Jedną z podstawowych cech durnia jest to, że papla w kółko o tym, jak to wspaniale jest na łonie przyrody. Światło księżyca. Ostre, rześkie powietrze. Wiatr szumiący wśród drzew. Przelatujące w górze ptaki. Możecie być pewni, że znają to tylko z VR. W ten sposób nawet nie naniosą sobie błota do domu.
Stopili śnieg, przegotowali wodę i wypili ją. W lądowniku była woda, ale nie mieli sposobu, żeby ją odzyskać. MacAllister krakał, że do wieczora wszyscy dostaną wysypki. Po czym dodał, już poważniejszym tonem, że chyba powinni zacząć uczyć się polować. Obliczyli, że mają jedzenie na sześć dni. A to oznaczało, że przy „Tess” zjawią się o pustych żołądkach.
Mieli iść na południowy zachód, ale nie mogli iść prosto, bo nie było sposobu, żeby pokonać rozpadlinę, która teraz rozcinała krajobraz po horyzont.
Zrobili rakiety śnieżne, spakowali sprzęt i żywność do toreb na próbki i dwóch plecaków, które Hutch wyciągnęła z lądownika. Hutch wręczyła MacAllisterowi laser tnący i pokazała, jak go używać. Ostatni raz rzucili okiem na wieżę i kondensatory, po czym ruszyli równiną.
— Za dzień albo dwa śnieg się skończy — powiedział Marcel. To była dobra wiadomość. Mając glebę pod nogami będą mogli szybciej się poruszać. Dla obu starszych mężczyzn była to jednak męka. Nightingale już po kilometrze marszu dorobił się bąbla. Hutch posmarowała go maścią z apteczki. Po kolejnej godzinie MacAllister zaczął utykać i narzekać.
Pierwszym niełatwym zadaniem, jakie przed nimi stało, było obejście wąwozu. Maszerowali wzdłuż północnego brzegu, na tyle wolno, żeby najsłabsza dwójka mogła dotrzymać im kroku. Hutch zastanawiała się, czy MacAllister przypadkiem nie miał racji, że jego i Nightingale’a należy zostawić, bo zwiększyłoby to ich szanse.
Na leśnej polanie ogłosili postój i zrobili dla wszystkich kije.
— Nie potrzebuję czegoś takiego — zaprotestowała Kellie.
— Ale używaj ich i tak — upierała się Hutch. — Będziesz się mniej męczyć.
Nightingale przyjął swój z wdzięcznością. MacAllister mężnie walczył z dyskomfortem i uśmiechał się.
— Wszyscy dobrze wyglądamy z kijami — rzekł. — Dodają nam rozmachu.
Obchodzenie wąwozu zakończyli dopiero późnym popołudniem. Rozpadlina zwężała się, aż wreszcie zaczynała się gładka równina. Skręcili na południowy zachód.
Widzieli kilka ptaków, na co Nightingale reagował zawsze tłumionym przerażeniem, aż wreszcie spotkali pierwszy większy okaz miejscowej fauny. Był rozmiarów łosia, kudłaty, z białym futrem i niepokojącymi błękitnymi oczami, które spokojnie wpatrywały się w nich, jak pomyślała Hutch, z jakąś chłodną inteligencją. Stworzenie nie wyglądało na szczególnie groźne. Wetknęło pysk do lodowatego strumienia i nie podniosło głowy, gdy się zbliżyli.
Wyjęli broń, włączyli zasilanie i rozproszyli się.
Spojrzało na każdego z nich po kolei, ze szczególną uwagą wpatrując się w Hutch, jakby wiedziało, że to ona jest przewodnikiem tej grupy.
Hutch spojrzała na wystraszone twarze i drżące dłonie towarzyszy, doszła do wniosku, że oni stwarzają większe zagrożenie niż ten stwór, i przemieściła się poza linię strzału MacAllistera.
Kiedy ostatnia osoba mijała stwora, przeraził ich, stając na tylnych nogach i strosząc twardy kostny grzebień otaczający jego szyję. Kołnierz kończył się dwoma długimi kolcami, po jednym z każdej strony przy szczęce. Stworzenie miało pełen pysk zębów przypominających rekinie i permanentny uśmiech, przypominający Hutch aligatora.
— Chyba miało dobrego dentystę — szepnął MacAllister.
Stworzenie przyjrzało się Nightingale’owi i pokazało mu zęby. Nightingale zamarł.
Zaostrzone grzebienie chroniły brzuch i plecy zwierzęcia. Jego pazury wyglądały jak sztylety.
— Tylko spokojnie — rzekła Hutch. Egzobiolog stał bez ruchu, z szeroko otwartymi oczami. Hutch powoli wsunęła się między niego a stworzenie. Zakołysało długimi szczękami w jej stronę, spojrzało na Nightingale’a i zawahało się.
— Nie należymy do jego łańcucha pokarmowego — rzekł Chiang.
MacAllister prychnął.
— Zanim dojdzie do tego wniosku, komuś się oberwie.
Patrzyło na nich, pewnie czekając na jakiś nieprzyjazny gest z ich strony.
Wadą lasera tnącego był fakt, że miał on ograniczony zasięg. Ustawiony na pełną moc, trafiał zaledwie na kilka metrów. MacAllister wycelował broń i przesunął palec na spust. Widać było, że ma zamiar strzelić.
— Nie. — Hutch nie spuszczała oczu ze zwierzęcia. — Niech pan tego nie robi. Cofnijcie się wszyscy.
— Dlaczego po prostu go nie zabijemy, skoro możemy? — upierał się dziennikarz.
— Powoli — dodała Hutch.
MacAllister skrzywił się.
— Popełnia pani błąd.
— Róbcie, co mówię — z głosu Hutch emanował chłód.
Zwierzę poobserwowało ich jeszcze przez chwilę, po czym najwyraźniej straciło zainteresowanie. Opadło na cztery nogi i znów zaczęło pić.
Oddalili się na bezpieczną odległość.
— Uff — Kellie najwyraźniej ulżyło.
Nightingale pomyślał, że nawet udało mu się wyjść z twarzą z tego doświadczenia. Nie uciekł i był gotów do użycia broni, gdyby zaszła taka potrzeba. Z trudem jednak opanował drżenie nóg.
— Wszystko w porządku? — zwróciła się do niego Hutch.
Pokiwał głową i próbował się uśmiechnąć.
— W porządku — odparł.
Nie mieli kompasu. Marcel śledził ich drogę z pokładu „Wendy” i czasem podawał im korektę kursu. Krajobraz był nadal pusty, zimny, nieprzyjazny. Pod koniec dnia zobaczyli dalsze wzgórza. Czasem przeleciało jakieś stado ptaków.
Nightingale stanowczo nie cieszył się kondycją wystarczającą, by brać udział w takich eskapadach. Wszystko go bolało. Trochę pocieszała go świadomość, że MacAllisterowi wcale nie jest lepiej. Hutch, która była świadoma tego, że jest obarczona dwoma osobami z zasady preferującymi taksówki, często zarządzała przerwy.
Pozostała czwórka nieustannie gadała. Chiang i dwie kobiety najwyraźniej zaakceptowały MacAllistera mimo jego szorstkości. Nightingale’owi znów życie utrudniała jego naturalna skromność i defensywna postawa. Próbował rzucać cięte uwagi i złośliwe przytyki, ale nie udawało mu się to. Nikt nie chciał go słuchać. Był autsajderem, więc coraz częściej rezygnował i skupiał się na tym, żeby po prostu posuwać się do przodu.
To nie powinno tak wyglądać. W końcu byli jedynymi istotami ludzkimi na tej planecie. Już ten sam fakt powinien skłonić ich, by trzymali się razem, nie dzieląc się na grupy i nie wyłączając nikogo ze społeczności.
To nie było fair, zwłaszcza w świetle tego, że dzięki niemu zyskali szansę przetrwania.
O zachodzie słońca potężnie utykał i Kellie musiała mu pomagać. Wyszli na polankę i Hutch zarządziła przerwę. Nightingale z ulgą opadł na ziemię, wyłączył pole, zdjął buty i potarł stopy. Boże, co za miłe uczucie.
Nałożył sobie trochę balsamu z apteczki. Ciepło rozeszło mu się po stopach, poczuł ulgę.
Pozostali milczeli.
Coś poruszyło się w krzakach.
Sięgnęli po broń.
Stworzenie wyglądało jak wielki skorpion, skorpion rozmiaru dziecinnego wózka. Miało parę czułków, które podrygiwały rytmicznie. Żuwaczki wydawały głośny dźwięk. Ciało wieńczył krótki, składający się z dwóch części ogon. Zwierzę stało na ośmiu nogach.
— Nie ruszajcie się — zarządziła Hutch.
To nie pomogło. W tej samej chwili stworzenie skoczyło w stronę Chianga. Chiang upadł na plecy, strzelając szaleńczo. Hutch i Kellie strzeliły równocześnie. Stwór odskoczył, wydając rozpaczliwy dźwięk, zmienił kierunek i ruszył w stronę Hutch. Znów zaliczył trafienie, uderzył w skałę, przetoczył się na grzbiet i upadł, podrygując nogami.
— To największy owad, jakiego w życiu widziałem — rzekł Chiang, wstając.
MacAllister przyjrzał się laserowi.
— Niezła broń. Kiedy się wyładuje? Ile zużywa energii?
— Naładuje się sama — odparła Hutch. — Tak jak skafander. Ale oczywiście są pewne ograniczenia. Proszę się tym nie bawić.
Stworzenie nie było, rzecz jasna, skorpionem. Różniło się od niego nie tylko rozmiarami i kształtem ogona, który zresztą nie był zakończony żądłem. Zwężenie między głowotułowiem a częścią brzuszną było jakieś inne. Oczy nie pasowały. Segmenty były niezwykłe. Szczypce — mniejsze. Głowa — silniej opancerzona. Nie po raz pierwszy Nightingale pożałował, że nie dane im było poznać biologii tego świata.
Niektórzy sugerowali, by zatrzymać się na noc, ale w końcu ustalili, że lepiej będzie brnąć do przodu.
Nightingale nie mógł przyzwyczaić się do krótkich dni. Kiedy wreszcie rozbili obóz, godzinę później, był śmiertelnie głodny i zmęczony. Znajdowali się w rzadkim lesie, na skraju długiego, łagodnie zakrzywionego wąwozu. Ściemniało się.
Gdzieś wysoko w górze, między gwiazdozbiorami, latały statki nadświetlne, a on tak bardzo chciał znaleźć się na pokładzie jednego z nich. Jakoś się jednak trzymał. Rozdzielili gotowe posiłki.
Nikt nie był ubrany odpowiednio do klimatu. Najgrubszym elementem odzienia, jakie mieli, był prawdopodobnie sweter MacAllistera. Dwie kobiety miały na sobie kombinezony. Chiang — lekką koszulę i szorty. Cienkie spodnie i sportowa koszula Nightingale’a także były przeznaczone do znacznie łagodniejszego klimatu. To oczywiście nie miało większego znaczenia, ale musieli wyłączać e-skafandry, żeby jeść.
Pozbierali drewno i zapalili ognisko. Kiedy już paliło się równo, uruchomili samoczynnie ogrzewające się pojemniki. Po chwili, jak na sygnał, podeszli najbliżej do ogniska, jak się tylko dało, wyłączyli skafandry i zaczęli przeżuwać drób, wołowinę i inne rzeczy, które znalazły się w ich porcjach. Wszystko smakowało tej nocy wspaniale.
Kellie przygotowała kawę. Nightingale przełknął ją szybko i włączył e-skafander. Nienawidził szybko jeść, kiedy był tak bardzo głodny. Ale było mu też tak zimno, że nie zamierzał zwlekać.
Odbyli naradę wojenną i ustalili, że nadszedł czas, by skosztować miejscowej flory i fauny i oszczędzać porcje. Gdyby miało się okazać, że rodzime twory są niejadalne, zarządzą wydzielanie racji. W lesie powinna być jakaś zwierzyna, a Kellie, ku przerażeniu pozostałych, zaproponowała, żeby skosztować skorpiona. Jeśli jakiś się pojawi.
Nikt nie podjął tematu.
Zwrócili się do Nightingale’a, miejscowego eksperta. Czy ma jakieś pojęcie, co tu można znaleźć? Czy lokalna żywność jest jadalna?
— Nie wiem — odparł. — I nikt nie wie. Zakończyliśmy misję w pośpiechu, a to, czego się dowiedzieliśmy, trudno uznać za wiążące. Miejscowe życie oparte jest na lewoskrętnych, nie prawoskrętnych białkach — to dobrze. Do budowy białek wykorzystuje DNA. Pewnie można się jakoś pożywić, ale mam wątpliwości. Tak samo prawdopodobne jest, że się czymś strujemy. A przecież mamy gotowe porcje, i chodzi zaledwie o parę dni.
— Chciałem tylko powiedzieć — zamilkł na sekundę, po czym mówił dalej — że nie musimy się o to bardzo martwić. Chodzi jedynie o zaspokojenie głodu. Możemy wydzielać żywność po pół porcji. Ale to nam nie pomoże w marszach na długie dystanse. I nie mamy jak sprawdzić, czy coś nie zawiera trucizn albo alergenów. Jeśli trafi się jakaś trucizna, może się zdarzyć, że nasz układ odpornościowy w ogóle jej nie rozpozna, a jeśli nawet — nie będzie w stanie z nią walczyć. Wydaje mi się, że jesteśmy raczej bezpieczni, ale nie mogę tego zagwarantować.
Hutch pokiwała głową, wywołała Embry na „Wildside” i poprosiła o radę.
— Najlepiej byłoby nie zbliżać się do niczego miejscowego.
— To wkrótce wszyscy będą bardzo głodni.
Embry nie lubiła tracić czasu na rozmowy, które ją irytowały.
— Lepiej być głodnym niż martwym. — Nastąpiła cisza, po czym kobieta dodała: — Jeśli już naprawdę musicie, to niech ktoś najpierw zje mały kawałek. Ale naprawdę mały. Bardzo mały. Potem poczekajcie trochę. Co najmniej pół godziny. Jeśli królik doświadczalny nie zacznie wymiotować ani nie dostanie biegunki…
— …ani nie padnie na ziemię — wtrącił MacAllister.
— …ani nie padnie na ziemię, możecie próbować dalej. — Embry wzięła głęboki oddech. — Hutch — odezwała się — jest mi naprawdę przykro z powodu tego, co cię spotkało.
— Daj spokój. Przecież to nie ty wywołałaś to trzęsienie ziemi.
— A jednak… Cóż, życzę wam dużo szczęścia. Jeśli mogę wam jakoś pomóc, to chętnie.
— Wiem.
Pierwszego dnia przeszli jedenaście kilometrów. Nie tak źle, biorąc pod uwagę, że rozpoczęli marsz późno, musieli obejść rozpadlinę i wędrowali po śniegu. Oczywiście nie mieli niczego, co mogłoby posłużyć za posłanie. Nightingale ułożył się przy ognisku najwygodniej jak mógł i zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie się czuł naprawdę komfortowo.
Zdecydowali, że przestaną dzielić dziewiętnastogodzinną dobę zgodnie ze standardowym pojęciem czasu, bo nikt nie wiedział, co dokładnie oznacza dziewiąta. Ustalili, że zamiast godzin będą się posługiwali określeniami: świt, zmierzch, północ, południe. Noc trwała jakieś dziewięć godzin, które dzielili na cztery wachty. Północ była wtedy, gdy wschodził Morgan.
Nightingale odpiął konwerter tlenu i położył go obok siebie, żeby nie gniótł go w ramiona, a dalej pracował. Zasnął na chwilę, obudził się, zauważył, że ogień przygasł, usłyszał, że ktoś dorzucił nową gałąź, znów zasnął, aż wreszcie obudził się i patrzył w gwiazdy.
Morgan przesunął się na zachód. Wyglądał, jakby otaczała go ramka z gwiazd. Kilka innych gwiazd ułożyło się pod kątem prostym, tworząc coś w rodzaju podstawy albo pnia. Ludy prymitywne uznałyby, że to gwiazdozbiór. Może kwiat. Albo drzewo. Albo puchar.
Morgan. Tak powszechnie określano planetę-zabójcę.
Lśniła w gałęziach, najjaśniejsza gwiazda na niebie.
Z zachodu nadciągały chmury. Kiedy Chiang ukląkł przy nim i powiedział, że teraz jego kolej, jedynym widocznym źródłem światła było ognisko.
Sprawdził laser i włożył noktowizor. Zatrzymali się na szczycie wzgórza, z którego roztaczał się widok na kilka kilometrów w obu kierunkach. Następnego dnia mieli pokonać płytką nieckę i zacząć długą wspinaczkę w gęstym lesie.
Kilka płatków śniegu spadło mu na ramię.
Nightingale spojrzał na śpiących. MacAllister zrobił sobie poduszkę z kupki śniegu. Kellie chyba się coś śniło, a sądząc z wyrazu jej twarzy — musiało być całkiem przyjemne. Przypuszczał, że Hutch nie śpi, ale leżała nieruchomo, z twarzą w cieniu. Chiang próbował się jakoś ułożyć.
W normalnych warunkach Nightingale byłby wściekły, że musi pełnić wachtę. Uwielbiał mieć myśli czymś zajęte. Czas nie spędzony na czytaniu książki czy rozwiązywaniu jakichś problemów był czasem straconym. Nie interesowało go włóczenie się po lesie i dwie godziny gapienia się w ciemność. Tej nocy jednak, stojąc na szczycie wzgórza i patrząc na wirujące płatki śniegu, Nightingale odczuwał przyjemność z tego, że żyje i czuje.
Marcel sprowadził „Wendy” z powrotem w okolice Deepsix. Czuł się lepiej, przebywając bliżej załogi naziemnej. Kończyli właśnie pierwsze okrążenie, kiedy Beekman wszedł na mostek.
— Marcelu, skończyliśmy analizę materiału pobranego z artefaktu.
— No i?
— To są ulepszone nanorurki węglowe.
— Co to jest?
— Dokładnie taki materiał, z jakiego chciałbyś zbudować windę orbitalną. Są bardzo lekkie i nieprawdopodobnie wytrzymałe. — Beekman opadł na krzesło i sięgnął po kawę. — Zabieramy ze sobą zupełnie nową technologię. To pewnie będzie rewolucja w budownictwie. — Spojrzał ze zdumieniem na kapitana. — O co chodzi?
— Nie mamy pomysłu, jak zabrać stamtąd tych ludzi.
— Czemu?
— Zbyt wiele rzeczy może pójść nie tak, jak powinno. „Tess” może okazać się niezdatna do lotu. Może im się nie udać dotrzeć tam na czas. Kondensatory mogą odmówić współpracy z napędem „Tess”. Kolejne trzęsienie ziemi może pogrzebać wszystko tak, że nie da się niczego odzyskać.
— Nie mam pojęcia, co moglibyśmy zrobić, żeby to zmienić.
— Chciałbym mieć jakiś plan B.
Beekman uśmiechnął się cierpliwie.
— Pewnie, że chciałbyś. Wszyscy byśmy chcieli. A co proponujesz?
— Ten statek lecący na Quraquę. „Boardman”. Jest wielki i pełen sprzętu budowlanego. Większość z tego sprzętu ma być używana do montażu baz naziemnych. Oglądałem listy przewozowe. Setki kilometrów lin. — Marcel położył nacisk na ostatnie słowo i Beekman od razu zrozumiał, do czego zmierza.
— Mów dalej — rzekł z kamienną twarzą.
— Dobrze. Gdybyśmy wzięli trochę lin z „Boardmana”, związali je razem w jedną linę o długości czterystu kilometrów i przywiązali jeden koniec do wahadłowca…
— …i rozbili wahadłowiec — dokończył Beekman.
— Właśnie. Niech leci najdalej jak się da, czyli parę kilometrów od powierzchni, zanim stracimy nad nim kontrolę. Rozbija się. Ale lina jest na dole. Na powierzchni.
— I za jej pomocą ich wyciągamy.
Marcel pomyślał, że to wydaje się za proste.
— To nie zadziała?
— Nie.
— Dlaczego nie, Guntherze?
— Ile waży lina?
— Nie wiem.
— Dobrze. Powiedzmy, że jakieś trzy kilogramy na metr bieżący. To wcale nie tak dużo.
— Dobrze.
— To znaczy, że jeden kilometr liny waży trzy tony. Marcel westchnął.
— Tylko jeden kilometr. A to coś ma sięgać na powierzchnię z orbity? Trzysta kilometrów?
Policzył szybko w pamięci. Lina ważyłaby około dziewięciuset ton.
— Rozumiesz, na czym polega problem, Marcelu.
— A gdyby ją zrobić z lżejszego materiału? Może z włókien konopnych? Mają konopie na pokładzie.
Beekman chrząknął.
— Taka lina miałaby bardzo niską wytrzymałość na rozciąganie. A jak myślisz, ile ważyłby jeden metr?
Siedzieli, pili kawę i patrzyli na siebie. Wywołali Nightingale’a, gdy miał wachtę, i spytali, czy wszystko w porządku, o której godzinie zamierzają wyruszyć rano i czy wszyscy sobie jakoś radzą.
Ostatnie pytanie miało sprowokować Nightingale’a do poinformowania ich o jego własnym stanie, ale ograniczył się tylko do stwierdzenia, że wszystko w porządku.
Marcel zauważył, że przestaje odczuwać związek z tymi, którzy zostali na powierzchni planety. Jakby ich już utracił.
Marsz przez ten las, wypełniony istotami z innego biosystemu, to niezwykłe przeżycie emocjonalne. Wszystkie już wymarły albo wymrą za parę godzin. Sześć miliardów lat ewolucji zostanie wymazane jednym pociągnięciem i nic nie zostanie. Nawet pióro z ogona.
I krzyżyk na drogę!
Wszystkie wschody słońca na Deepsix były przygnębiające. Niebo było zasnute chmurami i wyglądało, jakby burza właśnie nadciągała albo już gdzieś szalała.
Kellie Collier stała na szczycie wzgórza, przyglądając się lasowi i równinie dookoła. W tej głuszy nic się nie poruszało, jeśli nie liczyć jakiegoś ptaka lecącego tak wysoko, że ledwo było go widać nieuzbrojonym okiem. Przyglądając mu się przez lornetkę, doszła do wniosku, że to wcale nie ptak. Miał futro, zęby, czaszkę jak dziobak i długi wężowy ogon. Gdy go obserwowała, opadł na kępę drzew i chwilę później wynurzył się z czymś wijącym się w szponach.
Odwróciła się w stronę południowego zachodu. Grunt opadał tam i stopniowo się wznosił, po czym wspinał się ostro, tworząc długie wzniesienie. Wzniesienie ciągnęło się od horyzontu do horyzontu. Trudno będzie tam przejść, wlokąc za sobą Nightingale’a i tego słynnego człowieka. Poczuła uderzenie wiatru; o mało nie zdmuchnął jej ze szczytu. Przypomniał jej, że mają sporą odległość do pokonania i mało czasu.
Hutch leżała w milczeniu przy ogniu i Kellie zauważyła, że ma otwarte oczy.
— No i jak tam? — spytała cicho.
— Trzeba ruszać — odparła Kellie.
Hutch skinęła głową.
— Dajmy im jeszcze pospać.
— Chyba powinniśmy jednak przyspieszyć.
— Nic nam nie pomoże, jak zaczną się załamywać.
MacAllister chrapał spokojnie z głową na jednym z plecaków. Nightingale leżał przy ognisku. Jego buty stały obok.
Kellie przysiadła koło niej.
— Mamy kawał drogi do przejścia.
— Damy radę — odparła Hutch. — Jeśli tylko nikt nie wysiądzie. — Spojrzała w ogień. — Nie chciałabym nikogo zostawić.
— Moglibyśmy po nich wrócić.
— O ile nie zostaliby pożarci. Myślisz, że którykolwiek z nich zdołałby przetrwać sam?
— Ktoś mógłby z nimi zostać.
Hutch potrząsnęła głową.
— Będzie bezpieczniej, jak będziemy się trzymać razem. Jeśli się rozdzielimy, na pewno ktoś jeszcze zginie. — Wzięła głęboki oddech i spojrzała na Kellie. — Będziemy się trzymać razem, dopóki się da. A jeśli ktoś opóźni marsz, zobaczymy, co się da zrobić.
Kellie myślała czasem o sobie jako o ostatnim pilocie myśliwców. Zaczynała karierę w siłach pokojowych jako pilot bojowy. Kiedy siły pokojowe przestały być potrzebne, jak to się zdarza średnio co pół stulecia, kiedy skończyła się ostatnia runda wojen domowych, a dyktatorzy zostali uciszeni, opanowała pilotaż statków kosmicznych i przeniosła się do Patrolu. Praca ta okazała się jednak bardzo rutynowa. W Patrolu nigdzie się nie latało. Jak sama nazwa wskazuje — patrolowało się. Kiedy ktoś się upił, nie dopilnował naprawy albo zachował się bezmyślnie, Kellie i jej koledzy pędzili na ratunek.
Nigdy jednak nie podróżowała naprawdę. Przypisano jej strefę i w niej latała, odwiedzając w kółko te same osiem czy dziewięć miejsc. I przez te wszystkie lata patrzyła na nadświetlne statki Akademii, powracające z planet, których nawet jeszcze nie nazwano. Albo z badań prowadzonych nad obłokami Omega. Albo z tych poświęconych zaginaniu przestrzeni przez gwiazdy neutronowe i czarne dziury.
Wytrzymała mniej niż rok i zgłosiła się do Akademii. Wynagrodzenie było o połowę mniejsze, statki bardziej spartańskie, dodatkowe świadczenia prawie nie istniały. Ale ludzie, z którymi podróżowała, mieli o wiele szersze zainteresowania. I kochała tę pracę.
Tego ranka jednak przychodziły jej do głowy różne myśli. Jak powiedziałby MacAllister, to tyle, jeśli chodzi o nudę.
Nightingale usiadł, rozejrzał się i westchnął.
— Podoba mi się ta kwatera — oznajmił. Wstał z trudem. — Wracam za minutkę.
Obudziła Chianga.
— Obowiązek wzywa. Idź z nim.
Chiang skrzywił się, zastanowił się przez sekundę, czego od niego chcą, wstał i ruszył za starszym mężczyzną. Nikt nie oddalał się sam. Latryna znajdowała się w połowie zbocza, w małym wąwozie. Odległość była wystarczająca, żeby zachować choć krztynę prywatności.
Kellie napełniła garnek śniegiem i postawiła go na ogniu.
MacAllister przetoczył się z boku na bok i spojrzał na nią.
— O której godzinie wyrusza wycieczka?
— Im szybciej, tym lepiej — odparła Kellie.
Hutch potarła oczy, zamknęła je, po czym otworzyła i spojrzała w szare niebo.
— Jeszcze jeden piękny poranek na Deepsix.
Wzięła głęboki oddech i wypuściła wolno powietrze, po czym zaczęła szukać swojego kubka i szczoteczki do zębów.
Na zachodzie coś się poruszało. Kellie uniosła lornetkę i spojrzała w dół trawiastego zbocza. Zbliżało się stado pokrytych futrem zwierząt. Były to wielkie, ospałe stworzenia, z trąbami i ciosami. Miały wyjątkowo brzydkie głowy, przypominające trochę głowy nosorożców. Patrzyła, jak obracają się od wiatru i znikają w lesie, ale jeszcze długo potem je słyszała.
Rozdali trochę gotowych dań. Kellie posiliła się bekonem, jajkami i duszonymi jabłkami, popijając wszystko kawą.
— Może podczas marszu spróbujemy coś upolować — zaproponowała Hutch.
— Dobrze. — MacAllister uniósł kubek z kawą. — Pewnie wszyscy nie możemy się doczekać, żeby skosztować lokalnych specjałów.
Kellie zastanawiała się, czy on potrafi zapytać o godzinę tak, żeby nie brzmiało to cynicznie.
Zeszli w dół południowym zboczem, mijając kępy drzew, i ruszyli pod górę. Pojawiły się jakieś niewielkie zwierzątka, nieco podobne do wiewiórek, i kilka większych zwierząt, które wyglądały na potencjalne źródło mięsa. Gdyby oczywiście komuś udało się podejść do nich z laserem. Niestety, nie pozwalały się do siebie zbliżyć.
— Przydałaby się jakaś broń strzelająca na większe odległości — podsunął Chiang.
Hutch spytała, czy ktoś kiedyś strzelał z łuku. Okazało się, że nikt.
Dolina się skończyła i ruszyli ostro pod górę, długim, coraz bardziej stromym zboczem, któremu Kellie przyjrzała się z ich wzgórza wieczorem. Śnieg stał się miękki i szło się coraz trudniej. Nightingale dorobił się kolejnych pęcherzy, a MacAllister męczył się i narzekał. Hutch zarządziła przerwę.
Słońce świeciło dokładnie nad ich głowami; została im jeszcze jakaś godzina marszu do szczytu. Podzielili się pączkami. MacAllister upierał się, że czuje się dobrze i że powinni iść dalej. Nightingale zgodził się, choć widać było, że nie czuje się najlepiej. Wyruszyli.
Dotarli do grani i odkryli, że za nią grunt opada gwałtownie, by potem znów piąć się pod górę, ale już nie tak stromo. MacAllister skomentował, że ta cała planeta chyba jest pod górę.
Szli jeszcze przez godzinę, po czym zatrzymali się, zapalili ognisko i przygotowali kawę.
— Jeśli ktoś jest głodny, niech się zgłosi — ogłosiła Hutch. Dziewiętnastogodzinny dzień był jednak krótki, a lunch jedli tuż po śniadaniu. Nikt więc nie wykazywał chęci do zbędnego opóźnienia. — Zjemy wcześniej kolację — obiecała.
Podczas popołudniowego marszu Nathingale zameldował, że jest mu zimno.
Hutch sprawdziła jego sprzęt i odkryła, że plecak z zasilaniem nie działa jak powinien. Wymieniła kilka części na elementy zabrane z lądownika.
Rozpętała się dziwna burza. MacAllister skomentował, że przy tak niskich temperaturach nie powinno być błyskawic.
— Niektórzy z naszych ludzi mówią — odezwał się Marcel — że jest to skutek zbliżania się Morgana. Powoduje duże różnice między obszarami o małym i dużym ciśnieniu. I dlatego pogoda jest niestabilna.
Maszerowali wśród ulewy, w huku grzmotów. Deszcz zmienił się w śnieg, a ten w mokrą breję. Dzięki e-skafandrom nie mokli, więc brnęli do przodu.
Nathingale robił wrażenie pogrążonego we własnych myślach. Gdy szli, rzadko zdarzało mu się zatrzymać na czymś wzrok, a gdy Kellie się do niego odezwała, prosił o powtórzenie.
Trzymał się z dala od innych, nie reagując na próby podejmowania przez nich niezobowiązującej konwersacji. Nie odburkiwał i nie reagował gniewem, ale robił wrażenie, jakby przez te zamarznięte lasy szedł sam.
Kellie zauważył, że lampka na jego module łączności cały czas miga. Widziała, że nie rozmawia z pozostałymi. Może z kimś na „Wendy”?
W jej głowie zalęgło się pewne podejrzenie.
— Randy? — zwróciła się do niego na prywatnym kanale. Spojrzał na nią, jakby przebywał myślami gdzieś daleko.
— Tak, Kellie? Mówiłaś coś?
— Czy mogę zapytać, czego słuchasz?
— Teraz? Agronomii na Quraquie Bergdorfa. — Spojrzał na nią i uśmiechnął się. — To dla zabicia czasu.
Tak jak przypuszczała, połączył się z biblioteką jednego ze statków.
— Tak — odparła. — Rozumiem. Ale chyba lepiej byłoby, gdybyś to wyłączył. To jest niebezpieczne.
— Dlaczego? — Przyjął postawę obronną.
— Bo w okolicy mogą być zwierzątka, które omyłkowo wezmą cię za hamburgera. Mamy pięć par oczu i potrzebujemy ich wszystkich. Wolałabym, żebyś nie dumał o niebieskich migdałach, kiedy wędrujemy po tej dzikiej krainie.
— Kellie — rzekł — to mi nie sprawia problemu. Mogę słuchać i rozglądać się…
— Randy, proszę. Po prostu zrób to.
— Bo jak nie, to dasz mi żółtą kartkę?
— Bo jak nie, to zabiorę ci laskę.
Westchnął demonstracyjnie, jedyny kulturalny człowiek pośród wszystkich barbarzyńców świata. Obserwowała go, dopóki nie nacisnął przycisku modułu łączności. Lampka zgasła.
— Teraz dobrze? — spytał. — Zadowolona?
Kellie dostrzegła, że Hutch też rozmawia. Rozejrzała się po pozostałych. Zawsze wiedziała, kto z kim rozmawia, bo ludzie patrzyli na siebie, gdy to robili. Chiang i MacAllister nie korzystali jednak z modułów. Pewnie oznaczało to, że Hutch rozmawia z Marcelem.
Tęskniła za Marcelem.
Kellie nie zdawała sobie dotąd sprawy z tego, ile dla niej znaczyło towarzystwo wysokiego Francuza. Pomyślała, że spojrzał na nią z zazdrością, kiedy zapytała, czy może polecieć na powierzchnię.
Teraz siedzieliby na „Wendy” i jedli wieczorny posiłek. Dużo by dała za to, by móc usiąść z nim przy jednym stole i porozmawiać o elegancji Duprego i Prousta.
Po chwili deszcz ustał i wyszło słońce. Niestety, poprawa była tylko chwilowa. Na zachodzie gromadziły się chmury.
Deszcz na zmianę ze śniegiem dręczyły ich przez prawie całą resztę dnia. Choć dzięki e-skafandrom nie mokli i nie marzli, wiatr utrudniał marsz, a deszcz zmniejszał widoczność. Poza tym Hutch zdawała sobie sprawę z istnienia pewnego zjawiska psychologicznego: kiedy oczy informują cię, że jest zimno i mokro, i zdajesz sobie sprawę z tego, że masz na sobie tylko dres, mózg dochodzi do wniosku, że powinieneś drżeć z zimna i czuć się paskudnie; trudno wtedy czuć się wygodnie. Nazywano to efektem McMurtriego.
Wyszli na grań i ruszyli w dół, ale stok był stromy, a raz musieli wręcz pomóc MacAllisterowi zejść ze skalnej półki. W końcu dotarli do rzeki. Wyglądała na głęboką, ale niezbyt rwącą.
— Jak tam z czasem? — spytała Kellie.
Marcel czuwał nad ich postępami, ale przesyłał raporty tylko Hutch.
— Dziś przeszliśmy trzynaście kilometrów.
Kellie zmarszczyła brwi. Nie było to wiele, ale wystarczyło.
— Wszyscy potrafią pływać? — spytała Hutch.
Ku jej zaskoczeniu tylko Chiang nie posiadł tej umiejętności.
Rzeka była szeroka i wyglądało na to, że na środku jest dość głęboka. Z obu brzegów zwisały grube, poskręcane liście. Przyjrzeli się okolicy, wypatrując miejscowego odpowiednika aligatora, ale niczego nie zauważyli.
— Nadal nie wiemy, co jest w wodzie — rzekł Nightingale. — Powinniśmy zbudować tratwę.
— Nie mamy czasu — odparła Hutch. — Jeśli nawet coś tam jest, e-skafandry powinny sprawić, że nie będziemy postrzegani jako zwierzyna. W końcu nie będziemy wydzielać żadnego zapachu.
— Nie sądzę, żebyśmy mogli na to liczyć — rzekł Nightingale.
Hutch weszła do wody po uda. Czekali. Serce mocno jej biło, ale próbowała zachować spokój. Obserwowała rzekę i brzegi w poszukiwaniu jakiegoś gwałtownego ruchu. Nic się jednak nie pojawiło, a z każdą upływającą minutą czuła się coraz pewniej. Kiedy już wszyscy przekonali się, że powinno być bezpiecznie, znaleźli martwy pień, którego mógł chwycić się Chiang. MacAllister okazał się doświadczonym pływakiem. Chiang nie odzywał się, kiedy holowali go przez rzekę, ale Hutch dostrzegła, że jest zawstydzony. Byłoby mu o wiele łatwiej, pomyślała, gdyby Kellie tu nie było. Zauważyła z przyjemnością, że dla Kellie również jest to jasne, więc Hutch trzymała się blisko niego, co wywołało rozbawiony uśmiech MacAllistera, który zauważał wszystkie subtelności relacji między swymi towarzyszami.
Dotarli na drugą stronę bez przeszkód i ruszyli dalej. Teren stał się znów górzysty. Chiang, który dotąd prowadził, teraz zwolnił. Kellie wysunęła się przed niego i objęła prowadzenie. Odezwała się do niego na prywatnym kanale.
Właśnie jej odpowiadał, kiedy zaspa śnieżna podskoczyła, zawyła i rzuciła się w ich stronę. Hutch zauważyła tylko szpony, zielone oczy i zakrzywione zęby. Sięgnęła po laser, złapała go, ale wyśliznął jej się z dłoni i spadł.
Kellie, która znajdowała się bezpośrednio przed potworem, padła na ziemię i próbowała usunąć mu się z drogi. MacAllister sprawiał wrażenie, jakby zapomniał o laserze: uniósł swój kij i zdzielił stwora po głowie. Stworzenie splunęło, zawyło, po czym tuż przy twarzy Hutch wystrzelił promień lasera. Zwierzę zawyło wyższym tonem, po czym zamilkło. Hutch stanęła na nogach z pomocą Nightingale’a: potwór leżał, wijąc się. Miał wielką ranę na głowie; wylewała się z niej czerwonobrązowa, lepka ciecz. Patrzył na nią martwymi oczami.
Był mniej więcej rozmiaru niedźwiedzia. Chiang stanął przy nim z uniesionym laserem. Dostrzegł Hutch, skinął głową, wyłączył laser i opuścił broń.
Hutch sprawdziła, czy jest cała. Wyglądało na to, że wszystko ma na swoim miejscu.
— Nie widziałam go — rzekła, poklepując MacAllistera po ramieniu. — Dobra robota z tym kijem.
Kellie objęła Chianga i cmoknęła go w policzek.
— Co to jest? — spytał Chiang.
— Obiad — odparł MacAllister. — Jak dobrze pójdzie.
Powycinali kawałki mięsa i zapakowali je do plastikowych torebek.
Późnym popołudniem pokonali ostatnie wzniesienie; grunt zaczął łagodnie opadać. Burza ustała i po raz pierwszy od chwili opuszczenia wieży zobaczyli bezchmurne, błękitne niebo. Maszerowali do zachodu słońca, a nawet wtedy Kellie upierała się, by szli dalej. Tempo okazało się jednak za duże dla MacAllistera i Nightingale’a, więc Hutch ogłosiła postój koło kępy starych drzew, z których można było pozyskać drewno na ognisko i które zapewniały trochę prywatności. Przez cały dzień pokonali 18 kilometrów.
Całkiem nieźle.
— Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że szliśmy w tak trudnym terenie — oznajmił Nightingale, opadając na zwalony pień drzewa. — Teraz będzie bardziej płasko. I nie będzie śniegu.
MacAllister także wyglądał na wyczerpanego.
— Chiang — odezwała się Kellie — przynieśmy trochę drewna.
Podniosła uschniętą gałąź i wtedy, jak na sygnał, grunt się zatrząsł. Tylko trochę, przez kilka sekund.
Rozpalili ognisko i upiekli mięso. Pachniało dobrze, trochę przypominało sarninę.
— Kto zamierza spróbować?
Hutch wzięła kawałek, myśląc, że bycie liderem wiąże się też z niemiłymi obowiązkami. Zrobi to zgodnie z poleceniem Embry, bardzo wolno.
— Odkroję ci kawałek — rzekł Nightingale. Uciął wąski pasek, podniósł go tak, żeby widziała, a potem zaskoczył wszystkich: wyłączył skafander i ugryzł kawałek.
Obserwowali go.
— Dzięki — rzekła Hutch.
Wzruszył ramionami, przeżuł powoli, powiedział, że dobre, i przełknął, po czym znów włączył pole.
Hutch zastanawiała się, dlaczego to zrobił. Nightingale nie stwarzał wrażenia kogoś, kto lubuje się w demonstracyjnych gestach. Podejrzewała, że na jakimś poziomie reaguje tak na obecność MacAllistera. Pokazuje mu, jak bardzo się mylił.
Minęło pół godziny. Mięso wyglądało na gotowe. Chiang nastawił wodę na kawę.
Nightingale nie wykazywał żadnych niepokojących objawów i ogłosił, że jeśli chcą, mogą sobie jeszcze czekać, ale on zabiera się do jedzenia. Rozejrzeli się po sobie, wyłączyli pole i rzucili się na jedzenie. Było całkiem smaczne.
Konwersacja podczas posiłków była dość ograniczona z powodu niskich temperatur. Jedzenie na Deepsix ograniczało się do czynności niezbędnych. Hutch pomyślała, że jeśli uda jej się wyjść cało z tej przygody, zawsze będzie wspominać te szybkie, pozbawione osobistego rysu posiłki: wszyscy jedzący w milczeniu, starający się trzymać jak najbliżej ognia, wrzucający w siebie jedzenie i popijający kawą, w powietrzu tak zimnym, że aż kłuło.
Szczęśliwe dni na prerii.
Nie mieli soli ani żadnych przypraw, ale to wydawało im się nieistotnym szczegółem.
Podczas posiłku Hutch ogłosiła:
— Marcel mówi, że media są zaledwie o parę dni stąd. Najpierw wszyscy trąbili o zderzeniu, teraz — tylko o nas.
— To jasne — rzekł Chiang.
— Wszyscy pytają, czy będą mogli przeprowadzić z nami wywiad, jak tu dotrą.
Kolacja najwyraźniej MacAllisterowi smakowała.
— To doprawdy intrygujące — rzekł między kęsami. — Mamy relację z końca świata w Universal News, które podają tylko fakty. Bez uprzedzeń, bez zasad. — Była to delikatna aluzja do sloganu reklamowego Universal News, który brzmiał: „Bez uprzedzeń, bez przeinaczeń”. Spojrzał na wschodnie niebo, jaśniejące od nieznanych gwiazdozbiorów. Było za wcześnie, by móc zobaczyć Morgana. — Tak — dodał — jeśli to właściwie rozegrają, będą mieli największą oglądalność w roku. No, może po Pucharze Świata.
— Hutch, mamy odpowiedź z Akademii w sprawie twoich pierwszych raportów na temat wieży. Przekazują ci gratulacje i proszą, żebyś kontynuowała prace. Takiego właśnie zwrotu użyli. Prosimy szukać dalszych dowodów dotyczących zaawansowania ich nauki, tak piszą. Chcą, żebyś udała się w inne miejsca, bo czasu jest mało.
— Dobrze — odparła. — Powiedz im, że podporządkujemy się.
— Piszą też, żebyście uważali. Macie unikać niebezpiecznych sytuacji.
— Augie, obudź się.
Emma nie zawsze dobrze sypiała, a czasem włóczyła się nocą po statku. Nie pamiętała potem, co robiła. Może nawet wdała się w jakiś przelotny romans z kapitanem. Nie obchodziło go to specjalnie. O ile tylko była dostępna, kiedy jej potrzebował. Teraz jednak szarpała go za ramię, usiłując obudzić z naprawdę głębokiego snu. Pierwszą rzeczą, która przyszła mu do głowy, było, że „Edward J. Zwick” ma wyciek.
— Co się dzieje? — spytał, spoglądając na nią. Była cała w skowronkach.
— Augie, mamy temat.
Próbował wymyślić, co to może być. W każdym razie, pomyślał, to mogłoby poczekać do rana.
— Oni mieli wypadek — powiedziała. — Niektórzy z nich tam utknęli. Próbują znaleźć jakiś statek, który ich wyciągnie, i jak dotąd im się nie udało.
To go obudziło.
— Jaki wypadek? Ktoś zginął?
— Tak. Dwie albo trzy osoby. A wiesz, kto jest pośród rozbitków? MacAllister.
— Mój Boże. To pewne?
— Całkowicie.
— Jak to się mogło stać?
— Nie wiem. Nie podali jeszcze żadnych szczegółów. Ale mamy fantastyczny temat. — Cmoknęła go w policzek. — Kontaktowałam się już z nimi. Z Clairveau. I nie ma żadnej konkurencji w odległości wielu lat świetlnych. — Klasnęła w ręce, dygocząc z radości.
Canyon nadal próbował zrozumieć, o co jej chodzi.
— Próbują ich stamtąd wydostać, tak?
— Do licha, Augie, nie wiem. Na razie na dwoje babka wróżyła. Ale jak będziemy mieli szczęście, trochę to jeszcze potrwa. Przynajmniej aż tam dolecimy.
— Niewykluczone, że będziemy mieli problem — rzekł Beekman.
Na ekranie widać było ocean i północną linię brzegową. Okolica wyglądała na szarą i skutą mrozem, a przypływ się cofnął. Marcel nie był pewien, czy chce usłyszeć, co Beekman ma do powiedzenia.
— Tak się dzieje — rzekł Beekman — kiedy nadciąga tsunami.
Marcel czekał z niecierpliwością. Trudno mu już było odczuwać jakiś poważny niepokój. Wybrzeże było długim łańcuchem wysokich gór. Był przygotowany na to, że coś się może dziać na morzu, ale był też przekonany, że linia brzegowa jest dość dobrze chroniona.
— A nadciąga?
— Niezupełnie. — Siedzieli w fotelach w gabinecie Beekmana. Dyrektor projektu miał na sobie zakupioną w Hongkongu koszulkę z nadrukiem przedstawiającym swawolne smoki. — To będzie kolejny bardzo wysoki przypływ. Problem polega na tym, że w miarę zbliżania się Morgana te przypływy będą coraz wyższe. Codziennie. Pole grawitacyjne Morgana oddziałuje na wody oceanu. Piętrzy je. To jest pierwszy etap.
— A jaki jest ostatni?
— Wody oceanu zostają wyrwane z miejsca.
— Gunny, to się nie zdarzy jutro.
Beekman skinął głową.
— Nie zdarzy się.
— Jeśli to jest problem, czemu wcześniej o tym nie rozmawialiśmy?
— Bo nie wyglądało na to, żeby ten czynnik miał okazać się istotny. Pasmo nadmorskie wyglądało na dostatecznie wysokie, by skutecznie odeprzeć ocean. Do chwili, aż dotrze on tak daleko na wschód, że przestanie to mieć znaczenie.
— Co się więc zmieniło?
— Niektóre części pasma mogą nie wytrzymać i po prostu się zapaść.
— Gdzie?
Beekman pokazał mu.
— Kiedy?
— Nie wiem. Może wytrzymają do chwili, aż woda przeleje się przez szczyty. Jeśli tak, nie mamy się czym przejmować. Ale mogą się też rozpaść.
— Dobrze. A kiedy najprawdopodobniej rozleci się pierwszy?
— Tego też nie wiemy. Nie mamy wystarczająco szczegółowych informacji.
— A zgadując?
— O północy w czwartek. Naszego czasu. Marcel zajrzał do kalendarza.
— Mają osiem dni. Czasu miejscowego.
— Tak.
— Parę dni już stracili.
— To nie powinien być problem. Mają dość czasu. Ale pamiętaj, Marcelu, że to tylko przypuszczenie.
Marcel pokiwał głową.
— Ostrzegę Hutch. — Odniósł wrażenie, jakby grodzie zacisnęły się wokół niego. — Mamy jakieś pomysły na plan B?
— To znaczy, jeśli „Tess” nie poleci?
— Otóż to. Potrząsnął głową.
— Jakoś nie mam nadziei na boską interwencję. Jeśli „Tess” nie poleci, to już po nich. Po prostu.
Człowiek nigdy nie docenia w pełni cywilizacji, dopóki nie zgaśnie światło.
— Musi być jakiś sposób.
Beekman miał przekrwione oczy.
— Gdyby był, byłbym niezmiernie uradowany, wiedząc, co to jest.
— Dobrze. — Marcel wstał i spojrzał na niego z góry. — Mówiłeś o wytrzymałości tego czegoś, co wycięliśmy z artefaktu. A gdybyśmy wycięli z niego kawałek?
— Po co?
— Żeby do nich dotrzeć. Żeby mogli wydostać się z powierzchni planety.
— Marcelu, to musiałoby mieć trzysta kilometrów długości.
— Gunny, mamy tu cztery statki nadświetlne, które można wykorzystać.
— Dobrze. Moglibyśmy mieć i czterdzieści. I załóżmy, że mamy długą rurę. Co z nią robimy?
— Wtykamy w atmosferę. Nie urwałaby się przecież pod własnym ciężarem, prawda?
— Nie — odparł Beekman. — Nie urwałaby się. Ale nie byłoby nad nią żadnej kontroli. Siły atmosferyczne ciągnęłyby ją wzdłuż ziemi z naddźwiękową prędkością. — Uśmiechnął się smutno. — Nie, nie chciałbyś się czymś takim przejechać.
Marcel był znużony całym tym defetyzmem.
— Dobrze — rzekł. — To ja ci powiem, co zrobimy. Masz na tym statku kilka niezłych mózgów. Zbierz tych ludzi razem, i to natychmiast, niech odłożą wszystko inne. I znajdźcie jakieś rozwiązanie.
— Marcelu, przy odrobinie szczęścia odlecą na „Tess”.
— Zbyt wiele rzeczy może pójść nie tak, jak powinno. A jeśli poczekamy aż do tego momentu, nie będzie już czasu na wymyślenie innej opcji. — Pochylił się i chwycił Beekmana za ramię. — Możesz uznać to za wyzwanie intelektualne, jeśli chcesz. Tylko coś wymyśl.
Chiang nadal nie spał, gdy na wschodzie pojawił się Morgan. Otaczające planetę gwiazdy zbladły w jego poświacie, która miała niebieskawe zabarwienie. Była znacznie jaśniejsza niż poprzedniego wieczora. Nieomal było widać tarczę.
Pełnił wachtę przy tym złowrogim świetle. Kiedy przejął ją Nightingale, Chiang długo leżał i patrzył, jak planeta przemieszcza się wśród drzew. Miał wrażenie, że dopiero zasnął, kiedy Kellie obudziła go.
— Czas ruszać, chłopie.
Siedzieli, niewyspani, wokół ogniska, jedząc na śniadanie resztki mięsa stwora. Hutch ogłosiła, że ma wieści z „Wendy”.
— Podejrzewam, że niezbyt dobre — rzekł MacAllister.
— Istotnie, niezbyt. Mamy o dzień albo dwa mniej — wyjaśniła Hutch. — Na północnym wybrzeżu powstają wysokie przypływy. Z powodu zbliżania się Morgana. Są tam góry, ale istnieje możliwość, że woda wedrze się na równiny.
— Za parę dni?
— Mamy nadal sporo czasu.
— Przypuszczają, że jak się wedrze, dojdzie aż do wieży? — spytał Nightingale.
— Tak sądzą.
— To musimy się pośpieszyć — rzekł Chiang.
Krótkie dni zaczęły im dokuczać i podjęli dyskusję: czy próbować znów przestawić się na dwudziestoczterogodzinny zegar i po prostu ignorować wschody i zachody słońca?
Embry podsunęła, że to nie jest zbyt dobry pomysł, bo ich metabolizm już przystosował się do lokalnych warunków.
— Tak czy inaczej — dodała — nie sądzę, żebyście chcieli maszerować po ciemku.
Kiedy wyruszyli, zostało im tylko jakieś siedem godzin do zmroku.
— Dziś wyjdziecie poza linię śniegu — poinformował ich Marcel. — Wygląda na to, że odtąd będzie się wam szło łatwiej.
— Dobrze — odparła Hutch.
— I będziecie mieli jeszcze jedną rzekę do pokonania. Tym razem szeroką. Dotrzecie do niej pod koniec dnia.
— Jakieś mosty?
— Coś ty.
— Serio pytam; możesz nas naprowadzić na jakieś miejsce, gdzie będzie można łatwo się przeprawić?
— Wolicie szerokie, z łagodnym nurtem, czy wąskie z rwącym?
— Jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy po prostu przejść na drugą stronę.
— Stąd nie da się tego określić.
— To niech będzie szerokie z łagodnym.
Chiang nie przepadał za MacAllisterem. Ten traktował Kellie i Hutch, jakby były pachołkami i chłopcami na posyłki, osobami, których jedyną rolą jest ułatwianie życia ludziom takim jak on. Nightingale’a całkowicie ignorował. W stosunku do Chianga zachowywał się przyzwoicie, choć traktował go z pewną nutą protekcjonalności — tylko że dziennikarz zachowywał się tak wobec prawie wszystkich.
Jego celem stał się nawet gazowy gigant. Choć inni wyrażali się o zbliżającym się horrorze z trwogą, MacAllister zaczął mówić o planecie, używając pełnego imienia i nazwiska jej odkrywcy. Najpierw mówił o niej „Jerry Morgan”, potem po prostu „Jerry”.
— Cóż, zauważyłem, że Jerry jest dziś wyjątkowo jasny.
Albo:
— O, Jerry zmienił się w rogalik.
Chiang rozumiał, że słynny dziennikarz się boi, może nawet bardziej od pozostałych, bo musi też bronić swojej reputacji i pewnie nie wie, jak się zachowa, jeśli sytuacja się pogorszy zamiast poprawić.
Pokrywa śnieżna była coraz cieńsza. Zaczęli się pozbywać rakiet śnieżnych.
Wyszli na szeroką równinę. Czasem pojawiały się niskie, falujące wzgórza, kępy drzew i gęstych krzewów. Wczesnym przedpołudniem dwa dwunogi o jesiennych barwach, które wyglądały, jakby były zbudowane z kłów i pazurów, przypuściły skoordynowany atak z dwóch stron. Ukryły się między wzgórzami i zaatakowały przechodzącą grupę. Udało się je odgonić za pomocą laserów, a MacAllister skomentował, że prymitywne formy życia nie miały szans przy kimś, kto ma jaja i niezłą broń. Spojrzał znacząco na Nightingale’a, ale Hutch wkroczyła między nich.
Twarda, włóknista trawa przebijała się spod śniegu, który koło południa całkiem znikł. Pojawiły się fioletowe i żółte krzewy z grubymi gałęziami i szerokimi liśćmi, które wyglądały na tak ostre, że mogły przeciąć skórę do krwi. Minęli linię drzew i słońce zbladło za baldachimem liści i gałęzi. Ośmionogie stworzenia wspinały się na drzewa i po raz kolejny Nightingale pożałował, że nie mają czasu na badania.
Były małe i na tle lasu prawie niewidoczne. Ich tylna część przypominała skorupę orzecha, a głowy miały trójkątne. Miały czułki, dzioby i żuwaczki, które nieustannie się poruszały. Zauważył, że kiedy się do nich zbliża, czułki przemieszczają się w jego kierunku. Niektóre stworzenia przemieszczały się na drugą stronę pnia, poza zasięg wzroku. Jedno schowało się do skorupy jak żółw i tkwiło nieruchomo, przyczepione do grubej kory. Kiedy Chiang się zbliżył, spryskało go czarną cieczą. Celowało w stronę oczu. Spłynęła po polu siłowym.
Wystraszony Chiang cofnął się i upadł. Pomagając mu wstać, Nightingale rzekł:
— Masz szczęście. Nic nie wiemy o tych stworzeniach. Dobrze jest nie osądzać po wyglądzie. Jeśli zobaczysz coś, co wygląda jak pręgowiec, to nie zakładaj, że będzie się tak samo zachowywać.
— Musimy iść — odezwała się Hutch. — Nie ma czasu na podziwianie zwierzątek.
Niektóre z drzew wyglądały na źródło twardego drewna — jak dąb czy klon. Inne miały miękkie, giętkie pnie i krótkie, kolczaste gałęzie. Zwieszały się z nich pękate, fioletowe owoce. Hutch odłamała kawałek, wyłączyła pole i spróbowała. Na jej twarzy pojawiło się zadowolenie.
— Niezłe — mruknęła.
Chiang również chciał skosztować, ale potrząsnęła głową.
— Poczekajmy chwilę. Zobaczymy, co się stanie.
Przedzierali się przez gęste poszycie, gdy Chiang o mało nie wpadł do wąwozu. Wyglądało to, jakby grunt znikł mu spod nóg. Najpierw pomyślał, że to po prostu dziura, ale tam, gdzie poszycie było mniej gęste, widać było sześciometrową rozpadlinę i twarde skały wśród mocnych roślin. MacAllister chwycił go za ramię i po nerwowych kilku sekundach, kiedy walczyli o odzyskanie równowagi, odciągnął go od przepaści.
— Oboje mamy wobec ciebie dług, Mac — odezwała się Kellie, po raz pierwszy zwracając się do niego w ten sposób bez drwiny w głosie.
Teren stawał się coraz bardziej nierówny, poorany wąwozami i rozpadlinami.
Znów pojawił się problem sprowadzenia MacAllistera ze stromizny. Próbowali użyć liny, ale była cienka i gładka, więc trudno było się jej trzymać. Zaś owinięcie go w pasie i opuszczenie urągało jego godności.
Hutch rozejrzała się po okolicy, znalazła jakieś pnącza, które wspinały się na pnie i zwisały z gałęzi, i spróbowała je zerwać. Pnącze opierało się i musieli się wszyscy przyłożyć, żeby oderwać je od drzewa. Kiedy już mieli wystarczająco długi kawałek, Hutch odcięła je i MacAllister, który wtedy był już cały posiniaczony i otwarty na wszelkie rozwiązania, zgodził się. Mógł się go trzymać, kiedy schodzili w dół, a nawet pomagać innym w schodzeniu. Kiedy grunt się wypłaszczył, wczesnym popołudniem, wyrzucił pnącze, ale Hutch podniosła je, zwinęła w pętlę i założyła na ramię.
Chiang zauważył, że MacAllister już nie proponuje, żeby wszyscy szli szybciej, podczas gdy on zostanie w tyle. W milczeniu walczył, by nie dopuścić do poniżenia, i ciężko pracował, żeby utrzymać tempo.
Zatrzymali się przy stawie ukrytym wśród drzew i skał.
— A może by tak się zatrzymać — zaproponowała Hutch — i trochę umyć?
Kellie już ściągała bluzę.
— Jestem za — odparła. — Wy, chłopaki, oddalcie się trochę i rozpalcie ognisko. I pilnujcie szlaku.
— A jeśli coś ci się przytrafi?
Zaśmiała się.
— Moje ubrania pobiegną po pomoc.
Mężczyźni oddalili się. Hutch wyjęła mały kawałek mięsa i rzuciła go do wody, żeby zobaczyć, co się stanie. Nic się nie stało, więc stanęła na straży. Kellie wyłączyła pole i założyła ręce na piersi, by nie tracić ciepła. Wzięła głęboki oddech i zdjęła kombinezon.
— Mamy coś na zapalenie płuc? — spytała.
— To co zawsze — uśmiechnęła się Hutch. — Kawę.
Miejsce wyglądało na bezpieczne. Żeby nie tracić czasu, Hutch podała jej mydło i myjkę, położyła dwa ręczniki i jeszcze jedną myjkę, odłożyła broń na kamień na brzegu, po czym zdjęła sprzęt i ubranie i weszła do wody. Była lodowata.
— Nie ma to jak szybki skok — rzekła Kellie, dygocząc zębami tak bardzo, że ledwo była w stanie wypowiedzieć słowo.
Lodowaty wiatr zmarszczył powierzchnię wody.
— Klub morsów nudystów — rzekła Hutch.
— Woda jest cieplejsza od otoczenia. Jak już się przyzwyczaisz.
— Jasne.
Tak w istocie było. Zimna woda była szokiem, ale kiedy Hutch weszła głębiej, czując, jak zimna woda omywa jej uda, biodra, a następnie sięga do piersi, jej ciało przystosowało się do niskich temperatur. Przykucnęła, by w jak najmniejszym stopniu mieć kontakt z zimnym powietrzem.
Kellie natarła się mydłem i podała je Hutch, która szybko natarła nim myjkę, a następnie zaczęła zdrapywać z siebie nagromadzony przez kilka dni brud i pot.
Kellie umyła się najlepiej, jak mogła, i zanurzyła się. Wynurzyła się na zimne powietrze, dygocząc. Hutch, także na wpół zamarznięta, przysunęła się bliżej niej i objęły się, dzieląc się ciepłem ciała. Kiedy wspólny dygot nieco zelżał, przynajmniej na tyle, że mogły mówić, Hutch spytała Kellie, czy nic jej nie jest.
— W porządku — odparła Kellie.
Wróciły na płyciznę, dokończyły mycie, chwyciły ręczniki i wytarły się do sucha. Potem, nadal nagie, włożyły pasy, uruchomiły pole i włączyły ogrzewanie.
Co za rozkoszny moment. Hutch stała w słońcu i odruchowo założyła ramiona na piersi, by napawać się ciepłem.
— Niezły numer — rzekła Kellie. — Musimy to kiedyś powtórzyć.
— Na zawsze razem — rzekła Hutch.
Spojrzały po sobie, a Hutch nie była całkiem pewna, co właściwie się stało.
Kiedy wróciło czucie, zajęły się praniem ubrań. Od czasu do czasu Chiang wołał i pytał, czy im nie pomóc. Kellie zapewniała go, że sobie świetnie radzą, ale Hutch widziała, że czerpie z tej gry ogromną przyjemność.
Kiedy skończyły, wręczyły ubrania Chiangowi, a on przyniósł im koce. Ubrania zawiesiły nad ogniem, po czym objęły wachtę, w kocach, zaś mężczyźni udali się nad staw. Godzinę później wszyscy byli ubrani i znów ruszyli w drogę.
Chiang nie był pewien, co myśleć o Kellie. Zagrożenie, w jakim oboje się znaleźli, tylko podsyciło jego pożądanie. Poważnie zastanawiał się nad oświadczynami. Kilka dni temu, na „Wendy”, taki pomysł wydałby się absurdalny. Teraz jednak wydawało mu się, że to dobra myśl — zaproponować tej niezwykłej kobiecie wspólne życie i przekonać się, czy ona też tego chce. Uznał, że tego chce, i podejrzewał, że nigdy nie będzie lepszej okazji.
Dziś wieczorem zapyta.
Robiło się ciemno, kiedy dotarli do brzegu rzeki.
— Marcel powiedział, że jest szeroka? — warknął MacAllister. — Toż to Mississippi!
Była szeroka, ale w zamierającym świetle wyglądała na spokojną i leniwą. Chiang ocenił, że gdyby była zamarznięta, można by ją pokonać w dziesięć minut.
— Marcelu, czy ona przypadkiem nie płynie w kierunku lądownika? — spytała Hutch.
— Przykro mi, nie. Nie da się podróżować łódką.
— Jak się przedostaniemy na drugą stronę? — spytał MacAllister.
Miała stabilny nurt.
— Nie będziemy pływać — rzekła Hutch.
Nightingale pokiwał głową.
— To dobra decyzja z kilku powodów.
Wskazał coś i Chiang zobaczył parę oczu unoszących się nad poziom wody i spoglądających w ich stronę.
— Aligator? — spytała Kellie.
— Nie wiem — odparła Hutch.
Nightingale powtórzył test Hutch i rzucił do wody mały kawałeczek mięsa. Na powierzchnię natychmiast wystrzeliła jakaś płetwa, a potem woda się zakotłowała.
Coś zawyło w listowiu po drugiej stronie rzeki. Potem rozległ się głośny hałas, pisk i odgłos bicia skrzydłami. Duże stworzenie, przypominające lisa z czarnymi skrzydłami, wzbiło się w powietrze i znów zapanowała cisza.
Chiang przyjrzał się drzewom.
— Ktoś ma doświadczenie w budowaniu tratw?
— Wystarczy powiązać ze sobą kilka pali, nie? — spytała Kellie.
— To powinno być dla nas wszystkich budujące doświadczenie — oświadczył MacAllister.
Dowcip słowny wywołał mniej lub bardziej szczery śmiech.
— Bierzemy się do roboty — oznajmiła Hutch. — Zetniemy teraz drzewa, zostaniemy tu do jutra, a z samego rana zbudujemy tratwę.
— Ile dziś przeszliśmy? — spytał MacAllister.
— Nieźle — odparła Hutch. — Dwadzieścia kilometrów.
— Dwadzieścia?
— No, dziewiętnaście. Ale to i tak nieźle.
Chiang spędził cały wieczór dodając sobie odwagi. Kiedy pnie były ścięte, a pnącza zebrane, Kellie usiadła z boku, jedząc. Gdy skończyła i włączyła z powrotem skafander, pomyślał, że to chyba dobry moment. Przełączył się na prywatny kanał i przystąpił do dzieła.
— Kellie. — Glos mu drżał.
Zwróciła się w jego stronę, w świetle ogniska nie było wyraźnie widać jej twarzy. Patrzył na tańczące na niej cienie i wydała mu się najpiękniejszą kobietą, jaką widział w życiu.
— Tak, Chiang?
Ruszył w jej stronę, by natychmiast uznać, że lepiej będzie zostać na miejscu.
— Ja… chciałem ci powiedzieć, że cię kocham.
Długa cisza. Cienie nadal tańczyły.
— Szukałem okazji, żeby ci o tym powiedzieć.
Skinęła głową.
— Wiem.
To wytrąciło go z równowagi.
— Wiesz?!
Nigdy jej nic nie mówił.
— Pewnie.
Wstał, czując, że musi coś zrobić, ale przysiadł i pogrzebał w ognisku.
— A mogę spytać, co ty na to?
— Lubię cię — odparła cicho.
Czekał.
Chyba była trochę zagubiona. Zastanawiał się, czy szuka w sercu jakichś uczuć do niego, czy też myśli, jak tu bezboleśnie dać mu kosza.
— Nie wiem — rzekła łagodnie. — Okoliczności, w jakich się znaleźliśmy, są takie, że… Trudno mi dojść do jakichś wniosków.
— Rozumiem — rzekł.
— Nie wiem, czy rozumiesz, Chiang. Wszystko jest teraz jakieś takie… intensywne. Nie ufam własnym uczuciom. Ani twoim. Bardzo emocjonalnie do wszystkiego podchodzimy. Poczekajmy, aż znajdziemy się z powrotem na pokładzie „Wendy”. Kiedy już nie będziemy stali okrakiem między życiem a śmiercią. Jeśli wtedy spróbujesz jeszcze raz, z przyjemnością to usłyszę.
Nightingale objął wachtę. Obejrzał teren biwaku, od razu znalazł kilka miejsc, z których coś mogło niepostrzeżenie się podkraść, i uznał, że najlepiej będzie zająć stanowisko przy rzece, gdzie znajdowała się połać pustej ziemi. Chiang wziął pojemnik na wodę i poszedł nad rzekę. MacAllister nazbierał trochę gałęzi i rozpalił ogień. Kobiety podjęły dyskusję nad planowanym wyglądem tratwy.
Nightingale przyglądał się wodzie. Przy brzegu była płytka, ale błotnista i ciemna. Zobaczył, że Chiang się krzywi i wchodzi do wody. Nightingale spytał go, co robi, a Chiang wyjaśnił, że tam woda jest czystsza. Nabrał trochę i chyba nadal nie był zadowolony z wyniku, bo ją wylał i wszedł głębiej.
— To nie jest dobry pomysł — mruknął Nightingale. — Daj sobie spokój. Wymyślimy coś innego.
— To nie… — Wyraz twarzy Chianga zmienił się nagłe. Zaczął krzyczeć. Coś złapało go za stopę. Upadł i zniknął pod wodą.
Nathingale wyszarpnął laser, włączył go i pobiegł w stronę Chianga. Nie wiedział, dlaczego Chiang upadł, ale dostrzegł szaroniebieskie macki.
Coś go złapało, owinęło się wokół jego kostki i próbowało wciągnąć go pod wodę. Potem złapało go za ramię. Nathingale strzelił w wodę. Skądś trysnęła ciecz koloru błota. O mało nie upuścił lasera.
Przybiegł MacAllister z laserem w dłoni i rzucił się w sam środek bitwy. Strzelał dookoła jak szalony. Woda zasyczała, macki eksplodowały. Nathingale uwolnił siebie, a potem Chianga. Zanim przybiegły kobiety, było już po wszystkim, parę sekund po tym, jak walka się zaczęła.
— Wszystko w porządku, drogie panie — oświadczył MacAllister, dmuchając w laser jak w lufę staroświeckiego rewolweru. — Już po strzelaninie.
Tej nocy widzieli już wyraźnie tarczę Morgana. Przypominała malutki półksiężyc.
Rankiem zmontowali tratwę. Powiązali pnie ze sobą i przycięli je. Hutch, niepewna swoich umiejętności inżynierskich, zarządziła zamocowanie elementów skośnych, które miały wzmocnić tratwę. Wycięli wiosła i drągi, odbyła się też dyskusja na temat żagla, ale Hutch ją ucięła, mówiąc, że i tak nie potrafią go zmontować.
Wyglądało na to, że nocowali przy wodopoju. Zwierzęta pojawiały się od czasu do czasu, patrzyły z ciekawością na przybyszów, utrzymywały dystans, zanurzały pyski w wodzie, po czym znikały w lesie.
Gdy tratwa była gotowa, słońce świeciło już wysoko. Ciesząc się, że mogą znów wyruszyć, weszli na pokład i odbili od brzegu.
Dzień był nienaturalnie ciepły. Prawie tak ciepły, że można było wyłączyć skafandry. MacAllister usiadł na przodzie z zamiarem czerpania przyjemności z przejażdżki.
Wypatrzyli wcześniej miejsce nadające się do lądowania. Był tam kawałek plaży i wyglądało na to, że nie ma skał. Miejsce znajdowało się jakieś pół kilometra w dół biegu rzeki.
Nightingale przyglądał się mijanym brzegom. W końcu zwrócił się do Hutch.
— To była zbrodnia, zostawić tak tę planetę — mruknął.
— Akademia twierdzi, że mieli ograniczone środki.
— To takie oficjalne gadanie. Tak naprawdę chodziło o walkę o władzę na dość podrzędnym poziomie. Dyskusja nad eksploracją była jak przeciąganie liny. Wygrała niewłaściwa strona i już tu nie wróciliśmy. — Spojrzał na czubki drzew. — Nigdy nie miało to ze mną nic wspólnego, ale wziąłem winę na siebie.
MacAllister zasłonił oczy przed słońcem.
— Przerażająca dzicz — rzekł.
— Nie wiedział pan o tym, panie MacAllister? — spytał Nightingale.
— Nie wiedziałem o czym?
— Że przyczyną decyzji była polityka wewnętrzna. I że zrobiono ze mnie kozła ofiarnego.
MacAllister wydał długie westchnienie.
— Randall — rzekł — zawsze istnieje coś takiego jak polityka wewnętrzna. Nie sądzę, że ktokolwiek przypuszczał, iż to ty jesteś winien zakazu eksploracji. Po prostu ułatwiłeś to ludziom, którzy mieli inne priorytety. — Spojrzał w dół rzeki. — Co za szkoda, że nie możemy popłynąć tą tratwą aż do lądownika.
Kellie obserwowała coś za nimi. Nightingale obrócił się i zobaczył stado ptaków lecących wolno z tyłu, ze stałą prędkością. Nie, nie ptaków, poprawił się. Przypominały raczej nietoperze.
Ustawiły się w klucz w kształcie litery V, z węższą częścią skierowaną w ich stronę.
Nie, to nie były także nietoperze. Zmylił go rozmiar, ale w rzeczywistości przypominały raczej ważki.
Ważki? Ich ciało było podzielone na segmenty długości przedramienia. Miały podobną rozpiętość skrzydeł jak pelikany. Zaniepokoiła go szczególnie jedna rzecz: miały trąbki przypominające sztylety.
— Spójrzcie w górę — rzekł. Wszystkie oczy skierowały się do tyłu.
MacAllister wstał i wyjął laser.
— Dobrze — powiedział. — Witajcie na Deepsix, gdzie komary obalają ludzi na ziemię i dopiero wtedy kąsają.
— Chyba są nami zainteresowane — zauważyła Hutch.
Zauważyli, że pojawił się kolejny problem: byli już prawie na środku rzeki i prąd znosił ich szybciej, niż przewidywali. Było oczywiste, że nie trafią w wyznaczony punkt.
Rzeka była zbyt głęboka, by użyć drągów. Chiang i MacAllister złapali za wiosła i szaleńczo wiosłowali, ale nie udało im się wiele zyskać i mogli tylko patrzyć, jak mijają upatrzoną plażę.
Ważki trzymały się tuż za nimi.
Widać było, że się jakoś porozumiewają. Wykorzystywały wiatr, czasem tylko machając skrzydłami, by nieco przyspieszyć.
— Jak sądzisz, czy one mogą być mięsożerne? — zwróciła się do Nightingale’a Hutch.
— Jasne — odparł. — Ale jest bardziej prawdopodobne, że żywią się krwią.
— Paskudne są — mruknął MacAllister.
Hutch zgodziła się z nim.
— Jeśli podlecą bliżej, zestrzelimy je.
— Może to wcale nie takie złe — podsunął Chiang — że ta planeta niedługo przestanie istnieć.
MacAllister zaśmiał się głośno, aż echo poszło po rzece.
— To nie jest specjalnie naukowe podejście — odparł. — Ale popieram cię, chłopcze.
— Och, niechże się pan zamknie — warknął Nightingale. — Te stworzenia są niebywale skuteczne, a przez to ciekawe. To jest jedyna tak stara planeta, jaką znamy, jedyna, na której widać skutki sześciu miliardów lat ewolucji. Dałbym się pociąć za możliwość prowadzenia tu poważnych badań.
— Już raz o mało się pan nie dał pociąć. — MacAllister potrząsnął głową, a w jego oczach było widać rozbawienie.
— Pan i ta cała mania szalonego naukowca…
Chiang odłożył wiosło i położył je na pokładzie.
— Szykują się do ataku.
Nightingale też to dostrzegł. Przedtem leciały w kluczu w kształcie luźnego V, rozciągnięte na długości jakichś czterdziestu metrów. Teraz zbiły się w ciasną grupę i leciały prawie skrzydło przy skrzydle.
MacAllister patrzył, jak Nightingale wyciąga laser.
— Nie jestem pewien — rzekł — że to jest najlepsza broń w tej chwili. — Włożył swój laser do kieszeni i sięgnął po wiosło. — Taaa — mruknął i zamachnął się kilka razy. — To powinno starczyć.
Ważki cały czas się zbliżały, co chwila zmniejszając dystans o kilka metrów. Potem zrobiły coś zdumiewającego. Podzieliły się na trzy oddzielne eskadry, jak miniaturowe myśliwce. Jedna trzymała się tyłu, dwie odsunęły się na prawo i lewo i zbliżyły do tratwy.
Hutch wyciągnęła rękę. Czekajcie.
Zaczęły ich otaczać.
Tratwa dryfowała, znoszona w dół rzeki.
— Czekajcie.
Te z tyłu znalazły się w zasięgu broni. Kellie i Chiang stali tam twarzą do nich.
— Jeszcze nie — rzekła Hutch. — Jeśli nas zaatakują, uważajcie, gdzie strzelacie. Nie chcę, żeby ktoś został przez przypadek postrzelony.
Hutch stała na bakburcie, MacAllister na sterburcie. Nightingale przyklęknął przy Hutch na jednym kolanie. Osaczające ich formacje znalazły się w zasięgu.
— Na trzy — powiedziała. — Raz…
— To wcale nie musi być agresywne zachowanie — zauważył MacAllister.
— Dwa…
— Dopóki rzeczywiście nie zaatakują, nie dowiemy się. Wyglądają na inteligentne. Może próbują nawiązać kontakt.
— MacAllister zmienił pozycję, żeby stawić czoło niebezpieczeństwu.
— Powiedz im „cześć”, Randy.
— Trzy. Strzelajcie.
Rubinowe promienie przeszyły powietrze.
Kilka stworzeń od razu upadło w wodę, wijąc się, z dymiącymi skrzydłami. Jedno wylądowało w miejscu, gdzie natychmiast wychynęła para głodnych szczęk, i znikło pod powierzchnią wody.
Reszta ruszyła do ataku. Powietrze wypełniło się szumem skrzydeł i kakofonią wrzasków i pisków. Jedno ze stworzeń wbiło trąbkę w ramię Hutch i MacAllister rzucił się w jej kierunku, przewrócił ją, o mało nie zrzucając do wody, ale złapał stwora, szarpnął go i cisnął nim o pokład. Promienie laserów trafiły dwa następne stworzenia w powietrzu. Nightingale stanął za MacAllisterem i zdjął dwa jednym strzałem.
MacAllister stał nad leżącą Hutchins jak pretorianin, machając wiosłem i waląc po łbach zbliżających się napastników. W całym zamieszaniu wypełnionym krwią, krzykami, furią i elektrycznym sykiem laserów Nightingale z niechęcią zauważył, że ten dureń stał się bohaterem dnia.
I nagłe wszystko się skończyło. Ważki odleciały. Nightingale naliczył tylko pięć ocalałych. Zgrupowały się i przez chwilę myślał, że zaraz nastąpi drugi atak. Odleciały jednak z wiatrem, ledwo ruszając skrzydłami, i skierowały się w stronę brzegu.
Rozejrzał się, upewnił, że nikt nie został poważnie ranny, i słuchał, jak Hutch uspokaja Marcela. Siedziała na pokładzie, trzymając się za zranione ramię.
— Boli — powiedziała.
Marcel słuchał i milczał. Kiedy Hutch skończyła mówić, usiadł koło jednego z ekranów ściennych, na których mógł oglądać obraz z powierzchni Maleivy III.
Nigdy nie czuł się aż tak bezradny.
Jeśli jest jakaś cecha charakterystyczna, którą wykazują wszystkie istoty rozumne, jest to przekonanie o ich znaczeniu jako jednostki. Można to dostrzec w zostawianiu po sobie różnych śladów. Zatem jedyna znana nam rasa obcych, która sięgnęła gwiazd, zostawiała w rozmaitych dziwnych miejscach pomniki samych siebie. Nokowie, ze swoją dziewiętnastowieczną technologią, umieszczali swoje podobizny we wszystkich parkach. Na Ziemi mamy piramidy. Płacimy też szkołom i kościołom, żeby nazywały naszymi imionami budynki, nagrody i parkingi. Każdy przygłup, który otrzyma awans na majstra, jest przekonany, że reszta ludzkości będzie patrzeć na niego z zachwytem i będzie z zapałem polować na wszystkie informacje na jego temat, jakie tylko uda jej się zdobyć.
Na pokładzie „Wendy” nie było jednego pomieszczenia, w którym wszyscy mogliby się pomieścić. Beekman uciekł się więc do kompromisu, zapraszając kilka najważniejszych osób do sali konferencyjnej. Kiedy już się tam zebrali, poprosił technika o połączenie ich z resztą statku.
Rozpoczął spotkanie od podziękowania im za przybycie.
— Panie i panowie — mówił dalej. — Wszyscy jesteśmy świadomi sytuacji na powierzchni. Jeśli będziemy mieli szczęście, nie będziemy musieli podejmować działań alternatywnych. Ale jeśli nie, taka potrzeba się pojawi, bo pięć osób może zginąć.
— Zaproszono nas do wzięcia udziału w tym locie, bo ktoś uznał, że jesteśmy twórczy. Mamy teraz szansę udowodnić, że to prawda. Mówiłem kapitanowi, że jeśli plan odzyskania i zainstalowania kondensatorów się nie powiedzie, nie mamy żadnej alternatywnej metody ocalenia tych ludzi. Chciałbym, żeby państwo mi udowodnili, że się mylę.
— Nie muszę państwu mówić, że mamy mało czasu. I chyba nie muszę także informować, że sam nie dostrzegam żadnych możliwości. Dlatego właśnie jesteście nam potrzebni. Naciągnijcie coś, co jest możliwe. Wymyślcie jakiś plan. Znajdźcie rozwiązanie.
— Nie chcę, żebyście marnowali czas, siedząc tu. Ale będę czekał. Dajcie znać, jak będziecie coś mieli.
Wciągnęli tratwę na brzeg, wyszli z wody i padli na ziemię. Kellie przyniosła apteczkę, a Nightingale zajął się opatrywaniem rannych. Przez pole nie przenikały żadne toksyny ani czynniki biologiczne, więc jedynym problemem była utrata krwi.
Mimo optymistycznego raportu złożonego dla „Wendy”, tylko Nightingale nie został ranny w ataku.
Na szczęście rany były powierzchowne, ale Kellie i MacAllister stracili zbyt dużo krwi, żeby mogli iść dalej.
Napastnicy dwukrotnie ukąsili Kellie w prawą nogę, Hutch w ramię, MacAllistera w szyję. Rana wyglądała na bolesną, ale MacAllister tylko skrzywił się i zrobił to co zwykle, czyli wygłosił jakąś kąśliwą uwagę na temat przodków ważek. Chiang miał ukąszenia na brzuchu i na ramieniu.
Nikt nie protestował, kiedy padła propozycja odpoczynku, i gdy tylko oddalili się trochę od rzeki, rozsiedli się. Wszyscy zżymali się z powodu straty czasu, ale po prostu nie było sposobu, żeby temu zaradzić. Nightingale był tak wyczerpany emocjonalnie, że najchętniej by zasnął, ale był jedynym członkiem grupy, który nie odniósł ran, więc objął wachtę.
Odpoczywali przez cztery godziny, po czym Hutch obudziła ich i zarządziła wymarsz.
Las był pełen owadów, kwiatów, włochatych krzewów i płożących lian. Owady bzyczały na kwiatach, przenosząc pyłek sposobem uświęconym od dawna, znanym w każdej biosferze. Był to kolejny dowód na prawdziwość zasady, że natura zawsze wybiera sposób najprostszy. Zwierzęta różniły się wyglądem zewnętrznym, ale głównie w szczegółach. Czasem pojawiały się stworzenia przypominające małpy i wilki. Bardzo przypominały spokrewnione z nimi zwierzęta spotykane na innych planetach. Małpy miały długie uszy i bezwłose twarze i przypominały malutkich ludzi. Wilki były większe od ich dalekich kuzynów i miały potężne ciosy. Było nawet koniowate stworzenie, które od biedy mogło uchodzić za jednorożca.
Różnice nie kończyły się na wyglądzie. Obserwowali grupę wilków, omijających z daleka długoszyją pseudożyrafę, która z zadowoleniem żuła gałąź, nie zwracając na nich żadnej uwagi. Czy jej mięso było trujące? Czy może potrafiła żądlić na odległość? Albo spryskiwać odorem jak skunks? Nie wiedzieli i nie mieli czasu ani ochoty (z wyjątkiem Nathingale’a) zostawać tu na tyle długo, żeby się dowiedzieć.
Pojawiły się dwa kolejne potencjalne zagrożenia. Jednym z nich był zielonoszary wąż rozmiarów pytona. Patrzył na nich oczami czarnymi jak paciorki. Ale albo nie był głodny, albo wyczuł, że przerośnięte małpy nie będą łatwą zdobyczą.
Drugim był kot, identyczny jak widziany w okolicach wieży. Ten wyszedł z krzaków i podszedł do nich, jakby byli starymi przyjaciółmi. Pewnie spodziewał się, że zaczną uciekać. Kiedy się nie ruszyli, zawahał się na moment, po czym pokazał im paszczę pełną siekaczy. To wystarczyło: zastrzelili go bez cienia żalu i bez problemu.
Rosnące wszędzie rośliny reagowały na światło, a uważny obserwator mógł dostrzec, że ich płatki obracają się za wędrującym po niebie słońcem. Pojawiające się gdzieniegdzie cienie, dziwne organy i struktury sprawiły, że Nightingale zaczął podejrzewać, iż las ma oczy. W jakiś roślinny sposób był świadomy ich marszu. I śledził ich z czymś w rodzaju boskiego spokoju.
Za jakieś kilkaset lat Maleiva i otaczające ją planety wyjdą z obłoku i znów zapanują normalne warunki. To znaczy zapanowałyby, gdyby planeta nadal tu była. Las robił wrażenie wiecznego.
Nightingale zastanowił się, czy las, w jakiś nieokreślony sposób, wie, co się stanie.
A jeśli tak, czy go to w ogóle obchodzi?
— Hej, Hutch — to głos Chianga. — Tylko spójrz na to. Chiang i Kellie poszli nazbierać drewna na ognisko.
Hutch siedziała na kłodzie i ćwiczyła rękę. Wstała i znikła w lesie. MacAllister, który pełnił wachtę, trzymał się blisko, ale nieustannie zerkał w stronę Nightingale’a ze znużeniem w oczach, jakby chciał powiedzieć, że nie ma cierpliwości do cudzego entuzjazmu. Mogliby spotkać tu brontozaura i nic by go to nie obeszło. Dla niego nie liczyło się nic poza powrotem do domu. Wszystko inne było bez znaczenia.
— To mur! — rzekła Kellie. Nightingale widział światło ich latarek w ciemności.
MacAllister sprawdził godzinę, jakby miała ona cokolwiek wspólnego ze zmianami dni i nocy. Na orbicie była prawie dwunasta, ale Nightingale nie miał pojęcia, czy chodzi o północ, czy południe. MacAllister zresztą też nie.
Nightingale był straszliwie znużony. Siedział z zamkniętymi oczami i pozwalał, by głosy przepływały obok niego. Jakiś mur nie wydawał mu się ani trochę istotny.
Przez kilka minut nic się nie działo, choć słyszał, jak się przemieszczają. W końcu, nie mogąc opanować ciekawości, zapytał, co mają.
— To tylko mur — rzekł Chiang. — Sięga nam do ramion.
— Budynek?
— Mur.
W krzakach się zakotłowało. Zwierzęta o coś walczyły.
— Bardzo zarośnięty — poinformowała Kellie. — Musi być strasznie stary.
Nightingale’owi przyszło do głowy, że mógłby wstać.
— Jest z kamienia?
— To wygląda raczej jak cegła.
— Widać koniec?
— Tam dalej. Zakręca.
— Tam jest brama. Z łukiem.
Przez kilka minut miotali się po krzakach, nie wydając żadnych odgłosów poza mruknięciami. Potem odezwał się podekscytowany Chiang.
— Wydaje mi się, że tam jest budynek.
Nie widzieli żadnych budowli od chwili opuszczenia wieży. Nightingale poddał się i sięgnął po laskę. MacAllister dostrzegł, że tamten ma kłopoty, i ruszył mu na pomoc.
— Wszystko w porządku, Gregory — rzekł Nightingale. — Poradzę sobie.
MacAllister zatrzymał się w pół kroku.
— Przyjaciele mówią do mnie „Mac”.
— Nie wiedziałem, że masz jakichś przyjaciół. — Nightingale sięgnął po latarkę i włączył ją.
Mac spojrzał na niego z lekkim uśmiechem, ale bez oznak gniewu.
— Co to za łuk?
— Zakrzywiony. Nad dwoma połówkami żelaznej bramy. Niewielkiej. Dość zardzewiałej. Ale są na niej jakieś symbole. Na tym łuku.
Nightingale, opierając się na lasce, ruszył w ich kierunku.
— Wyglądają tak samo jak te w wieży?
— Niewykluczone — odparła Hutch. — Trudno powiedzieć.
Zapiszczał metal. Ktoś otworzył bramę.
— Czemu nie widać, co jest w środku? — spytał Chiang.
Chodzenie było niełatwe. MacAllister westchnął głośno.
— Wyluzuj. Jak znajdą coś ważnego, dadzą znać.
— Już znaleźli coś ważnego, Gregory. — Położył nacisk na ostatnie słowo. — Może to jakaś wiejska posiadłość. Kto wie, co jest w środku?
— A co cię to obchodzi? To nie twoja działka.
— Bardzo chciałbym się dowiedzieć, kim byli tubylcy. A ty nie?
— Szczerze?
— Domyślam się odpowiedzi.
— Jasne. Wiem, kim byli tubylcy. Najprawdopodobniej byli kurduplami o twarzy jastrzębia, którzy walczyli za pomocą dmuchawek. Mordowali się w wojnach, a gdyby oceniać po tej wieży, byli gdzieś na poziomie średniowiecza. Hutch bardzo chciałaby wiedzieć, jakich bogów czcili i jak wyglądał ich alfabet. A kogo to obchodzi? Byli bandą dzikusów i tyle.
Nightingale podszedł do muru. Istotnie wyglądał na zbudowany z cegły. Był niski, prosty, zniszczony, pokryty roślinnością i pnączami. Randall zastanawiał się, jakie ręce go zbudowały.
Szedł dalej, aż dotarł do bramy. Była żelazna, kiedyś chyba pomalowana na czarno, ale teraz tak zardzewiała, że trudno było z całą pewnością określić. Jedno ze skrzydeł nadal poruszało się na zawiasach.
Brama miała raczej funkcje dekoracyjne niż obronne. Poszczególne elementy odlano w kształcie liści i gałęzi. Motywy wyglądały na dość nieciekawe, pewnie spodobałyby się babci Nightingale’a. Były jednak ozdobne i mówiły coś o tubylcach.
Usłyszał, że MacAllister idzie za nim. Wydawał odgłosy jak słoń kroczący w głębokiej trawie. Światło jego latarki padło na zwieńczenie bramy.
Było zbudowane z ułożonych w łuk cegieł. Symbole, o których wspominała Kellie, były wyrzeźbione na kawałku kamienia wbudowanym z przodu. Nightingale pomyślał, że to pewnie nazwa posiadłości.
— Porzućcie wszelką nadzieję — rzekł.
— Uważaj — mruknął MacAllister.
Grunt był całkowicie pokryty roślinnością. Jeśli kiedyś była tu droga albo ścieżka, nic z niej już nie zostało.
Przeszli przez bramę i zobaczyli, że pozostali przyglądają się małemu, doskonale zachowanemu budynkowi. Nightingale pomyślał, że jest niewiele większy od domku dla lalek. Miał kształt koła i był zbudowany z szarego kamienia, z dachem opadającym z podwyższonego środka.
Dostrzegł drzwi i okno. Oba otwory były pokryte roślinnością.
Chiang wyciął laserem drogę do wejścia. Odsunął jeszcze trochę roślin i weszli do środka, pod niski dach. Najpierw kobiety, potem Chiang, a na końcu Nightingale.
Wnętrze składało się z jednego pomieszczenia i wnęki. Były zdobione motywami roślinnymi: kwiatami i ukwieconymi gałązkami, które wyrzeźbiono w glinianych płytkach pokrywających ściany. Na końcu pomieszczenia stał kamienny stół.
Cuchnęło rozkładem. MacAllister w końcu przecisnął się przez drzwi i kucnął, żeby nie musieć się schylać.
— To wcale nie wygląda na takie stare — mruknął i podparł się jedną ręką.
Chiang stanął przy stole.
— Co o tym myślicie? — spytał, dotykając go opuszkami palców. — Czy to ołtarz?
Wszystkie rasy, które poznali ludzie, na wczesnych etapach rozwoju tworzyły religię. Nightingale przypomniał sobie klasyczną rozprawę Barashki Aspekty inteligencji, w której ten dowodził, że pewnie elementy ikonografii występowały u wszystkich inteligentnych gatunków, i tak na przykład wszędzie znajdowano symbole słońca, gwiazd, skrzydeł i krwi. Często występował umęczony bóg. I prawie wszędzie powstawały ołtarze.
— Tak — odparła Hutch — chyba nie ma wątpliwości co do tego, co to jest.
Był niezbyt precyzyjne ociosany, para kamiennych bloków połączonych trzpieniami. Hutch poświeciła na niego latarką, przetarła powierzchnię i przyjrzała się jej.
— Czego szukasz? — spytał Nightingale.
— Plam. Na ołtarzu zwykle składano ofiary.
— Och.
— Jak tu.
Wszyscy podeszli, żeby spojrzeć z bliska. Nightingale wszedł w jakąś dziurę, ale Kellie podtrzymała go i nie dała mu upaść. Były tam jakieś plamy.
— To mogła być woda — podsunął.
Hutch zeskrobała próbkę, włożyła ją do torebki i wsunęła torebkę do kieszeni kamizelki.
MacAllister niezdarnie przeniósł ciężar ciała i rozejrzał się. Był znudzony.
— Ołtarz stoi na podwyższeniu — rzekła Kellie. Istotnie, prowadziły do niego trzy małe stopnie.
MacAllisterowi udało się wreszcie stanąć jakoś stabilnie i podszedł bliżej.
— Kaplica w lesie — powiedział. — A jak myślicie, jaki bóg ją zamieszkiwał?
Hutch skierowała światło latarki do wnęki.
— Tam — powiedziała.
Przyklękła, zebrała trochę odłamków i pyłu i wygrzebała kawałek niebieskiego kamienia.
— Wygląda jak kawałek statuy.
— Tam jest więcej — podsunął Chiang.
Zebrali trochę odłamków. Ułożyli je na ołtarzu i robili zdjęcia pod różnymi kątami. Bill spróbował złożyć z tego jakiś obraz.
— Fragmenty pochodzę z kilku różnych rzeźb — poinformowała SI po kilku minutach. — Tylko jedną udaje się złożyć w całość.
— Dobrze — odparła Hutch. — Pokażesz nam?
Marcel wysłał jej obraz i Hutch wyświetliła go. Nightingale od razu dostrzegł, że statua nie przedstawia podobnej do jastrzębia postaci, które widzieli w wieży. Postać, która się pojawiła, była całkiem odmienna. Nie miała piór. Miała za to oczy na szypułkach. Długą szyję. Długie, wąskie ręce zakończone pazurami. Cztery palce. Jajowatą czaszkę. Wyraźnie zarysowane czoło. Nie miała uszu ani nozdrzy. Usta bez warg. Zielonkawą barwę skóry, chyba że kolor wyblakł. I błękitną szatę.
Przypominała trochę świerszcza.
— A co się stało z jastrzębiami? — spytał Nightingale.
— Jedne lub drugie są pewnie postaciami mitycznymi — rzekła Hutch.
— Które? Które są mityczne, a które przedstawiają tubylców?
Zmarszczyła czoło, patrząc na obraz.
— Moim zdaniem jastrzębie są mityczne.
— Dlaczego? — spytał Chiang.
— Bo w jastrzębiach jest jakieś dostojeństwo. Nie przypuszczam, żeby stworzenia wyglądające jak jastrzębie wyobrażały sobie bohaterów i bogów wyglądających jak świerszcze.
Nightingale wypuścił głośno powietrze.
— Czy to przypadkiem nie jest jakieś uprzedzenie kulturowe?
— Może, ale to nie czyni teorii mniej prawdopodobną. Nie wszystkie uprzedzenia kulturowe są błędne.
Szata była rozcięta przez środek i otwierała się na piersi. Jej właściciel miał na nogach sandały i trzymał laskę, której górna część była odłamana. Prawe ramię także było złamane w łokciu. Nightingale był pewien, że gdyby tam było, unosiłby je w stronę nieba. W modlitwie. Próbując zjednać sobie boską pomoc. Dając sygnał do czegoś.
Wśród odłamanych kawałków był czułek, noga, odłamek czegoś, co mogło być fragmentem tułowia. Głowa pozostała jednak nietknięta. Nightingale’a uderzyło, że wbrew opinii MacAllistera ze stworzenia emanuje jakaś godność.
— Co o tym sądzisz?
Pytanie było przeznaczone dla Nightingale’a, ale odpowiedział MacAllister.
— Nienajgorzej to jest zrobione.
W obrazie było coś, co zrobiło wrażenie na Nightingale’u. Stworzenie przeżyło stratę i prosiło o coś, może po prostu poddawało się czemuś. Czemu? Powszechnej śmierci, stanowiącej punkt wyjścia dla wszystkich religii? Wiecznemu zimnu, które stało się częścią naturalnego porządku rzeczy?
— Warto byłoby wiedzieć — rzekła Hutch.
Nightingale zgodził się z nią.
Odszedł na samym końcu.
Włożyli kilka fragmentów do torebek, rozejrzeli się po raz ostatni i wyszli. Hutch zatrzymała się przy drzwiach i obróciła się w jego stronę.
— Pewnie nie żyją już od setek lat — powiedziała.
Spojrzała na niego i zrobiła zmartwioną minę. Zapewne wyglądał blado i nieciekawie.
— Może jacyś przeżyli. Gdzieś na wzgórzach.
Nightingale pokiwał głową.
— Ale ich cywilizacji już nie ma. Zginęło wszystko, co kiedyś robili. Cała wiedza. Wszystkie akty odwagi czy hojności. Wszystkie debaty filozoficzne. Jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło.
— Czy to ma jakieś znaczenie? — spytała.
Nie odpowiedział. Wyszedł wolno z kaplicy i zatrzymał się w drzwiach.
— Chyba nie. Ale wolałbym myśleć, że w przyszłym tygodniu Jerry połknie tylko bryłkę z kamienia i wody. A nie kawałek historii.
— Wiem — pokiwała głową Hutch.
Spojrzał na torbę z artefaktami.
— Bóg. Kto uratuje boga?
Spojrzała na niego i zauważył smutny, zadumany uśmiech.
— My. Zabierzemy go do domu.
— Gdzie nie będzie miał żadnych wyznawców.
— Uważaj, Randy. Jak będziesz tak gadał, ludzie wezmą cię za archeologa.
Po kilku minutach, gdy przechodzili pod łukiem, ziemia zadrżała. Zatrzymali się i czekali, aż wstrząs minie.
Na ekranie pojawił się Beekman z tryumfalnym uśmiechem.
— Mieliśmy rację, Marcelu. Jest tam.
Marcel, pogrążony we własnych ponurych myślach, patrzył na powierzchnię planety.
— Co tam jest, Guntherze?
— Podstawa windy orbitalnej.
— Znaleźliście ją!
— Tak. Jest dokładnie tam, gdzie przypuszczaliśmy.
— Na zachodnim wybrzeżu.
— Góra Błękitna. Na szczycie jest wielka budowla. Sześciokątna. Szeroka na jakieś dwieście metrów. Olbrzymia.
— Jak wysoka?
— Ma jakieś sześć, siedem pięter. Wygląda, jakby była ułamana na górze.
— A reszta?
— W oceanie. Całe dno morskie jest pokryte gruzem. Ruina o powierzchni setek kilometrów kwadratowych. — Wyświetlił zdjęcia.
Marcel spojrzał na zarys budowli na szczycie góry, a potem na potężne rumowisko na dnie morza. Niektóre kawałki wystawały nad powierzchnię wody.
— To się stało dość dawno temu — rzekł Beekman. — Fragmenty, które wystają nad powierzchnię wody, przypominają skaliste wyspy. — Miano je zbadać podczas pierwotnej, pośpiesznej ekspedycji „Wendy”. — Nie mamy ani ludzi, ani sprzętu do przeprowadzania takich analiz, ale podejrzewam, że gdybyśmy poskładali kawałki z dna, otrzymalibyśmy kawałek windy orbitalnej o długości stu kilometrów.
— Ciekawe, gdzie jest sama stacja? — zastanawiał się Marcel.
Beekman wzruszył ramionami.
— Żebym to ja wiedział. Nie wiemy nawet, kiedy się zawaliła. Ale jak się dowiemy, to Akademia powinna przysłać tu jeszcze jedną misję, żeby to zbadać.
Marcel przyjrzał się obrazom.
— Czegoś tu nie rozumiem — rzekł. — Ci ludzie umieli zbudować windę orbitalną, ale nie zostawili niczego rozmiarów wieżowca. Ani żadnego technicznego artefaktu. Wszystko zostało pogrzebane pod lodem?
— Nie mamy pojęcia — odparł Beekman. — I nie mamy ani czasu, ani sprzętu, żeby się tego dowiedzieć. Powinniśmy zebrać tyle dowodów, ile zdołamy. I dopuszczać różne możliwości.
— Chcesz mi powiedzieć, że na te pytania pewnie nigdy nie dostaniemy odpowiedzi.
Beekman właśnie to chciał powiedzieć.
— Masz zupełną rację.
Marcel westchnął.
— Coś powinno być. Jakieś budowle. Przecież nie można mieć cywilizacji, która zamieszkuje oświetlone świecami miasta i równocześnie korzysta z windy orbitalnej. — Rzucił pióro na konsolę. — Sprawdzili to, prawda? Wieża nie miała instalacji elektrycznej? Ani jakiegoś zasilania? Miał na myśli Hutch i jej grupę.
— Miała polecenie, żeby szukać śladów techniki — rzekł Beekman — ale pewnie założyli, że i tak ich nie znajdą. Wszyscy tak zakładaliśmy.
— Może o to chodzi. Że nie szukali wystarczająco starannie.
— Nie przypuszczam. W końcu to była kultura korzystająca z dmuchawek.
— A nie przyszło ci do głowy, że ta wieża była jakimś muzeum? I że te artefakty były artefaktami innej cywilizacji?
— To byłby zupełnie nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
— Guntherze, kiedy dostaniemy jakieś dane na temat datowania tej windy orbitalnej?
— To nie powinno długo potrwać. Zeskanowaliśmy próbki i wysłaliśmy wyniki. Poprosiliśmy o zbadanie tego jak najszybciej, więc za parę dni powinna przyjść odpowiedź. — Założył ręce na piersi. — To naprawdę smutne. Wiem, że ludzie Akademii daliby wszystko, żeby móc obejrzeć podstawę windy orbitalnej.
Marcel milczał.
— Może jeśli lądownik zadziała, poproszę Hutch, żeby rzuciła okiem. Zanim wrócą na orbitę.
— Nie ma mowy — odparł Marcel. — Jeśli lądownik zadziała, zabieramy ich do domu. Bez żadnych przystanków po drodze.
Kapitanowi Nicholsonowi udało się zrzucić całą odpowiedzialność za wypadek na Wetherala, który, jak poinformował Nicholson, zagarnął pojazd bez zezwolenia. Prawdopodobnie, zasugerował, pasażerowie zaproponowali mu za to jakąś znaczną kwotę pieniędzy. Dodał, że być może nie zdawali sobie sprawy z tego, iż to nielegalne. Ponieważ jednym z pasażerów był znany dziennikarz i eseista Gregory MacAllister, kapitan doradził korporacji, żeby znalazła jakiś sposób na zatuszowanie tego incydentu. Jeśli MacAllister przeżyje, argumentował Nicholson, będzie dla TransGalactic niebezpiecznym przeciwnikiem, gdyby założyć, że jest w jakiś sposób odpowiedzialny, i gdyby TransGalactic podjął przeciwko niemu kroki prawne. Jeśli nie, ściganie go po śmierci nie będzie miało sensu. Niewątpliwie można by coś uzyskać z jego majątku, ale korporacja mogłaby sobie w ten sposób bardzo popsuć wizerunek. Najlepiej uznać, że był to nieszczęśliwy wypadek.
Jadł apatycznie śniadanie, próbując podtrzymać konwersację z rozgadanymi pasażerami przy stole, odbierając nowe wieści od Clairveau. Grupa została zaatakowana przez olbrzymie owady i odkryła jakąś świątynię w lesie. Najważniejsze, że marsz w stronę „Tess” przebiegał zgodne z planem. W tej chwili tylko to się liczyło.
To doświadczenie nauczyło go jednego: już nigdy nie da się nikomu namówić na pogwałcenie procedury. Nigdy. Z żadnego powodu. Czasem ktoś z gości wyrywał go z zadumy pytaniami o kiosk z pamiątkami na Pokładzie Gwiaździstym albo zaplanowane na sobotę imprezy związane ze zderzeniem. Przesuwał jajka po talerzu i odpowiadał najlepiej, jak potrafił.
Jedna niewłaściwa decyzja, pozwalająca MacAllisterowi dostać to, co chciał, może teraz przekreślić dorobek całego życia. A to wcale nie był nawet jego pomysł. Wywarto na niego nacisk. Postawiono go w sytuacji bez wyjścia, a zrobił to bezczelny pasażer mający wpływy i kierownictwo, które nie poparłoby go, gdyby MacAllister się obraził.
Co za nonsens.
Bransoleta zaczęła wibrować sygnałem połączenia. Podniósł ją do ucha niedbałym gestem.
— Kapitanie — rzekł oficer dyżurny — wiadomość od zarządu. Poufne.
Była to pierwsza wiadomość od zarządu od czasu katastrofy.
— Za minutę przyjdę — rzekł. Boże, spraw, żebym z tego wyszedł. Przycisnął serwetkę do ust i wstał, przepraszając i oznajmiając, że musi podjąć ważną decyzję. Uśmiechnął się czarująco do dam, uścisnął dłonie ich towarzyszom, po czym wyszedł, słysząc, jak mówią o nim „co za miły człowiek”.
Poszedł prosto na mostek, gdzie oficer dyżurny, który zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji, przywitał go skinięciem głowy. Nicholson odwzajemnił ten gest, zasiadł w fotelu i polecił SI wyświetlić wiadomość.
OD: DYREKTOR DS. OPERACYJNYCH
DO: KAPITAN, „WIECZORNA GWIAZDA”
DATA I GODZINA: 28.1116: 25
POUFNE/USUNĄĆ PO PRZECZYTANIU
ERIKU!
ZDAJESZ SOBIE SPRAWĘ Z TEGO, ŻE MOŻEMY ZOSTAĆ POCIĄGNIĘCI DO ODPOWIEDZIALNOŚCI. ZRÓB WSZYSTKO, CO MOŻESZ, ŻEBY URATOWAĆ MACALLISTERA. INFORMUJ NAS NA BIEŻĄCO.
BYĆ MOŻE CHCIAŁBYŚ SKONTAKTOWAĆ SIĘ Z PRESCOTTEM.
Skontaktować się z Prescottem.
Prescott był firmą adwokacką specjalizującą się w nie ściganych z urzędu sprawach związanych z podróżami kosmicznymi. Dali mu do zrozumienia, że może zostać pociągnięty do odpowiedzialności. To oznaczało, w najlepszym razie, koniec jego kariery. Jeśli wytoczą mu proces, Bóg wie, co z nim będzie.
Siedział, z rozpaczą wpatrując się w wiadomość. I zazdrościł MacAllisterowi.
Patrzenie na śmierć Hartcourta dało mi teologiczną nauczkę: życie jest krótkie; nigdy nie rezygnuj ze zrobienia czegoś, co naprawdę chcesz zrobić, tylko dlatego, że boisz się zostać złapanym.
Wieści o znalezionej podstawie windy orbitalnej nie pocieszyły nikogo na powierzchni. Byli za bardzo zaabsorbowani martwieniem się o własną skórę.
— Szkoda, że jej już nie ma i nie działa — rzekł Chiang. — Moglibyśmy skorzystać.
— To jest dość blisko — rzekła Hutch.
— Naprawdę? Gdzie?
— Na zachodnim wybrzeżu kontynentu. Na szczycie góry.
— Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby rzucić okiem, zanim się stąd ulotnimy — rzekł Nightingale.
MacAllister potrząsnął głową. Czy ci ludzie się nigdy niczego nie nauczą?
— Chyba nie powinniśmy kusić losu — rzekł. — Skupmy się na tym, żeby wynieść stąd nasze drogocenne tyłki.
— Może jest jakiś sposób.
Szarość, która malowała się na twarzy Beekmana, nieco się ulotniła. Tylko trochę, ale Marcel dostrzegł błysk nadziei.
Pewność siebie, z jaką Beekman mówił o braku alternatywnych sposobów na uratowanie rozbitków, przekonała Marcela. Kapitan sterczał na mostku przez dwie godziny, obserwując zdumiewający spektakl, jaki zapewnił im zbliżający się gigant, i rozmyślając, czy nie przesadził z brawurą, rzucając wyzwanie najpotężniejszym umysłom, jakie miał do dyspozycji, w sytuacji, gdy było dość jasne, że nikt nie będzie w stanie niczego wymyślić.
Teraz musiał stawić czoło temu samemu człowiekowi, który zachowywał się, jakby oszalał. Marcel nie wierzył mu.
— Jak? — spytał.
— Właściwie to ty na to wpadłeś.
— Ja?
— Tak. Powtórzyłem naszą rozmowę kilku z nich. John myśli, że coś może w tym być.
— John Drummond?
— Tak.
— Że na co wpadłem?
— Żeby spuścić im linę. Odciąć kawałek artefaktu. Zastanawiamy się, czy nie da się zbudować takiego… podbieraka.
— A naprawdę jesteśmy w stanie coś takiego zrobić? Mówiłeś, że to niemożliwe.
— Cóż, nie będziemy w stanie spuścić jej aż do ziemi. Muszą się dostać na jakąś wysokość. Jeśli jednak uda im się to zrobić, jeśli tylko „Tess” się wzniesie, choć trochę, tak, to może być realne. — Usiadł i złożył dłonie. — Nie mówię, że to będzie łatwe. To będzie wręcz wariacka operacja. Ale jeśli się postaramy, jeśli będziemy mieć odrobinę szczęścia, może nam się udać.
— Jak? Co będziemy musieli zrobić?
Beekman wyjaśnił, na czym polega ich pomysł. Narysował parę diagramów i odpowiadał na pytania. Wyświetlał obrazy komputerowe i pokazywał schematy.
— Najważniejszy czynnikiem — zakończył — jest czas. Może nam go braknąć.
— W takim razie zaczynajmy. Co mam zrobić?
— Przede wszystkim będziemy potrzebowali mnóstwa ludzi. Ludzi, który będą mogli wyjść na zewnątrz i pracować.
— Ja mogę. Mira też.
— Ja nie mam na myśli dwóch osób. Potrzebny mi cały szwadron.
— Dobrze. Znajdziemy ochotników. I zorganizujemy jakieś podstawowe szkolenie.
— To jest zadanie, które będzie wymagało jakiejś koordynacji. Nasi ludzie to teoretycy. Żeby tylko się nam nie pozabijali tam na zewnątrz.
— Więc jaka koordynacja będzie nam potrzebna?
— Na początek będziemy potrzebowali spawaczy.
— Spawaczy?
— Tak. I muszę ci powiedzieć, że nie mam pojęcia, skąd ich wziąć.
— Spawanie jest trudne?
— Nie mam pojęcia. Nigdy tego nie robiłem.
— Wydaje mi się, że wystarczy jedna osoba, która wie, jak to robić. I nauczy pozostałych.
— A skąd weźmiemy tę jedną osobę?
— Nie mamy nikogo takiego?
— Już szukałem.
— Dobrze. W takim razie poszukamy na „Gwieździe”. Jest tam tysiąc pięćset osób. Ktoś powinien coś o tym wiedzieć. — Nabazgrał coś w notesie. Nagle podniósł wzrok i skrzywił się. — Nie. To na nic.
— Czemu nie?
— Będziemy potrzebowali masy e-skafandrów. A na pokładzie mamy cztery. Może na innych statkach parę się znajdzie.
— Już sprawdzałem. Hutch wiozła cały transport. Są na pokładzie „Wildside”. Generatory, buty, wszystko, czego potrzeba.
— Dobrze. — Marcel poczuł nagły napływ nadziei. — A co ze spawami? Wytrzymają? Będą solidnie obciążone.
Beekman skinął głową.
— Jesteśmy pewni, że tak. Tyle ci mogę powiedzieć. Mamy cztery statki i dużo wolnego miejsca. Materiał jest superlekki. A więc, jeśli mnie zapytasz, czy to wytrzyma, to jestem pewien, że tak. Jeśli tylko zrobimy wszystko jak trzeba.
— Dobrze. Czego jeszcze potrzebujemy?
— Nadal nad tym pracujemy.
— Dobrze — rzekł. — Przygotuj listę. Przyślij mi ją natychmiast, jak skończysz. Aha, Guntherze…
— Tak?
— Załóżmy, że jednak będziemy musieli użyć tego podbieraka.
Nicholson kręcił się po salonie z kilkoma pasażerami, kiedy zabrzęczał komunikator.
— Kapitan Clairveau, panie kapitanie — oznajmiła SI.
Przeprosił gości i przeszedł do gabinetu.
— Przełącz go, Lori.
Marcel Clairveau zmaterializował się.
— Eriku, potrzebuję twojej pomocy.
— Oczywiście. Co mogę dla ciebie zrobić?
— Zdajesz sobie sprawę z tego, że nie mamy żadnej gwarancji, iż tym ludziom uda się dostać na orbitę.
— Mam świadomość tego, jaka jest sytuacja.
Nicholsonowi, w obliczu dymisji i poniżenia, trudno było się tym wszystkim przejmować, ale starał się przynajmniej okazywać, że się martwi.
— Być może jest inny sposób. Jeśli okaże się konieczny. Nie chciałbym być pesymistą, ale dobrze byłoby mieć jakąś inną opcję. — Zamilkł, patrząc Nicholsonowi w oczy. — Potrzebna nam twoja pomoc.
— Wiesz, że zrobię wszystko, co w mojej mocy.
— Dobrze. Potrzebujemy ochotników, zwłaszcza takich, którzy mają doświadczenie z pracą w kosmosie, jakichś inżynierów, wszystkich, którzy mieli do czynienia z dużymi konstrukcjami. I spawacza. A najlepiej paru. Ale musimy znaleźć co najmniej jednego.
Nicholson potrząsnął ze zdumieniem głową.
— Kapitanie, a mogę zapytać, po co?
— Niektórzy z nich, ci, którzy będą chcieli, zostaną przeszkoleni. Potem, jeśli będziemy musieli skorzystać z tego planu, większość z nich będzie pracowała na zewnątrz.
— Mój Boże, Marcelu. — Nicholson poczuł, że serce zaczyna mu walić jak młotem. — Czyś ty oszalał?
— Będziemy bardzo ostrożni, Eriku. Ten plan zrealizujemy tylko wtedy, jeśli naprawdę nie będzie innego wyjścia.
— Nie obchodzi mnie, jak zamierzacie być ostrożni. Nie zamierzam zezwalać moim pasażerom na wychodzenie na zewnątrz. Czy ty masz pojęcie, jak zareaguje korporacja, jeśli im na coś takiego pozwolę?
— Korporacja może jakoś to przełknie, jeśli uda się uratować MacAllistera.
— Nie — odparł. — Nie ma mowy.
Obraz Marcela spojrzał na niego.
— Pewnie wiesz, że jak będzie po wszystkim, odbędzie się dochodzenie. I wtedy nie będę miał wyboru: będę musiał złożyć na ciebie skargę.
— Składaj i idź do diabła! — warknął Nicholson. — Nie będę ryzykował życia moich pasażerów.
Kiedy zapadła ciemność, z pokładu „Wendy” poinformowano ich, że przeszli kolejne dwadzieścia cztery kilometry. To był ich najlepszy wynik do tej pory. Główną przyczyną był fakt, że teren stał się łatwiejszy, ale MacAllister i Nightingale także zaczynali przyzwyczajać się do tempa.
Zatrzymali się nad strumieniem, nałowili ryb i usmażyli je. Tym razem królikiem doświadczalnym był MacAllister. Przełknął mały kawałek i prawie natychmiast zachorował. Wyrzucili resztę i zjedli ostatnie gotowe dania.
O północy, o wschodzie Jerry’ego, MacAllister nadal wymiotował. (Wszyscy nabrali nawyku mówienia o planecie z użyciem imienia odkrywcy. W ten sposób wydawał im się mniej groźny). Tarcza była wyraźnie widoczna. Planeta znajdowała się w fazie półksiężyca.
Gazowy gigant wzeszedł już wysoko ponad wierzchołki drzew, kiedy sensacje żołądkowe przeszły MacAllisterowi na tyle, by dał radę zasnąć. Rano był już sobą: oschły jak zwykle. Gdy Hutch zaproponowała, żeby jeszcze parę godzin odpoczął, odmówił.
— Nie ma czasu — rzekł, przypominając im o Morganie. — Zegar tyka.
Wyruszyli w niezłym tempie. Rany odniesione w bitwie zaczęły się goić. Nightingale wymoczył pęcherze w wodzie z jakimś medykamentem, więc też czuł się lepiej.
Teren był płaski i szło się łatwo. Późnym popołudniem zatrzymali się nad strumieniem, a Marcel poinformował ich, że są siedemdziesiąt pięć kilometrów od lądownika.
Dużo czasu.
— A jak tam północne wybrzeże?
— Trzyma się.
— Jak to wygląda? Dobrze, źle?
— Na dwoje babka wróżyła — odparł. — Ale sądzimy, że się uda.
Choć wieści były dobre, postanowili nie odpuszczać. Hutch zarządziła krótsze przerwy i podczas marszu mało jedli. Dwa razy zostali zaatakowani, raz przez jakieś rośliny, które wyglądały jak szarłat, ale próbowały żądlić i przewróciły Hutch; za drugim razem było to stado kardynałów.
Nightingale rozpoznał je: były to te same ptaki, które pokonały pierwszą ekspedycję. Teraz było ich mniej i poradzili sobie z nimi dość łatwo. Kellie i Chiang odnieśli rany, ale nie było to nic poważnego.
Późnym popołudniem natknęli się na pole olbrzymich fioletowych kwiatów. Przypominały gigantyczne orchidee na cienkich, zielonych łodygach. Znajdowali się sześćdziesiąt cztery kilometry od lądownika i zostały im cztery dni.
A przynajmniej taką mieli nadzieję.
Nightingale wyglądał na wyczerpanego, więc Hutch zarządziła godzinę przerwy. Poza tym, pomyślała, byli nawet w dobrej kondycji.
Zebrali kilka rodzajów owoców i znaleźli wśród nich takie, które im smakowały. Były to głównie jagody, dość twarde, przystosowane do klimatu, ale jadalne, a niektóre wręcz smaczne. Znaleźli kilka, rozdali je i z przyjemnością zjedli.
Hutch nie była głodna, zjadła więc coś tylko dla smaku. Potem wstała.
— Dokąd idziesz? — spytał Chiang.
— Do łazienki — odparła. — Za minutę wracam.
— Poczekaj — podskoczyła Kellie. — Stanę na straży.
Hutch machnęła ręką. Poletko orchidei było oddzielone, a za nim rozciągał się widok aż po horyzont. Nic nie mogło zbliżyć się niezauważone.
— Daj spokój. Jakby coś się działo, będę wrzeszczeć. Odeszła w stronę krzaków.
Kiedy skończyła, skuszona niezwykłym pięknem gigantycznych kwiatów, uznała, że przez kilka minut nacieszy się uczuciem spokoju, jakiego zwykle doznawała w lesie. Dzień był niezwykle ciepły, i spodobał jej się zapach lasu, mięty i piżma, a może i pomarańczy. Wyłączyła e-skafander.
Podeszła do jednego z ogromnych kwiatów i stanęła przed nim. Pogłaskała płatek. Był miękki i sprawiał jakieś erotyczne wrażenie.
Hutch żałowała, że te olbrzymie kwiaty wyginą, i zaczęła się zastanawiać, czy nie dałoby się zebrać trochę pyłku i zabrać go na Ziemię, by tam je odtworzyć. Szła od kwiatu do kwiatu, przyglądając się im. Miały delikatne, złote pręciki i długi, zielony słupek, sterczący z okrągłej puszki. Zatrzymała się przed jednym z kwiatów. Las dziwnie ucichł. Rozejrzała się dookoła, patrząc, czy nikt jej nie obserwuje, zastanowiła się, czemu się tym przejmuje, i delikatnie dotknęła słupka czubkami palców. Pogłaskała go i poczuła, jak pulsuje pod jej dotykiem.
— Wszystko w porządku, Hutch?
Podskoczyła, myśląc, że Kellie podeszła do niej od tyłu, ale to było tylko radio.
— W porządku. Za minutkę wracam.
Ogarnęła ją fala niewyobrażalnie dobrego samopoczucia. Ujęła słupek oboma rękami, przyciągnęła go do policzka i rozkoszowała się jego ciepłem.
Kwiat poruszył się.
Miękkie płatki omiotły jej twarz. Wdychała słodki, zielony zapach, czując, jak opada z niej ciężar ostatnich kilku dni.
Potarła ramiona dłońmi, przytuliła policzek do kwiatu. Zamknęła oczy. Żałowała, że nie da się zatrzymać czasu. Ogarnęła ją fala ekstazy. Czuła, że naprawdę żyje, jakby pędziła na jakiejś fali; zrozumiała, że oto doświadcza czegoś, co zapamięta do końca życia.
Kołysząc się lekko, wsunęła się w objęcia kwiatu. Popieściła słupek. Poczuła, jak znikają ostatnie zahamowania.
Kwiat poruszał się w jej rytmie. Oplatał ją. Pieścił.
Zdjęła bluzkę.
Świat zewnętrzny zbladł.
Poddała się.
Omdlewała, ale jakieś głosy ściągnęły ją z powrotem. To tylko radio; ci ludzie byli daleko stąd. Bez znaczenia. Zapomniała o nich.
Wszystko wydawało się tak odległe. Napawała się chwilą, śmiejąc się, bo było w tym wszystkim coś nieprzyzwoitego, coś, czego nie umiała określić, ale ani trochę jej to nie obchodziło. Miała tylko nadzieję, że nikt nie wyjdzie z lasu i nie zobaczy, co robi.
Po chwili tym też przestała się przejmować.
Nie pamiętała dokładnie, kiedy to erotyczne uczucie się ulotniło, kiedy światło stało się ostre, czysta, niezmącona radość przygasła, a ona miała wrażenie, jakby wyglądała z jaskini, jakby pogrzebano ją gdzieś na tyłach jej umysłu, niezdolną, by czuć, niezdolną, by panować nad ciałem. Przyszło jej do głowy, że musiała być w niebezpieczeństwie, ale nie mogła nawet się tym przejąć. Coś ją szarpało i głosy stały się natarczywe. Ktoś ją popychał i przenosił. Płatki ustąpiły twardej ziemi, na której ją położono. Wszyscy klęczeli wokół niej, a Kellie nakładała jakąś maść, powtarzając, żeby się nie ruszała, że nic jej nie będzie.
— Próbowałaś przelecieć drzewo?! — spytał MacAllister, używając pierwszego określenia, jakie przyszło mu do głowy. — Chyba w życiu czegoś takiego nie widziałem.
Kwiat leżał obok, poczerniały i poskręcany. Delikatne płatki były porozrzucane dookoła, a słupek złamany. Zmartwiło ją to.
— Dalej, Hutch, mów do mnie.
Inne kwiaty zakołysały się jak na komendę. A może to bryza?
Piekła ją szyja, ramiona i twarz.
— Niezły odlot — powiedziała i zachichotała.
Kellie spojrzała na nią z dezaprobatą.
— W twoim wieku powinnaś być mądrzejsza.
— Pewnie wydzielał jakiś alergen — podsunął Nightingale.
— Dość mocny.
— Pewnie tak. — Hutch czuła się oderwana od rzeczywistości, jakby siedziała skulona we wnętrzu swojego umysłu. I czuła się dotknięta.
— Chyba byłaś dla niego za duża — wyjaśnił Nightingale.
— Kiedy się zjawiliśmy, poczynał sobie w najlepsze.
— Czemu wszystko mnie boli?
— On próbował cię strawić, Hutch.
Kellie skończyła nakładanie maści, więc włączyli e-skafander Hutch. Zaczęła oddychać powietrzem, z którego odfiltrowano dziwną substancję, więc uczucie, że wszystko jest śmieszne i że powinni zostawić ją w spokoju, zaczęło ustępować. Wyciągnęła ręce i spojrzała na pociemniałe plamy na skórze.
— Enzymy zaczynały już działać, kiedy cię wyciągnęliśmy — powiedziała Kellie.
— Psychotyczny kwiatek — mruknęła Hutch.
— I napalone laski z Ziemi — zaśmiał się Chiang.
Ubranie Hutch było w strzępach, więc Nightingale wyjął kombinezon przeznaczony dla załogi „Gwiazdy”, który zabrali z lądownika.
— Chyba będzie trochę duży, ale mniejszego nie mamy.
Drżała. I czuła wstyd. Boże mój, co ona mogła robić, kiedy ją znaleźli?
— Nie mogę uwierzyć, że coś takiego mi się przytrafiło.
— Pamiętasz swoją pierwszą zasadę? — spytał Nightingale.
— Tak. Nikt nie oddala się sam. Nie mogła chodzić.
— Nieźle cię poparzył — rzekła Kellie. — Zatrzymamy się tu na noc i zobaczymy, co będzie jutro.
Nie sprzeciwiała się, kiedy ją przenosili. Ułożyli ją i rozpalili ogień. Zamknęła oczy i przypomniała sobie, co jej się przytrafiło, kiedy miała trzynaście lat: wtedy po raz pierwszy pozwoliła jednemu chłopakowi włożyć jej rękę pod bluzkę. Byli w szopie na narzędzia na tyłach domu i jej matka ich tam znalazła. Chłopiec usiłował zbagatelizować cały incydent, mówiąc, że nic się nie stało, ale Hutch czuła się poniżona: poszła do swojego pokoju, myśląc, że świat się zaraz skończy, choć matka obiecała, że nic nie powie ojcu. W zamian za obietnicę, że nic takiego się nie powtórzy. Nie powtórzyło się. Przynajmniej nie tamtego lata.
Teraz czuła się podobnie poniżona. Leżąc z zamkniętymi oczami, nie słysząc żadnych rozmów, bo wszyscy się wyłączyli, żeby jej nie przeszkadzać, słuchała trzasku ognia i czasem odgłosu kroków i marzyła o tym, żeby zniknąć. Jej reputacja legła w gruzach. I to na oczach MacAllistera i wszystkich pozostałych. MacAllister na pewno to wszystko opisze, a Hutch i jej kwiatuszek zostaną gwiazdą Universal News.
Czy w całej historii gatunku był ktoś, kto próbował robić to z rośliną?
Gdy się obudziła, było ciemno. Ogień przygasł. Dostrzegła Kellie siedzącą na kłodzie obok niej. Delikatne migotanie wydobywało z ciemności jej rysy.
Gigantyczny kwiat powrócił w snach, czasem przerażających, czasem zachwycających. Przez chwilę leżała cicho, myśląc o nim, z nadzieją, że to wszystko jej się przyśniło. Niestety, to była rzeczywistość.
Zdecydowała, że kiedy wróci do domu, pozwie Akademię.
— Nie śpisz? — spytała Kellie.
— Niestety.
Kellie uśmiechnęła się i odpowiedziała cicho:
— Nie przejmuj się tym. — Po czym dodała po chwili:
— Naprawdę było to aż tak dobre?
— Co masz na myśli?
— Wyglądałaś, jakbyś świetnie się bawiła.
— Tak, chyba tak. — Hutch usiadła. — Która godzina?
Morgan świecił wysoko nad nimi, coraz większy. Połowa gigantycznej planety była w cieniu.
— Zmieniasz temat.
— Co ja ci mam powiedzieć, Kellie? Straciłam kontrolę nad wszystkim.
Kellie pogrzebała w ognisku. Iskry wzbiły się w ciemność.
— Wielka rosiczka. Co za dziwna planeta.
— Tak, dziwna.
— To mogło się zdarzyć każdemu z nas. Wszyscy rozumieją. — Spojrzała na prawe ramię Hutch. — Rano nic ci nie będzie. — Najwyraźniej podczas swojej przygody Hutch zdołała pozbyć się całego ubrania. Miała oparzenia na obu nogach, prawym ramieniu, na biodrach, w pasie, na piersiach, szyi i twarzy. — Strasznie wyglądałaś, jak cię tu przenieśliśmy — dodała z uśmiechem.
Hutch zapragnęła zmienić temat.
— Straciliśmy dziś sporo czasu.
— Niekoniecznie. Sporo przeszliśmy. A Randy też miał dość.
Hutch zapatrzyła się w ciemność. Widziała sylwetki gigantycznych kwiatów na tle nieba.
— Randy uważa, że one mają oczy — rzekła Kellie.
Hutch zadrżała. Przypisywała to doświadczenie pierwotnej, zaprogramowanej sile natury. Ale oczy! Przez to całe doświadczenie stawało się czymś osobistym.
— Może nie dokładnie są to oczy — mówiła dalej Kellie — ale dość skomplikowane receptory świetlne. Mówi, że jego zdaniem rośliny na tej planecie przewyższają wszystko, co dotąd spotkaliśmy.
Hutch czuła się nieswojo, będąc tak blisko nich. Miała wrażenie, że dokonano na niej gwałtu.
— Uważa, że mają coś w rodzaju układu nerwowego. Przyglądał się kilku mniejszym. Reagują, jak się próbuje je wyrwać albo uciąć.
— Reagują?
— Poruszają się.
— Jasne — odparła.
„Edward J. Zwick” przybył do układu Maleivy bez większego rozgłosu. Canyon spojrzał na Morgana przez teleskop, potem przyjrzał się Deepsix i poczuł smutek z powodu ludzi uwięzionych na jej powierzchni.
„Zwick” otrzymał nazwę na cześć dziennikarza, który zginął pod koniec stulecia, zbierając materiały o licznych wojnach granicznych w Ameryce Południowej. Jego kapitanem był trzydziestoośmioletni były żołnierz sił pokojowych Miles Chastain. Miles był wysoki, smukły, spokojny. W jego zachowaniu było coś, co sprawiało, że Canyon czuł się nieswojo. Ten facet zawsze wydawał się taki poważny.
Był to rodzaj człowieka, którego — zdaniem Canyona — dobrze było mieć u boku, gdyby wybuchła wojna, ale niekoniecznie taki, którego chętnie zapraszało się na obiad. Nigdy nie zdołał zbliżyć się do kapitana w czasie długiej podróży z Ziemi.
Emma skarżyła się, że lepszym towarzyszem jest nawet Wilfrid, pokładowa SI. Na pewno był bardziej uprzejmy. Jej podejście miało dać Canyonowi do zrozumienia, że jego podejrzenie, jakoby nocą na korytarzach „Zwicka” miały miejsce jakieś miłosne przygody, było całkowitym absurdem.
Kapitan spędzał mnóstwo czasu w kokpicie i prywatnej kwaterze. Nigdy nie zaczynał rozmowy, chyba że w sprawie służbowej. A kiedy przybyli na orbitę Deepsix, właściwie nie miał do roboty niczego poza czekaniem na kolizję.
Komunikator Canyona zawibrował. To była Emma.
— Auguście — rzekła — właśnie podsłuchałam dziwną rozmowę między Kelly Collier a Clairveau.
— Tak? O czym?
— Clairveau zastanawiał się, czemu tak późno wyruszyli. Kellie Collier odpowiedziała mu, że Hutchins odpoczywa, bo została zaatakowana przez roślinę.
— Roślinę?!
— Tak powiedziała.
Umieść w jednym pomieszczeniu mężczyzn i kobiety, a IQ spadnie im o trzydzieści sześć punktów. Psychologowie zaobserwowali to zjawisko, prowadzono nad nim badania, wyniki nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Namiętność czyni z nas głupców.
Na ekranie Nicholsona pojawiło się dostojne oblicze Lori. SI miała na sobie formalny kostium i biały szal. Miało to dać mu do zrozumienia, że chce z nim poważnie porozmawiać. Oczywiście wiedział o czym.
— Sądzę, że odmówienie im pomocy to błąd — oznajmiła.
— Moim najważniejszym obowiązkiem jest dbanie o bezpieczeństwo pasażerów, Lori.
— Przepisy dla takich sytuacji są niejasne. W każdym razie jeden z twoich pasażerów znalazł się w trudnej sytuacji. Poza tym otrzymałeś od korporacji instrukcję, żeby zapewnić wszelką pomoc w akcji ratunkowej.
— Ta instrukcja nie będzie warta funta kłaków, jeśli ktoś z tych pieprzonych ochotników zginie.
— Zgadzam się, kapitanie. Ale muszę przypomnieć, że jeśli nasza obecna sytuacja się nie zmieni, a pan MacAllister zginie, znajdziesz się w bardzo trudnej sytuacji z powodu odmowy udzielenia pomocy.
— Wiem.
— Jedyne działanie, które pozwoli ci wyjść z tego z twarzą, to udzielenie im pomocy, w nadziei, że nikomu się nic nie stanie. Jeśli coś takiego się przydarzy…
Nicholson przeczesał włosy palcami. Nie mógł zdecydować, która droga będzie bezpieczniejsza.
— To nie jest moja decyzja, kapitanie — powiedziała. — Ale moim obowiązkiem jest służyć radą. Czy mam skontaktować się z kapitanem Clairveau?
Marcel polecił Beekmanowi kontynuować prace nad alternatywnym planem akcji ratunkowej. Miał zamiar ponownie zwrócić się do Nicholsona z prośbą o pomoc. Chciał jednak dać mu trochę czasu na przemyślenie decyzji. Na to, żeby się trochę pomartwił.
Dodatkowy ekran zaczął migać.
KAPITAN NICHOLSON NA LINII.
Szybciej, niż przypuszczał.
— Potrzebny nam także ktoś, kto potrafi zmontować pompę zdalną.
— Pompę zdalną?
— Posłuchaj, Eriku. Wiem, jak to wszystko wygląda. Ale nie mam czasu teraz omawiać tego wszystkiego. Zaczęliśmy późno i musimy nadgonić. Po prostu mi zaufaj.
— Dobrze, Marcelu. Ogłoszę to dziś przy kolacji.
— Nie. Nie przy kolacji. To będzie za późno. Zbierz wszystkich ochotników już teraz. Ja też będę chciał z nimi rozmawiać. Ci, którzy chcą pomóc, którzy mogą się przydać, niech się stawią natychmiast.
— Mój Boże, Marcelu, strasznie naciskasz. Mam to ogłosić w tej chwili?
— Tak, w tej chwili.
— A powiesz mi, co chcecie zrobić?
— Budujemy windę orbitalną, Eriku.
— Bill.
— Tak, Marcelu?
— Jutro rano wszystkie statki mają się stawić przy artefakcie. Dogadaj się z pozostałymi SI.
Nicholson uruchomił publiczny system komunikacyjny „Gwiazdy” i poinformował załogę i pasażerów o tym, że choć wszyscy zdają sobie sprawę z trudności, jakie napotkała grupa pracująca na powierzchni Maleivy III, pozwoli sobie krótko o nich wspomnieć.
— Nadal próbujemy ich uratować — powiedział. Patrzył odważnie w kamerę, wyobrażając sobie, że jest słynnym wojownikiem, prowadzącym swoje zastępy do bitwy. — Aby dołożyć wszelkich starań, by nam się to udało, musimy skorzystać z waszej pomocy.
— Pozwolę sobie przedstawić kapitana Clairveau z „Wendy Jay”, który wyjaśni, co chcemy osiągnąć. Proszę, żebyście wysłuchali go uważnie, a jeśli dojdziecie do wniosku, że możecie nam pomóc, zgłaszajcie się.
— Kapitan Clairveau.
Marcel przedstawił im ogólny plan i zwrócił się z emocjonalnym apelem do pasażerów i załogi, by się zgłaszali, nawet jeśli nie mają jakichś specjalnych umiejętności.
— Zamierzamy wyszkolić parę osób i mamy tylko parę dni na wykonanie tej pracy. Większość ochotników będzie musiała pracować na zewnątrz. Wszystko będzie zależało od tego, co się stanie na powierzchni planety.
— Chciałbym podkreślić, że praca na zewnątrz wiąże się z pewnym ryzykiem, ale nie jest jakoś szczególnie niebezpieczna. E-skafandry stanowią wystarczającą ochronę. Mimo to chciałem was o tym poinformować z góry. I dziękuję za to, że mnie wysłuchaliście.
W ciągu dziesięciu minut od zakończenia przemowy Nicholson został zasypany zgłoszeniami.
— Jest jeszcze coś, Eriku.
Mój Boże, czego ten człowiek jeszcze może ode mnie chcieć?
— Obaj wiemy, że ta operacja będzie wymagać wyjątkowo precyzyjnej koordynacji wszystkich czterech statków. Nie mamy żadnego marginesu błędu.
— Rozumiem. Czego potrzebujesz?
Marcel odwrócił wzrok od ekranu. Nicholsona uderzyło, że ten mężczyzna postarzał się w jego oczach.
— Chciałbym, żebyś podczas całej operacji wyłączył sterowanie „Gwiazdą”. Będziemy wszystkim sterować stąd.
— Nie mogę tego zrobić, Marcelu. Nawet gdybym chciał, nie mógłbym. To wbrew przepisom.
Marcel zastanowił się chwilę przed udzieleniem odpowiedzi.
— Jeśli tego w ten sposób nie zrobimy, nie może się udać.
Nicholson potrząsnął głową.
— Nie mogę spełnić twojej prośby. To zbyt wiele. Bez względu na to, jaki będzie wynik całej operacji, to ja za to zawisnę.
Marcel przyglądał mu się przez kilka sekund.
— Coś ci powiem. A jeśli my przylecimy do ciebie? I poprowadzimy całą operację z pokładu „Gwiazdy”?
Rzadko się zdarzało, by Embry przez całą godzinę ani razu nie pomyślała o tym, ile zdrowego rozsądku wykazała, odmawiając Hutch uczestnictwa w misji. Płakała po śmierci Toni i żałowała, że nie może zrobić czegoś dla pozostałych. To doświadczenie nauczyło ją jednego: nie należy przyjmować potencjalnie śmiertelnych zadań. Takie operacje wymagały odpowiednich przygotowań i planowania. Smutna prawda była jednak taka, że ktoś w Akademii nie wywiązał się ze swoich obowiązków, po czym próbował wyjść z tego z twarzą, wysyłając tam Hutchins, a teraz biedna Hutch płaciła za to wysoką cenę.
Przez kilka pierwszych dni, zanim wszystko się popsuło, ona i Tom byli po prostu wściekli z powodu opóźnienia. Wysyłała wiadomości do domu, narzekając, że musi spędzić kolejny miesiąc albo i więcej, siedząc pośrodku pustki. Powiedziała nawet paru przyjaciołom, że rozważa pozwanie do sądu Hutchins i Akademii.
Tom był bardziej tolerancyjny. Najwyraźniej był przyzwyczajony do nieudolnego zarządzania w wydaniu Akademii i nie spodziewał się po tej instytucji lepszej organizacji. Nie był zaskoczony tym, że pierwsza ekipa nie zauważyła na Deepsix ruin. Planeta ma sporą powierzchnię, wyjaśnił jej. Jeśli cywilizacja jest na wczesnym etapie rozwoju, a tak najwyraźniej było w tym przypadku, niewiele jest miast, które łatwo znaleźć. Nic dziwnego, tłumaczył jej, że nie mieli pojęcia, z czym mają do czynienia. Byłby pod wrażeniem, gdyby udało im się coś odkryć.
Zamieszanie, jakie panowało na powierzchni, odzwierciedlały lęki na pokładzie „Wildside”. Embry cierpiała z powodu poczucia winy, ilekroć uświadamiała sobie, co oznacza utrata obu lądowników. Oczywiście w żaden sposób nie mogła być za to odpowiedzialna, ale mimo to czuła ciężar odpowiedzialności. Co za absurd.
Ona i Tom od początku siedzieli przy monitorach, słuchając rozmów między ekipą naziemną a dowództwem na „Wendy”. Kiedy Clairveau skontaktował się z nimi, informując, że statek ratunkowy jest w drodze, zapytała, jakim cudem coś takiego mogło się w ogóle zdarzyć. Przeprosił, ale wyjaśnił, że nie są w stanie przewidzieć wszystkich zagrożeń. Czy ktoś mógł przewidzieć coś takiego jak zniszczenie obu lądowników?
Chciała odpowiedzieć, że drugiego lądownika, pojazdu „Wieczornej Gwiazdy”, w ogóle nie powinno tam być. Nie uwzględniono go w planach Akademii. Tak naprawdę tylko jeden lądownik był dostępny, więc ryzyko od początku było znaczne.
Okoliczności. Wszystko sprowadzało się do okoliczności. Po rozmowie z kapitanem „Wendy Jay” Tom tłumaczył jej, że nie zawsze da się wyeliminować element ryzyka. To nie ma znaczenia, powiedział, co ktoś zrobił, czy czego nie zrobił, dwadzieścia lat temu. Znaczenie miało tylko to, co jest teraz. Hutchins otrzymała polecenie, uznała, że zyski mogą być warte ryzyka, i przyjęła to zadanie. Nie można jej za to winić.
Tylko że tam zginęli ludzie i mogli zginąć następni. Embry trudno było zaakceptować fakt, że nikt nie jest za to odpowiedzialny. Jej zdaniem, kiedy coś idzie nie tak, jak powinno, zawsze ktoś ponosi odpowiedzialność.
Coś pozytywnego jednak wynikło z całej tej katastrofy. Ona i Scolari, pozostawieni samym sobie i zapomniani na pokładzie „Wildside”, pocieszali się nawzajem w swoich ramionach, z wyjątkiem chwil, kiedy ktoś potrzebował pomocy medycznej.
Przysłuchiwali się regularnym reportażom Canyona, pojawiającym się w mediach, ona z pewną pogardą. Tom, jak zwykle, z tolerancją.
— Pewnie myśli to samo co my — powiedział. — Pewnie sądzi, że powinien przejawiać uczucia na użytek publiczny. To jest obrzydliwe.
Nie wierzyła w to. Canyon wyduszał z katastrofy, ile się dało, czerpiąc z niej zyski, i pewnie dziękował swoim szczęśliwym gwiazdom, że go tu przysłano.
Siedziała z Tomem, omawiając ich plany na przyszłość. Zastanawiali się, co będą robić, kiedy wrócą do domów. Mieszkali po przeciwnych stronach kontynentu północnoamerykańskiego, więc przez jakiś czas ich znajomość musiała pozostać wirtualna. I tak żadne z nich nie czuło się jeszcze gotowe na podejmowanie zobowiązań. To jednak nie było poważnym utrudnieniem. W epoce zaawansowanych technologii niewiele pozostawało dziedzin, nawet tych intymnych, których nie można by uprawiać na duże odległości.
Tom mówił właśnie, że mogą być ze sobą w wakacje, kiedy zabrzęczał monitor. Rozmowa przychodząca.
— Połącz, Bill — zwrócił się do SI.
Pojawił się obraz Clairveau. Pomyślał, że wygląda na zmęczonego. Wyczerpanego.
— Tom — odezwał się. — O ile wiem, macie na pokładzie jakieś lasery. Są przenośne?
— Tak. Gdzieś tu są.
— Dobrze. Muszę ci je zabrać. Wysyłam po nie wahadłowiec.
— Co zamierzacie zrobić? — spytała Embry. — Po co ci lasery?
— Żeby uratować waszą panią kapitan.
— Serio? — spytał Tom. — Jak?
— Później ci powiem. Teraz muszę lecieć.
— Potrzebujesz jakiejś pomocy?
— Jasne — odparł Clairveau. — Przyda się każda pomoc. Wyłączył się, a Embry poczuła panujące w pomieszczeniu napięcie.
— Tom — rzekła wreszcie — ty nie masz pojęcia o spawaniu.
— No tak — odparł. — Myślisz, że to bardzo trudne?
— Panie i panowie, mówi kapitan Nicholson. Jak państwo wiedzą, pierwotny plan zakładał, że opuścimy naszą obecną pozycję za dwa dni, w poniedziałek, i oddalimy się o jakieś siedemdziesiąt milionów kilometrów, aby być wystarczająco daleko, kiedy w sobotni wieczór nastąpi zderzenie.
— Zaoferowaliśmy jednak naszą pomoc w akcji ratunkowej. To oznacza, że zostaniemy w najbliższym otoczeniu planety nieco dłużej. Chciałbym podkreślić, że „Wieczorna Gwiazda” absolutnie nie będzie narażona na żadne niebezpieczeństwo. Powtarzam, statek nie będzie w żaden sposób zagrożony. Zdążymy się oddalić w porę, więc nie ma powodów do obaw.
— Prawdopodobnie zastanawiają się państwo, jaką rolę odegra „Wieczorna Gwiazda” w ratowaniu rozbitków. Przygotowaliśmy szczegółową prezentację objaśniającą, na czym będzie polegać akcja ratunkowa, i udostępniliśmy ją w sieci statku. Proszę po prostu przejść do strony „Akcja ratunkowa”. Specjalny, wytłaczany folder, który będą państwo mogli zatrzymać na pamiątkę, będzie rozdawany dziś po południu.
— Wręczymy także państwu na pamiątkę broszkę przedstawiającą windę orbitalną.
— Dziś wieczorem będziemy podawali posiłki na koszt linii InterGalactic. Godzina tanich drinków rozpocznie się, jak zwykle, o siedemnastej. Jeśli mają państwo jakieś pytania, nasi oficerowie z przyjemnością państwu pomogą.
— Dziękuję państwu za cierpliwość w tych trudnych chwilach. Będziemy państwa o wszystkim informować na bieżąco.
Po kilku minutach od przemowy kapitana pojawił się Marcel z kilkoma osobami. Byli to matematycy i fizycy, którzy zgłosili się, by pomóc w planowaniu alternatywnej akcji ratunkowej. Zaprowadzono ich do prowizorycznego centrum dowodzenia, które przygotował Nicholson.
Nicholson siedział w milczeniu, oni zaś omawiali odłączenie asteroidy, odczepienie walca i sieci od pozostałej części artefaktu, obrócenie go prawie o 360 stopni i umieszczenie na trajektorii prowadzącej w stronę Deepsix. Śledzili przewidywane zmiany naprężeń przy odczepianiu walca. Obliczali, w jaki sposób cztery nadświetlne statki mogą obrócić walec, nie łamiąc go.
Określili, że idealna długość walca to 420 km. Walec miał zostać odczepiony na końcu, na którym znajduje się asteroida, powiedział wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, który przedstawił się jako John Jakiś-Tam, uśmiechając się, jakby to miał być żart.
Kiedy skończyli, padło kilka pytań. Jedno zadał sam Nicholson:
— Czy jesteśmy pewni, że spaw między walcem, wykonanym z nieznanej nam substancji, a kadłubem statku, wytrzyma?
— Wytrzyma — powiedział niski człowieczek uszczypliwym tonem. — Już to wypróbowaliśmy.
Rozmowa przeszła na tematy techniczne i Nicholson przestał z niej cokolwiek rozumieć, więc po chwili się wymknął. Wyglądało na to, że wszyscy wiedzą, co robią. Może nawet to wszystko jakoś dobrze się skończy. Może nawet on sam zostanie bohaterem.
Przysłali wahadłowiec po Toma i już po dwudziestu minutach Embry odkryła, że nie lubi być sama na „Wildside”. Statek wypełniały echa i głosy Różne układy włączały się i wyłączały. Syczało ciepłe powietrze sączące się z wentylatorów i kanałów. Pokładowe instrumenty elektronicznie nieustannie ze sobą rozmawiały. Bill, SI, pytał, czy Embry dobrze się czuje, a ona odpowiadała, że tak; w przeciwnym razie chciał zdiagnozować problem. Nie mogła go zignorować, bo powtarzał zapytanie, a cierpliwość miał nieskończoną.
A raczej: to urządzenie miało nieskończoną cierpliwość. Trzymajmy się faktów.
Nie należała do osób, którym sprawia przyjemność konwersowanie z SI. Bill był w końcu symulacją, nie żywą osobą. Wiele osób o tym zapominało. Ona najchętniej wysłałaby takich ludzi do psychiatry.
Siedziała w kokpicie, w fotelu pilota. Deepsix rozciągała się pod nią: masa oceanów i lodowców, z wyjątkiem wąskiego, brązowo-zielonego pasa w okolicach równika. Potężna burza śnieżna grasowała na kontynencie, który nazwali Północny Tempus.
Na niebie nie było widać żadnego z pozostałych statków. Czuła się zupełnie sama. Zaprosili ją, żeby się przeniosła na „Wendy”, ale odmówiła. Pakowanie było niewygodne, a i tak musiałaby tu wrócić, gdyby akcja została uwieńczona sukcesem. Tak czy inaczej, chodziło tylko o parę dni.
Z drugiej strony, jeśli skończy się to katastrofą, diabli wiedzą, kiedy uda jej się wrócić do domu. Nie chciała wyjść na bezduszną, zimną sukę, ale też nie chciała spędzić tu zimy. Jeśli Hutch i pozostali zginą, prawdopodobnie opóźnienie będzie znaczne, co najmniej parę tygodni, dopóki nie przyleci nowy pilot i nie przejmie „Wildside”.
Komunikator zawibrował. Ucieszyła się, że ktoś przerwał jej rozważania.
— Tak?
— Embry. — Na bocznym ekranie pojawił się obraz Marcela. — Jak sobie radzisz?
— W porządku.
— Wyświadczysz mi przysługę?
— Słucham cię.
— Jeśli dojdzie do realizacji planu awaryjnego, będą nam potrzebne wszystkie cztery statki. I musimy wszystko przygotować tak, by natychmiast wystartować, jeśli będzie to konieczne. Chciałem cię więc poinformować, że „Wildside” będzie trochę manewrować.
— Marcelu, tu nie ma pilota.
— Wiem. Lori będzie pilotować.
— Kto to jest Lori?
— SI „Gwiazdy”.
— SI „Gwiazdy”? A dlaczego nie Bill?
— To długa historia. Opowiem ci kiedyś, jak będzie więcej czasu.
— Czy to jest bezpieczne?
— Jasne. A teraz, czy mógłbym cię prosić o wystukanie kodu na konsoli sterowania? Jest przed fotelem pilota.
— Czarny panel z migającymi lampkami?
— Tak. — Podał jej ciąg cyfr, a ona posłusznie je wprowadziła. — Teraz będę mógł porozmawiać bezpośrednio z SI — rzekł. Dostrzegła, że oczy mu się zwęziły. — Jesteś pewna, że dobrze sobie radzisz?
— Tak jest, kapitanie.
— Dobrze. Więc tak: jutro zabieramy „Wildside” z orbity. Lecimy w okolice windy orbitalnej, razem z całą resztą. Jak tam dolecimy, będzie trochę zamieszania. Parę osób wejdzie na pokład twojego statku. Nie musisz nic robić. Po prostu siedź grzecznie. Nie ma żadnego zagrożenia.
— Skoro tak mówisz. A co z Hutch? Jakie ona ma szanse?
— Szczerze?
— Oczywiście.
— Powiedziałbym, że nienajgorsze.
Wyłączył się, a ona patrzyła na pusty ekran. Wywołała „Wieczorną Gwiazdę”. Pojawiła się symulacja: młoda rudowłosa kobieta.
— Dzień dobry. W czym mogę pomóc?
— Kiedy „Gwiazda” wraca na Ziemię?
— Zgodnie z planem start przewidziany jest w niedzielę, dziesiątego.
Dzień po kolizji.
— Czy możliwe jest zarezerwowanie miejsca?
Symulacja wykonała gest, jakby patrzyła na monitor, choć Embry wiedziała, że nie jest to konieczne.
— Tak, mamy kilka doskonałych kabin na Pokładzie Festiwalowym. Zarezerwować jedną dla pani?
Przy odrobinie szczęścia będzie mogła obciążyć Akademię.
— Ile? — spytała.
— Sto dziesięć.
Drogo.
— Zastanowię się i jeszcze się skontaktuję.
Nie ma potrzeby się spieszyć. Jeśli wszystko pójdzie jak trzeba i akcja ratunkowa się powiedzie, nie będzie to potrzebne. A głupio byłoby siedzieć na „Gwieździe”, jeśli Hutch i reszta wrócą na pokład.
Nie ma wielkiej różnicy między jednym dzikusem a drugim, bez względu na to czy, znajdziemy go w dżungli, czy na ulicach współczesnego miasta. Najlepiej pozostawić ich samym sobie, a warto się nimi zajmować tylko wtedy, jeśli kogoś interesuje, jak zbudować lepszą dmuchawkę.
— Wieczorna Gwiazda”. W czym możemy pomóc?
— Mówi John Drummond z „Wendy Jay”. Mogę prosić o specyfikację siły ciągu dla „Gwiazdy”?
— Nie ma problemu. Już wysyłamy specyfikację statku. Proszę o podanie kodu transmisji.
Spec od elektroniki, którego szukali, objawił się w postaci osobnika, który był nieomal nastolatkiem. Nazywał się Philip Zossimov. Ukończył Uniwersytet Moskiewski i pracował jako konsultant techniczny dla brytyjskiej firmy Technical Applications Ltd. Miał grube, brązowe włosy, zachowywał się spokojnie i miał taki wyraz twarzy, jakby był zdolny do wszystkiego.
Beekman objaśnił, jak planują przeprowadzić akcję ratunkową.
— Musimy jakoś otworzyć tę sieć — powiedział.
Zossimov poprosił o zdjęcia asteroidy.
— Jak chcecie się pozbyć asteroidy? — spytał.
— Jeśli uda nam się przytrzymać sieć po jej rozszerzeniu — rzekł Beekman — odleci sama. Możemy wprowadzić poprawki, jeśli to ci w czymś pomoże.
— Nie — odparł Zossimov. — Zróbcie, jak mówicie. Ale będzie wam potrzebna okrągła kryza. Macie taką?
— Nie. I między innymi dlatego ty jesteś nam potrzebny.
— Tak. Bardzo dobrze. W takim razie musimy ją zrobić. — Rozejrzał się po pracujących w pomieszczeniu, ale nie wydawało się, by zrobiło to na nich wielkie wrażenie. — To jest problem składający się z dwóch części. Zainstalujemy kryzę z przodu, żeby otworzyć sieć, a potem, jak lądownik będzie w środku, musimy ją zacisnąć, żeby go tam utrzymać.
— Zgadza się.
— Doskonale. Chcę zobaczyć specyfikację.
— Czego?
— Statków. Wszystkich.
— Dobrze — odparł Beekman. — Załatwię to. — Wydał Billowi polecenie udostępnienia danych, po czym zwrócił się znów do Zossimova. — Philipie, potrafisz to zrobić?
— Och, tak, oczywiście, tylko będzie mi potrzebnych parę części.
— Bierz wszystko, czego potrzebujesz. Katie będzie z tobą pracować. Jest specjalistką od grawitacji kwantowej. Ty nie będziesz musiał się o to martwić. Ważne, że ona zna „Wendy”. Rób, co chcesz, byleby to działało.
— Niewykluczone — powiedział — że trzeba będzie wyłączyć jeden statek.
— Nie możemy tego zrobić. Potrzebujemy wszystkich czterech do manewrowania.
— Rozumiem. A systemy podtrzymywania życia?
— Możemy w razie potrzeby ewakuować ludzi.
Hutch nadal cierpiała z powodu skutków ubocznych spotkania z kwiatkiem. Pozwolili jej pospać przez kolejną godzinę.
— Nie mamy tyle czasu — narzekała, kiedy w końcu ją obudzili.
— Randy też musiał trochę dłużej odpocząć — powiedziała Kellie. Wydawało jej się, że w ten sposób przedstawia wszystko tak, by nie obciążać winą za opóźnienie żadnego z nich.
Zjedli szybko śniadanie i wyruszyli.
Gdy szli, rozmawiała z Marcelem, który wydawał się wyjątkowo rozdrażniony. Zaprzeczył, jakoby był nie w humorze, ale domyśliła się, że się martwi: byli spóźnieni w stosunku do planu. Robiła, co mogła, żeby uśmierzyć jego obawy. Jesteśmy już blisko, powtarzała. Nie powinno być żadnych problemów. Spróbuj się nie przejmować.
Spytał o orchideę. Hutch rzuciła Kellie oskarżycielskie spojrzenie.
— Nie podałam mu żadnych szczegółów — broniła się Kellie na prywatnym kanale.
— Mała potyczka z rośliną-ludojadem — wyjaśniła Hutch.
— Rośliną? Masz na myśli przerośniętą rosiczkę? Coś takiego?
— Tak — odparła. — To było coś takiego.
Kiedy rozłączyła się kilka minut potem, Kellie posłała jej złośliwy uśmieszek.
— Raczej rośliną-kobietojadem.
Przeszli jeszcze kawałek, gdy MacAllister odebrał sygnał. Przychodzące połączenie na wizji.
— Ktoś chce rozmawiać — poinformował pozostałych. Obraz uformował się, rzucany przez komunikator MacAllistera. Spojrzeli na młodego człowieka. Wymuskany, przystojny. Smukły, kwadratowa szczęka. Ładny uśmiech. Starannie przystrzyżone ciemnobrązowe włosy. Miał na sobie białą koszulę i szare spodnie, a wyraz jego twarzy sugerował, że doskonale wie, iż przeszkadza, ale ma nadzieję, że mu wybaczą.
— August Canyon — rzekł MacAllister.
Gość wyglądał na zadowolonego.
— Dzień dobry, panie MacAllister. Miło pana poznać. — Siedział na obitym w tkaninę krześle. Wyglądało to, jakby unosił się jakiś metr nad ziemią przed nimi, gdy szli. — Wiem, że przeżywa pan teraz trudne chwile, ale jestem pewien, że oczy całego świata są zwrócone właśnie na pana. Czy chciałby pan coś powiedzieć na ten temat?
— Na temat Deepsix?
— Tak.
— Pewnie. Ta planeta to szambo. A ja jestem bliski narobienia w portki ze strachu.
— Cóż. Nic dziwnego. — Rozmówca uśmiechnął się sympatycznie. — Ale pomoc jest przecież w drodze?
— Nie. O ile mi wiadomo, pomoc nie jest dostępna. — MacAllister pozostawał w tyle za resztą, więc trochę przyspieszył. Obraz Canyona, rzecz jasna, podążał za nim. — Niech mi pan powie, nie macie przypadkiem lądownika na pokładzie?
— Obawiam się, że nie. Bardzo żałuję. Przylecieliśmy tu oglądać zjawisko astronomiczne. Nie przypuszczaliśmy, że coś godnego uwagi będzie się działo na powierzchni.
— Tak. — MacAllister spojrzał na Hutch, której również przez sekundę przyszło do głowy, że mogą mieć szczęście. Ale Marcel miałby ten statek w swojej bazie danych i wiedziałby o nim. A jednak w duchu tliła mu się nadzieja, że ktoś coś przeoczył.
— To idzie na żywo? — spytał MacAllister. — Jesteśmy gdzieś na antenie?
— Nie — odparł Canyon. — Nagrywamy to, ale na żywo nie idzie. Nie puścimy bez pańskiej zgody. Ludzie jednak wiedzą, co się tu dzieje. I martwią się. Czy pan wie, że w kościołach na całym świecie trwają modlitwy za powodzenie akcji ratunkowej? Wczoraj była nawet wspólna modlitwa na trawniku przed Białym Domem.
— Modlą się za mnie? — MacAllister najwyraźniej doznał szoku. — Przecież większość mnie potępiła jako ateistę.
Canyon wyglądał na zakłopotanego.
— Wszyscy pragną, żeby pan wyszedł z tego cało, panie MacAllister. To znaczy, żeby wszyscy państwo wyszli z tego cało.
— Cóż, Auguście, myślę, że to jeden wielki pic, jeśli wiesz, co mam na myśl.
Canyon uśmiechnął się.
— Pan sobie chyba nie zdaje sprawy z tego, jakie jest zainteresowanie. Czy pan wie, że Parabola zaczęła robić symulację?
— Naprawdę? I jak im wyszło?
Canyon wyraźnie się speszył.
— Chyba czekają, jak się to skończy.
Kellie wydała z siebie dziwny odgłos.
— Auguście — rzekł MacAllister — jeśli chcesz się dowiedzieć, jak sobie radzimy, rozmawiasz z niewłaściwą osobą. Pani Priscilla Hutchins tu dowodzi. Ona wie na temat sytuacji więcej ode mnie.
Obraz Canyona odwrócił się w jej stronę, a Hutch weszła w zasięg skanera, żeby mógł ją zobaczyć. Canyon widział ją, ale zwrócił się do swojej publiczności, przyciszonym, pełnym napięcia tonem.
— To Priscilla Hutchins, która wczoraj wieczorem została zaatakowana przez morderczą roślinę. Opowie nam pani, co się dokładnie stało?
— Złapała mnie od tyłu — odparła.
— Co to była za roślina?
— Duża. — Hutch zerknęła na Kellie. — Wie pan, nie chciałabym, żebyśmy wyszli na niechętnych do współpracy, ale czas nagli.
— Rozumiem. W takim razie rozłączam się, może znajdziemy jakiś bardziej sprzyjający moment. Naprawdę bardzo chciałbym zorganizować wywiad na żywo. W dogodnym dla państwa momencie. O tym, co czujecie. Jak to jest znaleźć się w takiej sytuacji. — Przybrał wyraz twarzy, który miał wyrażać współczucie. Czy myślicie, że uda wam się stamtąd wydostać, zanim, no wiecie… — Pokazał im uzębienie w uśmiechu, dając im do zrozumienia, że ta cała sprawa w ogóle go nie obchodzi, ale sytuacja wymaga od niego, żeby udawał.
— Co za palant — rzekła Kellie na prywatnym kanale. — Nie zgadzajmy się na nic.
— E, zgódźmy się — odparł Nightingale w ten sam sposób. — Możemy na tym skorzystać, jeśli tylko właściwie to rozegramy. Może jednak z nim współpracować?
Taka sama myśl przyszła do głowy Hutch. Może przyjdzie jej wygłaszać odczyty dla kierownictwa, osiem tysięcy za sztukę. Albo wynajmie murzyna, żeby spisał jej wspomnienia. To niezły pomysł. Jej stara przyjaciółka, Janet Allegri, niedawno opublikowała wspomnienia o badaniach obłoków Omega, Boża maszyneria, i zarobiła na tym sporo kasy.
A, do licha. Canyon też jakoś musi zarobić na życie. Dlaczego mieliby to mu utrudniać? Poza tym, dzięki niemu na chwilę się od tego oderwą.
— Dobrze — rzekła. — Da się zrobić. Dziś wieczorem, po kolacji.
Pomysł, jakoby ludzkie zwierzę zostało zaprojektowane przez boską istotę, zaprzecza wszelkiej logice. Przeciętny człowiek jest zaledwie ambitną małpą, jest durny, zadufany w sobie, tchórzliwy, zastraszony przez innych ludzi, w strachu, że inni dowiedzą się, czym naprawdę jest. Można jedynie zakładać, że jego stwórca albo się spieszył, albo na Olimpie zaliczał się do biurokratów. Bardziej pobożni spośród nas powinni modlić się, żeby następnym razem nie spartolił roboty. Żeby oddać mu sprawiedliwość, należy wymienić jedną cnotę: jest uparty.
— Naprawdę możemy to zrobić?
John Drummond skinął głową. Fizycznie znajdował się na „Wendy”, wirtualnie — w centrum dowodzenia na „Gwieździe”.
— Marcelu, to zależy od tego, na jaką wysokość mogą dotrzeć lądownikiem.
— A jak wysoko powinni?
— Co najmniej dziesięć tysięcy metrów. Poniżej będą problemy ze sterowaniem tą konstrukcją.
Beekman kiwnął głową na znak, że się zgadza.
— Im wyżej będą w stanie dolecieć lądownikiem, tym większe mamy szanse.
— Musimy to wiedzieć jak najszybciej — mówił dalej Drummond — żeby zaplanować umieszczenie konstrukcji w atmosferze.
— Nie mamy możliwości określenia…
— Marcelu, to by nam bardzo pomogło.
— Nie obchodzi mnie, jak bardzo by to wam pomogło. Nie mam możliwości, żeby się dowiedzieć. Załóżmy, że mogą dolecieć na dziesięć tysięcy metrów, i zaplanujmy wszystko, jakby tak rzeczywiście było.
Drummond miał minę, jakby go coś zabolało.
— Jesteś pewien? Nie możemy im kazać wykonać próbnego lotu, jak już dojdą do lądownika? Gdybyśmy tylko wiedzieli, z czym mamy do czynienia…
— Nie mogę kazać im wykonać próbnego lotu, bo w ten sposób mogą wyczerpać energię systemu antygrawitacyjnego. A to znaczy, że mogą boleśnie spaść.
— A symulacja komputerowa?
— Dane z lądownika będą bardzo wątpliwie. Załóżmy po prostu, że mogą dolecieć na dziesięć tysięcy metrów i już. Dobrze? — Próbował nie okazywać rozdrażnienia, ale niespecjalnie mu się to udawało.
Drummond westchnął.
— Marcelu, to będzie ćwiczenie spekulacyjne.
— Oczywiście, John. Robimy co możemy. A może odczepić walec od artefaktu i wycelować go we właściwym kierunku? Możemy to zrobić?
— Tak — odparł. — Tylko musimy go obrócić. Nie sądzę, żeby to był problem, choć całą operację trzeba przeprowadzić bardzo delikatnie.
— Mamy cztery statki. Jeden z nich jest naprawdę mocny…
— „Wieczorna Gwiazda”.
— „Wieczorna Gwiazda” — przytaknął Beekman. — Ale nadal mamy tylko cztery statki, które będą próbowały ustawić odpowiednio czterystukilometrowy walec. Nie rozwalając go. To niełatwa sprawa. Jeśli naprężenia będą zbyt duże, walec pęknie i to będzie koniec całej zabawy. Ale możemy to zrobić.
— W takim razie dobrze. — Marcelowi poprawił się humor, po raz pierwszy od trzęsienia ziemi. — Do roboty, John. Chcę, żebyś pomógł w opracowaniu harmonogramu. Mamy kilku projektantów układów, przylatujących z ludźmi z „Gwiazdy”. Możesz ich wykorzystać, jeśli będą ci potrzebni. Niech Bill dogada się z pozostałymi SI. — Spojrzał na Beekmana. — A jak tam poszukiwania spawacza?
— Znaleźliśmy. Nazywa się Janet Hazelhurst. Spędziła parę lat przy budowaniu konstrukcji na orbicie, zanim wyszła za mąż. Mówi, że się na tym zna, ale dawno już tego nie robiła, więc nie nalega na branie w tym udziału, jeśli znajdzie się ktoś lepszy. Twierdzi, że jak trzeba będzie, to zrobi wszystko, co należy.
— A mamy kogoś lepszego?
— Nie, kapitanie, nie mamy.
— Dobrze. Miejmy nadzieję, że okaże się dobrą nauczycielką. Przydziel jej czterdziestu ochotników i niech nauczy ich spawania. Zaczynajcie od razu.
— A kto będzie uczył korzystania z e-skafandrów?
— Miles Chastain ze „Zwicka”. To sensowny facet i na pewno nam pomoże. Zaraz go tu ściągniemy. — Marcel zajrzał do swoich notatek. — Guntherze, potrzebne nam klipsy do spięcia sieci. Mamy ślusarza?
Mieli dwóch. Jeden był emerytem z Hamburga, drugi — chińskim biznesmenem. Marcel sprowadził ich i wyjaśnił, co należy zrobić. Da się?
— Ile mamy czasu?
— Najwyżej trzy dni.
— Tak. To powinno starczyć. Ale potrzebna będzie pomoc.
Marcel przydzielił im w tym celu kilku światowej klasy fizyków.
I będą potrzebowali metalu. Dużo metalu.
To może być problem. Na statkach kosmicznych rzadko trafia się zbędny metal. Włączył się Bill.
— Kapitanie, ludzie z „Wieczornej Gwiazdy” zebrali się w Audytorium Bryanta i czekają na polecenia.
Marcel przytaknął.
— W takim razie trzeba się przywitać z ochotnikami.
Po godzinie na „Wendy” ruszyły grupy, które zaczęły przeszukiwać statek kajuta po kajucie, wymontowując metalowe osłony z łóżek i ścianek oraz wszystko, co tylko było zrobione z metalu. W tym czasie emeryt i biznesmen zaczęli przygotowywać sprzęt. Nie było to łatwe zadanie, ale, na Boga, musiało się udać.
W chwili, gdy rozmontowywano łóżko Beekmana, cztery statki nadświetlne opuściły orbitę.
Komunikator Canyona zawibrował. To Chastain. Włączył obraz. Kapitan siedział w kokpicie.
— Auguście — oznajmił — gdybyś się zastanawiał, co się dzieje, to właśnie lecimy w kierunku artefaktu. Możesz nakręcić niezły materiał.
— Dobrze — odparł. — Zrobiłem na ten temat parę wywiadów. Coś ci powiem, Miles, szkoda, że to nie jest obcy statek. To wielki kawał metalu, ale nic poza tym.
— Wiem. Dostałem także prośbę od kapitana Clairveau z „Wendy” Oni nadal próbują wyciągnąć stamtąd swoich ludzi i proszą o pomoc. Więc oddaję im „Zwicka” do dyspozycji.
— Dobrze — odparł Canyon, zastanawiając się, jak to rozegrać. UNN bieży z pomocą. — Po co jesteśmy im potrzebni? Co oni zamierzają zrobić?
— Nie dostałem jeszcze żadnych szczegółów. — Zerknął na zegar. — Ale za cztery minuty jest narada. Wrzucę ją na ekran. Możesz zawiadomić Emmę.
Canyon skinął głową. Bez względu na to, co się tam stanie, oglądalność poszybuje w górę. Kto mógłby być aż tak zblazowany, żeby nie chcieć tego oglądać?
Janet Hazelhurst przejęła swoich ochotników w Audytorium Bryanta. Kazano im podpisać dokument zwalniający TransGalactic z wszelkiej odpowiedzialności, gdyby przytrafiło im się coś złego. Gdy to załatwiono, kapitan Clairveau z „Wendy Jay” opowiedział im, jakie zagrożenia wiążą się z tą sytuacją.
— Mam nadzieję, że nie będziecie musieli wychodzić na zewnątrz — powiedział. — Chciałem podkreślić, że cała ta akcja to tylko środek ostrożności.
Janet zauważyła, że niektórzy z ochotników wyglądają na rozczarowanych tym stwierdzeniem. Cóż, pomyślała, to niezły początek.
— Jeśli będziecie musieli wyjść na zewnątrz — mówił dalej Clairveau — zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by zminimalizować ryzyko. Ale, szczerze mówiąc, wszystko będzie w waszych rękach. Prawdziwe niebezpieczeństwo jest związane z waszym brakiem doświadczenia w tym, o co was prosimy. Będziecie pracować w nieważkości i używać laserów.
— E-skafander, który będziecie mieli na sobie, jest bardzo wygodny Będzie wam w nim ciepło i jest prawie niezawodny. Ale nie wytrzyma smagnięcia laserem, więc musicie uważać. Pokażemy wam, jak używać laserów, jak spawać i jak się zachowywać w zerowej grawitacji. I jak to robić bezpiecznie. Będziecie mogli poćwiczyć w zerowej grawitacji na pokładzie statku. Przez następne trzy dni będziecie mogli tylko ćwiczyć.
Clairveau był wysoki, przystojny, pewny siebie. Janet była skłonna mu zaufać.
— Jak wiecie — mówił dalej — Morgan się zbliża. To będzie oznaczało, że wszędzie dookoła jest mnóstwo śmieci. Kamienie, pył, lód. Kto wie…
— Mamy czujniki, które cały czas badają przestrzeń. Ale nie ma sposobu, żeby zapewnić stuprocentowe bezpieczeństwo. A więc, gdyby ktoś chciał zrezygnować, rozumiemy go.
Kilka osób zrezygnowało.
— Mam rodzinę na utrzymaniu.
— Przykro mi. Chciałem pomóc, ale nie wiedziałem, że to aż tak niebezpieczne.
— Mam dzieci.
— Mam lęk wysokości.
Większość została.
Janet niedawno owdowiała. Nie przejmowała się tym specjalnie. Jej świętej pamięci mąż był nudziarzem. Nie miał wyobraźni. Całe życie potrafił tylko wyobrażać sobie samego siebie jako Robin Hooda, Jerzego Waszyngtona i Leonidasa pod Termopilami (tylko że w jego wersji zwyciężali Spartanie), a jego pomysł na romantyczny wieczór ograniczał się do kolacji z kumplami w myśliwskiej chatce.
Za każdym razem, gdy zbliżała się data przedłużenia kontraktu małżeńskiego, Janet zastanawiała się, czy to zrobić. Nigdy jednak nie podjęła decyzji o rezygnacji — jej mąż ją kochał. Był wierny, Bóg jej świadkiem, i zawsze pamiętał o urodzinach i rocznicach. Mieli dwójkę wspaniałych dzieci, a mąż był ideałem ojca. Nie mogłaby mu tego zrobić, to by go załamało, nie potrafiłaby się do tego zmusić. Zostawała więc z nim, znudzona, żądna rozrywki, przez te wszystkie długie lata.
Wszyscy uważali ich za idealną parę. Jaka szkoda, że mój George nie jest taki jak twój Will. Will do późnego wieku zachował niezły wygląd, choć jego uśmiech nie był już tak porywający. Kiedy zabił go niewykryty tętniak, pozostała w żałobie przez odpowiednio długi czas, a potem zarezerwowała miejsce na „Wieczornej Gwieździe”, mówiąc przyjaciołom, że robi to, żeby było jej łatwiej zapomnieć o stracie.
Spotkani na pokładzie pasażerowie nie mieli o tym wszystkim pojęcia. Janet odkryła, że uwielbia odzyskaną wolność, i doskonale się bawiła.
A teraz miała okazję, żeby przypomnieć sobie dawne umiejętności i jeszcze dokonać bohaterskich czynów.
Marcel usiadł przy niej i zaplanowali wspólnie całą operację.
Zaczęła od pytania, czy ochotnicy wiedzą, co to jest spaw.
Zademonstrowała to, łącząc dwa kawałki metalu.
— To proste — powiedziała.
Kazała to zrobić jednemu z ochotników.
Cały trik przy tworzeniu właściwego spawu, poinformowała swoich słuchaczy, polega na intymnym kontakcie między dwoma powierzchniami. Odsłonić czysty metal. Wtedy atomy mogą się właściwie połączyć. Intymnie. To było jej ulubione słowo. Kiedy skończymy, atomy obu kawałków będą tak blisko siebie jak w każdym z nich z osobna. Właśnie taki był cel.
Objaśniła im właściwą technikę, zademonstrowała, pozwoliła spróbować, i kazała im powtarzać, aż potrafili to robić prawie bezmyślnie. Ćwiczyli, tnąc regały, które nie były już potrzebne, demontując beczki i rozcinając szafki. Potem spawali wszystko z powrotem.
— Tutaj łatwo nam idzie — ostrzegła ich — ale kiedy wyjdziecie na zewnątrz, będziecie musieli myśleć o wielu rzeczach naraz. Praca jest taka sama i technika jest taka sama. Tylko trzeba uważać, żeby się nie dać rozproszyć.
Miała kilka kawałków dziwnego materiału, z którego wykonano artefakt. Ćwiczyli na nich cięcie i spawanie. Janet kładła duży nacisk na bezpieczeństwo i zbeształa kilka osób, które poczynały sobie zbyt beztrosko.
— Pomyłki mogą drogo kosztować — powiedziała. — Wasza nieostrożność może zabić. Was albo kogoś innego. — Po czym dodała: — To nie jest trudne. Ale musicie się skupić na tym, co robicie.
Odesłała ich na kolację, każąc przyjść później na kolejną rundę.
Gdy tym razem zapytała, czy ktoś chce wyjść, wszyscy zostali.
Pracowali prawie do 23:00. Podziękowała im wszystkim za uwagę, pożegnała się i powiedziała, że następnego dnia zaczynają o szóstej.
— Jutro pracujemy w e-skafandrach — ogłosiła. — Musicie się do nich przyzwyczaić.
Ktoś chciał się dowiedzieć, czy to oznacza, że wyjdą na zewnątrz.
— Nie — odparła. — Jeszcze nie.
Ucieszyła się, słysząc, jak narzekają.
„Wieczorna Gwiazda” zaproponowała zespołowi Marcela kilka kajut. Niestety, nie znalazła się żadna luksusowa kabina dla samego kapitana. Nicholson, zgodnie z odwieczną tradycją, zaoferował więc gościowi własną kwaterę. Marcel, zgodnie z przewidywaniami, odparł, że to jest zbędne i że chętnie weźmie, co jest. Prycza przy przednim mieszaczu wystarczy. Dostał kwaterę na bakburcie, o wiele bardziej wygodną i przestronną niż jego własna na „Wendy”.
Był późny poranek, gdy opuścił spawaczy, a przecież nie spał przez całą noc. Zdjął mundur i położył się, planując krótką drzemkę. Ledwo zamknął oczy, zapiszczał komunikator.
— Marcelu? — To głos Abla Kindera. Abel był głównym klimatologiem na „Wendy”. Zarządzał zespołem klimatologów śledzących warunki na Deepsix, wypatrujących oznak rozpadu planety.
— Hej, Abel — odparł. — Co masz?
— Wygląda na to, że poważne burze. I intensyfikacja aktywności sejsmicznej.
— Coś się dzieje w okolicach wieży?
— Ta fala tam dotrze, ale najgorzej to wygląda na północny wschód od nich. Nad morzem.
— A burze?
— Dość spore się tworzą. Atmosfera reaguje na przyciąganie Morgana tak samo jak oceany. Duże masy wody i powietrza przemieszczają się po całej planecie. Wszystko podgrzewa się od przypływów. Normalny system ulega zaburzeniu. Zimna woda pojawia się na szerokościach geograficznych, gdzie jest ciepło, obszary wysokiego ciśnienia nad biegunami podlegają zakłóceniom…
— A w skrócie?
— Trudno powiedzieć. Machina pogodowa zmienia się w zupę. Wszystko się może zdarzyć. Ostrzeż swoich ludzi, żeby mieli się na baczności przed huraganami, tornadami, Bóg wie czym jeszcze. Nie mamy tylu czujników na powierzchni, żebyśmy mogli wszystko monitorować, więc nawet nie możemy ich ostrzec z wyprzedzeniem.
— Dobrze.
— Niech mają oczy szeroko otwarte.
— Dzięki, Abel.
— Jeszcze jedno. Te burze będą wielkie. Niepodobne do niczego, co znamy z Ziemi. Kategoria siedemnaście.
Wspomnienia to grzecznościowa proza, napisana po to, by udawać, że jesteśmy bezinteresowni i hojni, pełni współczucia dla ludzi w potrzebie, dzielni, gdy przyjdzie nam walczyć w sprawiedliwej sprawie, wierni po grób. Aby zdać sobie sprawę z absurdalności takich panegiryków, wystarczy przyjrzeć się przez chwilę sytuacjom, kiedy ochrona policji przestaje istnieć, nawet na krótko.
Zanim zatrzymali się na spoczynek, pokonali osiemnaście kilometrów. Canyon pojawił się, by przeprowadzić swój wywiad, powiedział im, żeby się odprężyli, zrobili wszystko, co mają do zrobienia, i żeby pamiętali, że kiedy wrócą do domu, będą gwiazdami.
Wszystko okazało się zadziwiająco proste. Jakby rzucał im miękkie piłki. Czy się boją? Czy widzieli coś, co zrobiło na nich wrażenie? Czy na Deepsix były rzeczy warte ocalenia? Kim był astronom w tej wieży, którą znaleźli? Jaka była największa niespodzianka, która spotkała ich na tej planecie?
Hutch wiedziała, jaka była jej największa niespodzianka, ale wolała mówić o gigantycznych ważkach.
Spytał, jakie rany odnieśli. Nic poważnego, odparł MacAllister. Tylko otarcia i zadrapania. Przyznał jednak, że dostali gorzką lekcję, jeśli chodzi o utrzymanie przyzwoitej kondycji fizycznej.
— Nigdy nie wiadomo — zauważył — czy nie przytrafi ci się wylądowanie w lesie na obcej planecie, gdzie musisz przejść dwieście kilometrów. Polecam wszystkim jogging.
Potem wzeszedł Jerry Morgan, który miał już rozmiary ziemskiego Księżyca. Był nadal w fazie półksiężyca i taki już miał pozostać. Jego górne i dolne warstwy chmur, złowieszcze, w barwach jesieni, były upstrzone cętkami złota. Wokół równika rozciągał się ciemniejszy pas. Hutch widziała punkt na półkuli północnej, gdzie miały dokonać żywota: Maleiva III, Transitoria i wieża.
W innych warunkach byłoby to wspaniałe ciało niebieskie.
GORĄCA LINIA Z AUGUSTEM CANYONEM
— Dziś spędziłem trochę czasu z tą piątką odważnych ludzi, rozbitkami na Maleivie III, którą niedługo połknie gazowy gigant nazwany na cześć Jeremy’ego Morgana, Czwórka z nich to naukowcy. Piąty to znany pisarz i dziennikarz, Gregory MacAllister. Przemierzają kontynent, podjąwszy rozpaczliwą próbę odnalezienia lądownika, który tkwi tam od dwudziestu lat. To ich jedyna nadzieja na wydostanie się z powierzchni planety, zanim przestanie ona istnieć, a stanie się to już za sześć dni.
— Czy im się uda? Tego oczywiście nie wie nikt. Będziemy z nimi rozmawiać dziś wieczorem, podczas specjalnej audycji. Kiedy państwo ich poznają, na pewno podzielą moje uczucia: że jeśli czegoś takiego w ogóle można dokonać, to zrobi to właśnie ta piątka dzielnych…
Marcel i Beekman przekazywali im przez radio instrukcje dotyczące kierunku. Rozbitkowie pozostawieni samym sobie w nieznanym terenie, bez żadnych rozpoznawalnych cech charakterystycznych — czy w ogóle bez cech charakterystycznych — bardzo szybko by się zgubili. Żartowali, że Hutch mogłaby ich prowadzić według pozycji Słońca, co oczywiście było niemożliwe. Nawet w nocy, kiedy było widać jasne niebo i gwiazdy, byłaby bezradna. Gdyby nawet istniała na niebie jakaś wyraźniejsza gwiazda, kobieta nie byłaby w stanie jej odnaleźć. Wątpiła nawet, czy taką gwiazdę widać z równika.
Nie miało to jednak znaczenia. Zawsze ktoś pozostawał w kontakcie i mógł im pomóc.
Idźcie wprawo.
Skręćcie w lewo.
Nie. Nie dookoła wzgórza. Przejdźcie szczytem.
I nagle, bez ostrzeżenia, Marcel poinformował ich, że mają misję do wykonania.
— Przed wami jest coś interesującego. Jest mniej więcej na waszej trasie i chciałbym, żebyście rzucili okiem.
— Co to jest?
— Nie wiemy. Jakaś budowla.
Hutch żałowała każdej minuty spędzonej poza szlakiem. Spojrzała na pozostałych, chcąc zasięgnąć ich opinii. Chcieli poświęcić na to minutkę. Ale tylko minutkę. Nightingale uważał, że to dobry pomysł. O ile to było rzeczywiście blisko.
— Dobrze — oświadczyła. — Rzucimy okiem i damy wam znać, co to jest. Ale potem ruszamy dalej.
To coś znajdowało się na brzegu jeziora, całe pokryte starymi drzewami i krzakami. Gdzieniegdzie prześwitywał metal i nie byli przekonani, czy to jest w ogóle budynek, tak bardzo był porośnięty lasem.
Wycięli trochę krzaków i w pierwszej chwili Hutch myślała, że znaleźli kopułę magazynową. Dopóki nie dogrzebali się linii okien. Większość z nich była nietknięta. Kellie podeszła do tyłu.
— To ma ogon — poinformowała.
— Ogon.
— Nawet rozgałęziony. To samolot.
Pojazd miał wypukłe dno. Z jednej strony były wyryte jakieś symbole, teraz już ledwo widoczne. Z przodu była szyba. Pojazd był wielkości aerobusu. Ale nie miał skrzydeł. Transport naziemny, pomyślała Hutch. Chyba że dysponowali antygrawitacją.
Gdyby oceniać po otaczających go drzewach, można by sądzić, że jest tu od stuleci. Hutch odeszła od niego na kilka kroków, żeby wysłać obraz na „Wendy”. Miał trzydzieści osiem metrów długości i jakieś sześć średnicy. Był poważnie uszkodzony na sterburcie, w trochę lepszym stanie była bakburta.
Chiang wszedł na drzewo, wyjął latarkę i próbował zajrzeć do środka.
— Nic — powiedział. — Dajcie mi wilgotną szmatkę.
Kellie odłamała kilka płaskich liści, namoczyła je ostrożnie w jeziorze i podała mu. Chiang przetarł szkło.
— Wiesz — zauważyła Kellie — ze skrzydłami czy bez, to coś ma aerodynamiczny kształt. Spójrz tylko.
Miała rację. Miało opływowe kształty i zwężało się z przodu i z tyłu.
— Co się dzieje? — dopytywał się Canyon.
Wiedzieli, że nałogowo podsłuchuje zarówno rozmowy na kanale ogólnym, jak i te między rozbitkami a statkami na orbicie.
Hutch poinformowała go, co znaleźli.
— Podamy więcej informacji, jak się czegoś dowiemy. O ile się dowiemy.
Chiang przycisnął latarkę do szyby.
— W środku są rzędy siedzeń. Malutkich. Trochę poprzewracane.
— Malutkich siedzeń? — spytał MacAllister. — Takiego samego rozmiaru jak w wieży?
— Tak. Na to wygląda.
— To już jest naprawdę dziwaczne.
— Czemu? — spytała Hutch.
— Popatrz na drzwi.
Trudno je było dostrzec w plątaninie roślinności, ale były tam. Hutch zrozumiała, na czym polega dziwność: drzwi były takiego rozmiaru, że sama by się w nich zmieściła.
Znajdowały się prawie na poziomie gruntu i miały nawet klamkę, ale ta ułamała się, kiedy MacAllister próbował za nią pociągnąć. Wycięli więc otwór.
Wnętrze było ciemne. Hutch włączyła latarkę i przyjrzała się: było tam jakieś trzydzieści rzędów małych siedzeń z przejściem przez środek. Niektóre zostały oderwane od podłogi i walały się po całej kabinie. Nie dostrzegła śladu żadnych szczątków organicznych.
Podłoga skrzypiała. Była pokryta czarną tkaniną, która zachowała się w dobrym stanie.
Grodzie były lekko powykrzywiane. Widniały na nich plamy wody, a te z przodu były pęknięte. Widać było zwęglenia.
W kokpicie znajdowały się dwa fotele. W przeciwieństwie do tych w kabinie były normalnych rozmiarów, na tyle duże, że Hutch mogłaby w nich usiąść. Jeden był połamany, wyrwany z podstawy. Rama przedniej szyby także była uszkodzona. Hutch spojrzała na coś, co kiedyś było deską rozdzielczą.
— Rozbił się i porzucili go — powiedziała Kellie, stojąc za nią.
— Pewnie tak.
— A te duże fotele? Kto w nich siedział? — spytał MacAllister.
Nightingale omiótł światłem latarki cały pojazd, od przodu do tyłu.
— Jest oczywiste, że mieliśmy tu dwa odrębne gatunki. — oświadczył.
— Jastrzębie i świerszcze? — podsunęła Hutch. — Oba naprawdę istniały?
— Czy to możliwe? Na jednej planecie?
— Na naszej mamy więcej niż jeden inteligentny gatunek. Nie spodziewałbym się tylko dwóch wysoko rozwiniętych. Ale kto wie?
Zbadali dolny przedział, który kiedyś pewnie był ładownią, ale teraz świecił pustkami. I silnik. Był to silnik odrzutowy napędzany paliwem płynnym. Wloty powietrza. Plastikowy fartuch wokół postawy. Hutch wywołała Beekmana.
— Czy jesteśmy pewni, że tubylcy nigdy nie mieli wysoko rozwiniętej techniki?
— Tak twierdzi Akademia.
— Dobrze. To jakbyś kiedyś rozmawiał z kimś z Akademii, powiedz mu, że znaleźliśmy poduszkowiec.
— Idziemy — oświadczył MacAllister. — Dość marnowania czasu.
Hutch oderwała kilka kawałków od fotela i włożyła je do torby z próbkami.
Wyjęli też kilka wskaźników i zapakowali je. Na żadnym nie było czytelnych symboli, ale może da się je powiększyć.
Chiang odciągnął Hutch na bok.
— Tam jest coś, co powinnaś zobaczyć. O, tam. W lesie.
Znalazł czarny, kamienny mur.
Miał jakieś sześć metrów długości. Był rzeźbiony. Było na nim kilka rzędów symboli i wizerunek poduszkowca.
Hutch przypuszczała, że kamień był kiedyś wypolerowany, miał ostre brzegi, a inskrypcja była wyraźna. Wiatr i deszcz jednak starły ją. Poza tym część inskrypcji znajdowała się już pod ziemią.
Sprawdziła godzinę.
— To potrwa tylko minutę — rzekł Chiang.
Skinęła głową i zaczęli kopać mimo ponagleń MacAllistera. Nad rysunkiem rozbitego pojazdu biegły dwie głęboko rzeźbione równoległe linie znaków. Pojazd przedstawiono, jakby był nowy i potężny, nieuszkodzony, pędzący w promieniach słońca.
Poniżej rysunku poduszkowca znajdowały się dwie grupy znaków, biegnące równolegle obok siebie, wyrzeźbione w postaci grubych, kanciastych symboli. Poniżej zaś — kolejna seria znaków, bardziej licznych, mniejszych, w sumie dziesięć linii. W każdym wierszu były po cztery znaki, z wyjątkiem ostatniego, który składał się tylko z trzech. Być może były to w ogóle znaki innego alfabetu. Mogło tak być, bo nie były tak kanciaste, lecz delikatne i skomplikowane.
— Co to tym sądzicie? — spytała Hutch. — Co tam jest napisane?
— Poduszkowce Ajax — rzekł MacAllister, który kręcił się niespokojnie z boku. — Dwie grupy na górze to regionalne centra dystrybucji, mniejsze grupy — filie lokalne.
— Ktoś jeszcze chce spróbować?
— Naprawdę powinniśmy już iść — rzekł MacAllister.
Nightingale dołączył do nich.
— Bliskość wraku sugeruje, że to pomnik. — Przyjrzał się murowi z namysłem. — Te linie na górze to imiona pilotów. A te — pasażerów.
— A górna linia? — spytała Kellie.
— Jeśli to pomnik — wtrącił MacAllister — to jest to inwokacja. Przechodniu, powiedz Sparcie, coś takiego.
— Co się więc tu stało? — spytał Chiang.
— To dość oczywiste — był wypadek. Pojazd się rozbił.
— To jasne. Ale dokąd lecieli?
— Może to byli migrujący robotnicy. Parobkowie. Robotnicy na kontraktach — podsunął MacAllister.
— Niewolnicy? — spytał Chiang.
Nightingale pokiwał głową.
— Może.
— Myślisz, że na pomniku umieszczaliby imiona niewolników? — Hutch potrząsnęła głową. — To nie jest prawdopodobne.
— W historii ludzkości — zauważył MacAllister — zdarzali się ludzie, którzy mieli słabość do swoich niewolników. — Wzruszył ramionami. — Kto wie, jak to mogło wyglądać w obcej kulturze?
Maszerowali do późna, żeby nadrobić stracony czas. Kiedy w końcu zatrzymali się na noc, czekały ich kolejne rozmowy z Canyonem. Chiang najwyraźniej świetnie się czuł w roli bohatera na skalę międzynarodową, opowiadając rzeczy, których oczekiwała od niego publiczność. Uda nam się dostać do domu. Uśmiech do skanera. Tyle osób nam kibicuje. Tylko za każdym razem, kiedy spoglądał w stronę Kellie, dostrzegał w jej uśmiechu cień drwiny.
Kiedy skończył, poczuł zażenowanie. Inni zachowywali się podobnie. Nightingale starał się mówić niższym głosem, MacAllister wciągał brzuch, a Kellie mówiła, jakby jej to wszystko nie obchodziło. Nawet Hutchins, ich bezpośredni dowódca, nie mogła się oprzeć straszeniu piórek. Mieli swoje pięć minut sławy i pozostawiło to na nich piętno.
Canyon rozmawiał z każdym z nich po kolei. Kiedy skończyli, rozpalili ognisko i udawali, że nic szczególnego się nie zdarzyło. Potem jeszcze Canyon rozmawiał chwilę z Kellie, jak powiedział — po to, żeby zorientować się w kontekście.
Chiang nie znosił lasu nocą. Nie było sposobu, żeby zapewnić bezpieczeństwo. By zminimalizować prawdopodobieństwo ataku z zaskoczenia, trzy osoby musiałyby trzymać straż.
To była ich ósma noc na trasie wędrówki. A przynajmniej tak przypuszczał Chiang. Wszystko już zaczynało mu się mylić i nie był pewien. Dotąd żaden drapieżnik nie zaatakował ich w nocy. A zatem z rachunku prawdopodobieństwa wynikało, że gdyby coś takiego miało się stać, już by się zdarzyło. Mimo to Chiang martwił się i przejmował, taka już była jego natura.
Widział obraz Canyona, który wyglądał, jakby siedział na kłodzie naprzeciwko Kellie. Zadawał jej pytania i z uwagą słuchał, czasem kiwając głową, czasami popadając w namysł. „Och, tak”, mówiła pewnie, „jestem przekonana, że zdołamy uruchomić lądownik, jak już tam dotrzemy.” Albo: „Nie, nie rozważaliśmy takiej możliwości. Nie przypuszczamy, żeby do tego doszło”. Choć z logicznego punktu widzenia nie było powodu do zazdrości, Chiang był rozdrażniony. W sposobie bycia Canyona było coś takiego, że wyglądało na nieporadny podryw.
Poza tym Canyon wcale nie ukrywał, że nie ma pojęcia, co czują rozbitkowie. Dawał im też do zrozumienia, że jego celem jest zwiększenie oglądalności, podlizanie się szefom i przemieszczenie się w górę w łańcuchu dziobania. Robienie zdjęć zderzających się planet było dla niego idealnym zadaniem. Wygłosiłby parę ogólników, „Och, wygląda na to, że szykuje się niebywałe widowisko”, porozmawiał z kilkoma astrofizykami na pokładzie „Wendy”, którzy mogli coś atrakcyjnie skomentować, i wszystko byłoby w porządku.
Ale absolutnie nie nadawał się do rozmów z ludźmi w trudnej sytuacji.
Taka właśnie była ostatnia myśl Chianga. Stał na skraju światła z ogniska, przyglądając się otaczającej go ciemności, czasem świecąc latarką w mrok. I nagle świat znikł, jakby ktoś go poskładał i odłożył na bok.
MacAllister także był znudzony Canyonem. Wywiady z poprzedniego wieczora zostały wysłane na Ziemię parę godzin wcześniej. To była długa podróż, nawet z wykorzystaniem łączy nadświetlnych. Na ekranach relacja pojawi się za półtora dnia. Wtedy już pewnie dotrą do „Tess” i kwestia ich przeżycia zostanie rozstrzygnięta. Miał nadzieję, że na ich korzyść. Wyobrażał sobie, że znajdują porzucony lądownik, biegną w jego stronę, wspinają się do środka, włączają silnik i lecą w stronę wieży, siedząc w luksusowej pasażerskiej kabinie. Wyobrażał sobie, jak lądują i wyciągają kondensatory. Hutch i Kellie błyskawicznie je instalują. Potem wiwatują, a „Tess” wzbija się w powietrze i odlatuje na orbitę.
Drzewa zaszumiały na wietrze, a w ognisku coś zatrzeszczało. Patrzył na Kellie rozmawiającą z Canyonem, zobaczył, jak milknie, dostrzegł Canyona zadającego następne pytanie. Doskonale wiedział, jakie będzie. „Jakie myśli przychodzą wam do głowy, gdy widzicie Morgana wchodzącego co wieczór, coraz większego?” (Dziś w nocy powinien wyglądać jak chiński balon).
— Czy jest coś, co chciałabyś powiedzieć rodzinie i przyjaciołom na Ziemi?
Tak, pomyślał MacAllister. Kupę rzeczy. Na przykład: życie jest piękne.
Obraz dziennikarza wyglądał na całkiem solidny, w świetle ogniska prezentował się nawet równie wyraźnie jak drzewa w tle. Canyon pochylił się w stronę Kellie, udając, że uważnie słucha, choć MacAllister wiedział, że układa w myślach kolejne pytanie.
I nagle pośrodku tej spokojnej, sennej sceny rozległo się wycie.
Coś przeleciało koło głowy MacAllistera. Kilka dni temu popatrzyłby tępo w przestrzeń i zastanawiał się, co to takiego. Refleks jednak znacznie mu się poprawił. Wrzasnął ostrzegawczo i rzucił się na ziemię.
Kamienie świstały wokół niego. Jeden trafił go w ramię, drugi — w głowę. Rozległy się kolejne krzyki, przypominające wrzaski rozzłoszczonych dzieci. Zaczął szukać lasera. Rozległ się syk czyjejś broni i zarośla stanęły w ogniu. Drzewo ścięte laserem upadło na ziemię.
Strzała utkwiła w jednej z kłód ogniska. MacAllister dostrzegł jakiś ruch wśród drzew i świerszcze odziane w futra wpadły do obozowiska. Dzikusy były nieprawdopodobnie brzydkie, zupełnie niepodobne do odzianej w szatę postaci z kaplicy.
Złapał broń w samą porę. Szły na niego dwa z dzidami. Przeciął je na pół, świerszcze i dzidy Potem załatwił kolejnego, który właśnie zamierzał dźgnąć Kellie od tyłu. Hutch rozkazała, żeby skupili się w niewielki krąg, ale MacAllister był zbyt zajęty obroną, żeby przejmować się tworzeniem jakiejś formacji. Zapanował chaos.
Świerszcze nie przestawały wrzeszczeć. Ktoś rozciął jednego na pół, od czaszki po mostek. Nightingale wkroczył w środek atakującej grupy i machał laserem na prawo i lewo. W powietrzu zaroiło się od uciętych kończyn i atak zelżał. Tak nagle, jak się pojawiły, świerszcze rozpierzchły się i znikły w lesie.
Kilka krzewów płonęło. Coś spadło z drzewa i uderzyło obok niego. Coś z dzidą. Próbowało wstać i uciec, ale MacAllister, rozwścieczony, sieknął laserem. Stworzenie zawyło i znieruchomiało.
Hutch i Kellie popędziły za napastnikami na skraj lasu. Nightingale stał nad zwłokami świerszczy, na szeroko rozstawionych nogach, z uniesionym laserem, jak współczesny Hektor. Może i trochę przesadzał z tą heroiczną postawą, ale MacAllister był pod wrażeniem. Cóż, wystarczy, jak człowiek znajdzie się w sytuacji, gdy jego życie jest zagrożone, a już zaczyna sobie świetnie radzić.
Napastnicy uciekali, a ich odgłosy oddalały się. Canyon, niewzruszony, przez cały czas siedział w swoim fotelu. Nie widział niczego poza niewielkim zasięgiem komunikatora, ustawionego na pniu. Domagał się tylko, by go poinformowano, co się dzieje.
Universal News Network, relacja na żywo, pomyślał MacAllister.
Nightingale w końcu wyjaśnił mu, że zostali zaatakowani.
Canyon gadał dalej, domagając się szczegółów. Przez kogo? Czy ktoś został ranny? MacAllister wyłączył kanał dźwiękowy dziennikarza i potarł się w głowę. Bolała, ale z powodu pola nie był w stanie określić, czy krwawi. Poza tym czuł się dobrze. Parę siniaków, to wszystko.
Na kanale pojawił się Marcel, zadając te same pytania.
— To świerszcze — wyjaśniła Kellie. — Za minutkę ci wszystko opowiem.
MacAllistera ogarnęła dziwna kombinacja przerażenia i euforii. Mój Boże, jakie to przyjemne. W głębi serca wszyscy jesteśmy dzikusami, pomyślał.
Hutch wróciła do obozu, spojrzała na niego i rozejrzała się.
— Nic się nikomu nie stało?
Nightingale dał jej gestem do zrozumienia, że nic mu nie jest. Poświecił latarką po krzakach, upewniając się, że świerszcze uciekły.
— Chyba właśnie poznaliśmy tubylców.
— A ty, Mac?
— Żyję i mam się dobrze. — odparł MacAllister. — Nie sądzę, żeby te małe skurwiele szybko wróciły.
— Gdzie jest Chiang? — spytała.
MacAllister spojrzał na jedno z ciał. Miało niezdrowy, blady, zielonkawy kolor skóry i włochatą, kanciastą czaszkę. Oczy miało otwarte, ale wyglądało na martwe.
Sięgałoby mu najwyżej do biodra. Kiedy je szturchnął, poruszyło się i wydało smutny, miauczący odgłos.
— Tutaj — odezwała się Kellie stłumionym głosem. — Znalazłam go.
Chiang leżał nieruchomo. Krew rozlewała się wewnątrz jego skafandra, sącząc się z kilku ran.
— Wyłączcie skafander — rzekł MacAllister.
— Nie. — Kellie rzuciła się na ziemię obok niego. Mówiła cichym i dziwnym głosem. — Tylko skafander utrzymuje go w całości.
Hutch uklękła i chwyciła go za nadgarstek.
— Mac — odezwała się — przynieś apteczkę.
MacAllister odwrócił się i popędził po plecak Hutch.
— Nie czuję pulsu — oznajmiła Hutch.
— On nie oddycha — rzekła Kellie zduszonym głosem. Ostrożnie wyłączyli skafander i Hutch podała mu powietrze bezpośrednio.
Ktoś musiał wywołać Embry, bo odezwała się na ogólnym kanale.
— Nie ruszajcie go.
Przemówił także Marcel.
— Wystawcie straże. Oni mogą wrócić.
— Rozumiem — rzekł Nightingale.
— Spalcie wszystko, co się rusza — to Kellie.
— Macie apteczkę? — znów Embry.
— Mac po nią poszedł.
— Mac, pośpiesz się. Jak wygląda to krwawienie? Pokażcie mi.
MacAllister wrócił z apteczką. Hutch wzięła ją i dała mu znak, żeby pomógł Nightingale’owi. Kellie wyjęła kilka bandaży ciśnieniowych i zaczęła je nakładać. Mac postał przez chwilę, patrząc na Chianga, po czym odwrócił się.
Nightingale oglądał kolejne zwłoki napastnika. MacAllister miał nadzieję, że jest wśród nich ten, który zaatakował Chianga.
Wspólnie okrążyli obozowisko. Egzobiolog wyglądał na wyczerpanego. MacAllister po raz pierwszy zastanowił się, czy może kiedyś, dawno temu, nie był dla Nightingale’a zbyt surowy.
— Już tu kiedyś byłeś, prawda, Randy?
— Tak. — Nightingale skrzywił się jak ktoś, kto właśnie ugryzł zgniły owoc. — Doznaję właśnie przykrego déjà vu. — Zamilkł i wziął głęboki oddech. — Nienawidzę tej planety.
MacAllister pokiwał głową.
— Tak mi przykro.
Nie był do końca pewien, co oznacza ten zwrot w tej sytuacji.
— Tak. Mnie też. — Rysy Nightingale’a stężały. Wyglądał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć. Ale tylko wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
MacAllister przysłuchiwał się rozmowom na kanale ogólnym.
— Zróbcie mu masaż serca.
— Właśnie to robię.
— Kellie, musisz zatamować krwotok. Zaciśnij mocniej.
— To nie pomaga, Embry.
— Nie przerywaj. Jak z tętnem?
— Śladowe.
— Kellie, zrób coś, może owiń go kocem…
MacAllister patrzył na wschód, w stronę Deneba, gdy Chiang odszedł.
Pochowali go tam, gdzie zginął. Odprawili ceremonię o świcie. MacAllister, który chełpił się tym, że nie pozwala sobie na taki luksus jak sentymenty, znalazł kamień, wyrył na nim imię i nazwisko Chianga i daty, i dodał napis: ZGINĄŁ, BRONIĄC PRZYJACIÓŁ.
Wykopali głęboki grób i złożyli w nim ciało. Kellie chciała poprowadzić ceremonię, ale krztusiła się od płaczu i poprosiła Hutch o dokończenie.
Nie należał do żadnej organizacji religijnej, powiedziała Kellie, ale mocno wierzył. Hutch pokiwała głową, nie próbowała niczego podsumowywać, po prostu chciała złożyć go do gleby — nie użyłaby słowa „ziemia” — powiedziała tylko, że zginął przedwcześnie i że bóg, jakikolwiek by był, zatroszczy się o niego i będzie o nim pamiętał.
Kellie stała jak sparaliżowana, opierając się wszelkim ofertom pomocy, gdy zasypywali grób.
Nightingale ogłosił, że napastnicy byli kręgowcami, ale mieli puste w środku kości.
— Ptaki? — spytał MacAllister.
— Kiedyś, owszem — odparł. — Tak przypuszczam.
Opisał ścięgna między ramionami a żebrami, które wskazywały na to, że gatunek dość niedawno utracił umiejętność latania.
Przyjrzeli się odzieży stworzeń. Miały kieszenie, a w nich owoce, orzechy i gładkie kamienie. Pociski.
— Chodźmy — zaproponowała Hutch.
— A te zwłoki? — spytał Nightingale. — Nie powinniśmy ich pogrzebać?
Twarz Kellie stężała.
— Niech ich pobratymcy się nimi zajmą.
GORĄCA LINIA Z AUGUSTEM CANYONEM
— Dziś nie mamy dobrych wieści. Godzinę temu rozbitkowie zostali zaatakowani…
Gdy Marcel wszedł, Beekman spoglądał z wirtualnego klifu na wzburzone morze. Śnieg padał na wzgórzu i niknął w ciemności, ale to była zadymka blisko powierzchni, spowodowana silnym wiatrem, a nie śnieg sypiący z nieba, bo chmur nie było. Morgan wisiał wysoko w górze.
Przypływy na Maleivie III były zwykle łagodne. Nie było księżyca, więc jedyne widoczne skutki powodowało dalekie słońce. Dziś jednak, z powodu zbliżania się gazowego giganta, morze szalało. Potężne fale waliły o klify północnego wybrzeża Transitorii.
— Jutro wieczorem — rzekł, nie odwracając się w stronę Marcela.
Marcel oparł się o gródź.
— Mój Boże, Gunny. Stracili kolejny dzień.
— To pasmo jest słabe. Harry mówi, że tam są linie uskoków. Jest gorzej, niż myśleliśmy. Jutro wieczorem się rozleci.
— Jesteś pewien?
— Tak. Jesteśmy pewni. — Odwrócił się w stronę Marcela. — Skąd mogliśmy wiedzieć…
— Nie martw się. To nie jest niczyja wina. — Poczuł się, jakby zimna ręka dotknęła jego kręgosłupa. — Są trzydzieści kilometrów od celu.
Beekman pokiwał głową.
— Powinni się pospieszyć.
Przypływy są jak polityka. Przychodzą i odchodzą, robiąc dużo szumu, ale po ich odejściu plaża wygląda tak samo jak przedtem. A jeśli nawet czasem pojawia się jakaś większa zmiana, rzadko jest to zmiana na lepsze.
Poniewczasie Canyon zorientował się, że ma do dyspozycji kolejny wspaniały temat: reakcję ludzi znajdujących się na statkach na trudną sytuację rozbitków.
Czuł się niepewnie rozmawiając z Hutch i resztą schwytanych w pułapkę. Za bardzo przypominało to rozmowy z kimś, kto już nie żył. Zmienił więc tryb pracy i zaczął rejestrować rozmowy z ludźmi znajdującymi się na nadświetlnych statkach. Znalazł młodą kobietę, towarzyszkę dziennikarki, która zginęła w katastrofie lądownika „Wieczornej Gwiazdy”. Dziewczyna szlochała i cały czas walczyła, by nie poddać się atakowi histerii; w sumie dała niezłe przedstawienie. Było też kilka osób, którym osobiście oberwało się od MacAllistera lub których poglądy zostały przez niego skrytykowane. Jak się czuli, gdy życie MacAllistera znalazło się w niebezpieczeństwie? Podczas rozmowy wygłaszali peany na jego cześć i wyrażali nadzieję, że uda mu się wyjść z tego cało. Kiedy jednak wywiad się kończył, większość mówiła, że życzą mu wszystkiego najlepszego, że nikt nie zasłużył sobie na taki los, ale w ich głosie było coś, co przeczyło tym deklaracjom. Tylko jedna osoba, emerytowany polityk, który kiedyś prowadził kampanię na rzecz odnowy moralnej, potępiła go bezpośrednio.
— Nie mam nic przeciwko niemu osobiście — oznajmił — ale sądzę, że to kara. Świat byłby lepszym miejscem bez niego.
Wszyscy na „Wendy Jay” boleśnie przeżyli śmierć Chianga. Utrata kogoś bliskiego, rzekł w zadumie reporter, to bardzo bolesne doświadczenie. Teraz martwili się o Kellie, a kilku młodych mężczyzn było przerażonych tym, że i jej mogłoby się coś stać. Jej szef, Marcel Clairveau, żałował, że pozwolił jej polecieć na powierzchnię. Czasem, gdy o niej mówił, głos mu drżał. Wyszedł z tego świetny materiał.
Przeprowadził wywiad o Nightingale’u z lekarką, która została na pokładzie „Wildside”. Oczywiście wyrażała ubolewanie, ale wydało mu się, że podchodzi do tego raczej obojętnie. Jest cichy, powiedziała, bardzo zamknięty w sobie. Trudno go poznać bliżej. Canyon odrobił zadanie domowe i znał życiorys Nightingale’a. Co za ironia, pomyślał, że zawsze, gdy on dotknie stopą powierzchni tej planety, ludzie giną.
Canyon nie powiedział niczego takiego, przynajmniej nie publicznie. Taka sugestia pewnie pojawi się w jego materiale, kiedy już wszystko się wyjaśni. Wkładał dużo wysiłku w pisanie spontanicznych komentarzy, które miał wygłosić w przeddzień zdarzenia.
Wiedział, jakie pytania należy zadać i był w stanie doprowadzić większość rozmówców na skraj histerii. Jeśli Hutchins i reszta towarzystwa wyjdzie z tego cało, zostaną bohaterami pierwszej ligi.
Perspektywy jego własnej kariery nigdy nie przedstawiały się równie wspaniale. Otrzymał zadanie mające być rutynową relacją z wydarzenia astronomicznego, którym ludzie interesowali się dlatego, że było rzadkie, a oni lubili fajerwerki, a tymczasem trafił na jedną z większych sensacji dziesięciolecia. I nie musiał się nią z nikim dzielić.
— Marcelu, powinieneś trochę odpocząć. — W oczach Beekmana było widać troskę.
— Nic mi nie jest — odparł Marcel. — Po prostu trochę za dużo rzeczy dzieje się naraz.
— Ale to nie powód, żeby doprowadzać się do stanu wyczerpania. Jeśli to zrobisz, nie będziesz osiągalny, kiedy będziemy cię potrzebować. — Przez ostatnich kilka dni Marcel zdołał się tylko parę razy zdrzemnąć i był to niespokojny sen. — Teraz nie ma nic do roboty. Zejdź z mostka i połóż się.
Marcel zastanowił się przez chwilę. Różne elementy akcji ratunkowej były w toku, a on i tak był raczej kibicem.
— Tak — odparł. — Chyba tak zrobię. — Oparł podbródek na dłoniach. — Gunny, o czym zapomnieliśmy?
— Radzimy sobie. W tej chwili nie da się nic więcej zrobić.
Założył ręce na piersi i czekał, aż Marcel wyjdzie.
Embry siedziała w fotelu pilota, przysłuchując się rozmowom między rozbitkami, Marcelem i Augie Canyonem, który przeprowadzał wywiad z Randym Nightingale’em. Wyglądało na to, że są w zdumiewająco dobrym nastroju, i zastanawiała się, jak to w ogóle możliwe.
„Wildside”, wraz z pozostałymi trzema statkami, zakończył manewr przemieszczania się w okolice artefaktu. Siedzenie w pustym statku i słuchanie odgłosu silników sprawiało, że czuła się jeszcze bardziej samotna. SI były tylko SI i jak każdy praktykujący lekarz korzystała z nich regularnie. Z jakiegoś powodu jednak głosy, które diagnozowały problemy z kręgosłupem albo sugerowały terapię odmładzającą, różniły się od inteligentnego statku nadświetlnego, który sam podejmował decyzje i na pokładzie którego była jedynym pasażerem.
Zamrugała lampka wiadomości i na ekranie pojawiła się nieznana jej twarz.
— Pani Embry? — Rozmówczyni miała na ramieniu naszywkę Akademii.
— Tak. Słucham.
— Nazywam się Katie Robinson. — Mówiła z idealną dykcją i Embry przyszło do głowy, że może kiedyś była aktorką.
— Będzie pani musiała opuścić „Wendy”. Właśnie nadlatujemy i za kilka minut wejdziemy na pokład. Proszę się spakować i zabrać wszystkie swoje rzeczy. Zabierzemy panią.
— A mogę spytać, w jakim celu?
— Bo musimy wymontować system podtrzymywania życia.
Przybyli pół godziny później i od razu zabrali się do pracy. Było ich ośmioro. Poszli do ładowni i zabrali stamtąd wszystkie metalowe elementy, jakie mogli znaleźć: beczki, pojemniki, szafki, regały i przepierzenia. Potem poszli na górę i zrobili to samo w kajutach i wspólnym pomieszczeniu.
Katie pomogła jej się spakować. Kiedy skończyły, zrobili to samo z jej kajutą: zabrali osłony łóżka, lampy, składany stolik, wbudowaną szafę. Podziękowali jej, przeprosili za kłopot, zapakowali do wahadłowca wszystko łącznie z nią i wystartowali.
Środek uspokajający nie działał. Kellie słuchała szumu dalekich fal — w końcu rozbili obóz w pobliżu Zatoki Złych Wieści — i patrzyła na Morgana, wielki, wzdęty księżyc, opadający w stronę wzgórz. Niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać. Hutch stała na warcie. Widać było jej smukłą sylwetkę opartą o drzewo, tuż przy ognisku.
Poddała się w końcu, usiadła i objęła kolana ramionami.
— Kochałaś go, Kellie? — Głos należał do MacAllistera.
Zaskoczył ją. Leżał plecami do niej. Teraz odwrócił się na drugi bok, ale twarz miał nadal w cieniu, więc nie było widać jej wyrazu.
— Nie — odparła. Po chwili dodała: — Chyba nie.
— Przykro mi.
Usiadł i sięgnął po dzbanek z kawą.
— Wiem — rzekła. — Wszystkim nam przykro.
Nalał kawy i podsunął jej kubek, ale odmówiła. Nie chciała niczego jeść ani pić.
— Czasem wydaje mi się, że życie jest tylko długim ciągiem niewykorzystanych okazji.
Pokiwała głową.
— Wiesz, co mnie najbardziej złości? — spytała. — Że musimy go tu zostawić. W tym przeklętym miejscu.
— Nie jest gorsze niż jakiekolwiek inne, Kellie. Jemu to nie robi różnicy.
Poczuła jakąś pustkę.
— Był takim dobrym człowiekiem — powiedziała, zagryzając wargi, by nie poddać się wściekłości i łzom. Żal wezbrał w niej i nie mogła go opanować. Zacisnęła zęby i próbowała to powstrzymać. MacAllister wziął ją w ramiona.
— Nie duś tego w sobie.
Hutch z kimś rozmawiała. Kellie wstała, dusząc w sobie rozpacz, i poczuła się wyczerpana. Nalała sobie wody.
Hutch zesztywniała. Uniosła ręce w geście bezradności. Kellie znała ten gest i poczuła, jak jeżą jej się włosy na głowie.
Hutch skończyła rozmawiać i szybkim krokiem podeszła do ogniska.
— Zbieramy się. Musimy tam dojść dziś.
Uklękła przy Nightingale’u i potrząsnęła nim łagodnie.
— To nie może być prawda — rzekł Nightingale. — Przecież mówili, że mamy czas do jutrzejszego wieczora.
— Zmienili zdanie. Zbierajcie się, musimy iść.
Macowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zaczął szukać szczoteczki do zębów.
— Ile jeszcze musimy przejść? — spytał.
— Trzydzieści kilometrów. Mniej więcej.
— Jednego dnia? To się w życiu nie uda.
— Uda się.
— Hutch — odezwał się Mac na prywatnym kanale — podejrzewam, że to nie będzie tak, że docieramy tam, przekręcamy kluczyk i odlatujemy tym cholerstwem. Ile czasu nam zajmie uruchomienie tej maszynki? Zakładając, że w ogóle się to uda?
— Kilka godzin — przyznała.
Spojrzał na zbliżający się wschód słońca i potarł stopy.
— A potem musimy dotrzeć do wieży i zabrać kondensatory, tak? Kiedy?
— Późnym wieczorem. Koło północy. Rozłożył ręce w bezradnym geście.
— W takim razie potrzebny nam plan B.
— Nightingale obserwował ich, próbując się pozbierać.
— O co chodzi? — spytał.
Wyjaśniła.
— Wrócę za minutę.
Pokuśtykał w kierunku potoku, żeby umyć twarz i wyszorować zęby. Mac poszedł z nim.
— Wszystko w porządku? — zwróciła się Hutch do Kellie.
Kellie wyglądała, jakby nigdy nie czuła się lepiej.
— My dwie chyba będziemy musiały sobie urządzić bieg.
— Wiem — odparła Hutch.
— Będziemy musiały ich zostawić.
— Mac już to zaproponował.
Fale rozbijały się w Zatoce Złych Wieści. Obie kobiety wyszły na wzniesienie i spojrzały w kierunku wody. Między nimi a morzem rozciągała się połać lądu, a daleki brzeg ginął na horyzoncie.
— Na południu grunt staje się nierówny — wyjaśnił Marcel. — Odbijcie od obecnego kursu i idźcie na południowy zachód przez jakiś kilometr. Jest tam małe jezioro. Okrążcie je i idźcie dalej w tym samym kierunku. Tam będzie łatwiej.
— Dobrze.
Daleko w dole zatoka wyglądała na spokojną. Mewy muskały powierzchnię i Hutch zobaczyła coś, co przypominało dużego żółwia wygrzewającego się w słońcu.
Odwrócili się i stanęli twarzą do siebie.
— Poczekamy tu na was — rzekł Nightingale. Hutch skinęła głową.
Kellie patrzyła to na jednego, to na drugiego.
— Wrócimy najszybciej, jak się da.
Porozumiały się z Marcelem. Znajdowali się dość wysoko, powinni być bezpieczni, gdy uderzy fala.
Cała czwórka szła wzdłuż skraju klifu, aż znaleźli otwartą przestrzeń, gdzie było dość miejsca, by posadzić statek.
— Czas nagli — oświadczyła Hutch — więc polecimy najpierw do wieży. Potem wracamy po was.
Kellie spojrzała w dół klifu.
— Nie spacerujcie po ciemku.
— Dobrze.
Mac otrząsnął się i zaczął się ocierać plecami o drzewo. Trochę jak słoń, pomyślała Hutch.
— Muszę wam powiedzieć — rzekł — że podoba mi się ten plan. Każdy, który zakłada, że nie muszę nigdzie iść. — Wyciągnął rękę, a jego głos stał się cieplejszy. Bardziej osobisty.
— Powodzenia, moje panie.
Kellie odsunęła jego rękę i objęła go, po czym złożyła na jego ustach soczysty pocałunek.
— Jesteś strasznym palantem, MacAllister — oświadczyła. — Ale warto by cię uratować.
Hutch spojrzała na Nightingale’a, zawahała się, doszła do wniosku, że to i tak bez znaczenia, po czym powtórzyła ceremonię.
Kellie, rozbawiona, potrząsnęła głową.
— Niezła orgia — powiedziała. — Kto by pomyślał?
Kellie i Hutch przez jakiś czas maszerowały brzegiem, potem skręciły w miejscu, które wskazał im Marcel, po czym ruszyły na południowy wschód. Teren był mocno porośnięty lasem, poznaczony wąwozami i rozpadlinami, ze skalistymi urwiskami i wąskimi dolinami strumieni; czasem trafiały się też wzniesienia.
Stado szarych stworzeń o pyskach podobnych do wielbłądów i długich, obwisłych uszach przebiegło koło nich wielkimi skokami, po czym znikło za wzgórzami.
Marcel kazał im iść dookoła góry, a potem szlakiem. Wydeptały go zwierzęta czy coś innego? Oczywiście w świecie, w którym istoty latające atakowały, tworząc zorganizowane formacje, a łowne koty chodziły na dwóch nogach, linia między zachowaniem zwierząt i istot inteligentnych była nieco rozmyta.
Szły dalej.
Koło południa, w środku lasu, natknęły się na balustradę. Powyżej Hutch dostrzegła kopułę pokrytą fasetami. Dwie kopuły. Identyczne.
— Na Boga — rzekła Kellie. — Spójrz na to.
Kopuły były połączone gzymsem.
— Świątynia.
Hutch zatrzymała się w pół kroku i patrzyła.
Budowla miała sześć kolumn. Były żłobkowane i podpierały trójkątne zwieńczenie, na którym znajdował się rzeźbiony fryz. Na fryzie przedstawiono dwa świerszcze: jeden siedział w czymś, co przypominało muszlę, drugi stał. Ten siedzący podawał drugiemu jakiś walec.
Nie. Po bliższym zbadaniu Hutch dostrzegła, że to zwój.
— Śliczne — rzekła Kellie.
Hutch była rada, że mają pretekst, by zatrzymać się choć na chwilę.
— Jakie to barokowe — rzekła. — Jak w osiemnastowiecznym Paryżu. Kto by pomyślał…
Dostrzegła między kolumnami wejście i prowadzące do niego marmurowe stopnie. Kellie ruszyła w ich kierunku.
— Nie ma czasu — zaprotestowała Hutch.
— Tam coś jeszcze jest.
Do świątyni dobudowano prostopadle walcowatą budowlę. Co kilka metrów wystawały z niej podesty, a dookoła niej, przynajmniej na tyle, na ile mogły to dostrzec, biegł rzeźbiony fryz. Budowla miała wielościenny dach na wspornikach i była ozdobiona gzymsem w kształcie wałka i małą kopułką. Na fryzie przedstawiono świerszcze w różnych pozach: rozmawiające, czytające, zrywające owoce z drzew, bawiące się z młodymi. Niektóre klęczały przed symbolem słońca.
W lesie prawdopodobnie kryło się całe miasto. Dostrzegła zarysy majestatycznych budynków, zdobionych łukami, okrągłymi oknami i parabolicznymi dachami. Z galeryjkami, przyporami i wieżyczkami. Zarośniętymi dziedzińcami i nieczynnymi fontannami.
To nie było miasto, w którym kiedykolwiek można by zobaczyć sztuczne oświetlenie czy prasę drukarską. Ale było cudowne i nieporównywalne do czegokolwiek, co Hutch dotąd widziała. Pozostałości stuleci zasypały je, pogrzebały, zamknęły w plątaninie gałęzi, krzewów i liści. Mimo to, stojąc przez tymi milczącymi budowlami, Hutch poczuła, że krew krąży jej żwawiej.
Nieziemskie piękno tego miejsca potęgował porastający je las, czy też poczucie bezczasowości, albo może jego niewielkie rozmiary.
Stały jak w transie, przesyłając obrazy na „Wendy”. Odpowiadało im tylko milczenie. Nikt nie prosił, by poświęciły trochę czasu na eksplorację tego miejsca.
Spędziły tam niecałe dwie minuty, po czym popędziły dalej. Zmoczyła je burza. Niebo zasnuły czarne chmury, strzelały błyskawice.
Straciły kontakt z Marcelem na prawie dwie godziny. Deszcz padał monotonnie, po czym zmienił się w deszcz ze śniegiem. Ziemia drżała, czasem na tyle mocno, że upadały na ziemię.
— Świetny dzień na przechadzkę — zauważyła Kellie.
Przed nimi pojawiła się linia drzew. Wkroczyły do lasu. Coś w krzakach wydało z siebie serię oszalałych pisków. Hutch, nie w nastroju do stawiania czoła problemom, nie mając ochoty na strzelanie z bliska, oczyściła całą kępę laserem. Coś zapiszczało, zakotłowało się, zwierzęta zaczęły uciekać w głąb lasu. Kobiety nie miały okazji dobrze im się przyjrzeć.
Marcel znów się pojawił.
— Kiepska pogoda?
— Burze elektryczne.
— Widzimy je. Ale dobrze wam idzie. Wczesnym wieczorem powinnyście być na miejscu.
— Mam nadzieję.
— Hutch, mam dla ciebie kolejną wiadomość z Akademii.
— Czego chcą?
Zawahał się.
— Masz przedsięwziąć wszelkie kroki, żeby uniknąć dalszych ofiar w ludziach.
— Świetnie. Powiedz im, że sama nigdy bym na to nie wpadła.
— Hutch.
— Powiedz im, co chcesz. Nie obchodzi mnie to.
Przez chmury przedarło się słońce. Niebo oczyściło się i ruszyły dalej. Coś, czego nie mogły nawet dostrzec, śledziło je od chwili, gdy wspięły się na pasmo wzgórz. Poruszało się trochę jak małpa, ale najwyraźniej zrezygnowało z ataku i znikło z pola widzenia.
— Przeraża mnie trochę — rzekła Kellie.
— Czemu?
— Na Ziemi, jeśli kuguar, tygrys albo aligator jest głodny, po prostu atakuje. Większość tych stworzeń trzyma się na dystans.
— Chcesz powiedzieć, że…
— Są na tyle inteligentne, żeby wpaść na to, że możemy być bardziej niebezpieczne, niż wyglądamy.
Późnym popołudniem, kiedy światło zaczęło się zmieniać, wyszły znów na otwarty teren.
— Jesteście prawie na miejscu — poinformował je Marcel. — Pięć kilometrów.
Grunt był nierówny i pokryty grubą trawą. Hutch była wyczerpana. Kellie, która miała dłuższe nogi, radziła sobie trochę lepiej.
Czasem rozmawiały z MacAllisterem i Nightingale’em. Mówili, że siedzą i podziwiają widoki. Koło południa pojawiła się duża fala i woda wspięła się wysoko na klif, ale sądzili, że mają jeszcze spory margines bezpieczeństwa. MacAllister stwierdził, że tak wygodnie nie było mu od chwili opuszczenia „Gwiazdy” i nie wie, czy jeszcze będzie mu się chciało wstać.
Niebo stało się fioletowe i zaczęło wyglądać groźnie.
— Trzy kilometry. — W głosie Marcela słychać było zdenerwowanie. — Gdybyście zaczęły iść trochę szybciej, to nie byłby taki zły pomysł.
Plamka światła znacząca pozycję słońca znikła za linią wzgórz. Deszcz zaczął padać.
Lądownik, zimny i milczący, stał na brzegu rzeki tak wąskiej, że z trudem zasługiwała na to miano. Krajobraz był iście idylliczny: skraj lasu, kilka skał, rzeka, zachód słońca. Drzewa znaczyły skraj lasu, w którym załoga „Tess” znikła rankiem, tak wiele lat temu.
Wyglądał, jakby na nich czekał. Hutch z przyjemnością spojrzała na stare logo, zwój z gwiazdą na orbicie, tak wyraźnie odcinające się na włazie. Lądownik był biało-zielony, jak wszystkie pojazdy Akademii w tych czasach. Napis „Akademia Nauki i Techniki” lśnił dumnie na burcie.
Przebiegły ostatni odcinek, niezbyt szybko, bo nie widziały dziur ani bruzd. Hutch pamiętała o drapieżnych ptakach i spoglądała niepewnie na las.
— Znaleźliśmy „Tess” — zameldowała Marcelowi.
Marcel potwierdził komunikat; usłyszała aplauz w tle. Właz, na szczęście, był zamknięty. Drabinka była na swoim miejscu. Hutch wspięła się, otworzyła panel ręcznego sterowania przy śluzie, wysunęła uchwyt i przekręciła go. Właz odskoczył, a ona otworzyła go na całą szerokość. Jak dotąd wszystko gra.
Nie traciły czasu na przechodzenie do kabiny wewnętrznymi drzwiami. Warstwa brudu i kurzu pokrywała iluminatory i przednią szybę, więc w środku było ciemno. Hutch usiadła w fotelu pilota i rzuciła okiem na konsolę. Wyglądało na to, że wszystko zostało prawidłowo zamknięte.
Kellie otworzyła z tyłu pokrywę silnika i odsłoniła reaktor.
— Co mam robić? — spytała.
— Znajdź bor. Zaraz wracam.
— Dokąd idziesz?
Hutch uniosła składany pojemnik, który zabrała z lądownika „Gwiazdy”.
— Nad rzekę, po wodę. Szukaj boru.
Hutch pożałowała, że pilot, dwadzieścia lat temu, nie był na tyle przewidujący, żeby wylądować na samym brzegu rzeki, która była oddalona o jakieś pięćdziesiąt metrów. Pobiegła, napełniła pojemnik i przywlokła go z powrotem. Gdy weszła do lądownika, Kellie pokazała jej pojemnik.
— Biały proszek? — spytała.
— Tak.
— Co teraz?
— Uruchomimy reaktor.
Z boku urządzenia znajdował się metalowy cylinder wielkości jej ramienia. Z boku miał korbkę.
— Jak to się robi? Jest tu jakiś włącznik?
— Musimy go uruchomić, korzystając z naszych generatorów — wyjaśniła Hutch. Wyłączyła skafander i wyjęła generator Flickingera. — Twój też będzie mi potrzebny.
Kellie wykonała polecenie, wyłączyła zasilanie i wręczyła jej generator.
Hutch pogrzebała w plecaku.
— Miałam gdzieś kabel łączący.
Kellie znikła z tyłu i wróciła z jakimś kablem. Podniosła go, żeby można było mu się przyjrzeć.
— Z dwoma końcówkami wejściowymi?
— Idealny.
Hutch podłączyła kabel do dwóch generatorów, a drugi koniec do gniazda w reaktorze. Następnie odłączyła cylinder i wlała do niego pół szklanki wody, po czym wsypała łyżeczkę boru.
— Dobrze — odezwała się wreszcie. — Chyba możemy zaczynać.
— Cieszę się.
— System ma wbudowany grzejnik Ligona. Wystarczy tylko go uruchomić.
Przyłożyła kciuki do wyłączników zapłonu generatorów Flickingera i nacisnęła.
Na reaktorze zapaliła się żółta lampka. Hutch poczuła, że nastrój trochę jej się poprawia.
— I co teraz?
— Cierpliwości. Będzie się chwilę grzał, żeby usunąć zanieczyszczenia i wyprodukować wystarczająco dużo wodoru dla reaktora.
Zamknęła oczy i dodała w duchu: taką mam przynajmniej nadzieję.
Kellie szturchnęła ją.
— Nie chciałabym cię budzić, Hutch, ale mamy zielone światełko.
Reaktor pracował bez wspomagania. Hutch ścisnęła rękę Kellie, poszła do łazienki, nalała na ręce trochę wody z rzeki i przemyła twarz.
— Musi się naładować — rzekła. — To chwilę potrwa i nie da się tego przyspieszyć. Ale jak dotąd wszystko gra.
Wyszła na zewnątrz i Kellie podsadziła ją na górę. Hutch przyklękła przy module łączności. Cięcie lasera było czyste, ale musiała wymienić uszkodzone części na elementy zabrane z lądownika „Gwiazdy”. Przepięła wszystkie kable i zadowolona ze swojego dzieła zeszła na dół, po czym opadła na fotel pilota.
Odczekała kilka minut. Kellie nerwowo spacerowała po kabinie.
— Nie mamy czasu, Hutch.
Ściemniało się.
— Wiem. — Hutch oparła podbródek na dłoni i przyglądała się instrumentom. — Dobrze, pani Collier, jeśli ma pani szczęście, to zobaczmy, czy mamy zasilanie. — Włączyła tryb testowy. Wskaźniki i mierniki podskoczyły. — Grzeczny chłopczyk. Systemy wewnętrzne wyglądają na sprawne.
— Co teraz?
— Paliwo.
Deszcz przestał padać, ale niebo nadal było zasnute chmurami.
Hutch wlała resztę wody do zbiornika na paliwo. Znaleźli pompę z wężem, ale miał tylko dwadzieścia metrów długości.
— Za mało, żeby sięgnął do rzeki — stwierdziła Kellie. Hutch podała jej składany pojemnik.
— Możesz złożyć skargę, jak wrócimy do domu.
Wyjęła zbiornik na wodę pitną, którego nie dało się złożyć, i objęła go.
— Sporo nam tego potrzeba.
— Co reaktor robi z wodą? — spytała Kellie, gdy pędziły w stronę rzeki.
— Poddaje ją elektrolizie. Oddziela wodór od tlenu i pozbywa się tlenu.
Oczywiście lądownik potem wykorzystywał wodór jako paliwo.
Nosiły wodę z rzeki przez prawie trzy godziny. Wylewały zawartość pojemników do zbiornika, biegły znów do rzeki, napełniały zbiorniki, i tak dalej.
Kiedy miały już wystarczającą moc, żeby wznieść się w górę, Hutch wskoczyła na fotel pilota, wymruczała modlitwę i nacisnęła przycisk. Panel sterowania ożył i Hutch uniosła pięść w geście zwycięstwa.
— W drogę, chłopczyku.
Otworzyła menu poleceń i nacisnęła zielone pole oznaczone „Tess”. Nic się nie stało, tylko wskaźnik naładowania spadł.
— Tess? — spytała Hutch. — Jesteś tam?
Na monitorze stanu SI pojawiła się płaska linia.
— Wygląda na to, że Tess przeniosła się do lepszego świata — mruknęła Kellie.
— Chyba tak.
— Spróbujemy jeszcze raz?
— Nie ma sensu. Tylko zużywamy energię.
Wysunęła wolant i ustawiła go w odpowiedniej pozycji.
Zaczerpnęła powietrza i uruchomiła turbiny.
Zacharczały, zakaszlały, znów podjęły próbę, ale w końcu ożyły. Mówiła do nich i namawiała je, aż przepływ mocy wyrównał się.
— Mamy udźwig?
— Zaraz zobaczymy.
Hutch przełączyła moc na układ kolców. Wskaźniki zamrugały i uniosły się odrobinę. Działały w zakresie dwudziestu procent. Nieźle, jeśli wziąć pod uwagę wiek i prawdopodobny stan kondensatorów. To nie wystarczyłoby, żeby dolecieć na orbitę, ale od gruntu się oderwą.
Hutch otworzyła sekcję startu ręcznego i uruchomiła systemy lotu. Zamrugało kilka wskaźników: prędkości, wysokości, mieszanki paliwa, temperatury silnika.
Nie mogła kołować po polu i wystartować jak pojazd z dwudziestego pierwszego wieku, bo nie mieli kół. Antygrawitacja uniesie pojazd parę metrów w górę i będzie można wystartować.
Włożyła uprząż i zapięła ją. Aktywator antygrawitacji był podświetlaną na złoto tabliczką. Wcisnęła go. Lampki zmieniły kolor, a na ekranie pojawiło się słowo „Aktywne”. Hutch poczuła się, jakby ważyła trochę mniej. Przełączyła silniki w tryb wznoszenia i uruchomiła je. Pojazd uniósł się.
Wysoko nie poleciał. Mogłaby z łatwością wyskoczyć. Ale tyle wystarczy.
Kellie cmoknęła ją w policzek.
Hutch poleciała nad rzekę i wylądowała na samym brzegu. Potem wyłączyła wszystkie systemy i wyskoczyła na zewnątrz.
Marcel wybrał akurat ten moment radości, by przekazać im wieści.
— Nie jest dobrze. Woda się przedostaje.
— Jakie mamy perspektywy?
— Na razie nic groźnego, ale będzie się szybko pogarszać.
Podłączyły wąż do zbiornika reaktora, wetknęły drugi koniec do rzeki i uruchomiły pompę. Dwadzieścia minut później zbiorniki były pełne.
Schowały pompę i wąż, odczekały cierpliwie kolejne pół godziny, a reaktor w tym czasie pracował. Potem wzbiły się w powietrze i ruszyły na północny wschód. Hutch uniosła klapy i dodała gazu.
Przez te wszystkie lata nie znaleźliśmy niczego bardziej inteligentnego niż homo sapiens. Nokowie zajmowali się głównie niekończącymi się wojnami. Wszyscy inni nie żyją, zaginęli albo wrócili na drzewa. Wygrywamy walkowerem.
Gdy Hutch i Kellie znikły w lesie, Nightingale i MacAllister rozpalili ognisko. Cała adrenalina, która dotąd utrzymywała dziennikarza na nogach, ulotniła się, siedział więc prawie bez ruchu, z zamkniętymi oczami, oparty o drzewo. Nightingale także dotarł do kresu wytrzymałości, ale bał się, że zasną i nikt nie będzie pilnował obozowiska.
Zrobił kawę, wypił ją i poczuł się trochę lepiej.
Dzięki Bogu, że ta cała męka zbliża się do końca. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jutro o tej porze będzie na pokładzie „Wildside”, korzystając z gorącego prysznica, wygodnego łóżka, i zamawiając wszelkie posiłki, jakie tylko przyjdą mu do głowy.
MacAllister coś mruknął, po czym jego oddech stał się regularny. Nightingale słuchał odgłosu wiatru wśród drzew i brzęczenia owadów.
Spojrzał na zatokę. Daleko w dole wielkie ptaki barwy morza zataczały leniwie kręgi, czasem nurkując w wodzie. Nalał sobie jeszcze kawy, pociągnął łyk, odstawił kubek, zdrzemnął się i obudził gwałtownie, gdy coś dotknęło jego nogi. Był to wielki żuk z dziesięcioma czy dwunastoma parami podzielonych na segmenty nóg i groźnie wyglądającymi szczypcami. Nightingale wrzasnął, odtoczył się na bok, i patrzył, jak stworzenie maszeruje, by zniknąć wśród krzaków.
Wielki żuk. Rzeczywiście, reakcja profesjonalisty.
MacAllister nawet się nie poruszył.
Incydent ten odniósł jeden pozytywny skutek: Nightingale błyskawicznie się obudził. Porozmawiał z Hutch i Kellie, potem pozostał na linii, żeby słuchać ich rozmów, a od czasu do czasu wymieniał komentarze ze znajomą — matematykiem z „Wendy” — z którą pozostawał w stałym kontakcie. Potem zaczął znów przysypiać.
— Mam problem: jestem straszliwie senny — wyznał w końcu znajomej.
— Dobrze — odparła głosem aksamitnym jak burgund.
— Zdejmij komunikator, przełącz go na obraz szerokokątny i ustaw na las. Ja będę trzymać za ciebie wartę.
Wyjaśniła, że wszystkiego oczywiście nie zobaczą, ale to lepsze niż nic. Wyłączył pole, zdjął komunikator i ustawił go na skale, po czym włączył pole z powrotem.
— Jeśli coś zobaczę — rzekła — będę wrzeszczeć. Nightingale położył się, słuchając ponurego szumu fal.
Zamknął oczy.
Ledwo dotarło do niego, że pada. Potem usłyszał grzmot. Kolejny wstrząs obudził go na krótko. W końcu zauważył, że jest ciemno. MacAllister najwyraźniej obudził się na tyle, że dorzucił kilka kłód do ogniska. Teraz jednak twardo spał.
Przypływ się zbliżał. MacAllister siedział, gapiąc się obojętnie na zatokę.
— Co tam? — spytał Nightingale. — Panie znalazły lądownik?
— Ach. — MacAllister nalał sobie kolejny kubek kawy.
— Obudziłeś się. — Wyciągnął rękę i poklepał go takim gestem, jakim się klepie ulubionego pieska. — Tak — powiedział.
— Z przyjemnością informuję, że dotarły na miejsce cało.
— Nalał drugi kubek dla Nightingale’a. — O ile mi wiadomo, radzą sobie świetnie.
— Uruchomiły lądownik?
— Uruchomiły. Parę godzin temu. — Szeroki uśmiech. — Teraz tankują paliwo. Randy, zaczynam wierzyć, że wyniesiemy nasze tyłki z tej planety w całości.
— Też mam taką nadzieję.
Było za zimno, żeby wyłączyć skafander na dłużej, więc Nightingale dopił kawę i włączył pole. Tęsknił za tym: móc dokonywać codziennych czynności, nie zamarzając na śmierć.
Znad brzegu rozpadliny dobiegł szeleszczący dźwięk. Spojrzeli po sobie i wyjęli lasery. Nightingale podszedł do brzegu i spojrzał w dół. Całe czoło klifu poruszało się.
Idą tu.
— Uwaga! — krzyknął do MacAllistera.
Dwie pary kończyn ze stawami pojawiły się na skraju, znalazły oparcie, po czym na płaski teren wspięło się czarne stworzenie w skorupie, przypominające trochę mrówkę, ale rozmiaru psa obronnego. Zakołysało się, wyprostowało, i ruszyło w ciemność, mijając ich.
Nightingale zdążył je obejrzeć. Miało kleszcze jak nożyce ogrodowe, osiem cienkich segmentowanych nóg i kilka par odnóży.
Drugie wspięło się na klif i przebiegło koło nich. Kilka następnych rozpaczliwie usiłowało uchwycić się nagiej skały.
Szeleszcząc i klekocząc, stworzenia w końcu się wydostały, minęły krąg światła i maszerowały dalej.
— Mac?
MacAllister opierał się o drzewo.
— Tak — odparł. — Tu jestem.
— Chyba nadciąga ich tu całe mnóstwo.
Kolejne stworzenia gramoliły się przez brzeg. Laser Maca błysnął.
Nightingale rozpaczliwie rozglądał się za jakąś kryjówką.
— Uciekają przed przypływem.
— Jakie one są?
— Wielkie i niezgrabne. I niebezpieczne.
Liczba stworzeń wyłaniających się zza skraju klifu wydawała się nieskończona.
— Randy, co robimy? Chowamy się za ogniskiem?
— Nie! To nie byłoby bezpieczne. Jeśli wpadną w popłoch, stratują nas. Znajdź sobie jakieś drzewo.
— Bo ja wiem… — Patrzył niepewnie na wysokie drzewo. — Są za wysokie, żeby na nie wejść.
— To schowaj się za drzewem.
Całe hordy stworzeń przemykały obok nich. Pędziły jak automaty, nogi zsynchronizowane, szczypce wycelowane do przodu, jakby stworzenia spodziewały się oporu. Te, które biegły za wolno albo wchodziły w drogę większym zwierzętom, traciły kończyny i czułki. Jedno wpadło na Nightingale’a, upadło i zanim zdołało wstać, zostało zadeptane. Kolejne wpadło do ognia, zapiszczało żałośnie i pobiegło dalej, ciągnąc za sobą smugę dymu.
Kiedy panika minęła, byli ze wszystkich stron otoczeni zdechłymi i zdychającymi skorupiakami.
Po chwili pojawił się maruder. Miał problem z wydostaniem się na płaski grunt. Po walce, która wydawała się nie mieć końca, udało mu się, i wtedy dostrzegli przyczynę: brakowało mu dwóch nóg i kilku czułków.
— Co będzie, jak wrócą? — spytał MacAllister.
— To nie to samo — odparł Nightingale. — Nie dojdzie do paniki.
— To nie znaczy, że nie będą niebezpieczne.
— To prawda. I będą wtedy szukały jakiejś przekąski. Może rozsądniej byłoby opuścić to miejsce.
Mac rozejrzał się wzdłuż brzegu klifu.
— Zgoda. W która stronę? Wracamy tam, skąd przyszliśmy?
— To zupełnie niepodobne do Gregory’ego MacAllistera.
Mac zaśmiał się i założył plecak.
— Doskonale. W takim razie idziemy dalej.
Obaj czuli się lepiej po długim odpoczynku na szczycie i ruszyli żwawo. Półksiężyc gazowego giganta wschodził za nimi, a w lesie było tak jasno, że nie musieli używać latarek. Ale już niedługo…
Rozmyślania przerwał mu nowy głos. Canyon.
— Słyszałem, że dzieje się coś nowego, doktorze Nightingale. Mogę prosić o kilka słów komentarza?
— To nie jest dobry moment — odparł Nightingale i przerwał połączenie.
— To jest właściwy sposób postępowania z mediami — rzekł MacAllister.
— Do licha, Mac, myślałem, że media to ty.
— Bo tak jest.
Trzymali się blisko skraju klifu. Zatoka rozpościerała się pod nimi, potężna odnoga morza, gładka i mglista w świetle Morgana. Duże połacie lasu, rozciągające się wzdłuż brzegu, znalazły się pod wodą.
— Woda sięga już wysoko — rzekł Nightingale. Podnosiła się w oczach.
— Randy, sądzisz, że jesteśmy wystarczająco wysoko?
Nightingale zaśmiał się.
— Och, czyżby to był ten wyrafinowany dowcip MacAllistera?
— Och, tak. Właśnie tak.
Las wdarł się na sam szczyt. Byli tak blisko rozpadliny, że nieostrożny krok mógł się skończyć katastrofą. Czasem jednak listowie rozrzedzało się i widoczność sięgała pół kilometra. Światło giganta było tak jasne, że nie używali latarek.
MacAllister dotknął ramienia Nightingale’a i wskazał w stronę wody. Płonęło tam światło.
— Właśnie się pojawiło — rzekł.
Kiedy tak patrzeli, światło zgasło.
Wpatrywali się w półmrok, ale nie było niczego widać. Światło znów się zapaliło.
— Co o tym sądzisz?
— Fauna i flora morska.
Zgasło. Nightingale uniósł latarkę, wycelował w morze i zamrugał.
Światło na wodzie zamrugało w odpowiedzi. Mac zmarszczył czoło.
— Chyba ktoś próbuje się z nami przywitać. Nie wydawało im się to możliwe.
— To pewnie świecąca kałamarnica albo coś takiego — powiedział. — Zew godowy.
— Zaprasza nas na gody?
— Latarkę.
Nightingale znów zamrugał. W odpowiedzi pojawiła się skomplikowana seria: długie, krótkie i średnie błyski. Mac niebezpiecznie zbliżył się do brzegu.
— To wygląda na jakiś kod.
— Wiesz, że niektóre ważki na Ziemi udają inny gatunek ważek? — spytał Nightingale. — Udają, że szukają partnera. A kiedy odbiorca się pojawia, zostaje pożarty.
Zmrużył oczy i wpatrywał się w ciemność. Wyglądało to po prostu jak światło na powierzchni. Wyobraził sobie rękę z latarnią, wystającą z wody.
— Widzisz coś, Randy?
— Tylko wodę.
MacAllister mrugnął latarką i spojrzał z nadzieją na wodę. W jego zachowaniu, pomyślał Nightingale, jest jakiś element zabawy. On się tu dobrze bawi.
Nadeszła odpowiedź, kolejna skomplikowana seria błysków.
— Nie wiem, co to jest — rzekł Nightingale. — Ale wygląda, jakby światło znajdowało się w wodzie. — Patrzył dalej. — Powinniśmy to nagrać.
MacAllister pokiwał głową.
— To wygląda prawie tak, jakby łódź rybacka próbowała z nami rozmawiać.
Ziemia zadrżała. Gdzieś poniżej wielki kamień oderwał się od klifu i spadł do zatoki.
Nightingale wstrzymał oddech, odsunął się od przepaści i czekał na kolejne wstrząsy. Nie nadeszły, więc przełączył skaner na nagrywanie. Na jego sygnał MacAllister zamrugał parę razy i światło znów odpowiedziało. Jeden błysk. Potem dwa. I trzy.
Nightingale poczuł zimny dreszcz wędrujący wzdłuż kręgosłupa.
— Twoja kałamarnica umie liczyć — zauważył Mac. — Sądzisz, że w morzu mogło rozwinąć się inteligentne życie?
Cóż, na Ziemi tak się stało. Wykrycie go zajęło jednak dużo czasu, bo nie korzystało z techniki. Delfiny i wieloryby były inteligentne. Kałamarnice także. Do korzystania z matematyki trzeba jednak było je namawiać.
— Miało dużo czasu, by ewoluować — rzekł Nightingale.
Mac błysnął raz.
Nadeszła odpowiedź: dwa.
Nightingale wyłączył latarkę Maca i uniósł swoją. Błysnął: trzy.
Odpowiedź: cztery. Spojrzał przez lornetkę.
— Mój Boże — rzekł. — Wrócimy z takimi historiami i bez żadnych odpowiedzi. Ludzie będą wrzeszczeć.
Grunt znowu zadrżał, tym razem mocniej.
— Randy — rzekł Mac — to nie jest dobre miejsce.
— Wiem.
MacAllister ujął go pod ramię.
— Chodźmy. Zanim obaj wpadniemy do wody. Nightingale pokiwał głową, wycelował latarkę w kierunku źródła światła i mignął raz. Żegnaj.
Światło na morzu mrugnęło dwa razy.
— Oni nadal liczą — mruknął Nightingale.
— Jak sobie radzicie, chłopaki? — W głosie Kellie dało się słyszeć radość i ulgę.
— Dobrze — odparł Nightingale, nie odrywając wzroku od zatoki.
— To świetnie. Mam dobre nowiny. Za parę minut startujemy.
Dzięki Bogu.
— Grzeczne dziewczynki — odezwał się MacAllister na prywatnym kanale.
Szczęście jest w mniejszym stopniu wytworem talentu i energii niż wyczucia czasu. Bycia we właściwym miejscu, kiedy przewraca się ciężarówka z arbuzami. Właśnie tak dokonują się awanse i tworzą się fortuny. Pojawisz się na skrzyżowaniu minutę później, kiedy przyjedzie policja, i wszystko na nic.
Kellie spojrzała na Zatokę Złych Wieści i wstrzymała oddech. Cała dolna linia brzegowa była pod wodą, a klif, którym maszerowali, zmienił się w cypel.
— Co o tym sadzisz? — Miała na myśli diagnostykę, nie sytuację w zatoce.
— Nie wiem, czemu SI nie działa. Pewnie z powodu złego stanu ogólnego.
— Dobrze. Co jeszcze?
— Mamy problemy ze sterowaniem temperaturą. Łączność, działa. Kondensatory ledwo zipią i dają tylko dwadzieścia jeden procent mocy. Wygląda na to, że więcej się nie da. Czujniki padły. Przednie amortyzatory wysiadły. Układ elektryczny zgłasza ostrzeżenia.
Hutch skrzywiła się.
— Ale nie melduje, że zaraz się wyłączy?
— Nie.
— Dobrze. Jak dotrzemy na miejsce, przyjrzę się. Mamy tam mnóstwo zapasowych części.
Zwykle pilot przeprowadzał diagnostykę sam, ale też wówczas statek pilotowała SI. A tym razem Hutch była zajęta.
Kellie streściła krótko inne problemy, dość drobne, raczej potencjalne niż rzeczywiste zagrożenia.
— Nie będziemy dużo nim latać. Ale do wieży powinniśmy dolecieć.
Hutch wzniosła się na poziom dwóch tysięcy metrów, poinformowała zastępczynię Marcela, że nie mają czujników, i z jej pomocą obrała kurs. Zastępczyni spytała, czy jest jakakolwiek szansa, by dolecieli tym lądownikiem do „Wendy”. I jak sobie teraz radzą.
— Nie ma szans — odparła Hutch. — Możemy wystartować i wylądować. Nawet kawałek przelecieć. Ale na orbitę? Nie da rady.
Kellie skontaktowała się z Nightingale’em.
— Jak sobie radzicie, chłopaki?
— W porządku.
— Dobrze. Lecimy. — Po czym zwróciła się do zastępczyni: — Allie, mamy czas, żeby zabrać resztę załogi? — Skinęła głową i przyspieszyła.
— Nie. Równina cały czas napełnia się wodą. Masami wody.
W świetle rzucanym przez Jerry’ego Morgana krajobraz wyglądał upiornie. Kellie dostrzegła miejsce, gdzie zginął Chiang, i wydawało jej się, że rozpoznaje miejsce z poduszkowcem. Przeleciały nad rzeką, gdzie zaatakowały ich ważki.
Pojawił się Marcel.
— Hutch — powiedział — do doliny wdziera się woda. Dużo wody. Przypływ przybiera, duża część pasma gór już się zapadła.
I tak już będzie, pod dyktando przesuwającego się po niebie Morgana. Dostrzegli słup dymu na południu.
— Wulkan — rzekł Marcel. — Dziś wieczorem eksplodują na całej planecie.
— Jak wygląda sytuacja w okolicy wieży?
— Woda się tam jeszcze nie dostała, ale to długo nie potrwa. Nie oszczędzaj dopalaczy.
— Dopalaczy — odparła Hutch. — Tak jest.
To był oczywiście żart. Już leciały z maksymalnym ciągiem.
— Wieża jest na płaskiej równinie — mówił dalej Marcel. — Na północy jest coś w rodzaju lejka, którym dotąd woda odpływała, a teraz nim napływa. Kiedy uderzy w równinę, trochę się rozleje, ale jeszcze nie zaleje całości. Tylko że to nie będzie trwało wiecznie.
— Jakieś prognozy co do czasu?
— Ile ci zajmie dolecenie tam?
— Dwadzieścia minut.
— Powinno starczyć. Ale jak wylądujesz, biegnij.
— Mac?
— Tak, Priscillo?
— Mac, uważajcie na siebie. Wrócimy najszybciej, jak się da.
— Będziemy czekać.
— Dotrwacie?
— Jeśli nie dopadniecie tych akumulatorów, to pewnie nie.
— Kondensatorów.
— Wszystko jedno. Nigdy nie byłem elektrykiem. Ale dopadnijcie je. Zostawimy wam światełko.
Znów Marcel.
— Hutch.
Po jego głosie poznała, że cała rozpacz i beznadzieja, jakie w nim wzbierały, znalazły ujście w tej jednej chwili.
— Daj sobie spokój. Wracaj i…
— Co ty mówisz? Dać sobie spokój?
— Rób, jak powiedziałem. Nie mamy czasu.
— Marcel, do licha — włączyła się Kellie — nie możemy tak po prostu dać sobie spokoju. Nie mamy dokąd lecieć.
— Opracowujemy plan B. Dajcie sobie spokój z kondensatorami.
— Jaki plan B?
— To skomplikowane.
— Tak właśnie myślałam — rzekła Kellie. — A tak w paru słowach?
— Spróbujemy złapać was w locie.
— Co spróbujecie?
— Złapać was podczas lotu. Teraz nie będę tego wyjaśniał.
— Jakoś mnie to nie dziwi.
— Budujemy urządzenie, które może się sprawdzić.
— Marcelu — spytała Hutch — jaki jest twój poziom zaufania do tego planu?
Najwyraźniej musiał się już nad tym zastanawiać.
— Posłuchaj, nikt jeszcze czegoś takiego nie próbował, więc nie mogę obiecać, że się uda. Ale jest pewna szansa.
— Dobrze. — Kellie popatrzyła na Hutch. — Lecimy do wieży.
Hutch przytaknęła.
— Lepiej będzie, jak weźmiemy te kondensatory.
Pochyliła się w fotelu pilota, jakby mogła w ten sposób zmusić pojazd do szybszego lotu.
— Hutch… — W jego głosie pobrzmiewała rozpacz.
Kellie potrząsnęła głową. Lecimy tam, w przeciwnym razie wszystko stracone.
Leciały już z maksymalną prędkością, odkąd przeleciały nad rzeką.
— Ile jeszcze mamy czasu? — spytała Kellie. — Zanim woda dotrze do wieży?
— Woda właśnie podchodzi pod wieżę.
— Jak tam teraz jest? Jak to wygląda?
— Głęboko. Nie mamy czasu.
— Jesteśmy już nad równiną. I nie widzę żadnej wody.
— Uwierz mi na słowo.
— Będziemy się rozglądać, Marcelu. Damy ci znać. Kellie przeszła na prywatny kanał.
— Hutch, jeszcze nie jesteśmy nad równiną. Dopiero lecimy nad lasem i górami.
— Jesteśmy o parę minut od wieży. — Hutch przełączyła się do Marcela. — Wygląda na to, że może się udać, zamierzamy spróbować.
— Wolałbym, żebyście nie próbowały.
— Wolałabym nie musieć próbować. Powiedz mi, jak wygląda sprawa z wodą. Co tam będzie? Fale? Stopniowy przybór? Co?
— Tam przemieszcza się fala. A właściwie seria fal, jedna blisko drugiej.
— Jak daleko są? Od wieży? I jak wysoko?
— Na tyle wysoko, że woda mogła już zalać kondensatory. Są na poziomie gruntu, prawda?
— Tak. Na stole.
— Więc pewnie są już pod wodą.
— Czy jest jakaś szansa, że wyprzedzimy falę? W ogóle jakaś szansa?
— Macie jakieś piętnaście minut.
Były dziesięć minut od wieży. Plus minus.
— Dobrze, Marcelu. Wszystko albo nic.
— A jeśli już o tym mówimy: zeszłyście z kursu. Skręć dwanaście stopni w lewo.
Hutch przesunęła wolant w lewo i spojrzała na wskaźniki.
— Tak dobrze?
— Tak — odparł, przybity. — Tak dobrze.
Kellie słuchała jednostajnego szumu silników i patrzyła na przesuwające się w dole pokryte śniegiem góry.
— Mamy minimalny ładunek — wyjaśniła Hutch. — To znaczy, że prawdopodobnie będziemy musiały zainstalować nowe kondensatory, żeby w ogóle wystartować. Wtedy może się zrobić ciekawie. Rozejrzyj się z tyłu i sprawdź, czy mamy wszystko, żeby je podłączyć.
— Będziemy to robić tu, na tylnym siedzeniu?
— Jeśli zrobi się niebezpiecznie, to tak. Nie będzie czasu, żeby wyjąć stare kondensatory. Więc trzeba tylko wyciągnąć kable. Załadujemy te nowe najszybciej, jak się da, przyczepimy je i uciekamy. Trzeba przygotować kable i klucze.
Kellie przemieściła się do tyłu i zaczęła przygotowania. Lądownik przeleciał nad ostatnią linią wzgórz i znalazł się nad równiną. Tu była już pokrywa śnieżna i okolica wyglądała nierealnie, widmowy krajobraz, połyskliwe drzewa, cienie jak wyryte w srebrze. Potem kolory się zmieniły: znalazły się nad wodą.
Wyglądała na płytką — do połowy łydki albo po kolana. Nadal widać było krzewy. Kellie zameldowała, że z tyłu wszystko jest gotowe.
Hutch sprawdziła godzinę i zaczęła wypatrywać wieży.
— To nie może być już daleko — powiedziała, po czym zwróciła się do Marcela: — A co się stanie, jeśli kondensatory zamokną?
— Nie zaprojektowano ich tak, żeby były wodoodporne, Hutch. Jeśli zamokną, trzeba będzie je wysuszyć i może potem będą się do czegoś nadawały. Nie mogę tego powiedzieć z całą pewnością, a w naszej bazie nie ma takiej informacji. To jest jednak sytuacja, której chcielibyśmy uniknąć.
Hutch rozumiała, co Marcel ma na myśli. Powinny dostać się tam jak najszybciej. Zmniejszyła dopływ paliwa i obniżyła lot. Lądownik zwolnił.
— Kellie, miej oczy szeroko otwarte. Drzewa i wzgórza odznaczały się śladem na wodzie. Stado podobnych do wilków zwierząt, które widzieli wcześniej, podczas wędrówki na południowy zachód w górzystym terenie, uciekało przed powodzią. Nad wodą widać było tylko ich głowy. Nie uda im się.
— Hutch — to znów Marcel. — Zbliżasz się do wieży. Trzy stopnie na lewo, prosto, jakieś dwa tysiące metrów.
Wyłączyła silniki. Lądownik sunął w srebrzystym świetle.
— Może jest nadal na tyle płytko, że się uda — zasugerowała Kellie.
— Widzę ją. — Hutch pochyliła się nad sterami. — Spróbuję usiąść, nie używając antygrawitacji, jeśli tylko zdołam. Musimy oszczędzać ładunek na start.
Nie miała wyboru — musiała jednak użyć systemu, by utrzymać się w górze. Poziom mocy spadał. Reaktor automatycznie wyłączył się podczas lotu, więc leciały tylko na tym, co zostało zgromadzone w akumulatorach i kondensatorach. A z powodu pośpiechu było tam absolutne minimum.
— Macie jakieś sześć minut, zanim wedrze się tam ocean — poinformował je Marcel.
— Jak duża jest fala?
— Rozprzestrzenia się i maleje. Ale w tej chwili ma jakieś dziesięć metrów. — To prawie wysokość wieży.
— O, jest — oznajmiła Kellie. Nie było widać śladu rozpadliny.
Wieża wznosiła się nad poziom wody, ponura, zimna i opuszczona, ale nadal na miejscu. Wydała się Hutch czymś nieomal biblijnym, ostatnim śladem zaginionej cywilizacji, ostatnim nieposłusznym, skalistym palcem wzniesionym w stronę nieubłaganych niebios.
— Ląduję.
Wysunęła podwozie.
— Może się uda — mruknęła Kellie.
Światła lądownika odbiły się w płynącej wodzie. Hutch wrzuciła wsteczny ciąg, prawie zatrzymując pojazd w powietrzu, po czym delikatnie opuściła go na ziemię.
Dostrzegła na północy przemieszczającą się szarą ścianę.
— Fala nadciąga — oznajmiła i uruchomiła e-skafander.
Przesunęła wolant do przodu i poczuła lekki wstrząs, gdy wylądowały. Kellie otworzyła śluzę i zeskoczyła do wody.
Prąd o mało jej nie przewrócił.
Hutch ruszyła za nią, ale zatrzymała się w śluzie i patrzyła na nadciągającą falę, pędzącą w ich kierunku. Ku rozpaczy Kellie, kazała jej wracać.
— Daj spokój — rzekła. — Nie ma czasu.
— Niech przejdzie — włączył się Marcel. — Potem spróbujecie.
— Nie! — Kellie zmagała się z prądem, by nie upaść. Prąd pędził od północy, od nadciągającej fali.
Głos Hutch brzmiał chłodno i spokojnie.
— Nie wyjdzie nam na dobre, jak stracimy lądownik.
— Potem nie będziemy w stanie ich już zabrać — odparła Kellie. — Śmierć teraz, śmierć później, co za różnica?
Była o parę kroków od wejścia i szła dalej.
— Jeśli ciebie nie znajdziemy, to też nam to nie pomoże.
Fala była niesamowita, wznosiła się coraz wyżej. Gigantyczny grzbiet załamał się i opadł. Kellie weszła do wieży Kondensatory leżały na stole, gdzie je zostawili, zakryte brezentem.
Woda zawirowała jej wokół kostek. Ryk nadciągającego morza był ogłuszający.
— Wracaj! — Hutch starała się mówić chłodno i bez emocji. — Kellie, musimy startować.
Dotknęła jednego z kondensatorów przez tkaninę. Nie wróci bez nich. Nie może wrócić bez nich. Wziąć i uciekać, ale potrzebowała Hutch. Sama obu nie uniesie…. muszę wystartować…
Kellie i fala. Miała piękny pierścień.
— Boże.
Nie ma szans, żeby go zanieść. Nie ma czasu. Zrezygnowała i ruszyła, brnąc w szlamie i potykając się. Przy wejściu upadła, wstała i zaczęła biec. Hutch stała przy włazie „Tess”, oglądając się przez ramię. Patrząc w górę Kellie przebiegła ostatnie kilka metrów, rozchlapując wodę, Hutch zanurkowała do środka. Usłyszała szum silników i wręcz poczuła cień fali. Lądownik zaczął się wznosić. Właz był nadal otwarty, ale Kellie musiała podskoczyć, żeby złapać się drabinki. Chwyciła dolny szczebel, zawisła w powietrzu, gdy „Tess” się unosiła, i patrzyła, jak ściana wody spada na wieżę. Przewala się przez nią. Zalewa ją. Wznosiły się za wolno, woda dostała się do pionowych dysz, które zawyły. Chwyciła się mocniej, nagle ciężka jak kawał żelaza. Krzyknęła i fala przetoczyła się pod nią.
Silniki umilkły i Hutch obniżyła lądownik o kilka metrów. Kellie poprawiła chwyt, podciągnęła się o kilka szczebli i postawiła stopę na drabince.
Wieża znikła. Kellie poczuła zapach morskiej wody. Przepełzła przez klapę i zaczęła szukać czegoś, czym mogłaby rzucić w Hutchins, siedzącą przy sterach, niewzruszoną.
— Chciałaś mnie tam zostawić — powiedziała. — Chciałaś mnie zostawić tam na dole.
— Jestem odpowiedzialna jeszcze za dwie osoby. — Głos Hutchins ociekał gniewem. — Jeśli chcesz się zabić, twoja sprawa. Ale nie pozwolę ci zabić nikogo więcej.
— Mogło nam się udać, szlag by cię trafił. — Kellie zamknęła właz.
Hutch w końcu odwróciła się i spojrzała w jej stronę.
— Jak brnęłaś z powrotem, wcale nie szło ci tak łatwo. Dlaczego sądzisz, że udałoby ci się dojść, niosąc kondensator?
— Za wolno wychodziłyśmy z lądownika. Gdybyśmy tylko wybiegły szybko, bez ociągania się… Po prostu…
— Obie byśmy nie żyły.
Hutch zatoczyła koło i przeleciały nad rozszalałą wodą. Wieży nie było widać. I nadciągała druga fala.
Patrzyły w milczeniu. Nadciągnęła i przetoczyła się, wyższa od pierwszej.
— Powinnyśmy były choć spróbować — powiedziała Kellie.
Dostrzegła wieżę. Z okien wylewała się woda. To zdumiewające, ale najwyraźniej budowla wyszła z tego cało, jeśli nie liczyć drobnych uszkodzeń dachu.
— Następna fala będzie za trzy minuty — rzekła Hutch.
Trzecia była gigantyczna. Rosła, więc Hutch zwiększyła wysokość. Gałęzie kilku drzew wystawały dotąd z wody, ale ta fala zalała wszystko, drzewa i wieżę.
Czekały z nadzieją, że kamienny dach jednak się wynurzy.
Marcel spytał, co się stało.
— Jeszcze nie wiemy — odparła Hutch.
MacAllister i Nightingale także się zgłosili.
— Chyba zjawiłyśmy się za późno — powiedziała Hutch.
Pomyślała, że jeszcze nie wszystko stracone.
Uruchomiła silniki, zatoczyła łuk wokół miejsca, gdzie kiedyś była wieża, i wyłączyła antygrawitację, oszczędzając energię.
— Wszystko skończone — rzekła Kellie drżącym głosem.
— Nie. Jak woda się uspokoi, zejdziemy tam i zobaczymy.
Cała okolica była teraz dnem burzliwego jeziora. Poziom wody podnosił się i opadał na ich oczach. Nadciągały następne fale. Czasem nowo powstałe morze odsłaniało duże płaty lądu. Hutch nie była już jednak pewna, gdzie przedtem stała wieża.
— Hutch — to głos Marcela. — Za jakąś godzinę powinno się zacząć cofać.
— Teraz mamy tu ocean — odparła. — Mówisz, że się cofnie. Woda wyleje się z powrotem?
— Cóż, nie do końca. Częściowo tak. Ale większość zostanie tutaj. Przynajmniej przez parę dni.
— Cóż — rzekła Kellie. — Nie mamy nic lepszego do roboty. Po prostu…
— Dość — przerwała jej Hutch. Nadal zataczała kręgi. MacAllister znów się zgłosił.
— Posłuchaj, zrobiłyście wszystko, co się dało. Nie zamartwiajcie się tym.
Los tych wszystkich ludzi zależał od niej.
Kellie rzuciła Hutch zabójcze spojrzenie. Hutch doszła do wniosku, że to ją też drażni.
W ciągu następnych czterdziestu pięciu minut przez całą okolicę przetaczały się fale, mniejsze i większe. Morgan żeglował cicho po niebie na zachód, potężny, jaskrawy i piękny.
W końcu woda zaczęła się cofać, płynąc w stronę, z której nadeszła. Na sterburcie pojawił się ślad na tafli. To była wieża, zrujnowana i strzaskana.
Hutch wylądowała ostrożnie w środku cofającego się prądu i włączyła ładowanie reaktora. Siedziały w pełnym napięcia milczeniu prawie przez godzinę, aż siła cofającej się wody trochę zelżała. Potem weszły w nurt. Woda sięgała im do pasa.
Górna część wieży i najwyżej położone pomieszczenia zostały zmiecione. Stół znikł wraz kondensatorami. Przeszukały uważnie parter. Wzięły lampy i popłynęły na dolny poziom. Niczego nie znalazły.
Przeszukały całą okolicę, wytyczając sektory, chodząc, pływając i rozglądając się najstaranniej, jak umiały. Jerry zaszedł, a wstało słońce.
Szczęście nie bierze się z próżni. Jest produkowane w sposób zorganizowany.
GORĄCA LINIA Z AUGUSTEM CANYONEM
Mała grupa rozbitków, którzy znaleźli się na powierzchni Maleivy III, przegrała wyścig z morzem kilka godzin temu, gdy potężna fala wywołana zbliżaniem się planety Morgana zalała północne niziny kontynentu zwanego Transitorią, zabierając ze sobą dwa kondensatory, które umożliwiłyby rozbitkom dostanie się na orbitę. Dowództwo „Wieczornej Gwiazdy” mówi jednak, że jeszcze się nie poddaje.
Jest południe, czwartek, piąty grudnia. Nasi eksperci przypuszczają, że warunki na Maleivie III pogorszą się jutro, a do poważnego pogorszenia dojdzie w czwartek. Prawdopodobnie planeta zacznie się rozpadać w czwartek wieczorem. Ostatnia próba ratunku przewiduje zbudowanie konstrukcji przypominającej windę orbitalną. Wasz reporter będzie relacjonował całe przedsięwzięcie i jeszcze dziś przedstawi wam szczegóły w specjalnym reportażu.
Ochotnicy Janet kończyli trzydniowe szkolenie, gdy nadeszła wiadomość: będą pracować na zewnątrz. Dziś wieczorem.
Reakcje były mieszane. Usłyszawszy wielką nowinę, zastanawiali się przez chwilę, przetrawiając fakt, że stawka w ich przypadku znacznie wzrosła. Janet zauważyła moment przestrachu: teraz nadszedł czas na poważne zobowiązanie. Ale wrócili do pracy z ochotą.
A ona? Cieszyła się, że wyjdzie na zewnątrz.
Chastain wpadł do Audytorium Bryanta, by porozmawiać z ochotnikami o polu Flickingera. Ochotnicy teraz mówili o sobie „Autsajderzy”.
Zaledwie jedna trzecia ochotników w ogóle kiedyś miała na sobie e-skafander, zanim zaczęli program szkoleń. Opowiedział im, jak działają poszczególne układy, odpowiedział na pytania, pokazał symulację i obejrzał uprząż. Udzielił wyjaśnień na temat pola Flickingera i tego, co może ono zrobić, a czego nie może. Opisał podstawowe procedury zachowania bezpieczeństwa, takie jak utrzymywanie fizycznego kontaktu ze statkiem czy obcym artefaktem, na którym będą pracować.
Po kolacji Autsajderzy zostali wezwali na wieczorną sesję, podczas której Janet przedstawiła Mercedes Dellamonica, oficer wykonawczą Nicholsona. Mercedes była chłodną, niezdradzającą emocji kobietą z Mexico City. Ona, Marcel i Janet towarzyszyli piętnastoosobowej grupie ochotników: każdy zajmował się piątką. Chodzili po kadłubie, przyzwyczajali się do warunków, nabierali wprawy w używaniu modułu komunikacyjnego i trenowali zachowanie w sytuacjach problematycznych: Mercedes celowo odpadła od kadłuba, odfrunęła i trzeba było ją ratować.
Spawali też w zerowej grawitacji. Potem kazano im zademonstrować, czego się nauczyli. Kiedy skończyli, dwie osoby zrezygnowały.
Dzięki uprzejmości kapitana Nicholsona na zewnątrz rozciągnięto dwie siatki tenisowe i ci, którzy mieli pracować na sieci utrzymującej asteroidę, mogli potrenować wspinaczkę.
Po zakończeniu sesji, koło jedenastej, zaproszono ich do sali jadalnej w osobistym apartamencie kapitana i podano przekąski na koszt „Wieczornej Gwiazdy”. Byli tam ich instruktorzy, a kiedy już wszyscy się zebrali, pojawili się kapitanowie: Nicholson i Clairveau. Nicholson wygłosił krótką mowę, dziękując im za ich wysiłki i wyrażając przekonanie, że odniosą sukces. Potem wywoływano ich indywidualnie i wręczano certyfikaty z obrazkiem przedstawiającym kobietę w stroju na popołudniowe przyjęcie, ze sprzętem do spawania, siedzącą na dwóch walcach artefaktu.
Za oboma kapitanami, na grodzi, widniał transparent z tym samym obrazkiem. Pod kobietą był zielony napis „Wieczorna Gwiazda”. Powyżej — „Autsajderzy”.
Pindar Koliescu był zadowolony z siebie. Wyszedł na zewnątrz z całą resztą, poradził sobie znakomicie z e-skafandrem i wykazał się dużą zręcznością w używaniu lasera. Był przekonany, że wie już wystarczająco dużo, by ciąć i spawać z najlepszymi. Nie tak źle po trzydniowym szkoleniu. Ale zawsze szybko się uczył.
Był założycielem firmy Harbinger Management Systems, która specjalizowała się w uczeniu ludzi, jak nadzorować podwładnych i kontrolować zasoby. Było to nudziarstwo, ale w świecie biznesu dwudziestego trzeciego wieku cieszyło się dużą popularnością. Dzięki firmie zarabiał wystarczająco dużo, żeby oddawać się ulubionemu hobby: lotom w nieznane w towarzystwie pięknych kobiet.
Tym razem była z nim Antonia Luciania, piękna i nienasycona młoda rzymianka, która od początku podróży dbała o jego dobry nastrój. Antonia próbowała go zniechęcić do brania udziału w akcji ratunkowej, uciekła się nawet do łez, kiedy się upierał, potem zaproponowała, że może też się przyłączy, ale obawia się, że w tak krótkim czasie nie zdąży się wszystkiego nauczyć. Przyznała, że perspektywa wyjścia na zewnątrz ją przeraża.
Jak przystało na doskonałego menedżera, zrozumiał jej obawy i pozwolił jej podziwiać własne heroiczne czyny — te w planach.
Pindar doskonale się bawił. Poddał się emocjonalnej histerii, jaka otaczała akcję ratowania rozbitków, czuł psychiczną więź z czwórką ludzi na powierzchni planety i rozumiał doskonale, że żadna demonstracja odwagi i umiejętności w jego wydaniu nie odniesie zamierzonego skutku, jeśli akcja ratunkowa się nie uda.
Ceremonia była krótka.
— Wszyscy powinniście się solidnie wyspać — powiedział na koniec kapitan Clairveau. — Przygotowaliśmy wam specjalne kwatery. Powiedziano mi, że już o tym wiecie i że wiecie, jak tam trafić. Ale i tak was tam odprowadzimy, jak skończymy — uśmiechnął się. — Możecie uważać się za pozostających w służbie wojskowej. Jutro rano wstaniecie wcześnie. Chciałbym tylko wam przypomnieć, że kiedy opuścicie to pomieszczenie, wszystko stanie się rzeczywistością.
Ostatnią mowę wygłosiła Janet. Podziękowała swoim kolegom — Autsajderom, zapewniając, że przez cały czas będzie z nimi, i przekazała im ostatnie instrukcje.
Co za szkoda. Antonia musi być nieźle podekscytowana jego planowanymi wyczynami. Pindar wytłumaczył sobie, że oto właśnie dokonał wielkiego poświęcenia, i odszedł wraz z pozostałymi.
Zadzwonił do niej, zanim udał się na spoczynek. Jej piękny obraz przybrał kształt i lśnił przed nim. Wybrała parametry tak, by jawić mu się jako eteryczna istota, co podkreślało jej naturalne piękno.
— Wszystko będzie w porządku — zapewnił ją. — Podzielą nas na dwu- i trzyosobowe zespoły. Ja będę liderem zespołu. Wyobrażasz sobie? Ja jako weteran przestworzy?
— Ale będziesz uważał? — prosiła Antonia. — Chcę, żebyś od mnie wrócił. — Próbowała czule zamruczeć, ale nie udało jej się, bo naprawdę się o niego martwiła, i to go naprawdę poruszyło, bo stanowiło dowód na to, że zdobył ją nie tylko dzięki swojej pozycji i władzy. Znów pomyślał, że musi być niezwykłą osobą, żeby wywołać takie uczucia u kogoś tak cudownego.
— Nie bój się, amante — rzekł. — Odpręż się i oglądaj akcję.
— Pindar. — Spojrzała na niego, jakby chciała wejrzeć w jego duszę. — Naprawdę się nie boisz?
— Nie — odparł. — Wszystko będzie dobrze.
— Będę mogła cię oglądać? — spytała. Miała na myśli transmisję z akcji na ekranach.
— Pewnie tak.
Przechyliła głowę i uśmiechnęła się.
— Ależ będę szczęśliwa, kiedy to się skończy.
Rankiem obudzono ich wcześnie, koło piątej, i zaprowadzono do tej samej jadalni, gdzie podano im lekkie śniadanie. Potem przedstawiono mu jego partnerkę, atrakcyjną brunetkę, która nazywała się Shira DeBecque. On i Shira weszli na pokład wahadłowca lecącego na „Wendy”. Po drodze omówili swoje zadania i przybili do statku w dobrych humorach. Tam poznali pilota wahadłowca, który miał z nimi pracować tego ranka, otrzymali plan zadań i zaczęli przygotowywać sprzęt.
Marcel dostrzegł w oczach Alego Hamira wielki niepokój. Ali był głównym technikiem na „Wendy”. Pomyślał, że była pewna szansa, by zmienić konfigurację skanerów i zacząć szukać kondensatorów. Niestety, okazało się, że maksymalna rozdzielczość skanerów umożliwia znajdowanie przedmiotów mniej więcej rozmiaru człowieka. Fala porwała i przemieściła miliony kawałków skał i innych odłamków. Nie dało się określić, które akurat mogą być zaginionymi kondensatorami.
Marcel czuł się winny z powodu porażki akcji w wieży. Gdyby nie zaufał prognozom co do chwili nadejścia fali, byłoby dość czasu na zabranie kondensatorów. Powinien był ich pogonić. Powinien był wcześniej kazać im zrobić to, co w końcu zrobili: podzielić się i jak najszybciej pędzić do lądownika. On i Hutch dyskutowali o tym, ale uznali, że niebezpieczeństwo związane z pozostawieniem kogoś jest za duże. Marcel niechętnie się z nią zgodził. Teraz dostrzegł, jak wielki popełnił błąd.
Kilku ludzi Alego siedziało przy ekranach w pokoju operacyjnym, rozpaczliwie przeszukując setki migających wskaźników. Rumowisko w szlamie nowo powstałego morza.
— To beznadziejne — rzekł Beekman.
Moose Trotter, matematyk z Uniwersytetu Toronto, w wieku 106 lat najstarszy uczestnik misji, zawsze bywał niepoprawnym optymistą. Ale teraz nawet Moose wyglądał jak człowiek pogrążony w cierpieniu, wędrując od stanowiska do stanowiska, zapominając o pracy, jaką miał tu wykonać.
Marcela zapytano, co się stanie, jeśli operacja z kosmiczną windą się nie powiedzie: czy łączność z rozbitkami zostanie przerwana, jeśli warunki się pogorszą. Benny Juarez, bliski przyjaciel Kellie, powiedział, że zapewnienia ofiarom prywatności w ostatnich godzinach ich życia wymaga zwykła przyzwoitość.
Nicholson przyglądał się aktualizacji otrzymanej od swojego inżyniera, gdy odezwała się Mercedes Dellamonica.
— Co masz dla mnie, Meche? — spytał.
— Delegację — odparła. — W tej chwili jest to kilkanaście osób, ale nachodzą następne. Są niezadowolone z akcji ratunkowej.
Lokalizator wskazywał, że rozmówczyni jest na mostku.
— Już idę — rzekł.
Skontaktował się z kuchnią i zamówił solidny transport przekąsek, po czym opuścił centrum operacyjne i wsiadł do windy jadącej na górę. Po drodze ćwiczył sobie, co chce powiedzieć. Liczba rozzłoszczonych pasażerów przeraziła go jednak. A już następni próbowali wcisnąć się do pomieszczenia.
Oficer stała za stołem i próbowała coś powiedzieć do mikrofonu. Wkroczył, podszedł do Mercedes i zwrócił się twarzą do tłumu.
Zgromadzeni mówili coraz głośniej. Nicholson znał wielu z nich. Był prawie idealnym kapitanem statku wycieczkowego. Jedną z jego zalet była umiejętność zapamiętywania nazwisk. Laramie Payton, przedsiębiorca budowlany z północnego zachodu Stanów, zadał Nicholsonowi pytanie, które — jak ten przewidywał — w końcu musiało się pojawić jako pytanie dnia:
— O co chodzi z tym przyspawaniem się do obcego artefaktu?
— Laramie — odparł gładko kapitan — przecież już to wyjaśnialiśmy. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Możecie państwo być pewni, że nie zrobiłbym niczego, co mogłoby zagrozić „Wieczornej Gwieździe”. Tak, będziemy połączeni spawem, ale proszę pamiętać, że to wielki statek. Jeśli zajdzie taka potrzeba, możemy odłączyć się od artefaktu tak łatwo, jakbyśmy odłamywali suchą gałązkę. Proszę więc państwa, byście się tym nie martwili.
Hopkin McCullough, brytyjski magnat komunikacyjny, dopytywał się, skąd ta pewność.
— Mówimy o wetknięciu tego czegoś do atmosfery. Skąd mamy wiedzieć, że statek nie spadnie w ślad za artefaktem.
Nicholson uniósł ręce.
— Mamy silniki, Hop. To, że będziemy pomagali w wepchnięciu go, nie ma wpływu na naszą zdolność manewrowania, gdyby zaszła taka konieczność. To nie stanowi problemu. Ktoś jeszcze?
Uspokoił kilka kolejnych osób. Przyniesiono kawę i pączki. Zamieszanie ucichło, a kapitan przechadzał się wśród pasażerów, poklepywał jednych po plecach, plotkował beztrosko z innymi.
— Rozumiem, że pani się martwi, pani Belmont — mówił — ale naprawdę nie ma powodu do zmartwień. Uratujemy jutro tych ludzi i wracamy do domu.