Włodzimierz Sawczenko Przebudzenie profesora Berna

W 1952 roku, gdy świat gnębiła największa niedorzeczność XX wieku, zwana „zimną wojną”, profesor Bern w obliczu licznego zgromadzenia przytoczył niewesoły dowcip wielkiego Einsteina: „Jeżeli w wojnie światowej nr 3 zostaną użyte bomby atomowe, to w wojnie światowej nr 4 ludzie będą walczyć maczugami…” W ustach Berna, którego nazywano „najwszechstronniejszym umysłem XX wieku”, słowa te zabrzmiały nieco mocniej niż zwykły dowcip. Zasypano go listami, ale Bern nie mógł już na nie odpowiedzieć. Jesienią tego samego, 1952 roku, uczony zginął podczas swej drugiej ekspedycji geofizycznej do Azji Środkowej.

Drugi uczestnik tej maleńkiej ekspedycji, inżynier Niemayer, tak opowiadał później o katastrofie:

— Przenosiliśmy naszą bazę w głąb pustyni Gobi za pomocą helikoptera. Profesor wystartował w pierwszej turze, zabierając ze sobą przyrządy i środki wybuchowe do badań sejsmologicznych. Pozostałem na straży reszty naszego wyposażenia. Gdy helikopter wzniósł się w górę, w silniku nastąpiło jakieś uszkodzenie i zaczął nierówno pracować. Potem umilkł zupełnie. Helikopter nie zdążył jeszcze nabrać rozpędu i zaczął opadać pionowo z wysokości stu metrów. Gdy dotknął ziemi, nastąpił potężny, dwukrotny wybuch. Widocznie lądowanie było tak gwałtowne, że wskutek zderzenia z ziemią eksplodował dynamit. Helikopter i wszystko, co się w nim znajdowało, łącznie z profesorem Bernem, zostało dosłownie rozniesione w pył…

Tę wersję Niemayer powtarzał dokładnie wszystkim atakującym go reporterom, nic nie ujmując ani nie dodając. Eksperci uznali ją za przekonywającą. Rzeczywiście, opadanie naładowanego helikoptera w rozgrzanym i rozrzedzonym powietrzu wysokogórskiej pustyni musiało nastąpić nienormalnie szybko. Zderzenie przy lądowaniu mogło wywołać tak tragiczne skutki. Komisja, która udała się miejsce katastrofy, potwierdziła te przypuszczenia.

Tylko Niemayer wiedział, że w rzeczywistości wszystko było inaczej. Ale nawet przed śmiercią nie zdradził tajemnicy profesora Berna.

Miejsce na pustyni Gobi, do którego dotarła ekspedycja Berna, nie wyróżniało się niczym w całej okolicy. Takie same zastygłe fale wydm, wskazujące kierunek ostatniego wiatru, który je usypał; taki sam szarożółty piasek sucho skrzypiący pod stopami i w zębach, takie samo słońce, oślepiająco białe w dzień i purpurowe pod wieczór, zataczające w ciągu dnia na niebie łuk prawie prostopadły, jednego drzewka, ani ptaka, ani chmurki, ani nawet kamyka w piasku.

Kartkę z notesu, w którym były zapisane koordynaty tego miejsca, profesor Bern spalił, gdy tylko doń dotarli i odnaleźli szyb, wykopany podczas poprzedniej wyprawy. Teraz więc tylko dzięki obecności dwóch ludzi — Berna i Niemayera — punkt ten różnił się od innych podobnych na pustyni.

Siedzieli przed namiotem na składanych płóciennych; krzesełkach. W pobliżu połyskiwał srebrzysty kadłub i pióra śmigła helikoptera, przypominającego olbrzymią ważkę, która przysiadła dla odpoczynku na piasku pustyni. Słońce słało swe ostatnie promienie prawie poziomo; od namiotu i helikoptera ciągnęły się przez wydmy długie, dziwaczne cienie.

Bern opowiadał Niemayerowi:

— Ongiś pewien średniowieczny medyk zaprojektował prosty sposób przedłużania życia w nieskończoność. Trzeba się tylko zamrozić i w tym stanie pozostawać w piwnicy, z dziewięćdziesiąt lat. Potem się rozgrzać i ożywić. Można pożyć z dziesięć lat w następnym stuleciu i znowu się zamrozić do lepszych czasów. Ten medyk co prawda, nie wiadomo czemu, nie zapragnął żyć przez dodatkowe tysiąc, lat i umarł naturalną śmiercią w wieku pięćdziesięciu paru lat. — Bern zmrużył drwiąco oczy, oczyścił cygarniczkę i wstawił w nią nowego papierosa. — Tak, średniowiecze… Nasz nieprawdopodobny wiek dwudziesty zajmuje się realizacją najbardziej obłąkanych pomysłów średniowiecza. Rad stał się tym kamieniem filozoficznym, który może przekształcić rtęć w ołów lub złoto. Nie wynaleźliśmy perpetuum mobile — to przeczy prawom przyrody, lecz odkryliśmy wieczne, samoodradzające się źródła energii jądrowej. I jeszcze jeden z pomysłów: w 1666 roku prawie cała Europa spodziewała się końca świata. Ale jeżeli wówczas powodem tych obaw było kabalistyczne znaczenie cyfry „666” i ślepa wiara w Apokalipsę, to teraz myśl o końcu świata ma poważne podstawy w postaci atomowych i wodorowych bomb… Tak, mówiłem o zamrażaniu… Ten naiwny pomysł średniowiecznego lekarza obecnie nabrał sensu naukowego. Słyszał pan o anabiozie, panie Niemayer? Odkrył ją Leuwenhoeck w 1701 roku. Jest to zahamowanie procesów życiowych za pomocą zimna lub też, w innych wypadkach, wysuszania. Przecież zimno i brak wilgoci bardzo obniżają szybkość wszystkich reakcji chemicznych i biologicznych. Uczeni dawno już stosowali sztuczną anabiozę w stosunku do ryb i nietoperzy: zimno nie zabija ich, tylko konserwuje. Umiarkowane ochłodzenie, rzecz jasna… Istnieje jeszcze inny stan: śmierć kliniczna, chodzi o to, że człowiek czy też zwierzę nie umiera natychmiast, gdy tylko przestanie działać serce. Ubiegła wojna dostarczyła lekarzom wiele możliwości dokładnego zbadania zjawiska śmierci klinicznej. Niektórych ciężko rannych udawało się przywrócić do życia nawet w parę minut po zatrzymaniu się serca, a byli to ludzie śmiertelnie ranni, niech pan weźmie to pod uwagę! Pan jest fizykiem i nie wie być może…

— Słyszałem o tym — skinął głową Niemayer.

— Prawda, że słowo śmierć traci swe przerażające znaczenie, gdy doda się doń to medyczne słowo „kliniczna”? W rzeczywistości istnieje przecież wiele stanów przejściowych między życiem a śmiercią: sen, letarg, anabioza. W tych stanach organizm ludzki żyje w zwolnionym tempie w stosunku do normalnego. Nad tymi zagadnieniami pracowałem właśnie w ostatnich latach. Żeby maksymalnie zmniejszyć procesy życiowe organizmu, trzeba doprowadzić anabiozę do jej ostatecznej granicy — do stanu śmierci klinicznej. Udało mi się to osiągnąć.

Początkowo płaciły za to swym życiem żaby, króliki, morskie świnki. Później, gdy opanowałem zasady i prawa ochładzania, zaryzykowałem „zabić” na jakiś czas moją małpkę — szympansa Mimi.

— Ale ją przecież widziałem! — zawołał Niemayer. — Jest wesoła, skacze po krzesłach i żebrze o cukier…

— Słusznie! — przerwał mu Bern z odcieniem tryumfu w głosie. — Ale Mimi przez cztery miesiące przeleżała w specjalnej trumience, otoczona przyrządami kontrolującymi i oziębiona prawie do zera.

Bern nerwowo sięgnął po nowego papierosa i ciągnął dalej:

— Wreszcie przeprowadziłem najważniejsze i niezbędne doświadczenie: pogrążyłem siebie samego w doprowadzonej do ostatniej granicy anabiozie. To było w zeszłym roku — pamięta pan, jak mówiono, że profesor Bern jest poważnie chory? Byłem więcej niż chory — byłem martwy przez całe sześć miesięcy. I wie pan, panien Niemayer, to bardzo osobliwe doznanie, jeżeli można tak nazwać całkowity brak jakichkolwiek doznań. W zwykłym śnie odczuwamy jednak, chociaż w zwolnionym tempie — bieg czasu — tam tego nie było. Poczułem coś w rodzaju omdlenia pod wpływem narkozy. Następnie ciemność i cisza. A potem powrót do życia. Po tamtej stronie nie było nic…

Bern siedział ze swobodnie wyciągniętymi nogami i zarzuconymi za głowę szczupłymi, opalonymi rękami. Oczy jego spoglądały z zadumą spoza szkieł okularów.

— Słońce… Błyszcząca kulka, słabo oświetlająca zakątek bezgranicznej czarnej przestrzeni.

Wokół niego kulki jeszcze mniejsze i zimne. Całe życie na nich zależy od słońca… I oto na jednej z tych kulek zjawia się ludzkość — plemiona myślących zwierząt. Jak powstała? Na ten temat ułożono wiele legend i przypuszczeń.

Niewątpliwe jest tylko jedno: aby powstała ludzkość, konieczny był olbrzymi kataklizm — geologiczny wstrząs na naszej planecie, kataklizm, który zmienił warunki życia wyższego gatunku zwierząt — małp. Wszyscy zgadzają się, że tym kataklizmem było zlodowacenie.

Szybkie ochłodzenie półkuli północnej, brak pożywienia roślinnego zmusiło małpę, aby wzięła do ręki kamień i maczugę, żeby zdobywać mięso. Zmusiło ją, aby nauczyła się pracować i kochać ogień.

— To słuszne — przytaknął Niemayer.

— A skąd się wzięła epoka lodowa? Czemu ongiś ta pustynia i nawet Sahara nie były pustyniami i bujnie krzewiło się na nich roślinne i zwierzęce życie? Jest tylko jedna logiczna hipoteza — wiąże ona epoki lodowcowe z precesją osi ziemskiej. Jak każdy niezbyt idealnie zbudowany bąk oś obrotu ziemi precesjonuje — opisuje powolne koła — bardzo powolne — jeden obrót w ciągu dwudziestu sześciu tysięcy lat. Niech pan spojrzy — profesor zapałką nakreślił na piasku elipsę, małe słońce w ognisku i kulkę z pochyłą osią — Ziemię. — Pochylenie osi ziemskiej ku osi ekliptyki wynosi, jak pan wie — dwadzieścia trzy i pół stopnia.

I oto oś ziemska opisuje w przestrzeni stożek z takim zasadniczym kątem… Przepraszam, że mówię o tak dobrze znanych rzeczach, ale to dla mnie bardzo ważne. Nie chodzi naturalnie o oś, której ziemia nie posiada. Ale w ciągu tysiącleci zachodzą zmiany w położeniu Ziemi w stosunku do słońca — to właśnie jest ważne!

Czterdzieści tysięcy lat temu słońce było obrócone w stronę półkuli południowej i naszą północną zalegały lody. W różnych miejscach — najprawdopodobniej w Azji Środkowej, powstały plemiona małpoludzi, łączących się w gromady wskutek surowej konieczności geofizycznej. Podczas tego cyklu precesji powstały pierwsze kultury. Później, gdy po trzynastu tysiącach lat północna i południowa półkula zamieniły się miejscami, na południowej półkuli też zjawiły się pewne plemiona…

Następne zlodowacenie półkuli północnej zacznie się za dwanaście, trzynaście tysiącleci.

Ludzkość jest obecnie o wiele silniejsza, da sobie radę z tym niebezpieczeństwem, jeżeli…

jeżeli tylko będzie wówczas jeszcze istniała. Ale jestem przekonany, że jej już do tego czasu nie będzie. Zmierzamy ku własnej zagładzie tak szybko, jak tylko pozwala na to rozwój nauki współczesnej… Przeżyłem dwie wojny światowe: pierwszą jako żołnierz i drugą w Majdanku.

Byłem obecny przy próbach bomb atomowych i wodorowych, a jednak nie mogę sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała trzecia wojna. To przerażające! Lecz jeszcze bardziej przerażający są ludzie, którzy ze ścisłością naukową oznajmiają: wojna rozpocznie się za tyle a tyle miesięcy. Zmasowany atak atomowy na wielkie ośrodki przemysłowe przeciwnika.

Imponujące pustynie radioaktywne. To mówią uczeni! Ponadto obliczają, w jaki sposób zapewnić skuteczne zarażenie promieniowaniem radioaktywnym gleby, wody, powietrza.

Niedawno zapoznałem się z pewną, pracą naukową Amerykanów — dowodziła ona, że aby nastąpił maksymalny wybuch zradioaktywizowanej gleby, trzeba, żeby pocisk zagłębił się w ziemię przynajmniej na pięćdziesiąt stóp. Koszmar naukowy! — Bern chwycił się za głowę i zerwał z krzesełka.

Słońce już zaszło i zapadła duszna noc. Rzadkie, blade gwiazdy nieruchomo wisiały w granatowej, szybko czerniejącej przestrzeni. Pustynia była równie czarna i różniła się od nieba tylko tym, że na niej nie było gwiazd.

Profesor uspokoił się i zaczął mówić monotonnie, w zamyśleniu. Chociaż słowa jego były wypowiadane prawie jednakowym tonem, Niemayerem, mimo upału, wstrząsały na ich skutek dreszcze.

— …Bomby jądrowe przypuszczalnie nie obrócą całej planety w popiół. Ale to nie będzie nawet potrzebne — nasycą atmosferę ziemską najwyższego stopnia radioaktywnością. A wie pan przecież, w jaki sposób wpływa promieniowanie na rozrodczość. Resztki ludzkości w ciągu paru pokoleń przekształcą się w degeneratów niezdolnych do poradzenia sobie z warunkami, które się niesłychanie skomplikują. Możliwe, że ci ludzie zdołają wynaleźć jeszcze doskonalsze i precyzyjniejsze narzędzia masowego samobójstwa. Przy tym, im później zacznie się ta trzecia, powszechna rzeźnia ludzka, tym będzie straszniejsza. A przez całe swoje życie jeszcze nigdy nie zauważyłem, żeby ludzie zrezygnowali z okazji pobicia się. A więc, gdy zostanie zakończony kolejny cykl, na naszej kulce kosmicznej nie będzie już istot myślących.

Profesor rozkrzyżował ramiona, jakby obejmując ciągnące się dokoła martwe piaski.

— Długo będzie obracać się pod Słońcem planeta i będzie na niej pusto i cicho, jak na tej pustyni. Korozja zniszczy żelazo, budynki się rozsypią. Potem nasuną się nowe lodowce, grube warstwy lodu jak gąbka zetrą z oblicza planety resztki naszej nieszczęsnej cywilizacji…

— I koniec! Ziemia oczyści się i będzie gotowa do przyjęcia nowej ludzkości. Obecnie my, ludzie, ograniczamy rozwój zwierząt. Wybijamy, niszczymy rzadkie gatunki. Gdy ludzkość zniknie, uwolniony świat zwierząt zacznie się gwałtownie rozwijać ilościowo i jakościowo. Do chwili nowego zlodowacenia wyższe gatunki małp będą gotowe, aby zacząć myśleć. W ten sposób powstanie nowa ludzkość — i może będzie szczęśliwsza niż my.

— Przepraszam, profesorze! — wykrzyknął Niemayer. — Ale przecież na Ziemi nie żyją sami szaleńcy i samobójcy!

— Ma pan słuszność — uśmiechnął się z goryczą profesor. — Ale jeden szaleniec może narobić tyle szkody, że nie uratuje nas nawet tysiąc mędrców. Postanowiłem przekonać się, czy powstanie nowa ludzkość. Przekaźnik czasu w mojej instalacji — Bern wskazał głową na szyb — zawiera radioaktywny izotop węgla z okresem półrozpadu około ośmiu tysięcy lat.

Przekaźnik obliczony jest na zadziałanie za sto osiemdziesiąt wieków: do tego czasu promieniotwórczość izotopu zmniejszy się o tyle, że listki elektroskopu zejdą się i zamkną obwód. Ta martwa pustynia do tego czasu przekształci się ponownie w kwitnące tereny podzwrotnikowe i tutaj wytworzą się najbardziej sprzyjające warunki dla życia nowych małpoludzi.

Niemayer zerwał się i powiedział z podnieceniem:

— Dobrze, podżegacze wojenni są szaleńcami. A pan? Pańska decyzja? Pan chce się zamrozić na przeciąg osiemnastu tysięcy lat!

— No, po cóż tak upraszczać: „zamrozić” — spokojnie zaprotestował Bern. — Tu jest cały kompleks śmierci pozornej: ochłodzenie, uśpienie, antybiotyki…

— Ale przecież to samobójstwo! — wykrzyknął Niemayer. — Nie przekona mię pan! Jeszcze czas…

— Nie. Ryzyko nie jest większe niż przy każdym innym skomplikowanym eksperymencie. Wie pan przecież, że przed czterdziestu laty z warstw wiecznej zmarzliny w tundrze syberyjskiej wydobyto ciało mamuta. Mięso jego było tak dobrze zakonserwowane, że psy chętnie się nim żywiły. Jeżeli zwłoki mamuta w warunkach naturalnych zachowały świeżość w ciągu dziesiątków tysięcy lat, to dlaczego ja nie mógłbym zachować siebie w sprawdzonych i naukowo obliczonych warunkach! A pańskie półprzewodnikowe termoelementy najnowszego typu pozwolą w niezawodny sposób przekształcić ciepło w prąd elektryczny i przy okazji dadzą ochłodzenie. Mam nadzieję, że nie zawiodą mnie przez te osiemnaście tysięcy lat, co?

Niemayer wzruszył ramionami.

— Termoelementy z pewnością nie zawiodą. Są to instalacje najprostsze, zresztą w szybie mają najbardziej dogodne warunki: małe wahania temperatury, brak wilgoci… Mogę ręczyć, że zniosą ten okres czasu nie gorzej niż mamut. Ale pozostałe przyrządy? Jeżeli w ciągu osiemnastu tysięcy lat zepsuje się chociaż jeden…

Bern wyprostował się i przeciągnął.

— Pozostałe przyrządy nie muszą wytrzymywać tak ogromnego okresu czasu. Zadziałają tylko dwa razy: jutro rano i za sto osiemdziesiąt wieków, na początku następne —: go cyklu życia naszej planety. Przez resztę czasu będą zakonserwowane wraz ze mną w komorze.

— Niech pan powie, profesorze, czy pan… wciąż niezachwianie wierzy w zagładę naszej ludzkości?

— Straszne jest w to uwierzyć — powiedział Bern zamyślony. — Ale nie jestem tylko uczonym, jestem jeszcze człowiekiem. Dlatego chcę sam zobaczyć… No, chodźmy spać. Jutro czeka nas jeszcze dużo pracy.

Mimo zmęczenia Niemayer źle spał tej nocy. Czy to z powodu upału, czy pod wrażeniem słów profesora był, bardzo podniecony i nie mógł usnąć. Podniósł się z ulgą, gdy tylko pierwsze promienie słońca musnęły płótno namiotu. Leżący obok niego Bern natychmiast otworzył oczy:

— Zaczynamy?

Z chłodnej głębi szybu widoczny był skrawek niezwykle błękitnego nieba. Niżej wąska szczelina rozszerzała się. Tutaj w niszy stała instalacja, którą Niemayer i Bern montowali w ciągu paru ostatnich dni. Ku niej z piaszczystych ścianek szybu ciągnęły się grube kable termoelementów.

Bern po raz ostatni sprawdził działanie wszystkich przyrządów w komorze. Niemayer według jego wskazówek wydrążył w górnej części szybu niewielkie zagłębienie, założył w nim ładunek i przeciągnął przewody do komory. Przygotowania zostały ukończone i obaj uczeni wyszli na powierzchnię. Profesor zapalił papierosa i rozejrzał się dokoła.

— Piękna jest dziś pustynia, prawda? A więc, drogi mój pomocniku, to już chyba wszystko. Za parę godzin zahamuję swoje życie — to będzie to, co pan tak niedowcipnie nazwał samobójstwem. Niech pan patrzy na świat po prostu. Życie — ta zagadkowa rzecz, której sensu bezustannie szukają — to tylko krótkie pociągnięcie piórem na nieskończonej taśmie czasu.

Więc niech moje życie składa się z dwóch pociągnięć. No, niech mi pan powie coś na pożegnanie — przecież rzadko rozmawialiśmy z panem — tak po prostu. Niemayer zagryzł wargi i milczał chwilę.

— Nie wiem doprawdy… Nie mogę jeszcze uwierzyć, że pan się na to zdecyduje. Boję się uwierzyć…

— Hm! Wpłynął pan na mnie uspokajająco — uśmiechnął się Bern. — Gdy się ktoś za nas denerwuje, strach staje się mniejszy. Nie przedłużajmy niepotrzebnie chwil rozstania. Po powrocie niech pan zainscenizuje katastrofę helikoptera, tak jak się umówiliśmy. Pan sam rozumie, że tajemnica jest warunkiem powodzenia tego eksperymentu. Za dwa tygodnie rozpoczną się burze jesienne… Żegnam pana! I niech pan na mnie tak nie patrzy — ja przeżyję was wszystkich! — profesor wyciągnął rękę do Niemayera.

— Komora nie pomieści dwóch ludzi? — zapytał nagle Niemayer.

— Nie, nie pomieści… — na twarzy Berna zarysowało się rozczulenie. — Żałuję, że pana wcześniej nie przekonałem. — Profesor postawił nogę na stopniu drabinki. — Za pięć minut proszę oddalić się od szybu.

Siwa głowa profesora zniknęła w głębi korytarza.

Bern zaśrubował za sobą drzwi, przebrał się w specjalny skafander z mnóstwem rurek i ułożył się na łożu z masy plastycznej, wymodelowanym ściśle według kształtów jego ciała.

Poprawił się — nic go nie uwierało. Na pulpicie przed jego twarzą spokojnie świeciły lampki sygnałowe, meldując, że przyrządy są gotowe.

Profesor wymacał guzik zapalnika, zwlekał chwilę, nim go nacisnął. Lekki wstrząs — dźwięk nie dotarł do komory. Szyb został zasypany. Ostatnim ruchem Bern włączył pompy ochładzania i narkozy, ułożył rękę we właściwym wyżłobieniu łoża i utkwiwszy oczy w błyszczącą kulkę na pułapie komory zaczął liczyć sekundy…

Niemayer widział, jak wraz z głuchym hukiem z szybu wyleciał niewielki słup piasku i pyłu.

Komora Berna była teraz pogrzebana pod piętnastometrową warstwą ziemi… Niemayer obejrzał się, ogarnął go lęk i jakieś niesamowite uczucie wśród nagle ucichłej pustyni.

Stał chwilę i powoli skierował się w stronę helikoptera.

W pięć dni później, zgodnie z umową, wysadził helikopter w powietrze i dotarł do małej osady mongolskiej.

A jeszcze w tydzień później zaczęły się jesienne wichury. Pędząc przed sobą tumany piasku zmieniły układ wydm, zatarły wszelkie ślady i dołki. Piasek, piasek nieprzeliczony jak czas wyrównał miejsce ostatniego obozowiska ekspedycji Berna.

Z mroku wyłoniło się, powoli drżące i niepewne zielone światełko. Gdy przestało drżeć, Bern zorientował się, że to lampka sygnałowa promieniotwórczego przekaźnika. Instalacja zadziałała.

Powoli powracała świadomość. Po lewej stronie Bern zobaczył opadłe listki elektroskopu wiecznego zegara — znajdowały się między cyframi „19” i „20”. „Połowa dwudziestego tysiąclecia”. Myśl pracowała wyraźnie i Bern poczuł lekkie wzruszenie.

„Sprawdzić ciało”. Ostrożnie poruszył nogami, rękami, głową, otworzył i zamknął usta.

Mięśnie były posłuszne, tylko prawa noga nieco zdrętwiała. Może przyjęła niezbyt wygodną pozycję albo temperatura podnosiła się zbyt szybko… Bern zrobił jeszcze parę energicznych ruchów, aby rozprostować kości, po czym wstał. Obejrzał przyrządy. Wskazówki woltomierzy opadły, widocznie akumulatory wyładowały się trochę przy rozmrażaniu. Bern przełączył wszystkie termostosy na ładowanie — wskazówki drgnęły i natychmiast zaczęły wznosić się w górę. Przypomniał sobie Niemayera: termoelementy nie zawiodły. Na to wspomnienie myśli się jakoś dziwnie rozdwoiły. „Nie ma już Niemayera, nie ma nikogo…

Wzrok jego padł na metalową kulkę na pułapie — była ciemna, bez żadnego połysku. Berna jęła ogarniać wzrastająca niecierpliwość. Jeszcze raz sprawdził woltomierze: akumulatory były jeszcze słabo naładowane, ale jeżeli włączyć je razem z termostosami powinno wystarczyć energii do wydobycia się na powierzchnię. Bern przebrał się i przez otwór w pułapie komory przedostał się do automatycznie odśrubowującego się dzwonu.

Włączył dźwignię — silniki elektryczne zahuczały nabierając rozpędu. Śruba dzwonu jęła wwiercać się w ziemię. Podłoga komory drgnęła; Bern poczuł z ulgą, że dzwon powoli dźwiga się w górę.

Wreszcie ustał suchy zgrzyt tarcia kamyków o metal — dzwon wydobył się na powierzchnię.

Bern kluczem francuskim zaczął odkręcać śruby drzwi — śruby nie ustępowały i zranił sobie palce. Wreszcie w szczelinie ukazało się niebieskawe światełko zmierzchającego dnia. Jeszcze parę wysiłków i profesor wyszedł z dzwonu.

Dokoła niego w chłodnym zmierzchu wieczornym rozciągał się ciemny, milczący las. Stożek dzwonu przebił ziemię w pobliżu korzeni jednego z drzew; potężny jego pień wznosił wysoko w ciemniejące niebo gęstą koronę liści. Bern wzdrygnął się na myśl, co by się stało, gdyby to drzewo wyrosło o pół metra bardziej na lewo! Podszedł do drzewa i pomacał je — porowata kora zwilżyła mu palce rosą. „Co to za gatunek? Trzeba poczekać do rana”. Profesor wrócił do komory, sprawdził swoje zapasy: konserwy żywnościowe i wodę, kompas, pistolet. Zapalił papierosa. „Na razie więc mam słuszność — pomyślał z tryumfem — pustynia pokryła się lasem.

Trzeba sprawdzić, czy zegar promieniotwórczy nie kłamie. Ale jak to zrobić?” Drzewa rosły dość rzadko, w przerwach między nimi widać było zapalające się w niebie gwiazdy. Bern spojrzał w górę i natychmiast błysnęła mu myśl: „Przecież teraz gwiazdą polarną winna być Wega!”

Chwycił kompas i wyszukawszy w mroku drzewo z nisko wyrastającymi gałęziami wspiął się na nie niezgrabnie. Gałęzie drapały go w twarz. Szelest spłoszył jakiegoś ptaka: ptak z ostrym świrganiem zerwał się z gałęzi, boleśnie drasnąwszy Berna w policzek. Jego dziwny głos rozbrzmiewał długo po lesie. Zasapany profesor usadowił się na górnej gałęzi i podniósł głowę w górę.

Ściemniło się już zupełnie. Nad nim rozciągało się usypane lśniącymi gwiazdami, ale zupełnie nieznajome niebo. Profesor szukał wzrokiem znajomych konstelacji: gdzie jest Wielka Niedźwiedzica, Kasjopea? Nie było ich i nie mogło być — w ciągu tysiącleci gwiazdy przesunęły się i zmieniły całą mapę nieba. Tylko Droga Mleczna jak dawniej przecinała niebo rozmytą smugą lśniących pyłków. Bern podniósł kompas do oczu i spojrzał na słabo fosforyzującą w mroku strzałkę wskazującą północ. Potem zwrócił oczy w jej kierunku. Nisko nad horyzontem, tam gdzie kończyło się usiane gwiazdami niebo — Wega! Koło niej lśniły mniejsze gwiazdozbiory — zniekształcona konstelacja Liry.

Nie było wątpliwości — Bern znajdował się w początku nowego cyklu precesji — w XX tysiącleciu…

Noc minęła na rozmyślaniach. Bern oczywiście nie mógł usnąć i niecierpliwie oczekiwał świtu. Wreszcie gwiazdy zbladły i zniknęły, między drzewami dała się dostrzec przejrzysta mgła. Profesor przyjrzał się gęstej i wysokiej trawie pod stopami — to przecież mech, ale jaki olbrzymi! A więc tak jak przypuszczał, po zlodowaceniu zaczęły się rozwijać rośliny z rodziny paproci — najbardziej prymitywne i odporne.

Coraz bardziej pochłonięty obserwacjami profesor Bern zagłębił się w las. Nogi plątały mu się w długich i giętkich łodygach mchu, pantofle wkrótce przemokły od rosy. Widocznie była już jesień. Liście na drzewach miały najprzeróżniejsze barwy: zielone na przemian z czerwonymi, pomarańczowe z żółtymi. Uwagę Berna przyciągnęły smukłe drzewa z miedzianoczerwoną korą. Ich liście różniły się od innych świeżym, ciemnozielonym kolorem.

Podszedł bliżej: drzewa przypominały sosnę, tylko zamiast igliwia miały twarde, ostre jak osoka listeczki, pachnące choiną.

Las stopniowo nabierał życia. Powiał szeleszczący wietrzyk rozpędzając resztki mgły. Nad drzewami ukazało się słońce — to było zwykłe, wcale nie postarzałe w swym oślepiającym blasku słońce. Nie zmieniło się zupełnie w ciągu stu osiemdziesięciu wieków.

Profesor szedł potykając się o korzenie i co chwila poprawiał spadające okulary. Nagle usłyszał trzask gałęzi i dźwięki przypominające chrząkanie. Spoza drzew wyłonił się brunatny tułów zwierzęcia ze stożkowatą głową. „Dzik — skonstatował Bern — ale inny niż dawniej. Ma róg nad ryjem”.

Dzik spostrzegł Berna, zamarł na sekundę, potem z kwikiem rzucił się między drzewa.

„Oho! Zląkł się człowieka!” — ze zdziwieniem stwierdził profesor. I nagle serce mu zamarło: po szarym od rosy mchu ciągnął się wilgotny ślad, przecinający polankę na ukos. Był to odcisk bosej stopy ludzkiej.

Profesor przykucnął nad śladem. Ślad był płaski, odcisk wielkiego palca wyraźnie odchylał się w bok. Czyżby przewidywania jego były aż tak ścisłe? Niedawno przeszedł tędy człowiek!

Bern zapomniał o wszystkim i pochylając się, żeby lepiej widzieć, poszedł za tym śladem. „Tu istnieją ludzie i wnosząc z tego, że dziki ich się boją, muszą być zręczni i silni”.

…Spotkanie nastąpiło znienacka. Siady zaprowadziły go na polanę, z której Bern usłyszał najpierw ostre, gardłowe głosy, a potem zobaczył kilka istot, porośniętych żółtoszarą sierścią.

Istoty stały przygarbione pod drzewami i trzymały się gałęzi rękami. Patrzyły w stronę profesora. Bern zatrzymał się i zapominając o ostrożności zaczął chciwie przyglądać się dwunożnym. Były to niewątpliwie małpy, przekształcające się w ludzi: ręce o pięciu palcach, niskie czoła sięgające poza strome łuki nadbrewne, pod małym nosem wysunięte do przodu szczęki. Dwie spośród małp miały na ramionach coś w rodzaju okrycia ze skór.

A więc stało się tak, jak przewidywał. Bern doznał nagle gniewnego, dotkliwego poczucia samotności. „Cykl się zamknął — to co było przed dziesiątkami tysięcy lat, wróciło…” W tej chwili jeden z małpoludów ruszył w kierunku Berna wydając okrzyk — okrzyk zabrzmiał rozkazująco. W ręce tej istoty profesor zauważył ciężką, sękatą maczugę. Był to widocznie wódz — wszystkie pozostałe małpy podążyły za nim. Dopiero teraz Bern uprzytomnił sobie grożące niebezpieczeństwo. Człekokształtne zbliżały się niezgrabnie, ale dość szybko kuśtykając na wpół zgiętych nogach. Profesor wystrzelił w powietrze cały ładunek pistoletu i uciekł do lasu.

Był to błąd. Gdyby pobiegł przez otwartą przestrzeń wątpliwe, czy małpoludy byłyby go w stanie dopędzić na swych słabo jeszcze przystosowanych do chodzenia nogach. Ale w lesie miały całkowitą przewagę. Z ostrymi, tryumfalnymi okrzykami przebiegały od drzewa do drzewa, czepiając się i odbijając rękami od gałęzi. Niektóre rozhuśtywały się na konarach i robiły olbrzymie skoki. Na czele biegł „wódz” z maczugą.

Profesor słyszał za plecami wściekłe i tryumfalne okrzyki: człekokszałtni dopędzali go. „To przypomina lincz” — przebiegło mu nie wiadomo czemu przez głowę. „Nie trzeba było uciekać — uciekający zawsze zostaje pokonany…” Serce waliło, po twarzy spływał pot, nogi były jak z waty.? Nagle strach zniknął, na jego miejsce napłynęła — jasna, bezlitosna myśl: „Po co uciekać? Przed czym się ratować? Eksperyment został zakończony…” Zatrzymał się, objął rękami pień drzewa i odwrócił twarzą do napastników.

Pierwszy, kołysząc się z boku na bok biegł „wódz”.?! Wymachiwał nad głową swoją maczugą — profesor widział jego drobne, drapieżne zęby. Skóra na lewym ramieniu była osmalona. „To znaczy, że znają już ogień” — pośpiesznie stwierdził Bern. „Wódz” podbiegł, wydał, okrzyk bojowy i z rozmachem opuścił swą maczugę na głowę profesora. Straszny cios powalił Berna na ziemię, — krew zalała mu twarz. Świadomość zamgliła — się na chwilę, potem Bern zobaczył zbiegających się ze wszystkich stron małpoludzi, „wodza” znów wznoszącego maczugę do ciosu i coś srebrzystego, co błysnęło w powietrzu.

„A jednak ludzkość się odradza” — zdążył pomyśleć, zanim drugi cios maczugi nie pozbawił go możności myślenia.

W kilka dni później, w „Wiadomościach Związku Krajów Wolnej Pracy” ukazał się następujący artykuł:

„Parę dni temu, 12 września, w azjatyckim rezerwacie znajdującym się na terenie dawnej pustyni Gobi, wydarto dużemu stadu małpoludzi ciało ludzkie. Pośpiesznym jonolotem przetransportowano tego człowieka do Domu Zdrowia w najbliżej położonej strefie zamieszkałej. Według budowy czaszki, jak również szczątków odzieży ustalono, że pochodzenie tego człowieka zaliczyć należy do pierwszych wieków ery Zwycięstwa Pracy.

W chwili obecnej życiu tajemniczego człowieka nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo.

Po odzyskaniu przytomności otworzył oczy i zaczął radośnie wykrzykiwać jakieś niezrozumiałe słowa. Za pomocą uniwersalnej maszyny lingwistycznej udało się rozszyfrować treść jego słów. Człowiek wykrzykiwał w języku staroniemieckim: „Omyliłem się! Jakie to szczęście, że się omyliłem!” — i znów stracił przytomność.

Jak mógł człowiek z tak zamierzchłej epoki zachować życie w przeciągu przeszło osiemnastu tysiącleci? Prawdopodobnie zrobił to przez zastosowanie jednej z powszechnie znanych metod. Obecnie specjalna ekspedycja Akademii Nauk prowadzi energiczne poszukiwania i badania.

Sekcji paleontologicznej polecono na przyszłość wzmóc nadzór nad rezerwatami.

Szczególną uwagę należy zwrócić na to, aby małpoludy nie używały swoich narzędzi pracy jako narzędzi zabójczych. Może to odbić się szkodliwie na formowaniu się myślenia w procesie ewolucji”.

Prezydium Wszechświatowej Akademii

Загрузка...