M. Duntau, G. Curkin Cerebrowizor

Z języka psa kapała krew, a jego wierne oczy pełne były smutku. Zdawały się pytać otaczających:

„No i za co się tak nade mną pastwicie?”

Nerwowa twarz inżyniera Kowdina wykrzywiona była w bolesnym grymasie. Zawsze starał się unikać tego ponurego widoku. Oburzony, stawał przy oknie i patrzał w milczeniu na obojętne, zgarbione plecy profesora. A profesor usypiał psa, otwierał czaszkę i obnażywszy szaroróżowy mózg długo grzebał w nim swymi długimi, zręcznymi palcami. Bez pośpiechu zakładał mikroelektrody na właściwe ośrodki podrażnienia i w dodatku nucił przy tym jakąś dziarską melodię.

Profesor kończył operację, zeszywał skórę i obaj pochylali się nad oscylografem, wpatrując się w skomplikowaną plątaninę zielonych krzywych, wirujących po ekranie. Nie tak łatwo było znaleźć wśród nich interesującą ich krzywą biotoku nerwu wzrokowego. Profesor siadał przy wzmacniaczu, zapalał papierosa i zaczynał ironizować wydymając policzki:

— Bardzo krucha nauka ta wasza radiotechnika, inżynierze Kowdin. Spróbujcie tylko zorientować się, co się dzieje na tym ekranie. Same zakłócenia.

Zaczynali sprawdzać ekranowanie przewodników i pełzając po podłodze nie spostrzegali nawet, kiedy zjawiał się długi, kościsty laborant Misza i zabierał psa, żeby go nakarmić i dać mu odpocząć.

Powtarzało się to prawie co dzień i ciągnęło się już przeszło pół roku, od czasu gdy inżynier Kowdin zaczął pracować w laboratorium profesora Malinowskiego. I prawie każdy dzień kończył się długą dyskusją, która potrafiła wybuchnąć nawet podczas czołgania się po podłodze. Siedząc w kucki Kowdin zaczynał się gorączkować.

— Zakłócenia, mówi pan? A może to prądy sąsiednich nerwów? Pan lepiej ode mnie wie, jak reaguje mózg psa zmęczonego bólem i strachem. A działanie głównego układu nerwowego, profesorze, powinno się, moim zdaniem, badać w jego normalnym, zwykłym stanie.

— To znaczy wracać do encefalogramów, elektrokardiogramów i innych gramów, inżynierze? — pytał profesor i zaczynał spacerować założywszy ręce do tyłu.

— Nie wracać, ale iść naprzód — stękał inżynier podnosząc się z podłogi. — Fizjolodzy powinni bardziej wykorzystywać olbrzymie możliwości współczesnych przyrządów elektronowych i…

— Przyrządów elektronowych? Wy, inżynierowie, jeszcze nam bardzo mało pomagacie.

— A co zrobili fizjolodzy, żeby przygotować nam pole działania? Czy może pan powiedzieć coś pewnego o procesach powstawania biotoków w układzie nerwowym? A o izolowaniu ich od otaczających tkanek? Potrzebny jest ścisły związek fizjologii z elektroniką, żeby…

— Masz pan tutaj swój ścisły związek… Na ekranie zakłócenia, pod nogami przewody, czego się tylko dotknąć ręką wszędzie łapie prąd! — profesor ściągał biały kitel, maseczkę z gazy i zaczynał się ubierać.

Inżynier wyłączał instalację, główny wyłącznik laboratorium i ubierał się również. Szli przez ogród alejką i dyskutowali w dalszym ciągu, nie dostrzegając wiosennego wieczoru, świateł miasta i niezliczonego tłumu młodzieży na chodnikach. Ale na rogu, gdzie się zwykle rozstawali, inżynier już całkiem przyjaźnie kręcił guzik na palcie profesora.

— Stosowanie metody chirurgicznej jest słuszne na właściwym etapie. Niech pan mi da trochę czasu, to tego dowiodę. I niech pan obnaża mózgi psów tylko dla sprawdzenia pewnych szczegółów. Zgoda?

— Aha! Jednak obnażać? — pytał profesor podnieconym tonem, ale ściskając rękę Kowdina mówił już spokojnie i przyjaźnie. — Dobrze. A pan przez ten czas niech obmyśla swoją metodę.

Tylko proszę bez tajemnic. Mam trochę doświadczenia. Może potrafię panu w czymkolwiek pomóc.

Rozchodzili się. W domu profesor jeszcze długo siedział w gabinecie oglądając przez lupę krzywe współczynników z ostatniego dnia, a inżynier, kładąc się, postanawiał pomyśleć, i natychmiast zasypiał. I nie wiadomo czemu, śniły mu się same psy. Długie sznury psów z tryumfalnie zadartymi białymi, czarnymi i żółtymi ogonami biegły wszystkie w jednym kierunku.

A rankiem dziwił się: czemu wczorajsze myśli tak łatwo wcielają się w sny? Może przepełniona podświadomość pragnie uwolnić się z nadmiaru wrażeń?A niech to diabli!

Zdaje się, że i ja stopniowo staję się fizjologiem”. Uśmiechał się, pił kawę i szybko szedł do laboratorium.

Powoli laboratorium fizjologiczne zaczęło się przekształcać w zakład eksperymentalnej elektroniki. Za krzesłami uczonych stawał laborant Misza i przysłuchiwał się nieznanym słowom: natężenie pola, stycznik, aparat nadawczo-odbiorczy. Profesor nabierał coraz więcej przekonania do pomysłu inżyniera. Praca nad tym projektem zbliżyła ich, stawała się wydajniejsza. Ze swych ostatnich pozycji profesor wycofywał się prawie bez walki, chociaż czasami wybuchał i atakował przeciwnika uszczypliwymi pytaniami:

— Mówi pan, że styczniki powinny być umieszczone jak najbliżej nerwu ocznego?

— Tak jest — odpowiedział inżynier nachylając się nad schematem przyrządu z kolbą elektryczną do spawania w ręku.

— Ale przecież styczniki będą wzbudzać biotoki i w sąsiednich ośrodkach.

— Styczniki będą miały działanie kierunkowe — inżynier wskazał na schemat. — A przy aparacie nadawczo-odbiorczym są przewidziane filtry. Odetną niepotrzebne prądy i na siatkę pierwszego wzmacniacza elektronicznego trafią tylko prądy nerwów wzrokowych.

— Dobrze, zgoda. Niech pan tylko pamięta, że to niezwykle słabe prądy.

— Wiem, profesorze.

— A na jakim obiekcie zamierza pan przeprowadzić pierwsze doświadczenia?

— Sądzę, że na dużych zwierzętach. Na przykład na psach.

— Hm, tak! — odparł tylko profesor i zaczął znów chodzić tam i z powrotem.

Przypadkiem spojrzał w okno i zobaczył, jak ulicą idzie wysoki, blady mężczyzna, wymacując drogę laską. Oczywiście jest to jeden z wielkiej armii ślepców, dla których oni obaj z inżynierem pracują. Profesor wiódł wzrokiem za przechodniem. Robiło wrażenie, że ślepiec z natężeniem wpatruje się w wieczny mrok otaczającej go nocy. Czy nadejdzie taki dzień, gdy będzie mógł chodzić ulicami, rozglądając się, podnosząc głowę, by spojrzeć na przelatujący samolot?

Profesor podszedł cicho do inżyniera i stanął za jego plecami.

— A ile czasu zajmą panu te doświadczenia… na dużych zwierzętach? — zapytał.

— Myślę, że mniej więcej pół roku — odpowiedział inżynier.

— Kochany inżynierze. Wątpię, czy pies zdoła nam pomóc w korygowaniu i strojeniu przyrządu. Niepodobna rozszyfrować szczekania psa. Konieczny jest człowiek! Przecież go nie zabije ten nędzny prądzik!

Inżynier podniósł oczy znad schematu i położył kolbę spawalniczą na widełkach.

— Ostrożność nigdy nie zawadzi, profesorze. Nie wiadomo jeszcze, na jakiej dawce prądu się zatrzymamy. Mogą nas spotkać poważne niepowodzenia.

— Niewiele znam się na radiotechnice — odparł profesor — ale myślę, że nie będzie wielkiego nieszczęścia, jeżeli część prądu trafi na sąsiednie ośrodki. Człowiek najwyżej zacznie mówić głupstwa — i tyle. Niepotrzebnie mnie pan straszy — głos profesora stał się czuły i łagodny.

Malinowski siadł w fotelu i złożył ręce na kolanach. — Tak, kochaneczku. Za pomocą zmysłów człowiek stwarza sobie wyobrażenie otaczającego go świata. Najpierw coś widzi, potem słyszy, dotyka ręką, maca, wącha. I to jest cała gama jego odczuć. Człowiek pozbawiony zmysłów przypomina gmach z zabitymi na głucho drzwiami i oknami. Wewnątrz takiego gmachu panują wieczne ciemności. Pewnego razu po wojnie trafiłem do przytułku głuchoniemych ślepców. Przyjechali do nich artyści i urządzili koncert. Pośrodku sali stał fortepian i znakomity pianista grał Szopena. I rozumie pan, ci głuchoniemi ślepcy słuchali muzyki! Ale jak! Dotykali fortepianu rękami, przyciskali do niego podbródki i czoła.

— To straszne, profesorze!

— Nie, dlaczego? Raczej wzruszające. Ale jeszcze nie skończyłem. Pewnego razu zaprowadzono tych głuchoniemych ślepców do kąpieliska, a jeden z nich zgubił się w drodze i zabłąkał. Wieczorem jednak przyszedł. Zapyta pan, w jaki sposób trafił do przytułku?

Odpowiem jego własnymi słowami: za pomocą węchu. Każdy dom ma swoją odrębną woń.

— To jest nie do zniesienia, profesorze! — inżynier wstał wstrząśnięty i potarł ręką czoło. —

Ludzie, odcięci od świata! I na jak gigantyczny wysiłek muszą się zdobyć, aby osiągnąć to, co jest tak proste dla nas, widzących!

— No właśnie, drogi inżynierze. Więc zacznijmy wypróbowywać aparat bezpośrednio na ludziach. Najpierw zrobimy doświadczenie na sobie samych. Słowo daję, to wcale nie jest takie niebezpieczne. Ale co za szczęście dla ślepych, gdy w mrok ich mózgu wedrze się nagle subtelny promień słońca, gdy ujrzy przelatującego wróbla lub wyciągniętą ciepłą rękę ludzką!

— Dobrze — zgodził się inżynier. — Niech mi pan da tydzień czasu, żebym mógł z grubsza wyregulować kompensatory na psie. A czaszkę trzeba mu będzie rozpiłować. Ale przysięgam, profesorze, że to już będzie ostatni!

— Ależ niech pan nie będzie sentymentalny, kochaneczku! — profesor zaczął znów spacerować po laboratorium jeszcze szybszym krokiem. — Ma pan nadmierną pobudliwość nerwową.

Należałoby odpocząć, ale nie ma czasu.

Wieczorem, już po wyjściu profesora, inżynier usłyszał nagle za sobą niecierpliwe pochrząkiwanie. Obejrzał się i zobaczył zawstydzonego Miszę.

— No, Michel, teraz już niedługo. — Inżynier rozumiał niecierpliwość laboranta. Misza mieszkał z matką staruszką i dorosłą siostrą, która oślepła w dzieciństwie po ospie.

— Siostra się bardzo interesuje, panie inżynierze. Nie mogłem jej sensownie opowiedzieć.

Wielu rzeczy nie rozumiem.

— Zaraz. — Inżynier usadowił się wygodnie w fotelu i zacierając ręce rzekł: — Siadaj. Wiesz, że nasza praca zmierza do przywrócenia wzroku ślepemu człowiekowi. Ale jak to zrobimy? O tak. Otóż ja, człowiek widzący, zakładam na głowę taki hełm z różkami. W tych rożkach znajduje się urządzenie nadawczo-odbiorcze. Łowi ono biotoki mego nerwu wzrokowego, wzmacniacz je wzmacnia — o ten, co stoi na stole — i przekazuje w eter za pośrednictwem maleńkiej antenki. Rozumiesz?

— Rozumiem — Misza poruszył się w fotelu.

— Za pomocą fal radiowych przekazuję w eter to, co widzę. A ty, ślepy, idący obok mnie, przyjmujesz te fale radiowe na swój hełm z różkami. Ale twoje różki — to już są kompensatory, przekazujące biotoki twojemu nerwowi wzrokowemu. I ty widzisz za pośrednictwem moich oczu. Rozumiesz?

— Rozumiem, panie inżynierze — zerwał się Misza. — A ilu ślepych może pan sam obsłużyć?

— Praktycznie mówiąc — właściwie nieograniczoną ilość. Pod warunkiem, żeby się zbytnio nie oddalali.

— Wspaniałe! — krzyknął Misza. — Zaraz jej opowiem. — Skierował się do wyjścia i już przy samych drzwiach zawołał: — Dziękuję! Jeżeli trzeba będzie zrobić jakieś doświadczenie, to jestem zdrów i jeżeli tylko będę mógł się przydać… — i wybiegł.

— To dopiero! — uśmiechnął się inżynier, zapalił papierosa i znów sięgnął po kolbę. Na rękę spadła mu kropla gorącej kalafonii, zerwał się i zaczął skakać, dokoła stołu na jednej nodze.

Skonstruowanie przyrządu posuwało się opornie. Pies z przeciętym nerwem wzrokowym kręcił głową, machał ogonem, z pyska ciekła mu ślina i robił mnóstwo nieskoordynowanych ruchów. Profesor poruszał palcami przed jego oczami, ale pies, zwęszywszy rękę, usiłował ją polizać. Inżynier siedział nie ogolony przy stole i gryzł ustnik papierosa. Zdaje się, że z psem dzieje się to, czego się obawiał profesor: prądy źle się filtrują i trafiają w niewłaściwe ośrodki.

Misza również kręcił się koło psa. Zdawało się, że gotów jest stanąć na czworakach i szczekać żałośnie razem z nim. Wreszcie profesor dał spokój psu i marszcząc z irytacją czoło, powiedział:

— Sądzę, że wzmocnienie jest za wielkie. I prądy rzeczywiście atakują sąsiednie nerwy.

Dlatego pies jest taki podniecony.

— Zgoda. Ale dlaczego nerwy reagują na tak niską częstotliwość? Przecież ona jest inna od ich własnej.

— O to już niech pan mnie nie pyta, kochaneczku. Do mnie należy tylko paproszenie.

Profesor usiadł obok inżyniera.

Naradzili się i po krótkiej dyskusji zanotowali wnioski:

„1. Obniżyć wzmacnianie. Regulację nadawania przeprowadzać na zupełnie słabym prądzie.

2. Opracować kompensatory — induktory o ograniczonym działaniu kierunkowym”.

Misza, siedzący na podłodze obok psa, nagle wtrącił się do rozmowy.

— Mówił pan, panie profesorze, że w przedniej części mózgu jest dużo nerwów i różnych ośrodków. Prawda?

— Słusznie.

— A czy nie można by biotoków-prądów czynnościowych kompensatora kierować prosto w tylny, główny ośrodek wzroku?

Obaj, inżynier i profesor, równocześnie zwrócili się w stronę Miszy i jak na komendę zerwali się z miejsc. Profesor podszedł do Miszy i pogłaskał go po głowie jak dziecko.

— Ustami dziecięcia nauki przemówiła prawda. Znalazł to, co przegapiliśmy my, naukowcy.

Zuch, Misza!

Po chwili inżynier w kłębach dymu tytoniowego kreślił już nowy typ kompensatora.

Tego samego wieczoru wspólnie zdecydowali się przeprowadzić doświadczenie bezpośrednio na człowieku.

…Po upływie dalszych dwóch miesięcy, w najbardziej powszednich okolicznościach — zaśmiecona podłoga i nieporządek na stołach — uzyskali pierwsze pozytywne wyniki. Inżynier zabandażował oczy Miszy, włożył mu hełm i usadowił go za kotarą, w ciemnym kącie. Sam odszedł w najdalszy róg pokoju, włożył hełm z urządzeniem nadawczo-odbiorczym i włączywszy wzmacniacze zaczął powoli zbliżać się do Miszy.

— Mów od razu, co widzisz! — zawołał.

A sam kierował wzrok kolejno na wszystkie przedmioty w pokoju.

I gdy światło stojącej lampy oświetliło twarz profesora, Misza podskoczył na krześle i krzyknął:

— Widzę pana profesora! Słowo daję!

— A teraz? — inżynier zmienił wzmacniacze i zrobił znak na podziałce namiernika.

— Bardzo jasno. Zanadto jasno — odparł słabym głosem Misza i głowa opadła mu na pierś.

Profesor podbiegł, zdjął mu hełm i Misza odzyskał przytomność. Czuł się jednak niewyraźnie, miał lekkie mdłości. Po godzinie zupełnie wydobrzał i rozpoczęto znów doświadczenia redukując wzmacnianie do minimum.

Inżynier spacerował, przesuwając wzrok z przedmiotu na przedmiot, a Misza głośno wykrzykiwał za kotarą: — Wzmacniacz! Kałamarz! Papierośnica! Kolba! Książka! A następnego dnia przyprowadził do laboratorium swoją siostrę. Młode dziewczątko z ufnością ściskając wyciągnięte do niej ręce, zgadzało się na wszelkie próby. Wreszcie włożono jej hełm i posadzono w kącie, a inżynier, pragnąc jeszcze bardziej zmniejszyć prąd, wylazł przez okno i zaczął chodzić po ogrodzie, zatrzymując się przy każdym oświetlonym słońcem drzewku.

Profesor siedział przy stole i regulował wzmacnianie. Dziewczyna z początku kuliła się niepewnie, aż wreszcie drgnęła, jakby ją ktoś uderzył w głowę.

— Mateńko kochana! — krzyknęła zachłystując się z pośpiechu. — Widzę! Widzę! — I zaczęła klaskać w ręce jak dziecko na widok nowej zabawki. — Ptaszki na gałęzi! Drzewko zielone!

Trawka, kwiatki i niebo — jakie niebo!

Inżynier zawołał Misze i włożył mu hełm!

— Weź siostrę pod rękę i idźcie do ogrodu. Pokaż jej życie.

Misza z siostrą wyszli do ogrodu, a profesor z inżynierem oparci o parapet palili, słuchając radosnych okrzyków dziewczęcia. Dziewczyna siadała na trawie, głaskała kwiaty i mówiła, mówiła bez końca.

Potem Kowdin i Malinowski usiedli przy stole i zaczęli zwykłą rozmowę o dalszych planach. I w tej rozmowie nie było już radości z powodzenia. Tak bywa zawsze, gdy zbyt długo czeka się na szczęście. Uczeni rzeczowo omawiali sprawę automatycznego regulowania wzmacniania, sposoby wyeliminowania przewodów do wzmacniacza i problem większej zwartości całej konstrukcji. Inżynier proponował przerobienie instalacji na triody z germanu.

— To będzie zupełnie inny aparat — powiedział profesor.

— Dlaczego aparat? Wymyśliłem dla niego dokładniejszą nazwę.

— Jaką? Radioskop?

— Nie. Mamy do czynienia z mózgiem i wzrokiem. Mózg po łacinie nazywa się cerebrum, a patrzenie visus. Nazwijmy go „cerebrowizorem”.

— Bardzo przypomina słowo „prowizor”. Zalatuje nawet apteką. Ale na ogół dobre.

Cerebrowizor! — głośno zaaprobował nowe słowo profesor.

…Nadeszła jesień. W wielkiej sali kina panował gwar. Widzowie ze zdumieniem przyglądali się licznej grupie dziwnych, małomównych ludzi w jednakowych hełmach, podobnych do hełmów czołgistów. Najciekawsi podchodzili, do tej grupy, która zajęła trzy rzędy bocznych miejsc, i po powrocie komunikowali zdziwieni:

— Ślepych przyprowadzili do kina.

A wśród ślepych siedział mężczyzna średniego wzrostu, z dużą głową, i myślał wciąż o tym samym. Niewidomi zachowują się jakoś niezwykle. Gdy się ich prowadzi po ulicach, starają się iść za swym przewodnikiem gęsiego. Wszyscy widzą świat jego oczami! I film zobaczą również jego oczami, dlatego zajął najlepsze miejsce pośrodku sali. Będą widzieli ekran nie podnosząc opuszczonych głów. Będą go widzieli, nawet jeżeli odwrócą się o 180 stopni.

W sali zgasło światło, zaczął się seans. Na ekranie rozgorzały burze miłości i nienawiści, ludzie dążyli ku swemu szczęściu najróżniejszymi drogami. Kowdin słyszał, jak obok niego szeptano, wzdychano, cieszono się i oburzano. Widzowie z zainteresowaniem spoglądali na dziwnych ślepców, którzy przejrzeli i przeżywają dramat wraz z nimi. Film się skończył.

Kowdin wyprowadził całą grupę na ulicę. Teraz jego pupile dyskutowali, śmieli się, omawiali świat, który dla wielu z nich odsłonił się po raz pierwszy. Nie zauważył, jak dwóch niewidomych, którzy się zagadali, zostało w tyle i zgubiło się. Zaczął padać deszcz, asfalt nabrał połysku i głębi, w której odbijały się latarnie, reklamy, wystawy sklepowe. Odbicia poruszały się jak długie, świecące wodorosty. Na rogu dopędzili ich tamci dwaj i z zadowoleniem zakomunikowali Kowdinowi, że cały czas widzieli drogę, którą szli pozostali.

Kowdin spoważniał i powiedział:

— Gdybyście po wyjściu z kina poszli nawet w przeciwną stronę, to i tak widzielibyście tylko tę drogę, którą prowadzę pozostałych. Po prostu wam się udało.

I schodząc z chodnika na jezdnię powiedział głośno, żeby wszyscy słyszeli:

— Przechodzimy przez ulicę! Nie rozpraszać się. I nie zostawać w tyle.

Niewidomi ruszyli za nim zwartą grupą, a Kowdin szedł i myślał o tym, jakby skonstruować dodatkowe urządzenie do przyrządu, żeby nikt nie mógł się zgubić. W przeciwnym razie prowadzący będzie musiał cały czas pilnować swoich podopiecznych. Oni zaś będą widzieli zupełnie co innego niż to, co się przed nimi znajduje. Rozmyślania tak go pochłonęły, że syrenę pogotowia ratunkowego usłyszał dopiero wtedy, gdy lśniący, długi samochód znalazł się zupełnie blisko. Wóz pędził wprost na niego. Ślepcy zaczęli się miotać, widząc samochód, najeżdżający na każdego z nich. Gwałtownie zgrzytnęły hamulce i Kowdin, jeszcze w odległości metra od chłodnicy poczuł, jak ktoś mocno popchnął go w bok. Padając zobaczył, jak prawe koło przednie łagodnie wjeżdża mu na nogi. Krzyknął z przerażenia, usłyszał trzask łamanych kości i od razu stracił przytomność…Świat był mętny, jakby przed oczyma wisiała zasłona z białej, gęstej gazy. Ktoś jęknął i ten jęk przywrócił Kowdinowi zmysły. Dopiero później, rozglądając się po małej salce szpitalnej, zrozumiał, że to jęczał on sam. Staruszka salowa, o twarzy zmęczonej i obojętnej, wycierała podłogę koło łóżka. Podniosła głowę i powiedziała:

— No, bohaterze! Twoje szczęście, żeś od razu do nas trafił.

— A czy będę mógł chodzić?

— Będziesz mógł. Najpierw trochę gorzej, a potem lepiej.

I powlokły się białe godziny szpitalne z obchodami lekarskimi, niespokojnym, przerywanym snem, termometrami i nowymi przyjaciółmi. Na drugi dzień przed wieczorem przyszli profesor i Misza. Przynieśli kwiaty i jabłka.

Na stoliku zjawiły się książki z dziedziny radiotechniki i fizjologii wzroku; trzeba było wszystko od początku przemyśleć. Przecież katastrofę spowodowała właśnie niedoskonałość cerebrowizora: niedobrze, że ślepi widzą świat jego oczyma. Któryś z nich w panice pchnął go pod samochód.

I w pewną ciemną noc bezsenną błysnęła nagła myśl:,A gdyby tak obejść się zupełnie bez przewodnika? Czy nie lepiej byłoby zamienić jego oczy zwykłymi teleoczami ikonoskopu?

Miniaturowymi oczami, za pomocą których będzie można określić odległość od przedmiotu i wyczuć jego objętość? Hełm w takim wypadku musiałby również inaczej wyglądać”. Inżynier chwycił ołówek i zaczął rysować głowę w hełmie, a następnie cały podstawowy projekt: nowej konstrukcji.

Rankiem salowa zobaczyła, że nowy pacjent siedzi na łóżku, podłożywszy sobie poduszkę pod nogę. Koło łóżka pełno było niedopałków i zgniecionych kartek papieru. Pokręciła tylko głową, ale nie chciała mu przeszkadzać. Patrzył poprzez nią gdzieś w kąt i zdawał się nic w ogóle nie widzieć. Salowa mruknęła tylko pod nosem: „Coś podobnego! Sam widzący, troszczy się o niewidomych, a ludzi nie widzi”.

Kowdin zauważył ją dopiero, gdy pozbierała śmieci.

— Tak, siostrzyczko. Bez nogi nie dam sobie rady. Proszę bardzo przesłać zaraz ten list profesorowi Malinowskiemu. — Po tych słowach inżynier odwrócił się do ściany i natychmiast zasnął.

Obchód lekarski zastał go śpiącego i gdy go obudzono, powiedział na wpół sennie:

— Ech, profesorze! Pieska też przecież boli!

Na to tęgi, małego wzrostu lekarz o wielkich czarnych brwiach odpowiedział śmiejąc się:

— Tak samo jak człowieka, który się zagapi przechodząc przez ulicę…

W styczniu Kowdin powrócił do laboratorium i znów wziął do ręki kolbę spawalniczą.

Загрузка...