Bezsenna Królewna

– O, królowo, aleś ty piękna. Aleś ty wspaniała! Kurczę blade, chyba nie ma nikogo równie pięknego na całym świecie.

– A dałobyś spokój! Po co te pochlebstwa? Naprawdę piękna jest moja pasierbica, a ja tylko jako tako się trzymam.

Podobny dialog odbywał się prawie codziennie w toalecie Królowej Diany, zwanej niekiedy Dobrą Macochą. Przy czym autorem niewyczerpanych komplementów było zawsze gadające lustro, czyli kawał przepięknie wypolerowanego kryształu ujętego w ramy etykiety i mahoniowego drewna.

– Słowo honoru, królowo – dobiegało od strony tafli – wygrywasz swobodnie każdy konkurs piękności, i to w skali ogólnokrajowej.

– Ach, przestań już, przestań. Czy ty przypadkiem nie mówisz każdej kobiecie tego samego?

Strzał był chybiony, więc lustro zakasłało i obraziło się na dłuższą chwilę. Nie da się ukryć, że chociaż jedną z wielkich namiętności zwierciadła była polityka, wobec królowej zachowywało się lojalnie. Inna sprawa, że zawsze mogą być kłopoty, kiedy coś przeznaczonego do odbijania otrzyma nagle głos. Weźmy znany powszechnie casus Królewny Śnieżki. Któż inny, jak nie magiczne lustro, było głównym sprawcą ponurego pasma wydarzeń?

Gdyby trzymało gębę na kłódkę, ba, zapewniało Złą Macochę, że jest Miss World, Śnieżka spokojnie dożyłaby pełnoletności, a potem -zgodnie ze zmianą pokoleń – objęłaby kierownicze stanowisko lub została wydana korzystnie za mąż. Tymczasem gadatliwe arcydzieło manufaktury szklarskiej, mówiąc obiektywnie prawdę, subiektywnie stwarzało atmosferę napięć i konfliktów. Gorzej. Gdy Śnieżka otrzymała już azyl w komunie krasnoludków, a Macocha była przekonana o jej śmierci, zwierciadło wzięło na siebie odrażającą rolę donosiciela. Bo któż, jak nie ono podkablowało Śnieżkę, czyniąc to zresztą z własnej nieprzymuszonej woli, bez nacisków, bez żadnych wyższych racji stanu…

Czy w tej sytuacji Zła Macocha miała jakiekolwiek inne wyjście poza konsekwentnym dążeniem do likwidacji pasierbicy?

Doradca władzy to funkcja niezwykle odpowiedzialna. Nawet mówiąc prawdę może przysporzyć wiele zła, a co dopiero kłamiąc.

Nasze lustro, oczywiście, doskonale o tym wiedziało. Znało również prawdziwe motywy swego kuzyna (tego od Śnieżki). Tamto lustro nie było wcale głupie – działało konsekwentnie według starannie przemyślanego planu. Ustaliło, że jedynym sposobem na korzystne przemiany w królestwie jest pozbycie się Złej Macochy. Trwał kryzys. Król zaślepiony miłością praktycznie nie rządził, naród był ubezwłasnowolniony, a Śnieżka, w której postępowe frakcje establishmentu upatrywały nadzieję na zmiany – niepełnoletnia. Pozostawała jedynie metoda prowokacji. Trzeba było skompromitować Królową, zahartować Śnieżkę, skojarzyć ją z dynamicznym Królewiczem z ościennej monarchii, a nade wszystko – otworzyć oczy staremu Królowi. W istocie więc zarówno myśliwy, jak krasnoludki stanowili ogniwa spisku zawiązanego z inspiracji zwierciadła…

Aliści w Amirandzie sytuacja miała się zgoła inaczej.

Regent Rudyard nie żył od paru lat. Zgubiła go krótkowzroczność i upodobanie do kultów wschodnich. Uwielbiał bowiem grać na flecie i hipnotyzować w ten sposób węże z monarszego terrarium. Pewnego dnia, doprowadziwszy je muzyką do pełnego wyprostu, upuścił z rąk piszczałkę, a ponieważ okulary gdzieś mu się zapodziały (dopiero nazajutrz znalazły się przypadkowo w fartuszku królewny), sięgnął po pierwszy z brzegu długi, sztywny, prosty przedmiot i uniósł go do ust. Ukąszenie w język nawet średnio jadowitej kobry miało jednoznaczne następstwo. I tak młoda Dobra Macocha, z którą ledwie pół roku temu Rudyard, długoletni wdowiec, się ożenił (matka Królewny Yoli zmarła przy jej porodzie), ostała się Regentką.

I wszyscy byli zachwyceni: Wielka Tajna Rada – ponieważ Diana była nie tylko osobą światłą i mądrą, ale również nie pozbawioną talentów mediacyjnych; lud – bo uroda oraz słodycz jasnowłosej wdowy o twarzy Botticellowskiej Wenus nie miały sobie równej; hierarchia duchowna – albowiem prowadzenie się Regentki było bez zarzutu. Trzy lata oddawała się pełnej żałobie i dopiero niedawno – za radą Uczonych Doradców – zaczęła kłaniać się ku ewentualności powtórnego zamążpójścia.


* * *

Yolanda nie mogła spać. Leżała na brokatowej pościeli i zaciskając do bólu swe krzywe, drapieżne ząbki, posępnie wpatrywała się w plafon przedstawiający Porwanie Persefony.

– Zabiję tę starą! – krzyczała każda komóreczka jej brzydkiego ciała pokrytego młodzieńczym trądzikiem. Yolanda w powyższej wypowiedzi nie przejmowała się faktami: Diana była od niej starsza ledwie o osiem lat. – Zabiję! I tego łowcę posagów też!

Ta druga insynuacja odnosiła się do przybywającego już wkrótce Młodego Księcia, o którym dyplomaci mówili, że jest piękny jak marzenie, dzielny jak sam Rudyard i mądry jak św. Limeryk. To, że był typowym Królewiczem bez Ziemi, nie miał apanaży, a jedynie historyczne nazwisko, należało do mniej ważnych mankamentów.

– Pobiorą się, będą mieli dzieci, a mnie oddadzą do klasztoru – łkała bezgłośnie Królewna.

Potem zerwała się z łóżka, przekręciła główkę amorkowi nad kominkiem, co uruchomiło dźwignię i otworzyło drzwi misternie ukryte w boazerii. Schodami, które polecił wykuć dwieście lat wcześniej Robert Widłozęby dla swych kochanek z półświatka, zbiegła na dół i tylko sobie znanymi korytarzami, pełnymi szczurów i nietoperzy (które czmychały przed Królewną gdzie pieprz rośnie – okrucieństwo Yolandy wobec zwierzątek znane było całej faunie Amirandy), dotarła do słynnej Jaskini Mętów. Wielka pieczara przylegająca do dzielnicy szynków i domów gry stanowiła schronienie dla najróżniejszych opryszków, łotrzyków i rzezimieszków z całego trapezoidalnego królestwa. Tam dzielono łupy, obierano dorocznie Króla Błaznów, odbywano dintojry i pasowano adeptów najstarszych zawodów świata. Tam również odbywały się co cztery lata igrzyska o Nagrodę Wielkiej Pręgi Kaina i prowadzone były mediacje z przedstawicielami przestępczości zorganizowanej z innych stron i wymiarów. Narkotyki, handel żywym towarem, dzieciobójstwo kwitły w najlepsze pod samymi fundamentami władzy, zapewne nie bez przyzwolenia pewnych wpływowych osobistości.

W one dni najgroźniejszą grupę przestępców stanowiła Banda Karłów, zorganizowana z osobników poniżej metra, którzy działali najczęściej w dziecięcych przebraniach, napełniając grozą Regentsburg i jego okolice. Karły te, obok pewnego włoskiego stręczyciela, były najmilszymi towarzyszami wyuzdanych uciech królewskiej nastolatki. I dziś powitały ją rechotem, mlaskaniem warg i klepaniem się po tłustych, sterczących kałdunach.

– Jest sprawa – Yolanda zaczęła bez wstępów i pieszczot – pojutrze ma przybyć na Zamek Królewicz Roland…


* * *

– Ja zupełnie Najjaśniejszej Pani nie rozumiem – mruczała namolnie tafla.

– Daj spokój z tą najjaśniejszą panią! Nie pamiętasz, że wypiliśmy na ty!

– Wcale nie podobało mi się to picie do lusterka. Ale nie rozumiem twych obiekcji, Diano. Skąd twoje poczucie winy? Królewna Yolanda jest małą złośliwą szelmą, której ty we szystkim pobłażasz, usiłując zastąpić jej ojca i matkę, co spotyka się jedynie z czarną niewdzięcznością. Ta mała paskudna zołza, gdyby mogła, utopiłaby cię w łyżce wody…

– Nie przesadzaj, to tylko dziecko. Trochę nerwowe, ale to przecież zrozumiałe w wieku dojrzewania. Jesteś wobec niej strasznie nie sprawiedliwe.

– Nic więcej nie powiem, ale ostrzegam…


* * *

Orszak Rolanda wjechał w Rudy Kanion. Wieczorny wietrzyk rozwiewał pyszne proporce, konie parskały raźno i całą szczupłą ekipę ogarnęło radosne podniecenie. Jechali wszak przez kraj żyzny, wielki, bogaty. Kłaniali im się po drodze kmiecie, pozdrawiali błogosławieństwem mnisi. Dziewuchy wiejskie biegły ku opłotkom, wymachując czym popadło. Niejeden z przybocznych księcia zastanawiał się już, jaka domena mu przypadnie, którą prowincję weźmie lub w jaką mitrę się przystroi. Koniuszy Guido Renz począł rozglądać się za sposobnym miejscem na obóz, tak żeby poderwawszy się przed świtem, na południe przybyć do Regentsburga. Powyżej Czerwonego Wodospadu dolina rozszerzała się gwałtownie i las rzedł. Nad samą wodą rozłożył się wprawdzie obóz cygański, ale Renz uprzedzeń rasowych nie miał i uznał, że obok kapliczki św. Limeryka starczy miejsca dla orszaku. Nim jednak rozbito przepyszny adamaszkowy namiot Rolanda, na drodze od stolicy pojawił się dziwaczny zaprzęg. Na trzech kucykach strojnych w królewskie barwy Amirandy przygalopowało sześciu karłów, którzy padli na twarz przed Rolandem.

– Witaj, królewiczu przezacny – zaczął pierwszy o gburowatej twarzy. – Z rozkazu Najjaśniejszej Królowej Diany witamy cię my, jej dworscy błazenkowie.

– Tego nie było w protokole – powiedział marszcząc brwi Renz. Ale Roland bynajmniej go nie słuchał.

– Królowa was przysyła, sama Królowa? – zawołał wybiegając im naprzeciw.

– Tak, nadziejo przyszłych dynastii – zawołał karzeł. – Jutro oczekuje cię cały dwór i społeczeństwo stolicy. Bądź pozdrowiony… Mam też – dodał zniżając głos – informację poufną.

– No? – Roland opuścił głowę ku ustom gnoma.

– Królowa nie może doczekać się spotkania. Goreje cała, marząc o zobaczeniu Waszej Miłości.

– Nie może być! Ozłocę cię, mój mały.

– Poleciła mi też dodać, że wybiera się na nocne kontemplacje do eremu Wiecznej Pamięci. Sama… To nawet niedaleko stąd. Trzy mile górami.

– Trzy mile? – Oczy Księcia rozbłysły. – Zaprowadziłbyś mnie?

– Ale nikt nie mógłby się o tym dowiedzieć…

Guido dopilnował wszystkiego, konie napojono, a namioty rozbito kręgiem wokół książęcego. Renz zadowolony z siebie łyknął z bukłaka na wzmocnienie i ruszył do swego pana. Z szacunkiem podrapał w namiot. Odpowiedzi nie było. Ogromny ochroniarz siedział pod progiem i bardzo zdziwił się, gdy Renz, wskoczywszy do środka, stwierdził brak Księcia.

Tymczasem od strony drogi podniosły się śpiewy. To od stolicy nadciągała procesja zakapturzonych pokutników. Koniuszy rozejrzał się niespokojnie. Nie podobali mu się ci mnisi. Nie podobali mu się i zgromadzeni wokół ogniska Cyganie, a gdy z tyłu parowu dojrzał zbliżających się zbrojnych, zrozumiał, że wpadł w zasadzkę.

– Alarm! – wykrzyknął i uniósł do ust srebrny róg… Bzyknęły strzały. Trzy z nich ugodziły ochroniarza. Żołnierze z eskorty wybiegli z namiotów, giermkowie szukali swego rynsztunku, rękodajni lamentowali. Tymczasem na obozowisko zwaliła się hurma ludzi ponurych, zaciekłych, brudnych. Cyganie dobyli noży, mnisi ujawnili skrywane pod habitami sztylety. Teraz czynili z nich użytek.

Jak Guidowi udało się obalić dwóch fałszywych mnichów, dosiąść konia, kopniakiem strącić karła, który wżarł mu się w łydkę zębami – pozostawiam fantazji malarzy batalistów. Nie minęły dwie minuty, a Renz konno, w towarzystwie dwóch ocalałych z pogromu gwardzistów, przerąbał się ku rzece. Przesadził ognisko i skoczył w wodę. Byle przeprawić się na drugi brzeg. Pod czaszką przelatywały mu różne myśli. Co z Księciem? Ogromny Cygan, który też był w wodzie, usiłował chwycić konia za uzdę. Guido ciął go okropnie i spiął rumaka. Zaświstały strzały. Jęki z tyłu dowodziły, że dwaj towarzysze zdrowo oberwali, jego samego ledwie muśnięto w ramię. Prąd był bystry, ale rumak wciąż posuwał się do przodu. Zbawczy brzeg przybliżał się z każdą chwilą. Głos pogoni jakby cichł. Naraz koń parsknął i zarżał rozpaczliwie. Jego kopyta straciły grunt. Wierzchowca i jeźdźca uniósł raptowny prąd. I przybierając na sile począł przybliżać ich ku Wielkiemu Czerwonemu Wodospadowi Kanionu Kamienicy.

Dowódca karłów wstrzymał pogoń. Na tle ostatnich refleksów słonecznych desperacka walka konia i człowieka z żywiołem widoczna była jak na dłoni. Cała nadzieja Renza skupiła się na kępie krzaków wystających ponad wodę.

– Złapie, maładiec! – ocenił jeden z najemnych Kozaków.

– Nie złapie! – skontrował szczupły zbir o fryzjerskiej urodzie Włocha.

– Módlcie się, psiawiary, żeby nie złapał! – warknął komenderujący karzeł.

Jakoż złapał. Nadludzkim wysiłkiem wpił ręce w łozinowe gałązki, potem puścił strzemiona. Koń z żałosnym kwikiem okręcił się wokół swej osi i zniknął w gardzieli wodospadu.

– Strzelać, psubraty! – ryknął kurdupel.

Odległość jednak była zbyt znaczna. Renz wolno podciągał się, podciągał, już noga znalazła niepewne oparcie na skale, już druga ręka poczęła sięgać ku korzeniom karłowatego drzewa…

– Koniec – westchnął naraz fryzjerczyk.

I rzeczywiście, korzenie łozy nie wytrzymały, krzak wraz z Guidem runął w odmęt rzeki, a głos, jeśli nawet koniuszy zdołał coś wykrzyknąć, zagłuszył łomot pięćdziesięciometrowej kaskady.


* * *

Powitanie przeszło wszelkie oczekiwanie. Od Złotej Bramy orszak kroczył wśród girland, łuków triumfalnych i wiwatów tłumu. Heroldowie dęli w trąby, pacholęta sypały kwiaty i specjalnie bite na tę okazję talary. Niektórym wprawdzie świta wydawała się dość dziwna, markiz Wielki Koniuszy z okiem zasłoniętym czarną opaską przypominał raczej pirata, a książęcy giermkowie mieli wygląd zgoła nieokrzesany, ale w końcu przecież byli to cudzoziemcy.

Sam Roland, choć niewątpliwie przystojny, wywarł na członkach Wielkiej Tajnej Rady dziwne wrażenie. Dość urodziwy, postawny, przywodził jednak na myśl bardziej makaroniarskiego alfonsa niż księcia krwi, ale z grubsza i ze stroju przypominał swą podobiznę. Jedyny, który go znał osobiście, legat Antoni, zmarł poprzedniego wieczora na dziwną, ostrą kolkę żołądkową, wkrótce po podwieczorku zjedzonym w komnatach Królewny.

Nic jednakże nie mąciło ogólnej wesołości. Na dworze rozpoczął się wielki bal. Oczy Yolandy lśniły taką radością, taką satysfakcją, że niektórzy skłonni byli uznać ją tego wieczoru za, w pewnym sensie, ładną.

Diana dostrzegła radość pasierbicy. Lustro wyniesione na uroczystość z komnaty zauważyło więcej. Gesty poufałości, półsłówka. Książę i Królewna, gdy ich nie obserwowano, zachowywali się jak para starych, dobrych znajomych.

W którymś momencie balu zapoznawczego Diana zbliżyła się do swej pasierbicy. Macocha wyglądała trochę smutna, ale jak zwykle pełna słodyczy.

– Podoba ci się Roland, Yolu?

– Bomba facet! – odpowiedziała Królewna.

Lustro ogromnie nie lubiło, gdy Dobra Macocha płakała. Przez jego duszę przechodził wówczas skurcz bolesny i zimny jak okruch szkła w zupie.

– Niezależnie od tego, co powiesz, ja muszę to zrobić – powiedziała Diana, gdy grubo po północy znaleźli się sam na sam.

– Zaskoczę cię, popierając twój zamysł w całej rozciągłości.

– Naprawdę? Myślałam, że będziesz mnie przekonywało, że to za dużo poświęcenia.

– Jak mówię, że popieram, to popieram. – Tafla tej nocy wykazywała zadziwiającą oszczędność w słowach.


* * *

– Około południa Tajna Rada, częściowo na kacu, ale w pełnym składzie, zgromadziła się w Sali Tronowej. Była tam i Yolanda, zaproszona ze względu na rangę decyzji. Diana – ubrana tego dnia na ciemno, nieomal żałobnie, z włosami zaczesanymi skromnie, jak przystało na wdowę – zaczęła nie bawiąc się we wstępy:

– Drodzy moi. Pragnę zapoznać was z moją decyzją, która jest nieodwołalna. Proszę więc nie próbować mnie przekonywać i odwodzić. Wczorajszy wieczór uświadomił mi dogłębnie parę spraw. Po pierwsze, nie jestem już wcale młoda i muszę pogodzić się z myślą, że kiedyś trzeba będzie przekazać brzemię regencji w młodsze ręce (szmer

dostojników i tryumfalny uśmiech Yolandy). Usunę się, gdy tylko to jedyne dziecię mego wielkiego małżonka osiągnie pełnoletność, czyli – w myśl naszego prawa – za rok (teraz szmer zmienił się w westchnienie, a miejscami w syk grozy). Myślę o klasztorze. A gdy myśli się o służbie Najwyższemu, trudno decydować się na zamążpójście. Królewicz Roland, jak wszyscy to zauważyli, jest piękny i młody. I dlatego uważam, że nie ja winnam go zaślubić, lecz Yolanda.

Nagła cisza i krzyk spłoszonej Królewny:

– Ależ, mamo, przecież on…

– Słucham?

– Przecież on przeznaczony był tobie!

– Zmieniłam zdanie! Kiedy widziałam was razem, stwierdziłam, że po prostu jesteście stworzeni dla siebie. Pasujecie jak ulał.

– A ja nie chcę! Nie! Nie!

– Nie masz nic do gadania, Najjaśniejsza Panienko – rozległ się wysoki i brzękliwy głos lustra. – Ślub odbędzie się w terminie, czyli jutro. Jak na razie mamy monarchię absolutną, a kierownictwo jednoosobowe. Aha, i nikt nie ma prawa dowiedzieć się o naszej decyzji,

nim zabiją dzwony!

Panowie Rady pochylili głowy…


* * *

Dźwięk dzwonów przebudził Rolanda. Z dna nory, w którą wrzucono go, nie widział słońca. Jedynie dzwony obwieszczające jutrznię, prymę, sekundę czy nieszpór stanowiły jego punkty orientacyjne. Nie rozumiał, co się stało. Nie pojmował, kim były karły, które go uwięziły… Skrzypnęły drzwi. Gnom o twarzy gbura wszedł i skłonił się nisko.

– Już po wszystkim. Wkrótce Wasza Miłość będzie wolny.

– Wolny?

– Praktycznie Wasza Książęca Mość nigdy nie był uwięziony. Było to jedynie działanie zapobiegawcze. Wiedzieliśmy o spisku i uchroniliśmy twe bezcenne życie, Nadziejo Przyszłych Dynastii.

– Spisku?

– Tak jest. Spisku, który ta nierządnica Królowa Diana uknuła, aby zaślubić pewnego nikczemnego rajfura, podszywającego się pod ciebie. Italczyka bez czci i wiary! Na szczęście, Królewna Yolanda przejrzała sprawę i poleciła nam, towarzyszom jej młodzieńczej edukacji, pośpieszyć ci na ratunek.

Roland nie wierzył własnym uszom.

– Jeśli to prawda, wynagrodzę cię stokrotnie. A co z mymi ludźmi?

– Wybici – załkał karzeł – ale znajdziesz u nas wielu oddanych przyjaciół. Musimy się jednak zbierać. Słyszysz ślubne dzwony? Ledwo skończy się ceremonia, zdemaskujemy szalbierza i jego wspólniczkę. Prawo nasze powiada: kto wiąże się ślubnym węzłem z przestępcą, podlega takiej samej karze jak on.


* * *

W głównej nawie i na schodach opactwa ciżba stała tak wielka, że w pewnej chwili fala gratulujących notabli rozdzieliła młodą parę. Pan młody wyszedł pierwszy przed bramę wsparty na ramieniu Kanclerza, gdy naraz spod ziemi wysunął się jakiś bogato odziany kurdupel ciągnący pięknego jak sen młodzieńca.

– Ludu Amirandy! – wrzeszczał karzeł. – Oszukano cię! Oto masz przed oczyma szalbierza! Fałszywego księcia!

Tłum zafalował, a Kanclerz dobył buławy, chcąc roztrzaskać łeb zuchwalca, ten jednak ciągnął nie zrażony:

– Prawdziwym Księciem Rolandem jest ten oto młodzieniec!

I królewicz stanął w słonecznym blasku. Harmider uczynił się jeszcze większy. Podskoczyły straże, ale jedno władcze spojrzenie prawdziwego Księcia krwi osadziło je na miejscu. Włoch pobladł strasznie, poczuł, że został podle wrobiony…

– Pokaż, mój panie, wielki pierścień zaręczynowy! – wołał karzeł. – Pokaż przechowywany na piersi konterfekt Królowej Diany, dziś uczestniczki tego nikczemnego… – tu urwał.

Z kościoła w asyście druhen wypłynęła Yolanda. Karzeł zamrugał oczami. Jakże to?

– A tak to – rozległ się dźwięczny głos z boku i na schody wkroczył blady, podrapany, z ręką na temblaku, ale żywy Guido Renz. Za nim wyszła królowa Diana. Renz zbliżył się i ucałował ręce swego pana. – Tak, to jest prawdziwy książę Roland – potwierdził. – A ten szalbierz, zbrodzień i zaślubiona mu wspólniczka…

Gwar uczynił się wielki, zerwały się okrzyki nawołujące do pomsty, ale Diana uciszyła wszystko wzniesieniem ręki.

– Chodźmy, panie mój, do kościoła. Arcybiskup nie będzie miał nic przeciwko drugiej imprezie tego samego dnia.


* * *

Wielkie było miłosierdzie Królowej Diany. Udaremniwszy dzięki bohaterstwu Guida (który, po przepłynięciu wodospadu i odzyskaniu przytomności, jeszcze przed świtem stawił się w zamku) i bystrości swego zwierciadła cyniczny spisek, Królowa nie chciała się mścić. Poprzestała na wysłaniu młodej pary na wieczystą banicję. W swej dobroci zapewniła młodym pełną wyprawę i poleciła zabrać ze sobą bandę karłów, tak aby nigdy więcej nie pojawili się w Amirandzie. Dała też prezent ślubny. Gadające lustro, które jej samej nie było już potrzebne, a Yolandę i pseudokrólewicza mogło nauczyć rozumu. Zresztą, niepotrzebny był na dworze świadek całej tej ponurej afery. Yolanda jednak nie marzyła o nauce. Lustro zostało zaraz po przekroczeniu granicznej przełęczy rozbite na drobne kawałki i rozrzucone zarówno po świecie alternatywnym, jak i realnym. W wiele wieków później z jednego z odprysków niejaki Marconi wyprodukował radio kryształkowe, a z innego uczony akademik Kineskopów skonstruował prekursorski telewizor.

Загрузка...