– Słyszał już pan o tym telefonie? – zapytała Charlotta, rozsuwając ciężkie, aksamitne zasłony w oknach sypialni.
– Słyszałem, podobno kupiono licencję na wynalazek pana Bella – odrzekł ziewając zagrzebany w poduchy mężczyzna, którego wiecznie nabiegła krwią twarz nieodmiennie kojarzy się z szaszłykiem.
– Wynalazek pana Bella to jedno, ten telefon to drugie. – Gosposia należała do osób doskonale poinformowanych z racji częstych wizyt w kościele i dzięki prenumeracie „Dzwonka Codziennego".
Do zwyczaju należało, że po obudzeniu i podaniu śniadania robiła swemu panu prasówkę. Sam pan, Szambelan piątej kategorii, nie czytywał nic od czasu przedwczesnego przejścia na emeryturę. Należał do ludzi wygodnych i pozbawionych przesadnych ambicji. Całe życie przesłużył na niższych piętrach drabiny urzędniczej, wykazując się bezwzględną lojalnością i subordynacją. Nigdy nie skaziło go własne zdanie – kiedy zwierzchnicy się mylili, on solidarnie mylił się razem z nimi. Toteż, gdy po czterdziestu pięciu latach nienagannej służby otrzymał tytularną szambelanię (najniższego wprawdzie stopnia, ale zawsze) i trzysta pięćdziesiąt silverów miesięcznej renty, służbowe mieszkanie z gosposią i bezpłatny bilet na koleje żelazne, mógł uważać się za człowieka szczęśliwego. Nade wszystko bowiem cieszył go spokój, porządek i ład. Nienawidził szczerze w równym stopniu: młodych ludzi z Akademii Sztuk Pięknych owładniętych przez zgubne demony impresjonizmu, ich uniwersyteckich kolegów szukających inspiracji w naukach Darwina lub Nietzchego i socjalistów. Gardził kawiarnianym rozpolitykowanym tłumkiem, a panująca monarchia, wciąż absolutna, wydawała mu się najlepszym z możliwych systemów. Każdy znał tu swoje miejsce, a gdy je opuścił, był skutecznie przywoływany. I to dowodziło harmonii.
Oczywiście, Szaszłyk Szambelan, jak przezywali go za jego plecami sąsiedzi z kamienicy, miał swoje drobne grzeszki. Ale były to grzeszki odpowiedzialne. W piątkowe popołudnie grywał na małe stawki w wista w Klubie Purytańskim, w sobotę pił (tak aby przez niedzielę móc wytrzeźwieć), w poniedziałek zaś chodził do burdelu, albowiem tego dnia stali bywalcy salonu Madamme Tourneau mieli zniżkę.
Śniadanie składające się z trzech jajek na szynce z towarzyszeniem czarnej kawy z mlekiem, kilku chrupiących bułeczek, salaterki z serami i patery pełnej owoców rozłożyło się na nocnym stoliku. Szambelan zawiązał sobie serwetkę pod brodą.
– A jaka pogoda, Charlotto?
– Będzie padać. Natomiast to, co mówią o tym telefonie, to naprawdę niezwykłe. Podobno ludzie będą mogli telefonować do Zamku.
– Ależ, droga Charlotto, po cóż mieliby to robić?
– Żeby przekazać swoje opinie, rady i uwagi.
– Niedorzeczność. Istnieje przecież mianowany przez Najjaśniejszego Pana Senat, działa wyspecjalizowany aparat urzędników zbierających opinie, po cóż jeszcze aparat telefoniczny? Jest to plotka, obrzydliwa plotka szerzona przez wiadome koła liberałów i antychrystów.
– Ależ napisali o tym w „Dzwonku Codziennym", o tutaj: Wychodząc naprzeciw słusznemu zapotrzebowaniu szerokich mas admirandzkich, tytułem eksperymentu już wkrótce zostanie wprowadzony nowy system konsultacji ze społeczeństwem za pomocą Telefonu Zaufania…
– Moje pince-nez! – Szambelan zdawał się być poruszony. Gosposia sięgnęła po nie, ale w tym momencie ozwało się stukanie do drzwi, czynione zgoła profesjonalnie. Nie było to pełne ugrzecznienia stukanie doręczyciela pocztowego, dwuznaczne chrobotanie domokrążcy, czy przyjacielskie puk-puk któregoś z nielicznych znajomych Szaszłyka… Zresztą, nim ktokolwiek miał okazję postąpić ku drzwiom, te otwarły się same i stanęli w nich dwaj identyczni faceci w płaszczach ociekających wodą i charakterystycznie postawionych kołnierzach.
– Pan Wiktor, tytularny Szambelan Starogrodzki? – zapytał minimalnie wyższy z przybyłych i nie czekając na odpowiedź, którą najwyraźniej znał, dodał: – Pan będzie uprzejmy pójść z nami…
Ciężki kac telepał całym ciałem młodzieńca. Nie pomagał ani kompres sporządzony przez wiernego Jana, ani kufel dobrego de-nijskiego piwa przyniesiony przez Margaretę z piwiarni vis a vis ledwo minęła godzina trzynasta. Żużu leżał z przymkniętymi oczyma na puchowych poduszkach i czekał, kiedy objawy zatrucia miną lub przynajmniej zmaleją. Trzy bankiety zakończone nad ranem w garderobach Teatrzyku Rewiowego „Kakadu" to nazbyt wiele nawet dla zahartowanego w rozrywkowych bojach organizmu młodego mężczyzny. Swój stan zwykł on określać w podobnych okolicznościach „struganiem łódeczek z kory mózgowej". Starał się więc odprężyć i nie myśleć. A nade wszystko nie wspominać. Wieczór był udany. Ekscesy umiarkowane. W końcu zestrzelenie żyrandola w małej sali w „Kakadu", zdarcie płaszczy z paru przechodniów i spoliczkowanie dwóch konstabli, gdy ci naiwnie próbowali wylegitymować złotą czeredkę, nie należało do szczególnych osiągnięć. Żużu, rozbierany na schodach przez wiernego Jana, resztką świadomości udzielił mu kilku poleceń. Ten jeszcze przed świtem pobiegł do kancelarii ojca młodzieńca. Starszy pan najpierw zaśmiewał się z powodu jego wybryków, a potem polecił paru swym podwładnym zatuszować przykre wrażenie, zapłacić gdzie trzeba, a obu spoliczkowanych konstabli przenieść do służby w oddziałach pogranicznych.
– Może pomógłby panu masaż – zaofiarowała się Margareta.
– Cicho! – jęknął tonem nieboszczyka Żużu.
I Margareta umilkła spoglądając na Jana. Ten wzruszył ramionami i wycofał się z pokoju. Na schodach wypili resztkę piwa i poplotkowali na temat ekscesów młodego panicza… Byli bowiem służbą nowoczesną. Jan, gdy miał wychodne, chodził na zebrania kółka wolnomyślicieli, a Margareta składała na wpisowe do wieczorowej szkoły Kobiet Samodzielnych. Po takiej szkole można było założyć własny hotel, a gdy się miało znajomości – nawet dom schadzek, dostać posadę w urzędzie lub złapać męża.
– Kiedyś się, gówniarz, doigra rzekł szeptem kamerdyner – niech no tylko starszy pan wypadnie z łaski.
– Kiedy to będzie? – westchnęła Margareta. – Jest u szczytu.
– To znaczy niedługo. Na szczycie obok Regenta jest diablo mało miejsca i nikt go na dłużej nie zagrzał.
Rozmowy te przerwało przybycie krytym powozem dwóch facetów, którzy nie zważając na protesty wiernego Jana polecili obudzić panicza i sprowadzić go na dół.
– Jakie ja mam piękne ciało, nieprawdaż? – powiedziała Pamela do jednego ze swoich licznych luster.
Zwierciadło nie odpowiedziało, ale jego milczenie dziewczyna przywykła traktować jak aprobatę. Miała dziewiętnaście lat i żadnych skrupułów. Dzięki temu, kiedy inne koleżanki ze śmierdzącego zaułka konały na gruźlicę w Hospicjum Św. Limeryka lub pracowały dzień i noc w burdelach dla kolorowych, które niczym miodne plastry kapały zepsuciem na dzielnicę Portową, ona pozostała kwitnąca, zadbana, bogata i niezależna. Przestrzegała przecież zasady: nigdy nie mieć więcej niż pięciu kochanków. Ale za to dobrych. I miała: książę de M., baron Samuelsohn, właściciel sieci banków, minister O. – wydawca „Dzwonka Codziennego" oraz pastor Filibert – Pierwszy Kaznodzieja Sekty Ósmego Dnia. Stanowili oni wystarczający zestaw, aby żyć wygodnie i nie przepracowywać się. Awans Pameli powinien być chyba okrasą czytanek dla młodzieży podczas zajęć z „Anatomii Sukcesu". Mając 14 lat i ojca alkoholika, poszła na służbę do państwa R. Tam wykorzystywana fizycznie przez ojca, syna i dziadka, już w wieku piętnastu lat doprowadziła, że oszalała z zazdrości na jej punkcie rodzinka wymordowała się nawzajem. Każdy zostawił przyzwoite legaty dla młodziutkiej pomocy kuchennej. Romans z przystojnym adwokatem pozwolił Pameli na wejście w posiadanie mieszkania, wyzwolenie się z łap ojca alkoholika i rozpoczęcie około szesnastego roku niezależnego życia, które trwało do dziś. Młoda kurtyzana żyła nie tylko dostatnio, ale zgromadziła w tym czasie niezłe zabezpieczenie. Miała i rezydencje, i papiery wartościowe, a nawet dobrą reputację, która sprawiała, że nikt nie ważył się na jakąkolwiek obelgę pod jej adresem. Komisarz policji zbyt gorąco marzył, aby dostać się na rezerwową listę klientów Pameli.
Kroki na schodach – któż nie posłyszałby bezceremonialnego szurania podkutych buciorów – odezwały się tak nagle, że kurtyzana zdążyła nałożyć tylko swój amarantowy szlafroczek, w którym zazwyczaj przyjmowała pastora. A gdy dwaj przybyli wymienili jej imię i nazwisko, sięgnęła jedynie po futerko, parasolkę oraz buciki i, tak jak stała, podążyła do powozu.
– I dlatego, moje panie, naszym hasłem pozostanie zawsze „Rodzina, Monarchia, Tradycja". Nie poddamy się zgubnym wpływom liberałów i sufrażystek, nie chcemy równouprawnienia i rozdarcia między obowiązkiem a wolną wolą, pozostańmy kobietami. O tak! – skończyła efektownie odczyt Sonia.
Zaklaskał bibliotekarz i jego pomocnik. Reszta sali, nie licząc śpiącego staruszka i dwóch nastolatków-imbecyli, ziała pustką. Plakat ogłaszający zebranie „Przeciwników Wyzwolenia Kobiet" trzymał się na jednej pinezce.
Starsza pani w męskim żakiecie dopiła wodę z karafki, zebrała rozrzucone papiery i wyszła z sali.
– Wspaniale, hrabino, wspaniała prelekcja. – Bibliotekarz giął się w ukłonach.
– Frekwencja średnia – zauważyła Sonia.
– Przypadkowy zbieg okoliczności. W kaplicy obok przemawia pastor Ósmego Dnia, a poza tym przyjechał cyrk. Z cyrkiem nikt nie wygra. Ale następnym razem, słowo honoru, będzie lepiej. Wszyscy podzielają pani słuszne ideały. Nawet moja żona…
– A właśnie, dlaczego jej nie było?
Bibliotekarz coś bąknął niewyraźnie. Nie bardzo wypadało mu przyznać, że jego małżonka uczęszcza na wieczorowy kurs, gdzie uczy się zupełnie innego podejścia do życia, niż proponowała dzisiejsza prelegentka.
– Wezwijcie dorożkę – zakomenderowała arystokratka swym wysokim, nawykłym do rozkazywania głosem.
– Nie ma potrzeby – rzekł jakiś mężczyzna, który wyłonił się z cienia. – Wicehrabina Sonia Yo? Pani pozwoli z nami…
Powóz kołysał się po wertepiastej drodze. Czwórka ludzi wpatrywała się w milczeniu we własne twarze. Od Żużu zalatywało zapachem gorzelni. Pamela bezskutecznie usiłowała schować pod futrem kolana. Szambelan rozglądał się nerwowo, poruszając szczękami, jakby żuł jakiś pokarm lub słowa. Jedynie Wicehrabina, snadź przywykła do różnych ekstraordynaryjnych sytuacji, wyciągnęła teczkę z notatkami i pisała coś zawzięcie. Firanki w oknach powozu były spuszczone, ale pasażerowie wiedzieli, że mężczyźni w płaszczach zajęli stanowiska z tyłu. Dotąd nie padło żadne słowo wyjaśnienia.
– Co ja takiego zrobiłem? – zastanawiał się w duchu Szaszłyk. – Może gadałem coś przez sen? Nie, to wszystko musi być koszmarną pomyłką.
– Zdjęli tatę! – Żużu czuł, jak trzeźwieje gwałtownie z każdą minutą.
– Rany boskie, nie byłam na okresowych badaniach! – myślała Pamela. – Jeśli książę coś złapał podczas wizyty w Egipcie, to będzie ładny pasztet.
– No, cóż, pewnie moja akcja przeciwko wyzwoleniu kobiet okazała się niesłuszna, ale nie szkodzi, potępię ją, odetnę się od samej siebie i zgłoszę akces do sufrażystek. Też dobrze! – pocieszyła się, szkicując odnośną wypowiedź, Sonia.
Powóz zatrzymał się raptownie.
– Wysiadać! – zabrzmiał głos jednego z drabów.
No więc wysiedli. Szambelan podał dwornie rękę Wicehrabinie, natomiast przepychający się z drugiej strony Żużu omal nie przewrócił Pameli. Znajdowali się w przepięknym parku. Tuż po wewnętrznej stronie bramy, za którą tłoczyła się prasa i gapie. Cztery dziewczynki w wyszywanych cekinami strojach dolnoamirandzkich wręczyły im kwiaty. Eskortujący ich mężczyźni zniknęli. Mali, szybcy gazeciarze rozdali im najświeższy numer „Amiranda Kurier". Z pierwszej strony gazety wyglądały ich własne twarze, pełne dostojeństwa i skupienia.
Nasi eliminaci, Wybraliśmy najlepszych - głosiły tytuły. Cokolwiek zdziwieni transparentem popatrzyli po sobie, a potem pobiegli wzrokiem ku centralnemu klombowi, z którego wystawał niski, biało pomalowany budynek w stylu klasycystycznym z napisem na tympanonie – „Budka Telefoniczna Numer l".
Jak donosi nasz specjalny wysłannik – głosiły pierwsze zdania „Amiranda Kurier" – już dziś pierwsi reprezentanci społeczeństwa wypowiedzą się w imieniu szerokich rzesz ludności Amirandy w naszym upragnionym Telefonie Zaufania.
– Brawo, brawo! – wołał zza przepięknie kutej bramy tłum kibiców zgromadzony z prawej strony.
– Roz-ma-wiaj-cie, roz-ma-wiaj-cie! – skandowali ci z lewej. Eliminaci popatrzyli po sobie, dookoła w alejkach było pusto.
– Ha, jak trzeba, to trzeba – rzekła Wicehrabina. Pospieszyli za nią. Szaszłyk Szambelan z trudem dorównywał im kroku, on i skacowany Żużu pozostali trochę z tyłu. Emeryt, cały czas rozglądając się niespokojnie, najpierw spytał młodego playboya, o czym zamierza mówić przez telefon?
– O niczym – odburknął ten. – Poproszę o połączenie z tatką, i starczy.
– Jaka ta młodzież jest cyniczna – pomyślał Szambelan, a potem
zaczął się zastanawiać.
Bezpośrednia rozmowa nie uśmiechała mu się. Dotąd nawykł raczej do słuchania, do krótkich urzędniczych: „tak jest, Wasza Wysokość", „oczywiście, Eminencjo" czy też „Ekscelencja ma pełną słuszność". Poruszyć sprawę rent dla wysłużonych emerytów? – to zakrawałoby na prywatę. Zanim doszli do białego pawilonu, miał już jednak listę spraw.
Po pierwsze, kwestie kar dla woźniców, którzy lekceważyli sobie najwyraźniej rozporządzenie o przymusowym ogumieniu kół wozów w mieście stołecznym i hałasowali mu o świcie pod oknami.
Po drugie, sprawa protestu w imieniu starszych ludzi przeciwko estetycznym bezeceństwom impresjonistów.
Po trzecie, konieczność uchwalenia zakazu wstępu psów nierasowych do parków publicznych…
– A ty skąd się tu wzięłaś? – Wicehrabina przeszyła Pamelę wzrokiem pełnym pogardy.
– Mogłabym zapytać o to samo – odcięła się dziewczyna.
– Ja się nie mam czego wstydzić, ciężką pracą zapisałam najchlubniejsze karty społecznej działalności w Amirandzie.
– Ja też, tyle że nie społecznej…
Sonia Yo zignorowała odpowiedź.
– Działałam jako prelegentka i honorowa markietanka, piastowałam odpowiedzialne funkcje w Towarzystwie Hodowli Kanarkówi Papug Falistych, prezydiowałam Kołu Popierania Monarchii i sekretarzowałam Klubowi Przyjaźni Amirandzko-Amirandzkiej…
– A pracowała pani kiedyś na życie?
Arystokratka wygięła pogardliwie wargi i uznała, że dalsza rozmowa z rozmemłaną parweniuszką tylko uwłacza jej błękitnej krwi z awansu.
Weszli do rozmównicy. Cały pawilonik wypełniała rozległa poczekalnia, ze znajdującą się w środku oszkloną kabiną. Nigdzie śladu człowieka.
– I co teraz? – zapytała Pamela.
– Chyba pan z racji wieku i urzędu – Wicehrabina wyszczerzyła w uśmiechu swe nieliczne zęby w stronę Szambelana.
– Zawsze ustępuję kobietom – wykręcił się dwornie.
– A ja młodzieży – Sonia skinęła na Pamelę.
– Mogę, czemu nie – wzruszyła ramionami kurtyzana – ale ja tam przemawiać nie umiem, żadnych problemów nie mam. I myślę, że na rekonesans powinien pójść pan Żużu. Rozmowy z górą to dla niego nie pierwszyzna.
– Proszę bardzo, ale na kacu jestem bardzo szczery i, jak wygarnę, może już nie być dalszych rozmów. Zresztą, może uzgodnilibyśmy sprawy, które warto by poruszyć na pierwszy ogień, żeby się nie powtarzać. Ja jestem za zniesieniem gorsetów obyczajowych, dopuszczeniem do wolnej miłości i nieograniczonej dystrybucji używek. Dla biednych bezpłatnie…
Pamela zachichotała. Za to grdyka Szambelana podskoczyła jak szczur w gwałtownie hamującej windzie.
– Sądzę, że najpierw powinniśmy podziękować władzy – rzekł – za daną nam możliwość otwartego i bezkompromisowego wypowiedzenia się na wszystkie tematy, a następnie zabrać głos…
– Dobra – przerwała Wicehrabina – ja zaś sądzę, że najważniejsza jest szczerość. Nie komplementy, nie czułe słówka, tylko prosto w oczy, po nazwiskach. O naszych problemach: rozwydrzeniu młodzieży, nieuczciwości arendarzy, lenistwie chłopów pańszczyźnianych, nieporządkach w niektórych zaułkach. Bez lakiernictwa! Nawet można by skrytykować niższe szczeble administracji.
– Mój Boże – wyrwało się Szaszłykowi.
– Są za dobrzy i zbyt liberalni.
– Ja się na tym nie znam – zaczęła Pamela – ale może warto byłoby wspomnieć o nędzy w dzielnicach południowych i zdzierstwach tamtejszych poborców, działających ręka w rękę z gangami. O przekupności sędziów i kłamstwach Heroldii…
– Czy ktoś coś tu mówił, bo mnie się wydawało, że nikt? – zapytała Wicehrabina Szambelana.
Ręka Żużu, błądząca od pewnego czasu po udzie młodej dziewczyny, ścisnęła je wymownie.
– Fajna jesteś, ale bardzo głupiutka – rzekł jej do ucha. – Kto ci o tym wszystkim nagadał?
– W łóżku można nauczyć się wielu ciekawych rzeczy.
– Będziemy losować kolejność wypowiedzi – powiedziała Sonia. – Napiszemy swoje nazwiska na karteczkach, wrzucimy do mego czepka, a ja wylosuję.
Los przewrotnie wskazał Wicehrabinę. Ta pokraśniała. Nie wiedzieć: z dumy czy raczej niepokoju.
– Idę wypełnić swój obowiązek – stwierdziła dramatycznie. – Ale proszę kolegów, abyśmy w swych wypowiedziach unikali mówienia o sobie nawzajem. Mówmy o sprawach ogólnoamirandzkich, a między sobą bądźmy solidarni.
Szaszłyk z przyzwyczajenia zaklaskał.
– O ile zechcą z wszystkimi nami rozmawiać – rzekł Żużu.
Sonia zatrzymała się.
– A myśli pan, że mogą?
– Wszystko mogą.
Yo weszła do budki, zdjęła złotą, inkrustowaną rubinami słuchawkę. Na zewnątrz dobiegło powtórzone:
– Hallo, hallo!…
Ale potem arystokratka zatrzasnęła drzwi i dalszy przebieg rozmowy można było obserwować na niemo. Najpierw Wicehrabina stała profilem do całej reszty eliminatów, potem odwróciła się tyłem. Słuchawkę ściskała tak silnie, że aż jej pobielały nadgarstki. Skończyła po kwadransie.
– Jak było? – zapytał następny do rozmowy Szaszłyk.
– Prawidłowo i na roboczo – odparła Sonia, ocierając pot z twarzy.
– Powiedziała pani wszystko, co miała do powiedzenia? – zapytał niedowierzająco Żużu.
– I jeszcze więcej – odparła działaczka i widząc, jak Szambelan wchodzi do kabiny, potruchtała, aby obserwować go z drugiej strony.
Tak więc, w jakimkolwiek kierunku by się odwrócił, wszędzie napotykał zaciekawione oczy współeliminatów.
Początek rozmowy był chyba nieprzyjemny. Szambelan Starogrodzki powiedział parę słów i wsłuchiwał się w odpowiedzi. Okropnie pokraśniał, a jego skóra przypominała teraz zleżałą koninę. Sprawiał wrażenie, jakby słuchawka parzyła go w rękę i miał ochotę cisnąć ją na widełki, ale z wolna zaczął się rozkręcać. Jego usta poruszały się w coraz dłuższych zdaniach, potem doszła nawet gestykulacja. W sumie dialog trwał około pół godziny i zakończył się wykonanym z uśmiechem pełnym czci, ale bez przesady ukłonem.
– Pańska kolej, Żużu – stwierdził wychodząc.
Sonia wyglądała na niespokojną.
– Coś długo pana maglowali? – zauważyła.
– To była przyjemna dżentelmeńska rozmowa na tematy najważniejszych spraw narodu i monarchii. Mieliście rację, trzeba było mówić o wszystkim. Bez oporów.
Żużu chyba miał kłopoty z połączeniem. Trzykrotnie odkładał słuchawkę na widełki i podnosił ponownie. Ale wreszcie poszło. Sądząc z niedbałej pozy, rozmowa przybrała wręcz familiarny ton. Musiały często padać żarty, playboy parokrotnie wybuchał serdecznym śmiechem, to znów nonszalancko przerzucał słuchawkę z ręki do ręki, dając obserwującym do zrozumienia, że nic a nic nie przejmuje się opinią z góry…
– Kto z panem rozmawiał, Regent? – zapytała Wicehrabina Szambelana.
– Nie, jego sekretarz, a z panią?
– Jego pierwszy sekretarz. Bystry człowiek.
Wreszcie Żużu odwiesił słuchawkę i wyskoczył z kabiny jak z łódeczki, którą odbywał przyjemny spacerek po stawie.
– Teraz ja – ruszyła Pamela.
– Nie ma takiej potrzeby – zatrzymała ją Sonia.
– Ależ to moja kolej! Puść mnie, stara kwoko!
– Już przekazałam twoje uwagi – stwierdziła nie dając się sprowokować Yo.
– Ja też o nich napomknąłem – dorzucił Szambelan.
– Ale ja mam chyba prawo…
– Możemy to przegłosować. Kto jest za dopuszczeniem tej… małej do głosu? – zapytała Wicehrabina.
– Ja się wstrzymuję – rzekł dyplomatycznie Żużu, który mimo pozoru rozbawienia po wyjściu z budki zdawał się być markotny.
Pozostała dwójka była, oczywiście, przeciw. Pamela odwróciła głowę, nie chcąc pokazać łez, które zakręciły się jej w oczach.
– Liryczna kurewka – przemknęło Szaszłykowi – trzeba się nią zainteresować.
Naraz podniosła się jakaś płytka w podłodze. Sonia wydała zdławiony okrzyk przestrachu. Z otworu wyłoniła się najpierw osmalona łapa, potem torba, wreszcie barczysta postać w poplamionym kombinezonie. Monter obrzucił zebranych miłym spojrzeniem.
– Przepraszam za spóźnienie – rzekł – ale nie dało się wcześniej. Za minutę aparat będzie podłączony.
– Jak to? – wybąkała Pamela. – A dotąd?
– Był głuchy, panienko, jak pień. Głuchy telefon.
Nikt z pozostałych eliminatów nie podniósł spuszczonych oczu. Elektryk pogmerał coś jeszcze przy aparaturze, po czym dzwonek zabrzęczał. Przenikliwie, dostojnie.
– No, można gadać – rzekł pracownik znikając w otworze.
Stali lekko zdetonowani.
– Już można – powtórzył elektryk – śmiało.
Wicehrabina spojrzała władczo na Szambelana, ten zrobił krok jak ptaszek hipnotyzowany przez węża.
– Aha, jeszcze jedna informacja. – Głowa z otworu wychynęła ponownie. – My, monterzy z koncernu telefonicznego, zrobiliśmy na własną rękę małą modyfikację. Przez dziurę czasową przecisnęliśmy gigantofon (produkcja Z-L, lata pięćdziesiąte), wszystkie wasze rozmowy będą słyszane przez wielotysięczne tłumy zebrane przed bramą
parku. Nasi towarzysze zadbali, aby w pół godziny zebrać tam całe
miasto. No, powodzenia…
Zapadła cisza. Telefon nadal dzwonił. Szaszłyk cofnął się aż pod ścianę. Żużu przeglądał ubranie w poszukiwaniu papierosa.
– Teraz chyba twoja kolej, Pamelciu – powiedziała słodziutko Sonia, pieszczotliwie głaszcząc lniane włosy młodej nierządnicy.
Dźwięk podnoszonej słuchawki zabrzmiał w uszach wielotysięcznych tłumów zgromadzonych wokół parku niczym salut armatni. Ucichły rozmowy, nawoływania przekupniów, wstrzymali oddech studenci i konfidenci, przypadkowi przechodnie i bony do dzieci.
Rozległ się lekko zachrypnięty sopran Pameli.
– Hallo, tu Pamela, czy to Telefon Zaufania?
Cisza.
– Czy to Telefon Zaufania, bo ja chciałam przekazać w paru punktach…
Słowa przerwała świdrująca uszy melodyjka, raz, dwa, trzy, a potem rozległ się bezosobowy głosik:
– Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru…