CZĘŚĆ DRUGA. CZAS NA MIŁOŚĆ

„Nie dotykaj mnie, nie podchodź za blisko! Moja skóra jest wrażliwa na twój dotyk, niczym kwiaty mimozy na powiew wiatru. Ja wiem, że pod mrozem, który cię otula, twoje ciało goreje, podobnie jak moje, które staje w płomieniach, kiedy się zbliżasz. W płomieniach, które błagają, byś to ty je ugasił. Zaczekaj! Zaczekaj tylko, aż czas się dopełni! Ale, na wszystkie gwiazdy na niebie, nie zwlekaj zbyt długo! Nie zniosę już więcej! Nie zniosę, by tęsknota rozrywała na strzępy moje ciało i moją duszę!

Przyjdź do mnie, najszybciej jak to możliwe!”

12

Sissi przyjechała i dokonano prezentacji. Bez kłopotów została przyjęta przez całą grupę, zamieszkała w pokoju Gudrun i Pedra, oni bowiem nadal pozostawali w Madrycie. Nie mogła długo zostać”, wkrótce musiała wracać do Skanii.

Przywiozła jednak pożółkły kawałek papieru, który znalazła pośród swoich rzeczy, musiała go więc dostać razem z gryfem dawno temu. List, czy jak to nazwać, znajdował się w zniszczonej kopercie z napisem „Ważne dokumenty”. Koperta leżała razem z jej i matki świadectwem chrztu, a ona nigdy się tym nie interesowała.

– Czy to może być to, czego szukasz? – wyciągnęła papier do Mortena, którego znała najlepiej i uważała za autorytet, ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich pozostałych i zadowoleniu samego Mortena.

– To przecież właściwie pozbawione sensu słowa – rzekła trochę przepraszającym tonem, jakby czekała, że on zacznie się głośno śmiać.

Przeczytali informację. Została zapisana po szwedzku, mieli jednak wrażenie, że niegdyś tekst przetłumaczono z hiszpańskiego, bowiem język był dość nieudolny.

„Moja jest kraina, szara i pionowa, gdzie się gromadzą orły. Z południa na zachód. Z północy na prawo”.

– To jest właśnie ten dokument – odezwało się wiele głosów równocześnie.

– Ale czy nie powinno być „z południa na lewo”? – spytała Unni. – Skoro dalej jest „na prawo”?

– W tym wypadku zachód i lewo musi oznaczać to samo – stwierdził Antonio. – Tylko o co tu chodzi? Czy oni muszą nam wciąż podrzucać kolejne rebusy do rozwiązania?

Sissi nadal odnosiła się do całej sprawy dość sceptycznie. Nadal toczyła się w niej walka między rozsądkiem a pragnieniami.

Morten starał się ją uspokoić:

– Skoro rycerze o tobie nie wiedzieli, to mnisi pewnie też nie.

– Jacy mnisi? Ci okrutni kaci, o których rozmawiacie?

– Tak. Ubierali się jak mnisi, ale byli tylko pomocnikami inkwizycji. Takimi, którzy czerpali przyjemność z okrucieństwa, rozkoszowali się nim. Dominikanie na przykład nie byli tacy źli. Dbali tylko o swoje majątki.

– Starczy i to – skrzywiła się Sissi, a pozostali przyznali jej rację.

Dziewczyna kręciła głową, nie mogła przestać się temu wszystkiemu dziwić.

W końcu Jordi zabrał ją ze sobą do rycerzy. Morten i Unni mogli jej towarzyszyć, wszyscy przekonywali ją że nie ma się czego obawiać. Naprawdę nie powinna się bać!

Rycerze byli dostojni i przerażający, kiedy wyłonili się z zacienionego ogrodu. Po prostu z powietrza.

Przez twarz Sissi przemknął intensywny rumieniec, który zaraz zbladł. Wstrząsnął nią dreszcz, jakby spontaniczna chęć ucieczki, ale zdołała ją opanować. Ściskała rękę Mortena, spoglądała przestraszona to na Unni, to na Jordiego, żeby się przekonać, że to co widzi, jest prawdą.

– Tak jest – potwierdził Jordi. – Oni są prawdziwi. Jeśli tak można nazwać zjawy nie z tego świata. Przedstawił rycerzy po kolei, jak zawsze z wielkim szacunkiem, a na koniec powiedział:

– To zaś, Sissi, jest twój przodek, don Garcia de Cantabria. Bardzo się cieszy, że jesteś i że cię odnaleźliśmy.

Don Garcia zsiadł z konia i podszedł do niej długimi, jakby miękkimi krokami.

Kroki upiora, pomyślała Unni, jej też zrobiło się słabo. Ciekawe, jak Sissi to przyjmie?

Ale Sissi zachowała się znakomicie.

Patrzyła pod stopy, kiedy kłaniała się nisko, ale potem wyprostowała się i podniosła wzrok. (No, dla ścisłości trzeba powiedzieć, że Jordi poinstruował ją zawczasu i że mimo to z daleka było widać, iż trzęsie się niczym osikowy liść.) Don Garcia położył obciągniętą rękawiczką dłoń na jej ramieniu. Tylko nie zacznij teraz histerycznie krzyczeć, błagała w myślach Unni, ale opanowanie Sissi jej imponowało. Potem opowiadała, że to dotknięcie jego dłoni było niczym muśnięcie piórkiem, prawie nic nie czuła, ale zarazem ciężkie jak ołów, zawierało całą, skondensowaną historię rodu.

Unni sama uważała, że to niesamowite mieć przed sobą chodzącego upiora, zresztą stojąc na ziemi, wydawał się jakiś bardziej ludzki, niż kiedy siedział wysoko na koniu, taki daleki. Widziała też wyraźnie ubranie don Garcii, kiedy podnosił rękę. Złoty blask pasa i purpurową szatę, chociaż wszystko było brudne i wygniecione, tak długo po śmierci… Ten rycerz miał surowy, jakby zacięty wyraz twarzy, nie dobrotliwy jak don Galindo. Don Garcia był jedynym z rycerzy w średnim wieku. Jakieś sześćdziesiąt łat (plus kilkaset), o szpakowatym zaroście i martwych, białych oczach.

– On jest z ciebie bardzo zadowolony, Sissi – powiedział Jordi przyjaźnie. – I prosi, żebyś się go nie bała. Będzie nad tobą czuwał.

Sissi nie bardzo wiedziała, czy powinna być za tę obietnicę wdzięczna. Odetchnęła głośno, kiedy spotkanie dobiegło końca.

Ale była zdecydowana im pomagać. Problem chętnych do działania młodych kulturystów ze Skanii rozważał się poniekąd sam. Hasse i Nisse nie mogli przyjechać do Norwegii, bo musieli się zajmować studiami.

Właściwie Sissi przyjęła to z ulgą, chciała zachować nowych przyjaciół tylko dla siebie.

Vesla była narazie w znakomitym humorze. Czarna chmura jej życia, matka, zadzwoniła z wiadomością, że córka nowych sąsiadów jest bardzo sympatyczna, odwiedza ją często i pyta, czy nie mogłaby się do czegoś przydać. Jest, mówiła matka, o wiele milsza i bardziej wyrozumiała, niż niewdzięczna Vesla, która tylko ściąga wstyd na głowę nieszczęsnej matki. Córka sąsiadów załatwia dla niej sprawunki i ma cierpliwość słuchać, kiedy samotna, nieszczęśliwa kobieta, chce się wyżalić i opowiedzieć o swoich życiowych problemach.

Więc niech sobie Vesla zostanie tam, gdzie jest, nie musi się już niczym przejmować.

Jak dobrze, myślała Vesla. Jak cudownie i wspaniale! Obawiała się tylko, że to może długo nie potrwać. Na wszelki wypadek więc zmieniła telefon komórkowy. Teraz nareszcie może się w spokoju cieszyć swoim Antoniem!

Ale jej obawy okazały się słuszne: szczęście nie trwało długo.

Matka nie mogła jej dopaść telefonicznie, przysłała więc list pełen zaklęć i wymówek. List został przez pocztę dostany, bowiem Vesla nie chciała zdradzić nowego adresu. Zawierał mnóstwo oskarżeń i opisów cierpień. Oto przykład:

„Ta bezwstydna dziewczyna, która przychodziła tu, do mojego domu, i której ja zaufałam! Teraz mi mówi, że nie jest w stanie dłużej słuchać mojego gadania. Słyszałaś coś takiego? Naprawdę nie ma już na świecie zrozumienia ani współczucia. Jakbym ja nigdy nie miała do powiedzenia niczego przyjemnego! Jak można się czuć, kiedy cały świat jest przeciwko tobie?

A ty jesteś jedną z tych, którzy dokładają kamienie do mojego brzemienia. Teraz masz zaraz iść do pastora i poślubić tego grzesznego studenta medycyny, który ściągnął na mnie wstyd wobec wszystkich moich sąsiadów i znajomych. Jeśli nie zadbasz, żeby zalegalizować ten swój grzeszny związek, to więcej mnie nie zobaczysz! I nie wyobrażaj sobie, że przyjdę na twój ślub i będę patrzeć, jak idziesz przez kościół w białej sukni, do której nie masz prawa, pokazując wszystkim takie wyraźne dowody, że grzeszyłaś przeciwko pańskiemu przykazaniu, które mówi: Nie cudzołóż!

Kiedy już będziesz formalnie zaślubiona i urodzisz dziecko, owoc grzechu, to daj znać. Ale nie wcześniej! Chcę spotykać znajomych z podniesionym czołem i móc im powiedzieć, że moja córka jest doktorową Vargas. Nie wcześniej, ostrzegam cię! Bo jak nie, to cię wydziedziczę i nie dostaniesz po mnie żadnego spadku”.

– Przejrzałam cię już dawno temu, ty karykaturo matki – westchnęła Vesla zmęczona.

Mimo to dalszy ciąg listu wywołał w niej szok:

– „Chcę cię poinformować, że odnalazłam własną drogę, bez twojej pomocy. Poprzez znajomych poznałam nieziemskiego człowieka, samego przywódcę Jedynego Kościoła w Duchu Niebiańskim, pastora Schwartza. On dał mi tę pociechę i wsparcie, jakiego ty, moja córko, i wielu innych mi odmawialiście.

On „wsłuchuje się w mój ból, moją samotność i rozpacz. Nikt mnie przecież nie rozumie, nikt z wyjątkiem jego. Czuć jego dłoń na swoim ramieniu, kiedy opowiadam mu o trwającym cale życie cierpieniu, tę dłoń, która z takim zrozumieniem głaszcze moje kolana… o, wtedy dreszcz przenika moje ciało i przepełnia mnie religijna rozkosz. To boskie uczucie. Vesla, ja wierzę, że niebiańsko cieple dłonie pastora Schwartza mogą mnie uwolnić od wszystkich cierpień, jego głos przy moim uchu daje mi nareszcie poczucie bezpieczeństwa, jestem nawet w stanie chodzić na jego spotkania z wiernymi, to naprawdę cud boski, i pastor wie, jak powinnam dysponować moimi pieniędzmi. Jedyne słuszne rozwiązanie w tych czasach jarmarcznego zgiełku, to oddać je pod opiekę Niebiańskiego Kościoła”.

– Aha, więc mamusia teraz może chodzić? – zdziwiła się Vesla cierpko.

– Ona potrzebuje pomocy psychiatrycznej – wtrącił Antonio. – Powinna była ją otrzymać już dawno temu, to nie zatrułaby twojego dzieciństwa i młodości, jak to niestety miało miejsce.

– A tego pastora należałoby zamknąć.

– Tak, to mi pachnie niezłym oszustwem – zgodził się Antonio.

– Jeśli mu nawet odda swoje pieniądze, mnie to nic nie obchodzi, ale tacy jak on nie powinni chodzić wolno i ogłupiać ludzi.

– To prawda, jednak teraz reagować nie możemy, bo cię oskarży, że chcesz ją pozbawić przyjaciela z zazdrości o spadek. Który, jak się domyślam, nie jest przesadnie wielki?

– Nie, no coś ty, najwyżej kilka tysięcy. Nie wiem, ile dokładnie i nie chcę wiedzieć.

– Nie przeszkadzaj jej, niech się bawi. Pozwól jej zaznać tego szczęścia, czuć jego spocone ręce na swoich kolanach, czy gdzie pastor zechce je umieścić. Musimy tylko zadbać, żeby wielebny się nie ulotnił. Kiedy matka będzie potrzebowała naszego wsparcia i pociechy, dostanie je, a wtedy my dopadniemy pastora tak, by i ona, i wszyscy inni, którzy mu zaufali, dostali z powrotem przynajmniej pieniądze. Vesla zarzuciła mu ramiona na szyję.

– Jesteś wspaniały, Antonio. Najlepsze, co mnie w życiu spotkało.

– Będzie coś jeszcze lepszego – powiedział ze śmiechem, głaszcząc jej wydatny brzuch. – A ślub mamusia przegapiła i nie wie, że odbył się wiele miesięcy temu, skromny, tylko z przyjaciółmi.

Unni była wściekła na jednego z pasażerów samolotu tamtego dnia, kiedy wracali do domu z Hiszpanii, po odwiedzinach grobu mnicha Jorge z Nawarry. Siedzący obok niej Norweg miał nieźle w czubie i jakby tego było mało, był zaziębiony i powinien był się trzymać od niej z daleka. Unni jednak najwyraźniej wpadła mu w oko, próbował ją obłapiać i przytulać, pochylał nad nią twarz, choć kichał i prychał na wszystkie strony. W końcu musiała obudzić Jordiego, który zasnął natychmiast jak tylko wsiedli do samolotu. Zamienili się miejscami, co Norwega zezłościło, ale tym się akurat nie przejmowała.

Niestety, interwencja okazała się spóźniona. W trzy dni po powrocie Unni rozchorowała się na grypę i z każdym dniem czuła się gorzej. Bolały ją mięśnie, głowę miała jak wypchaną watą, źle słyszała i nie mogła poruszać szczękami. Zakatarzona i z gorączką nie mogła jechać z Jordim do Hiszpanii. Zresztą by jej nie pozwolono, musieli czekać. Jordi przygotował dla niej posłanie najlepiej jak potrafił. On sam oczywiście nie zachorował, co to, to nie!

Życzyła tamtemu współpasażerowi, żeby mu się rok ułożył jak najgorzej, żeby miał zapalenie pęcherza i wrzody na twarzy, żeby cuchnęło od niego paskudnie. Ale nie była wiedźmą, więc jej rozpalone do białości przekleństwa nie miały żadnej wartości.

Jordi czekał cierpliwie, aż Unni dojdzie do siebie, zarówno jeśli chodzi o zdrowie, jak i poczucie humoru.

Tymczasem nastał lipiec i zaczęły się upały.

W takim okresie jechać do Hiszpanii! Sprytne, nie ma co!

Unni podejrzliwie przyglądała się swojemu sąsiadowi w samolocie, ale ten sprawiał wrażenie zdrowego.

Z ulgą uwolniła się od konieczności używania papierowych chusteczek do nosa, od których porobiły jej się rany. Te zresztą też już się prawie zabliźniły, tylko zaczerwienienia pod nosem zdradzały przebytą grypę. Przyjemnie jest nie mieć rankami zapchanego nosa.

Ale zaziębienie ma też jedną dobrą stronę, człowiek uzmysławia sobie mianowicie, jak dobrze jest być zdrowym, nad czym Unni nigdy przedtem się nie zastanawiała. Irytujące bagatele są jedynie tym, czym być powinny: bagatelą właśnie.

Na te ciągłe podróże szło mnóstwo pieniędzy, żeby więc trochę oszczędzić, latali klasą ekonomiczną i tanimi samolotami. Nie było to, niestety, wygodne. Jordi, który miał takie długie nogi, męczył się w ciasnych samolotach, nie wiedział, co zrobić z kolanami, przeważnie wbijał je w plecy pasażera siedzącego przed nim. Unni z czułością obserwowała jego wysiłki, starała się go jakoś pocieszyć, udzielała dobrych rad. Poza tym borykali się ze swoim stałym problemem, chłodem, który oddzielał ich niczym niewidzialna ściana. Ostatnio Unni nie chciała się przed nim bronić, nie mogła wciąż siedzieć czy stać daleko od ukochanego. W tej sytuacji musiała się ciepło ubierać, co nie było najzabawniejsze, skoro wokół panował letni upał. Pasażerowie dziwili się jej rękawiczkom i grubym swetrom oraz sinemu nosowi. Mimo wszystko, mając do wyboru, wolała to, niż znajdować się z dala od Jordiego.

On widział, jak Unni cierpi, ale nic na to poradzić nie mógł. Była uparta jak kozioł.

Wielokrotnie myślał sobie: No to wykorzystajmy te nasze pół godziny, żeby Unni poczuła się trochę lepiej. Będzie mogła się do mnie zbliżyć bez obawy, że zamarznie na śmierć.

Ale szkoda by było lekkomyślnie roztrwonić tę drogocenną chwilę.

Mimo to potrzeba bliskości u obojga nabierała powoli desperackiego wymiaru. Wiedzieli, że ani nie chcą, ani nie mogą jej już bardzo długo odsuwać. Boże drogi, jeśli dwoje ludzi kocha się ponad wszystko na świecie, to czyż jest coś bardziej naturalnego niż pragnienie, żeby być ze sobą, wyznawać sobie nawzajem, co płonie w sercach, okazywać drugiej osobie swoją miłość?

Teraz Unni wróciła do zdrowia. Jadą razem do Hiszpanii, tam będą dzielić hotelowe pokoje, bo na osobne ich nie stać.

Erotyczne napięcie między nimi osiągało niewiarygodne rozmiary. Nie mogli się nawet dotykać, nawet nie chłód temu przeszkadzał, ale każdy gest groził tym, że się zapomną. Elektryczna iskra przechodziła między ich ciałami, co tłumaczyli zbyt długo trwającą tęsknotą. Nie musieli nic mówić, wszystko było wypisane w ich oczach, w ich twarzach i w tych opanowanych ruchach.

Oboje wiedzieli jednak i to, że kiedy owe pół godziny minie, nie będą już mieli do czego tęsknić, wszystko skończy się nieodwołalnie.

Dlatego czekali mimo frustracji i rozpaczy.

Wynajęli samochód i prosto z lotniska ruszyli nadbrzeżną drogą do Asturii, a ściślej do Cangas de Onis, skąd pochodził don Galindo. Musieli się dostać do biblioteki i kościelnych źródeł w Oviedo, najpierw jednak chcieli zobaczyć rodzinne strony rycerza, znajdujące się teraz na ich drodze.

Jak powiedzieliśmy, jechali wzdłuż wybrzeża… i pojęcia nie mieli, jak blisko jest stąd do ostatecznego celu poszukiwań. Do ukrytej doliny.

Cangas de Onis, leżące u stóp gór, w dużej części przesłaniał prastary most kamienny, przed którym wisiał ogromny krzyż. Domyślali się, że ten krzyż to pamiątka jakichś wydarzeń.

Weszli do klasztoru San Pedro, przemienionego teraz na gospodę z hotelem. Zmęczeni podróżą rozpakowywali swoje rzeczy i z radością czekali na dobry obiad. Oboje uważali, że sobie na niego zasłużyli.

Jednocześnie

Mech i skalne rośliny wrastały w pęknięcia i szczeliny kamiennego mostu. Pod nim toczyła swoje wody rzeka Sella. W górze, na krawędzi mostu uczepili się podobni do starych ptaków „mnisi” i rozglądali się uważnie na wszystkie strony. Wypatrywali. Przypominali rzygacze z katedry Notre Dame, ujścia rynien w kształcie groteskowych potworów z baśni.

„Są tam, są tam, blisko, bardzo blisko! Co robić? Co tu robić?”

„Co robić? Jest nas tak mało. Tak strasznie mało!”

Mnisi, podobnie jak islandzkie duchy, musieli po parę razy powtarzać niektóre słowa. Byli podnieceni, wściekli i sfrustrowani, że wróg ważył się podejść tak blisko.

„Ten niebezpieczny też tu jest. Ten ani żywy, ani umarły. Najsilniejszy strażnik przeklętych rycerzy. Śmierć mu, śmierć, śmierć!”

„A razem z nim jedzie nasze największe zagrożenie. Niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie! Ona znalazła to, co nas najbardziej rani. Już zdążyła unicestwić pięciu naszych dzielnych, prawomyślnych braci. Groza, groza!”

„A do tego najsilniejszy usunął jednego z nas. I zakała świata, Urraca, też jednego”.

„Biada nam, biada!”

„Zostało nas już tylko sześciu – wył jeden z katów inkwizycji. – Musimy unieszkodliwić tych dwoje, zanim zdążą nam zadać gwałt i narazić naszą gromadkę na straty”.

W przeciwieństwie do islandzkich duchów, które nie mogą wypowiedzieć imienia Boga, mnisi nie mieli z tym najmniejszych problemów. Nadużywali Boskiego imienia ile dusza zapragnie.

„Bóg jest z nami, wiecie o tym, bracia, w oczach Boga zabijanie niewiernych jest świętym postępkiem. Sami nie jesteśmy w stanie nic tutaj zrobić od czasu, kiedy nasza mała szkatułka została nam odebrana przez przeklętego Santiago de Navarra i jego ojca, a następnie zniszczona przez niegodnego Antonia. Musimy znowu znaleźć kogoś żywego, kto będzie załatwiał nasze sprawy. Pan pomoże nam kogoś takiego znaleźć, bowiem nasze uczynki są na jego chwałę i sprawiają mu radość, ja to wiem, ja to wiem”.

„Dobrze powiedziane, bracie! Nasz człowiek, Leon, zniknął. Zniknął też jego oddany pomocnik, Alonzo. Ale z pewnością znajdziemy innych!”

„Sława nam! Sława, sława!”

Zbliżyli ku sobie swoje trupie głowy W oczodołach połyskiwało zło, kiedy układali nowe plany. Złe plany.

13

Bardzo miła pani w klasztorze San Pedro opowiedziała im o krzyżu pod mostem.

Była to, jak przypuszczali, pamiątka. Wzniesiono go tutaj dla uczczenia tych Asturyjczyków, którzy w bitwie pod Covadonga, w roku 724, powstrzymali marsz Maurów na północ.

– Powinni państwo pojechać do Covadonga – powiedziała pani. – To niedaleko stąd. W lasach.

Oboje chcieli się dowiedzieć czegoś więcej o tych wydarzeniach, historia bardzo ich zainteresowała.

Pani bardzo chętnie podjęła opowieść. W ósmym wieku tylko mała grupa ludzi, zamieszkująca niewielkie terytorium, pod wodzą Pelayo zdecydowała się przeciwstawić Maurom.

Trzymali się właśnie w okolicy Covadonga, w dolinie Pico. Ich ostatnim schronieniem była rozległa grota. Z pomocą Świętego Krzyża i Najświętszej Panienki Pelayo i jego ludzie pokonali dwadzieścia tysięcy Maurów, wysłanych dla ich pojmania. Pelayo został ogłoszony królem i tak rozpoczęło się odbijanie Hiszpanii przez chrześcijan, czyli la Reconquista.

Wydawało się przesadą owe dwadzieścia tysięcy Maurów przeciw grupce obrońców kraju, ale Unni i Jordi zaakceptowali historię. Potem zapytali uprzejmą panią, czy nie wie przypadkiem czegoś o rycerzu don Galindo, który jakoby miał się tu urodzić w czternastym wieku.

Pani myślała tak intensywnie, że wysiłek malował się na jej twarzy.

– Jeśli nosił nazwisko de Asturias, to musiał należeć do bardzo wysokiego rodu – pani ściszyła glos, jakby to jeszcze wciąż była największa tajemnica. – I chyba nie on przeciwstawił się królowi?

– Owszem, właśnie on – zawołali oboje z wielkim zapałem.

Znaleźli oto jedną osobę, która słyszała o buncie. W takim razie musiało istnieć ich więcej. Prosili usilnie, by opowiedziała im, co wie.

– Uff, nie, to tylko legenda. Nikt nie wierzy, że to się wydarzyło naprawdę. Ale mimo wszystko dziwna jest sprawa tego skarbu.

Czekali. Może już tutaj otrzymają dodatkowe informacje? Wieczorne światło wpadało przez okna recepcji. Po długo oczekiwanym prysznicu zjedli znakomity obiad i teraz siedzieli, każde z kieliszkiem koniaku w dłoni. Zaczynali się tu czuć bardzo dobrze.

– To znaczy, że lud zdołał zgromadzić aż tyle. – Lud?

– Tak, najwięcej oczywiście ludzie bogaci, ale wszyscy się na to złożyli. Asturia posiadała wielkie bogactwa. Skarby pochodzą z odległych czasów, tak się mówi. Wiecie, Asturia niegdyś była jak teraz Hiszpania. Największe i najbogatsze królestwo na Półwyspie Iberyjskim. Nie bez przyczyny do tej pory hiszpańscy następcy tronu zawsze są książętami Asturii.

No dobrze, dobrze, ale co ze skarbem, myśleli goście niecierpliwie.

– Tak więc legenda mówi, że wielcy panowie kraju, wielu innych ludzi zresztą także, pragnęli odzyskać swoje dawne królestwo, Asturię, które Ferdynand i Izabella przyłączyli do Aragonii, Kastylii i Leon. Tak, wszystkim północnym prowincjom groziło, że zostaną wchłonięte. Galicja i Kantabria już utraciły swoje przywileje, przeciwstawiali się buntowniczy Baskowie z Kraju Basków oraz mieszkańcy Nawarry… Ale, żeby się uwolnić potrzeba było wojska, a wojsko kosztuje i to dużo. Dlatego postanowili zebrać tyle kosztowności, by móc uderzyć. Upatrzyli sobie też na króla pewnego młodego księcia z Kantabrii.

I księżniczkę z Asturii, pomyślała Unni.

Sympatyczna hiszpańska recepcjonistka ściszyła jeszcze bardziej głos:

– Mówiono, że trzy najznakomitsze klejnoty zniknęły w tym czasie z zamku księcia prowincji.

– Takie jak złoty ptak z Orfi? – zapytał Jordi. Skinęła głową z bardzo tajemniczą miną.

– Tak, ten ptak i jeszcze dwa inne kosztowne przedmioty. Co się więc z nimi stało, jeśli nie zostałyby ukryte?

Było to raczej pytanie retoryczne. Ani Jordi, ani Unni nie mogli przecież na nie odpowiedzieć.

– Czy wśród kosztowności był też święty Graal? – spytała Unni.

– Nie, nie, nigdy go nie wymieniano w związku z tym. Ale zapytajcie jakiego mieszkańca Galicji, czego im brakuje.

Nic więcej nie chciała powiedzieć, wiadomo, ściany mają uszy.

No tak, myślała Unni. Skoro Asturia gromadziła kosztowności, to cztery pozostałe prowincje też musiały to czynić. Mógł powstać skarb niewyobrażalnej wartości. Nic dziwnego, że Leon, Emma i wszyscy pozostali tak się starają.

Ale chyba szukano skarbu przez wiele setek lat? Bo dlaczego by akurat teraz? Czy to tylko mit tak się rozrastał i rozrastał aż do naszych czasów?

No nic, skarb jest nieważny. Oni walczą o własne życie.

Podziękowali za ciekawe informacje i wyszli. Stali przed klasztorem w blasku niskiego już, wieczornego słońca.

– Jak ci się podoba nowa członkini naszej grupy? – spytał Jordi. – Co sądzisz o Sissi?

– No, robi całkiem niezłe wrażenie. Nie boi się, ciekawa wszystkiego. Pasuje do nas. Morten wyraźnie smali do niej cholewki.

– To prawda – roześmiał się Jordi. – I ma wyrzuty sumienia z powodu Moniki. Powiedziałem mu już, że nie wolno się tak zachowywać, zamilknąć i po prostu unikać kontaktu. Tak się nie robi.

– Masz rację, to chyba najgorsze wyjście, jakie znam, tak zniknąć bez słowa. A ta biedna, porzucona musi chodzić, zastanawiać się, rozpamiętywać i cierpieć.

No właśnie. Równie złym wyjściem jest zatelefonować czy wysłać krótki list. Ale Antonio obiecał się tym zająć. Skłoni Mortena, żeby się spotkał z Moniką i powiedział, jak się sprawy mają. Jemu też to dobrze zrobi, wyjaśni wszystko i nie będzie musiał się zlewać zimnym potem na myśl o niej.

– Problem polega chyba na tym, że on nie bardzo wie, czego chce. Moim zdaniem ma zamiar trzymać Monikę w rezerwie, gdyby się okazało, że Sissi jest nieosiągalna.

– Nie, to by było świństwo! Czy nie chciałabyś pójść zobaczyć starej części klasztoru? Te dobudowane później pawilony są takie bezosobowe.

– No dobrze, chodźmy.

Klasztor był, jak to zwykle czyniono, zbudowany wokół prostokątnego podwórza i wokół całego czworoboku biegły arkadowe podcienia. Tutaj, dla uzyskania większej liczby miejsc hotelowych, podcienia zabudowano, dzięki czemu powstał zamknięty korytarz. W jednej jego części znajdował się bar, druga natomiast była dość ciemna, pod ścianami złożono resztki muru i stare kamienie nagrobne. Były one tak zwietrzałe, że nie dało się odczytać inskrypcji. Drzwi do różnych klasztornych pomieszczeń były pozamykane.

– Chodzi o to, żeby turyści się tam niepotrzebnie nie plątali – powiedział Jordi. – Niegłupie.

Coś przemknęło Unni przed oczyma. Wczepiła palce w ramię Jordiego.

– Widziałeś? – szepnęła.

– Widziałem – odparł. – Co to było?

– Nie wiem.

Korytarz z kamiennymi płytami wydawał im się teraz znacznie bardziej mroczny niż jeszcze przed chwilą. Owe pozamykane na klucz drzwi kryły ponure tajemnice. Coś załopotało w drugiej części zamurowanych podcieni. Zdawało się, że to coś wyszło wprost ze ściany, a może wleciało tu poprzez drzwi.

– Tam jest jeszcze jeden – szepnął Jordi. – O, i jeszcze! I… Unni, to są mnisi!

– Chcesz powiedzieć… nie ci niewinni mnisi z tutejszego klasztoru, ale nasze paskudztwa?

– Tak. Teraz już zniknęli. Fuj, do diabła, nie chcę ich tutaj widzieć! Musimy mieć spokój.

Unni przełykała ślinę. Wiedziała, że mnichów mogą widzieć jedynie skazani na śmierć. Ona i Jordi należą, niestety, do tej kategorii.

A może to jakiś zły znak? I wieszczy na przykład, że ich los został nieodwołalnie przypieczętowany i muszą umrzeć, że nie istnieje już żaden ratunek?

– Muszę porozmawiać o tym z rycerzami – powiedział Jordi wstrząśnięty.

Pospiesznie wrócili do recepcji.

– Ale czy oni będą mogli coś z nimi zrobić? – pytała zaniepokojona Unni.

– Nie sądzę. Przynajmniej jednak będą mogli nas ostrzegać w razie czego. Tak myślę.

Czasami dobrze było rozmawiać w stosunkowo trudno zrozumiałym języku, jak norweski. W westybulu bowiem znajdowało się wielu ludzi.

– Za czym węszą ci wysłannicy diabła? – zastanawiała się Unni półgłosem.

– No w każdym razie nie należy się po nich spodziewać niczego dobrego.

– Żeby tak można było złapać ich za te powiewające pelerynki, owinąć mocno i ścisnąć… Nie, nie, żadnych planów krwawej zemsty!

– Chodź, wracamy do swojego pokoju – Jordi wziął ją za rękę.

Nigdy tego nie robił, bo lodowaty chłód natychmiast kąsał jej skórę. Jego zachowanie teraz wskazywało, jak bardzo jest wzburzony.

– Oni nie mogą się do nas zbliżyć, ani nic nam zrobić – uspokajał Unni. – Zresztą i ciebie, i mnie się boją. Mimo to mogą wymyślić znowu jakąś diabelską sztuczkę.

Wspaniały nastrój, w jaki wprawił ich klasztor San Pedro, zniknął. Musieli zdać sobie sprawę z tego, że sytuacja jest naprawdę poważna.

14

Poczuli się lepiej w neutralnym hotelowym numerze, położonym w głębi korytarza.

Ale niepokój nie pozwalał im siedzieć spokojnie, na próżno próbowali otrząsnąć się z nieprzyjemnego wrażenia.

Unni starała się rozmawiać o czym innym:

– Coraz częściej pojawia się w tej historii informacja o skarbie. Nie możemy pozwolić, żeby całkiem nami zawładnął.

– Masz rację. Ale to naturalne, że ludzie tworzą mity na ten temat. Niewiele przecież wiedzą o tragedii rycerzy. Jutro spróbujemy zdobyć jakieś informacje tutaj w Cangas de Onis. Jeśli starczy nam czasu, to wybierzemy się do Oviedo i przejrzymy stare archiwa i kroniki.

– I do Covadonga?

– Do Covadonga to na samym końcu, to będzie chyba zwyczajna wycieczka turystyczna.

Złe samopoczucie po spotkaniu z mnichami powoli ustępowało. Wrócili znowu do stanu, w którym właściwie wciąż się znajdowali, do swojej wiecznej tęsknoty. Są oto sami…

Wiedzieli oboje, że erotyczne napięcie między nimi drga niczym igła barometru podczas sztormu. Kiedy Unni popatrzyła na łóżko, które tej nocy mieli dzielić, ogarnęły ją wielkie wątpliwości. Była szczerze zmęczona tym ciągłym ubieraniem się w ciepłe swetry, owijaniem w kołdry i koce, ale za nic nie chciała być z dala od Jordiego. Należeli do siebie, jakby zostali dla siebie stworzeni. Ich wzajemny szacunek i podziw był naprawdę wielki, okazywali sobie respekt i oddanie, lojalność, mieli to samo poczucie humoru, co jest znakomitą podstawą wspólnego życia, a ich miłość stawała się coraz większa.

I nie wolno im było urzeczywistnić najgorętszych pragnień.

To takie okrutne, takie nieludzkie, serce się od tego kraje.

Jedyne, co mogło im być dane, to krótkie pól godziny.

Jordi miał jeszcze przed sobą sześć miesięcy życia.

Unni musiała spojrzeć prawdzie w oczy: zbyt wiele przeszkód znajdowało się jeszcze na ich drodze, by mogła mieć nadzieję, że zdążą uratować jego i Mortena.

A jeśli Jordi odejdzie, to co zostanie?

Jeśli chodzi o Unni, nie zostanie nic. I chyba też niewiele, jeśli chodzi o Sissi czy nienarodzone dziecko Vesli i Antonia.

Bez Jordiego, Antonio i Pedro nic zrobić nie mogą.

Unni odwróciła się do ukochanego. Jej oczy błyszczały desperacko.

– Jordi, ty nie możesz umrzeć! Nie możesz, ja tego nie zniosę!

Dopadł do niej. Chłód uderzył w Unni niczym lodowa ściana, bardziej przejmujący niż kiedykolwiek przedtem, bo teraz ujawniały się wszystkie jego uczucia do niej, a ona całą sobą na to odpowiadała.

Stała w jego ramionach, z policzkiem przy jego twarzy, czuła jak ją całuje po szyi i jak za każdym pocałunkiem życie z niej uchodzi.

Bardzo chciała odpowiedzieć na jego pieszczoty, ale nie mogła ruszyć głową.

– Jordi, ja umieram – szepnęła z wysiłkiem.

– Och, to straszne przekleństwo! Poczekaj tu, muszę porozmawiać z rycerzami! – wykrzyknął.

Wypuścił ją z objęć, a rezultat był taki, że o mało się nie przewróciła, prawie sztywna od mrozu. Jordi pomógł jej położyć się na łóżku.

Na pól ślepa z zimna Unni dostrzegła, że w jego oczach plonie wściekłość, bezsiła i zmysłowe podniecenie, nie pocieszał jej w żaden sposób, wystrzegał się dotknięć, po prostu wybiegł z pokoju.

Klasztor, myślała Unni oszołomiona. Nie możemy przecież zbezcześcić klasztoru naszą ziemską miłością.

Cóż za głupstwa! Jeśli Hiszpanie mogli zbudować bar z widokiem na klasztorną kaplicę, to chyba wolno w tym miejscu okazywać cieplejsze uczucia? To przecież tysiąc razy lepsze!

Całkiem przekonana jednak nie była.

Ich pokój znajdował się w nowszej części budynku, nie w samym klasztorze. Klasztor San Pedro został przebudowany na elegancki turystyczny zajazd, ze wszystkimi wygodami, jakich współczesny turysta może się domagać, najwyraźniej jednak nikogo nie umieszczano w celach zakonników ani w kryptach przeorów.

Ceny były tu przystępne i różnica między nimi a tym, czego żądają hotelarze norwescy wydawała się Unni ogromna.

To był dla niej jeszcze jeden powód, żeby się osiedlić w tym fascynującym kraju. Ale, naturalnie, z dala od tutejszego skandynawskiego getta. Jordi znał mnóstwo pięknych miejsc jeszcze nieskalanych przez turystów.

Poczuła się teraz lepiej, chłód już jej tak nie dokuczał. Usiadła na posłaniu i stwierdziła, że jej ciało nadal dygocze, ale już nie z zimna, lecz z tęsknoty za Jordim. A jeśli rycerze powiedzą nie? I trzeba będzie czekać jeszcze dłużej. Może aż do czasu, gdy będzie za późno? Nie zniosłaby tego.

Pół godziny! Jak to żałośnie krótko! Oni przecież z każdym mijającym dniem stawali się sobie bliżsi. Byli już jedną duszą i tylko ciała wciąż ich dzieliły. W żadnym miejscu na ziemi nie znalazłaby nikogo, kto mógłby jej zastąpić Jordiego, gdyby przyszło go utracić. Tylko czy ona go w ogóle miała?

Co za pytanie! Oczywiście, że go ma. Dlaczego to zawsze seks ma być świadectwem, że ludzie są razem? myślała oburzona. Bywają przecież małżeństwa, które nigdy nie zostały w pełni skonsumowane, bo albo jedna albo druga strona nie była zdolna do fizycznego pożycia. A przecież mogą to być prawdziwe małżeństwa ze szczerym oddaniem małżonków. Właśnie ona i Jordi żyją w ten sposób, tylko że oni bardzo pragną okazywać sobie miłość. Są normalnymi ludźmi, dzieli ich tylko ten mroźny mur…

Na drugim biegunie znajdują się erotyczne związki, mniej lub bardziej krótkotrwałe, które nie mają z miłością nic wspólnego. I te są niestety, częściej spotykane.

Ale dlaczego on nie wraca? Czyżby rycerze byli tacy iii?

Unni wyszła do łazienki. Nie żeby się kąpać, prysznic brała całkiem niedawno, ale w sklepie bezcłowym na lotnisku Gardermoen kupiła butelkę perfum i teraz ostrożnie wylała kropelkę za ucho. Właściwie jeśli chodzi o perfumy, nie bardzo wiedziała, co wybrać. Znalezienie dla siebie odpowiedniego zapachu to prawdziwa sztuka. Perfumy pasujące do jednej kobiety, na skórze drugiej mogą pachnieć nieprzyjemnie. Bo pewnie jest tak, że wszyscy mamy indywidualne chemiczne składniki, także na skórze, nie znajdowała odpowiednich słów. Pozostawało mieć nadzieję, że wybrała dobrze i że Jordiemu będzie się to podobało.

Żeby tylko już jak najszybciej przyszedł! Zaczynała się naprawdę niepokoić.

W końcu wybiegła z pokoju, żeby się za nim rozejrzeć.

Jordi był zirytowany. Liczna grupa japońskich turystów dosłownie zalała okolicę tak, że musiał odejść daleko od klasztornej furty, żeby przywołać rycerzy. Nie wyglądałoby to w żadnym razie dobrze, gdyby zaczął się uprzejmie kłaniać i mówić sam do siebie na oczach tego tłumu. Gotowi by jeszcze wezwać pogotowie.

Po drugiej stronie drogi zaś kilku mężczyzn naprawiało samochód, więc i tam nie mógł się skierować.

W końcu znalazł jakiś osłonięty placyk, gdzie mógł wezwać nieszczęsnych starców, tak sobie o nich myślał bez respektu.

Lepiej jednak przestać, teraz bowiem chodziło o to, by rycerze mieli dobre humory. Jeśli ich rozzłości, to mogą mu nie dać nawet tej obiecanej półgodziny!

Młody Katei należał do japońskiej grupy, którą teraz przywoływała przewodniczka. Katei przez wiele lat oszczędzał, żeby pozwolić sobie na ten wyjazd do Europy, bowiem kochał podróże i marzył, by zwiedzić cały świat. Był to prosty chłopak w wieku dwudziestu ośmiu lat, pracował w warsztacie, ponadto brał różne roboty po godzinach, żeby tylko więcej zarobić. Był na przykład instruktorem walk wschodnich, bo do tego akurat miał wrodzony talent. Odkładał każdego yena, którego koniecznie nie musiał wydać, bywało, że żył na granicy głodu, byle tylko zrealizować marzenie.

No i teraz znajdował się tutaj. Miał aparat fotograficzny, tak zwaną idiotenkamerę, podziwiał wszystkie najdrobniejsze szczegóły w tych dla niego egzotycznych krajach, rozkoszował się każdą chwilą.

Z towarzyszami podróży sprawy miały się gorzej. Katei był wszystkim życzliwy i uprzejmy, reszta jednak to, niestety, w większości pospolite snoby. Nikt nawet nie raczył odpowiadać, kiedy Katei o coś pytał. Ci ludzie żyli we własnym świecie odziedziczonego lub wypracowanego bogactwa, spotykali się tylko z równymi sobie i tylko takich uważali za godnych siebie. Katei zaś należał do klasy, do kontaktów z którą oni się nie zniżali. Miał zniszczone ręce, nie mówił też ich językiem. A i prezencję miał mizerną.

To że zakochał się w czarującej Ineko, było jego osobistą tragedią. Beznadziejne uczucie, bo ona nawet go nie zauważała.

Jedynym człowiekiem, który z nim rozmawiał, był szofer autobusu, w hotelach mieszkali też w jednym pokoju. Katei był silny i pomagał innym przy bagażu. Czynił to z radością i czuł się głęboko zraniony, kiedy eleganccy towarzysze podróży chcieli mu za to płacić. Z upokorzenia miał łzy w oczach.

Teraz Katei słuchał z zainteresowaniem informacji przewodniczki o miejscowości Covadonga, dokąd mieli właśnie jechać.

Jordi szybkim krokiem wracał ze spotkania z rycerzami. Spieszno mu teraz było do Unni.

To dlatego nie rozglądał się uważnie dookoła, a powinien był pamiętać, że widok mnichów zawsze oznacza jakieś diabelskie sztuczki. Nie zauważył, że skrada się za nim trzech mężczyzn. Nagle w ułamku sekundy rozpoznał wypomadowanego Alonza, ale było za późno.

Próbowali związać mu ręce, ale Jordi uderzył nimi jednego z nich z wielką siłą w twarz. Ten z wściekłością wyciągnął nóż.

– Nie! – wrzasnął kobiecy głos z pobliskich zarośli. – Musimy wycisnąć z niego wszystko, co wie i dowiedzieć się, co tutaj robi!

Emma! Tego głosu nie można było pomylić z innym. No tak, to oczywiste, że wyprawili się do północnej Hiszpanii w poszukiwaniu skarbu, a ponieważ Emma jest związana z mnichami, to ci ostatni przywiedli ich tutaj, do niego i Unni.

Jordi walczył dzielnie, nie zamierzał łatwo się poddawać, ale tamtych było trzech i naprawdę nie mieli żadnych skrupułów.

Unni, która wyszła z hotelu, żeby się rozejrzeć za Jordim, zobaczyła, co się dzieje, widziała, jak trzech napastników usiłuje go obezwładnić i jak Jordi odwzajemnia ciosy. Było jednak jasne, jak się ta potyczka zakończy. Na dłuższą metę Jordi nie zdoła im się przeciwstawić.

Unni wahała się przez chwilę. Pierwszy impuls, by biec ukochanemu na pomoc, zgasł natychmiast. Napastnicy pojmaliby ich oboje, co mogłoby mieć katastrofalne skutki.

Przypomniała sobie japońskich turystów, których dopiero co minęła z tamtej strony zabudowań. Zawróciła więc.

– Chodźcie tu! – krzyczała po angielsku pełnym przerażenia i rozpaczy głosem. – Please, corne! Help! Some crooks are going to kill my friend!

Eleganccy Japończycy zastygli w bezruchu. Jednak ciekawość zwyciężyła, przynajmniej u kilku pań, które ruszyły niepewnie przed siebie. Przewodniczka nie wiedziała, co robić, nic takiego przecież nie należy do jej obowiązków.

Natomiast Katei bez zastanowienia ruszył pędem przed siebie. Swój drogocenny aparat fotograficzny oddał pod opiekę Unni, błyskawicznie zorientował się w sytuacji i zaatakował.

Liczna grupa japońska zaczęła się wolno poruszać, kilku mężczyzn pobiegło nawet drobnym kroczkiem za Katei. Wszyscy, włącznie z Ineko, widzieli swego nic nie znaczącego towarzysza podróży Katei, jak skacze i kopie napastników, wymachuje rękami i nogami w najlepszym stylu Brucea Lee. Najpierw Alonzo dostał cios karate tak silny, że upadł i długo toczył się po ziemi.

W tej sytuacji, mając przed sobą liczną grupę wzburzonych świadków, Alonzo i jego kompani woleli zwiewać.

Ale bójka się jeszcze nie skończyła. Unni nie słyszała przecież głosu Emmy, nie wiedziała, że powinna mieć się na baczności. Teraz Japończycy rzucili się z gratulacjami do swego nowego bohatera, Katei, i oddzielili Unni od Jordiego. Dziewczyna musiała się cofnąć bliżej zarośli, a tam zaatakowała Emma.

Mocno perfumowana dłoń zatkała Unni usta, a druga ręka wykręciła jej z całej siły ramię do tyłu. Unni została wciągnięta w krzaki, a tam już czekał Alonzo i dwaj jego ludzie. Natychmiast przejęli kopiącą i wyrywającą się Unni.

Zauważył to jedynie Jordi, bo tylko on obserwował Unni górującą ponad tłumem niezbyt rosłych Japończyków. Chwycił Katei za ramię.

– Chodź! Nadal potrzebujemy twojej pomocy. Teraz złapali moją przyjaciółkę.

To nie tylko moja przyjaciółka, myślał. To światło mojego życia, samo życie, moja ukochana.

Biegł, ciągnąc za sobą Japończyka.

Kiedy w końcu dotarli do zarośli, ptaszki zdążyły już wyfrunąć z gniazda.

W pobliżu znajdowały się jakieś duże zabudowania Jordi, któremu ciekła krew z rozciętej brwi, widział świat na czerwono w najdosłowniejszym znaczeniu tego słowa, poza tym był obolały na całym ciele, rozglądał się rozpaczliwie wokół.

– Musieli pobiec tam, za róg – powiedział Katei bardzo podniecony dramatycznymi wydarzeniami. Ineko patrzyła na niego z prawdziwym podziwem.

Jego angielski był dość szczególny, ale Jordi rozumiał. Ciągnąc za sobą gromadę fotografujących bez przerwy Japończyków, okrążyli zabudowania po to tylko, by zobaczyć, że napastnicy znikają za następnym rogiem.

Katei polecił swoim towarzyszom podróży zagrodzić im drogę od drugiej strony i szofer poprowadził tam grupę ochotników.

Jeden z pomocników Alonza przerzucił sobie Unni przez ramię. Widziała znienawidzoną twarz Emmy, jej szyderczy uśmiech, wykrzywiający rysy. Cała banda biegła ze swoją zdobyczą wzdłuż rzeki, jak najdalej od klasztoru, do zaparkowanego na uboczu samochodu.

Unni była wściekła i nie przebierała w środkach. Zdołała uwolnić jedną rękę, wykręciła się tak, że mogła złapać niosącego ją napastnika za podbrzusze i z całej siły go uszczypnęła.

Wrzasnął z bólu jak oparzony i odrzucił Unni, prosto do rzeki.

Nurt pochwycił oszołomioną dziewczynę i znosił ją bardzo szybko w dół, od terenu klasztoru.

15

I wtedy tamci starsi mężczyźni, którzy na poboczu reperowali samochód, ruszyli na pomoc.

Jordi i Katei biegli, ale nigdzie Unni nie widzieli. Emma i jej kompani uciekali coraz dalej, ale teraz oni byli mniej ważni.

Mężczyźni przy samochodzie tłumaczyli i pokazywali z zapałem.

– Wskakujcie do samochodu – powiedział jeden, siadając za kierownicą.

Jordi i Katei natychmiast posłuchali. Rzeka przez długi odcinek płynęła równolegle z drogą, mężczyzna pędził tak szybko, jak tylko Hiszpan potrafi, i nagle dostrzegli Unni.

– Dobry Boże – jęknął Jordi, otwierając drzwi samochodu.

– Jedź dalej, wyprzedź ją i dopiero potem stań przy samym brzegu!

Mężczyzna zrozumiał bez trudu. Samochód nie zdążył się na dobre zatrzymać, a Jordi i Katei już wyskoczyli. Jordi rzucił się do wody, Katei trzymał go jedną ręką, drugą zaś wczepił się z całej siły w drzwiczki samochodu.

Jordiemu udało się złapać wyciągniętą rękę Unni, dosłownie w ostatniej sekundzie, zanim rzeka zdążyła porwać ją dalej.

Kaszlała rozdzierająco, gdy łańcuch ratunkowy, jeśli tak to można określić, wyciągał ją na ląd. Już biegła do nich cała japońska wycieczka, z przewodniczką na samym końcu. Krzywiła się biedaczka, że grupa przeżyła swoją najbardziej podniecającą przygodę całkowicie poza jej kontrolą.

Ale się narobiło zamieszania i krzyku! Proponowano ciepłe, suche ubrania całej trójce, obejmowano Katei oraz Hiszpana, Unni i Jordiego, i wciąż gorączkowo naciskano spusty aparatów fotograficznych.

– Uratowałam twój aparat, Katei – powiedziała Ineko. – Leżał na trawie.

On patrzył w jej piękne, skośne oczy, widział pełen podziwu, promienny uśmiech i czuł, że to jest jego dzień.

Później, wieczorem, panowie rozmawiali z nim w hotelowym salonie o filmach karate i o tym, czego sami dokonywali w młodości.

Jordiego i Unni to jednak nie dotyczyło. Podziękowali Hiszpanom i Katei, i gdy tylko udało im się wymknąć z tłumu, pospieszyli do swojego pokoju.

Jordi pomógł Unni zdjąć ociekające wodą sandały.

– Tak strasznie się bałem – mówił drżącym głosem. – Kiedy porwali cię ze sobą, kiedy zobaczyłem cię w rzece, to myślałem, że serce mi pęknie.

– A ja to nawet nie zdążyłam się przestraszyć – rzekła Unni. – Z wyjątkiem tej chwili, kiedy widziałam, jak się na ciebie rzucają.

Patrzyli sobie w oczy i widzieli, jak bardzo się o siebie nawzajem troszczą, jak przejmują się tym, by drugiemu nic się nie stało. Jakie to wspaniałe, jakie piękne uczucie!

Unni musiała spuścić wzrok, bała się bowiem, że jej miłość będzie dla niego zbyt wielkim obciążeniem. A przecież za nic nie chciałaby go dręczyć!

– N – nno i jaak cci po – poszło z ry – rycerzami? – wyjąkała, wciąż przemarznięta i zszokowana.

On otulił z czułością jej zimne stopy w kąpielowy ręcznik, spojrzał na nią i uśmiechnął się uszczęśliwiony.

– Pozwolili!

Już miała krzyknąć „hurra!, ale zamilkła przestraszona.

– Jordi, tylko nie mów, że nasze półgodziny minęło tam, w rzece?

– Nie, kochanie. I to ty zauważysz, kiedy się zacznie. Unni pochyliła się i na próbę położyła mu ręce na policzkach.

– Nie – powiedziała z uśmiechem. – Jeszcze nie. Zaczęła się śmiać. Podniecona i zrozpaczona.

– Czy mogę się najpierw wytrzeć?

– Oczywiście. I ja też. Ale czy ty w tej rzece się nie uderzyłaś? Tyle tam kamieni…

– Rzeczywiście, uderzyłam się, kiedy spadałam, ale niegroźnie. Woda złagodziła upadek. A potem zachowywałam się tak, jak mnie uczono: płynęłam z prądem, nogi do przodu, głowa z tyłu, wysoko. Próbowałam stanąć na dnie.

– Bardzo rozsądnie. Chodź teraz do łazienki, to spróbuję cię wytrzeć!

Czy powinniśmy tak robić? pomyślała podniecona i przestraszona zarazem. Ale oczywiście poszła za nim.

Podczas gdy próbował ściągnąć z niej klejący się do ciała T – shirt, nic nie widziała. Zdejmował z niej bluzkę bardzo ostrożnie i wolno, aż w końcu całkiem uwolnił jej głowę.

Dłonie wciąż miał zimne.

Czego trzeba, żeby stał się ciepły? zastanawiała się. Co też ci rycerze wymyślili!

A może darowany nam czas już się rozpoczął? A ja nawet tego nie zauważyłam?

To jasne, że kilka razy przedtem widziała już nagi tors Jordiego, ale nie miała nic przeciwko temu, żeby zobaczyć go znowu. Absolutnie nic. Teraz, kiedy przestał już być taki strasznie chudy, widać, jak dobrze jest zbudowany, jak pięknie grają jego mięśnie i że na piersiach ma akurat tyle włosów, ile trzeba. Nie rozumiała młodych mężczyzn, którzy golą sobie włosy na piersiach. Przypominają chłopców w okresie dojrzewania.

Jej wzrok z oddaniem przesuwał się po ciemnej płaszczyźnie włosów, zwężającej się ku dołowi i ginącej, tajemniczo i obiecująco, pod paskiem spodni. Ten widok sprawiał, że zaczynało się jej kręcić w głowie.

Ona miała na sobie tylko stanik i przyklejone do ud spodnie. Cieszyła się, że czas wyzwolenia kobiet, manifestujący się wyrzucaniem staników już minął. Może to była i wygoda dla pań o bardzo małych piersiach, ale piersiom kobiet dojrzałych wcale nie służył. Przykro jest patrzeć na obwisłe biusty, sięgające aż do brzucha. To właśnie powinna być granica przesadnie rozbuchanej wolności.

Co to za myśli zaprzątają jej głowę w tej wyczekanej, drogocennej chwili? Ale czuła się po prostu skrępowana, tylko tyle. Nigdy przedtem nie rozbierała się przed Jordim, choć tyle razy zajmowali wspólny pokój w hotelu. Zawsze tak jakoś wszystko urządzała, swoje pobyty w łazience, przygotowania do snu, chyłkiem przemykała do łóżka w krótkiej nocnej koszulce.

Zauważyła, że na dworze zrobiło się ciemno. Czy nie można by zgasić światła również w łazience?

Jordi musiał pojąć, co oznacza jej wzrok skierowany ku sufitowej lampie. Podszedł do kontaktu i pstryknął.

– Dziękuję – szepnęła. – Widzisz, jakim jestem tchórzem?

– Najdroższa moja, ja sam jestem przestraszony. Pamiętaj, że oboje nie mamy doświadczenia. Do tego nie wolno mi cię dotykać. W tej sytuacji łatwiej mi w ciemnościach, kiedy nie tak wyraźnie widzę twoje piękne, pociągające ciało.

Piękne? Pociągające? Słowa brzmiały dla Unni niczym najpiękniejsza muzyka.

– Nie, Jordi, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ty przecież nigdy mi nic nie mówisz.

– Myślisz, że byłoby nam łatwiej, gdybym mówił?

– Prawdopodobnie nie. Bo tęsknię za tobą tak, że czasami jestem od tego chora.

– Ja za tobą też. Wiesz, że ja nie odczuwam swojego zimna, od czasu do czasu ogarnia mnie takie nieznośne pragnienie, by być z tobą, że mógłbym cię złapać i zgwałcić. Ale oczywiście tego nie robię.

– Nie można zgwałcić kogoś, kto pragnie tego samego, już ci mówiłam. – Zauważyła, że Jordi chce jej zdjąć stanik i starała się mu pomóc.

– Taka jesteś przemarznięta – powiedział niepewnym głosem. – Może powinnaś najpierw wziąć gorącą kąpiel? Albo prysznic.

– Dziękuję. Wszystko się dzisiaj dziwnie łączy z wodą. Poza tym… już ttak… bbbardzo nie marznę.

Słowa padały z wolna, jakby Unni się dopiero co obudziła.

– Jordi – szepnęła. – Tutaj jest ciepło. Twoje ręce są ciepłe!

Prawie nie miała odwagi oddychać. To nie może być prawda!

– Pół godziny! – zawołał Jordi przestraszony. – Ile czasu już minęło?

– Wcale. Właśnie w tej chwili zniknął twój chłód. Dosłownie sekundę temu. Budzik! Muszę nastawić budzik, żebyśmy wiedzieli, że zostało nam jeszcze pięć minut.

Zaczęła płakać ze strachu. Czas, ciągle ten czas, który ich ściga.

– Uspokój się Unni – powiedział prawie szorstko. – Ja kontroluję czas. Więc spokojnie, naprawdę będzie dobrze.

– Nie, nie będzie. Za pół godziny wszystko minie.

– No więc nie marnujmy tego, co mamy. Przynajmniej tyle możemy zrobić.

Unni uspokoiła się. Parę razy głęboko wciągnęła powietrze. Jordi ma rację, panika zniszczy drogocenne chwile.

Drżąc objęła go ramionami. Nareszcie mogła czuć jego skórę pod opuszkami palców i nie poodmrażać ich sobie, co odbierała jako niewysłowioną błogość. Kiedy go dotknęła, niemal odczuła elektryczną wibrację między obydwoma ciałami. Czuła, jak jego serce bije, kiedy kładła mu dłoń na piersi. Przyspieszony oddech Jordiego świadczył, że przeżywa to samo co ona.

Nie chciała widzieć go nagiego. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie była gotowa. Powinien nadal pozostać dla niej tajemnicą, pragnęła tylko leciutko dotykać jego rąk, ramion, ukochanej twarzy…

Czas? Czas ucieka!

Zapomnij o tym!

Jordi stał bez ruchu, obejmował jej ramiona i pozwała! robić, co chciała. Potem wolno przyciągnął ją do siebie. Jego usta były bardzo blisko. Serce Unni biło tak głośno, że bała się, by nie pękło.

Dotknął wargami jej ust. Unni wydała z siebie krótki, żałosny jęk, podobny do pisku.

Wtedy jego ramiona zamknęły się wokół niej bezpiecznie, rękę położył na jej karku i Unni wspięła się na palce, by być jeszcze bliżej niego.

Przemoczone, zimne spodnie. Jak to włączyć w romantyczny nastrój? Nie, romantyka to wytarte słowo, nie pasuje do tej sytuacji, nie pasuje do tej najszczerszej, prawdziwej miłości.

Jordi szeptał jej gorączkowo do ucha:

– Nareszcie mogę ci to wyznać, nareszcie! Kocham cię bezgranicznie, Unni, do utraty zmysłów!

Ona nie była w stanie mu odpowiedzieć, bo głos uwiązł jej w gardle, ścisnęła go więc tylko tak mocno, że chyba musiało zaboleć.

Mimo wzruszenia czuła, że to fałszywa sytuacja. Nie można się przecież zmuszać do miłości w ściśle wyznaczonym czasie, to nie do wytrzymania, myślała na początku. Wkrótce jednak zapomniała o wszystkim.

Kręciło jej się w głowie, nie była w stanie o niczym myśleć. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że wbija mu paznokcie w ramię, a potem przesuwa je w dół i drapie jego płacy tak, jak to robi kot, kiedy jest w transie, nie docierało do niej, że całym ciałem naciera na Jordiego, aż w końcu ocknęła się i odskoczyła.

On jednak nie chciał jej na to pozwolić. On też powoli tracił rozsądek i ulegał zmysłom. Powietrze wokół nich było niemal gęste od pożądania.

Czas, przeklęty obowiązek mierzenia czasu, poszedł w zapomnienie, zdawało się obojgu, że czekali na tę chwilę od zarania dziejów i nic, absolutnie nic innego nie miało już znaczenia.

Unni zauważyła, że Jordi uniósł ją w górę. Otworzył drzwi i przeniósł ją do pokoju. Nie, nie, ja chcę, żeby było ciemno, pomyślała. Ale w pokoju też było ciemno, bo nie zdążyli zapalić świateł.

Ukryła twarz na jego ramieniu. Wdychała zapach jego skóry na szyi, kiedy wciąż ją niosąc, szedł do okna, żeby zaciągnąć zasłony.

Starannie zamknął drzwi, co przy zajętych rękach było nie lada sztuką.

Potem położył ją na łóżku i zaczął zdejmować z niej spodnie i bieliznę. Nie dlatego, by natychmiast musieli się znaleźć blisko, ale dlatego, że ubranie wciąż było mokre.

– Wejdź pod kołdrę – powiedział czułe. – Żebyś się nie zaziębiła.

– Ty też.

– Zaraz przyjdę.

Unni słyszała, że Jordi zdejmuje z siebie ostatnie części ubrania.

Zdawało jej się, że utraciła zdolność oddychania. Wszystkie jej fizyczne odczucia były skoncentrowane w jednym tylko punkcie, wokół jednej, jedynej potrzeby, która zaczynała mieć nad nią władzę. Była głęboko wdzięczna za to, że jest ciemno.

Tchórz, tchórz, powtarzała sobie w duchu. To przecież Jordi, najbliższy ci na świecie człowiek, którego kochasz ponad wszelkie wyobrażenie.

Ale tak to właśnie jest. Człowieka ogarniają zbyt silne, zbyt intensywne uczucia, kiedy nareszcie zbliży się do tego, czego od tak dawna pragnął, a co dotychczas było nieosiągalne. I nagle wszystko można…

Jordi wsunął się pod kołdrę. Unni ze świstem wciągała powietrze, kiedy ją do siebie przytulił.

– Mógłbym tak trwać godzinami – powiedział stłumionym, łagodnym głosem. – By dać ci spokój, poczucie bezpieczeństwa i miłość, bo czuję, że jesteś niespokojna i przestraszona.

Tak, myślała. Przestraszona, bo nie wiem, czy podołam wyzwaniu. Przestraszona, że ujawnię ci całe moje, płomienne pożądanie.

Jordi mówił dalej:

– Ale nie mamy takiej możliwości. Połowa danego nam czasu już i tak minęła. Ty decyduj, co chcesz zrobić z pozostałymi minutami.

Głos mu drżał, ciało było rozpalone jak w gorączce, oddech przyspieszony, serce tłukło się w piersi. To dało jej odwagę.

– Ty wiesz, czego ja pragnę, Jordi – powiedziała. – Chcę, byś mnie teraz wziął. Tak strasznie cię pragnę!

Zauważyła, że twarz Jordiego się rozjaśniła.

– Będę ostrożny tak bardzo, jak tylko potrafię – obiecywał. – Ale wszystko musi się dokonać rozpaczliwie szybko.

– Ja wiem, i nie przejmuj się tym, naprawdę wszystko zniosę. Kocham cię, Jordi.

Odpowiedział jej czułym pocałunkiem, który bardzo szybko zmienił charakter na zmysłowy i gwałtowny, Jordi już nie potrafił być ostrożny.

Zagarniał ją, zdobywał, tak Unni to odczuwała. Zaciskała ręce na jego włosach, a on zdobywał jej ciało, całował jej szyję, ramiona, piersi, brzuch, zatrzymał się przy pępku, a potem znowu się cofał, a ona otwierała się dla niego, bo innych pragnień ani myśli akurat teraz nie miała. Ciemność wirowała wokół niej i porzucała ją na pastwę tęsknoty i pożądania. Jordi dał jej wszystko, o czym oboje tak długo pragnęli, o czym marzyli.

Ból był tak nieznaczny, że Unni prawie go nie zauważyła.

– Czekałam na ciebie Jordi. Przez tyle lat…

Potem już nic nie mówili, nie było takiej potrzeby. Leżeli po prostu, objęci. Dotarli do domu, oboje tak właśnie to odczuwali.

Ale mogli w tym cudownym stanie szczęścia i zadowolenia trwać żałośnie krótko, zaledwie kilka minut, bo wkrótce Unni poczuła skradający się, tak dobrze znany chłód.

Wtedy zaczęła płakać. Z rozpaczy i tęsknoty.

Jednocześnie

Rycerze nie byli świadkami tego, co się stało. Coś takiego było absolutnie poniżej ich godności. Ale jako istoty energetyczne byli w stanie odczuwać, co się dzieje z energiami ludzi; rycerze posiadali zdolność komunikowania się w różnych płaszczyznach.

„To nie jest właściwe” – powiedział don Galindo zatroskany.

Don Ramiro westchnął.

„Mieliśmy dobre intencje. Myśleliśmy, że ziemska miłość może mu przeszkodzić w spełnieniu misji”.

„Ale większą przeszkodą jest chyba ich walka o to, by trzymać się z daleka od siebie. Potrzeba na to tak wiele siły, że to zaczyna ich obciążać – wtrącił don Sebastiano. – Czyi nie powinniśmy zrezygnować z tego środka ostrożności?”

„To by pewnie było najmądrzejsze posunięcie – uznał don Garcia. – Kto będzie miał przyjemność poinformować ich o tym?”

Don Federico uśmiechnął się przebiegle:

„Tę przyjemność powinniśmy dzielić wszyscy”.

16

Bardzo zbuntowana Unni włożyła z powrotem swoje zdumiewająco ciepłe ubranie, a na kołdrze położyła dodatkowo dwa wełniane koce, ale tej nocy miała problemy ze snem. Wiedziała, że Jordi też czuwa.

Teraz wszystko mieli poza sobą. Przeżyli swoje pół godziny i więcej się do siebie zbliżyć nie mogą.

Nigdy więcej.

Nie była w stanie myśleć o takich zdarzeniach jak ten napad po południu. Ani o przerażeniu, kiedy wpadła do rzeki. To było takie nieważne, takie obojętne.

Muszą odnaleźć piątego gryfa i towarzyszącą mu informację.

O tym też Unni nie mogła myśleć. Była tylko zdenerwowana i smutna, teraz, kiedy powinni być tak oszałamiająco szczęśliwi. Gdyby wszystko ułożyło się normalnie. Gdyby byli zwyczajnymi ludźmi. Nieobciążonymi liczącym sobie pięćset lat przekleństwem. Gdyby nie musieli żyć w wymuszonym celibacie. Wspominała znowu i znowu te fantastyczne chwile. Wtedy Jordi był prawdziwym, żywym człowiekiem. Bo przecież często odnosiła wrażenie, że ma do czynienia z istotą z krainy granicznej między życiem i śmiercią. Było w nim coś niezwykłego, co innych ludzi płoszyło, czyniło ich niepewnymi. W niektórych sytuacjach był nawet więcej niż martwy, miał coś w spojrzeniu, jakiś mrok, który pojawiał się i znikał, a Unni, kiedy spoglądała w te oczy, odczuwała to tak, jakby zstępowała do otchłani.

Ale nie dzisiejszej nocy. Dziś nie było w nim nic obcego. Był jej wielkim, silnym obrońcą, on, którego Unni tak podziwiała, i okazał się wspaniałym kochankiem, choć, można powiedzieć, krótkotrwałym. Bo cóż to jest dwadzieścia, a nawet trzydzieści minut wobec wieczności? Ale był jej, całkowicie i w pełni, i był naprawdę żywym mężczyzną.

Wspominanie chwil szczęścia sprawiało jej ból.

Powiedziała, patrząc w ciemność, a jej głos brzmiał żałośnie:

– Wcale nie wiem, czy nie zrobiliśmy źle. Wejść na chwilkę do rajskich ogrodów, a potem uciekać, na łeb, na szyję ze świadomością, że to już na zawsze.

Jordi odsunął rękę, którą zasłaniał oczy.

– Dlatego musimy jak najszybciej rozwiązać zagadkę.

– Wiem, wiem – mruknęła. – Ale nie jestem teraz w nastroju, żeby myśleć o rycerzach z tamtego świata, o okropnych mnichach, o śmierci i strachu większości z nas.

Jordi głęboko wciągnął powietrze. Odległość między nimi była jak zawsze duża, nie mógł przygarnąć ukochanej, żeby ją pocieszyć.

– Taka byłaś słodka, Unni. Dużo, dużo słodsza niż w moich marzeniach.

– Dziękuję – bąknęła zaskoczona.

– Masz taką miękką skórę, ale jesteś silna. Najpiękniejsza jednak jest twoja miłość. Było w tobie tyle oddania, tyle zaufania do mnie, bardzo mnie to wzruszało.

– Jak na amatorów okazaliśmy się bardzo zdolni – roześmiała się Unni, bo zwykle trudno jest przyjmować pochwały.

– Bogu dzięki, że jesteśmy amatorami – powiedział Jordi ze śmiechem.

Ale nigdy nie staniemy się profesjonalistami, pomyślała Unni i na powrót pogrążyła się w ponurym nastroju.

– Chcę znowu do ciebie należeć, Jordi – westchnęła ledwie dosłyszalnie.

– Nic by mnie bardziej nie uszczęśliwiło – odparł równie cicho.

– Taka byłam szczęśliwa.

– Ja też. I to chodzi nie tylko o zaspokojenie, najważniejsze, że mogłem być z tobą.

– No właśnie, i ja tak to odczuwam. Ale mam twoją miłość. I to mi pomaga. Dobranoc, mój ubóstwiony!

Jordi roześmiał się rozbawiony, ale chyba to określenie sprawiło mu przyjemność.

Ranek przeznaczyli na zbieranie informacji w Cangas de Onis, gdzie w piętnastym wieku żył don Galindo de Asturias. Wszędzie jednak otrzymywali odpowiedzi negatywne, to było tak dawno temu!

Najwięcej zyskali w bibliotece. Bardzo uprzejmy asystent znalazł czas, by z nimi porozmawiać.

– Powinni państwo szukać w archiwach Oviedo i w tamtejszym zarządzie prowincji – poradził. – Jest jednak faktem, że aż do dziesiątego wieku nikt z królewskiego rodu Asturii nie mieszkał w Cangas de Onis.

Jordi i Unni spoglądali po sobie. Obojgu przyszła do głowy ta sama myśl: don Galindo mógł się nazywać zupełnie inaczej. Pochodził ze znakomitego rodu, co do tego nie mogło być najmniejszej wątpliwości, ale może nazwisko de Asturias przyjął jako rycerz, bo może w kręgach rycerskich każdy przybierał nazwisko od prowincji, którą reprezentował. Don Ramiro naprawdę nazywał się de Navarra. Nie oznacza to jednak, że czterej pozostali nie mogli się dawniej nazywać inaczej. Kantabria? Nie było tam żadnych rodów królewskich. Podobnie, jeśli chodzi o Galicję. Ich nazwiska mogą jedynie wskazywać, z jakiej prowincji, który z nich się wywodzi.

Jakie więc nazwisko nosił don Galindo?

To może wiedzieć Pedro. W końcu to on znalazł informacje na temat jego potomstwa.

Trzeba do niego natychmiast zadzwonić. Umówili się z bibliotekarzem, że wrócą mniej więcej za godzinę, on zaś obiecał poszperać jeszcze w starych dokumentach.

Kiedy znaleźli się na dworze, w pełnym słońcu, stwierdzili, że czas najwyższy zjeść jakieś śniadanie. Najpierw jednak telefon do Pedra!

Usiedli na ławce z widokiem na stary most z krzyżem.

Pedro wysłuchał ich zmartwiony. Zapomniał podać im pełne nazwisko don Galinda, myślał po prostu, że rycerz pochodził z królewskiego rodu Asturii i że to powinno wystarczyć. No więc rycerz nazywał się don Galindo de Villanueva y Asturias, Pedro bardzo przepraszał.

Villanueva? To przecież tam znajduje się klasztor! Dwa kilometry za Cangas de Onis jest klasztor, el Monasterio de San Pedro de Villanueva, w 1907 roku uznany za pomnik kultury narodowej, obecnie przerobiony na hotel turystyczny. Tam właśnie spędzili ostatnią noc!

Ale czy klasztor istnieje od czasów króla Alfonsa Pierwszego, który panował w ósmym wieku, czy też powstał w dwunastym wieku? To mogło być obojętne, tak czy inaczej zbudowano go przed czasami don Galinda, więc to nie jego klasztor.

Czy mieszkał gdzie indziej w Villanueva? W takim razie kierowniczka hotelu by o tym wiedziała.

Może ich poczciwi rycerze nie pochodzą z aż tak wysokich rodów, jak dotychczas sądzono? Trzeba sprawdzić, czego dowiedział się bibliotekarz.

Ten był w najwyższym stopniu zdumiony ich widokiem.

– Przecież o wszystkim poinformowałem państwa przyjaciół jakieś piętnaście minut temu!

– Naszych przyjaciół? – spytał Jordi przeciągle. Oboje z Unni zesztywnieli.

– No tak, przyszli i powiedzieli, że państwo ich tu przysłali i oni przekażą. Ale skoro państwo tak mówią… Oni wiedzieli bardzo niewiele, najwyraźniej nie mieli pojęcia, że państwo szukacie wiadomości na temat don Galinda de Asturias. Naprawdę mi przykro, jeśli zrobiłem coś źle.

– To nie pański błąd – zapewnił Jordi pospiesznie. – Czy była z nimi bardzo urodziwa kobieta? Blondynka?

– Tak i przystojny mężczyzna.

Emma i Alonzo. Jak widać, nie zamierzają się poddać.

– Ale co im pan powiedział? – spytała Unni. Bibliotekarz niewiele miał do dodania. Nawet wówczas, gdy Jordi wspomniał o Villanueva.

– W Villanueva wiele się zmieniło – powiedział. – I piętnastowieczne budowle z pewnością nie przetrwały, proponuję, byście jednak szukali w Oviedo.

– Naszym tak zwanym przyjaciołom też pan to proponował?

– Niestety, też. Na szczęście jednak żadnych bliższych informacji im nie przekazałem. Szczerze mówiąc, żałowałem potem, że nie podałem im dokładniej miejsc, w których powinni szukać. Przyszło mi to do głowy dopiero, kiedy ich już nie było. No ale teraz cieszę się, że tak wyszło.

– My też się cieszymy.

Dostali adres i podziękowali za uprzejmą pomoc.

– Teraz musimy się spieszyć – powiedziała Unni przygnębiona, kiedy wyszli na dwór.

– Nie podoba mi się to – rzekł Jordi. – Te dranie depczą nam po piętach. Musimy być bardziej ostrożni.

Jechali główną drogą do Oviedo. Najpierw zamierzali się przemykać górskimi, niebezpiecznymi dróżkami Kordylierów Kantabryjskich, by zmylić Emmę i jej kompanów, ale po prostu nie mieli na to czasu. Muszą dotrzeć na miejsce jako pierwsi, to jest najważniejsze, choć górskie drogi wabiły ich jako turystów.

Ech, mieć czas na takie wycieczki! Tyle czasu pragnęli mieć w życiu! Tak blisko spełnienia tych marzeń już się znaleźli!

Na jakiś czas przestali myśleć o prześladowcach, mieli dość własnych problemów. Byli smutni, przygnębieni. Teraz właśnie, po fantastycznych przeżyciach ostatniej nocy, powinni mieć prawo dotykać się nawzajem, okazywać sobie oddanie i zrozumienie. Powinni móc się do siebie przytulać, Unni powinna opierać głowę na jego ramieniu, ale nic z tych rzeczy. To niemożliwe. Naturalnie dla niej byłoby najlepiej siedzieć z tyłu, ona jednak wolała zajmować przednie siedzenie, w grubym swetrze i wełnianych rękawicach. Raz po raz spotykali charakterystyczne szyldy: promienie słoneczne na błękitnym tle. Jordi wyjaśnił, że znajdują się na „El Camino”, na „Drodze”, czyli na szlaku pielgrzymów do Santiago de Compostela. W tej części kraju było wiele takich dróg, oznaczonych tymi szyldami, ta tutaj to tylko jedna z tras. I rzeczywiście, Unni widziała zaskakująco dużo ludzi zdążających piechotą; chyba teraz lepiej ich rozumiała.

– Przyjeżdżają tu z wielu krajów – powiedział Jordi. – Wędrują całe dnie i tygodnie, niektórzy nawet miesiące, po drodze stemplują specjalne karty świadczące, że są pielgrzymami.

– To katolicy?

– Większość tak, rzecz jasna. Ale są też inni. Tacy na przykład, którzy pokonują tę drogę dla przeżyć. To wyzwanie, osiągnięcie. Bo to coś wyjątkowego przejść „El Camino”, Drogę nad drogami.

– A celem jest katedra w Santiago de Compostela?

– Tak. Odwiedzają grób w Santiago, gdzie jest pochowany święty Jakub, apostoł, bohater narodowy Hiszpanii. Nigdy więcej nie chciałbym się tam znaleźć!

Jordi zadrżał. Unni przypomniała sobie, że rycerze ostrzegli i jego, i wszystkich obciążonych przekleństwem. Santiago de Compostela było twierdzą katów inkwizycji w północnozachodniej Hiszpanii. Czekali tam, aż ofiary same przyjdą. Jordi musiał się tam wybrać. Unikał katedry, ale i tak doszło do konfrontacji z mnichami, oglądał ich bardzo wyraźnie. To wtedy zdołał unicestwić jednego z nich.

Unni bardzo by chciała zobaczyć imponującą katedrę w Santiago. Dopóki jednak przekleństwo nie zostanie przerwane, jest to niemożliwe. A co się stanie potem…?

Okolice, przez które jechali, były gęsto zabudowane. Od czasu do czasu jednak mijali bardziej wymarłe tereny.

I to właśnie w jednym z takich pustych miejsc Jordi nagle nacisnął na hamulec.

– Rycerze – rzekł cierpko.

Unni też ich spostrzegła. Stali przy bocznej drodze wiodącej do lasu i czekali. Jordi skręcił tam.

– Czego oni znowu chcą? – spytał z goryczą. – Jakieś kolejne żądania?

– Z pewnością – westchnęła Unni.

Rycerze posuwali się przodem, prowadzili ich w las tak, by spotkanie było niewidoczne z głównej drogi. Jordi wolno jechał za nimi.

Miejsce zostało wybrane. Unni i Jordi wysiedli z samochodu. Witali się, jak zawsze z największym szacunkiem, pełni jak najgorszych przeczuć.

Chociaż Unni widywała rycerzy już wiele razy przedtem, to wciąż nie mogła przywyknąć do ich widoku. Chyba nigdy nie przywyknie do ich szokującego wyglądu. Otoczyli ją i Jordiego kołem tak, że Unni miała tuż przy twarzy końskie chrapy. Groteskowe, odpychające, upiorne zwierzęta, przeważnie pozbawione skóry tak, że kości szkieletów wystawały na zewnątrz, z wyszczerzonymi zębami i pustymi oczodołami.

Unni żywiła zawsze szczere współczucie dla tych zwierząt, a one najwyraźniej to wyczuwały. Niczym tresowane araby z hiszpańskiej szkoły jeździeckiej w Wiedniu wszystkie pochylały przed nią głowy w uprzejmej ceremonii powitania. Ona odpowiadała im również pełnymi szacunku ukłonami.

Rycerze najmniejszą nawet miną nie zareagowali na te uprzejmości. Byli z wyglądu równie straszni jak ich wierzchowce: pięć postaci, które dawno temu złożono w ziemi, a które zmartwychwstały i opuściły grobowe krypty.

Tym razem jednak w ich zwykle martwych oczach tliło się coś na kształt błysku życia.

Jordi zapytał krótko:

– Czego sobie życzycie? Odpowiedziały mu myśli don Federica: „Jesteśmy zadowoleni z tego, co zrobiliście”. Słyszeliśmy to już wcześniej, pomyślał Jordi niechętnie. „Postąpiliśmy wobec ciebie niesprawiedliwie, a byłeś naszym najlepszym reprezentantem”.

Unni i Jordi czekali. On tłumaczył jej wszystko, choć przecież Unni też rozumiała myśli rycerzy. Widocznie Jordi o tym zapomniał.

„Zasługujesz na nagrodę”.

– Dziękuję – powiedział Jordi niepewnie. Nie całkiem polegał na ich słowach, stawiali mu zbyt trudne wymagania.

Stary don Federico mówił dalej: „Nie możemy odmienić twojego statusu. Musisz pozostać w naszym wymiarze i będziesz tam, dopóki zagadka nie zostanie rozwiązana. Decyzje co do twoich przyszłych losów też nie leżą w naszych rękach”.

– Ja niczego nie oczekuję – odparł Jordi tak samo krótko.

Unni spoglądała na pozostałych rycerzy, siedzących wysoko na swoich pełnokrwistych rumakach, przypuszczalnie sprowadzonych do Hiszpanii przez Maurów. W każdym razie ich przodkowie musieli pochodzić z Arabii.

Pozostali czterej rycerze mieli wyczekujące miny. W oczach don Federica pojawiał się raz po raz jakiś diabelski błysk.

„Możemy jednak zdjąć z ciebie inny ciężar. Rozmawialiśmy z Urracą, ona się z nami zgadza”.

Jordi milczał.

„Od najbliższej nocy nie będzie już mróz zamykał ci drogi do ukochanej kobiety. Oboje jesteście zrobieni z najlepszego materiału i mamy z was tak wiele pożytku. Żyjcie więc w pokoju. Ani nie pragniemy, ani nie mamy powodów uśmiercać waszej miłości. Możemy z niej czerpać tylko korzyści. Żegnam!”

– Zaczekajcie! – krzyknął Jordi i rycerze, którzy już mieli się rozpłynąć w powietrzu, przystanęli. – Dziękuję! Oboje dziękujemy wam z całego serca. Ale jeśli chodzi o waszą sprawę, to znowu utknęliśmy w miejscu. Piąty gryf wciąż nie został odnaleziony i nikt nic nie wie o losach don Galinda. Dajcie nam jakieś wskazówki, gdzie szukać gryfa i towarzyszącej mu informacji, zanim źli ludzie nas uprzedzą!

Rycerze naradzali się między sobą. Ich tajne myśli nie docierały do Jordiego i Unni. Trwało to długo, w końcu jednak coś ustalili.

Tym razem głos zabrał don Sebastian: „Nie mamy prawa o tym mówić. Możemy wam jednak przekazać trzy przypomnienia. Po pierwsze: miejcie się na baczności!”

– Ależ robimy to! Emma i Alonzo są tutaj i próbują wywęszyć, czym się zajmujemy. Starają się nas uprzedzić.

Twarz don Sebastiana wyrażała obrzydzenie. Najwyraźniej nie to go martwiło.

„Po drugie: kierujcie się impulsami! I po trzecie: miejcie oczy szeroko otwarte! Szukajcie tam, gdzie nie spodziewacie się niczego znaleźć!”

Po tym rycerze zniknęli.

Jordi i Unni powinni wsiąść jak najszybciej do samochodu i wracać na główną drogę. Oni jednak stali całkiem zbici z tropu, jakby przegrali w jakimś konkursie czy coś takiego.

Jordi próbował wziąć ją za rękę, ale to się natychmiast zemściło, ręka ukochanej zsiniała z zimna.

– W nocy – mruknęła Unni. – Oni powiedzieli, że to w nocy.

– Nie mogę im uwierzyć, Unni.

– Ani ja. Czy to może być prawda?

– Rozmawiali z Urracą – powiedział Jordi niepewnie. – A to ona decyduje. Rycerze nie mają czarodziejskiej mocy. W każdym razie nie tak wielkiej.

– Jordi, ja nie chcę znowu przeżywać rozczarowania, dlatego narazie nie chcę o tym myśleć. Poczekam do nocy i wtedy zobaczymy, czy to prawda. A jeśli tak, to… och, ukochany!

– Wtedy ja będę się śmiał i płakał na przemian – powiedział z bladym uśmiechem.

– A ja wyrzucę rękawice gdzieś w lesie i wtedy to będzie moja kolej, to ja będę stroną aktywną… Nie, teraz to się chyba posunęłam trochę za daleko. Żadnych orgii, skoro nic pewnego nie wiadomo. Chodź! Musimy się spieszyć do Oviedo. Emma jest wystarczająco podstępna, by wywęszyć właściwe informacje.

W uroczystym nastroju, jakby się bali nastąpić na najmniejszą gałązkę, by nie zburzyć kiełkującej w sercach nadziei, wrócili do samochodu.

Przez resztę podróży do Oviedo nie odezwali się do siebie ani słowem. Byli jak porażeni i bali się śmiertelnie, że rycerze nie zechcą lub nie będą mogli dotrzymać obietnicy.

Ale jeśli… jeśli?

Nie mieli odwagi o tym myśleć.

Загрузка...