Wiktor Saparin Niebiańska Kulu

1

Ze strachu Loo stanął na czworakach. Wiedział dobrze, że za to grozi kara wygnania z plemienia. Ale gdy prosto z nieba wystrzelił jaskrawy promień i wyłoniwszy się z obłoków wparł w zbocze wzgórza, Loo zapomniał o wszystkich zakazach, nogi się pod nim ugięły i opadł na czworaki.

Huk, który rozległ się w całej okolicy, był potężniejszy niż odgłos gromu, który Loo kiedykolwiek słyszał. Gdy Loo, zmagając się z przerażeniem, podniósł w górę głowę, zobaczył, że prosto z obłoków na suchy wierzchołek wzgórza opuściło się coś wielkiego, lśniącego, gorejącego ogniem.

Więcej Loo nie widział. Cofnął się, póki zarośla nie zasłoniły mu strasznego obrazu. Pełzał, zapomniawszy, że umie chodzić i że na dwóch nogach poruszać się można łatwiej i prędzej.

Opamiętał się dopiero, gdy pośliznął się na zboczu wilgotnym po deszczu i stoczył w wodę.

Parskając popłynął w stronę odległego przylądka. Wszyscy krewniacy Loo równie dobrze pływali, jak chodzili. Inaczej trudno by im było poruszać się w kraju ojczystym, w którym woda, lejąca się z góry, i woda chlupocząca pod nogami była jak gdyby zasadniczym żywiołem. Gęste, nieprzebyte zarośla, ciągnące się bez końca stanowiły tak trudną do pokonania przeszkodę, że gdy trzeba było wędrować szybko i daleko, Loo wybierał zawsze drogę wodną. Przepłynął jezioro, wyszedł na brzeg i wstrząsnął ciałem tak, że woda prysnęła na wszystkie strony z gęstej sierści. Do Wielkich Jaskiń musiał iść długo, okrężną drogą, i podczas wędrówki przez zarośla zdołał się trochę uspokoić. Trudno powiedzieć, co go najwięcej oszołomiło w zdarzeniu, które przed chwilą przeżył. Widowisko było przerażające, przede wszystkim dlatego, że zupełnie niepojęte. Oczywiście, że straszne są pioruny i straszne są błyskawice, ale to wszystko jest zrozumiałe. To niebiańscy kou gniewają się i kłócą między sobą o zdobycz. Należy tylko wystrzegać się, by nie wpaść pod rękę rozzłoszczonym kou.

Zwykle najstarszy z nich wtrąca się i zaprowadza porządek. Kou pomruczą trochę i uspokoją się. Ale stary Chc mówi, że niebiańscy kou są niewidzialni. Mieszkają wysoko nad obłokami i nigdy nie schodzą na ziemię.

Tylko czasem zrzucają stamtąd resztki swego pożywienia. Lud Loo zbierał te ogryzki i troskliwie przechowywał w Świętej Jaskini — ciężkie, chropawe kawałki. To, czego nie rozgryzły zęby niebiańskich kou, było twardsze od skały. Tylko jeden kamień — tałachu — można pod względem twardości porównać z ogryzkiem niebiańskich kou. Z tałachu najlepsi myśliwi robią groty „latających żądeł”.

Ale niebiańscy kou nigdy nie porzucali swych mieszkań w obłokach i nie spuszczali się do dwunożnych.

Stary Chc mówi, że to się nigdy nie zdarzyło.

Ale gdyby zdecydowali się na to, to wyglądałby chyba tak, jak widział Loo.

Loo aż podskoczył, tak go uderzyła ta myśl. O, nie darmo Loo jest uważany za jednego z najmędrszych w swoim plemieniu.

Pobiegł szybko, aby zawiadomić o swym odkryciu.

2

Ngarroba w niebieskim skafandrze biegł rozstawiając szeroko nogi, żeby nie przewrócić się w rzadkie błoto, ale odległość między nim a tautolonem wciąż się zmniejszała.

Niezgrabne zwierzę kołyszące się na tylnych nogach jak kaczka, wyglądałoby bardzo śmiesznie, jeżeli oglądałoby się je w innych okolicznościach.

Wielkością i kształtem przypominało trochę dźwig na budowie dwu-trzypiętrowego domu, gdyby dźwig wpadł nagle na pomysł, żeby sobie poskakać. Ciężki kadłub wspierał się na potężnych łapach i ogonie grubości pnia solidnego drzewa. Ku górze tułów stawał się stopniowo cieńszy i prawie bez ramion przechodził w długą, zwężającą się szyję. Szyja kończyła się aż śmiesznie małą główką, przypominającą głowę węża. W górnej części tułowia zwisały słabe łapy przednie, bezradnie kiwające się do taktu skokom.

Karbyszew szybkim ruchem szarpnął pneumatyczną klapę kieszeni. Oczywiście, zabranie jednego pistoletu na czterech ludzi było niewybaczalną lekkomyślnością. Ale przecież poprzednia wyprawa na Wenus obeszła się, jak wiadomo, bez broni. A teraz Karbyszew myślał z niepokojem, czy zdąży wyciągnąć pistolet, zanim tautolon dopędzi wiceprezesa Afrykańskiej Akademii Nauk i co się stanie, jeżeli nie zdąży.

Ngarroba przewrócił się w tej samej chwili, gdy Karbyszew pociągnął za cyngiel. Szafirowa błyskawica mignęła, musnąwszy rude cielsko o gładkiej, jakby gumowej skórze. Tautolon upadł — jego zad razem z podpierającymi go nogami i ogonem znieruchomiał jak sparaliżowany, a część tułowia wraz z szyją i głową runęła na ziemię.

Teraz dopiero Gargi i Sun Lin mogli przystąpić do dzieła. Gargi, zgrabny i elegancki nawet w swoim żółtym skafandrze, podbiegł szybko do Ngarroby. Sun Lin pomógł mu podnieść głowę Afrykańczyka. Przez przejrzysty hełm widać było poszarzałą twarz Ngarroby. Ngarroba poruszał wargami, ale nie można było zrozumieć, co mówi. Ktoś wreszcie domyślił się wyprostować pogiętą antenę na hełmie.

Krewki Afrykańczyk odzyskał dar mowy.

— Co się temu bydlakowi stało? — krzyknął, rozglądając się na wszystkie strony. — Wściekł się czy co?

— Ale co to właściwie było? — zapytał Sun Lin. — Wyłoniłeś się z zarośli zupełnie niespodziewanie. I natychmiast wyskoczyło to dziwo i popędziło za tobą. Czyś go w jakiś sposób rozdrażnił?

— Po cóż miałbym drażnić to głupie stworzenie — mruknął Ngarroba. Dłonią w rękawiczce przekręcił kranik pod hełmem i pociągnął łyk koniaku. — Wiecie przecież, że ta machina ma zaledwie okruszynę mózgu. Ale z drugiej strony cały świat wie — jest to wydrukowane w pracach wszystkich poprzednich ekspedycji na Wenus, że tautolony nigdy nie atakują człowieka.

— Możliwe, że ten tautolon nigdy nie czytał rozpraw naukowych ekspedycji ziemskich — zauważył Gargi. — Nie trafiły mu po prostu do rąk.

— Ale jak się to w końcu stało? — łagodnie, ale stanowczo przypomniał Sun Lin.

Ngarroba podniósł się i zrobił bezwiedny ruch ręką, jakby chciał otrzeć pot z czoła. Rzucił spojrzenie na nieruchome ciało rudego potwora.

— Zbliżam się do jeziora — zaczął. — Najzwyczajniejsze jezioro. I widzę obraz typowy dla tej planety, w każdym bądź razie dla jej zbadanej części. Z wody w różnej odległości od brzegu sterczą pęki słynnej olbrzymiej lilii wodnej Wenus i wśród nich dwie czy trzy głowy tych stworów (Afrykańczyk zdecydowanie nie miał chęci wymienić właściwej nazwy tautolona).

Wiecie przecież, że te kroczące koparki swobodnie wałęsają się po bagnach, a ich najulubieńszym zajęciem jest siedzieć na dnie jeziora wysunąwszy na powierzchnię swoją głupią główkę. Takie, można powiedzieć, kolosy, a żywią się samym drobiazgiem —

skorupiakami, żukami i tym podobnym świństwem.

— Podziękuj im, że nie jadają podróżników — wtrącił Karbyszew. — I w ogóle to nie najgorzej, że nie ma tu ani olbrzymich krokodyli, ani szablozębych tygrysów, ani innych wielkich drapieżników.

— Ma się rozumieć. Okazuje się jednak, że pożeracze raczków też mogą być niebezpieczni. Tak samo, jak na przykład traktor, gdyby dostał bzika.

— Dalej — cierpliwie ponaglał Sun Lin.

— Podziwiam spokojnie ten widok. Wtem wprost nade mną zjawia się głowa tej przyjemnej kruszynki, krzaki rozsuwają się pod ciężarem jej cielska. A ja należę do tych, którzy czytali prace naukowe o wyniku wszystkich siedmiu wypraw na Wenus, i wiem dobrze, że tautolony (uczony po raz pierwszy wymówił to słowo) są najłagodniejszymi stworzeniami na świecie.

Dlatego bez namysłu odsunąłem się ze dwadzieścia kroków w bok — akurat była tam maleńka polanka — i prowadziłem w dalszym ciągu obserwacje. I wtedy ta ślicznotka — Ngarroba odzyskał wreszcie całkowitą równowagę — była łaskawa spojrzeć w dół ze swojej czteropiętrowej wysokości i rzuciła się na mnie, jakbym był ślimakiem lub żukiem.

— Ta paszcza — pokręcił głową Karbyszew — nie jest w stanie chwycić takiego mężczyzny jak ty, nawet jeżeli tautolon uznałby cię za odpowiednią przekąskę.

— Kto wie, co mu do łba strzeliło. Mógł mnie po prostu rozdeptać i nawet tego nie zauważyć.

Czy słyszeliście kiedykolwiek, żeby tautolony biegały tak prędko? Wiecie przecież, że należę do niezłych biegaczy na średnich dystansach. A dziś zdobyłem rekord — co prawda tu jest trochę mniejsze przyciąganie niż na Ziemi, więc i tak by mi nie zaliczono. Ale ten leniwiec — Ngarroba kopnął tautolona w bok — biega, jak się okazuje, jeszcze prędzej.

— Tylko on wie, co mu się przydarzyło — rzekł Gargi z zadumą. — Kiedy się ocknie?

Karbyszew spojrzał na zegarek wprawiony w rękaw pomarańczowego skafandra.

— Wpakowałem mu cały ładunek. Powinno wystarczyć na trzy takie zwierzaki. Ale sądzę, że szok ustąpi za jakieś dziesięć minut i będziecie mogli przeprowadzić z nim wywiad.

— Może lepiej oddalić się trochę i rozmawiać z nim na migi? — zaproponował Gargi. — Starczy na dziś jednej przygody. Nasza wyprawa przecież się dopiero zaczyna… To był jednak zabawny widok — roześmiał się nagle. — Olbrzymi zwierz pędzi na złamanie karku z wyciągniętą szyją, przewalając się z boku na bok i umyka jakby go kto gonił, A nasz przyjaciel Ngarroba na czele.

— Umyka? — powtórzył powoli Sun Lin. — Wiecie, że to myśl. Może on rzeczywiście nie miał zamiaru nikogo atakować.

— Ale rzucił się przecież w moją stronę! — zawołał porywczo Afrykańczyk. — Chociaż mu nie stałem na drodze.

— Mówiłeś, że wyszedłeś na polankę? Tautolon skierował się na nią również. Uciekał przed czymś, kryjącym się w zaroślach. Acha, przychodzi do siebie!

Drżenie przebiegło całe ciało rozpłaszczonego w błocie zwierzęcia. Potem mała główka uniosła się nieco i zrobiła parę niepewnych ruchów z boku na bok. Szyja drgnęła parę razy konwulsyjnie i nagle wyprężyła się, jakby ją napompowano powietrzem. Przypominające oklapły balon ciało ożywało i odzyskiwało straconą sprężystość.

Czterech ludzi w skafandrach uważnie obserwowało zwierzę.

— Cóż go tak przestraszyło? — w zamyśleniu odezwał się Karbyszew. — Przecież zdaniem poprzednich ekspedycji na Wenus nie ma zwierząt drapieżnych. Cóż więc mogło przerazić takiego kolosa?

Gargi wzruszył ramionami.

— Znajdujemy się na zupełnie niezbadanym lądzie. Ale co on robi? Ngarroba!

— Dokąd? Stój! — krzyknął Karbyszew.

Ale Afrykańczyk pędził już co tchu w stronę tautolona.

Zwierzę kołysało się na tylnych łapach, potężnych i sprężystych jak resory stutonowego wagonu. Zaraz skoczy!

— No, taka brawura jest już do niczego nie podobna! — Gargi zbladł.

Karbyszew szybko wsunął rękę do kieszeni szukając zapasowego ładunku. Podczas rozmowy zapomniał, że pistolet jest zupełnie rozładowany.

Ale nikt nie zdążył nic zrobić.

Postać w niebieskim skafandrze wskoczyła prosto na ogon odzyskującego pełnię sił kolosa, u samej nasady, w miejscu, gdzie grubość ogona miała objętość beczki. Ngarroba sięgnął ręką w górę, jakby chciał pogłaskać czy poklepać zwierzę po grzbiecie. W następnej chwili tautolon podrzucił zadem z taką siłą, że Ngarroba odleciał z piętnaście kroków i pacnął plecami w głęboką kałużę.

Przewalając się z boku na bok olbrzym biegł truchcikiem do jeziora przeświecającego wśród gęstej pokrywy chmur.

— Teraz rozumiem, dlaczego tautolon cię gonił — mówił Hindus wchodząc po kolana w błoto, aby pomóc Afrykańczykowi. — Tyś pierwszy zaczepił tego biedaka! No, podeprzyj się tym kijem, skąd go wziąłeś? O tak! Nie dam rady wyciągnąć cię sam.

— Wytrzyj mu hełm — powiedział Karbyszew.

Gdy otarli z błota zawalaną przezroczystą kulę okrywającą głowę Ngarroby, w głębi hełmu zalśniły białe zęby, po czym ukazała się cała twarz wiceprezesa Afrykańskiej Akademii Nauk, rozjaśniona takim radosnym i tryumfalnym uśmiechem, jakiego towarzysze nigdy dotąd na niej nie widzieli.

Umorusany od stóp do głów Ngarroba trzymał wciąż w ręku swój „kij” — cienki, długości półtora metra pręt, przypominający trzcinkę lub bambus.

— Gdybym w ostatniej chwili nie wyciągnął tej rzeczy z grzbietu mojej przyjaciółki, to zabrałaby ją ze sobą. Dlatego musiałem działać tak prędko.

— To podobne do igły — powiedział Gargi. — Czy spotykaliście już kolec takiej wielkości?

— Nie — odparł Sun Lin. — Żaden opis flory Wenus nie wspomina o niczym w tym rodzaju.

— A więc nowe odkrycie?

— I to jakie! — wykrzyknął nagle Karbyszew. Wyglądał na wstrząśniętego. — Spójrzcie uważnie!

— Nie rozumiem — wzruszył ramionami Gargi.

— Weź to do ręki!

Gargi wziął „kij”, który mu podał Ngarroba, i przeciągnął dwoma palcami wzdłuż. Palce jego zatrzymały się na niewielkim występie. Dalej „kij” zwężał się, kończąc bardzo twardym grotem.

— To jest… to… — zaczął się jąkać z przejęcia.

— Dziryt — powiedział Sun Lin. Jego oczy błyszczały pod przezroczystym kołpakiem hełmu.

— To dopiero odkrycie! — krzyknął Ngarroba o mało nie podskakując z radości. — Nie nadaremnie dwa razy wytarzałem się w błocie… Cóż za szczęśliwy traf, że wszedłem w drogę temu bydlęciu!

— Tak, przyjaciele — powiedział Karbyszew uroczyście — nasza wyprawa znalazła prawdopodobnie pierwszy dowód istnienia na Wenus mieszkańców, obdarzonych rozumem.

— Znajdujących się już na takim stopniu rozwoju, że umieją się posługiwać najprostszym rodzajem broni — zakończył Gargi.

— Miejmy nadzieję, że do polowania. — Sun Lin wziął dziryt z ręki Gargi i uważnie obejrzał grot.

Podróżnicy popatrzyli na siebie.

— Nabij w końcu swój pistolet! — powiedział Gargi.

— Elektropistolet, jak wiecie — oświadczył Karbyszew — jest narzędziem samoobrony i dlatego działa tylko na bardzo bliską odległość.

Niemniej jednak wyjął niewielki nabój i założył go do pistoletu. Ngarroba wyciągnął rękę po dziryt.

— Daj no mi go!

Potrzymał dziryt w ręce, przyjmując taką postawę, jakby miał zamiar nim cisnąć.

— Myślę, przyjaciele, że przy pomocy tej zabawki żadnemu z nas nie udałoby się przebić takiego opancerzenia jak skóra tautolona.

— A nasze skafandry można nim przekłuć bez trudu — oświadczył Sun Lin. — Oczywiście ich lekka tkanina ochroni nas przed żądłami wszelkich drobnych stworzeń nie gorzej niż gruba skóra tautolona. Jesteśmy świetnie zabezpieczeni przed atakiem najgroźniejszego wroga —

przed bakteriami. Ale przed dzirytem…

Ngarroba poruszył ramionami, jakby coś dotknęło jego skóry między łopatkami.

Karbyszew doznał nagłej potrzeby odwrócenia się. Za nimi nie było nikogo. Tylko wśród zarośli, w odległości mniej więcej pięćdziesięciu kroków zakołysały się dwa czy trzy cienkie pnie.

Gargi podszedł do drzewa przypominającego olbrzymi koper. Było ono pozbawione liści, pień porastały gęste, krótkie igły.

— W żaden sposób nie mogę się przyzwyczaić do tutejszej flory — rzekł Hindus — chociaż rozumiem, że roślinność rozwija się tu tak szybko skutkiem nadmiaru dwutlenku węgla w atmosferze. Chciałbym wiedzieć, z czego oni wyrabiają te dziryty? Wątpię, czy z tego drzewa.

Chociaż, jeżeli ściąć pręty z samego czubka…

— Z czego jest zrobione drzewce, potrafimy we właściwym czasie określić — skonstatował Sun Lin. — Ważniejsze jest pochodzenie kamienia na grocie. Nie znam tego gatunku.

— Tu w ogóle nie ma gór ani skał występujących na powierzchnię. Spójrzcie tylko!

Dokoła rozciągała się płaska równina, pokryta jeziorami wypełnionymi wodą po same brzegi. Z zachodu widok ograniczał gęsty las, przypominający z daleka gęste zasieki z drutu kolczastego. Nad zwartą, siną gęstwiną wznosiły się pojedyncze olbrzymy z gałęziami rozchodzącymi się jak rozcapierzone palce. Każdy palec kończył się nowym pękiem gałęzi.

Na wschodzie widać było parę niewielkich wzgórz o łagodnych rozmytych stokach.

Podróżnicy zrobili zdjęcie fotograficzne i skierowali się ku rakiecie.

Rozmowa powracała wciąż do dzirytu i możliwego spotkania z ludźmi Wenus. Jak ono się skończy?

— Ściśle mówiąc — powiedział Ngarroba — mamy również broń — zacisnął dziryt w ręce — taką samą jak oni.

— Po pierwsze nasza broń jest w liczbie pojedynczej — sprostował Gargi.

— A po drugie nie użyjesz jej — stwierdził Sun Lin.

— Tak, to prawda — zgodził się wiceprezes Afrykańskiej Akademii Nauk — chyba w ostateczności.

Karbyszew wyjął nabity pistolet i zaczął przy nim manipulować.

— Zmniejszasz ładunek?

— Nie mam przecież zamiaru ich zabijać, — wzruszył ramionami Karbyszew. — Jak sądzicie, wystarczy dwudziesta część tego, co dostał tautolon?

— To porcja dla byka.

— Nie wiadomo, może człowiek Wenus jest silniejszy od byka.

— Trzeba czym prędzej zbadać tę część planety! Wszystkie dotychczasowe wyprawy lądowały głównie w strefie równikowej lub przy biegunach. A w środkowych szerokościach lądowano tylko dwukrotnie. Przy tym szósta ekspedycja była nieudana. Musieli wrócić przedwcześnie z powodu choroby Thompsona.

— Odpoczniemy w bazie — i w drogę!

— Jeden z nas — oświadczył Karbyszew — musi pozostać w rakiecie.

— Byle nie ja — powiedział szybko Ngarroba.

— Jak komu szczęście dopisze. Będziemy ciągnąć losy.

— Rzeczywiście, komu szczęście dopisze — zaśmiał się Sun Lin. — Czy tym, którzy pójdą jako patrol zwiadowczy, czy temu, który być może zawiezie na Ziemię wiadomość, że patrol zaginął.

— Rakietę trzeba będzie przygotować do startu. Tak żeby mógł ją uruchomić jeden człowiek — rzekł Karbyszew.

— Interesująca jest, niech to licho, ta ósma wyprawa! — Twarz Ngarroby promieniała. — Wiecie, o mało nie wziąłem udziału w siódmej. Ale utknąłem na Marsie i zagwarantowano mi miejsce w ósmej. A tak się wtedy martwiłem: mieliśmy uszkodzenie w rakiecie. Póki przysłano nam zapasową, ekspedycja na Wenus już wyruszyła. Jednak wciąż jeszcze jesteśmy uzależnieni od astronomów i ich wyliczeń.

— Tak, na razie nie ma regularnej komunikacji z planetami.

— Na Księżyc czynny jest stały most rakietowy.

— No, na Księżyc…

Rozmawiając w ten sposób, maszerowali po śliskiej, rozłażącej się pod stopami glebie, okrążając jeziora, jeziorka i niekończące się jęzory zatoczek. Płytkie kałuże pełne były wszelakich istot żyjących, przypominających to żywe szpilki, to pływający śrut, to zielone płatki śniegu.

Po sześciu godzinach znaleźli się u podnóża pagórka, gdzie na wysuniętych z kadłuba nogach stała w poziomej pozycji rakieta.

— Odpoczynek — zarządził Karbyszew. W rakiecie było sucho i wygodnie. Podróżnicy z zadowoleniem zdjęli skafandry i ułożyli się w miękkich fotelach, przekształconych bez trudu w łóżka.

„Rankiem” — według zegarów ziemskich wskazujących czas w rakiecie — po śniadaniu nadszedł czas na rozstrzygnięcie, kto weźmie udział w patrolu.

Ngarroba denerwował się tak, że przykro było na niego patrzeć.

— Twój temperament — powiedział Gargi — to jakiś przeżytek przeszłości.

— Sądzę — zaprotestował szybko afrykański uczony — że ludzie będą się denerwować i za tysiąc lat. Inaczej nie warto byłoby żyć. Nie wierzę w beznamiętnych ludzi.

— Ty, Gargi, również się denerwujesz — stwierdził Karbyszew.

— A spokój Sun Lina to tylko umiejętność panowania nad sobą — natychmiast odparował Hindus. — Któż z nas się nie denerwuje? Może ty?

— Pierwszy raz mam się spotkać z istotami rozumnymi z innej planety — odparł Karbyszew. — Wolno czuć się zdenerwowanym. A więc tak — kto wyrzuci więcej oczek, pójdzie na patrol.

Rzucam pierwszy.

Wyjął pożółkłą kostkę, kość do gry używaną w starożytnym Rzymie — przedmiot muzealny, który podarowała mu na pamiątkę córka.

— Cztery — oznajmił Sun Lin patrząc na kostkę, która się ku niemu potoczyła.

Ngarroba długo trząsł kostkę w dłoni zanim rzucił ją na gładki stół.

— Pięć! — wykrzyknął. — Pięć! Chińczyk rzucił kostkę. Wypadła trójka.

— No cóż — Gargi wyciągnął rękę. — Mam jednak dwie szansę na trzy. Tak w każdym bądź razie mówi teoria prawdopodobieństwa. Ech!

— Dwójka — skonstatował chłodno Sun Lin. — Teoria prawdopodobieństwa ma znaczenie tylko przy większej liczbie rzutów.

— Jakie instrukcje? — zapytał pokornie Gargi.

— Nie odchodź od rakiety dalej niż na dziesięć kroków.

— Przecież jej nie ukradną!

— Jej — nie. Ale ciebie mogą. Przy najmniejszym podejrzanym zjawisku ukrywasz się w rakiecie i obserwujesz. Radar jest uszkodzony, więc musisz posługiwać się iluminatorem.

Szczerze mówiąc, nie wylądowaliśmy zbyt pomyślnie. Czas akcji patrolu — dwadzieścia cztery godziny. Jeżeli nie wrócimy, nie opuszczaj rakiety. Czekasz jeszcze dwanaście godzin. Musisz wówczas zachować wyjątkową ostrożność. Po następnych dwunastu godzinach odlatujesz na Ziemię.

W ciągu paru najbliższych godzin podróżnicy przygotowywali rakietę do startu. Ngarroba włączał i wyłączał lewary uruchamiające „nogi”, póki rakieta nie przyjęła pochyłej pozycji, Gargi pracował przy maszynie do liczenia. Sun Lin zakładał program urządzeniom sterowania.

— Guzik naciśniesz według tego zegara — powiedział wreszcie. — Włączyć na pięć minut przed czasem. Start będzie automatyczny. To pewniejsze. Nie ruszaj nic, póki nie zaczną dochodzić sygnały z Ziemi. To nastąpi dopiero za trzy dni. Wówczas zaczniesz nadawać komunikaty na ziemię. Przedtem i tak nie będzie łączności radiowej. Przeszkadza Słońce i…

— Wiem.

— Muszę jednak cię poinstruować. Za przyciśnięciem tego guzika wszystko, co powiedziałem, może być powtórzone, ile razy zechcesz.

— To też wiem.

— No, to doskonale. Życzę ci pomyślnego dyżuru!

— Początek pracy patrolu za pół godziny — uprzedził Karbyszew spoglądając na zegar ścienny.

— Wkładać skafandry!

Uczestnicy wyprawy przechodzili jeden za drugim do kabiny przepustowej, wkładali skafandry i przez otwór w ścianie, po wciąganej drabinie wydostawali się na zewnątrz.

— Sprawdźmy zegarki — zaproponował Karbyszew. — Według zegara startowego.

— W drogę!

Krótki uścisk dłoni i trzy postacie w skafandrach zachlupotały po błocie. Czwarta pozostała przy zadartym w górę kadłubie rakiety.

3

— Niebiańscy kou, niebiańscy kou! — krzyczał Loo podbiegając do Wielkich Jaskiń. — Niebiańscy kou sfrunęli obok Dzikiej Wody!

Wtem zauważył, że wszyscy milczą i ze strachem patrzą na starego Chc. Plemię zgromadziło się w komplecie. Tylko dwie czy trzy osoby zwróciły głowę w stronę krzyczącego Loo, ale zaraz znów skierowały wzrok na wodza. Chc przemawiał potrząsając rękami.

— To byli dwunożni! Z okrągłymi głowami i gładką skórą taką jak mają kulu. Drobny, słaby lud, tylko jeden był słusznego wzrostu, ale też mniejszy od wielu z naszego plemienia.

Chc pokazał ręką, jakiego wzrostu byli ci okrągłogłowi. Podniósł z ziemi okrągły, zielony owoc tagu i wytłumaczył, że takie głowy miały te dziwne stworzenia. Wątpliwe, aby umiały dobrze pływać. Mają nogi o małych, zupełnie małych stopach, proste i grube jak pnie.

Chc dał zgromadzonym do zrozumienia, że istoty, które „widział, znajdują się na bardzo niskim stopniu rozwoju, znacznie niższym niż dwunożni ze stada Cho, którzy nie umieją robić „żądeł latających”, i z tego powodu nie mogą polować na kulu, tylko żywią się tym, co zbiorą w lesie.

— Źle chodzą — powiedział Chc.

Widział, jak się przewracali na równej drodze. Nawet (w głosie Chc zabrzmiała głęboka pogarda) stają na czworakach i czołgają się, jakby nie byli dwunożnymi. Sam widział. A jednak są to chyba dwunożni, tylko zupełnie dzicy. Ukradli „żądło latające” wyrwawszy je z cielska kulu. Tak kręcili swoimi głowami (Chc gestami przedstawił zachowanie się dziwnych istot), że chociaż Chc nie mógł wiedzieć, o czym mówią, zrozumiał jednak, że byli strasznie zdziwieni. To znaczy, że nie umieją robić „żądeł latających”.

— Ha! — rozległ się w tłumie okrzyk pogardy.

— Wiecie, że nasze plemię jest najsilniejsze — ciągnął zachęcony Chc — najmężniejsze, najsprytniejsze…

Gestykulował, bił się w pierś, przybierał pozy obrazujące siłę, męstwo, spryt.

— Nikt nie wie, skąd się zjawili ci dzicy, okrągłogłowi. Wtedy, jakby popchnęła go jakaś siła, Loo przedarł się naprzód. Już podczas opowiadania starego Chc o dziwnych przybyszach Loo przestępował z nogi na nogę. Tyle wydarzeń od razu! Gdy wódz z oburzeniem powiedział, że okrągłogłowi łażą na czworakach, Loo schował się za plecami współplemieńców — przypomniał sobie, że przekroczył zakaz. Ale dalsze słowa wodza spowodowały, że o tym zapomniał. Gdy wódz oznajmił, iż nie wie, skąd się wzięli przybysze, Loo wybiegł naprzód.

— Niebiańscy kou — wyjąkał — niebiańscy kou. On, Loo, widział, jak coś sfrunęło z chmur.

Loo mówił źle — nie dorównywał staremu, który znał wiele słów i umiał gestami pokazać to, co trudno wyrazić słowami.

Myśli rozpierały głowę Loo. Nigdy jeszcze tak dużo nie myślał. Chciał powiedzieć… Co chciał powiedzieć? Sam nie wiedział, co chciał powiedzieć.

Machał rękami i powtarzał:

— Niebiańscy kou.

Dreptał na miejscu, obrzucając współplemieńców błagalnymi i gorącymi spojrzeniami.

W pierwszej chwili wszyscy w milczeniu czekali na jego słowa. Lecz potem wódz podniósł rękę i zaczął bić się w piersi.

— Chc wie, co trzeba zrobić! — krzyczał. — Chc wie! Słuchajcie Chc!

4

Poruszać się w pochyło stojącej rakiecie było niewygodnie, chociaż meble i część podłogi automatycznie przyjęły pozycję poziomą. Trzeba było wciąż przełazić przez progi, które powstały wewnątrz pomieszczenia.

Na horyzoncie — lekko falistej linii z niewielkimi wypukłościami pagórków, Gargi nie dostrzegał nikogo. Najgorsze było to, że patrolu nie można było uprzedzić drogą radiową.

Ścianki rakiety nie przepuszczały fal radiowych, a antena zewnętrzna była już nastrojona na przyjmowanie sygnałów z Ziemi. Według instrukcji nie wolno było dotykać tej instalacji i w ogóle zmieniać czegokolwiek w przygotowanej do startu rakiecie. Oczywiście instrukcja zakładała, że załoga w tym momencie znajduje się już w rakiecie i nie opuszcza jej. Widocznie jednak albo instrukcja, albo budowa rakiety musiała być trochę przestarzała.

Gargi z dziesięć minut wpatrywał się w znaną już aż do uprzykrzenia linię horyzontu, po czym powrócił na swój główny punkt obserwacyjny. Z fotela widział przez iluminator bure zbocze wzgórza usiane dwoma lub trzema dziesiątkami dzirytów. Można było zebrać niezłą kolekcję dla muzeum, gdyby tylko Gargi mógł wyjść na zewnątrz. Oblężenie trwało już dobre dwie godziny.

Prawdopodobnie istoty kryjące się w zaroślach otaczających płaszczyznę, na której stała rakieta, uważały ją za tautolona jakiegoś nieznanego gatunku. Ludzi Wenus nie tak łatwo przerazić rozmiarami — są przyzwyczajeni do olbrzymów świata roślinnego i zwierzęcego. I umieli sobie poradzić z tautolonami, zasypując je chmarą dzirytów.

Oczywiście kamienne groty nie przebiją powłoki rakiety. Dziryty odbijają się od jej powierzchni zadziwiając zapewne myśliwych. Ale… Gargi spojrzał na zegar. Patrol powinien był wrócić już przed godziną. Gargi znowu przeszedł do okna po przeciwległej stronie.

Obserwacje, które robił ze swego fotela, miały z pewnością wielkie znaczenie naukowe — niemniej jednak nie mógł zapominać o swym najważniejszym obowiązku — posterunku strażniczym.

Zbocze wzgórza było z tej strony całkiem nagie, aż po widnokrąg ciągnęła się zupełnie odsłonięta przestrzeń. Tak, z tej strony niepodobna zbliżyć się niepostrzeżenie do rakiety.

A może ludzie Wenus już się spotkali z patrolem i przyszli tu po starciu z nimi? — pomyślał Gargi.

Powiedział to na głos. W ciągu ostatnich godzin mówił cały czas głośno, komentując każdy swój krok, wypowiadając każdą myśl — to wszystko powinno zostać utrwalone na taśmie dźwiękowej. Dla dziennika podróży.

Nagle drgnął. Na horyzoncie ukazała się ciemna postać. Gargi zmienił nastawienie iluminatora na ostrość. Postać zbliżyła się, ale nie można było jej rozpoznać. Z dziesięć minut majaczyła w oddali, potem nagle zniknęła. Co się z nią stało? Czy człowiek wpadł w jakąś szczelinę? Czy też stoczył się po śliskim zboczu do parowu? Gargi czekał, ale człowiek się nie ukazywał.

Za to na horyzoncie zarysowała się nowa sylwetka. Niebieski skafander! Ngarroba? A więc ten pierwszy to był Sun Lin? Ma czarny skafander. Gdzież jest Karbyszew?

Ngarroba wędrował samotnie po usianej drobnymi kępkami płaszczyźnie. Gargi widział, jak okrążał niewielkie jeziorka. Dojrzał już nawet dziryt, który Afrykańczyk zabrał ze sobą. Nagle Ngarroba zniknął.

Gdzież oni giną? Gargi usiłował dojrzeć, co się znajduje na drodze zwiadowców. Ale wtem w polu jego widzenia ukazał się znów ten pierwszy. Zjawił się w tym miejscu, w którym niedawno zniknął, i teraz posuwał się ponownie w kierunku rakiety.

Niepokój hinduskiego uczonego wzrósł jeszcze, gdy czarny skafander Sun Lina zniknął znów i przestrzeń za iluminatorem stała się zupełnie pusta.

Upłynęła minuta, druga, trzecia… Ponownie ukazała się postać ludzka, lecz to nie Sun Lin, to Ngarroba — w tym miejscu, w którym znikał przedtem. Teraz w stronę rakiety szedł tylko Ngarroba.

Gargi już się nie zdziwił, gdy Ngarroba zginął mu znów, po przejściu z pół kilometra.

Czekał, że jego oczom ukaże się z kolei Sun Lin. I Sun Lin się ukazał.

Hindus zrozumiał. Patrol wracał w rozsypkę, pojedynczo, żeby nie wpaść w nagłą zasadzkę, gdyby się okazała po drodze.

Ale gdzie jest trzeci? Gdzie się podział kierownik wyprawy?

I co należy przedsięwziąć? Patrol szedł wprost na spotkanie niebezpieczeństwa, którego pragnął uniknąć!

Uprzytomnił sobie jednak, że nie należy przedsiębrać żadnych kroków. Ludzie Wenus znajdują się po drugiej stronie pagórka, na którym stoi rakieta, i nie widzą tego, co Gargi widzi przez iluminator. Trzeba tylko, żeby powracający znaleźli się u stóp wzgórza albo nawet bliżej, pod samą rakietą, i następnie równocześnie wskoczyli w luk w ciągu tej krótkiej chwili, gdy będzie go można bez obawy otworzyć. Dobrze byłoby na ten czas w jakiś sposób odciągnąć uwagę oblegających.

Ale przede wszystkim należy niezwłocznie zawiadomić o wszystkim powracający patrol.

Nie ma rady, trzeba będzie podnieść klapę.

Gargi podszedł do otworu wejściowego, zdjął zabezpieczenie i nacisnął guziki. Zasuwy rozsunęły się bez szmeru, ciężkie drzwi wyzwoliły się z hermetycznych zacisków i powoli rozchylały swą paszczę.

Mechanizm nie był obliczony na pośpiech. Gargi ledwo się doczekał, aż drzwi rozchyliły się o tyle, aby mógł się przecisnąć do kabiny przepustowej. Teraz trzeba było czekać, aż się zamkną. Dopiero wtedy można wyjąć skafander z hermetycznie zamykanej szafy.

Podczas wkładania skafandra Gargi rozglądał się po kabinie przepustowej. Była ona obliczona na jedną osobę, w razie potrzeby mogła pomieścić dwie. Ale trzy? Wyobraził sobie potężną postać Ngarroby i pokręcił głową. Ale czy będzie ich trzech? Na razie widział tylko dwóch!

Skafander włożony. Jeszcze ostatnia czynność — klapa zewnętrzna. Ta odskakuje od razu.

Klapa kołysze się jeszcze na mocnych zawiasach, a Gargi już wysunął głowę. Otwór wyjściowy znajduje się w dolnej części rakiety i jest widoczny z obu stoków wzgórza.

Gargi recytuje szybko przygotowane zdania, kierując spojrzenie raczej na tę stronę pagórka, z której nadlatywały dziryty niż na nagie zbocze. Zdążył jednak zauważyć, że Sun Lin podszedł już prawie do podnóża. Sun Lin rzuca się na ziemię na dźwięk słowa: „Uwaga!” i słucha leżąc. Ngarroba też oczywiście słucha. Może słucha i Karbyszew, jeżeli tylko…

Klapa, której przytrzymuje się Gargi, zadrgała nagle i na burą ziemię pada dziryt z ułamanym grotem…

Gargi mimo woli zaczyna się spieszyć, starając się jednak mówić wyraźnie. Lekcje dykcji, prowadzone we wszystkich szkołach Ziemi, oddają mu teraz wielkie usługi.

Drugi dziryt trafia Gargi w ramię. Rozdarta tkanina zaraz zaciągnie się sama, dobrze jednak byłoby wiedzieć, czy kamienne ostrze przebiło obie powłoki skafandra, czy tylko zewnętrzną?

Gargi niemal realnie czuje, jak przez dziurę, w ciągu tej krótkiej chwili, nim się zasklepi, wdzierają się całe pułki bakterii, bardziej groźnych dla przybyszów z Ziemi niż ludzie miotający dzirytami. Wciąga głowę w otwór zostawiając na zewnątrz tylko antenę.

Trzeci dziryt przelatuje mu pod samym nosem — przy tym Gargi nie wie, czy ci, którzy go rzucili, wyszli z zarośli, czy też tkwią w nich niewidzialni.

Koniec! Gargi cofa się. Odpowiedź otrzymał tylko od Sun Lina. Klapa zamyka się za pociśnięciem dźwigni. Trzydzieści dwie automatycznie zakręcające się śruby spełniają swoją powinność. Gdy otwór jest hermetycznie zamknięty, Gargi włącza urządzenie dezynfekcyjne.

Teraz w ciągu dziesięciu minut będzie opylany i opryskiwany za pomocą całego systemu krzyżujących się strumieni i zmiennych natrysków. Nie trzeba sprawdzać czasu — po zakończeniu procedury instalacja wyłączy się sama. Przyśpieszyć zabiegu również niestety nie można. Dopóki przyrządy kontrolne nie ustalą, że wszystko w porządku, nie otworzą się drzwi do wnętrza kabiny przepustowej.

Nareszcie skończyło się. Gargi zdejmuje skafander i chowa do szafki. Drzwi otwierają się wolno i w końcu jest w messie.

Do roboty! Trzeba włączyć czerwone światło sygnałowe w dziobowej części rakiety. Ale w tym celu należy rozłożyć fotel, ułożyć się w nim, przymocować się grubymi, z nadymanymi poduszkami pasami — inaczej przycisk włączaczający światło nie będzie działał. To sygnał startowy — oznacza, że załoga gotowa do lotu. Z jednej strony to oczywiście dobrze, że dla ekspedycji na Wenus wybrano wypróbowany, oblatany model rakiety, z drugiej jednak cały ten staromodny system sygnalizacji i zabezpieczenia jest trochę śmieszny. Gargi leży w fotelu skrępowany jak kasjer, którego napadli bandyci — jeżeli wierzyć starym filmom wyświetlanym czasem w telewizji. Guzik jest pod wskazującym palcem prawej ręki. Naciśnięcie. Raz, dwa, trzy! Niech migoce rubinowe światło na szczycie rakiety, jaskrawe i widoczne nawet przy mdłym świetle długiego dnia Wenus. Przyciągnie może uwagę jej mieszkańców. Ze swej kryjówki w krzakach widzą przecież całą rakietę. Niech podniosą wzrok z Ziemi wyżej, ku niebu.

Gargi wyłączył instalację zamykającą otwór wejściowy. Wystarczy teraz dotknięcie guzika na zewnątrz, żeby klapa natychmiast odskoczyła. Jest to dosyć ryzykowne. Przecież do przycisku mogą podejść również ludzie Wenus.

Z pozycji leżącej Gargi nie widzi iluminatorów. Przed sobą ma tylko wielki zegar. Na czworokątnej tarczy płoną cyfry: czerwone — godziny, zielone — minuty, żółte — sekundy.

Jeżeli wszystko idzie jak należy, Ngarroba i Sun Lin zbliżają się teraz do wejścia.

Gargi nerwowo bębni palcami po przycisku. Stara się nie myśleć o tym, w jaki sposób trzech (och, oby trzech!) ludzi wciśnie się do komory przepustowej. Pierwszy wśliźnie się z łatwością. Wciągnie drugiego za rękę. Trzeci… Kto będzie trzeci? Przez sekundę Gargi wyobraził sobie plastycznie, jak nogi trzeciego wystają z otworu w butach, najgrubszej i najmocniejszej części skafandra. Do tych drgających butów podbiegają gołe, porośnięte sierścią istoty, chwytają rękami krzepkimi jak kleszcze, ciągną, włażą w otwór…

Wielkie cyfry świecą obojętnie na tarczy zegara. W gruncie rzeczy można by już przestać naciskać guzik, ale Gargi leży i wciąż sygnalizuje. Kto wie, może to migające światło wywrze magiczny wpływ na mieszkańców Wenus.

Czas mija. Zielone cyfry bezlitośnie i nieubłaganie zastępują jedna drugą. Jeszcze minuta.

Jeszcze i jeszcze, i jeszcze…

Gargi poczuł, jak czoło pokrywa mu się kroplami potu. Drzwi drgnęły. Hindus wyobraził sobie z przerażającą jasnością, jak w szczelinę wsunie się włochate ramię. Zaczął gorączkowo odpinać pasy przytrzymujące go w fotelu.

Ciemna, naga ręka mignęła spoza drzwi.

— Uff! — sapnął ktoś.

Gargi zerwał się.

W iluminatorze zobaczył wyolbrzymioną przez szkło powiększające głowę, kosmatą, z występującymi łukami brwi, z opadającymi na czoło włosami, z małymi, prawie bez powiek jak u zwierząt oczkami, patrzącymi bystro wprost na niego.

— Aparat! — krzyknął bezwiednie Hindus. J Aparat filmowy ustawiony wprost iluminatora zaczął natychmiast pracować. Absolutnie bezszmerowy, jak wszystkie aparaty współczesne, zdradzał tylko obracającą się tarczą ze wskazówką, że dokonuje zdjęć.

Drzwi otwarły się już o jedną trzecią, ale nikt się nie pokazywał. W komorze przepustowej słychać było tylko rozpaczliwe sapanie.

Gargi zrobił dwa kroki ku drzwiom i usłyszał słowa, które zabrzmiały dlań jak najpiękniejsza muzyka:

— Niech to diabli, jak ciasno! To był naturalnie Ngarroba!

Gargi rzucił się naprzód. Zobaczył najpierw plątaninę poruszających się rąk i nóg. Nie od razu był w stanie zorientować się, że ma przed sobą wszystkich uczestników patrolu. Pierwszy wydostał się z tego stosu i wdarł do messy Ngarroba. Wpadł prosto w objęcia Gargi.

— Uff! — stęknął. — Jeszcze chwila i byłoby po mnie. Nie rozumiem, jak zdołaliśmy zdjąć skafandry. Teraz już wiem, co muszą czuć sprasowane w paczce daktyle.

— I to mówi człowiek, który zajął trzy czwarte komory — zawołał Sun Lin, który ukazał się za nim. — Wiesz, zwrócił się do Hindusa — Karbyszew był jednak zmuszony użyć pistoletu.

Osłaniał nasz odwrót. Strzelał co prawda, w powietrze… Ale co się z nim dzieje?!

Teraz, gdy Ngarroba i Sun Lin opuścili komorę, przez otwarte drzwi widać było postać rozciągniętą na podłodze. Jedna ręka Karbyszewa leżała na progu messy, w zaciśniętych palcach tkwił pęk rudych włosów, druga podwinęła się jakoś pod ciało. Blada, aż niebieskawa twarz zdawała się być bez życia.

— Prędzej! — krzyknął Sun Lin.

Opanowanie po raz pierwszy zawiodło uczonego chińskiego.

Ngarroba bez wysiłku podniósł ciało Karbyszewa i ułożył na przekształconym w łóżko fotelu, z którego Gargi dawał sygnały. Hindus trzęsącymi się rękami przygotowywał strzykawkę.

Sun Lin szybko rozebrał Karbyszewa.

Ciało kierownika ekspedycji było pokryte wielkimi sińcami i naciekami krwi. Szczególnie wiele purpurowych plam znajdowało się na rękach i nogach. Na lewej ręce, na bicepsie odcisnął się ślad czterech olbrzymich palców. Koło szyi widać było prawie czarną plamę.

— To jest najgroźniejsze — powiedział Sun Lin przez zaciśnięte zęby. — Zastrzyk!

Gargi naciskał już tłok strzykawki.

— Natrysk elektryczny!

Ngarroba przyciągnął błyszczący reflektor wyciągnięty wraz z przewodem z szafki ściennej.

Nałożył Karbyszewowi hełm na głowę i włączył prąd.

— Oddech elektryczny! Serce elektryczne! — Sun Lin wydawał dyspozycje w absolutnej ciszy.

Karbyszew, oplatany przewodami i przyrządami, nie dawał znaku życia.

— No, tego już nie daruję! — mruknął Ngarroba z żalem i gniewem, instalując zapasową butlę z tlenem przy aparaturze sztucznego oddychania.

Dopiero w szesnastej minucie zabiegów powieki Karbyszewa zadrgały lekko.

— Ocalony — rzekł z ulgą Sun Lin. — Zachowała się w nim jeszcze iskra życia… Teraz tylko maksimum ostrożności!

Włączył natrysk elektryczny. Gargi przestawił aparat elektrycznego oddechu i elektrycznego serca na spokojniejsze działanie.

Jeszcze przez kwadrans Karbyszew leżał nieruchomo. Potem otworzył oczy.

— Wszyscy cali? — zapytał obejmując wzrokiem twarze towarzyszy.

Policzki mu się zaróżowiły. Podniósł głowę.

— Dobrze cię poczęstowali — rzekł uszczęśliwiony Gargi.

— To Ngarroba — zażartował Karbyszew z trudem poruszając zbielałymi wargami. — Tak mnie sprasował, że objętość mego ciała stała się dwa razy mniejsza, ale za to zmieściłem się w komorze. Dziękuję ci, Ngarroba!

— Nie, to nie moje dzieło! — zaprzeczył Ngarroba, smarując sińce na ciele Karbyszewa białą, pachnącą masą, którą wyciskał z dużej tuby.

Sine i purpurowe plamy natychmiast zaczęły blednąc. Karbyszew przeciągnął się. Spróbował usiąść.

— Kości mam całe — dobre i to! No, z taką siłą jeszcze się w życiu nie zetknąłem…

— A gdzie twój pistolet?

— Hm…

Ani w komorze przepustowej, ani w skafandrze pistoletu nie było.

— Nie pamiętam… Wszystko działo się jak we śnie! Zwartym kołem otoczyły mnie straszne istoty, jakieś zwierzęce mordy z klapami, zakrywającymi nozdrza, ręce o czterech palcach z błoną u nasady dłoni, palce długie… Wyciągają się ze wszystkich stron, szarpią. A Ngarroba wlecze mnie po drabince! Zdaje się, że urwali tę drabinkę. Więcej nic nie pamiętam.

— No, właśnie — pokręcił głową Gargi — Zdaje się, że uzbroiliśmy naszych przeciwników.

— Nie chciałbym uważać ich za przeciwników — powiedział Karbyszew ze znużeniem. I opadł znów na posłanie.

— Spróbuj im to wytłumaczyć — Ngarroba wskazał na iluminator.

Za oknem wciąż widać było kudłatą głowę z okrągłymi oczami.

Paru innych ludzi Wenus kręciło się w pobliżu. Łowcy tautolonów zorientowali się zapewne, że rakieta nie jest w stanie ani wierzgnąć, ani w ogóle ruszyć się z miejsca, chociaż stoi na wielu nogach. Może zniknięcie w jej wnętrzu trzech zwiadowców, których ścigali do samego otworu wejściowego, naprowadziło ich na jakieś myśli. Słowem, tak jakby nabrali odwagi.

— Nie spłoszcie go — powiedział Sun Lin.

Coś jednak musiało przestraszyć zaglądającego, gdyż nagle odskoczył.

Aparat filmowy wydał krótki dźwięk. Gargi pośpieszył zmienić kasetę.

— Szkoda byłoby stracić taką okazję!

Człowiek z Wenus stał teraz w odległości dziesięciu kroków od iluminatora i był widoczny w całej okazałości. Wysoki, z bardzo wypukłą klatką piersiową, z olbrzymimi stopami, z długimi rękami, obrośnięty rudą sierścią, wyglądał jak uosobienie pierwotnej siły.

— Niezbyt piękny — zauważył Gargi. — Według naszych, oczywiście, pojęć. Ale widać, że bardzo silny.

— Zwróćcie uwagę na czaszkę — powiedział Sun Lin. — Jakieś połączenie Neandertalczyka z…

słowo daję, taką samą albo bardzo podobną czaszkę widywałem w muzeach Ziemi.

Prawdopodobnie ma bardziej rozwinięty mózg, niż można by sądzić na podstawie oznak zewnętrznych. A potężna klatka piersiowa jest w tych warunkach niezbędna. Przecież nie ma skafandra i musi przepompowywać przez płuca mnóstwo powietrza, ubogiego w tlen.

Spójrzcie, objętość jej równa jest prawie połowie tułowia.

— W każdym bądź razie ci ludzie dawno zapomnieli o czasach, w których chodzili na czworakach — dorzucił Ngarroba. — Chód mają niezgrabny, ale to wskutek budowy ciała. Za to jaki pewny!

I roześmiał się nagle.

— Z czego się śmiejesz? — zapytał Gargi.

— Bo to bardzo zabawnie wyszło. Przez bite dwadzieścia cztery godziny tropiliśmy te istoty i żadnej z nich nie wypatrzyliśmy. A ty, pechowiec, zostawiony na straży rakiety byłeś pierwszym, który się z nimi zetknął.

— Nie spotkaliście żadnego?

— Zobaczyliśmy tautolona, który był nabity dzirytami jak poduszeczka od szpilek. Na ten widok odpadła nas chęć rozmawiania z posiadaczami tych dzirytów bez tłumacza.

— Widać było, że nagle przerwali polowanie — dorzucił Sun Lin.

— Doszliśmy do wniosku, że odkryli rakietę. Cóż innego mogłoby ich tak gwałtownie zadziwić lub przestraszyć? Postanowiliśmy wracać. I przedsięwzięliśmy pewne środki ostrożności, żeby nie wpaść w ich ręce. Dlatego w gruncie rzeczy spóźniliśmy się.

— A gdzie twój dziryt? — zapytał Gargi.

— Rzuciłem go — odparł Ngarroba. — Przy wspinaniu trudno było o tym myśleć… Koło rakiety poniewierało się ich mnóstwo, doszedłem do wniosku, że musiałeś zrobić dostateczny zapas.

— Nie zdążyłem — powiedział z żalem Gargi. — Zjawili się zupełnie nagle. Natychmiast ukryłem się w rakiecie. A potem posypały się dziryty. Może mnie w ogóle nie zauważyli.

Atakowali rakietę.

— Miałem wrażenie, że chcieli wziąć nas żywcem — oświadczył Ngarroba. — Przecież jesteśmy dla nich jeszcze bardziej niepojętymi istotami niż oni dla nas. Może chcieli przeprowadzić nad nami studia?

— Wygląda na to, że zabierają się do odejścia — odezwał się Gargi patrząc w iluminator.

— Raczej chowają się w krzakach — zaprzeczył Sun Lin. — Sądzę, że nie zaprzestaną oblężenia.

Ludzie Wenus jeden po drugim wycofywali się z pola startowego rakiety. Niektórzy zbierali leżące na ziemi dziryty.

— Zabierają ostatnie dowody rzeczowe! — zawołał Gargi. — Nie zostało nam nic, prócz taśmy filmowej. Nie dowiedzieliśmy się nawet, co to za materiał, z którego robią groty.

— Parę sztuk jeszcze się tam poniewiera, — Ale ten zuch ich pilnuje.

Rzeczywiście człowiek, który zaglądał do wnętrza rakiety, nie miał widocznie zamiaru odejść. Krążył w pobliżu.

— No, to niech pilnuje! — oświadczył nagle Ngarroba zdecydowanym tonem. — To nam nie stanie na przeszkodzie!

— Chcesz spróbować zrobić wypad? Po dziryty?

— Dziryty? — Ngarroba podniósł się. Wyciągnął swoje ręce atlety i naprężył muskuły. — Ja…

Oczywiście, ten chłopak — Ngarroba wskazał głową — jest ode mnie silniejszy. Ale wątpię, żeby znał wszystkie chwyty zapaśnicze, którymi się pasjonowałem w jego wieku.

— Uważasz, że to jest młodzieniec?

— Oczywiście. Wśród napastników był jeden cały pomarszczony, widocznie wódz, stał na uboczu i tylko wymachiwał swymi długimi łapami. A ten w porównaniu z nim to jeszcze całkiem dziecko.

— Poczekaj, co ci przyszło do głowy? Chcesz go…

— A wy nie chcecie?

— Tak, przywieźć taką zdobycz naukową… — rzekł Gargi z rozmarzeniem.

Karbyszew podniósł rękę, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale powstrzymał go wyraz twarzy Sun Lina.

— Nie dasz mu rady — spokojnie zauważył uczony chiński.

— Możecie na mnie polegać. — Ngarroba wyprostował się.

— Jest od ciebie co najmniej trzy razy silniejszy — przekonywał Sun Lin. — Spójrz na jego muskulaturę. Posiada mięśnie, których ty w ogóle nie masz.

Kudłaty człowiek chodził po rozdeptanej licznymi śladami stóp ziemi na zboczu wzgórza z pochyloną głową, z rzadka zerkając spod opadających na czoło włosów w stronę rakiety. Na jego zgiętych, szerokich plecach przetaczały się mocne wzgórki wyraźnie występujących przy każdym ruchu mięśni.

— Nie powstrzymujcie mnie — powiedział Afrykańczyk. — Jest nas wreszcie czterech. Mamy osiem rąk, a to też ma swoje znaczenie. I jeżeli zrezygnujemy z reguł sportowych — a stosowanie ich tu nie miałoby sensu — i rzucimy się na niego wszyscy czterej, to go pokonamy.

Sun Lin spojrzał na Ngarrobę z uśmiechem, jak na dziecko.

— Okazja jest bardzo kusząca — zaczął ustępować Gargi. — Co on tam robi?

— Ma w rękach nasz pistolet!

— Nie pamiętasz, czy został w nim jeszcze nabój?

Karbyszew nie zdążył odpowiedzieć.

Z lufy pistoletu trysnęła krótka, błękitna, błyskawica. Kosmaty człowiek runął na ziemię.

Jego wielka, wypukła pierś prawie się nie ruszała.

— Świetna okazja sprawdzenia odporności organizmu człowieka Wenus — spokojnie powiedział Sun Lin. — Ciekawe, za ile minut się ocknie.

— Wychodzimy! — krzyknął Ngarroba, rzucając się ku drzwiom.

— Stój! — stanowczo zaprotestował Karbyszew, próbując usiąść. Aż zbladł z przejęcia.

— Trzeba go tu wnieść, póki się nie ocknął — niecierpliwie rzucił Afrykańczyk.

— A co będzie, gdy się ocknie? — zapytał z naciskiem Karbyszew.

— Rozwali tu wszystko — powiedział Gargi.

— Trzeba go będzie… uśpić!

Ngarroba zmarkotniał, usiadł w fotelu i zaczął nerwowo bębnić palcami po poręczy. Potem objął wzrokiem wnętrze rakiety. Najprecyzyjniejsze przyrządy, produkt najwyższej techniki otaczały podróżników. Czułe wskazówki, tarcze zegarowe, płonące lampki, automatyczne pióra snujące na taśmach papierowych nieskończoną nić, działające bez przerwy analizatory powietrza, przyrządy sterownicze… Rakieta stanowiła skomplikowany sztuczny organizm, rządzony jak gdyby prawami własnego życia.

Ngarroba westchnął głęboko i podszedł do iluminatora. Młodzieniec z Wenus, dzika istota, nie znająca nawet ubrania, leżał na burej, miękkiej glebie własnej planety.

— Przecież to człowiek — Sun Lin wypowiedział myśl, która nurtowała wszystkich.

— A niech cię, Ngarroba! — westchnął zawstydzony Gargi. — Potrafisz zarazić każdego swoim temperamentem.

— Mężny, odważny człowiek — dorzucił uczony chiński. — Świadczy o tym całe jego zachowanie.

— Ten człowiek, tak jeszcze podobny do zwierzęcia, nie znał w swym życiu niewoli — powiedziały Karbyszew po długiej przerwie. — W tutejszym, zawsze ciepłym klimacie, na globie, gdzie nie ma prawie zmian pór roku od tysięcy być może lat chodzi nagi, obrośnięty sierścią, która mu prawdopodobnie służy również za posłanie. Ale ten człowiek, drodzy przyjaciele, wynalazł dziryt, posiada rozum. Jest panem, tak, jest panem Wenus. Choćby nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, choćby nawet nie rozumiał świata, na którym żyje.

— I oto przylatują ludzie z innej planety — z łagodną ironią zakończył Sun Lin — ludzie znajdujący się na nieporównanie wyższym stopniu rozwoju — i pierwsza rzecz, którą robią, to chwytają wolnego, na swój sposób wolnego człowieka z Wenus i w charakterze jeńca wiozą go na Ziemię.

— Co więc proponujecie? — zapytał Ngarroba. Wstydził się teraz strasznie swego sportowego zapału.

Aparat filmowy wydał krótki dźwięk.

— Kaseta! — krzyknął Ngarroba. — On się zaraz ocknie.

W głosie jego wyczuwało się, że wciąż jeszcze trudno mu się pogodzić z takim zakończeniem.

Gargi zmienił kasetę.

Pierś mieszkańca Wenus zaczęła podnosić się w oddechu. Wszyscy skupili się przy iluminatorze.

— Co proponujecie? — powtórzył Ngarroba.

— My, ludzie Ziemi — powiedział Karbyszew — znajdujemy się w sytuacji bogów, od rozumu i woli których zależą teraz dalsze losy mieszkańców Wenus. Nie wiem, czy mają oni swoją mitologię. Ale my znaczymy więcej niż ich bogowie. Jesteśmy bardziej wszechmocni. W naszej mocy jest nadanie prawidłowego kierunku rozwojowi ludzi z Wenus i w miarę możliwości przyśpieszenie tego procesu. I dopiero na pewnym stopniu, gdy będziemy mieli już za sobą dłuższy kontakt i zdołamy dać ludności tutejszej jakieś wyobrażenie o Ziemi, zaprosimy ich, aby odwiedzili naszą planetę.

— My — to znaczy ludzkość?

— Tak.

— Musimy przedstawić ten projekt pod rozwagę ludziom Ziemi — rzekł Sun Lin.

— I to niezwłocznie — dorzucił Karbyszew.

— Właściwie rakieta jest już przygotowana i może wystartować o oznaczonej godzinie — przypomniał Gargi. — Trzeba tylko trochę poczekać i nacisnąć guzik.

— Ale mimo wszystko, co mówicie — powiedział Ngarroba — szkoda mi tak prędko opuszczać tę planetę. Pierwszy raz jestem na Wenus! Tak pragnąłem wziąć udział w tej wyprawie…

Patrzcie, on wstaje.

Konwulsyjny dreszcz przebiegł przez ciało rudego młodzieńca. Otwarł okrągłe, bystre oczy i w ciągu paru sekund z natężeniem wpatrywał się w iluminator. Czy widział przezeń ludzi?

Nagle zerwał się i rzucił do ucieczki. Zaraz jednak opanował się i poszedł wolnym krokiem, kołysząc się z boku na bok i oglądając co chwila. Jeszcze mgnienie oka — i zniknął w gęstych zaroślach…

— A sympatyczny chłopiec! — zaśmiał się Ngarroba. — I nie brak mu, jak się zdaje, charakteru.

5

Loo wyrwał się naprzód, ku tej dziwnej kulu siedzącej na mnóstwie nóg, sam nie wiedząc, po co to czyni. Coś go ciągnęło ku tej wielkiej bryle, wieńczącej szczyt wzgórza. Strach, który go opętał na widok ognia z chmur, ustąpił całkowicie. Loo nie mógłby powiedzieć z całą pewnością, ze stwór, który wyłonił się z chmur i przeraził go — oraz ta przyczajona jak do skoku bryła, jest jednym i tym samym. Ale ogarnęło go podniecenie, podobne do tego, gdy w obliczu całego plemienia chciał opowiedzieć o niebiańskich kulu. Loo nie powinien był wychodzić z krzaków. Według planu wodza miał wraz z dwudziestu innymi siedzieć w zasadzce.

Wybiegł jednak, jakby go ktoś popychał. Zobaczył ogromne oko pochylonej kulu — i w tym oku coś się poruszało. Wszystkie istoty, które Loo spotykał w swym życiu, miały wypukłe oczy bez żadnego wyrazu i nigdy nie odbijało się w nich nic podobnego do cienia. Tylko dwunożni posiadali oczy, które mogły patrzeć w różny sposób.

Loo podbiegł bliżej i zaczął przyglądać się oku kulu, tak ogromnemu jak wejście do Jaskini Ognia.

To, co zobaczył, wstrząsnęło nim. Wewnątrz oka byli dwunożni! Tak, tak, dwunożni! Chc mówił zawsze, że stworzenia, które nie chodzą na czworakach lub nie skaczą jak rozdrażnione kulu — to kou, dwunożni. Tylko kou chodzą w pozycji pionowej. Kou, których zobaczył Loo, nie byli podobni do dwunożnych z jego plemienia i do dwunożnych z plemienia Cho. Ale —


Loo przyglądał im się szeroko otwartymi oczami — chodzili na dwóch nogach i wymachiwali rękami prawie tak samo, jak to robią kou z plemienia Loo, gdy rozmawiają. Mieli pomarszczoną skórę bez sierści, zbyt długie nogi, w ogóle byli bardzo brzydcy. Loo czuł jednak, że te istoty — to kou.

Chc nawoływał go z gniewem. Po nieudanym ataku na okrągłogłowych wszyscy ukryli się w krzakach. Tylko Loo pozostał przy wielkiej kulu. Nie mógł odejść. Gdzie się podzieli okrągłogłowi? Kulu połknęła ich ustami znajdującymi się na brzuchu. Kou w oku kulu nie przypominali tych okrągłogłowych.

Nagle Loo zobaczył pod nogami błyszczącą kość, omal na nią nie nadeptał. Podniósł ją i zaczął obmacywać. Uderzenie powaliło go na ziemię.

Gdy otworzył oczy, wielka kulu skakała przed nim. Skupił się — i kulu przestała skakać. Loo ogarnęło nagłe przerażenie. Strach, jakiego nigdy jeszcze nie doznał. Zerwał się i zaczął uciekać. Ale strach nagle minął. Loo zaczął kroczyć spokojnie, oglądając się — kulu patrzyła za nim swoim okiem, w którym się coś poruszało.

Chc kazał wszystkim schować się w krzakach i nie wysuwać nawet nosa. Wódz spodziewał się, że okrągłogłowi znów wyjdą na zewnątrz. Wtedy myśliwi ich schwytają.

Wódz nie wiedział, co to za istoty — nie było takich w całej okolicy.

Odwieczny, mglisty instynkt kazał mu się mieć na baczności. Gdyby potrafił wyrazić swoje uczucia słowami, powiedziałby, że to co nieznane zawsze kryje w sobie niebezpieczeństwo. Z rozdętymi klapami nozdrzy Chc chciwie wciągał powietrze.

Loo z ukrycia obserwował wielką kulu. Trudno było określić, czy ona stoi, czy siedzi. Tylko oko jej chwilami zdradzało oznaki życia i zaczynało się świecić, jak oczy niektórych zwierząt w nocy. Tak upłynęło wiele czasu. Nic się nie działo. Wtem z tułowia kulu wystrzelił płomień ognisty i potoczył się w dół, po zboczu wzgórza. Pod Loo ugięły się nogi.

Kulu ryknęła tak głośno, że Loo nie miał już wątpliwości, że to niebiańska kulu. Tylko niebiańskie istoty grzmią na cały świat, gdy ze sobą rozmawiają. Kulu krzyczała coś do kogoś w niebie.

Potem zaczęła podnosić pysk do góry i nogi jej znikały — kurczyła je, czy wciągała jak to robią kiczi, pełzające w kałużach.

Kulu ryczała i stała teraz prosto jak drzewo, nie dotykając wzgórza. Wznosiła się w górę.

Naturalnie, zaraz uleci w niebo — przecież to niebiańska kulu. I kou, których Loo widział w jej oku, to niebiańscy kou. Kulu wolno, zupełnie wolno zaczęła wznosić się ku niebu. Dokoła rozlegał się taki huk, że nic nie można było usłyszeć. Kulu nagle nabrała pędu i zniknęła w gęstych chmurach. Tylko promień jej, jak przezroczysty ogon, pozostał jeszcze czas jakiś, lecz stawał się coraz bledszy, słabszy, aż zniknął. Loo stał z zadartą głową i patrzył w niebo. Nie wiedział, że tam w niebie Wenus, tam, dokąd polecieli niebiańscy kou, na dalekiej planecie, niewidocznej stąd przez grube warstwy chmur rozstrzygną się losy jego i jego współbraci.

Nigdy nie będzie musiał Loo i wszystkie późniejsze pokolenia zaznać niewoli, wojny, ucisku w najprzeróżniejszych formach. Niebiańscy kou podadzą rękę swoim dzikim braciom i poprowadzą ich w świat pokoju i wolności, omijając wszystkie stopnie, które przeszli sami.

Loo o tym wszystkim nie wiedział. Patrzył w niebo, póki nie zgasł ostatni promień niebiańskiej kulu.

Загрузка...