności. Było już dobrze po pierwszej, gdy położył się do łóżka i zapadł w sen. Koszmar powrócił i znów tonął w czarnych głębiach oceanu, ciśnienie rozrywało mu płuca, członki słabły i stawały się bezużyteczne, ciążące ołowiem ciało parło w dół. Tam czekała na niego twarz, szara plama, która stawała się coraz wyraźniejsza, im bardziej się pogrążał. Tym razem nie była to Lucy. To był mężczyzna, którego rysy rozpoznał, ale nie wiedział, kim jest. Mężczyzna uśmiechnął się, a wysuszone wargi wymówiły imię Bishopa. Jego oczy zdawały się nienaturalnie wychodzić z orbit i Bishopowi wydawało się, że jest w nich tylko zło, zimna, hipnotyczna ciemność, która go wciągała i prowadziła w mroczną otchłań, jeszcze głębszą niż ocean. Uśmiechał się szyderczo i Bishop nagle zrozumiał, że był to ten sam mężczyzna, którego widział w Beechwood, mężczyzna, który patrzył, jak jego uczniowie zabijają się nawzajem, zanim włożył rewolwer we własne usta. Wargi rozchyliły się, żółte, niekształtne zęby strzegły błyszczącej jamy, mięsisty, drgający język spoczywał w przedsionku jak potężny, oślizgły ślimak, czyhający, by owinąć się wokół każdego intruza i pochłonąć go. Bishop wpłynął do środka, szczęki zamknęły się za nim z grzmiącym, stalowym brzękiem, i pogrążony w absolutnym mroku zaczął krzyczeć, a miękka powierzchnia języka wyciągnęła się do niego i owinęła wokół jego nóg. Usiłował się wyszarpnąć, ale zapadał się coraz głębiej w lepkim śluzie i w ciemności wyczuł owijający się wokół niego język, unoszący się nad nim, by opaść mu na ramiona. Ogłuszyły go własne, pełne paniki wrzaski, gdy zobaczył białe kształty, wypływające z tunelu, którym było gardło mężczyzny. Znał te twarze, to były wizerunki zmarłych w Beechwood. Dojrzał Dominica Kirkhope’a. I Lynn.

Spojrzenie miała dzikie, kryły się w nim zarazem strach i błaganie. Jej wargi wypowiadały słowa, które były wołaniem o pomoc. Błagała go. Prosiła. Pomóż mi.

Ale nie mógł; przyciskał go jeżyk, tłamsząc mu głowę i ramiona, dusząc lepkimi sokami, zmuszając do upadku, miażdżąc miękką poduchą. Aż wszystko wybuchło. I on był kulą, przelatującą przez mózg mężczyzny. A mężczyzną, którego nagle rozpoznał, był Boris Pryszlak.

Obudził się wciąż krzycząc, ale z ust jego nie wydobywał się żaden dźwięk. Na zewnątrz było jasno. Niemal rozpłakał się z radości.

Bishop postawił na podłodze przy nogach pustą puszkę po piwie i zagłębił się w fotelu, kładąc łokieć na oparciu, a ręką osłaniając oczy przed światłem lampy. Bolała go głowa, a wszystkie mięśnie miał jak z waty. Rano rozmawiał z Jessiką, zatelefonował do niej zaraz po usłyszeniu wiadomości w radiu. Była w domu i miała zamiar pozostać tam przez cały dzień, by zająć się ojcem. Jacob także słyszał nowiny o niebywałej tragedii na stadionie piłkarskim i, podobnie jak Bishop, był przekonany, że ma ona związek z wydarzeniami na Willow Road. Po zamachu na jego życie jeszcze nie doszedł do siebie, ale kazał córce obiecać, że wieczorem zorganizuje spotkanie, na które zaprosi także inspektora Pecka. Nawet jeśli Peck sądzi, że oni wszyscy są obłąkani, muszą spróbować przekonać go, że istnieje związek między sektą Pryszlaka a ostatnimi wydarzeniami. Bishop zapewnił ją, że będzie wolny wieczorem; Jessica miała zadzwonić do niego, gdy ustalą godzinę spotkania.

Do tej pory się nie odezwała i zaczynał się niepokoić. W końcu pełen obaw wstał z fotela i przeszedł do holu. Sięgał właśnie po słuchawkę, gdy zadzwonił telefon.

– Jessica?

– O, nie. Pan Bishop? Tu Crouchley. Z Fairfields.

Fairfields. Klinika dla psychicznie chorych.

– Czy coś się stało z moją żoną? Strach chwycił Bishopa za gardło.

– To jest bardzo ważne. Powinien pan tu natychmiast przyjechać, panie Bishop – powiedział metaliczny głos.

– Czy z Lynn wszystko w porządku?

Przez chwilę na drugim końcu linii panowała cisza.

– Mieliśmy, tak chyba można to określić, lekki przełom. Myślę, że jest pan nam potrzebny. Wyjaśnię wszystko, kiedy pan przyjedzie.

– Będę za dwadzieścia minut. Czy nie może mi pan czegoś więcej powiedzieć?

– Lepiej, żeby sam pan zobaczył.

– Dobrze, już wyjeżdżam.

Kiedy szedł na górę po kurtkę, serce waliło mu jak młotem. Co oznacza „lekki przełom”? Czy w końcu Lynn zaczyna wychodzić ze skorupy, w której się schowała? Czy znajdzie w jej oczach choć odrobinę ciepła, gdy go zobaczy? Pobudzony nową nadzieją założył kurtkę i szybko zbiegł na dół.

Gdy, dosłownie za chwilę, znowu zadzwonił telefon, dom był już pusty.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Bishop wszelkimi siłami zmuszał się, by skoncentrować uwagę na prowadzeniu samochodu. Kiedy pędził w kierunku Twickenham, krople deszczu rozbryzgiwały się o jezdnię jak drobniutkie wystrzały z armaty. Na szczęście ruch był niewielki i mógł szybko jechać. Przepełniały go obawy; Crouchley musiał mieć ważny powód, jeśli wzywał go o tak późnej porze. Jeżeli Lynn w końcu… odrzucił tę myśl. Lepiej się nie spodziewać zbyt wiele.

Wkrótce wjechał w cichą ulicę bez wylotu, przy końcu której znajdował się Fairfield Rest Home. Przez wysoką bramę zajechał wprost na szeroki podjazd. Zatrzasnąwszy drzwi samochodu, szybko wbiegł na schodki, prowadzące do głównego wejścia budynku, deszcz kropił na jego okulary do prowadzenia samochodu, które zapomniał zdjąć. Wsuwał je teraz do górnej kieszeni, naciskając jednocześnie dzwonek drugą ręką. Duży budynek z czerwonej cegły z wyglądu mógł być wszystkim, począwszy od prywatnej szkoły, a skończywszy na domu starców. Dopiero po przeczytaniu nie rzucającej się w oczy tablicy, umieszczonej z przodu, na ogrodzeniu, budynek zaczynał sprawiać przygnębiające wrażenie. Zdawało się, iż wewnątrz wygaszono większość świateł, co nadawało temu miejscu jeszcze bardziej ponury wygląd.

Bishop usłyszał, jak klucz przekręcił się w zamku i drzwi lekko się uchyliły.

– Nazywam się Chris Bishop. Doktor Crouchley prosił, żebym przyjechał.

Drzwi się otworzyły szerzej i zobaczył sylwetkę stojącej tam, niskiej, zażywnej kobiety.

– O, tak. Spodziewaliśmy się pana, panie Bishop. Proszę wejść.

Wszedł do głównego holu i z niecierpliwością w głosie zwrócił się do małej kobiety, która dokładnie zamykała drzwi.

– Czy moja żona…?

– Zaraz pana do niej zaprowadzimy, panie Bishop – rozległ się głos z tyłu i, odwróciwszy się, zobaczył drugą kobietę, siedzącą w recepcji w holu. Twarz miała odwróconą od małej lampki, która swym słabym światłem próbowała rozjaśnić to ponure wnętrze. Kobieta wstała i okrążając biurko, podeszła do niego.

– Proszę nam wybaczyć ten półmrok – powiedziała, jakby czytając w jego myślach. – Zawsze po ósmej zostawiamy tylko przyćmione światła. Uważamy, że nasi pacjenci lepiej wtedy odpoczywają.

Była wyższa od kobiety, która go wpuściła i Bishop zdał sobie sprawę, że żadnej z nich przedtem nie widział. Pewnie były tu nowe, a już na pewno ta wyższa, gdyż w Fairfield nigdy nie używano określenia pacjent, tylko mieszkaniec.

– Co się stało Lynn? – spytał. – Doktor Crouchley nie powiedział mi przez telefon.

Kobiety z zadowoleniem popatrzyły na siebie.

– Myślę, że zauważy pan znaczną poprawę, panie Bishop – powiedziała wyższa. – Zechce pan pójść za mną?

Poszli w kierunku szerokich schodów, które prowadziły na pierwsze piętro, niższa kobieta z rękami w kieszeniach lekarskiego fartucha podążała za Bishopem. Gdy wchodzili po schodach, wyższa kobieta próbowała podtrzymać rozmowę, ale prawie jej nie słuchał; myślał o Lynn. Również pierwsze piętro oświetlała tylko mała lampka, stojąca na stoliku w odległym końcu korytarza. Panujący tu mrok podziałał na niego przygnębiająco. Nie zdawał sobie sprawy, że po godzinach przyjęć ograniczają światło do minimum; wywoływało to bardziej przygnębiające niż uspokajające wrażenie. Gdy przechodzili przez korytarz, otworzyły się drzwi i zobaczył pokój, pogrążony w całkowitej ciemności: mniejsza kobieta szybko podeszła i wykonała ręką taki ruch, jakby kogoś delikatnie wpychała z powrotem do łóżka. Wysoka kobieta uśmiechnęła się słodko do Bishopa, jak gdyby nic się nie stało.

W klinice dla psychicznie chorych Bishop zawsze czuł się nieco niepewnie, co było zupełnie naturalne; ale o tak późnej porze, bez spieszących się jak zwykle gości i krzątającego personelu, było tu jeszcze gorzej. Zaschło mu w gardle i zastanawiał się, czy napięcie spowodowane jest troską o Lynn, czy tym, że zaczynał bać się tego miejsca. Był ciekaw, co się znajduje za drzwiami, które mijali, co się dzieje w zmienionych umysłach ludzi, którzy tam przebywają.

– Jesteśmy na miejscu.

Wyższa niewiasta zatrzymała się przed pokojem, który, jak wiedział, Lynn dzieliła z trzema innymi lokatorkami. Sale w Fairfield były kilkuosobowe, lekarze niechętnie rozdzielali swych podopiecznych, choć ograniczali do minimum ich liczbę w pokojach.

– Czy nie będziemy przeszkadzali innym? – spytał Bishop.

– Śpią twardo, sprawdzałam przed pana przyjazdem. Proszę wejść, żona czeka na pana.

– Czy jest z nią doktor Crouchley?

– Wkrótce przyjdzie. Chce, żeby państwo przez chwilę byli sami.

Bishopowi rozjaśniła się twarz, zaczął opuszczać go niepokój.

– Czy ona jest…?

Kobieta w białym fartuchu położyła palec na ustach, uśmiechnęła się przyjemnie, a jej oczy zaiskrzyły się na widok jego oczekiwania. Powiedział cicho – dziękuję – i wszedł do pokoju. Drzwi zamknęły się za nim.

Łóżko Lynn znajdowało się pod oknem, w rogu pokoju, i na szafce przy łóżku stała niewielka nocna lampka. Leżała wsparta na poduszkach, z głową przechyloną w jedną stronę, jakby zasnęła czekając na niego. Szedł na palcach, świadom obecności szarych, śpiących postaci, oczy miał pełne łez, w gardle wciąż czuł suchość.

– Lynn? – powiedział miękko, kiedy podszedł do niej. – Lynn, nie śpisz?

Dotknął jej ręki, leżącej na kołdrze, i delikatnie nią potrząsnął. Wolno przekręciła głowę i w słabym świetle zobaczył szeroki uśmiech na jej twarzy. Zesztywniał i poczuł, że wszystko mu się skręca w środku.

– Lynn?

Jej oczy ciągle miały obłąkany wyraz. Uśmiech odzwierciedlał jej szaleństwo. Zaczęła siadać i był świadom, że z tonących w mroku sali łóżek podnoszą się inni. Ktoś prychnął.

Wargi Lynn były wilgotne i błyszczały w mroku, kiedy odsunęła pościel i starała się go dotknąć. Siłą woli powstrzymał się od cofnięcia.

– Nie wychodź z łóżka, Lynn.

Jedną nogę wysunęła spod kołdry. Jeszcze szerzej się uśmiechnęła.

Ręką dotknęła jego ramienia.

– Lynn! – krzyknął, gdy błyskawicznie podniosła drugą rękę, wbijając mu w twarz paznokcie.

Śmiała się, to wcale nie była Lynn: rysy twarzy miała te same – te same usta, ten sam nos, te same oczy – ale były one zniekształcone, wykrzywione przerażającym grymasem; ktoś inny, coś innego kryło się za tymi dzikimi oczami.

Chwycił ją za nadgarstki i trzymał z dala od siebie, jej ciało gwałtownie zaczęło się poruszać. Krzyk zmieszał się ze śmiechem, gdy wierzgnęła nogą w jego kierunku, kłapiąc zębami jak wściekły pies. Popchnął ją z powrotem na łóżko, jej siła odebrała mu odwagę, jej stan przeraził go. Cholerni głupcy! Dlaczego ciągnęli go tu? Żeby to zobaczył?

Czy oszukała ich i uwierzyli, że nastąpiła zmiana na lepsze? Czy po prostu na jego widok znów się jej pogorszyło?

Leżała teraz na łóżku, waląc głową o poduszki, skopując powyżej ud cienką, nocną koszulę. Syczała i pluła na niego, bąbelki śliny rozmazywały mu się na twarzy. Miał niejasną świadomość tego, że z ciemności wyłaniają się i zbliżają do niego inne postacie, ale bał się puścić nadgarstki żony, bał się tych przypominających pazury paznokci.

Jego głowa odskoczyła do tyłu, gdy czyjaś dłoń chwyciła go za włosy; pokręcił szyją, próbując się uwolnić. Ale ręka trzymała mocno, a inna zaciskała się na jego gardle. Bishop musiał puścić Lynn i złapać rękę, która ściskała jego szyję. Lynn natychmiast zeszła z łóżka, zbliżyła się do niego, młócąc rękami, znów szarpiąc go zębami. Zwalili się razem na podłogę, kobieta za nim rozluźniła uścisk na jego gardle, ale wciąż trzymała go za włosy, tuż u nasady głowy. Oczy przesłaniała mu mgła, zamrugał, by lepiej widzieć i przekoziołkował, pociągając za sobą Lynn; kobieta drapała go drugą ręką.

Udało mu się podnieść nogę i kopnął Lynn, okrzyk bólu zabrzmiał tragicznie w jego uszach, ale wiedział, że nie ma wyboru. Odskoczyła od niego gwałtownie. Zwrócił się do kobiety, która wciąż kurczowo się go trzymała. Silny cios w plecy oszołomił ją i wstrząśnięta wrzasnęła. Nawet w ciemności widział, że była to staruszka o białych, skręconych, jakby usztywnionych włosach.

Czyjaś naga stopa kopnęła go w policzek i szturchnęła w bok. Stały nad nim dwie kobiety, odziane w nocne koszule, ich twarze jak maski okryte były pełnym nienawiści uśmiechem. Pobiegły przed siebie, tupiąc nogami i triumfalnie krzycząc. Jakieś ciało zwaliło się na niego i czyjeś zęby zagłębiły się w jego szyi. W koszmarnym zamieszaniu poznał, że była to Lynn. Rozerwał jej uścisk, ale poczuł, że rozszarpała mu skórę, z której spłynęła na kołnierzyk strużka krwi. Chwycił nogę, która uciskała mu pierś, i wykręcił ją z całej siły. Stojąca nad nim kobieta z krzykiem przewróciła się do tyłu. Uklęknął na jednej nodze i podniósł się do góry, pociągając za sobą Lynn; jakaś postać wyrosła przed nim i zaczęła bić go po twarzy zaciśniętymi pięściami. Walnął, uderzając kobietę w czoło, aż poleciała do tyłu, w ciemność. Trzymał przy sobie Lynn, przyciskając ją mocno i więżąc jej dłonie. Białowłosa kobieta, jak duch wyłaniający się z mgły, wolno skradała się w jego kierunku. W wyciągniętych przed sobą rękach trzymała coś, co wyglądało jak zwinięte prześcieradło; wiedział, że skręcony całun ma owinąć się wokół jego szyi. Niemal się przewrócił, kiedy z ulgą zobaczył, że drzwi za nią zaczynają się otwierać i nikłe światło z korytarza rzuca niewyraźne cienie w głąb pokoju.

Stały tam dwie kobiety, które go tu przyprowadziły – wysoka i niska.

– Dzięki Bogu – powiedział Bishop.

Jęki, chichoty, krzyki i wicie się Lynn – wszystko nagle ustało. Nawet stara kobieta, trzymająca zwinięte prześcieradło, zatrzymała się i spojrzała za siebie przez ramię. Wysoka kobieta weszła do pokoju, a niska podążyła w jej ślady. Obie przesunęły się na bok, otwierając szeroko drzwi, i usłyszał, jak wysoka powiedziała:

– Przyprowadźcie go.

Pokój wypełniły obłąkane, wymachujące rękami postacie z piekła – kobiety miały na sobie proste, niekształtne koszule, które służyły im za szlafroki, mężczyźni byli podobnie ubrani. Bishop cofnął się, niemal wierząc, iż wszedł w koszmarny sen.

Lynn uwolniła się; nagle zarzucono mu na szyję zwinięte prześcieradło i związano je mocno. Popchnięto go” ‹do przodu i otoczyła go wrzeszcząca masa ciał – ręce rozrywały mu ubranie, pociemniałe twarze szaleńców pojawiały się przed nim i znikały, gdyż coraz to inni chcieli ujrzeć swoją ofiarę. Ogłuszony krzykami Bishop walił ich na oślep, jego pięści zatapiały się w mięsiste części ciała, czasami trafiały w twardą kość. Tych, którzy się przewracali, natychmiast zastępowali inni; zaczął słabnąć, próbował czepiać się ich kaftanów, by uchronić się przed upadkiem.

Ktoś kopnął go w twarz podniesionym kolanem, aż pociemniało mu w oczach, dopiero po chwili poczuł paraliżujący ból. Osunął się na kolana i mocny cios odrzucił mu głowę na bok. Ręce ślizgały mu się po podłodze i poczuł zaciskające się wokół szyi prześcieradło. Runął na podłogę, kopany przez posiniaczone stopy.

Ciągnąc za prześcieradło, dowlekli go do drzwi.

Wysoka kobieta spojrzała na niego z góry, ponure światło z holu rzucało półcień na jej twarz; wciąż uprzejmie się uśmiechała. Leżał na plecach, wpatrując się w nią. Zarówno ona, jak i jej towarzyszka, były zachwycone jego przerażeniem. Podniosła rękę i na chwilę umilkła wrzawa, z mroku dochodziły wyłącznie sporadyczne jęki, śmiechy czy westchnienia.

Powiedziała tylko:

– Za późno, panie Bishop. Już się zaczęło.

Wtedy znowu rzucili się na niego i na wpół niosąc, na wpół ciągnąc, wlekli go do holu. Wydawało mu się, że usłyszał, jak Lynn śmieje się wraz z nimi.

Udało mu się podciągnąć pod siebie stopy i wyprostować się, wbijając obcasy w twardy, sznurkowy dywan, opierając się tłumowi, nie chcąc iść tam, gdzie chcieli go ponieść. Jęknął głośno, gdy zobaczył, co przed nim leży w korytarzu.

Ciała pracowników kliniki psychiatrycznej zostały wyrzucone z pokojów i zalegały długi korytarz po obu stronach. Niewiele bieli prześwitywało przez przesiąknięte krwią fartuchy. Z przerażeniem zobaczył, że wszyscy zamordowani byli mocno okaleczeni. Czy umarli przed…? Lepiej o tym nie myśleć.

Ciągnęli go do przodu i poczuł, że ogarnia go szał. Nie wiedział, co się z nimi wszystkimi stało, dlaczego lub w jaki sposób ich obłąkane umysły opanowała tak przerażająca furia, ale nienawidził ich za to. Wydarzenia ostatnich tygodni przekonały go, że nie byli za to odpowiedzialni – ich osłabione umysły opanowało jeszcze większe szaleństwo… Nienawidził właśnie tego szaleństwa, ale oni byli jego armią, byli jego sprawcami. Pozwolili się wykorzystać. Nie byli już ludźmi.

Stanęła przed nim niska kobieta, ze złośliwie ściągniętą twarzą, gotowa wyśmiewać się z niego. Uniósłszy stopę, kopnął ją w pulchne podbrzusze, a gdy gwałtownie pochyliła głowę, natrafiła na jego błyskawicznie uniesione kolano, które zdławiło jej przeszywający skrzek.

Ci, którzy go trzymali, byli przez chwilę oszołomieni; nagłe ukłucie strachu przebiło powłokę obłędu. Bishop wyswobodził jedną rękę i odwrócił się, by uderzyć szaleńca, który trzymał go za drugą. Poczuł przelotną satysfakcję, gdy zaciśniętą pięścią rozgniótł mu nos. Prześcieradło wokół jego szyi rozluźniło się, więc szybko ściągnął je przez głowę, odskakując jednocześnie przed napływającym na korytarz tłumem. Wrzaski nasiliły się, gdy wepchnął z powrotem w tłum mężczyznę, który trzymał go za drugą rękę. Jakieś dłonie chwytały go, próbowały wciągnąć z powrotem do środka.

Cofał się, tłukąc ich po rękach, jakby to były małe dzieci, domagające się cukierków. Niemal się potknął o wyciągnięte nogi pielęgniarza; skręcił i pobiegł w stronę schodów, zupełnie wytrącony z równowagi widokiem martwego mężczyzny, który patrzył na niego, lecz zamiast oczu miał dwie głębokie, czerwone jamy. Mieszkańcy gonili go, chichocząc i potykając się o ciała tych, których już zabili.

Bishop dobiegł do schodów i oparł się o poręcz. Dwie postacie w białych, wykrochmalonych garniturach, jakie zazwyczaj nosił personel w Fairfield, wchodziły na górę. Ich twarze ukryte były w cieniu. Jedna z nich trzymała długi, żelazny pręt, którym przeciągała ze stukotem po słupkach balustrady. Kiedy podeszły bliżej, Bishop dostrzegł w ich oczach ten sam obłąkany wyraz, jaki mieli goniący go szaleńcy. Zataczając się, zaczął wchodzić po schodach prowadzących na drugie piętro.

Czyjaś ręka zacisnęła się na kostce jego nogi, ciągnąc go w dół. Chwycił się poręczy, by nie ześlizgnąć się ze schodów. Przekręcił się, zobaczył, że to Lynn go trzyma, chichocząca, zaśliniona Lynn, jakaś nieznana mu Lynn, której podobała się ta zabawa i która chciała jego śmierci. Musiał zamknąć oczy, kiedy kopnął jej uniesioną do góry twarz.

Metalowy pręt uderzył w słupek, parę cali od zaciśniętych palców Bishopa, i z drugiej strony balustrady spojrzała szeroko uśmiechnięta twarz pielęgniarza. Tłum u podnóża schodów potykał się już o leżące ciało Lynn, gdy Bishop ciężkim krokiem wspinał się po schodach, pokonując po trzy stopnie naraz; przeraźliwy strach, że nogi odmówią mu posłuszeństwa, potęgował jego panikę. Chwycił poręcz, aby obrócić się na zakręcie schodów, tłum, który chciał go pochwycić, tratował teraz ciało Lynn. Bishop dotarł do drugiego piętra. Na korytarzu było ciemno, ale nie na tyle, by nie zauważył zbliżających się do niego białych postaci i otwierających się po obu stronach drzwi, z których wychodzili inni – niewyraźne upiory w świecie ciemności i krzyku.

Znalazł się w potrzasku.

Pozostały mu tylko drzwi po lewej stronie, które się jeszcze nie otworzyły.

Zdyszany wpadł do środka i zatrzasnął je za sobą, opierając się o nie, by nie weszli za nim. Spazmatycznie łapał powietrze. Podtrzymując ramieniem drzwi, szukał klucza w zamku. Ale klucza nie było. Nie było nawet zasuwy.

Usłyszał, jak gromadzą się przed drzwiami.

Miał mokre nogi.

Wyciągnął rękę w poszukiwaniu kontaktu, nie znalazł go, ale dłonią wyczuł coś szorstkiego. Sznurek. Światło. Pociągnął. Był w łazience, białe kafelki błyszczały czystością. Dlatego nie było klucza w drzwiach; ludziom obłąkanym nie pozwalano zamykać się w żadnym pomieszczeniu. Podłogę pokrywały kałuże, a głęboka wanna na nóżkach wypełniona była po brzegi wodą o gładkiej, spokojnej powierzchni. W rogu, tuż obok niego, stało krzesło z oparciem, z którego zwisały dwa niedbale rzucone ręczniki. Z zadowoleniem chwycił krzesło i, stawiając je pod kątem, zaklinował klamkę. To może ich powstrzyma na parę drogocennych sekund i pozwoli mu dostać się do wysokiego okna po drugiej stronie łazienki. Zauważył, że matowa szyba wzmocniona jest metalowym drutem, i modlił się, żeby mu się udało przedrzeć przez nią, gdyż był pewny, że rama została tak umocowana, aby okno nie otwierało się w normalny sposób. Chlapiąc wodą, przeszedł przez łazienkę, nie zwracając uwagi na dochodzący z zewnątrz przeraźliwy śmiech. I gdy przechodził obok ogromnej wanny, uświadomił sobie, że przez cały czas prowadzili z nim okrutną grę, że pozwolili mu uciec na drugie piętro i zmusili, żeby wszedł właśnie do tego pomieszczenia. Chcieli, aby zobaczył, co leżało w wannie pod gładką powierzchnią wody.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Zewnętrzny wygląd domu zaskoczył Pecka. Nie spodziewał się, że Jacob Kulek może mieszkać w czymś takim; nie wiedząc czemu, przypuszczał, że starszy pan będzie wolał dębowe bale, pnące się po ścianach róże, czy też coś w stylu lat trzydziestych, coś wysokiego i eleganckiego. Ale w przypadku takich ludzi trudno coś przewidzieć, w większości mają lekkiego bzika. Wydaje się być całkowicie zrównoważony, dopóki nie zacznie się słuchać, o czym mówi.

– Kawał chałupy, co, szefie? – powiedział inspektor Frank Roper, gdy Peck przyciskał dzwonek. – Tylko szkło i chrom. Nie chciałbym myć u nich okien.

Peck chrząknął, oderwał się od swoich myśli. Teraz zastanawiał się, dlaczego Kulek nalegał na spotkanie z nim o tak późnej porze. Szaleństwo poprzedniej nocy ciążyło – mówiąc najogólniej – wszystkim; co, do diabła, ma począć z przypadkami masowych morderstw, popełnianych przez tłumy morderców? I jakie było powiązanie między wydarzeniami na boisku piłkarskim a Willow Road? Czy też, mówiąc dokładniej, domem, który tam kiedyś stał: Beechwood. Ponieważ teraz istniał określony związek. Gdyby Kulek nie zaprosił go na spotkanie, wtedy Peck na pewno nie zwlekałby z przesłuchaniem starszego pana. Chyba był jedyną osobą, która mogła naprowadzić policję na jakiś trop.

Drzwi uchyliły się i spojrzała na niego blada i niespokojna twarz Jessiki Kulek.

– Proszę wejść – powiedziała, otwierając szeroko drzwi.

– Przykro mi, że się trochę spóźniliśmy – przeprosił Peck. – Jak się pani domyśla, mieliśmy dzisiaj urwanie głowy.

– Właśnie dlatego ojciec chciał zobaczyć się z panem, inspektorze. Chodzi o to, co się wydarzyło ostatniej nocy.

– Ma pani zamiar powiedzieć mi, że istnieje powiązanie. I będzie pani miała rację. Jessica ze zdziwieniem uniosła brwi.

– Pan też tak uważa?

– Powiedzmy, że przyjmuję taką ewentualność.

Kulek czekał na nich w dużym salonie w kształcie litery L, który, podobnie jak dom, był nowocześnie zaprojektowany, chociaż meble wydawały się stare – prawdopodobnie były to antyki; dziwne, ale to połączenie dawało doskonały efekt. Peck zauważył, że wszystko ustawione było w liniach prostych lub pod kątem prostym do siebie i zrozumiał, że niewidomy nie chciałby, żeby pojedyncze meble były rozrzucone po pokoju. Story były na noc opuszczone.

– Dobrze, że pan przyszedł, inspektorze – powiedział Kulek.

Stał obok fotela, z ręką na jego oparciu, i Peck nie był pewien, czy szukał podpory czy chciał się jedynie zorientować, gdzie się znajduje. Wyglądał starzej niż wtedy, gdy policjant widział go po raz pierwszy, ale zdecydowanie lepiej niż dwa dni temu, w szpitalu. Jego wysuszona skóra przybrała bladożółty odcień i jeszcze bardziej przygarbiły mu się plecy. Jedwabny szalik, wystający znad kołnierzyka koszuli, zakrywał posiniaczoną szyję.

– Inspektora Ropera już pan spotkał – powiedział Peck, nie patrząc na kolegę.

– Tak, rzeczywiście. A to jest Edith Metlock. Medium uśmiechnęło się przelotnie do dwóch policjantów.

– Proszę usiąść. Napiją się panowie? Może czegoś mocniejszego niż kawa czy herbata?

– Ciemne Peck rozsiadł się na kanapie, a Roper wybrał niewygodne krzesło z twardym oparciem.

– Dla mnie whisky z odrobiną wody – poprosił Peck. – Przypuszczam, że inspektor Roper napije się tego samego.

Roper potwierdził kiwnięciem głowy i Jessica przy barku zajęła się przygotowywaniem drinków.

– Wydawało mi się, że pan mówił, iż Chris Bishop będzie tu dziś wieczorem – powiedział Peck. Kulek usiadł w fotelu, przy którym dotąd stał.

– Córka przez ostatnie pół godziny próbowała się z nim skontaktować. Musiał wyjść z domu. Jessica podeszła z drinkami.

– Chris mógł zdecydować, że i tak przyjedzie. Powiedziałam mu, że do niego zadzwonię, gdy tylko uzgodnimy godzinę spotkania z panami. Ale trudno było dzisiaj panów złapać…

– Cóż, możemy szybko ustalić, gdzie się znajduje. Przez cały dzień pilnuje go dwóch ludzi. Frank, poproś Dave’a, żeby się z nimi połączył przez radio, dobrze?

Roper postawił szklankę na grubym, czerwonym dywanie i wyszedł z pokoju.

– Jessica powiedziała mi, że ktoś obserwuje dom z zaparkowanego w pobliżu samochodu – oznajmił Kulek.

– Dla pańskiego bezpieczeństwa, sir. Była jedna próba, nie ma sensu ryzykować następnej.

Po oświadczeniu Pecka zapadła kłopotliwa cisza, aż w końcu detektyw chrząknął i powiedział:

– Pierwsza rzecz, którą chciałem zrobić tego ranka, to spotkać się z panem, panie Kulek. Myślę, że mamy masę spraw do omówienia.

– Tak, inspektorze, to prawda. Ale wszystkie fakty, dotyczące Beechwood i Borisa Pryszlaka, podałem panu przy naszym pierwszym spotkaniu. Dzisiaj chciałbym omówić z panem pewną teorię.

– Interesują mnie wszelkie teorie. Pod warunkiem że mają ręce i nogi.

– Tego nie mogę panu obiecać. To, co dla mnie jest logiczne, panu może się wydać irracjonalne.

– Chętnie posłucham.

Peck zwrócił się do Edith Metlock.

– Pani Metlock, jeden z moich wywiadowców rozmawiał z panią, po tym jak znaleziono w Beechwood tę obłąkaną kobietę. Brała tam pani udział w seansie.

– To nie był seans, inspektorze – powiedziało medium. – W każdym razie nie zaplanowaliśmy go.

– Powiedziała pani, że nie miała żadnych wizji czy halucynacji, wszystko jedno jak to nazwiemy, w przeciwieństwie do Bishopa.

– Nie. Jako medium rzadko widzę lub pamiętam takie rzeczy. Świat ducha traktuje moje ciało jak odbiornik. Przeze mnie mówią do innych.

– I myśli pani, że to właśnie stało się w Beechwood? Duchy Pryszlaka i jego ludzi rozmawiały z Chrisem Bishopem? Tylko on jeden je widział, prawda?

Peck poruszył się niespokojnie, zadowolony, że Roper wyszedł z pokoju i nie mógł słyszeć jego pytań.

– Nie mówiły do niego – odpowiedziała Edith. – Pokazano mu, co się tam stało.

– Dlaczego nie panu, panie Kulek. Albo pańskiej córce. Jessice?

– Nie wierny – odpowiedział starszy pan. – Prawdopodobnie dlatego, że to Chris znalazł wtedy ich ciała. Może Pryszlak ukazując mu prawdziwy przebieg wydarzeń zadrwił sobie z mego.

– Pryszlak nie żyje.

Tym razem nie było odpowiedzi.

– Może być jeszcze inne, bardziej racjonalne wytłumaczenie – powiedział w końcu Peck. – Bishop prawie przez rok nie mógł sobie przypomnieć tego, na co się natknął w Beechwood. Może, gdy znalazł się znowu w tym domu, pod wpływem szoku odtworzył sobie to wszystko.

– Ale on znalazł ich wtedy, kiedy wszyscy już nie żyli – wtrąciła Jessica. – A tamtego dnia zobaczył, jak zabijali się nawzajem i popełniali samobójstwa.

– Tylko od niego wiemy, że tamci już nie żyli. Jessica spojrzała na ojca, który spytał:

– Czyż nie było świadka, który widział, jak wchodził do tego domu? Kobiety z dzieckiem, przechodzącej właśnie w tym czasie?

– Tak, czytałem protokół. Ale skąd możemy mieć pewność, iż wcześniej nie był w tym domu, że nie było go tam wtedy, kiedy miały miejsce samobójstwa i egzekucje? Z tego, co wiem o tym Bishopie, wynika, że on wierzy w bardziej naukowe podejście do zjawisk nadprzyrodzonych. Czy nie wspominał pan, że Boris Pryszlak także w naukowy sposób podchodził do tych zagadnień?

– Tak, ale… Peck mówił dalej:

– Widzi pan, może być tak, że nasz pan Bishop sam należy do sekty Pryszlaka. Może jako jej członek miał stać z boku i kontynuować te ich fanatyczne przedsięwzięcia, w które byli uwikłani.

– To nonsens! – twarz Jessiki oblała się rumieńcem. – Chrisa także zaatakowano dwa dni temu.

– To on tak twierdzi.

Kulek odezwał się spokojnym głosem:

– Sądzę, że się pan myli, inspektorze. Niewidzącym wzrokiem popatrzył na córkę i Edith Metlock.

– Wszyscy sądzimy, że się pan myli.

– Mam także wrażenie, że nie całkowicie aprobował pańskie badania w Beechwood.

– To prawda – przyznała Jessica – ale tylko na początku. Teraz zmienił zdanie, stara się nam pomóc.

– Czyżby? – głos Pecka był matowy.

Roper wrócił do pokoju i znów usiadł na krześle, z nie ukrywaną przyjemnością podnosząc z podłogi szklaneczkę whisky. Zanim się napił, zerknął na Pecka.

– Bishop wyszedł zaraz po ósmej. Nasi ludzie pojechali za nim do miejsca w pobliżu Twickenham, ee, Fairview… nie, Fairfield, sanatorium w Fairfield.

– To pewnie jest ten dom, w którym pacjentką jest jego żona – wtrąciła Jessica.

– Klinika psychiatryczna?

Kiwnęła głową; nie mogła odgadnąć, co oznacza wyraz twarzy Pecka.

– Połącz się z nim jeszcze raz, Frank. Powiedz, żeby przywieźli tu Bishopa, myślę, że przyda się na naszym małym zebraniu.

– Teraz?

Usta Ropera znieruchomiały na brzegu szklanki.

– Natychmiast.

Policjant odstawił szklankę i znowu wyszedł z pokoju. Peck pociągnął łyk whisky z wodą i spojrzał znad oprawki okularów na Jacoba Kuleka.

– A zatem, sir, chciał pan omówić jakąś koncepcję.

Niewidomy mężczyzna wciąż myślał o Bishopie. Nie, to było niemożliwe. Chris Bishop był dobrym człowiekiem, co do tego miał pewność. Skomplikowany. Gniewny. Ale nie w stylu Pryszlaka. W końcu Jessica polubiła Bishopa, a była najlepszym sędzią ludzkich charakterów, jakiego znał.” Czasami uważał, że była zbyt wymagająca, zbyt krytyczna… Ci nieliczni mężczyźni w jej życiu nigdy nie sprostali jej oczekiwaniom.

– Panie Kulek – w głosie Pecka zabrzmiała nutka zniecierpliwienia.

– Przepraszam, inspektorze, zamyśliłem się.

– Ma pan jakąś teorię – zagadnął Peck. Wydawało mu się, że oczy Kuleka prześwidrowują go na wylot i mógłby przysiąc, że czuje, jak badają jego umysł.

– Trudno mi ją przedstawić, inspektorze. Pan jest człowiekiem praktycznym, stojącym mocno na ziemi, nie wierzącym w duchy. Ale myślę, że jest pan bardzo dobry w swojej pracy i dlatego zapewne ma pan trochę wyobraźni.

– Dziękuję – skwitował oschle Peck.

– Może zacznę od opowiedzenia panu o dziwnym przeżyciu, jakie dwa dni temu miała Edith. A może sama panu o tym opowiesz? – zwrócił się do medium.

– Jako osoba wrażliwa na wpływy psychiczne – medium, spirytystka, te określenia pewnie są panu lepiej znane, inspektorze – jako osoba wrażliwa jestem bardziej podatna na oddziaływanie sił spoza naszego codziennego życia. Sił ze świata, do którego nie należymy.

– Świata ducha.

– Jeśli można to tak nazwać. Nie jestem już pewna. Możemy mieć błędne pojęcie o tym, co uważamy za „świat ducha”. Niektórzy z moich kolegów po fachu zaczynają mieć te same wątpliwości.

– Chce pani powiedzieć, że nie ma czegoś takiego jak te… duchy?

Roper powrócił do pokoju i ogłupiały spojrzał na Pecka. Kiwnął głową przełożonemu, by pokazać, że jego polecenie zostało wykonane, następnie usiadł na swoim miejscu i sięgnął po szklankę, stojącą u jego stóp.

– Prawdopodobnie nie, przynajmniej w takich kategoriach, w jakich je zawsze rozpatrywaliśmy – odpowiedziało medium – zawsze myśleliśmy o nich jak o odosobnionych zjawiskach, istniejących w innym, niepodobnym do naszego, ale lepszym świecie. Bliżej Boga, jeśli pan woli.

– I to wszystko jest nieprawdą?

– Tego nie powiedziałam. – W jej głosie zabrzmiała nuta irytacji. – My po prostu nie wiemy. Mamy wątpliwości. Może ten świat ducha nie jest oddalony od naszego aż tak bardzo, jak nam się wydawało. I może nie ma w nim poszczególnych zjaw, ale istnieje jako całość. Jako siła.

Peck zmarszczył brwi, Roper łyknął głośno drinka.

– Inspektorze, spróbuję to panu później wyjaśnić – przerwał Kulek. – Myślę, że Edith powinna po prostu opowiedzieć, co jej się przydarzyło dwie noce temu.

Peck przytaknął kiwnięciem głowy.

– Mieszkam sama w małym domku w Woodford – zaczęła Edith. – We wtorek wieczorem, było już późno, gdzieś między dziesiątą a jedenastą, słuchałam radia. Wie pan, lubię te programy „Zadzwoń do nas”. Czasami dobrze jest posłuchać, co zwykli ludzie myślą o kondycji tego świata. Ale odbiornik ogromnie trzeszczał, jakby ktoś w pobliżu obsługiwał maszynę bez tłumika. Próbowałam manipulować gałkami, lecz zakłócenia stale powracały. Najpierw na krótko, później trwały coraz dłużej. W końcu słychać było tylko przeciągłe buczenie, więc wyłączyłam radio. I właśnie wtedy, siedząc tam w ciszy, zauważyłam zmianę w otoczeniu. Przypuszczam, że moją uwagę zbytnio absorbowały zakłócenia w tym diabelnym radiu, bym mogła zauważyć to wcześniej. Nie było w tym nic niepokojącego – często w przeszłości przybywali do mnie bez zapowiedzi. Usiadłam więc w fotelu, by mnie przeniknęli. Wystarczyło mi parę sekund, aby uświadomić sobie, że to było coś przykrego.

– Chwileczkę – przerwał jej Peck. – Przed chwilą mówiła pani, że nie ma pewności, czy istnieje coś takiego jak duchy.

– W stereotypowym podejściu do nich, inspektorze. To nie oznacza, że coś odmiennego od tego co widzimy i czujemy, nie istnieje. Nie można zignorować niewiarygodnej liczby przeżyć psychicznych, które zostały odnotowane. Muszę podkreślić, że w tej chwili nie jestem pewna, co przemawiało przez moją osobę.

– Proszę mówić dalej.

– Czułam, że mój dom jest otoczony hmm…hmm… – szukała właściwego słowa – czarnym całunem. Tak jakby ciemności wokół domu zakrywała okna. Część jej jest już w moim umyśle, czekając, aby mnie pochłonąć. Lecz musiałaby zdusić mnie i nie wiem co ją powstrzymało.

Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, pomyślał Peck. Osobiście nie znał żadnej samotnie mieszkającej kobiety, która nie bałaby się ciemności. Mnóstwo mężczyzn też się jej boi, chociaż nie przyznają się do tego.

– Poczułam się tak, jakby napięcie opuściło mnie – powiedziała Edith i z wyrazu jej twarzy Peck odgadł, że przeżywa to wszystko na nowo. – Ale to wciąż było na zewnątrz… czekało. Musiałam przeciwstawić się temu siłą mojego umysłu, oprzeć się pragnieniu, by przepłynęło przeze mnie. To było tak, jakby coś chciało mnie wchłonąć.

Zadrżała i Peck poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach.

– Musiałam wpaść w trans, nic więcej nie pamiętam. Z wyjątkiem głosów. Wołały mnie. Wyśmiewały się ze mnie. Ale także kusiły mnie.

– Co mówiły te głosy? Pamięta pani?

– Nie. Nie pamiętam słów. Ale czułam, że chciały, abym zgasiła światła. W jakiś sposób, jakaś cząstka we mnie wiedziała, że jeśli to zrobię, to przegram z nimi. Myślę, że w końcu uciekłam w siebie, zamknęłam się w jakimś niedostępnym dla nich zakamarku umysłu.

Muszę spróbować tej sztuczki, gdy komisarz spyta, co udało mi się do tej pory ustalić, pomyślał Peck, powstrzymując znużony uśmiech.

Wyczuli jego cynizm, ale przyjęli go ze zrozumieniem.

– Edith była w tym stanie, gdy ją z Chrisem znaleźliśmy – powiedziała Jessica. – Kiedy tamtego wieczoru wyszliśmy od pana, inspektorze, nagle przestraszyliśmy się, że coś może się jej przydarzyć. Napadnięto na Chrisa, mojego ojca i pannę Kirkhope; zapomnieliśmy o Edith.

– I co państwo znaleźli w domu pani Metlock? Z wyjątkiem szanownej gospodyni.

– Nic nie znaleźliśmy. Wyczuliśmy jakiś dziwny nastrój. Ciężką, przygnębiającą atmosferę. Bałam się. Peck westchnął ciężko.

– Czy to naprawdę dokądś nas zaprowadzi, panie Kulek?

– To może panu pomóc zrozumieć moją… teorię.

– Może do niej przejdziemy.

Niewidomy mężczyzna uśmiechał się cierpliwie.

– Proszę mi uwierzyć, rozumiemy, jak trudne jest to dla pana. Nie możemy przedstawić niezbitych dowodów ani podać jednoznacznych faktów. Jednak nie wolno panu traktować nas jak obłąkanych. Uważam za konieczne, by pan rozważył wszystko, co panu powiemy.

– Próbuję, panie Kulek. Na razie niewiele mi powiedzieliście.

Kulek przytaknął skinieniem głowy.

– Moja córka i Chris Bishop przywieźli tutaj Edith; sądzili, że tak będzie dla niej bezpieczniej. Jak pan wie, byłem w szpitalu, ale wróciłem do domu tego samego dnia, tylko trochę później. A Edith dopiero wczoraj wieczorem zaczęła mówić o tym, co się wydarzyło. Wie pan, gdy ją znaleźli, była w stanie potężnego szoku i potrzebowała trochę czasu, aby z niego wyjść. Jedyne słowa, jakie wtedy wypowiadała, brzmiały: „Trzymajcie się z dala od ciemności”. Wydaje się, że ciemność w jakiś sposób symbolizowała wszystko to, czego się bała. Jestem pewien, iż nie umknął pana uwadze fakt, że wszystko, co się ostatnio wydarzyło przy Willow Road, miało miejsce nocą.

– A kobieta, która zaatakowała pana w Beechwood? Wtedy był dzień.

– Zabiła swego pracodawcę poprzedniej nocy. Myślę, że wtedy dotknął ją obłęd. Proszę pamiętać, że ukrywała się w piwnicy w Beechwood; w ciemności.

– A morderstwo Agnes Kirkhope i jej gospodyni? A kolejna próba zamachu na pana życie? A rzekomy atak na Bishopa? To wszystko wydarzyło się w ciągu dnia.

– Moim zdaniem sprawcami tego byli zwolennicy Borisa Pryszlaka. Cierpią na inny rodzaj obłędu. Myślę, że oni są strażą, pozostawioną przez niego, przeznaczoną do wykonania pewnych zadań. Ochroną, jeśli pan woli.

– Dlaczego potrzebowałby ochrony, jeśli nie żyje?

– To nie jego mają osłaniać. Pozostawiono ich, aby strzegli planu Pryszlaka. Coś w rodzaju realnej siły dla ochrony jego pozaziemskiej siły.

Peck i Roper wymienili zaniepokojone spojrzenia.

– Czy mógłby pan wyjaśnić, co pan rozumie przez „pozaziemską siłę”?

– Siłę nie mającą nic wspólnego z tym światem, inspektorze.

– Rozumiem. Kulek uśmiechnął się.

– Proszę o cierpliwość, może gdy dojdziemy do końca, odnajdzie pan w tym jakiś sens.

Peck też miał taką nadzieję, ale nie postawiłby na to nawet funta.

– Kiedy parę lat temu Boris Pryszlak przyszedł, aby namówić mnie na współpracę, powiedział mi, że nie wierzy w istnienie Boga. Dla niego nauka, a nie religia, była kluczem do zbawienia ludzkości. Choroby i nędzę pokonano techniką, nie modlitwą. Postęp ekonomiczny i społeczny dokonał się dzięki nauce. Decyzja o stworzeniu nowego życia należy teraz do nas; pewnego dnia będziemy nawet decydowali, jaka ma być pleć noworodka. A sama śmierć, jeśli me uda się jej wyeliminować, to przynajmniej można będzie opóźnić jej nadejście. Nasze przesądy, nasze uprzedzenia i nasze obawy będą stale się zmniejszały w obliczu nowych odkryć nauki. Wojny światowe zostaną faktycznie wykorzenione, nie za sprawą Interwencji Boskiej, ale dlatego, że sami stworzymy broń zbyt przerażającą, aby jej użyć. Stare granice zostaną zniszczone, nowe – starte na proch dzięki pono stów soi ludzi, a nie jakiejś wyższej istoty, będącej w niebie.

Pryszlak uważał, że pewnego dnia nauka odkryje w jaki sposób powstaje myśl ludzka, a co za tym idzie również to, że człowiek nie został stworzony, przez coś mistycznego, lecz przez samego siebie, i dzięki temu udowodnimy, że nie ma Boga.

Kulek mówił cicho i spokojnie, ale kryło się w jego słowach szaleństwo.

Niewidomy mówił dalej.

– Jeżeli zatem nie ma Boga, nie może być Diabła. Ale jako pragmatyk, Pryszlak nie mógł zaprzeczyć istnieniu zła.

– Przez wieki religijni przywódcy wykorzystywali zabobony i ciemnotę swych wiernych. Kościół zawsze domagał się uznania Szatana: to pomagało udowodnić istnienie Boga. Freud połączył poglądy Kościoła i demonologów, twierdząc, że każdy z nas przeszedł fazę rozwoju indywidualnego, odpowiadającą animistycznej fazie rozwoju człowieka prymitywnego, i że każdy z nas zachował jakieś szczególne ślady, które mogą być reaktywowane. Wszystko, co teraz nas uderza jako „tajemnicze”, jest pozostałością tkwiącej w nas animistycznej aktywności umysłowej.

– Mówi pan, że gdzieś tutaj – Peck popukał się w czoło – żyje cząstka nas samych, która w dalszym ciągu chce wierzyć w cały ten nonsens istnienia „złych duchów”.

– To mówił Freud i uważam, że pod wieloma względami miał rację. W tysiącach przypadków, w których kościelni egzorcyści próbowali wypędzić diabła z nawiedzonych ciał mężczyzn i kobiet, badania przeprowadzone w sposób naukowy wykazały u tych samych ludzi rozmaite psychozy. Tacy filozofowie jak Schopenhauer byli zwolennikami teorii, że zło bierze się z lęku człowieka przed śmiercią, z obawy przed nieznanym. To ludzka chęć przetrwania przyniosła konflikt światu i samemu człowiekowi. Ale jego własna nikczemność jeszcze obwinia za to coś – kogoś; Szatan stał się idealnym psychologicznym kozłem ofiarnym. Z tej samej przyczyny – z powodu nieszczęść, które spotykają człowieka w ciągu całego życia, z powodu swoich ułomności potrzebował on boga, zwierzchnika, kogoś, kto będzie się nim opiekował, kogoś, kto w końcu da mu odpowiedź. Kogoś, kto pomoże przejść przez życie.

Na nieszczęście dla Kościoła nastał wiek racjonalizmu. Można powiedzieć, że nauka stała się największym wrogiem religii. Ostrza stępiły się, pojawiły się pytania. Jak w imię prawa można popełniać okrucieństwa? Wojny, masowe zbrodnie, egzekucje – jak złem można czynić „dobro”?

Jak ludzie, o których cały świat wiedział, że byli źli, mogli twierdzić, że Bóg jest po ich stronie? Czy cywilizowany naród rozpętałby jeszcze raz wojnę religijną? Pod koniec lat siedemdziesiątych kto przysporzył więcej zła, dyktator, szach Iranu czy religijny fanatyk ajatollah Chomeini, który go obalił? Idi Amin głosił, że wiele razy rozmawiał z Bogiem. Hitler twierdził, że Bóg jest po jego stronie. Kościół przez stulecia prześladował tak zwanych heretyków i do dziś nie poniósł za to odpowiedzialności. Tej dychotomii rzucono wyzwanie, które Pryszlak zrozumiał jako poznanie przez człowieka własnych zdolności, stanowienie o swoim losie. Wynalazł własny Grzech Pierworodny i postanowił, że nie będzie to zło, tak jak zawsze uczył Kościół. Szatan stał się źródłem kpin, szyderstwa, a nawet rozrywki. Komicznym mitem. Straszydłem. A zło pochodziło wyłącznie od człowieka.

Pryszlak wierzył, że w naszym mózgu istnieje pole energii i kiedy nauczymy się wykorzystywać nasze możliwości – energie takie jak telekinetyczna, postrzeganie pozazmysłowe, telepatia, automatyzm – będziemy umieli spożytkować fizycznie tę inną siłę.

Kulek przerwał, jakby chciał, żeby policjanci mogli nadążyć za jego tokiem rozumowania.

– Myślę, że Pryszlak rozwinął swoją koncepcję i udowodnił ją: umiejscowił to źródło energii i wykorzystał je. Przypuszczam, że teraz je wykorzystuje.

– To niemożliwe – powiedział Peck.

– Wiele rzeczy z pańskiego życia, które kiedyś wydawały się niemożliwe, można wytłumaczyć naukowo. W zawrotnym tempie rozwija się wiedza w każdej dziedzinie nauki. W ciągu ostatnich stu lat człowiek dokonał więcej niż w przeciągu poprzedniego tysiąclecia.

– Ale, na litość boską, Pryszlak nie żyje.

– Myślę, że musiał umrzeć, inspektorze. Według mnie Pryszlak i jego zwolennicy stali się tą energią. Peck pokręcił głową.

– Przykro mi, ale wie pan, że nie mogę tego zaakceptować.

Kulek przytaknął.

– Spodziewałem się tego. Chciałem, aby usłyszał pan teorię, która w moim przekonaniu jest prawdziwa. W ciągu najbliższych tygodni może mieć pan powód do zastanowienia się nad nią.

– Co pan ma na myśli?

– Szaleństwo będzie się nasilało, inspektorze. Rozszerzy się jak epidemia. Każdej nocy będzie przybywało tych, którzy ulegną jego wpływowi, a im więcej ludzi dotknie, tym większa będzie jego siła. To będzie tak jak z kroplą deszczu na szybie: jedna mała kropelka spływa do drugiej małej kropli, później obie spływają do następnej, są coraz większe, potężniejsze, aż w końcu tworzą rwący strumień.

– Dlaczego nocą? Dlaczego twierdzi pan, że to wszystko zdarza się tylko wtedy, gdy jest ciemno?

– Nie jestem pewien, dlaczego tak się dzieje. Ale jeśli przeczyta pan Biblię, zrozumie pan, że zło zawsze wiąże się z ciemnością. Prawdopodobnie ta terminologia ma większe znaczenie, niż nam się wydaje. Śmierć jest ciemnością. Piekło jest w czarnych, przerażających zaświatach. Diabeł zawsze był znany jako książę Ciemności. A czy zła nie określa się jako ciemności duszy?

Może być tak, że ciemność jest fizycznym sprzymierzeńcem przejawów tej energii. Pewnie biblijna koncepcja ciągłej walki Światłości i Ciemności jest prawdziwą koncepcją naukową. Prawdopodobnie energia promieni świetlnych, pochodzących zarówno ze źródła naturalnego jak i sztucznego, neutralizuje lub niszczy katalityczne cechy ciemności.

Pryszlak wyciągnął podobne wnioski podczas naszego ostatniego spotkania i muszę przyznać, że choć często fascynowały mnie jego pomysły, wtedy doszedłem do wniosku, że jest pewne szaleństwo w sposobie jego rozumowania. Teraz nie jestem już tego pewien.

Kulek niedostrzegalnie rozprężył się w fotelu i Peck zrozumiał, iż niepokojąca wypowiedź niewidomego człowieka dobiegła końca. Przyjrzał się każdej z osób siedzących w pokoju i zauważył, że zniknął nawet drwiący uśmieszek z twarzy Ropera.

– Zdaje pan sobie sprawę, że wszystko, co właśnie pan mi powiedział, jest absolutnie nieprzydatne w śledztwie, które prowadzę – oznajmił bez ogródek Kulekowi.

– Tak, w tym momencie. Sądzę, że wkrótce zmieni pan zdanie.

– Ponieważ coś jeszcze się wydarzy?

– Tak.

– Ale nawet jeżeli to, co pan powiedział jest prawdą, o co chodziłoby Pryszlakowi?

Kulek wzruszył ramionami, potem powiedział:

– O władzę, większą niż wtedy, kiedy żył. O liczniejsze grono wyznawców, których będzie stale przybywać.

– Chce pan powiedzieć, że on ciągle werbuje nowych?

Kulek zdziwił się, że pytanie Pecka pozbawione było sarkazmu. W ogóle był zaskoczony, że policjant tak cierpliwie go słuchał.

– Tak, inni dołączą do niego. Wielu innych. Peck i Roper wymienili ostre spojrzenia, co nie uszło uwagi Jessiki.

– Czy jest coś, o czym pan nam nie powiedział, inspektorze? – spytała.

Peck rozejrzał się z zakłopotaniem.

– Tłum, który wpadł w szał ostatniej nocy – to znacz) ci, którzy się wydostali – rozproszył się po okolicy. Szukaliśmy ich przez cały dzień. Wielu już nie żyło, kiedy ich znaleźliśmy, w większości zabili się własnymi rękami. Innych znaleźliśmy… obojętnych na wszystko, błądzących bez celu.

Zasępił się, jakby nic podobało mu się to, co miał za chwilę powiedzieć.

– Wielu z nich od razu poszło na Willow Road Rozwalili barierki otaczające posiadłość Beechwood. Znaleźliśmy ich, stojących na rumowisku, czekających jak cholerne szakale.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Bishop patrzył na nieruchome ciało leżące w wannie. Wytrzeszczonymi oczami wpatrywała się w niego biała, wykrzywiona twarz.

W ciągu kilku minionych lat wielokrotnie rozmawiał z Crouchleyem. Ich dyskusje dotyczyły wyłącznie stanu zdrowia Lynn – jego poprawy czy też, jak się później okazało, pogarszania się – i prowadzone były wyłącznie na gruncie zawodowym. Nie mógł nawet powiedzieć, czy kiedykolwiek lubił tego mężczyznę, jego podejście do ludzi było, zdaniem Bishopa, trochę za bardzo bezosobowe, ale cenił go jako lekarza i szybko zrozumiał, że poświęcenie tego człowieka dla pacjentów przekraczało jego obowiązki zawodowe. A w końcu zwrócili się przeciwko niemu.

Czy te dwie kobiety, które wpuściły Bishopa, były pacjentkami? Chyba nie. Wydawało mu się, że nie kieruje nimi obłęd. Czy były narzędziami Pryszlaka, tak jak Braverman i jego żona? Możliwe. Opanowały dom, robiąc z pacjentów swoich sprzymierzeńców i mordując tych członków personelu, którzy nie poddali się temu nowemu, śmiertelnemu szaleństwu. Później zmusiły Crouchleya, aby do niego zadzwonił. Potem przyciągnęły go tu i utopiły.

Crouchley miał otwarte usta, ostatnie pęcherzyki życiodajnego powietrza wydobyły się z jego płuc, przebijając się na powierzchnię. Jego jasne włosy wyglądały pod wodą jak wodorosty. Chociaż już nie żył, na jego twarzy wciąż malował się strach.

Łomotali teraz w drzwi, śmiejąc się i wykrzykując jego imię, urągając mu, że boi się wyjść. Małe, wzmocnione drutem okno było na poziomie jego twarzy i zobaczył, tak jak się spodziewał, że rama była umocowana w ścianie. Zrozpaczony rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby je rozwalić, ale w łazience nie było żadnych sprzętów. Mógłby użyć krzesła, lecz tylko ono blokowało drogę napastnikom. Coraz mocniej walono w drzwi i rytm uderzeń stał się bardziej stanowczy, tak jakby tłum cofnął się i dopuścił kogoś, kto kopał w nie, usiłując je wyważyć. Zadrżało pochylone krzesło.

Ożyła w nim nikła nadzieja, kiedy zobaczył zawieszony nad kaloryferem wieszak na ręczniki. Wykonany z chromu i dostatecznie ciężki, by przyniósł pożądany efekt, gdy się go odczepi. Zawieszony na nim duży ręcznik ześlizgnął się na podłogę, kiedy podniósł wieszak na wysokość ramienia. Trzymając jedną rękę za trójkątnym hakiem, drugą – ściskając długą metalową rurkę, Bishop, ślizgając się w kałużach wody, podbiegł do okna i uderzył wieszakiem w matowe szkło.

Ukazała się postrzępiona dziura; szkło pękło, ale wciąż trzymał je wzmacniający drut. Bishop wyciągnął wieszak i pchnął nim jeszcze raz. Drut trzymał nadal.

Krzesło zatrzęsło się.

Pchnął raz jeszcze.

Nogi krzesła przesunęły się.

I jeszcze raz.

Znowu drgnęły.

Tym razem hak, umocowany na końcu wieszaka, zaplątał się w drucianą siatkę i Bishop pociągnął go do siebie, kręcąc hakiem, by zaplątać go mocniej, wciągając w głąb łazienki drut z przyczepionymi doń odłamkami szkła, napinając go, aż trzasnął; puścił wieszak, by wepchnąć palce w małe dziury, nie zwracając przy tym uwagi na ostry ból, jaki sprawiał mu wrzynający się w ciało drut, szarpiąc jak oszalały, słysząc skrzypienie krzesła na wilgotnej podłodze łazienki, czując na twarzy powiew chłodnego, nocnego powietrza wpadającego przez otwór, który – w miarę jak szkło i drut puszczały – stawał się coraz szerszy, czując coraz – silniejszy przeciąg, który wzmógł się jeszcze, gdy otworzyły się drzwi z tyłu, wyszarpując i wykręcając drut i szkło, widząc, że ma dość miejsca, by się przecisnąć.

…poczuł ręce na ramionach…

Szarpali pazurami jego ciało, wlokąc go po podłodze, ich wrzaski dźwięczały mu w głowie, odbijając się od wyłożonych kafelkami ścian. Kopał na oślep, jego krzyki łączyły się z ich wrzaskami. Zwalili się na niego, przygniatając mu nogi swoimi nogami. Czyjaś ręka sięgnęła do jego otwartych ust, próbując wyrwać mu z gardła język. Ugryzł mocno, zdążył poczuć smak krwi, zanim grzebiące palce nie uwolniły się w popłochu. Krzyknął, gdy rozdzierający ból przeszył mu pachwinę, a dłonie szaleńca zamknęły się w bezlitosnym uścisku. Rozerwano mu koszulę i ostre paznokcie szarpały jego pierś, rozdrapując skórę i żłobiąc krwawe, postrzępione rowki.

Trzymali go za nadgarstki. Nawet w tym zamieszaniu czuł, że ktoś wykręca mu palce jednej ręki, usiłując złapać je zębami. Zanim im się to udało, uniesiono jego wijące się ciało, trzymając je mocno. Otaczały go dzikie, obłąkane twarze, ujrzał w przelocie stojące w drzwiach dwie kobiety: wysoką i niską. Ich uśmiechy nie były groźne, tylko miłe.

Wygiął się w łuk. Okrągłe światło u sufitu jak ogromne słońce wypełniało pole jego widzenia niemal go oślepiając. Poraził go strach, gdy rzucili go na dół i woda pochłonęła jego ciało. Krztusił się, gdy wypełniała kanały nosa i gardła, wypychając powietrze w ogromnych, wybuchających bańkach. Padające z góry światło załamywało się w szalone wzory, kiedy burzyła się poruszana gwałtownie powierzchnia wody, i zobaczył niewyraźne sylwetki tych, którzy pochylali się nad wanną i przyciskali go do dołu. Pod nim poruszało się ciało martwego mężczyzny.

Niedorzeczna myśl, że Crouchley zaczyna nagle wracać do życia, przeraziła go jeszcze bardziej, mimo iż resztki rozsądku, które w nim pozostały, mówiły mu, że to tylko wzburzona woda porusza ciałem. Dźwignął się, pokonując opór przytrzymujących go rąk, siłą wypychając głowę na powierzchnię. Kaszląc, wypluł z płuc wodę, powstrzymując jednocześnie wymioty i gwałtownie łapiąc powietrze. Chwycili go za głowę i znów cisnęli do dołu, ręce szarpały go za nogi, aby wciągnąć go na dno. Woda zalała mu twarz, zakrywając brodę, oczy, nos. Znów znalazł się pod jej powierzchnią, świat nagle ucichł, krzyki dźwięczały tylko w jego wyobraźni. Jego ręce wyciągnęły się do góry, na brzeg wanny, i ostry ból uzmysłowił mu, że ktoś w nie wali. Szybko zabrał je ze śliskiej, emaliowanej powierzchni. Zamajaczył nad nim cień i poczuł na piersi przygniatający ciężar. Nagle inny ciężar przycisnął jego biodra do leżącego pod nim ciała. Stali na nim.

Tracił oddech, ciężar na piersi wypychał mu z płuc powietrze. Zamknął oczy i ciemność przybrała czerwoną barwę. Jego wargi były mocno zaciśnięte, ale bąbelki powietrza stale znajdowały ujście. Podobnie jak ciało, tonął jego umysł i czuł, że spada pionowo w dół. Nie było już czerwieni, tylko głęboka, wciągająca go ciemność, i przeżywał teraz swój powtarzający się, koszmarny sen. Jego ciało zapadało się w głębinie, małe, białe plamki, które znał, były twarzami oczekujących go na dole. Chciał go Pryszlak. Ale Pryszlak nie żył. Mimo to Pryszlak chciał go.

Teraz znajdował się prawie dwa metry pod powierzchnią oceanu, jego ciało było nieruchome, już przestało się szarpać, pogodzone ze śmiercią. Ostatnia srebrzysta perła powietrza wyleciała z jego ust i rozpoczęła długą, pospieszną podróż na powierzchnię oceanu. Wiele, wiele twarzy czekało na niego w dole: uśmiechały się i przyzywały go po imieniu. Był pomiędzy nimi Pryszlak, który przyglądał mu się w milczeniu. Dominie Kirkhope pożerał go oczami. Braverman – mężczyzna, który próbował go zastrzelić – i jego żona śmiali się. Inni, niektórych rozpoznał ze swojej wizji w Beechwood, chcieli go dosięgnąć pomarszczonymi od wody rękami.

Nagle na twarzy Pryszlaka pojawiła się złość i pozostali przestali się uśmiechać. Teraz zaczęli jęczeć.

Bishop czuł, że unosi się do góry, szybko zbliżał się do powierzchni. Nagle przestraszył się, że gwałtowna zmiana ciśnienia uwięzi bąbelki azotu w tkankach jego ciała i spotka go to, czego boi się każdy płetwonurek: choroba spowodowana dekompresją – „napady bólów mięśniowych”.

Wtem znalazł się nad powierzchnią, woda lała mu się z ust, łapał powietrze, kiedy mógł, dusząc się, gdy woda napływała mu do gardła. Silne ręce trzymały go za klapy marynarki i poprzez huk w uszach posłyszał krzyczący głos:

– Pod nim jest jeszcze jeden.

Wyciągnięto go z wanny i pozwolono, by upadł na mokrą, wyłożoną kafelkami podłogę. Wciągał powietrze, kręciło mu się w głowie. Przed nim pojawiła się twarz Crouchleya, jego bezwładne ciało zwisało z brzegu wanny,z ust lała mu się woda, jakby to był koniec rury odpływowej.

– Ten nie żyje – doszedł go daleki głos. Bishopa walono po plecach, aż zwymiotował resztę wypełniającej go wody. Postawiono go na nogi.

– Oprzyj się o mnie, ale spróbuj stanąć, chłopie. Wyciągniemy cię stąd!

Bishop starał się zobaczyć, kto mu pomaga, ale łazienka kręciła się w zawrotnym tempie. Chciało mu się wymiotować.

– Odsuńcie się!

Huknęło jak z armaty i zobaczył kawałki drewna, odpadające z framugi otwartych drzwi. Białe postacie popędziły z powrotem w mrok.

– Chodź. Bishop, musisz mi pomóc. Nic darń rady cię nieść.

Głos stał się bliższy, słowa bardziej wyraźne. Mężczyzna usunął ramie pod pachę Bishopa i podtrzymywał go. Bishop próbował się odsunąć, sądząc, ze mężczyzna był jednym z obłąkanych, ale uścisk się wzmocnił.

– Przestań, stary, jesteśmy po twojej stronic. Spróbuj iść, dobra? Ruszaj nogami.

Chwiejnym krokiem posuwali się do przodu i Bishop czuł, że szybko wracają mu siły.

– Równy facet – rozległ się czyjś głos. – W porządku, Mikę, myślę, że dojdzie do siebie. Trzymaj z tyłu ten cholerny tłum.

Chwiejnym krokiem weszli w ciemny korytarz i rozpoczęli pełen przeszkód marsz w kierunku schodów. Coś poruszyło się przed nimi w ciemności i mężczyzna idący przed Bishopem, i ten, który mu pomagał, strzelili w powietrze. Przez ułamek sekundy hol oświetlony był błyskiem wystrzału i Bishop zobaczył kulące się tam postacie szaleńców, przerażonych, ale gotowych rzucić się na nich.

Bishop i dwaj mężczyźni dotarli do zakrętu schodów, kiedy tłum zdecydował się zaatakować ich.

Wypadli z ciemności, jak duchy zwiastujące śmierć żałosnym zawodzeniem, zalali schody nieprzerwanym strumieniem ciał.

Bishop, nie podtrzymywany, przewrócił się w rogu i zobaczył, że obaj mężczyźni podnieśli rewolwery i strzelają do tłumu.

Okrzyki bólu i strachu dzwoniły po korytarzach wielkiego domu. Usłyszał odgłos padających ciał, ci z tyłu przewracali się o rannych, leżących z przodu. Coś gwałtownie spadło na jego wyciągniętą nogę i zaczęło ją wykręcać. Bishop kopniakiem odrzucił ciało.

Czyjaś ręka szarpnęła go za ramię i Bishop podciągnął się do góry, gotów do walki.

– Chodź, Bishop, idziemy dalej.

Z ulgą stwierdził, że była to ręka mężczyzny, który mu pomagał.

– Kim, do diabła, jesteście? – zdołał z siebie wykrztusić, gdy zeszli z następnej kondygnacji schodów. Na dole było jaśniej, ale mężczyzna, który ich prowadził, przycisnął kontakt. Światło zalało hol i schody.

– Teraz to nie ma znaczenia – odpowiedział mężczyzna, który go prowadził. – Najpierw się stąd wydostańmy. Nagłe uderzenie o schody za plecami zmusiło ich do odwrócenia się. Nad nimi stał pielęgniarz, który wcześniej próbował zaatakować Bishopa żelaznym prętem. Wciąż trzymał go w ręce.

Rozległ się strzał i tuż nad kolanem jego biały uniform zamienił się w czerwony strzęp. Noga mu się zgięła i upadł do tyłu, na schody, pręt z hałasem potoczył się na dół. Chwycił się za nogę, dygocząc z bólu. Za nim, wokół kręconych schodów, skradali się inni, ich oczy były szeroko rozwarte, pełne strachu.

Bishop i dwaj mężczyźni cofnęli się do następnej kondygnacji schodów, które miały ich zaprowadzić na parter. Jego ubranie było ciężkie od wody, ale noradrenalina znów zaczęła w nim krążyć, dając mu siłę, której potrzebował.

Na dole czekały dwie kobiety. Niższa wylewała na szerokie schody jakiś płyn z puszki. Cofnęła się, stawiając puszkę obok swoich nóg, i uśmiechnęła się do koleżanki. Wyższa kobieta zapaliła zapałkę i rzuciła ją na schody.

Benzyna zapłonęła oślepiającym błyskiem i trzej mężczyźni na górze osłonili rękami twarze przed bijącym żarem. Płomienie pożądliwie wspinały się po drewnianych schodach w ich kierunku, a ponad nimi mogli zobaczyć dwie wycofujące się kobiety, które uśmiechały się szeroko z zachwytem.

– Nie możemy zejść na dół – krzyknął jeden z mężczyzn. – Musimy się wydostać inną drogą. Na pewno jest tu jakieś zapasowe wyjście.

Bishopowi wciąż kręciło się w głowie, ale w chaosie usłyszał, jak jeden z mężczyzn mówił:

– Dasz radę, Bishop? Spróbujemy dostać się do tylnego wyjścia.

Skinął głową i wszyscy trzej, jak jeden mąż, odwrócili się, gotowi biec na tył budynku. Łańcuch biało odzianych ludzi zastąpił im drogę.

Pacjenci posuwali się do przodu, ich białe koszule czerwieniały w blasku wznoszących się płomieni, i Bishop zauważył, że wśród nich była Lynn.

– Lynn! To ja, Chris! – krzyknął, wyprzedzając dwóch mężczyzn, by poprosić ją błagalnym głosem: – Chodź z nami, Lynn, zanim wszystko się spali.

Przez chwilę wydawało mu się, że w oczach Lynn zobaczył iskierkę zrozumienia, tak jakby go poznała, ale nawet jeśli uświadomiła sobie kim on jest, to pamięć odnowiła tylko jej nienawiść. Oderwała się od tłumu i podbiegła do niego, machając rękami z rozczapierzonymi palcami, przypominającymi szpony. Był tak osłabiony, że nie mógł jej zatrzymać; upadł i Lynn przewróciła się o niego. Jej ręce czepiały się kurczowo schodów, gdy zaczęła ześlizgiwać się w dół, w kierunku płomieni; Bishop rozpaczliwie próbował złapać ją za kostkę. Dotknął jej pięty, ale noga zniknęła, zanim zdążył ją chwycić. Krzyk przebił się przez wszystkie inne dźwięki, gdy ześlizgnęła się w ogień, a jej włosy i nocna koszula stanęły w płomieniach. Miotające się ciało zniknęło w piekle i krzyk urwał się nagle. Coś wyleciało z płomieni i spadło do holu, sczerniały, zwęglony kształt, który w niczym nie przypominał ludzkiego ciała. Szybko pokrył go rozprzestrzeniający się ogień.

– Nie! nie! – krzyk Bishopa przeszedł w cichy jęk.

Został odciągnięty przez dwóch mężczyzn od szalejącego żaru; jego ciało stało się teraz zupełnie bezwładne, a zmysły sparaliżował szok.

Pacjenci cofnęli się; pełna grozy śmierć towarzyszki wprawiła w przerażenie ich chore umysły. Mężczyźni eskortujący Bishopa zrozumieli, że skrajny obłęd, który doprowadził tych szaleńców do tego, co robili, został pokonany przez ich wrodzony strach przed ogniem. Pacjenci zaczęli skamleć, gdy żar nasilił się i dym wypełnił korytarz.

– Chodźmy, póki jeszcze możemy, Mikę – powiedział jeden z mężczyzn, podtrzymujących Bishopa, na tyle głośno, by mogli go usłyszeć.

– Masz rację – zgodził się kolega, czując, że żar zaczyna parzyć mu plecy.

Z Bishopem w środku, mierząc z webleyów kaliber 38 w stłoczone na korytarzu postacie, ostrożnie posuwali się naprzód.

– Tędy, Ted – powiedział mężczyzna, nazwany Mike’em, wskazując na prawo lufą rewolweru. – Na końcu korytarza jest okno. O, cholera!

Światła w korytarzu nagle zgasły.

Czy ogień przepalił kable, czy ktoś przekręcił główny wyłącznik? Obaj mężczyźni pomyśleli o dwóch kobietach, które spowodowały pożar.

– Chodźmy – powiedział ponuro Mike.

Korytarz skąpany był w czerwonej, falującej poświacie, czarne cienie rosły i tańczyły na ścianach. Skowyczący pacjenci z furią patrzyli na mężczyzn, którzy wycofywali się z holu, ostrożnie przechodząc przez leżące tam ciała. Postacie w białych koszulach przysuwały się chyłkiem do przodu.

Mężczyzna nerwowo zerkał w koło. Jedynym dźwiękiem, jaki mogli tam usłyszeć, był trzask i huk rozprzestrzeniającego się pożaru – Znowu mają zamiar nas zaatakować – powiedział.

Postacie zapełniały korytarz, okrążając ich, obserwując w milczeniu, czekając, by rzucić się nit nich.

Ale napięcie rosło, ogromna bańka histerii, która powiększa się do niebotycznych rozmiarów, mogła za chwilę pęknąć i wycofujący się mężczyźni wiedzieli, że kiedy pęknie, zostaną z łatwością zmiażdżeni. Kiedy dalej wycofywali się w ciemność, dochodząc do końca korytarzu, każdy z trzech mężczyzn czuł coś dawnego, delikatnie naciskającego na mozg, coś, co zdawało się szukać dojścia do ich umysłów.

Kolejny atak rozpoczęła stara kobieta, która stała pośrodku holu, obok palących się schodów. Jej kruche nogi były szeroko rozstawione, miała zaciśnięte pięści i sztywno wyciągnięte na bok, ręce; płomienie lizały sufit nad nią. Krzyk zaczął się gdzieś w dole jej brzucha i narastał w piersi, protegował w gardle, aż rozległ się przeraźliwym wrzaskiem. Inni przyłączyli się do jej przeciągłego krzyku i kiedy ten wybuchnął, ruszył pędem w kierunku mężczyzn.

Sufit nad schodami i na końcu kondygnacja schodów buchały żarem; płomienie w dole falowały ku górze, wysuszone drewno chętnie się im poddawało. Ogromna kula ognia przetoczyła się przez hol, obejmując znajdujące się na jej drodze biało odziane postacie, osmalając inne, które były zbyt blisko.

Kłęby czarnego dymu zbliżały się do trzech mężczyzn, którzy zaczęli się dusić; ich oczy szczypał już żar ognia.

Bishop został dociągnięty do okna, jego ciało unosiło się, gdy płuca próbowały wyrzucić przełknięty dym. Został wepchnięty w róg, podczas gdy mężczyźni walczyli, by otworzyć okno i stworzyć sobie szansę ucieczki. Pożar szybko się rozprzestrzeniał i pacjenci wpadali w otwarte po obu stronach korytarza drzwi, na wielu z nich płonęły już koszule.

– Zamknięte, cholera jasna! – Bishop usłyszał krzyk jednego z mężczyzn.

– Strzel w tę cholerną szybę – podpowiedział mu kolega.

Obaj mężczyźni odsunęli się od dużego, pojedynczego okna, podnieśli ręce, by osłonić oczy, i wystrzelili w szybę grad kuł. Szkło rozleciało się na kawałki i do środka wpadł podmuch zimnego powietrza, wciąganego coraz dalej przez płomienie.

Bishop został wyrwany z rogu i podprowadzony do okna. Wciągnął głęboko powietrze i gdy wychylił się w noc, poczuł, że zaczęła mu wracać zdolność logicznego myślenia.

– To nie jest… to nie jest wyjście ewakuacyjne – zdołał wysapać.

– Skacz! To tylko jedno piętro!

Wdrapał się na parapet i skoczył. Wydawało mu się, że minęły wieki, zanim poczuł pod stopami miękką ziemię.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Peck popatrzył na wolno poruszające się po ulicy pojazdy i zaciągnął się głęboko dymem z papierosa. Zastanawiał się, czy ci ludzie na dole, zamknięci w malutkich jak zabawki samochodach, mają prawdziwe pojęcie o tym, co dzieje się w ich mieście. Nie było możliwe utrzymanie w całkowitej tajemnicy makabrycznych wydarzeń ostatnich tygodni; środki masowego przekazu już jakiś czas temu powiązały wypadki na stadionie z Willow Road, ale zgodziły się nie opisywać całej historii, dopóki władze nie znajdą jakiegoś sensownego rozwiązania, by stłumić narastający niepokój opinii publicznej. Ta współpraca prasy z władzami była bardzo przykra i na pewno skończy się, gdy znów coś poważniejszego się wydarzy. Trudno zmusić dziennikarzy, by tak długo milczeli.

Wskazującym palcem i kciukiem wyjął z ust na wpół wypalonego papierosa i teraz trzymał go w zwiniętej dłoni. Janice zawsze mu powtarzała, że nigdy nie zostanie komisarzem, jeśli w taki sposób będzie palił papierosy. Czasami zdawało mu się, że jego żona mówi to poważnie.

Peck odwrócił się od okna i opadł na krzesło przy biurku, gasząc papierosa o brzeg kosza na papiery i wrzucając do środka niedopałek. Maniery? Dziesięć lat zajęło jej przekonywanie go, by przestał sam skręcać papierosy. Z szyi zwisał mu luźno związany krawat, rękawy koszuli miał podwinięte aż do łokci. Potarł ręką twarz, słysząc chropawy dźwięk zarośniętego policzka, i bacznie się przyjrzał ostatniej stronie raportu, który właśnie zakończył. Lepiej szybko się ogolę, zanim pokażę to zastępcy komisarza, powiedział do siebie. Nawet gdybyś właśnie zaaresztował Kubę Rozpruwacza, nie miałoby to znaczenia dla tego napuszonego skurwysyna, jeśli byłbyś nie ogolony.

Gdy jeszcze raz czytał ostatnie linijki raportu, nieświadomie przesunął ręką po głowie i dotyk zimnych palców gwałtownie wyrwał go z rozmyślań. Zrozumiał, że znów me zdarzył się cud i ani jeden nowy włos nie wyrósł mu w ciągu nocy, W gruncie rzeczy, pomyślał – jego uwaga była już całkowicie zaprzątnięta badającymi łysinę palcami – parć następnych pożegnało się z nim na zawsze. Szybko opuścił rękę, żeby żaden z jego nowych ludzi nie zobaczył go przez szybę. Już wolałby raczej, żeby go złapali na tym, jak gmera w spodniach, niż na sprawdzaniu, jak postępuje jego łysina. Starzeję się i czuję to, mruknął cicho. Ale mówią, że łysina oznacza męskość. Nie mógł powiedzieć, żeby to ostatnio zauważył.

Zamknął raport i wygodnie usadowił się na krześle, wyciągając kolejnego papierosa z leżącej na biurku paczki. Prztyknął zapalniczką i patrzył na wydobywającą się z ust chmurę dymu.

Co, do cholery, się dzieje? – spytał się w duchu.

Jak dotychczas, najpoważniejsze były wydarzenia na stadionie, ale były też inne, równie niepokojące. Pożar w Fairfiekl – to raz. Bunt chłopców w zakładzie poprawczym – to dwa. Ci mali gówniarze rzucili się na strażników, a później sami na siebie. Szesnastu zabitych, dwudziestu czterech poważnie rannych. A reszta? Gdzie była reszta? Pensjonariusze innego domu dla psychicznie chorych, który podlegał państwowej służbie zdrowia i dlatego był znany jako szpital dla obłąkanych, najpierw zaatakowali personel, a później, podobnie jak chłopcy w poprawczaku, sami siebie. Na szczęście podniesiono alarm, zanim wyrządzono zbyt wicie szkód, ale nim przybyły posiłki kolejne pięć osób już nic żyło.

Pozostaje tajemnicą, dlaczego kilkanaście osób z personelu przyłączyło się do buntu.

Doszło też do wielu drobniejszych incydentów i często budziły one jeszcze większy niepokój niż te poważniejsze zajścia. Może dlatego, że byli w nie zamieszani zupełnie normalni ludzie – w każdym razie uważano ich za normalnych, dopóki nie dopuścili się tego szaleństwa. Właściciel sklepu zoologicznego wymordował wszystkie zwierzęta, jakie posiadał, zabierając ze sobą do łóżka szczęśliwca, któremu darował życie, perłę jego kolekcji: długiego na dziesięć stóp, południowoamerykańskiego boa dusiciela. Znaleziono go martwego, z wężem owiniętym, jak szalik, dookoła szyi. W klasztorze trzy zakonnice wpadły w szał; skradając się w nocy po korytarzach, próbowały udusić poduszkami kilkanaście śpiących sióstr: w dwóch przypadkach im się to udało, zanim je odkryto. Lekarz na nocnym dyżurze – w śledztwie ustalono, że dwa dni i dwie noce pracował bez przerwy – obszedł oddziały swojego szpitala, wstrzykując pacjentom śmiertelną dawkę insuliny. Tylko dzięki interwencji dyżurującej pielęgniarki nie udało mu się zabić więcej niż dwanaście osób – pielęgniarka też zginęła, gdyż podczas walki lekarz zdążył zrobić jej zastrzyk. Robotnik, pracujący dłużej, by skończyć pilną pracę w biurowcu, w którym przeprowadzano modernizację, ogłuszył swojego majstra, następnie przytwierdził go do ściany za pomocą pistoletu na kołki. Pistolet wstrzeliwał sześciocalowe kołki z wystarczająco dużą siłą, by każdy z nich przebił beton, i zanim inni robotnicy przyszli w sukurs nieszczęsnemu majstrowi, jego ręce i nogi były już mocno przyszpilone. Oszalały robotnik zdołał przestrzelić sobie kołkiem głowę, zanim udało im się dotrzeć do niego, a inny robotnik ledwo uniknął przebicia, kiedy kołek wystrzelił z drugiej strony głowy samobójcy. Najbardziej szalony ze wszystkich był chyba rzeźnik, który sprzedawał klientom swoją poćwiartowaną żonę – „Dziś wyjątkowa okazja, wyłącznie dla stałych klientów”. W dalszym ciągu brakuje części uda i policja rozpaczliwie szuka śladu nieszczęsnej gospodyni, która kupiła, „korzystnie” mięso.

Były inne zbrodnie, inne samobójstwa, ale nie wiadomo, czy mają związek z tamtymi dziwacznymi wydarzeniami. I jaki właściwie może być ten związek, poza tym że każdy straszliwy czyn dokonywany był nocą? Czy ciemność, jak to sugerował Jacob Kulek, naprawdę może mieć coś wspólnego z tym szaleństwem?

Peck dołączył do raportu teorię niewidomego mężczyzny, ale jako osobną część, nie dodając do niej swoich uwag. Kusiło go, by ją całkowicie pominąć, i gdyby mógł sam przedstawić jakąkolwiek logicznie uzasadnioną teorię, to wtedy może by tak zrobił. Bał się pomyśleć, jak komisarz to wszystko przyjmie, ale on, Peck, był teraz tylko małym trybikiem w całej tej operacji; sprawę przejęli wielcy bogowie. Mógł jedynie dostarczać im wszelkich informacji, jakie udało mu się zdobyć. Kilka tygodni temu Peck uważał, że Kulek jest trochę stuknięty, teraz zbyt wiele się wydarzyło, by zbyć go tak lekceważąco. Gdyby tylko mogli dowiedzieć się czegoś więcej o Borisie Pryszlaku. Pryszlak zajmował mieszkanie w ogromnym bloku, w pobliżu Marylebone, ale, jak mówili sąsiedzi, rzadko tam bywał. Samo mieszkanie nie dostarczyło żadnych nowych informacji; było ono przestronne, lecz niezbyt komfortowo umeblowane. Na ścianach nie wisiał ani jeden obraz, tylko parę ozdób, nie było też półek na książki. Nieliczne meble były kosztowne, ale funkcjonalne i mało zniszczone. Oczywiste było, że Pryszlak używał mieszkania tylko jako bazy, jego działalność – a licho wie, co robił – powodowała, że większość czasu spędzał poza domem. Nawet informacje zebrane wtedy, kiedy popełniono masowe samobójstwo w Beechwood, niewiele ujawniły. Jeżeli Pryszlak był głową jakiejś zwariowanej sekty religijnej, to jego organizacja działała tak, by nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Wydaje się, że nie mieli ustalonego miejsca spotkań i nie wiadomo, w jaki sposób pozyskiwali nowych członków. Nie było także żadnych notatek dotyczących pracy – naukowej czy innej – w którą wciągnięty był Pryszlak. Kilka osób spośród znalezionych w tamtym domu było bardzo zamożnych, Dominie Kirkhope jest tego najlepszym przykładem, i – zdaniem Pecka – uzasadnione było przypuszczenie, że w jakiś sposób sponsorowali oni projekt Pryszlaka. Czy mieli prawdziwe aspiracje, czy byli tylko bandą zboczeńców, którzy lubili przy każdej nadarzającej się okazji organizować orgie? Zebrane do tej pory informacje na temat Kirkhope’a i paru innych osób wskazują, że ich upodobania seksualne były dość dziwaczne. Dominie Kirkhope posiadał kiedyś farmę w Hampshire, którą zainteresowała się policja na skutek skarg mieszkańców sąsiednich posiadłości. Wydawało się, że zwierzęta, które tam trzymano, nie były wykorzystywane w naturalnych celach. Skandal zatuszowano, gdyż oburzeni właściciele ziemscy okolicznych majątków nie chcieli zakłócać swej spokojnej egzystencji tak szkodliwym rozgłosem. Przeciwko Kirkhope’owi i jego gościom nie wniesiono oskarżenia, ale wkrótce po najeździe policji farma zmieniła właściciela. Potem Kirkhope’a obserwowano przez jakiś czas i jeśli w dalszym ciągu pozwalał sobie na tak karygodne czyny seksualne, robił to bardzo dyskretnie.

W dalszym ciągu sprawdzano przeszłość Bravermana, jego żony i Ferriera – mężczyzny, który rzucił się z okna Instytutu Kuleka; do tej pory w ich sprawie nie odkryto niczego niezwykłego. Braverman był zdolnym dyrektorem agencji reklamowej, wybitną postacią w swojej dziedzinie. Ferrier był bibliotekarzem. Wydawało się to oczywiste, iż Bravermanów i Ferriera nie łączyły żadne więzy towarzyskie. Czy mogli być uczniami Pryszlaka?

Był tylko jeden ślad prowadzący do morderców Agnes Kirkhope i jej gospodyni. W dniu morderstwa sąsiedzi zauważyli dwie kobiety przechadzające się przed domem panny Kirkhope. Gdyby to nie była tak spokojna, willowa okolica, nikt by pewnie nie zwrócił na nie uwagi; a tak parę osób widziało, jak dwa lub trzy razy przeszły przed domem panny Kirkhope. Istniało prawdopodobieństwo, że czekały na odpowiedni moment, aby zaatakować. Jedna kobieta była wysoka, druga niska.

Chris Bishop zeznał, że dwie kobiety – jedna wysoka, druga niska – wpuściły go do kliniki w Fairfield. Czy to były te same osoby? Bardzo możliwe. W gruncie rzeczy Peck przestał już niemal zupełnie podejrzewać badacza zjawisk metapsychicznych. Był w to zamieszany, zgadza się, ale tylko jako potencjalna ofiara – co do tego inspektor nie miał wątpliwości. Ktokolwiek czy cokolwiek kryło się za tym wszystkim, na pewno starano się zabić Bishopa. Dlaczego? Któż to wie, do diabła? Nic z tego nie miało sensu.

Bishop miał szczęście, że Peck kazał go obserwować. Dwaj policjanci, którzy śledzili go tego wieczoru, pojechali za nim do domu dla obłąkanych, a później, zgodnie z otrzymanymi przez radio instrukcjami, weszli do środka, aby go stamtąd zabrać do domu Kuleka. Zobaczyli, jak pacjenci starają się utopić Bishopa w wannie. Dobrze, że obaj detektywi byli uzbrojeni – w tym czasie Peck podejrzewał Bishopa o morderstwo i nie chciał ryzykować życia swoich ludzi. Nigdy nie pokonaliby bez broni ogarniętych szałem mieszkańców sanatorium. W Fairfield jego ludzie widzieli też dwie kobiety, które podpaliły schody. Budynek został zrównany z ziemią, w ogniu zginęła prawie połowa pacjentów, a Bishop – biedak – stracił w ogniu żonę.

Cały personel pielęgniarski zginął albo w ogniu, albo został zabity wcześniej, nikt się już tego nie dowie – Bishop i dwaj detektywi widzieli kilkunastu członków personelu, którzy już nie żyli, zanim zaczął się pożar. Niektórzy pacjenci wyskoczyli z tego samego okna, przez które uciekli ludzie Pecka i Bishop, i pognali w noc; dopiero później zostali zatrzymani przez samochody patrolujące okolicę. Innym udało się wydostać zapasowym wyjściem, znajdującym się z drugiej strony budynku, i ci także zostali odnalezieni, gdy wędrowali po ulicach późną nocą. Ale kilku zupełnie zniknęło: obliczenia przeprowadzone następnego dnia – policzono osoby żyjące i ciała zmarłych – nie zgadzały się z danymi liczba stałych mieszkańców i personelu.

Peck podrapał się kciukiem po czubku nosa. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien zalecić wprowadzenie stanu ogólnego pogotowia, by ostrzec społeczeństwo przed czyhającym na ulicach niebezpieczeństwem, później odrzucił tę myśl. Dlaczego ma być posądzony o wpadanie w panikę, skoro podejmowanie tak drastycznych decyzji należy do chłopców z góry? Poza tym, kłopot w dalszym ciągu ograniczał się do terenów położonych na południe od rzeki. Nie było powodu do wzbudzania paniki w całym mieście. Nie, wręczy tylko swój raport zwierzchnikom i niech oni się martwią, co z nim dalej zrobić. Chodzi o to, pomyślał, przypatrując się pilnie zielonym szpilkom na dużej mapie Londynu, którą przyczepił do tablicy wiszącej na ścianie jego gabinetu, że problem rozszerza się, wpinane szpilki tworzą coraz większe kręgi, przypominające zielony gwiazdozbiór. Każda szpilka oznaczała nowy wypadek, których wspólnym mianownikiem jest to, że zdarzały się w nocy i były jakoś związane z obłędem zła. Co mówił Kulek o kroplach deszczu na szybie? Wydaje się, że teraz nastąpi moment połączenia.

Cele policyjne i oddziały szpitalne były wypełnione ludźmi, których trzeba było aresztować dla ich własnego bezpieczeństwa. Nie wszyscy dopuścili się aktów przemocy, ale każdy z nich miał ten sam bezmyślny wyraz twarzy. Teraz trzeba było trzymać pod kluczem kilka setek osób, większość z nich stanowili piłkarscy kibice. Zajścia podczas meczu piłki nożnej przypisano histerii tłumu. Histeria tłumu! O Jezu, to największe niedomówienie wszechczasów. Na szczęście, przez ogół zostało to uznane za wielką tragedię, która już się nie powtórzy, a władze ukrywały inne, stosunkowo „mniejsze wydarzenia”, nigdy niczego nie sugerując i zawsze zaprzeczając, że istniał między nimi jakiś związek. Stan zatrzymanych osób zdawał się gwałtownie pogarszać. Pierwsi, którzy znaleźli się w odosobnieniu, przypominali teraz puste skorupy wyrzucane na brzeg morza. Wielu z nich, przede wszystkim ci z Willow Road, w jakiś sposób odebrało sobie życie, gdyż nie można było ich wszystkich pilnować przez cały czas.

Wielu odżywiano dożylnie, widocznie nie było już w nich woli życia. Zombi – żywe trupy, tego określenia użył Bishop, gdy rozmawiał z nim parę dni temu. To było dobre określenie. Trafne. Tacy właśnie byli. Wielu krążyło bezmyślnie przez cały dzień, niektórzy mamrotali, inni milczeli i zagubieni w sobie tkwili nieruchomo. Lekarze byli zbici z tropu. Mówili, że wygląda to tak, jakby część ich mózgu, decydująca o aktywności, zamknęła się. Medycy znaleźli na to jakieś uczone określenie, ale w gruncie rzeczy i tak wiadomo było w czym rzecz: to były żywe trupy. Tylko jedno zdawało się pobudzać ich do działania, coś, na co wszyscy czekali w oknach szpitali, cel i pokojów: nadejście nocy. Wszyscy z radością witali ciemność. I to najbardziej martwiło Pecka, ponieważ nadawało sens teorii Jacoba Kuleka.

Jeszcze jedną sprawą, która równie mocno niepokoiła Pecka, był fakt, że ponad siedemset osób – w większości była to część tłumu, który wpadł w szał podczas meczu piłki nożnej – uznano za zaginione. Krzesło, gdy je odsuwał, głośno szurnęło o podłogę. Podciągnął mocniej krawat i podchodząc raz jeszcze do okna, zaczął odwijać rękawy koszuli. Wyciągnął papierosa z paczki i palił go szybko, zaciągając się głęboko, chcąc go skończyć, zanim pójdzie do zastępcy komisarza. Siedemset osób! Jeszcze raz spojrzał na powolny ruch uliczny. Gdzie, do diabła, mogło zniknąć siedemset osób?

– Zjeżdżaj stąd!

Duff wycelował kawałkiem cegły w stworzenie, które pojawiło się w świetle lampy, przymocowanej do jego kasku. Szczur uciekł z wąskiej, biegnącej wzdłuż kanału ściekowego krawędzi i wskoczył do cuchnącej fekaliami wody. Zniknął w ciemnościach.

Duff odwrócił się do swoich towarzyszy i powiedział:

– Uważajcie tutaj. To część starej sieci, jest w złym stanie.

Obrzydliwy smród ścieku był tak silny, że stojący tuż za nim mężczyzna zmarszczył nos, przeklinając w duchu mądralę z Rady Miejskiej Londynu, który wymyślił dla niego to nieprzyjemne zadanie. Rosło zaniepokojenie stanem zniszczonej sieci kanalizacyjnej w dużych miastach i pospiesznie przeprowadzano inspekcje, by stwierdzić czy to, co się stało w Manchesterze, może powtórzyć się gdzie indziej. Na uczęszczanych drogach w północnej części miasta pojawiły się ogromne dziury, tak wielkie, że mógł w nie wpaść autobus; przyczyną ich powstawania było zapadanie się ścian podziemnych kanałów. Zagrożenie istniało od lat, ale sprawa nie była powszechnie znana, i dlatego można ją było odłożyć na później. Teraz obawiano się, że pojawiające się w jezdniach szpary i dziury zaczną razić nie tylko oczy mieszkańców, lecz także ich nosy, gdyż obrzydliwy smród unosił się do góry. Berkeley – szczęśliwiec wybrany przez swój departament do zbadania tej części londyńskich kanałów, dygotał teraz z zimna w wilgotnym powietrzu i wyobrażał sobie, że całe miasto zapada się w szlamowatych katakumbach. Guzik go to obchodziło, byleby tylko nie znalazł się na dole w czasie katastrofy.

– Wszystko w porządku, panie Berkeley? Osłonił oczy przed rażącym światłem lampy Duffa.

– Tak, chodźmy dalej. Mówi pan, że ta część przed nami jest szczególnie zniszczona?

– Ostatnim razem obejrzałem ją dokładnie. To było jakieś dwa lata temu.

Wspaniale, pomyślał Berkeley. – Niech pan prowadzi – zaproponował.

Inspekcję przeprowadzał trzyosobowy zespół: Charlie Duff – starszy brygadzista prac remontowych z Miejskich Zakładów Wodociągów i Kanalizacji, Geoffrey Berkeley z ministerstwa, Terry Colt – pomocnik brygadzisty. Musieli się schylać, gdy przechodzili przez stary tunel. Berkeley, jeżeli to nie było konieczne, starał się nie dotykać pokrytych grzybem ścian. Jego stopa poślizgnęła się na pomoście i wpadł aż po kolano do ciemnej, płynącej obok nich wody.

Terry Colt wyszczerzył zęby w uśmiechu i wyciągnął rękę, by chwycić mężczyznę za łokieć, mówiąc jowialnie:

– Ślisko, co?

– Za chwilę będzie lepiej – pocieszył go Duff, uśmiechając się także. – Dalej przed nami tunel rozszerza się. Niech pan popatrzy na ten mur.

Podniósł do góry rękę i popukał w sufit ostrzem metalowego pręta, który zawsze nosił podczas inspekcji kanałów. Cement i kawałki muru odpadły z sufitu i wleciały do głównego kanału.

– Rozumiem, co pan ma na myśli – powiedział Berkeley, oświetlając sklepienie latarką. – Nie wygląda to dobrze, prawda?

Duff mruknął coś w odpowiedzi i poszedł dalej, stukając co chwilę w sufit. Nagle oderwał się niewielki kawałek muru, i Berkeley wrzasnął zatrwożony.

Duff spojrzał tylko na to, co się stało, kiwając jednocześnie dalej głową i mrucząc coś do siebie.

– Proponuję, żeby pan nie wkładał tyle siły w opukiwanie tych ścian, Duff – warknął Berkeley, a serce łomotało mu w piersiach. Ta robota była wystarczająco nieprzyjemna bez nadstawiania karku. – Nie chcemy, by cały strop zwalił się nam na głowy, prawda?

Duff wciąż coś mruczał do siebie i gdy kręcił głową, snop światła z jego latarki przemykał się z jednej strony na drugą.

– Wie pan, wszystkie te stare kanały są takie same – powiedział w końcu do Berkeleya. – Będzie kosztowało miliony, żeby doprowadzić je do porządku. Były wystarczająco solidne, kiedy je zbudowano. Cały ten ruch na górze, przepełnione przez tyle lat drogi, te cholerne ciężarówki, te wszystkie domy, które tutaj postawiono… Ludziom, którzy zbudowali te kanały, nawet się nie śniło, że będą musiały na sobie dźwigać takie ciężary. Nigdy też nie przypuszczali, że będą musiały odprowadzać tyle gówna.

Berkeley wytarł o kombinezon pobrudzone szlamem ręce.

– Na szczęście, to nie moje zmartwienie. Ja tylko muszę przedłożyć raport.

– Ach, tak? – odezwał się z tyłu Terry. – A jak pan myśli, kto za to zapłaci? Wszystko ma iść tylko z naszych kieszeni, co?

– Czy nie możemy iść dalej? Ta skulona pozycja jest dość niewygodna.

Berkeley pragnął mieć już za sobą tę inspekcję.

Duff odwrócił się i poszedł dalej w dół tunelu, taksując sufit doświadczonym okiem, szukając dziur i śladów osuwania się muru. Znalazł ich mnóstwo.

Z tyłu rozległ się głos jego pomocnika.

– Wie pan co? Gdyby pan się tu sam zgubił na dole, panie Berkeley, mógłby pan całe lata wędrować tymi korytarzami i nigdy nie znalazłby pan wyjścia.

Głupi skurwysyn, pomyślał Duff, ale mimo wszystko uśmiechnął się do siebie.

– Tu są mile i mile tunelów – mówił dalej Terry. – Można przejść z jednego końca Londynu na drugi.

– Na pewno trzeba by zatrzymać się przy Tamizie – kwaśno skomentował Berkeley – Jasne, jeśli udałoby się panu ją znaleźć – odpowiedział Terry, nie dając się zbić z tropu. – Ale i tak przedtem mógłby się pan utopić. Powinien pan zobaczyć niektóre z tych tuneli po silnym deszczu. Są całkiem zalane. Niech pan sobie tylko wyobrazi, wędruje pan na dole w kółko, bateria pana lampy powoli się wyczerpuje, a potem wszystko ginie w ciemności. Myślę, że w końcu dopadłyby pana szczury. Tu są takie wielkie bestie.

– Dobra, Terry, daj już temu spokój – powiedział Duff, ciągle się uśmiechając. – Tu już się robi trochę szerzej. Niedługo będziemy mogli się wyprostować.

Berkeley nic przejął się opowieścią Terry’ego, wiedział, że ten idiota próbował go tylko nastraszyć, ale nic nie mógł na to poradzić, że bał się tuneli. Czuł, jak przygniata go ogromny ciężar, jak gdyby miasto nad nim powoli się zapadało, naciskając na strop kanału, ściskając go, spłaszczając cal po calu. Zostałby siłą wepchnięty w płynący pod nim szlam, sufit przyciskałby go do dołu, trzymał tam, aż w końcu musiałby połknąć brudną wodę, zalewającą mu gardło, wypełniającą go…

– No, jesteśmy. – Terry pokazał otwór przed nimi, który łączył ich tunel z następnym.

Berkeley był wdzięczny, że może do niego wejść i wyprostować się. Ta odnoga ścieku miała przynajmniej dwanaście stóp szerokości i sklepiony łukowato sufit był wysoko. Przejścia po obu stronach kanału były wystarczająco szerokie, by wygodnie po nich iść.

– Ten wygląda całkiem solidnie – oznajmił Berkeley, jego głos odbił się głucho od wilgotnych, łukowatych ścian.

– Na tym odcinku wszystko powinno być w porządku – odparł Duff. – Najwięcej kłopotu sprawiają nam rury i małe przewody, nigdy by pan nie uwierzył, czym mogą być zapchane.

– Nie, miałem na myśli mury. Zdaje się, że są zupełnie zdrowe.

Duff zdjął lampę ze swego kasku i oświetlił dół tunelu, szukając wyrw w ścianach i na suficie.

– Wygląda nieźle. Trochę niżej jest tama przeciwpowodziowa. Rzucimy tylko na nią okiem.

Berkeley stracił już zupełnie poczucie kierunku, nie wiedział, czy idą na północ, na wschód czy na zachód. Pomocnik brygadzisty miał rację – łatwo można się zgubić w tym labiryncie tuneli. Słyszał, jak Duff opukuje ściany swym metalowym prętem i przez chwilę zastanawiał się, co skłoniło tego człowieka do robienia kariery w takim zawodzie. Kariera. Złe słowo. Ludzie jego pokroju nie robią karier, po prostu wykonują swoją pracę. A ten młody człowiek z tyłu – na pewno robota w warsztacie czy fabryce byłaby lepsza niż czołganie się w ciemnościach wśród miejskich brudów. Ale, zastanowił się Berkeley, dzięki Bogu, że jest jeszcze ktoś wystarczająco głupi, by to robić. Przechodząc, spoglądał w mniejsze otwory, prowadzące do głównego kanału. Ciemność, jaka w nich panowała, przyprawiała go o dreszcze; latarka ledwo ją rozświetlała. Wyobraził sobie jednego z tych olbrzymich szczurów, o których opowiadał pomocnik brygadzisty, czającego się tam, czekającego, by skoczyć na nieszczęśnika, który nieświadomie wejdzie do jego kryjówki. Albo olbrzymi pająk, wielki i zniekształcony, snujący dookoła nić czarnego życia, nigdy przedtem nie widziany przez ludzkie oczy, czyhający na swą niczego nie podejrzewającą ofiarę w okrywającej cały tunel pajęczynie. Albo gigantyczny ślimak, ślepy i pokryty śluzem, przysysający się do obrośniętych porostami ścian, żyjący w nieustannych ciemnościach, żądny kolejnej uczty z ludzkiego mięsa…

– O Boże!

Duff odwrócił się na dźwięk wrzasku Berkeleya.

– Co się stało? – spytał głosem o ton wyższym, niż zamierzał.

Człowiek z ministerstwa wskazał w głąb tunelu.

– Coś się tam ruszyło! Jego ręka drżała niepohamowanie. Duff podszedł do niego, myśląc: głupi skurwysyn, i spojrzał w otwór.

– Pewnie zobaczył pan szczura – powiedział uspokajająco. – Jest ich mnóstwo.

– Nie, to było dużo większe.

– Na pewno światło rzuciło cień, nic więcej tam nie było. To wyobraźnia tak działa, za każdym razem trzeba trochę czasu, żeby się przyzwyczaić do kanałów.

Terry patrzył w otwór ponad ramieniem Berkeleya, uśmiechając się od ucha do ucha.

– Mówią, że w kanałach straszą ofiary morderstw, których ciała tu wrzucono, aby pozbyć się dowodów zbrodni – pogodnie poinformował przedstawiciela ministerstwa.

– Zamknij się, Terry – rzucił Duff. – Ciarki mnie przechodzą. Niech pan spojrzy, panie Berkeley, tam nic nie ma. – I połączone światła ich lamp przeniknęły ciemność tunelu, ukazując jedynie zielonożółte ściany. – To na pewno pańska latarka rzuciła cień, gdy pan przechodził. Nie ma się czym przejmować.

– Przepraszam. Jestem pewny…

Duff odwrócił się już i maszerował przed siebie, pogwizdując niemelodyjnie pod nosem. Berkeley ostatni raz spojrzał w tunel i ruszył za nim, czując się głupio, niemniej jednak wciąż był niespokojny. Cholera, że też mu dali takie śmierdzące zajęcie!

Gdy Terry oddalił się od tunelu, wydawało mu się, że usłyszał jakiś dźwięk dochodzący z głębi.

– Cholera, teraz ja się zacznę bać – mruknął pod nosem.

Berkeley spieszył się, żeby dogonić Duffa, czując się pewniej w pobliżu tego trzeźwo myślącego, stojącego mocno na ziemi mężczyzny, kiedy brygadzista raptownie się zatrzymał, i urzędnik ministerstwa wpadł na niego. Duff skierował lampę w dół, oświetlając kanał u ich stóp.

– Coś jest w wodzie – stwierdził.

Berkeley spojrzał w kierunku miejsca, które rozjaśniał szeroki snop światła latarki. Coś płynęło leniwie, unoszone przez powolny nurt, hamowane nieco uderzeniami o podwyższone brzegi kanału. W słabym świetle wyglądało to jak wielki worek.

– Cóż to jest, do diabła? – spytał zdziwiony Berkeley.

– To jest ciało – wyjaśnił Terry, który właśnie do nich dołączył.

Tym razem Duff wiedział, że jego pomocnik nie żartuje. Przyklęknął na brzegu kanału i gdy dryfujące zwłoki podpłynęły bliżej, pochwycił je metalowym prętem. Pociągnął i ciało ociężale przekręciło się w wodzie. Wszystkim trzem zaparło dech w piersi, gdy zobaczyli rozdętą, białą twarz i szeroko rozwarte, wytrzeszczone oczy.

Berkeley, zgięty wpół, oparł się o wilgotną ścianę, żołądek podchodził mu do gardła i opadał jak oszalała winda. Choć był oszołomiony, usłyszał jak Terry mówi:

– Jezu Wszechmogący, jest jeszcze jedno!

Zmusił się, żeby spojrzeć, kiedy usłyszał plusk. Terry wszedł do wody w wysokich butach, chroniących go przed cuchnącym strumieniem, który sięgał mu tuż powyżej kolan. Z trudem przedzierał się na drugą stronę tunelu do płynącej tam kolejnej postaci.

– Myślę, że to jest kobieta! – krzyknął przez ramie.

– W porządku, Terry. Spróbuj dociągnąć ją do brzegu – polecił Duff.

– Wrócimy i ściągniemy tu ekipę, żeby ich zabrali. Panie Berkeley, niech pan nam pomoże wyciągnąć to ciało, dobrze?

Berkeley przywarł do ściany.

– Ja… ja, chyba nie…

– Nie do wiary – odezwał się znów Terry. – Płynie jeszcze jedno.

Duff i Berkeley spojrzeli w tym samym kierunku co Terry i ujrzeli, że woda niesie ku nim jakąś postać. Kiedy się zbliżyła, zobaczyli, że było to ciało następnej kobiety; wokół niej falowało coś białego, co mogło być nocną koszulą. Leżała na wznak, wpatrując się szklistym wzrokiem w ociekający wodą sufit. Na szczęście dla żołądka Berkelcya jej twarz nie była tak nabrzmiała jak twarz pierwszej osoby, którą znaleźli.

– Złap ją, Terry: – rozkazał Duff.

Pomocnik wciągnął na groblę ciało, które trzymał, i brnąc przez wodę, poszedł po następne Obaj patrzyli na niego, gdy złapał je za nogę, Duff – z rękami zaciśniętymi na klapach marynarki martwego mężczyzny, Berkeley – dziwiąc się opanowaniu pomocnika. Pewnie chłopak był zbyt gruboskórny, żeby się tym przejmować.

Terry pochylił się nad płynącą kobietą, jego ręce zbliżyły się do jej talii i wyciągnęły, by chwycić ją pod pachy. To, co się stało później, wywołało u obu przyglądających się mężczyzn taką sama reakcje, ale z odmiennym skutkiem.

Gdy głowa Terry’ego zbliżyła się do twarzy kobiety, z wody wynurzyły się dwie białe, nagie ręce i otoczyły jego szyję. Wrzasnął, gdy został pociągnięty w dół, krzyk przeszedł w zdławione bulgotanie, kiedy przykryła go woda.

Biała piana wzburzyła mulisty ściek, gdy walczył, starając się uwolnić ze śmiertelnego chwytu, ale kobieta trzymała go mocno w swoim uścisku, ciągnąc coraz głębiej.

Usta Berkeleya otworzyły się w bezgłośnym krzyku i ledwo zauważył, że po jego trzęsących się nogach spływają gorące odchody. Zataczając się, znów oparł się o ścianę, wpychając do ust kostki obu rąk.

Początkowy szok, jaki przeżył Duff, gwałtownie przeszedł w paraliżujący ból, który rozpoczął się w piersiach i szybko rozszerzył na kark i ramiona. Oczy zaszły mu czerwoną, oślepiającą mgłą i runął do wody, serce przestało mu bić, zanim zdążył się utopić.

Berkeley widział, jak Terry raz jeszcze wynurzył się z wody, i zobaczył, że oczy pomocnika, jakby z niedowierzaniem, wpatrują się w bladą twarz przed nim. Kobieta trzymała go mocno, jak w miłosnym uścisku, uśmiechając się spękanymi i pogryzionymi wargami. Chłopak pogrążył się znowu i postać znikła razem z nim. Pod błotnistym, zielonym szlamem Berkeley dostrzegł jeszcze ledwo widoczne światło jego lampy, które stawało się jednak coraz słabsze i po ostatniej eksplozji bąbelków powietrza wzburzona powierzchnia wody uspokajała się, pojawiły się na niej drobne falki, które też stopniowo zanikały. W końcu po blasku lampy nie pozostał już żaden ślad.

Woda była spokojna.

Dopóki nie zaczęła się z niej wolno wynurzać.

Zielony szlam spływał z jej ciała.

Patrzyła na niego.

Uśmiechała się.

Od zmatowiałych ścian tunelu odbijały się krzyki Berkeleya; zwielokrotnione echem przerodziły się w setki wrzeszczących głosów. W końcu tunelu był coraz większy ruch. Postacie przechodziły z ciemnych otworów do głównego kanału. Niektóre były w wodzie, posuwały się z wysiłkiem w kierunku, z którego przyszedł razem z dwoma robotnikami. Nie chciał patrzeć, ale nie mógł zamknąć oczu, lampa, huśtając się w szalonym łuku, oświetlała zbliżające się sylwetki. Zimna, mokra ręka zacisnęła się na kostce jego nogi.

W pobliżu niego stanęła kobieta i szybko cofnął nogę z krawędzi kanału. Długie, wilgotne włosy zwisały wokół jej twarzy jak szczurze ogony, biała, rozerwana niemal do łona koszula odsłaniała obwisłe piersi i nienaturalnie wzdęty brzuch, jakby od dawna nic nie jadła. W ciemności trząsł się ze strachu przed nią i zastanawiał się, czy jest martwa.

Kobieta wyciągnęła do niego ręce i zaczęła, wspinać się na brzeg kanału.

– Nie! – Kopnął ją i zaczai uciekać na czworakach. – Zostaw mnie!

Z trudem podniósł się na nogi i przywarł do ściany, wycofywał się, plecami zdrapując z muru porosty. Zaczęła pełznąć w jego stronę. Zbliżali się też inni.

Wpadł w wylot tunelu, który miał za plecami, i gdy w ciemnej czeluści szukał sposobu ucieczki, wyciągnęły się doń białe, trzęsące się ręce. Sapiąc rzucił się z powrotem do głównego tunelu, z jego ust wydobywały się skamlące mamrotania. Ześlizgnął się z krawędzi kanału i głową wpadł do wolno płynącego ścieku, wynurzył się, plując i płacząc, lecz wciąż uciekał. Gęsta od brudu woda przyczepiała się do nóg, jak gdyby szlamowate stwory z dna chwytały jego stopy. Podnosząc wysoko kolana, rozpryskiwał wodę, próbując uciec od ciemnych postaci, od kobiety, która trzymała wyciągnięte ręce, by chwycić go w objęcia. Miał świadomość, że coraz częściej i częściej uderza o coś nogami i bał się spojrzeć w dół wiedząc, co tam Jest, wiedząc, że jeśli spojrzy, wyciągną się ręce i powloką go w otchłań. Kanał przechodził w wielką komorę, wysoki na trzydzieści lub czterdzieści stóp sufit opierał się na potężnych, żelaznych filarach. Ogromna tama, regulująca ujście wody ze ścieków, znajdowała się naprzeciwko. Ale nie widział jej. Gdyż tam właśnie na niego czekali.

Jedni stali wokół brzegów komory, inni w wodzie. Wielu przepychało się przez liczne otwory w ścianie. Na dnie komory pełno było ciał. Widział, jak niektóre z nich wypływają przez rozmaite wyloty tamy. Lampa na jego kasku oświetlała jedną twarz po drugiej. Miał niesamowite uczucie, że znajduje się w mrocznych podziemiach katedry, gdzie unurzani w czarnej mazi chórzyści oczekują na swojego mistrza. Słabło światło lampy, narastająca ciemność z wolna tłumiła jej blask. Z ciemności spoglądały na niego setki oczu i w nozdrza uderzył go ze zdwojoną siłą odór ścieku. Smród był tutaj jeszcze bardziej drażniący.

Zaczął wycofywać się z zatłoczonej komory. Ale kiedy wilgotna, biała ręka opadła mu na ramię, wiedział, że stąd nie ma już ucieczki.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Kot trzymał się cienia; skradał się po odświeżonej deszczem ulicy cicho i niezauważalnie. Deszcz przestał padać, w przeciwnym razie kot w dalszym ciągu kuliłby się gdzieś pod dachem. To bezpańskie zwierzę nie potrzebowało domu, żyło dzięki własnej przebiegłości, własnemu sprytowi i własnej szybkości. Ludzie nigdy nie pieściliby zwierzaka takiego jak ten, ani nie wzięliby go do domu, ponieważ był ulicznikiem i wyglądał jak ulicznik. Czarna sierść na jego grzbiecie była rzadka, a w miejscach, które najbardziej ucierpiały podczas walk o pożywienie, niemal całkowicie wytarta. Jedno ucho było tylko poszarpanym strzępem, kikutem sterczącym na jego głowie; pies, który go tak okaleczył, mógł patrzeć teraz tylko jednym okiem. Pazury miał stępione od ciągłego biegania po betonie, ale wciąż były groźne, kiedy je rozczapierzył. Poduszeczki na jego łapach stwardniały niczym wyprawiona skóra. Kot poczuł zapach nocnego, wilgotnego powietrza. Jego oczy, w których odbijało się słabe światło ulicznej latarni, były szklisto żółte.

Skręcił w boczną uliczkę i pobiegł w stronę pojemników na śmieci, ukrytych tam w ciemnych wnękach. W nozdrza uderzył go zapach innych nocnych stworzeń. Kot znał większość tych zapachów; jedne były przyjazne, inne wzbudzały czujność i tak wyostrzonych zmysłów. Czaiły się tu stworzenia o ostrych nosach i długich ogonach, tchórzliwi przeciwnicy, którzy zamiast walki zawsze wybierali ucieczkę. Ale już poszli. Odeszły także inne stworzenia jego gatunku, które były tu wcześniej.

Kot skradał się, obwąchując leżące na ziemi odpadki. Wskoczył na pojemnik na śmieci i rozczarowany zobaczył, że był szczelnie przykryty. Pokrywa następnego pojemnika była lekko uchylona i przez wąską, półokrągłą szparę dolatywała woń zepsutej żywności. Kot z ciekawością wsadził nos w otwór, wpychając weń łapę, by odsunąć zmięty papier i śmieci z góry. Pokrywa drgnęła nieco, poruszona natarczywym grzebaniem zwierzęcia, i odsunęła się jeszcze bardziej, gdy stworzenie wepchnęło w powiększający się otwór najpierw łeb, a później przednie łapy; w końcu ześlizgnęła się ze zgrzytem z krawędzi pojemnika i z głośnym brzękiem spadła na ziemię. Kot uciekł, przerażony hałasem, który sam spowodował.

Zatrzymał się u wylotu uliczki, nastawił zdrowe ucho, łowiąc nieprzyjazne dźwięki. Węszył, unosząc wysoko nos, by wyczuć wrogie mu zapachy. Zwierzę zesztywniało, kiedy wywęszyło w powietrzu lekko cierpki zapach, i rzadka sierść na jego grzbiecie zaczęła się jeżyć. Jak parę minut wcześniej inne istoty z jego gatunku, tak teraz i kot poczuł obecność czegoś dziwnego, czegoś, co w jakimś stopniu związane było z człowiekiem, ale człowiekiem nie było. Napierało na sparaliżowanego strachem kota jak pełzający stwór, cień, który łączył się z innymi cieniami. Przerażone stworzenie wyszczerzyło zęby i zasyczało. Coś poruszało się na środku mokrej, błyszczącej drogi.

Kot wygiął grzbiet, każdy włos na jego ciele stał się sztywny i zjeżony, otworzył szeroko pyszczek w syczącym charczeniu. Prychnął wyzywająco, chociaż się bał, jego zwężone oczy pełne były jadu. Uliczne latarnie przygasły, jakby zasnuła je mgła, i mokre chodniki nie rzucały już świetlnych refleksów. Głośny, metaliczny dźwięk dobiegł ze środka drogi, gdy pokrywa włazu zadrżała i zaczęła się unosić. Została wypchnięta do góry, położona na jezdni i coś czarnego zaczęło się wynurzać z włazu. Kot rozpoznał kształt, który pojawił się na krawędzi otworu. Wiedział, że to ludzka ręka. Instynktownie jednak czuł, że ręka ta nie należy do człowieka.

Kot zasyczał raz jeszcze, potem uciekł, z jakiegoś powodu szukając światła, a nie ciemności.

Trzech młodych ludzi czekało w rozwalającym się baraku na błoniach. Dwóch białych i jeden czarny. Ćmili papierosy i dla rozgrzewki przytupywali.

– Dłużej już nie zostaję – oznajmił kolorowy chłopak. – Za zimno, kurwa.

Nazywał się Wesley i miał wyrok w zawieszeniu za kradzież torebki.

– Zamknij się i poczekaj jeszcze chwilę. Już niedługo – powiedział jeden z jego kumpli. Nazywał się Vincent i miał wyrok w zawieszeniu za próbę zabójstwa ojczyma.

– Nie wiem, robi się późno, Vin – powiedział trzeci młodzieniec. – Chyba nikt nie przyjdzie.

Miał na imię Ed, koledzy myśleli, że to zdrobnienie od Edwarda, ale tak naprawdę pochodziło od Edgara, niedawno wyszedł z poprawczaka.

– Więc co chcecie robić? Iść na chatę? – spytał swoich dwóch przyjaciół Vincent. – Macie jakąś forsę na jutrzejszą noc?

– Nie, ale jest kurewsko zimno – raz jeszcze powiedział Wesley.

– Tobie zawsze jest, kurwa, zimno. Tęsknisz za Karaibami, co?

– Nigdy tam nie byłem. Urodziłem się w tym cholernym Brixton.

– Daruj se, masz to we krwi. Wam wszystkim brakuje tego cholernego słońca, z tego kręcą się wam włosy.

– Odczep się od niego, Vin – warknął Ed, patrząc w mrok na zewnątrz baraku. – On się przyłącza do Frontu, nie?

– Gadanie! Nie przyjmą go! Sam jest czarnuchem.

– Fakt, ale nie chcę, żeby się ich tu więcej zwaliło. Szczególnie tych Pakistanów – zaprotestował Wesley. – I tak jest ich tu cała kupa.

Pozostali dwaj zawyli z zachwytu. Wyobrazili sobie, jak Wesley maszeruje razem z Frontem Narodowym, trzymając transparent ANGLIA TYLKO DLA BIAŁYCH. Tego im było za wiele. Wesley był tak zdziwiony ich rechotem, że nawet nie poczuł się dotknięty. Po chwili śmiał się razem z nimi.

– Zamknijcie mordy – powiedział nagle Ed. – Chyba ktoś idzie.

– Dobra, bierz się do roboty, Ed – rzucił Vin, zrywając się na nogi. – Wes i ja będziemy tam w krzakach.

– Dlaczego zawsze ja? – zaprotestował Ed. – Teraz wasza kolej.

Vince poklepał go po policzku, ostatnie uderzenie było trochę mocniejsze niż poprzednie.

– Dlatego, że jesteś taki śliczny. Bardziej im się podobasz niż my. Myślą, że jesteś jednym z nich, no nie?

Ed nie po raz pierwszy w życiu przeklął swoje piękne, jasne loki. Wolałby mieć brzydką jak Vince, krostowatą twarz i krótkie rude włosy, a nie wyglądać zupełnie jak dziewczyna.

– A dlaczego nie Wes?

– Coś ty? Nie wiesz, że oni nie ufają kolorowym? Biorą ich wszystkich za bandziorów – szturchnął dla zabawy czarnego przyjaciela. – Co nie, Wes?

Wes uśmiechnął się w ciemności.

– Człowieku, te skurwysyny mają rację – powiedział, naśladując akcent swego ojca.

Vince i Wesley wybiegli szybko z baraku, śmiejąc się i poszturchując nawzajem. Ed czekał w milczeniu, kończąc peta i nasłuchując kroków. Błonia były ulubionym miejscem schadzek kochanków, spotykały się tu rozmaite pary, zwłaszcza odkąd w tej robotniczej dzielnicy zaczęli osiedlać się drobni urzędnicy. Codzienne dojazdy z odległych przedmieść do pracy w Londynie stały się zbyt kosztowne dla nouveau-pauvre. Dzielnica, która z upływem lat stała się mieszaniną ras, teraz szybko zaczynała być mieszaniną warstw społecznych. Ed rzucił półcalowy niedopałek na ziemię, następnie z kieszeni drelichowej kurtki wyciągnął kolejnego papierosa. Miał już wyjść z ukrycia, gdy usłyszał kroki dwóch osób. Schował się w ciemnościach.

Obok baraku przechodziła czule objęta para. Ed przestraszył się, że będą chcieli wykorzystać jego kryjówkę dla swoich celów, ale gdy poszli dalej, zdał sobie sprawę, że zatęchły smród moczu zniechęciłby nawet najbardziej zdesperowanych kochanków. Zaklął pod nosem i wepchnął ręce głęboko do kieszeni. Nikt już nie przyjdzie, za późno, mruknął do siebie. Ale wiedział z doświadczenia, że niektórych samotnych ludzi nie odstrasza ani późna pora, ani pustkowie, w jakie się zapuszczają. Czasami Ed zastanawiał się, czy nie przychodzili specjalnie po to, żeby ktoś ich zaatakował. Może sprawiało im to przyjemność. Albo może była to podświadoma forma karania siebie za to, czym byli. Ta ostatnia, głębsza refleksja została natychmiast zastąpiona przez inną, bardziej charakterystyczną dla sposobu myślenia Eda; może później są po prostu bardziej namiętni w łóżku.

Spojrzał w ciemność, w kierunku miejsca, w którym zniknęli Vince i Wes. Słabe światło pobliskiej latarni tylko nieznacznie rozpraszało ciemność. Już miał ich zawołać, wyobrażając sobie, jak obaj chichoczą i zabawiają się w mroku, gdy znów usłyszał jakieś kroki. Nasłuchiwał, chcąc się upewnić, że należą do jednej osoby. Tak, nie miał co do tego wątpliwości. Po kilku sekundach ukazał się mężczyzna.

Był szczupły, mniej więcej wzrostu Eda. Ciężki, związany paskiem płaszcz wisiał na nim, podkreślając raczej niż tuszując jego wąskie ramiona. Na pewno pedał, powiedział do siebie Ed, nie mając pewności, czy właściwie jest zadowolony z takiego fartu. Wiedział, że takich mężczyzn łatwo było obrobić, nie byli niebezpieczni, ale z jakiegoś powodu w środku zawsze się bał. Może dlatego zawsze był wobec nich bardziej brutalny niż jego koledzy. Miał jeszcze świeżo w pamięci, jak kiedyś postanowił obrobić jednego z tych facetów na własną rękę, lecz zamiast zaatakować wybraną ofiarę i uwolnić ją od portfela, sam dał się posunąć, a potem, łkając, uciekł, zanim mu zapłacono. Wstyd wciąż palił mu twarz i nawet zarumienił się w ciemnościach. Gdyby Vince i Wes dowiedzieli się o tym…

Ed porzucił dalsze rozważania na ten temat i wyszedł na ścieżkę prowadzącą przez błonia.

– Masz ogień, John?

Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie i rozejrzał nerwowo dookoła. Chłopak wyglądał porządnie, ale czy naprawdę jest sam? Czy powinien odejść, czy… spróbować?

Wyjął swoje papierosy.

– Może chcesz zapalić mojego? – spytał. – Są z filtrem.

– Jasne. Dzięki.

Ed włożył zmiętego papierosa z powrotem do kieszeni i sięgnął do podsuniętej paczki, mając nadzieję, że mężczyzna nie zauważy, iż trochę drży mu ręka.

– Jeśli chcesz, możesz wziąć całą paczkę – zaproponował nieznajomy z poważnym wyrazem twarzy. Mój Boże, o takiego nam chodziło, pomyślał Ed.

– Och, to wspaniale. Stokrotne dzięki.

Wsunął paczkę do innej kieszeni.

Mężczyzna przyglądał się twarzy chłopca w świetle płomyka zapalniczki. Stała się niewyraźna, gdy cofnął rękę, aby przypalić sobie papierosa. Po chwili zgasił mały ognik.

– Ale zimny wieczór, prawda? – zaczai ostrożnie.

Chłopak był atrakcyjny w dość ordynarny sposób. Czy jest tak naturalny, czy jest męską prostytutką? W obu przypadkach będzie chciał pieniędzy.

– Aha, zimno trochę. Mały spacerek?

– Tak, przyjemniej jest, kiedy nie ma ludzi. Nienawidzę tłumu. Mam uczucie, że dopiero w nocy mogę odetchnąć.

– To będzie pana kosztowało piątkę. Mężczyzna był trochę zdziwiony nagłą bezpośredniością chłopaka. A więc był prostytutką.

– Pójdziemy do mnie? – spytał, podniecenie wywołane pojawieniem się chłopca zaczęło gwałtownie rosnąć. Ed potrząsnął głową.

– Nie, nie, musimy to zrobić tutaj.

– Zapłacę ci więcej.

– Nie, nie mam czasu. Muszę zaraz wracać do domu. Chłopak wydawał się trochę zaniepokojony i mężczyzna postanowił nie przeciągać struny.

– Dobrze, poszukajmy miłego zakątka.

– Tam będzie dobrze.

Chłopiec wskazał na kępę drzew i krzaków, i tym razem z kolei mężczyzna poczuł się zaniepokojony. Tam było tak ciemno, chłopiec mógł mieć przyjaciół, którzy tylko na to czekają.

– Chodźmy za barak – zaproponował szybko.

– Nie, nie, myślę, że…

Ale mężczyzna już obejmował Eda niespodziewanie mocnym uściskiem. Chłopiec pozwolił się prowadzić w kierunku drewnianego baraku, mając nadzieję, że przyjaciele ich obserwują. To byłoby podobne do tych dwóch skurwysynów, żeby czekali aż do ostatniej chwili.

Brnęli przez błoto z boku baraku, mężczyzna odgarniał krzaki, które mogły podrapać im twarze. Skręcili za róg, Ed został przyciśnięty do tylnej ściany baraku. Twarz stojącego przed nim mężczyzny zbliżała się do niego, wydawała mu się coraz większa, tylko cale dzieliły go od niej i Ed poczuł narastające obrzydzenie. Niecierpliwe palce pociągnęły za suwak jego dżinsów.

– Nie! – krzyknął, odwracając w bok głowę.

– Chodź. Nie bądź taki skromny. Bardzo tego chcesz, tak samo jak ja.

– Odpierdol się! – wrzasnął Ed i odepchnął mężczyznę, uderzając go w piersi. Twarz znów paliły mu rumieńce, łzy wściekłości zamgliły oczy.

Mężczyznę ogarnął strach. Zatoczył się do tyłu i patrzył na młodzieńca. Zaczął coś mówić, ale chłopak rzucił się na niego, okładając go wściekle pięściami.

– Przestań! Przestań! – krzyczał mężczyzna, przewracając się do tyłu. Ed zaczął go kopać.

– Ty pieprzony pedale!

Mężczyzna próbował się podnieść, jęcząc teraz ze strachu. Musi uciekać, ten chłopak ma zamiar go skrzywdzić. I policja może usłyszeć odgłosy bójki.

– Zostaw mnie w spokoju! Weź moje pieniądze! – Mężczyźnie udało się sięgnąć do kieszeni. Rzucił w napastnika portfelem. – Weź go! Weź go, ty gówniarzu! Tylko zostaw mnie w spokoju!

Ed nie zwrócił uwagi na portfel i wciąż walił pięściami i kopał skuloną u swych nóg postać, dopóki nie osłabły mu ręce i nogi, a gniew nie ustąpił. Cofnął się, trafiając na ścianę baraku i stał tam, opierając się o nią; pierś mu falowała, nogi miał jak z waty. Słyszał, jak krzyczy pobity mężczyzna, ale z jakiegoś powodu nie mógł go już dojrzeć tam na ziemi. Ciemność nocy stała się jakby jeszcze bardziej nieprzenikniona.

– Vin! Wes! – zawołał, kiedy złapał już oddech. – Gdzie, kurwa, jesteście?

– Tutaj, Ed.

Młodzieniec podskoczył słysząc ich głosy tuż nad uchem. Zdawało mu się, że dochodzą z jego mózgu. Ledwo widział ich ciemne sylwetki, gdy wynurzyli się zza rogu baraku.

– Gdzieście byli, do cholery? Sam musiałem go załatwić. Bierzemy jego forsę i spływamy.

– Coś ty, Ed. – To był głos Vince’a. – Najpierw zabawimy się trochę.

Usłyszał, jak Wesley chichocze.

To głupota, pomyślał Ed. Lepiej się wynieść stąd… jednak byłoby przyjemnie zrobić coś temu pedałowi… coś wstrętnego… był bezradny… nikogo nie ma w pobliżu… coś, co by mu sprawiło ból… coś…

Teraz słyszał w głowie inne głosy, nie tylko swój własny. Coś skradało się długimi korytarzami jego mózgu, zimne palce dotykały i badały go, palce, które mówiły do niego i śmiały się z nim. A on prowadził je, wskazywał im drogę.

Chłód stał się wszechogarniający, gdy nagle zamknął go w swoim lodowatym uścisku, sprawiając mu tym radość; szok zmienił się w przyjemność podobną do działania zastrzyku znieczulającego. Już nie był sam. Razem z nim były głosy, które mówiły mu, co ma robić.

Vince i Wes już zaczęli, i wilgotna ziemia, którą wpychali w usta walczącego mężczyzny, tłumiła wszystkie krzyki.

Stacja benzynowa – oaza światła w panujących dookoła ciemnościach – znajdowała się na skraju błoni. Żółty ford escort wtoczył się na podjazd i miękko zahamował przed dystrybutorem. Kierowca zgasił silnik, usiadł wygodnie, by poczekać, aż obsługujący stację wyjdzie ze swojego biura. Pasażerowie samochodu nie wiedzieli, że człowiek pracujący na tej zmianie, w istocie kierownik stacji, przed dwudziestoma minutami skoczył na tył budynku zamknąć toalety, gdyż nie chciał, by o tak późnej porze wałęsali się tam jacyś klienci. Z żalem musiał wcześniej zwolnić pracownika, który zwykle obsługuje stację; widać było, że rozbiera go grypa i kierownik nie chciał ryzykować, że sam się zarazi. Osiągał tak niewielkie zyski, że nie mógł sobie pozwolić na chorobę i pozostawienie stacji w rękach personelu. Przy ich machlojkach zbankrutowałby w ciągu tygodnia. Zazwyczaj nikt w nocy nie zostawał sam na stacji, gdyż stawała się wtedy łatwym obiektem napaści, ale dziś nie miał wyboru. Pilnował, żeby drzwi biura, wychodzące na podjazd, były stale zamknięte i dokładnie przyglądał się każdemu klientowi, który przyjechał po benzynę, zanim je otworzył. Jeśli jego wygląd mu się nie podobał, przekręcał tabliczkę z OTWARTE na ZAMKNIĘTE, nie zwracając uwagi na rzucane pod jego adresem przekleństwa. Było już dobrze po dwunastej, gdy przypomniał sobie, że toalety są ciągle otwarte.

– Na pewno jest czynna, George? – spytała gniewnie kobieta, siedząca obok kierowcy. – Wydaje mi się, że nikogo tu nie ma.

– Przecież jest napisane OTWARTE – odpowiedział mąż. – A poza tym, spójrz na drzwi do kasy. Tam też jest tabliczka OTWARTE.

– Może powinieneś zatrąbić, George – z tylnego siedzenia odezwał się teść kierowcy.

– Dam mu jeszcze chwilę. Może jest gdzieś z tyłu. – George nie należał do ludzi energicznych.

Jego żona, Olwen, podciągnęła brzeg falbaniastej sukni, obszytej cekinami, zbierając ją ciasno w fałdy nad kolanami, w obawie by szyfon i warstwy siatki nie pobrudziły się w samochodzie. Ogromna polietylenowa torba, zawieszona obok jej siedzenia, chroniła starannie uszytą balową suknię i futrzaną narzutkę przed niewidzialnym brudem. Jej wysoko ułożona fryzura musnęła dach samochodu, gdy przesuwała się, aby wyjrzeć przez okno, a usta zacisnęły się w cienką, prostą linię.

– Powinniśmy wygrać – oznajmiła srogo.

– Posłuchaj, Olwen – powiedział cierpliwie George. – Nigel i Barbara byli świetni.

– Oczywiście, broń ich. A to, że dwa razy wpadli na nas na parkiecie, to się nie liczy? Nawet nas potem nie przeprosili. Tak się miotali, jakby nikogo innego nie było na sali. Powinniśmy wnieść sprzeciw. Cholerni sędziowie nic nie zauważyli.

– Przecież zajęliśmy drugie miejsce, kochanie.

– Drugie miejsce! Jak to z tobą. Zawsze będziesz drugi.

– Nie ma powodu do takiej kłótni – upomniał ich ojciec Olwen.

– Zamknij się, Huw – oburzyła się ściśnięta obok męża na tylnym siedzeniu matka Olwen. – Olwen ma rację. Ta dziewczyna mogłaby już być mistrzynią tańca.

Nie dodała „z innym partnerem”. Nie było takiej potrzeby.

– Nie zwracaj na nie uwagi, George – wtrącił Huw. – One są zawsze niezadowolone.

– Niezadowolona? A z czego mam być zadowolona? Co ty mi dałeś w życiu?

– Jeszcze chwila i dam ci po buzi.

– Tato, nie odzywaj się tak do mamy.

– Będę się do niej odzywał, jak…

– Och, na pewno nie będziesz. Widzisz, Olwen, jaki on jest? Rozumiesz teraz, co ja musiałam znosić przez te wszystkie lata?

– Ty? To ja znosiłem twoje zrzędzenie.

– Zrzędzenie?

– Mama nie zrzędzi.

– Zrzędzi przez cały czas. Tak samo jak ty. Biedny George.

– Ja zrzędzę, George? Ja nigdy nie zrzędzę, George. Czy ja kiedykolwiek zrzędziłam, George?

– Długo nas nie obsługuje – skwitował George.

– Więc zatrąb na niego. – Olwen wyciągnęła rękę i nacisnęła klakson. – Leniwy facet, pewnie śpi pod kontuarem.

George przejechał serdecznym palcem i kciukiem po swoich cienkich jak ołówek, posmarowanych brylantyną wąsach i zastanawiał się przez chwilę, co by się stało, gdyby uderzył Olwen pięścią w nos. Oddałaby mu, ot, co by się stało. I uderzyłaby mocniej.

– O, idzie – zauważył, wskazując osobę, która wynurzyła się z panującej za stacją ciemności.

– Najwyższy czas, do cholery – warknęła Olwen.

– Nie przeklinaj, kochanie. To niezbyt ładnie.

– Będę przeklinała, jeśli będę miała na to ochotę.

– George ma rację, Olwen – powiedział jej ojciec. – To nie przystoi prawdziwej damie.

– Zostaw ją w spokoju, Huw – odezwała się jej matka. – Miała dzisiaj wystarczająco dużo stresów. George nie pomógł jej, pozwalając, żeby się przewróciła w pas redouble.

– Najlepsza część tego cholernego wieczoru – zauważył ojciec, uśmiechając się na samo wspomnienie.

– Tato!

– Nie zwracaj uwagi, Olwen. To właśnie cały on, cieszy się widząc, że jego córka robi z siebie idiotkę.

– Mamo!

– Och, nie miałam na myśli…

– Pięć „extra”, proszę – opuściwszy szybę, zawołał George do zbliżającej się postaci.

Mężczyzna zatrzymał się, uśmiechnął się do pasażerów w samochodzie i spojrzał na dystrybutory. Ruszył w ich kierunku.

– ” Ale się grzebie, prawda? – zauważyła matka Olwen. – I dlaczego ma taki głupi uśmiech na twarzy?

– Spójrz, jak on wygląda – dodała Olwen. – Można by pomyśleć, że przed chwilą wyszedł z kopalni. Ciekawa jestem, czy kierownik wie, w jakim stanie jego personel pokazuje się klientom.

– Może on jest szefem – powiedział ojciec, śmiejąc się na tylnym siedzeniu, nie wiedząc, że kierownik leży martwy na podłodze w toalecie, z mózgiem rozbitym jak jajko uderzeniami cegły.

Patrzyli, jak mężczyzna zdejmuje dozownik z dystrybutora. Podchodzi do samochodu, trzymając wąż wyciągnięty jak pistolet podczas pojedynku. Jego na wpół zamknięte oczy nie przystosowały się jeszcze do różnicy między ostrym oświetleniem stacji a ciemnością, z której przed chwilą się wynurzył. Uśmiechnął się do czterech osób patrzących na niego z samochodu.

– Głupi facet – zauważyła Olwen. George wychylił głowę przez okno.

– Nie, kolego, powiedziałem „extra” a wciąż leci „super”.

Cofnął się szybko, gdy zobaczył, że tamten wpatruje się w czarną dyszę dozownika.

Na tylnym siedzeniu escorta ojciec Olwen miał zdziwiona minę. Zobaczył jakiś ruch na skraju otaczających stację ciemności. Były tam postacie, które się zbliżały. Wchodziły w strefę światła, następnie się zatrzymywały. Czekały. Patrzyły. Za nimi, wciąż w cieniu, stały inne. Co się, do diabła, dzieje? Dlaczego wpatrują się w samochód? Odwrócił się, żeby coś powiedzieć, ale zrezygnował, gdy zobaczył wepchnięty przez okno samochodu metalowy wylot węża pompy benzynowej i przerażona twarz George’a, który musiał odsunąć od niego głowę. Oniemiały ze zdziwienia ojciec Olwen mógł tylko patrzeć, jak palec wskazujący zaciska się na dyszy.

Trysnęła benzyna, oblewając głowę i ramiona George’a przejrzystym płynem. Olwen zaczęła krzyczeć, kiedy wylot węża został skierowany na łono męża. Jej ojciec próbował przesunąć się do przodu i chwycić długą lufę węża, ale została zwrócona w jego stronę i upadł do tyłu, krztusząc się benzyną, która zalewała mu usta. Matka Olwen krzyczała teraz przeraźliwie, wiedząc, że ona i jej mąż znaleźli się w pułapce i są bezradni na tylnym siedzeniu dwudrzwiowego samochodu.

Krzyki Olwen stały się jeszcze głośniejsze, gdy jej suknia została nagle oblana śmierdzącym płynem. Próbowała złapać klamko u drzwi, ale palce ześlizgiwały się jej z oblanego benzyna metalu.

Jej ojciec, wciąż krztusząc się paliwem, które połknął, mógł tylko patrzeć przerażony, jak końcówka węża faluje, a lejąca się z niej obfitym strumieniem benzyna wypełnia samochód szkodliwymi oparami i śmiertelnym płynem. Walił na oślep, piekły go oczy i nic nie widział. Olwen, płacząc, przesłoniła twarz rękami i tupała nogami w podłogę samochodu. Jej matka próbowała się wcisnąć w przerwę miedzy fotelem kierowcy a tylnym siedzeniem. Nagle strumień benzyny przestał płynąć i dysza została wyciągnięta z samochodu.

Ojciec Olwen musiał dojrzeć przez okno tylko tułów mężczyzny, ale to wystarczyło, by zobaczyć, jak rzuca dysze do kieszeni. Zaczął jęczeć, kiedy ujrzał pudełko zapałek, nagły jasny płomyk, gdy jedna z nich została zapalona, i nikły dym pozostawiony przez rzuconą na samochód zapałkę.

Mężczyzna cofnął się, gdy wnętrze escorta wybuchło oślepiającym płomieniem, jego twarz, lizana płomieniami, natychmiast zaczęła się łuszczyć. Wydawało się, że nie czuje bólu, kiedy schylił się po wąż leżący u jego stóp i skierował na siebie końcówkę dozownika. Jego palce objęły spust i zacisnęły się.

Chodził dookoła stacji, tak daleko, jak mu na to pozwalał wąż, rozlewając wszędzie benzynę. Sam był nią nasycony, ale wydawało się, że nie zwraca na to uwagi. W końcu zawrócił w kierunku małego, żółtego samochodu, który zamienił się teraz w szalejące piekło. Z wewnątrz nie dochodziły już głosy pasażerów. Skierował na samochód strumień benzyny. Płomienie objęły także jego i stał tam krzycząc, dopóki nie zamienił się w czarną zwęgloną masę. Towarzyszące mu postacie odwróciły się od żaru i światła, znikając w ciemności, która musiała się cofnąć, gdy stacja benzynowa eksplodowała, zamieniając się w olbrzymią kulę ognia, która rosła setki stóp w powietrzu i rozświetlała nocne niebo.

Narastała Ciemność – złowrogi, skradający się mrok pozbawiony kształtu, ale pełen niewidzialnej energii, rozszerzający się duch, egzystujący tylko w innych duchach, coś niematerialnego, co wchłania ludzkie umysły wdzierając się do nich i poszukując ukrytych, stłumionych popędów, które się tam zrodziły. W jej obrębie istniały materialne, ciemne kształty, mające postać mężczyzn i kobiet, których wolą nie tylko rządziła, lecz którzy ucieleśniali materialną jej część, fizycznie odzwierciedlając zło, jakim była, jej ziemską siłę. Miała cierpkawy zapach plugawiący powietrze, gorzką woń, którą ludzie odczuwali, gdy błyskawica uderzyła w ziemię lub iskrzyły się w powietrzu przewody elektryczne. Była tajemniczą skazą na nocy.

Daleko za sobą Ciemność zostawiła ogień z wyjącymi syrenami i odległymi krzykami i rozkoszowała się nieprzeniknionym mrokiem, w który się wkradała, badając mackami cienie przed sobą, czując gdzieś blisko świeżą siłę, jeszcze nie wykorzystane ogromne źródło energii, skupisko mrocznych umysłów – spętanych łańcuchem – które były właśnie tą substancją, której potrzebowała.

Sączyła się przez łąkę na szeroką ulicę, unikając pomarańczowych świateł latarni, falując wokół nich jak strumień wymywający kamienie ze swego koryta. Wraz z nią płynęły tajemnicze postacie, kilka z nich padło wyczerpanych brakiem jedzenia lub wody, ich ciała zostały doprowadzone w końcu do ruiny, jak nie naoliwione lub pozbawione paliwa maszyny. Jedni umarli – inni dołączą do nich później – a umierając uwolnią część siebie: tę ich wewnętrzną ciemność, którą tłum powita z radością.

Zamajaczył długi mur i Ciemność przepływała nad nim, pozostawiając na dole idących z nią, bezradnych, nagle przestraszonych ludzi. Spieszyła do śpiących w Wandsworth więźniów. Wkradała się przez otwory, chwytając i pochłaniając umysły, wrażliwe i chętne. Nie wszystkie jednak. Ale i te nie przetrwają długo.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Dzwonek telefonu wyrwał Bishopa z głębokiego snu. To dziwne, ale po śmierci Lynn, od której minęły już dwa tygodnie, uwolnił się od prześladującego go koszmarnego snu o tym, że się topi. Może nastąpiło to za sprawą przeżycia w domu dla obłąkanych owej nocy, kiedy sen stał się rzeczywistością, posuniętą niemal do granic śmierci. Odrzucił kołdrę i zapalił stojącą obok łóżka nocną lampkę. Mały budzik wskazywał parę minut po drugiej. Ogarnięty niepokojeni dźwignął się z łóżka i po wyłożonych dywanem schodach zszedł do holu Chwycił słuchawkę.

– Bishop? Tu inspektor Peck.

– Co się stało?

Teraz senność zupełnie opuściła Bishopa. Głos Pecka był naglący.

– Nie mam dużo czasu, słuchaj uważnie i zrób to, co ci powiem.

Bishop poczuł skurcz żołądka.

– Chcę, żebyś zamknął drzwi frontowe i kuchenne – powiedział Peck. – Sprawdź wszystkie okna, upewnij się, czy są zamknięte.

– Co się dzieje, Peck?

– Masz jakiś pokój, w którym możesz się zamknąć’.’

– Tak, ale…

– To zrób to. Zabarykaduj się w środku.

– O czym ty mówisz, do diabła?

– Słuchaj, nie mam czasu, żeby ci teraz tłumaczyć. Mogę tylko powiedzieć, że coś się dzieje w pobliżu tej części Londynu, w której mieszkasz. Jest tak dużo wezwań, że oficer dyżurny nie może odejść od telefonu. Największy kłopot mamy z buntem w więzieniu Wandsworth.

– Chryste! Czy mogą z niego uciec?

– Chyba już to zrobili.

Na drugim końcu linii nastąpiła krótka przerwa.

– Chyba kilku strażników dołączyło do więźniów. Sprawy jeszcze bardziej zagmatwało wysadzenie stacji benzynowej po drugiej stronie błoni.

– Peck, czy to wszystko ma coś wspólnego ze sprawą Pryszlaka?

– Tylko jeden Bóg to wie. Ale jeśli tak, to paru z tych szaleńców może przyjść po ciebie. Dlatego chcę, żebyś się zabarykadował. Boję się, że nie wystarczy mi ludzi, aby ci przysłać ochronę. Tak czy owak, mogę się mylić.

– Dzięki za ostrzeżenie. Powiedziałeś o tym Kulekowi i Jessice?

– Mój człowiek ciągle obserwuje ich dom. Przesłałem mu przez radio wiadomość, aby poinformował Kuleka o tym, co się dzieje. Pozwoliłem temu policjantowi tam zostać, chociaż naprawdę przydałby się nam gdzie indziej. Niestety, musiałem odwołać funkcjonariusza, który ciebie pilnował, dlatego dzwonię. Będę spokojniejszy, jeśli zrobisz to, o co cię proszę.

– W porządku. Ale powiedz mi jeszcze jedno. Wierzysz w teorię Jacoba Kuleka?

– A ty?

– Zaczynam coraz bardziej w nią wierzyć.

– Taak, ja chyba też. Nie rozumiem jej, ale nie mogę w inny sposób wytłumaczyć tego, co się dzieje. Problem polega na tym, żeby przekonać moich zwierzchników. No, muszę kończyć. Nie ruszaj się z domu, zrozumiałeś?

Słuchawka została odłożona, zanim Bishop zdąży} odpowiedzieć Szybko sprawdził, czy frontowe drzwi są zamknięte i zaryglowane, i przeszedł na tył domu. Drzwi kuchenne, wychodzące na mały ogródek, też były zamknięte. Teraz trzeba sprawdzić okna, pomyślał, ale zamiast to zrobić, postanowił najpierw zadzwonić do Jessiki; mimo policyjnej ochrony na pewno była straszliwie przerażona. Od śmierci Lynn widział ją tylko dwa razy: raz – kiedy przyszła do niego do domu, po tym jak dowiedziała się o tragedii w zakładzie psychiatrycznym, i parę dni później – na spotkaniu z Peckiem i jego przełożonymi, na którym był także zastępca komisarza. Odtąd nie próbowała się z nim zobaczyć i był jej wdzięczny za to, że zdawała sobie sprawę, jak wiele czasu potrzebuje, aby otrząsnąć się z szoku po stracie Lynn – tym razem na zawsze. Niepokoiło go to, że zamiast żalu po śmierci żony czuł złość. Dla niego zaczęła umierać przed laty. Przewidywał, że trawiona długą, przewlekłą chorobą umysłową nigdy nie wróci do zdrowia; to sposób, w jaki umarła, był powodem jego złości. Podobnie jak inni w tym domu, uległa nieznanej sile, która ją wykorzystała. Chciał pomścić tę potworną, choć litościwie szybką śmierć. Jeżeli Pryszlak był w to w jakiś dziwaczny sposób zamieszany, to on, Bishop, znajdzie sposób, aby mu odpłacić. Musi być na to jakiś sposób.

Wykręcił numer telefonu Jessiki, mając nadzieję, że po wiadomości przekazanej przez policjanta nie będzie jeszcze spała. Długo trwało, zanim słuchawka została podniesiona i odezwał się jej głos.

– Jessica, to ja, Chris.

Miała niespokojny głos, podobnie jak on parę minut temu, gdy zadzwonił do niego Peck.

– Chris, o co chodzi? Dobrze się czujesz?

– Nie przekazano ci wiadomości od Pecka?

– Nie, jakiej wiadomości? Chris, jest środek nocy. Spaliśmy.

– A ten policjant, który was pilnuje? Nic nie mówił?

– Nikt nam nic nie mówił. Na Boga, Chris, co się dzieje? Powiedz mi, co się stało? Bishop zdziwił się.

– Peck zadzwonił do mnie przed chwilą. Powiedział mi, że polecił przekazać wam wiadomość. Na policję napływają informacje o kolejnych zajściach, Jessico. I chyba wszystkie mają miejsce po tej stronie rzeki.

– Jakie zajścia? – Jej głos był cichy, ale podenerwowany.

– Bunt w więzieniu Wandsworth. Jeszcze jakaś eksplozja na pobliskiej stacji benzynowej. I inne wydarzenia, o których nie miał czasu mi opowiedzieć.

– Czy on myśli, że to ma coś wspólnego…?

– Z Pryszlakiem i jego sektą? Nie ma pewności, ale doszedł do wniosku, że tak czy inaczej powinien nas ostrzec. Jessico, on powiedział, że jeśli coś w tym jest, to znowu mogą próbować nas dopaść.

– Och, Chris.

– Nie martw się, wszystko będzie w porządku. Na razie całe zamieszanie koncentruje się tutaj. Przed twoim domem stoi człowiek, który skontaktuje się ze swoim dowództwem, gdyby coś zaczęło się dziać.

– Ale co ty zrobisz?

– Nie martw się o mnie, zabarykaduję się. Ależ będzie nam głupio, kiedy dowiemy się, że te wydarzenia nie mają nic wspólnego z nami.

– Mam nadzieję… – Jessica przerwała w pół zdania. – Ktoś jest za drzwiami. Na pewno ten policjant z obstawy. Lepiej go wpuszczę, zanim obudzi ojca – jeśli do tej pory jeszcze się nie obudził.

– Przepraszam, Jessico. Chciałem się tylko upewnić…

– Nie mów głupstw, Chris. Cieszę się, że zadzwoniłeś. Poczekaj chwileczkę, tylko otworzę drzwi.

Bishop usłyszał brzęk słuchawki odkładanej na mały stolik, na którym, jak pamiętał, telefon stał w korytarzu. Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, przerywana dziwnymi, głuchymi dźwiękami wywołanymi przez zakłócenia atmosferyczne, następnie wydawało mu się, że usłyszał odgłos otwieranych drzwi frontowych. Z jakiegoś powodu zaczął odczuwać niepokój. Dlaczego policjant tak długo nie przekazywał wiadomości? Pewnie przyszło mu do głowy, że nie powinien niepokoić śpiących domowników. Im dłużej nic nie będą wiedzieli, tym lepiej dla nich. W końcu miał oko na to miejsce. Światło w holu, które Jessica zapaliła, gdy odbierała telefon, mogło skłonić go do zmiany decyzji i natychmiastowego przekazania im wiadomości. Ale mimo wszystko Bishop nie mógł sobie wyobrazić, żeby któryś z ludzi Pecka nie wykonał dokładnie jego polecenia. A przecież Peck powiedział temu policjantowi, by natychmiast powiadomił Kuleka.

Ręka Bishopa mocno zacisnęła się na słuchawce, aż pobielały mu knykcie.

– Jessico, słyszysz mnie?

Nasłuchiwał i wydawało mu się, że posłyszał po drugiej stronie zbliżające się kroki.

– Jessica?

Trzask, a następnie przerywany sygnał, gdy na drugim końcu odłożono słuchawkę na widełki.

Bishop zwolnił, skręcając z głównej Highate High Street w wiejską drogę. Przez Londyn przejechał szybko, gdyż o tej porze ruch był niewielki, tylko w pobliżu Westminsteru przejeżdżały kolumny samochodów i karetek policyjnych, wezwane do nagłych wypadków po drugiej stronie rzeki. Bishop próbował jeszcze raz zadzwonić do Jessiki, ale tym razem sygnał był cały czas zajęty. Starał się także ponownie skontaktować z Peckiem, jednak detektyw wyszedł już z biura. Nie mając pewności, czy nie wyolbrzymia sytuacji, Bishop zostawił mu wiadomość i wyruszył do domu Kuleka. Wychodząc, ostrożnie przekraczał próg frontowych drzwi, niemal się spodziewając, że zostanie zaatakowany. Ulica była opustoszała.

Znalazł wąską alejkę, prowadzącą do domu Kuleka i wjechał w nią; reflektory samochodu rzucały przed siebie długi snop światła, odpychając ciemność. Małe, eleganckie domki szybko migały za szybą. Droga prowadziła w dół i w oddali widział jasno oświetlone miasto. Delikatnie nacisnął hamulec i zredukował bieg, wiedząc, że tuż przy zakręcie w prawo znajduje się dom Kuleka. Zahamował, gdy zobaczył pojazd zaparkowany naprzeciw wejścia do domu. Był dobrze ukryty z boku alejki; drzwi od strony pasażera dzieliło nie więcej niż sześć cali od wysokiego, ceglanego muru, który zapewniał intymność sąsiedniej willi. Bishop zatrzymał się za nim i zobaczył, że samochód wygląda, jakby był pusty; zastanawiał się, czy policjant mógł osunąć się na siedzeniu, jeśli usnął lub, co możliwe, nie żył. Wyłączył silnik, lecz zostawił zapalone światła. Rzucając na siedzenie okulary, których używał podczas jazdy, wysiadł z samochodu.

Noc była zimna, ale zastanawiał się, czy chłód, który nagle poczuł, nie był wywołany czymś jeszcze. Ostrożnie podszedł do drugiego wozu i schylił się, by zajrzeć przez okno. Samochód był pusty.

Zobaczywszy, że drzwi nie są od wewnątrz zamknięte, pociągnął za klamkę i otworzył je. Radiotelefon, który ujrzał w środku, przekonał go, że się nie myli – to był samochód policyjny. A gdzie policjant? Musiał wejść do domu. Bishopowi zrobiło się jakoś głupio, że tak łatwo wpadł w panikę. Ale po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, miał prawo stać się trochę nerwowy. Peck mógł powiedzieć swojemu człowiekowi, by został w domu Kuleka – to wydaje się logiczne, że zaniepokojony rozruchami w mieście chciał w ten sposób zapewnić Jessice i jej ojcu większe bezpieczeństwo. Ale dlaczego odłożono słuchawkę, zanim skończył rozmawiać? Nagle zaklął w duchu i poczuł się jeszcze bardziej głupio. Linia była zajęta, kiedy próbował raz jeszcze zadzwonić do Jessiki – pewnie pomyślała, że przerwała połączenie i starała się do niego dodzwonić! Zachowuje się jak stara, rozhisteryzowana baba.

Wrócił do swojego samochodu, wyłączył światła, szybko przeszedł uliczkę i ruszył w kierunku podjazdu przed domem Kuleka. Zobaczył przy wejściu prostokąt światła, musiała to być oświetlona od wewnątrz szyba we frontowych drzwiach. Jeśli Jessica i jej ojciec śpią, to policjant będzie na nogach i może go wpuścić do środka. Jednak, mimo całego tego rozumowania, nie opuszczał go niepokój. W głębi duszy czuł, że sprawy przybrały zły obrót. Gdyby Bishop zobaczył zwłoki policjanta z poderżniętym od ucha do ucha gardłem, leżące w ciemności, na ziemi, nie dalej niż dwie stopy od niego, może odszedłby od tego domu.

Jego stopy chrzęściły na wysypanej żwirem ścieżce, gdy zbliżał się do zbudowanego ze szkła budynku, którego gładka zewnętrzna powierzchnia była tak ciemna jak otaczająca go noc. Światło przedostające się przez szybę wskazało mu drogę do drzwi frontowych, lecz kiedy wszedł na szeroki ganek, zawahał się. Bał się nacisnąć dzwonek.

Nie było to konieczne – drzwi już się otwierały. Padające z tyłu światło rzuciło cień na jej sylwetkę, ale głos wydał mu się znajomy.

– Witamy ponownie, panie Bishop. Czekamy na pana – powiedziała wysoka kobieta.

Jacob Kulek i Jessica siedzieli w salonie. Mieli na sobie tylko nocną bieliznę. Niska kobieta trzymała przy gardle niewidomego długi rzeźnicki nóż, którego ostrze pokryte było ciemnymi, czerwonawymi plamami. Uśmiechnęła się do Bishopa.

– Nic wam się nie stało, Jessico, Jacobie? – spytał Bishop, stając w drzwiach.

Jessica z trudem oderwała oczy od ostrza przystawionego do gardła ojca.

– Chwilowo nie, Chris – odpowiedział niewidomy mężczyzna. – Niestety, jak nam powiedziano, nasz strażnik został zamordowany.

Wysoka kobieta wepchnęła Bishopa do pokoju, przykładając mu do pleców berettę.

– Tak, panie Bishop – przyznała. – Minął pan po drodze tego nieszczęsnego policjanta. Muszę przyznać, że bardzo łatwo dał się zabić. Czyż spodziewałby się pan, że panna Turner mogłaby komukolwiek poderżnąć gardło?

Niska kobieta rozpłynęła się w uśmiechu.

– Ten dureń myślał, że jestem starą, bezradną żebraczką, która za dużo wypiła.

– Wiedziałyśmy, że tam jest. My także obserwowałyśmy ten dom przez cały tydzień. Zechce pan usiąść, panie Bishop? Nie chcemy na razie ofiar, prawda? Później, oczywiście tak, ale jeszcze nie teraz.

Wysoka kobieta wskazała mu miejsce na kanapie obok Jessiki.

Bishop usiadł i w oczach Jessiki zobaczył przerażenie. Wziął ją za rękę.

– Tak, to bardzo wzruszające, Christopher. Mogę cię nazywać Christopher?

Trudno było sobie wyobrazić, że wysoka kobieta nie jest po prostu członkinią Związku Kobiet, sprzedającą papierowe kwiaty w Poppy Day. Mały pistolet w jej dłoni i słowa, które wymówiła szybko, przypomniały Bishopowi, jak okrutne zło w niej tkwiło.

– Czy nie pamiętasz już swojej żony, Christopher? Tak mało dla ciebie znaczyła?

Zaczął podnosić się z miejsca, gdyż furia zdusiła w nim strach, lecz Jessica chwyciła go za rękę.

– Nie, Chris! – krzyknęła.

Nagle wysoka kobieta przestała być miła.

– Lepiej jej posłuchaj, Christopher. Wie, że jej ojciec natychmiast umrze, jeśli będziesz chciał sprawić nam jakiś kłopot.

Opadł z powrotem na kanapę, trzęsąc się ze złości.

– Teraz w porządku – powiedziała uspokajająco i znów powrócił jej miły sposób bycia. Usiadła na krześle z prostym oparciem, które stało pod ścianą, trzymając pistolet wycelowany w Bishopa. – Jesteś interesującym mężczyzną, Christopher. Wiele się o tobie dowiedziałyśmy w ciągu ostatnich tygodni. Przeczytałam nawet jedną z twoich książek. To dziwne, twoje teorie niewiele różnią się od koncepcji Borisa Pryszlaka. I Jacoba Kuleka, który jest tu z nami, chociaż wydaje mi się, że przykładasz większą wagę do tego, co nauka może wyjaśnić, niż do tego, czego nie potrafi wytłumaczyć.

– Mogę spytać, kim był dla pani Pryszlak? – zadał pytanie Kulek. – I czy mógłbym także prosić, żeby zabrały panie nóż. Utrudnia mi rozmowę. Na pewno wystarczy ten pistolet, który pani trzyma.

– Tak, Judith, myślę, że powinnaś przez chwilę odpocząć. Może usiądziesz na oparciu fotela i będziesz trzymała nóż przystawiony do serca Kuleka.

– Nie wierzę temu staruchowi – krótko odparła niska kobieta. – Nie wierzę żadnemu z nich.

– Ani ja, kochanie. Nie mogę sobie jednak wyobrazić, aby byli w stanie cokolwiek zrobić w ciągu tego krótkiego czasu, jaki im pozostał. Będę trzymała pistolet wycelowany prosto w głowę pana Bishopa.

Niska kobieta niechętnie zmieniła miejsce i Kulek poczuł, że czubek noża naciska jego pierś mocniej, niż to było konieczne.

– Czy teraz mogłaby nam pani opowiedzieć o swoich związkach z Pryszlakiem – poprosił Kulek, pozornie niewzruszony.

– Oczywiście. Nie ma powodu, dla którego nie moglibyście o tym wiedzieć. Judith i mnie – przy okazji: mam na imię Lillian, Lillian Huscroft – wiele lat temu Dominie Kirkhope przedstawił Borisowi. Dominie wiedział, jakie zabawy lubiłyśmy z Judith – mogę powiedzieć, że nasza znajomość była również intymnej natury – wiedział także, że jesteśmy dość bogate. W tym czasie Boris potrzebował pieniędzy na swoje eksperymenty. Potrzebował także ludzi, ludzi podobnych do niego. Gdybym miała podać wspólną cechę wszystkich członków specjalnie przez niego wybranej grupy, nazwałabym ją chyba „moralną niegodziwością”. Widzicie, my wszyscy byliśmy źli. Ale uważaliśmy to za cnotę, nie za słabość. Wiele osób myśli podobnie, lecz tłumi swoje instynkty z powodu fałszywych uprzedzeń, narzuconych im przez tak zwane cywilizowane społeczeństwo. My przy Borisie odnaleźliśmy wolność. Każdy grzeszny czyn zbliżał nas do upragnionego celu.

Zaśmiała się krótko i spojrzała szyderczo na trójkę swoich więźniów.

– Jakiż porządek zapanowałby w aktach dotyczących nie wyjaśnionych zbrodni, gdybyśmy ujawnili rolę, jaką odegrało w nich wielu naszych członków. Policja nie posiadałaby się ze zdziwienia. Najtrudniej jest rozwikłać zbrodnie dokonane bez wyraźnych motywów, a obawiam się, że naszym dzielnym policjantom trudno będzie zrozumieć pojęcie zła dla samego zła.

– Mnie również trochę trudno to zrozumieć – powiedział spokojnie Kulek.

– I dlatego, jeśli mogę tak określić, Boris jest wybitnym innowatorem, a pan zaledwie przyziemnym teoretykiem. Szkoda, żer nie przyjął pan jego propozycji, mógłby pan stać się tak samo wielkim człowiekiem jak on.

– Powiedziała pani Jest”. Czy mamy rozumieć, że Pryszlak nie umarł?

– Nikt tak naprawdę nie umiera, Jacob.

– Policjant przed domem nie żyje – skwitował Bishop. – Moja żona nie żyje.

– Ich ciała to porzucone skorupy. Wierzę, że twoja żona jest nadal bardzo aktywna. Jeśli chodzi o policjanta, to zależy od niego, w jaki sposób będzie dalej trwał, jakie siły w nim zwyciężą. Zapewniam was, to, że był przedstawicielem prawa, wcale nie oznacza, iż musiały w nim dominować siły „dobra”. Nic z tych rzeczy.

– O czym, do diabła, pani mówi?

– Ona chce powiedzieć, że o losie ludzkości decydują dwie niewidzialne siły – wyjaśnił Kulek. – Jeśli jesteś wierzący, możesz je nazwać Siłą Światłości i Siłą Ciemności. Biblia nawiązuje do nich wystarczająco często. Nigdy nie uświadamiamy sobie tego lub, jeśli wolisz, zapomnieliśmy przez wieki o tym, że to były koncepcje naukowe, a nie tylko pojęcia religijne. Wydaje się, że Pryszlak znalazł sposób wykorzystania tej siły, znalazł do niej klucz dzięki swej wiedzy z zakresu parapsychologii. Inni też doszli do tego w przeszłości, tylko my nigdy nie chcieliśmy się z tym pogodzić. Oni prawdopodobnie też nie zdawali sobie do końca z tego sprawy. Pomyśl tylko o znanych z historii tyranach, o ludobójcach, o geniuszach zła. W jaki sposób taki zwykły człowiek jak Adolf Hitler uzyskał tak nieprawdopodobną władzę?

– Wspaniale, Jacob – przyznała wysoka kobieta. – Naprawdę byłbyś pomocny Borisowi.

– Ale jaki jest ten klucz?

Kulek odruchowo pochylił się i ostry ból, wywołany ukłuciem noża, kazał mu szybko powrócić do poprzedniej pozycji.

– Nie wiesz, Jacob? No tak, oczywiście, przecież nie jesteś naukowcem. Niewiele wiesz o sile czystej energii. Czy masz pojęcie, jak ogromna energia tkwi w ludzkim mózgu? Czy słyszałeś o impulsach elektrycznych, wywołanych przez reakcję chemiczną, dzięki którym nasze ciała mogą funkcjonować przez całe życie? O energii, która nie znika, nie rozkłada się, tylko dlatego, że umiera nasze ciało. Siła elektryczna, Jacobie, którą można pozyskać. Jej potencjał jest nieograniczony. Możesz sobie wyobrazić jej zbiorową siłę? – Zaśmiała się znowu, ciesząc się tą chwilą triumfu, niska kobieta zawtórowała jej śmiechem. – Oczywiście, że nie możesz. Nikt z was nie może! Ale my to zrobimy. Już wkrótce!

– Energią elektryczną. – Twarz Kuleka stała się śmiertelnie blada. – To niemożliwe, musimy być czymś więcej.

– Jesteśmy, Jacob. Ale też i energia jest czymś więcej, niż sądzimy. Jest siłą fizyczną, ale widzisz, my nie doceniamy tego określenia. Zjawiska paranormalne są absolutnie normalne. Po prostu musimy to zrozumieć. Wydaje mi się, że to jest jedna z twoich doktryn.

– Sprawy, które dziś wydają się nam niezwykłe, w przyszłości będą uchodziły za normalne.

– Tak, doprowadzi do tego coraz szybszy postęp nauki. Boris wyprzedził nas wszystkich i miał odwagę zrobić ostatni krok, aby udowodnić swoje odkrycie.

– Zabijając się?

– Uwalniając się.

– Nie, musi być coś więcej.

– Och, jest, i to było bardzo proste. Dla takiego człowieka jak Boris, oczywiście.

– Nie powie nam pani?

– Myślę, że nie. Wkrótce sami się dowiecie.

– Dlaczego pani nas tu trzyma? – spytał Bishop. – Na co pani czeka?

– Zobaczysz. To już długo nie powinno potrwać.

– Czy to ma coś wspólnego z dzisiejszymi zamieszkami po drugiej stronie rzeki?

– Tak, nawet bardzo wiele.

– Co się tam dzieje, Chris? – odezwała się Jessica. – Mówiłeś przez telefon, że w więzieniu wybuchł bunt.

– Wiem tylko jedno, że policja ma pełne ręce roboty i to nie tylko z powodu buntu. Kulek westchnął ciężko i spytał:

– To ciemność, tak? Staje się coraz silniejsza? Dwie kobiety tylko uśmiechnęły się znacząco.

– Żadnych więcej pytań – powiedziała wysoka.

Bishop był zdziwiony. Kulek mówił o ciemności jak o jakimś szczególnym istnieniu, o sile samej w sobie. Siły Ciemności, tak to przedtem określił. Czy to możliwe, aby noc stała się siedliskiem tak wrogich mocy? Bishopv był zdezorientowany, lecz zmusił się, by odrzucić te myśli i skoncentrować się na problemie, który wymagał natychmiastowego rozwiązania. Poczuł się bezradny. Jeżeli zaatakuje wysoką kobietę, to nóż wbije się w serce Kuleka. Jeśli spróbuje obezwładnić niską, to sam dostanie kulę w głowę. Ich jedyną szansą był brak meldunków od policjanta do bazy – na pewno musi zgłaszać się tam co jakiś czas. Ale z drugiej strony, w takim zamieszaniu, jakie panuje po drugiej stronie Londynu, może to nie zwrócić niczyjej uwagi. Siedząca obok niego Jessica zadrżała i chciał ją znowu wziąć za rękę.

– Przestań – rozkazała wysoka kobieta. – Jeszcze jeden ruch i zabiję cię.

Bishop opuścił rękę i spróbował uśmiechnąć się uspokajająco do Jessiki.

– Myślę, że oczekiwanie denerwuje je bardziej niż nas.

– Stul pysk – syknęła niska kobieta. – Dlaczego go nie zabijesz, Lillian? On nie jest ważny.

– Poczekamy. Ale ostrzegam cię, Christopher, jeśli znowu się poruszysz lub coś powiesz, zastrzelę dziewczynę.

Z każdą minutą w pokoju rosło napięcie. Bishop zauważył, że niska kobieta co chwilę zerka na okrągły, stojący na kredensie zegar, a później na kamienną twarz koleżanki.

– Nie mamy zbyt wiele czasu – stwierdziła w końcu.

– Wystarczy. Skoncentruj się, Judith, pomóż mi sprowadzić to tutaj.

Wysoka kobieta miała mokrą od potu twarz i od czasu do czasu przymykała oczy, a jej ręka, trzymająca pistolet, nieznacznie drgała. Wydawało się, że na niską kobietę działa podobna siła. Bishop napiął mięśnie, czekał na odpowiedni moment.

Nagle ta, która nazywała się Lillian, gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc i po chwili znów się uśmiechała.

– Judith, czujesz? Nadchodzi. Już wie.

– Tak, tak.

Judith miała zamknięte oczy jak w transie, ale w dalszym ciągu przyciskała Kulekowi nóż do piersi.

Wysoka kobieta miała niemal wniebowzięty wyraz twarzy i Bishop przesunął się trochę do przodu, gdy zaczęła mrugać oczami. Wyczuła jednak jego intencje, bowiem nagle wbiła w niego wzrok.

– Radzę ci się nie ruszać! – zdawało się, iż niemal wypluła te słowa.

– Nie! – krzyknął Kulek. Jessica i Bishop spojrzeli na niego. Ręce niewidomego mężczyzny rozczapierzyły się na poręczach fotela jak szpony, szyję wyciągnął do góry, ›62 ścięgna wystawały z niej jak sztywne pręty, oczy patrzyły niewidzącym wzrokiem w sufit.

– Jest tak blisko.

Niska kobieta zaczęła się śmiać, jej krągłe, pulchne ramiona unosiły się spazmatycznie. Wysoka wstała z krzesła i podeszła do Bishopa, teraz pistolet dzieliły tylko cale od jego głowy.

– Zaraz zobaczysz – powiedziała, jej oddech stał ostry, nierówny. – Teraz ujrzysz moc.

Zadrżał, napięcie w pokoju sięgnęło szczytu, ale cos jeszcze przytłaczało ich. Jessica z trudem chwytała oddech i wiedział, że jest śmiertelnie przerażona. Ogarnął go ten sam lęk.

Postać, która pojawiła się w drzwiach, sprawiła, że narastający w Jessice krzyk w końcu wybuchnął.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Bishop chwycił wysoką kobietę za nadgarstek, odepchnął pistolet, który trzymała przy jego twarzy, i jednocześnie zaciśniętą pięścią zadał jej silny cios w przeponę. Jej krzyk przeszedł w zdławione rzężenie, gdy zgięła się wpół. Bishop wyrwał kobiecie berettę z zaciśniętej dłoni. Odepchnąwszy ją, wyprostował się i odwrócił głowę ku niskiej kobiecie, która nadal wpatrywała się w stojącą w drzwiach postać. Zrozumiała zamiar Bishopa i zamachnęła się, by wbić nóż w serce niewidomego. Jednak Kulek był szybszy: gwałtownie przesunął się, tak że kobieta tracąc równowagę przechyliła się na poręczy fotela. Nie spadła wprawdzie na podłogę, lecz zachwiała się i gwałtownie wyciągnęła ręce, by uchronić się przed upadkiem. Chwyciła się oparcia fotela, a Bishop szybko podbiegł i uderzył ją w czoło kolbą pistoletu. Zawyła i podcięta przez Bishopa runęła na podłogę. Pochylił się i wyrwał jej nóż, waląc pięścią i pistoletem, gdy próbowała się opierać.

Jessica podbiegła do ojca i objęła go.

– Nic mi nie jest – zapewnił ją, następnie zwrócił twarz w kierunku drzwi, wiedząc, że ktoś tam jest, chociaż nie mógł go zobaczyć.

Edith Metlock była blada i przerażona. Jej oczy wędrowały od jednej postaci do drugiej; oszołomiona nie mogła zorientować się w sytuacji. Oparła się o drzwi, kręcąc niepewnie głową.

– Przyszłam, żeby was ostrzec – zdołała powiedzieć.

– Edith? – spytał Kulek.

– Tak, ojcze, to Edith – odparła Jessica. Bishop podszedł do medium.

– Nie mogłaś przyjechać w lepszym momencie. Wziął ją za rękę i wprowadził do pokoju.

– Przyszłam, żeby was ostrzec – powtórzyła. – Drzwi były otwarte.

– One spodziewały się jeszcze kogoś – lub czegoś.

Wysoka kobieta, rozpaczliwie wciągając powietrze szeroko otwartymi ustami, wpatrywała się w medium. Bishop nie spuszczał jej z oka, gotów użyć broni, gdyby okazało się to konieczne.

– Edith, co cię tu sprowadza? – spytał Kulek. – Skąd wiedziałaś, że te dwie kobiety nas przetrzymują?

– Nie wiedziałam. Chciałam cię ostrzec przed Ciemnością. Idzie po ciebie, Jacob.

Niewidomy mężczyzna wstał i Jessica podprowadziła go do medium i Bishopa. Kiedy się odezwał, w jego głosie wyczuwało się raczej zainteresowanie niż strach.

– Skąd wiesz, Edith?

Bishop podprowadził ją do kanapy, na którą opadła, jak gdyby była kompletnie wyczerpana.

– Głosy, Jacob. Setki głosów. Byłam w domu, spałam. Wtargnęły w mój sen.

– Mówiły coś do ciebie?

– Nie, nie. Po prostu tam są. Słyszę je teraz, Jacob. Stają się głośniejsze, coraz bardziej wyraźne. Musisz stąd uciekać, zanim będzie za późno.

– Co mówią, Edith? Proszę, spróbuj się opanować i powtórz mi dokładnie, co mówią. Pochyliła się i ścisnęła jego rękę.

– Nie mogę ci powiedzieć. Słyszę je, ale jest ich tak wiele. Mieszają się ze sobą. Ale wciąż powtarzają twoje imię. On chce zemsty, Jacob. Chce ci pokazać, co osiągnął. I myślę, że boi się ciebie.

– Nieprawda! – Wysoka kobieta podniosła się na kolana, wystrzegając się własnego pistoletu, który teraz w nią był wycelowany. – On się niczego nie boi. On nie ma się czego bać.

– Pryszlak? Masz na myśli Pryszlaka, Edith? – spytał nieco ostrzej niewidomy mężczyzna.

– Tak. Już prawie jest tutaj.

– Mam zamiar wezwać policję – powiedział Bishop.

– Nie mogą ci pomóc, głupcze! – Złośliwy uśmiech wykrzywił twarz wysokiej kobiety. – Nie są w stanie unieszkodliwić Pryszlaka.

– Ona ma rację – stwierdziło medium. – Twoja jedyną szansą jest ucieczka. To wszystko, co możesz zrobić.

– Tak czy inaczej, dzwonię po policję. Choćby po to, by zabrała te dwie.

– Już za późno, nie widzisz? – Wysoka kobieta wstała, jej oczy błyszczały. – Jest tutaj. Na zewnątrz.

Ramię, które od tyłu zacisnęło się na gardle Bishopa, było pulchne i silne. Wygiął się w łuk, kiedy niska kobieta wepchnęła mu kolano w krzyż. Wyciągnęła rękę, próbując wyrwać mu nóż.

Jessica usiłowała oderwać od niego kobietę, ciągnąc ją za włosy, lecz w rezultacie obie straciły równowagę i runęły na podłogę. Bishop próbował wywinąć się trzymającej go kobiecie, ale nie mógł oderwać zaciśniętego wokół gardła ramienia. Wziął zamach łokciem i uderzył do tyłu, czując, jak zagłębia się w jej miękkim, grubym ciele. Z całej siły zamierzył się jeszcze raz i poczuł pod sobą jej wierzgające nogi. Ucisk na gardle zaczął słabnąć, więc ponowił wysiłki. Udało mu się obrócić, a ponieważ nie chciała puścić ani jego szyi, ani ręki, nóż wbił się w jej obfite piersi, z których trysnęła krew. Wrzasnęła.

W końcu udało mu się wyzwolić z uścisku i odwrócił głowę, spodziewając się ataku wysokiej kobiety. Ale ta zniknęła.

Ktoś drapał go pazurami po twarzy i znów jego uwagę przyciągnęła wijąca się pod nim kobieta. Jej piersi zamieniły się teraz w czerwoną, lepką maź, ale walczyła nadal, otwarte usta odsłaniały żółte, zepsute zęby. Dźwięki, które wydawała, przypominały warczenie rozwścieczonego psa, a oczy jej zachodziły powoli mgłą. Zaczęła słabnąć, rana podkopywała jej siły i już tylko wysiłkiem woli broniła się przed ostateczną kapitulacją. Odepchnął jej ręce i niepewnie stanął na nogach, nie mogąc się zdobyć na współczucie wobec niemrawo poruszającej rękami Judith.

– Chris. – Jessica złapała go kurczowo za ramię. – Uciekajmy stąd. Skądinąd wezwiemy policję!

– Za późno.

Edith Metlock przez ramię patrzyła do tyłu na szklaną ścianę.

– Już tu jest – powiedziała bezbarwnym głosem. Bishop zobaczył ich własne odbicia na tle panującej na zewnątrz ciemności.

– O czym ty, do diabła, mówisz? – zorientował się, że krzyczy. – Tam nic nie ma!

– Chris – powiedział spokojnie Kulek – proszę cię, sprawdź, czy drzwi wejściowe są zamknięte, a ty, Jessico, zapal wszystkie światła w domu, a także na zewnątrz.

Ale Bishop patrzył tylko na niego w milczeniu.

– Zrób, co mówi, Chris – ponagliła go Jessica.

Wybiegła z pokoju i poszedł za nią. Drzwi frontowe były uchylone i zanim Bishop je zamknął, wyjrzał w noc. Z trudem mógł dojrzeć drzewa, którymi wysadzona była wąska, prowadząca do domu droga. Zatrzasnąwszy drzwi, zaryglował je. Odwrócił się i zobaczył, jak Jessica zapala wszystkie światła w holu. Minąwszy go, weszła na schody prowadzące do pokojów na wyższym piętrze; Bishop poszedł za nią.

– Tam, Chris!

Jessica wskazała drzwi, sama znikając w innych. Ciągle zdziwiony, Bishop posłusznie wykonał jej polecenie i znalazł się w dużej sypialni w kształcie litery L. Okna z tej strony domu wychodziły na miasto i uświadomił sobie, że zawsze w nocy można stąd było zobaczyć feerię świateł. Jednak tej nocy w migoczącej jasności było coś osobliwego. Wydawało mu się, że patrzy na miasto przez falującą koronkową zasłonę, za którą jarzące się światła przygasały, by po chwili znów jasno rozbłysnąć. Nie była to mgła, gdyż wówczas wszystko byłoby spowite szarym całunem. Była to ruchoma, czarna jak atrament ciemność, przez którą przebijały się tylko najjaśniejsze światła, inne były przytłumione, ledwo widoczne.

– Chris?

Jessica weszła do pokoju.

– Nie zapaliłeś świateł. Wskazał na szklaną ścianę.

– Co to jest, Jessico?

Zamiast odpowiedzieć, Jessica zapaliła górne światło, następnie podeszła szybko do nocnej lampki i także ją włączyła. Wyszła z pokoju i usłyszał, jak otwierają się kolejne drzwi. Bishop poszedł za nią i chwycił ją za rękę, gdy wynurzyła się z jednego z pokojów.

– Jessico, musisz mi powiedzieć, co się tu dzieje.

– Nie rozumiesz? To Ciemność. To żyjąca istota, Chris. Musimy ją powstrzymać.

– Zapalając światła?

– To wszystko, co możemy zrobić. Pamiętasz, jak Edith, kiedy ją znaleźliśmy tamtej nocy, powstrzymywała Ciemność? Wiedziała instynktownie, że tylko tak może się jej przeciwstawić.

– Ale w jaki sposób ciemność może nam wyrządzić krzywdę?

– W taki sam sposób jak innym. Wydaje się, że żeruje na słabych i niegodziwych umysłach, wydobywa z nich zło, czyniąc zeń dominującą siłę. Nie rozumiesz, co się dzieje? A tamta noc w zakładzie dla umysłowo chorych – nie widzisz, jak ona wykorzystała ich chore umysły?

Zobaczyła ból w jego oczach.

– Przepraszam, Chris, ale czy nie rozumiesz, jak ciemność podziałała na Lynn? Znów chciała cię zabić, podobnie jak inni. Coś nimi kierowało, nie rozumiesz tego? Wykorzystano ich umysły. To samo stało się podczas meczu. I na Willow Road. Pryszlak odkrył sposób, w jaki można wykorzystać zło tkwiące w ludzkiej podświadomości. Im większe jest to zło lub słabszy umysł, tym łatwiej jest…

– Jessico! – zawołał Kulek, stojący u podnóża schodów.

– Już idę, ojcze. – Spojrzała poważnie na Bishopa. – Pomóż nam, Chris. Musimy spróbować powstrzymać tę ciemność.

Potaknął, miał zamęt w głowie, wszystkie szaleństwa, jakie widział lub o których słyszał, potwierdzały jej słowa.

– Jessico, idź do ojca, sam zapalę tu resztę świateł.

Bishop sprawdził każdy pokój, zapalając światło nawet w łazience, chociaż jej dwie zewnętrzne ściany były częścią nielicznych murowanych fragmentów budynku, ale w suficie znajdował się duży świetlik. Przekręcił także przymocowany do ściany reflektor i skierował go na oszklony otwór. Kiedy w końcu zszedł na dół, Jessica zapaliła zewnętrzne światła, które zalały swym blaskiem teren wokół całego domu.

Bishop, Jessica i Kulek znów znaleźli się w salonie; Edith Metlock białym płóciennym ręcznikiem, który przyniosła jej Jessica, próbowała zatamować krew płynącą z piersi leżącej na podłodze rannej kobiety. Judith leżała nieruchomo z oczami utkwionymi w sufit, tylko od czasu do czasu zerkała na ogromne okno w ścianie.

– Co teraz? – spytał Bishop.

– Teraz możemy tylko czekać – odparł Kulek. – No i modlić się – dodał, mówiąc niemal do siebie. – Ale nie sądzę, żeby to coś pomogło.

– Raz jeszcze spróbuję złapać Pecka – oznajmił Bishop, kierując się do holu. – Potrzebny nam będzie także ambulans – dla niej. – Wskazał na ranną kobietę, leżącą na podłodze.

Jessica przywarła do ojca, oboje czuli niebezpieczeństwo, które zawisło teraz nad domem.

– Ojcze, czy to wszystko jest możliwe? Czy Pryszlak naprawdę mógł znaleźć sposób na wykorzystanie tej siły?

– Myślę, że tak, Jessico. Ci, którzy badali to zagadnienie, zawsze zdawali sobie sprawę z jej istnienia. Pozostaje tylko pytanie: czy Pryszlak ma władzę nad tą siłą, czy to ona nim rządzi? Myślę, że wkrótce się dowiemy, jeżeli prawdą jest to, co mówiła ta kobieta – Lillian. Czy możesz znaleźć moją laskę? Później powinnaś chyba pomóc Edith zająć się ranną. Jessica znalazła laskę Kuleka na podłodze za fotelem, w którym siedział; podała mu ją, a następnie podeszła do Edith, która klęczała obok krwawiącej kobiety.

– Co z nią?

– Ja… ja nie wiem. Chyba jest w szoku. Jeżeli odczuwa ból, nie okazuje tego.

Lniany ręcznik nie był już biały. Edith trzymała go przy długiej, ciętej ranie. Jej ręce, podobnie jak ubranie, były czerwone od krwi.

– Nie sądzę, żeby rana była głęboka, ale mocno krwawi.

– Przyniosę nowy ręcznik. Musimy rozciąć bluzkę i opatrzyć całą ranę.

Jessica poczuła, że drży, kiedy spojrzała w dół. Nieruchome źrenice kobiety zwęziły się i wyglądały jak główki szpilek, i z jakiegoś powodu na jej twarzy pojawił się słaby uśmiech. Wydawało się, że nasłuchuje.

Edith spojrzała na szklaną ścianę. Ona także coś usłyszała.

– Edith, co to jest? – potrząsnęła nią Jessica.

– Otaczają nas.

Jessica popatrzyła na okno, ale zobaczyła tylko jarzące się na zewnątrz światła. Wydawało się, że nie świecą tak jasno, jak powinny.

Bishop wrócił do pokoju, na jego twarzy malowało się zdecydowanie.

– Peck był nieuchwytny, ale człowiek z jego wydziału powiedział mi, że zamieszki przenoszą się chyba do tej części miasta. Stale napływają nowe wezwania, a brakuje już im ludzi. Poradził, aby nie opuszczać domu, a on przyśle kogoś tak szybko, jak to będzie możliwe. Nie zareagował nawet, gdy mu powiedziałem, że został zamordowany jeden z funkcjonariuszy. Zdaje się, że jest jednym z wielu policjantów, którzy zginęli dzisiejszej nocy.

Wyjął z kieszeni kurtki mały pistolet, który tam wcześniej włożył.

– Jeżeli ktoś będzie chciał się wedrzeć, spróbuję go tym zatrzymać. Masz w domu jeszcze jakieś pistolety, Jacob? Niewidomy potrząsnął głową.

– Nic mi po nich. I myślę, że taka broń niewiele nam pomoże.

– Jacob, światła na zewnątrz przygasają – w głosie Edith Metlock słychać było przerażenie.

– Pewnie gdzieś zmniejszyli napięcie – powiedział Bishop, podchodząc do szklanej ściany.

– Nie, Chris – słabym głosem odparła Jessica. – Światła w domu palą się normalnie. Kulek odwrócił się w kierunku Bishopa.

– Chris, czy jesteś przy oknie? Odsuń się stamtąd, proszę.

– Ale na zewnątrz nic nie ma. Nic się nie rusza, z wyjątkiem…

– Co tam jest? Jessico, powiedz mi, co się dzieje?

– Cienie, ojcze. Cienie zbliżają się do domu. Odezwał się Bishop:

– Teraz światła ledwo się żarzą. Jakaś… ciemność… przypełza. Jest tylko parę stóp od okien. Cały czas się porusza.

Zaczął odsuwać się od szklanej ściany, zatrzymując się dopiero wtedy, gdy dotknął oparcia kanapy. Nagle mogli dojrzeć już tylko swe odbicia, światła na zewnątrz były prawie niewidoczne. Narastało poczucie zagrożenia, mieli wrażenie, że coś wali się na nich, napiera na dom, przygniata, miażdży.

Edith Metlock z zamkniętymi oczami opadła na kanapę. Jessica wyciągnęła ręce do ojca, ale była zbyt przerażona, by podejść do niego. Kulek wpatrywał się w ciemność, jakby mógł ją ujrzeć, i zobaczył ją oczyma wyobraźni. Bishop skierował pistolet w stronę szklanej ściany, wiedząc, że nie naciśnie spustu.

– Nie może dostać się do środka! – krzyknął Kulek, podnosząc głos, chociaż w pokoju panowała absolutna cisza. – Nie ma materialnego kształtu!

Ale wybrzuszanie się ogromnych szklanych tafli połączonych cienkimi metalowymi listewkami zadało kłam jego słowom.

– Chryste Panie, to niemożliwe.

Bishop nie mógł uwierzyć własnym oczom. Szkło wyginało się jak zniekształcające lustro w gabinecie śmiechu w wesołym miasteczku. Podniósł rękę, by osłonić oczy, pewny, że w każdej chwili mogą się posypać odłamki szkła.

Ranna kobieta podciągnęła się do pozycji siedzącej, poplamiony ręcznik zsunął się z jej piersi i krew obfitym strumieniem spływała na kolana. Patrzyła na okna i śmiała się. Jej chichot zamarł, gdy, bez ostrzeżenia, wybrzuszenia szkła zniknęły i okno odzyskało normalny kształt. Przez chwilę nikt nie odważył się odezwać.

– Czy to już ko…? – zaczęła mówić Jessica, gdy rozsadzający uszy huk sprawił, że wszyscy podskoczyli ze strachu.

Pękła środkowa tafla szklanej ściany. Szyba na całej wysokości pokryła się siecią rys, przypominających promienie rozszczepionego światła. Po chwili rozległ się kolejny brzęk. Sparaliżowani strachem patrzyli, jak pęka sąsiednia tafla. Ujrzeli, jak ostre, biegnące we wszystkich kierunkach rysy tworzą dziwaczną układankę na odkształconym szkle. Po chwili upodobniły się do pajęczej sieci. Kolejny huk. Pękła szyba z drugiej strony środkowej tafli. Tym razem dwie biegnące od dołu rysy złączyły się na szczycie, tworząc kształt postrzępionej góry.

Z niezwykłą siłą wszystkie tafle roztrzaskały się, a wpadające do pokoju kawałki szkła zasypywały znajdujące się tam osoby tysiącami śmiercionośnych odłamków. Huk był tak wielki, jakby jednocześnie wypaliło sto pistoletów. Bishop upadł na kanapę, ubranie i włosy pokryte miał srebrnymi okruchami. Kulek odruchowo odwrócił się i schylił głowę, cały jego szlafrok najeżony był drobnymi kawałkami szkła jak kolcami jeżozwierza. Wstrząs odrzucił Jessikę do tyłu, długa, oddzielająca ją od okna kanapa stanowiła niemal całkowitą osłonę; krzyknęła i upadła, gdy odłamek szkła wielkości talerza rozpłatał jej podniesione ramię. Kanapa posłużyła za osłonę również Edith Metlock i niskiej kobiecie.

Bishop, potrącając ranną kobietę, stoczył się na podłogę. Przez kilka chwil leżał nieruchomo, czekając, aż ustanie dzwonienie w uszach, po czym podniósł się. Zobaczył, jak Kulek szuka po omacku Jessiki, powtarzając jej imię.

– Nic mi się nie stało, ojcze.

Próbowała unieść się na łokciu; Bishop drgnął, gdy zobaczył długą, czerwoną ranę na jej ramieniu. Podszedł do niej, akurat gdy Kulek pochylił się, by pomóc jej wstać. Okruchy szkła sypały się z nich jak strzepywany śnieg. Jessica miała drobne skaleczenia na czole, szyi i rękach, ale najgroźniejsza była rana na ramieniu. Bishop podtrzymywał ją razem z Kulekiem; wszyscy troje spojrzeli na zniszczoną szklaną ścianę, wpadające powietrze przeszyło ich chłodem.

Na zewnątrz była teraz jedynie ciemność.

Stali nieruchomo, nie mając odwagi odetchnąć, czekając, aż coś się stanie. Pojawiła się pierwsza postać, stojąca tuż za strefą światła, tak że jej ciało było niewyraźne, spowite cieniem. Bishop uświadomił sobie, że upuścił pistolet.

Postać przestąpiła próg, z ciemności przechodząc do światła. Stanęła, przechyliła lekko głowę, zmrużyła oczy, jakby raziło ją światło. Była brudna, ubranie miała zmięte i poplamione. Mimo szoku, w jakim się znajdowali, poczuli zapach rozkładu.

– Kto tam jest? – spytał cicho Kulek, zwracając się, do Jessiki i Bishopa.

Żadne z nich nie mogło odpowiedzieć.

Mężczyzna wolno zwrócił ku nim głowę i, mimo pokrywającej go warstwy brudu, zauważyli, że twarz miał wymizerowaną i zniszczoną. Jego na wpół przymknięte oczy nie miały białek, a jedynie coś mętnego, szarożółtego. Zbliżał się do nich niemrawym krokiem.

Jessica zaczęła się cofać, ciągnąc za sobą ojca. Lecz Bishop nie ruszył się z miejsca. Mężczyzna miał puste spojrzenie, nieobecny wyraz twarzy; Bishop poczuł odrazę, gdy ujrzał zaschnięty śluz i ślinę spływającą po brodzie nieznajomego. Ogarnął go jeszcze większy wstręt, gdy mężczyzna wyszczerzył do niego zęby.

Bishop rzucił się do przodu, przestraszony, lecz zdecydowany odeprzeć napastnika, zmiażdżyć to, co stało przed nim, tak jakby było odrażającym pająkiem. Popchnął mężczyznę i ku swemu zdziwieniu nie napotkał żadnego oporu, tak jakby przeciwnik w ogóle nie miał siły, został doprowadzony do stanu kompletnego wyczerpania, ledwie tliło się w nim życie. Mężczyzna zatoczył się do tyłu, Bishop dźwignął go i wyrzucił z powrotem w ciemność. Stał chwilę, dysząc bardziej ze strachu niż z wyczerpania, i patrzył w noc. Wielu innych stało w cieniu, obserwując dom.

Cofnął się, a wówczas trzy postacie wybiegły z ciemności, wskoczyły do pokoju i zatrzymały się raptownie oślepione nagłym blaskiem. Byli to dwaj mężczyźni i kobieta: mężczyźni mieli na sobie szare drelichy, jeden był bosy; kobieta ubrana była normalnie. Bishop zauważył, że nie są tak wyniszczeni jak poprzedni intruz. Szybko rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu beretty i z radością rzucił się po pistolet częściowo schowany pod kanapą. Przyklęknąwszy na jedno kolano, wyciągał broń, gdy usłyszał krzyk Jessiki; kiedy się odwrócił, zobaczył, że jeden z mężczyzn chce go zaatakować. Chciał ich tylko odstraszyć, ale teraz, bez zastanowienia, wycelował w nadbiegającego mężczyznę i nacisnął spust. Niedoszły napastnik zatoczył się i runął na podłogę. Kula przeszyła mu ramię. Kobieta przewróciła się o leżące ciało, lecz drugi mężczyzna okrążył ich oboje i pobiegł w kierunku Bishopa, który wciąż klęczał. Następna kula przebiła szyję drugiego napastnika.

– Chris, przed domem jest ich więcej! – ostrzegła krzykiem Jessica.

Widział, jak krążą tuż za strefą światła.

– Szybko na górę. Na dole nie mamy najmniejszej szansy!

Przeskoczywszy przez oparcie kanapy, podniósł Edith Metlock na nogi.

– Weź ojca na górę, Jessico. Zaraz przyjdziemy.

Oczy jego nie odrywały się od wyrosłego przed nim szerokiego muru ciemności, lekko drżącą ręką mierzył weń z pistoletu. Przy pierwszych dwóch strzałach Bishop miał szczęście, nie miał przecież wprawy w obchodzeniu się z bronią, nie był też przyzwyczajony do okaleczania ani zabijania ludzi, lecz zdawał sobie sprawę, że z tak bliskiej odległości praktycznie nie może chybić i że bez wahania wystrzeli do każdego, kto wejdzie do pokoju. Pociągnął Edith za sobą, a ona pozwalała się prowadzić, przyciskając ręce do uszu, jakby wciąż słyszała brzęk tłuczonego szkła. Była oszołomiona i słaba. Bishop czuł, jak strużki potu powoli spływają mu do oczu i pospiesznie wytarł czoło wierzchem dłoni. Ze zdumieniem ujrzał, że ręka poplamiona jest krwią; widocznie odłamki szkła musiały mu pokaleczyć twarz.

– Są przy drzwiach wejściowych! – krzyknęła Jessica. – Próbują je wyważyć!

Słyszał głuche uderzenia dochodzące z holu.

– Na schody, szybko – rozkazał.

Przynajmniej nie będą mogli go tam dopaść. I może uda mu się powstrzymać ich, dopóki nie przybędzie policja. Jeśli w ogóle się zjawi.

Ręka, która chwyciła go za kolano i prze wróciła” należała do niskiej kobiety. Upadł ciężko, pociągając za sobą medium, a Judith rzuciła się na niego, niepomna na nękający ją ból. Odwrócił głowę, by uniknąć ostrych paznokci, i ujrzał, że pełzną ku niemu dwaj mężczyźni oraz kobieta, która trzyma w ręku kawał szkła, długi jak ostrze noża. Uniósł kolano, ze złością wbił je w pulchny bok znajdującej się nad nim kobiety, zwalając ją z nóg. Ciągle leżąc na podłodze wycelował prosto w jej twarz. Nie zauważyła tego bądź też nie zrobiło to na niej wrażenia. Obezwładniony strachem Bishop nie mógł jednak nacisnąć spustu. Uchylił się przed spadającym nań wyszczerbionym szkłem i usłyszał, jak tłucze się o podłogę. Kobieta spojrzała na zakrwawioną rękę, po czym zaatakowała go jeszcze raz. Z całej siły uderzył w ramię, na którym się opierała; a gdy upadła, przystawił jej pistolet do karku. Kopiąc próbował uwolnić się od niskiej kobiety, z którą wciąż był splątany nogami, i w końcu udało mu się od niej oderwać. Celnym ciosem rzucił skręcone ciało na kanapę i myślał, że kobieta nie będzie już w stanie się podnieść. Nie do wiary, a jednak się mylił.

Rzuciła się na niego z siłą przerażającą u kogoś w takim stanie. Igiełki szkła w jego twarzy pod jej ciosami zagłębiały się dalej w skórę. Krzyknął. W pokoju byli teraz inni; mężczyźni i kobiety, wyszli zza zasłony ciemności, która im sprzyjała, niektórzy osłaniali, inni mrużyli oczy przed jaskrawym światłem. Bishop poczuł, jak zadrżało pulchne ciało kobiety, gdy kula przeszyła jej pachwinę, ale dopiero dwie następne sprawiły, że zaprzestała walki. Gdy się osuwała, nie dojrzał w jej oczach strachu, jedynie wyraz dziwnej rozkoszy.

Strzelił w tłum, który wtargnął do pokoju, i na moment chaotyczny ruch zamarł. Zyskał akurat tyle czasu, by podnieść się na nogi i chwiejnym krokiem podążyć w kierunku drzwi. Szorstko popychając Edith Metlock, wpakował dwie kule w najbliżej stojącego mężczyznę w szarym drelichu – ubraniu więziennym, jak się nagle zorientował. Mężczyzna zwalił się do przodu, gdy tylko Bishop zdążył zamknąć za sobą drzwi, drewniana framuga zadrżała pod ciężarem upadającego po drugiej stronie ciała.

Jessica i jej ojciec byli na schodach, dziewczyna spoglądała w dół przez balustradę. Po jej twarzy płynęły łzy wywołane panicznym strachem. Bishop czuł, że trzymana przez niego gałka się kręci i wiedział, że nie zdoła długo utrzymać zamkniętych drzwi.

– Ruszcie się! – krzyknął. – Weźcie z sobą Edith!

Szorstkie polecenie pobudziło Jessikę do działania. Wyciągnęła rękę przez poręcz i doprowadziła medium do schodów. Bishop odczekał, aż znikną mu z oczu, po czym puścił gałkę. Drzwi otworzyły się, a on zaczai strzelać do pokoju, aż broń wydała już tylko ostry trzask. Była pusta, pusta i bezużyteczna. Odwrócił się i uciekł.

Gdy przechodził obok ciężkich, drewnianych drzwi, ktoś wybił w nich szybę i chwycił go za ramię. Po chwili przebiła się inna ręka i złapała go za włosy. W tym momencie w domu zgasły wszystkie światła.

Walcząc, uświadomił sobie, że ktoś wdarł się do innej części domu i znalazł główny wyłącznik. Wy szarp ująć się z trzymających go dłoni, czuł, jak rozrywają mu marynarkę i wyrywają włosy z głowy. Upadł na schody, słysząc w ciemnościach tupot nóg, wrzaski opętanych, krzyki triumfu. Przebijając się do góry, czuł sięgające po niego przez słupki balustrady ręce: drapały go po twarzy i dłoniach, rozrywały ubranie, starały się go przytrzymać. Jego kostka znalazła się w żelaznym uścisku i ktoś pociągnął go w dół. Jęczał głośno, czepiając się balustrady, rozpaczliwie broniąc się przed upadkiem w tłum. Dzikie krzyki i śmiechy rozsadzały mu głowę, gdy wtem dotarł do niego ledwie dosłyszalny głos. Głos Jessiki. Ale słowa nie miały sensu.

– Zamknij oczy, Chris, zamknij oczy!

Poraził go jaskrawy blask zapalanego światła i przez chwilę pod zamkniętymi powiekami migały srebrne i czerwone koła. Poczuł, że jest wolny i usłyszał pełne udręki wycie.

– Pospiesz się, Chris – tym razem był to głos Kuleka. – Na górę! Na górę! Póki nic nie widzą!

Bishop, mimo oszołomienia, poruszał się szybko. Znał drogę na górę. Dotarł na podest i zatoczył się na ścianę, przed oczami wciąż wirowały mu świetliste kręgi. Chwyciły go czyjeś ręce, lecz wiedział, że tym razem są to ręce mu przyjazne.

– Tędy, do sypialni – usłyszał głos Kuleka.

Ze schodów dochodziły ciężkie kroki, gdy niewidomy prowadził go do najbliższego pokoju, a przerażony głos Jessiki wykrzyknął:

– Zamknij oczy!

Tuż za nim jasny błysk zamroził wszystko w biały, pełen grozy bezruch. Doszły ich krzyki i odgłosy padających ciał. Bishop czuł raczej, niż widział, jak Jessica wbiega do pokoju i pospiesznie zamyka drzwi; potarł oczy, by lepiej widzieć.

– Szybko, musimy zabarykadować drzwi!

Kulek potrząsnął ramieniem Bishopa.

Jessica zamknęła drzwi i podbiegła do masywnej toaletki.

– Chris, Edith, pomóżcie mi.

Zaczęła odsuwać ją od ściany.

Bishop parokrotnie zamrugał, stopniowo poczynając rozróżniać kształty. Przez długą szklaną szybę padało akurat tyle światła, by mógł zobaczyć dwie kobiety mocujące się z toaletką. Dołączył do nich i wkrótce mebel znalazł się przy drzwiach.

– Teraz łóżko! – krzyknął Bishop.

Podnieśli je, z ulgą stwierdził, że było bardzo ciężkie. Popchnęli je na toaletkę, wzmacniając barykadę. W korytarzu zadudniły kroki, usłyszeli ruch w pokoju obok. Coraz więcej biegnących nóg. Kroki zatrzymały się przed drzwiami. Poruszyła się gałka i Bishop oparł się mocno o prowizoryczną barykadę, szepcząc do innych, by zrobili to samo. Wzdrygnęli się, słysząc walenie, choć spodziewali się tego.

Drzwi zadrżały, ale szczęśliwie wytrzymały.

– Kim oni są? Skąd przyszli?

Jessica stała obok Bishopa, ale w mroku widział tylko biały zarys jej twarzy.

– Niektórzy z nich to więźniowie. Pewnie uciekli, gdy zaczął się bunt.

– Lecz znajdują się między nimi kobiety i inni mężczyźni. Wszyscy są straszliwie wyniszczeni.

– Ludzie, którzy zaginęli! To na pewno oni! Bóg jeden wie, co ich doprowadziło do takiego stanu.

– Jakiego stanu? – spytał Kulek, który także napierał na przewrócone łóżko.

– Są brudni, w łachmanach. Wyglądają na zagłodzonych. Pierwszy, którego wyrzuciłem, był słaby jak kociak.

Walenie w drzwi stawało się teraz coraz głośniejsze, jakby ci z zewnątrz uzbroili się w ciężkie przedmioty.

Głos Kuleka był ponury:

– To pierwsze ofiary. Cokolwiek ma władzę nad nimi, zupełnie nie dba o ich życie. Wykorzystuje ich i niszczy.

– Ci silniejsi to pewnie późniejsze ofiary? Jak więźniowie.

– Na to wygląda.

Barykada zadrżała i Bishop zorientował się, że wyłamali zamek. Zaparł się mocniej o okrytą dywanem podłogę, przyciskając łóżko silniej do drzwi, drugą ręką chwycił się toaletki, by utrzymać równowagę. Kątem oka zauważył, że Edith Metlock opadła na podłogę, objęła głowę rękami i kołysała się na kolanach.

Nagły huk spowodował, że gwałtownie odwrócili się od okien. Jessica zakryła twarz, spodziewając się, że szkło zacznie znowu sypać się do środka. Ale jedynie czarny przedmiot pojawił się w polu widzenia i uderzył w szybę.

– Rzucają czymś w okna – powiedział zasapany Bishop. Nagle uświadomił sobie, że ustało walenie do drzwi.

– Nie puszczajcie łóżka – powiedział do Jessiki i jej ojca.

Przechodząc przez pogrążony w mroku pokój, kopnął jakiś leżący na podłodze przedmiot. Niemal uśmiechnął się, gdy zobaczył, że był to aparat fotograficzny, do którego przymocowano prostokątny przedmiot. Jessica użyła flesza przeciwko tłumowi, krótkim mocnym błyskiem oślepiła i zatrzymała ścigającą go gromadę.

Zbliżył się do okna akurat wtedy, gdy następny przedmiot uderzył o szybę. Odruchowo odskoczył. Na szczęście szkło było wyjątkowo mocne i nie pękło, pojawiła się tylko biaława rysa. Bishop ostrożnie podszedł do okna i popatrzył w dół. Sypialnia wychodziła na ogród z tyłu domu, w cieniu drzew i krzewów zauważył sylwetki ludzi. Zobaczył, jak jakiś człowiek wyciąga cegłę z niskiego ogrodowego murku, potem przeskakuje na trawnik, podnosi ją do góry i wygina ciało, przygotowując się do rzutu. Ale cegła nie doleciała do okna, wysunęła się z rąk mężczyzny i z głuchym łoskotem upadła na trawę.

Cofnął się, ciągle patrząc w okno, z którego wyglądał Bishop; zniknął w krzakach i Bishop zauważył, że inni też odeszli. Mężczyzna stał się częścią cieni i odszedł wraz z pozostałymi.

Coś poruszyło się u jego boku i odwróciwszy głowę, Bishop zobaczył Edith Metlock wpatrującą się ponad wierzchołkami drzew w odległe miasto.

– Odchodzą – powiedziała po prostu. – Głosy już odeszły.

Jessica i Kulek podeszli do okna. Bishop pokręcił głową.

– Dlaczego nagle poszli? Przecież nie mieliśmy żadnej szansy?

Gdy Jacob Kulek odezwał się, słychać było w jego głosie zmęczenie. A kiedy Bishop odwrócił się do niego, dostrzegł zmęczenie również w jego pooranej zmarszczkami twarzy. W chwili gdy niewidomy mówił, Bishop zorientował się, że jest na tyle jasno, iż może go widzieć.

– Świta – powiedział Kulek. – Teraz wszystko wydaje mi się szare, poprzednio było czarne. Uciekli przed światłem poranka.

– Dzięki Bogu – powiedziała cicho Jessica, pochylając się ku Bishopowi i przytulając do jego ramienia. – Dzięki Bogu, że to się skończyło.

Nie widzące oczy Kuleka skierowane były ku nadchodzącemu światłu. Świat był szary, niemal bezbarwny, ale już nie czarny.

– Nie, nie skończyło się. Boję się, że to dopiero początek – powiedział.

Загрузка...