Kolejna fala ulewnego deszczu spadła na wędrowców, kiedy opuszczali prastary, zarośnięty cmentarz u stóp Pirenejów.
Byli podekscytowani i zarazem przygnębieni. Podekscytowani tym, że znaleźli ów mnisi habit, przygnębieni zaś, bo nie mogli się pozbyć wspomnienia zaniedbanych grobów, zwłaszcza miejsca, gdzie spoczął młody Jorge.
Ruszyli prosto do Bilbao, przedtem zawiadomili tylko miejscowego nauczyciela o cmentarzu. Ten oczywiście wiedział o jego istnieniu, był im jednak wdzięczny za impuls, jakiego mu udzielili, żeby w końcu coś z tym zrobić.
– W takim razie dlaczego nam pan nie wspomniał o cmentarzu? – spytał Pedro przyjaźnie.
Mężczyzna zrobił przepraszającą minę, ale wzruszył ramionami.
– Po prostu o nim nie pomyślałem. To przecież… nic nie jest.
– I tu się, mój chłopcze, bardzo mylisz – rzekła Unni po norwesku.
Przed rozstaniem chcieli wywołać zdjęcia. Pedro bowiem miał – wracać do Madrytu, reszta jechała do Norwegii. W Bilbao zamówili więc po kilka normalnych kopii każdego ujęcia oraz po jednej kopii w dużym formacie.
Mogli sobie na to pozwolić, do startu samolotów było jeszcze sporo czasu.
– A jeśli na tych zdjęciach nic nie wyszło? – zastanawiała się pesymistycznie usposobiona Unni, kiedy w urządzonej na chodniku kawiarence wystawiali twarze do słońca. – Wtedy nie będziemy mieli nic, habit zetlał w zetknięciu z powietrzem…
– Fotografowaliśmy tyle i pod tak różnymi kątami, że coś musiało zostać – pocieszał ją Pedro, studiując przy tym uważnie fascynującą fasadę muzeum Guggenheima.
Rodzice Unni, którzy załatwiali sprawę w zakładzie fotograficznym, ukazali się z podłużnymi kopertami w rękach. Wszystko stało się jasne.
Z wielkim ożywieniem zabrali się do oglądania fotografii.
– Świetnie – mruknął Pedro nad jedną ze swoich. – Ale następna jest marna, Unni zasłoniła światło.
– To było wtedy, kiedy zrywałam znak – broniła się dziewczyna.
– Ja zrobiłem bardzo wyraźne zdjęcia – oznajmił Atle. – Ale Unni jest też na jednym z moich.
– Ależ ze mnie rzep! – jęknęła Unni.
– Moje jest bezbłędne – rzekła Gudrun. – W przeciwieństwie do was zaczekałam, aż Unni zdejmie znak.
Porównywali i wymieniali się zdjęciami, żeby wszyscy mogli obejrzeć wszystkie.
W końcu Jordi stwierdził zadowolony:
– Myślę, że złoży się z tego wizerunek znaku. Z wyjątkiem jednego fragmentu na brzeżku, który zamienił się w pył.
– To jest tekst, prawda? – spytała Gudrun.
– I tekst, i znaki – stwierdził Pedro. – Teraz chodzi więc o to, by całość rozszyfrować. To znaczy to, co nie uległo zniszczeniu, pewnie tu i ówdzie powstaną wątpliwości.
Inger rzekła w zamyśleniu:
– Dziwne, że sam Jorge nie rozwiązał zagadki, musiał przecież być bardzo blisko.
– Otóż nie – zaprotestował Pedro łagodnie. – Rozumiem kilka słów z tego, co tu zostało napisane i domyślam się, że on mógł ewentualnie rozwiązać tylko jedną część zagadki. Bo bardzo ważny fragment znajduje się tutaj, co do tego nie może być najmniejszej wątpliwości. Unni wtrąciła:
– No właśnie, ja się też wielokrotnie zastanawiałam, dlaczego najwcześniejsi potomkowie rycerzy nie rozwiązali zagadki. Dla nich musiało to być o wiele prostsze niż dla nas.
– Tak, i ja rozważałem tę kwestię – powiedział Pedro. – Co więcej, zdaje mi się, że znam odpowiedź. Otóż pierwsze pokolenia o niczym nie miały pojęcia. Cała sprawa była przecież taka tajemnicza. I przez długi czas nikt nie zauważył, że jest jakaś reguła w tym, iż pierworodni umierają tak wcześnie.
Jordi odnosił się do jego wyjaśnień sceptycznie.
– Coś przecież musieli wiedzieć. Ale teraz to chyba już czas ruszać na lotnisko.
– Masz rację – przyznał Pedro, wstając. – Mój samolot jest wprawdzie później, ale pojadę z wami. Potem będziemy utrzymywać kontakt telefoniczny oraz za pomocą listów poleconych. Nie żadne SMS – y ani internet, musimy być ostrożni. No i obawiam się, że na kolejne spotkanie długo czekać nie będziemy – rzekł z pełnym ciepła uśmiechem.
Wrócili do codzienności, znajdowali się znowu w domu, w swojej willi niedaleko Drammen.
Tyle tylko że takiej prawdziwej, zwyczajnej codzienności żadne z nich nie doświadczy, dopóki nie dotrą do samego jądra tajemnicy, wszyscy dobrze o tym wiedzieli.
Linia telefoniczna między Madrytem i Drammen rozgrzewała się niekiedy do czerwoności, tak intensywnie ją wykorzystywano. Kolejne elementy były mozolnie dodawane do układanki, którą odkryli na plecach mnisiego habitu. Na szczęście do fotografii zdołali go ułożyć tak, by szerokie rękawy nie zasłoniły wzoru. Brakowało jedynie paru słów na wystrzępionym brzegu. Zdumieni wpatrywali się w tekst, który można już było odczytać:
Śladem rycerzy podążać nie można.
Podążaj śladem tych drugich ze wschodu na zachód na zachód – z zachodu na wschód.
PueblovermoDanesdesfiladeroDotescuevascuevas
Pięć
jest potrzebnych.
Każdy ród swój wkład. Nasz największy.
Połączyć razem z baśnią i wiedzą każdego rodu.
I nad tym właśnie samotny Jorge siedział, haftował wzór na tkaninie, przerażony, poganiany przez czas, nie wiedząc, czy ów wzór kiedykolwiek zostanie odnaleziony.
Unni czuła, że ze współczucia wszystko ją boli. Bardzo by chciała powiedzieć mu, że habit jest odnaleziony, a to, co wyhaftował, pozostało, po czterystu latach, wyraźne.
No powiedzmy, że wyraźne.
Słowo, które zachowało się częściowo w formie „conocim…” oni wytłumaczyli sobie jako „conocimento” – wiedza, znajomość.
Wciąż pozostawały jednak problemy z tym długim szeregiem słów. Jorge nie miał dość miejsca, by robić odstępy między wyrazami, zakładał, że odkrywcy będą umieli poradzić sobie sami:
„ Pueblo yermo panes desfiladero potes cuevas cuevas”.
„Wieś pustkowie chleb przejście doniczki groty groty”.
– Tę różę ja już kiedyś widziałam – oznajmiła Vesla.
– Tak jest – potwierdził Jordi. – Widnieje na broni rycerzy. Razem ze sroką wiesz…
– Oczywiście! Ale co ona oznacza, co robi tutaj?
– Nie wiem, Veslo. Próbowałem łączyć ją z miejscami i z rodami, bowiem każdy ród szlachecki, w którego nazwisku występuje w jakiejś odmianie słowo róża, jak na przykład von Rosen, ma taki właśnie znak w swoim herbie. Ale w nazwisku żadnego z rycerzy niczego takiego nie ma, więc nie wiem, co ta róża mogłaby tutaj oznaczać.
– Jorge musiał jednak sądzić, że to ważne – dodał półgłosem. – Wyhaftowanie tych wszystkich kresek i kropek nie było łatwe.
Chwilę jeszcze o tym dyskutowali, ale do żadnych wniosków nie doszli.
Ponadto inna sprawa budziła ich zatroskanie, a mianowicie gryfy. Miało być pięć, a oni dotychczas znaleźli tylko jeden. Gdzie są cztery pozostałe? Przepadły wieleset lat temu?
Przygnębiające.
I o co to chodzi, że każdy ród ma mieć własny wkład, który połączy się z resztą?
Jordi dał wyraz temu, co wszyscy odczuwali:
– Jesteśmy teraz jeszcze dalej od celu, niż byliśmy przed odnalezieniem tego przeklętego habitu.
Antonio wyrwał ich z przygnębienia.
– My, Morten, Jordi i ja jesteśmy ostatnimi z rodu don Ramira. Uważamy, że odkryliśmy wszystko, co było można z wiedzy rodu. Żaden z nas nie ma co do tego wątpliwości.
– No i teraz chodzi o pozostałe rody – mówił dalej z zapałem. – Unni jest ostatnią z rodu don Sebastiana. Inger i Atle, powiedzcie nam czy Unni nie miała absolutnie żadnej rzeczy, kiedy przybyła do was jako noworodek?
Zagadnięci popatrzyli na siebie pytająco. Antonio westchnął.
– W takim razie obawiam się, że będziecie musieli zacząć szukać rodziny jej zmarłej matki.
– Och nie, żadnych więcej drzew genealogicznych – jęknęła Vesla.
– Tego możemy uniknąć. Ale Morten, teraz otrzymasz najważniejsze zadanie twojego życia!
Chłopak zerwał się na równe nogi.
– Najwyższy czas, bo już zaczynałem się czuć jak piąte koło u wozu. Albo na przykład ślepa kiszka. Zbędny.
– No to możesz wybierać – uśmiechnął się Antonio. – Chodzi o to, by się dowiedzieć, kim byli ostatni w obu tych wymarłych rodach, wolisz ród don Galinda czy don Garcii?
– A co o nich wiemy?
Antonio nie odpowiedział. Zamiast tego zadzwonił do Pedra i powtórzył pytanie Mortena:
– Co wiemy o ostatnich przedstawicielach rodów don Galinda i don Garcii?
Pedro, który wciąż współpracował z grupą odnośnie tekstu z habitu, zdążył już zbadać dzieje wymarłych rodów, ponieważ on i Antonio jakiś czas temu o tym rozmawiali. Ród don Galinda nie przetrwał długo, wyginął już po trzech pokoleniach. Don Garcii natomiast trwał aż do początków dwudziestego wieku. Pedro stracił trop, bowiem kolejni potomkowie mieli już takie dziwaczne nazwiska, że trudno było dojść pokrewieństwa.
– Oni, powiadasz? – zdziwił się Antonio. – Było ich wielu?
– Niespecjalnie – odparł Pedro. – Zaledwie jedna wątła linia, która roztopiła się w coraz bardziej pospolitych nazwiskach.
– Ha! – rzekł Morten, kiedy rozmowa telefoniczna dobiegła końca. – Jeśli ja, Andersen, wnuk pani Hansen, zdołałbym odtworzyć dzieje mojego rodu aż do przodków, którzy nosili nazwisko de Navarra, to znaczy, że wszystko jest możliwe!
– Świetnie! W takim razie Jordi zajmie się rodem don Galinda i spróbuje odnaleźć jego ostatniego potomka.
– Pedro zaś mógłby odnaleźć ostatniego z rodu don Federica! – zawołał Morten rozochocony.
Zaraz umilkł i patrzył zmieszany na swoich towarzyszy.
– Z czego się śmiejecie?
– Bo Pedro jest jego ostatnim potomkiem, ty mój nieprzeciętnie inteligentny wnuku – roześmiała się Gudrun.
– No tak, oczywiście – zachichotał Morten sam z siebie. – Ale, rany boskie, ja przecież nie znam hiszpańskiego – zmartwił się.
– To nie będzie potrzebne. Pedro prześledził dzieje rodu aż do Szwedów, Perssona i Nilssona. Ze Skanii. Życzę powodzenia – zakończył Antonio krótko.
Morten pacnął się dłonią w czoło i jęknął.
– Pospolite nazwiska w Skanii, ciekawe jakie to?
– Zgaduj!
– No trudno, na szczęście Skania nie jest taka wielka – ciągnął Morten optymistycznie.
Unni wtrąciła złośliwie:
– Jeśli uważasz, że skański łatwiej zrozumieć niż hiszpański, to…
– Ech, mieszkało się przecież na zachodnim wybrzeżu Norwegii, bywało w Sogn, tamtejsze dialekty też nie są łatwe. Kaszka z mlekiem! Niech no tylko Pedro da mi informacje, to natychmiast ruszam w drogę. Mogę zabrać ze sobą Monikę?
Na to pytanie oniemieli. Monikę? Nie znali Moniki. Pospolitej, ale dość miłej dziewczyny, obdarzonej tym samym co Morten upodobaniem do głośnej, gwałtownej muzyki, bez kaprysów i, jeśli dobrze rozumieli, również bez fantazji. Czy powinno się ją włączać w tę całą sprawę? Czy można narażać jej życie? Lub narażać na niebezpieczeństwo własne, gdyby dziewczyna nie potrafiła dochować tajemnicy i wygadała się przed ludźmi z zewnątrz, czy na przykład wpadła w panikę i poszła z tym na policję albo do prasy?
Po krótkim milczeniu Jordi powiedział:
– Nie. Jest nas dość. Gudrun z tobą pojedzie.
– To nie będzie konieczne – zawołał Morten jakoś dziwnie szybko.
– Owszem, będzie – odparła Gudrun. – Co prawda nie jestem jak ta stara ciotka, która ma zamiar upominać kogokolwiek, żeby opróżniał kosz na śmieci, ale znam pewnego młodego człowieka, który naciąga świeżą poszewkę na poduszkę nie zdejmując starej i który parzy kawę nie wyrzuciwszy zużytego filtra tak długo, aż się całe urządzenie zapycha, a w domu po prostu śmierdzi. I tak dalej, i tak dalej. A jak to bywa rankiem, kiedy trzeba wstać na określoną godzinę? Twój budzik się już dawno rozpadł od tego rzucania o podłogę.
Zawstydzony Morten ustąpił. Antonio odpowiadał Unni na jej pytanie: „Dlaczego Skania?”, że była w dwudziestym wieku pewna liczba szwedzkich idealistów i poszukiwaczy przygód, którzy zgłaszali się w charakterze ochotników na różne wojny. Uczestniczyli między innymi w wojnie zimowej w Finlandii, czy wcześniej w wojnie domowej w Hiszpanii. W duchu Hemingwaya, można powiedzieć. Wśród tych ostatnich był pewien Skańczyk, który zakochał się w osieroconej hiszpańskiej dziewczynie (przypadkiem ostatniej potomkini rodu don Garcii), w wyniku czego porzucił front i zabrał ukochaną do domu, do Skanii. Wiemy jedynie, że mieli córkę, która zdążyła wyjść za mąż, zanim zmarła w wieku dwudziestu pięciu lat, podobnie jak jej hiszpańska matka. I na tym ślad się urywa.
– Hiszpańska wojna domowa… kiedy to było? – dopytywał się Morten.
– W latach 1936 – 1939. Brali w niej udział ochotnicy z tak zwanych Brygad Międzynarodowych. To była duża formacja, około czterdzieści tysięcy ludzi, wśród nich trzystu pięćdziesięciu Szwedów – odpowiedział Jordi.
Dyskusja toczyła się teraz jakby poza świadomością Unni. Słyszała głosy przyjaciół jak przez mgłę, przepełniały ją smutne myśli. Jordi miał się zająć poszukiwaniem nielicznych potomków don Galinda, nikt jednak nie wspomniał nawet słowem, że ona mogłaby mu towarzyszyć.
Zostać bez Jordiego? Byli razem od chwili, gdy się spotkali. Jakby sobie poradziła sama? Bez jego spokojnego, dającego poczucie bezpieczeństwa uśmiechu? Już samo patrzenie na niego sprawiało jej radość.
Rozejrzała się po rozległej, oszklonej werandzie, na której siedzieli, zaglądała z zewnątrz do salonu. Ten dom, który właściwie miał być tylko na wszelki wypadek, miejscem ostatniego schronienia, gdzie mogli się wszyscy spotkać… ten dom zyskał z czasem na znaczeniu. Polubili to miejsce, Unni wiedziała, że Antonio i Vesla zamierzają zamieszkać w nim na stałe, może nawet spróbują go kupić.
A co będzie z nią? I z Jordim? Jaką przyszłość oni mają? Żadnej. Szczerze powiedziawszy to oni nie mają nawet teraźniejszości. Jordi wyznał jej, że marzy o powrocie do Hiszpanii i choć o tym nie mówił, Unni wiedziała, że te marzenia dotyczą również jej.
Ale to przecież czysta utopia! Nie mogą się nawet do siebie zbliżyć, żadne nie wie, czy doczeka trzydziestego roku życia, niezależnie od tego, jak zdołają wypełnić zadanie, jakie im narzucili rycerze.
A teraz Jordi ma wyjechać, zostawić ją, skrócić jeszcze bardziej ten i tak krótki czas, jaki był im dany.
Czuła, że lodowata dłoń dotknęła jej policzka.
– Nie płacz, Unni. Naprawdę myślałaś, że ja bym wyjechał bez ciebie?
Spojrzała w jego przepełnione ciepłem oczy. Nie zdawała sobie sprawy, że płacze.
– Ty zawsze wiesz, co ja myślę – wyszeptała w odpowiedzi.
Mocno, bardzo mocno ścisnęła jego rękę. Nie zwracała uwagi na coraz bardziej dojmujące zimno.
– Nie wiemy tylko, czy zdążysz ze mną pojechać – mówił Jordi, podczas gdy reszta wciąż była zajęta roztrząsaniem planu skańskiego. – Będziesz musiała pomóc swoim rodzicom wyjaśnić, kim była twoja biologiczna matka, skąd pochodziła i tak dalej. To jest teraz twoje najważniejsze zadanie.
– Rozumiem. I to może trochę potrwać.
– Tak. Każdy otrzymał swoje zadanie. Antonio i Vesla mają zredagować materiały, które pozostały po don Ramiro, mamy już teraz chyba wszystko, co można było zdobyć. Pedro zbada jeszcze raz swoje drzewo genealogiczne, które przecież zna dobrze począwszy od don Federica. Morten i Gudrun będą poszukiwać potomków doni Garcii, my oboje don Galinda.
– Zostało nam już tak niewiele wspólnego czasu dla siebie.
– Wiem, najdroższa.
– Kiedy jedziesz do Hiszpanii?
– Najszybciej jak to możliwe. Niewykluczone, że już pojutrze.
Myśli Unni podążyły inną drogą.
– Czegoś wam jeszcze brakuje w materiałach dotyczących rodu don Ramira.
– Czego?
– Dziennika, który pisał mąż Gudrun, Jonas Hansen.
– Tak, to prawda. Ale musimy o nim zapomnieć. Ten dziennik już po prostu nie istnieje. Zresztą nie wiem, czy jest rzeczywiście aż taki ważny, naprawdę o tym rodzie wiemy dużo.
Odwrócili się oboje do reszty zebranych, tamci mówili teraz podniesionymi głosami, jakby coś się stało. Matka Unni, zaczerwieniona, donosiła:
– Ależ jestem tego absolutnie pewna!
– Czego? – spytała Unni. Matka zwróciła się do niej.
– Siedziałam tu i myślałam o przeszłości. I nagle uświadomiłam sobie, że była z tobą nieduża paczka… Kiedyśmy cię odbierali, ubranka i takie tam drobiazgi.
– Jakoś nie mogę sobie przypomnieć – westchnął Atle.
– Była, zapewniam cię – upierała się Inger. – Przedtem o tym nie pomyślałam, ale teraz, kiedy Antonio spytał, nagle przyszło mi to do głowy.
– W takim razie nic z jej zawartości nie zostało. Nigdzie niczego nie widziałem. Ubrania musiały zostać zużyte, albo wyrzucone.
Sympatyczna twarz Inger skrzywiła się z wysiłku.
– Ale było coś jeszcze…
Wzrok Attego się rozjaśnił. Nie ulegało wątpliwości dla nikogo, że nareszcie coś sobie przypomina.
– Chodzi ci o tę lalkę? Brudną i wypchaną jakimiś chilijskimi bakcylami?
– Tak – potwierdziła Inger. – To była zwyczajna szmaciana lalka. Jej matka się widocznie nią bawiła w dzieciństwie i upierała się, by przekazać ją córce.
– Jedyna pamiątka Unni po matce – rzekła Gudrun. – Powinniście byli ją przechować.
Inger i Atle milczeli. Zastanawiali się.
– Może i my tak zrobiliśmy? – powiedziała Inger.
– Ja w każdym razie nic o tym nie wiem – odparł jej mąż.
– No ale jeśli tak, to gdzie?
– Może na strychu? – podpowiedziała Unni. Inger Karlsrud machnęła ręką.
– Boże drogi, tam przecież nikt od stu lat nie sprzątał. Po prostu dostawia się nowe rupiecie i już.
Jordi zdecydowanie podniósł się z miejsca. Wziął Unni za rękę, drugie ramię wyciągnął do jej rodziców.
– Chodźcie, pojedziemy do waszego domu i poszukamy.
– Mogę z wami? – spytała Vesla.
– Oczywiście, że możesz. Strych jest wielki i wypchany różnymi rzeczami po brzegi. Przeszukanie tego zajmie nam mnóstwo czasu – narzekała Inger.
Wszyscy wstali i zaczęli się szykować do drogi, na poszukiwanie ekscytującego, choć na szczęście, niegroźnego „skarbu”.
W Madrycie Pedro siedział przy swoim biurku i patrzył przed siebie. Właśnie odebrał nieoczekiwany telefon.
Od Flavii.
Poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu, kiedy usłyszał jej ciepły głos. Wspomnienia wielu lat popłynęły strumieniem. Bardzo dobrze wiedział, że Flavia spodziewała się trwałego związku, pragnęła małżeństwa z nim, kiedy tak nagle w cudowny sposób został uleczony ze swoich chorób.
Ale wtedy on spotkał Gudrun.
Rozstanie z Flavią sprawiło mu niewypowiedziany ból. Musiał jej jakoś wytłumaczyć, że wszystko się skończyło. Wciąż miał przed oczyma jej pobladłą twarz i minę, jakby chciała ukryć trudne do zniesienia uczucia.
Teraz jej głos miał jasne, przyjazne brzmienie.
„Pedro, stary przyjacielu, jak się masz? Dużo o was wszystkich myślę, brak mi tamtej wspaniałej współpracy z wami”.
„My też za tobą tęsknimy” – odpowiedział, z ulgą przyjmując jej koleżeński ton i neutralny temat. – „Rozmawiamy o tobie niemal codziennie, o tym, że powinnaś być z nami. W detektywistycznych dociekaniach jesteś nieoceniona”.
„Bardzo bym chciała, Pedro. Przyjechałabym natychmiast, ale nie mogę, niestety. Mama wciąż potrzebuje mojej pomocy, to już jej ostatnie chwile, bardzo cierpi, i to już od dawna”.
„Tak mi przykro. Pozdrów ją ode mnie, spotkaliśmy się przecież kiedyś tutaj, w Madrycie, pamiętasz? Kochana Flavio, skoro już rozmawiamy… Czy wiesz coś na temat miasta Gaeta?”
„Gaeta? – powtórzyła Flavia w zamyśleniu. – To stare miasto, niegdyś należało do królestwa Sycylii, w swoim czasie podporządkowanemu Hiszpanii. Kiedyś przejeżdżałam tamtędy, ale wiem naprawdę niewiele. Dlaczego pytasz?”
„Nazwa miasta pojawiła się w zagadce związanej z rycerzami”.
„Co ty mówisz? To brzmi dosyć dziwnie. A przy okazji, jak wam idzie? Posunęliście się trochę naprzód?”
„Nawet dosyć daleko”.
„Och, to interesujące. Musisz mi opowiedzieć, przecież jestem właściwie członkiem sprzysiężenia!”
„Oczywiście, że jesteś. Teraz muszę lecieć na spotkanie, ale napiszę do ciebie list. Jak powiedziałem, jesteś cennym współpracownikiem”.
W znacznie lepszym nastroju poszedł na swoje spotkanie.
Po powrocie do domu zabrał się do pracy w tym samym miejscu, w którym mu przerwano: do odczytywania dziennika Estelli. Bardzo się nad tym męczył.
Wciąż nie potrafił wyjaśnić dziwnego zdania jednego ze swoich przodków: „Zacznij na równinach Gaeta, by odnaleźć ślad i podążać naprzód”. Las vegasjunto Gaeta.
Gaeta? Włoskie miasto, cóż ono miałoby wspólnego z rycerzami? Należało niegdyś do Hiszpanii?
Nie, to postawione na głowie.
Pedro wstał, by przynieść sobie szkło powiększające.
Akurat nad tą stroną Estella musiała wypłakiwać swoją samotność, strach i rozpacz, bowiem tekst był prawie zupełnie rozmazany.
Zapach starego dziennika też przyjemny nie był, ale do tego Pedro zdążył się już przyzwyczaić.
Las vegas junto Gaeta. Równiny pod miastem Gaeta. Co to, na Boga może mieć wspólnego z pozostałym tekstem?
„Zacznij od…”
Pochylił się nad stołem, duże szkło powiększające trzymał między swoim okiem a kartą książki. Próbował ustawić właściwą odległość.
– Niemożliwe – powiedział sam do siebie. – Niemożliwe. Jak oni to, u licha, odczytali? Przecież to j w junto, nie ma dolnego ogonka. To tylko plama na papierze.
Większość zapisanych na tej stronie słów, zachowała się w postaci luźno z sobą powiązanych kropek, które można było odczytywać niemal, jak kto chce.
– I nie ma też żadnego Gaeta – mówił głośno. – Poczekaj no!
Kto miałby poczekać, pozostawało niewyjaśnione, ponieważ Pedro był w pokoju sam.
Przysunął lampę tak blisko tekstu, że sam musiał mocno wykręcać głowę, by się też do niego zbliżyć.
Z pomocą światła i lupy odczytał nowy tekst, jakby wciśnięty w gruby papier.
Po wielu próbach udało mu się zrozumieć, o co chodzi.
– „… en Veigas canto…” Nie… cantar. Nie, tego po prostu nie widać. Ale następne słowo: gaitas. Tak! Tak właśnie zostało napisane!
Zastanawiał się przez chwilę nad związkiem tych słów z pozostałym tekstem, po czym wybrał numer telefonu Antonia. Podniecony i przejęty.
Jego przyjaciele szli właśnie do samochodu, żeby pojechać do domu rodziców Unni.
– Antonio! – zawołał Pedro, a w jego głosie brzmiał triumf. – Tam nie zostało napisane, że trzeba zaczynać na równinach Gaeta! Tam jest napisane coś całkiem innego.
– Odczytałeś to? Opowiadaj!
Reszta grupy kręgiem otaczała Antonia.
Pedro odczytywał głośno, co sam zapisał na kartce:
– „Zaczynaj koło Veigas, tam, gdzie śpiewa gaitae”.
– Gaitae?
– Tak, galicyjska kobza! Moi przodkowie, Bartolomeo i Federico nazywali się przecież Galicia.
– Oj! – jęknął Antonio. – Ale co to jest Veigas? Gdzie to leży?
– Bardzo mi przykro, ale w Galicji znajduje się mnóstwo miejsc o nazwie Veiga, A Veiga lub Veigas, dokładnie tak samo jak w Hiszpanii jest mnóstwo różnych miejsc o nazwie Vegas, La Vega i Las Vegas. To ostatnie zresztą można znaleźć także w USA. Po galicyjsku jednak to ja nie umiem, więc…
– Nie szkodzi, Pedro, to i tak wielkie osiągnięcie, bo możemy sobie darować Włochy! Znalazłeś może więcej takich niespodzianek, więcej błędnych tłumaczeń?
– Nie, to wszystko było na najbardziej zniszczonej stronicy dziennika. Poza tym Jordi i Unni wykonali świetną robotę. Uff, a ja kazałem Flavii szukać tej Gaety. No nic, napiszę do niej dziś wieczorem. Taki byłem tym przejęty, że nawet nie zapytałem o Elio.
– Flavię? Mówisz o naszej Flavii?
– Tak, dzwoniła do mnie niedawno. Mam was wszystkich serdecznie pozdrowić. Powiedziałem jej, zresztą zgodnie z prawdą, że bardzo nam jej brakuje.
– No pewno, że brakuje – potwierdził Antonio z powagą.
Nie na tyle jednak, bym chciał mieć i ją i Gudrun w jednej grupie, pomyślał Pedro, kiedy już odłożył słuchawkę. Moim zdaniem najlepiej jest tak, jak jest. Niech Flavia pozostanie swojego rodzaju przyczółkiem, osobą, którą w razie potrzeby możemy prosić o radę. Jest autorytetem w wielu dziedzinach, natomiast za nic bym nie chciał balansować między dwiema tak wrażliwymi i silnymi osobowościami jak Flavia i Gudrun.
Wyprostował się. Był wdzięczny losowi, że on i Flavia przeżyli tę miłosną noc w niemieckiej gospodzie. Gdyby nie, to wciąż by się zastanawiał, jakby to było kochać się z nią, z kobietą, w której miał najbliższą przyjaciółkę przez wiele lat, kiedy był taki słaby, że nie mógłby podnieść kartonu mleka. Teraz wiedział jak to było, wiedział również, że jego uczucia do Flavii miały głównie przyjacielski charakter, na nic więcej raczej nie znalazłoby się w nich miejsca. Dla Gudrun natomiast żywił szczerą, prawdziwą miłość.
Po chwili zaczął myśleć o czym innym, o swoim zadaniu wyjaśnienia czego tak naprawdę częścią był gryf, amulet rodu de Galicia.
Beznadziejna sprawa!
– Unni, Morten! – wołał Antonio poprzez pełen wszelkiego dobra strych rodziny Karlsrud. – Czy nie macie wrażenia, że już kiedyś wykonywaliśmy tę pracę?
– Owszem – przyznała Unni. – Zdaje się, że przeszukiwanie strychów jest ważną częścią zadania, jakie los nam wyznaczył. Jakby to na strychach kryły się więzi łączące różne generacje.
– O, byliśmy również w magazynie meblowym, by odnaleźć moją mroczną przeszłość – wtrącił się Morten.
– Tak, nasza trójka jest w tym dobra – śmiała się Unni, przeszukując szufladę jakiejś komody.
– To tamtego dnia pewien nieznajomy uratował nas przed wpadnięciem razem z samochodem do basenu portowego.
– Tak, no i wtedy wcale jeszcze nie wiedzieliśmy, że Jordi żyje – dodał Morten. – A bardzo ci dziękujemy, że tak właśnie jest, Jordi!
Unni całym sercem przyłączyła się do tych podziękowań. Czym stałoby się jej życie, gdyby Jordi nie powrócił do nich ze świata zmarłych? Pustką. Pustką i tęsknotą.
– Rany boskie, jak to wszystko tu wygląda? – jęknęła jej matka. – Naprawdę bardzo mi przykro.
– Strych powinien tak wyglądać – stwierdziła Gudrun. – Musi być jakieś miejsce na rzeczy, które przestały spełniać swoją funkcję. Wszyscy mamy jakieś komórki.
– Z wyjątkiem mojej ciotki – zaprotestował Morten. – U niej każdy grat jest porządnie ustawiony na przeznaczonym dla niego miejscu i skatalogowany.
– Uff! – obruszyła się Gudrun.
Nie była specjalnie zachwycona siostrą swojego zięcia. Knut, ojciec Mortena, też miał w sobie coś z tej pedanterii. Bogu dzięki, że Morten się w nich nie wrodził. Z czułością przyglądała się teraz swojemu roztrzepanemu wnukowi.
Unni raz po raz wydawała z siebie sentymentalne okrzyki, odkrywając przedmioty z czasów swojego dzieciństwa. Jak wielu żonatych mężczyzn, Atle bardzo nie lubił niczego wyrzucać i gdy na przykład Inger znajdowała jego skórzaną kamizelkę zniszczoną i poplamioną tak, że nadawała się wyłącznie na śmietnik, mąż wyjmował jej tę kamizelkę z rąk oznajmiając, że właśnie zamierza w niej chodzić na ryby. Nauczona doświadczeniem Inger wynosiła rzecz na strych.
Ale choć przewracali wszystko do góry nogami, jakoś nie znajdowali niczego, co mogłoby się łączyć z chilijskim okresem życia Unni.
Vesla raz po raz zdmuchiwała z czoła spocone włosy, Unni trochę się o nią niepokoiła, ale przecież Antonio jest lekarzem i z pewnością czuwa.
Rozczarowani stali w wirujących obłokach kurzu.
– Nie ma już innych zakamarków? – spytał Jordi.
– Jeszcze tylko komórka na narzędzia, połączona z garażem – wyjaśnił Atle. – Ale tam w zeszłym roku robiłem generalne porządki. Nie, tam nie ma nic.
– To może zajrzyjmy jeszcze do ostatniej części piwnicy – zaproponowała Inger. – Tam gdzie stoją wszystkie nasze pamiątki z podróży, dla których nie znaleźliśmy innego zastosowania. Wiecie przecież wszyscy, ile to człowiek przywozi z wakacji. Te jakieś wiatraczki z porcelany, portugalskie łódeczki z drewna, miniaturowe słoniki, reklamówki z hoteli… zawsze tego pełno w walizkach. W piwnicy jest taka szafa, której od lat nie otwierałam!
Pospiesznie zeszli po schodach.
I tam, z najgłębszej półki niskiej szafy Inger wyciągnęła walizeczkę. Małą, różową, taką jakie czasami miewają podróżujące dziewczynki.
– Rany boskie! – jęknął Atle. – Skąd ona się tu wzięła? Walizka była stara i zniszczona, zamki i okucia pordzewiały.
– Przyjechała razem z Unni – szepnęła Inger wzruszona. – Wydawało mi się, że to była paczka, ale teraz pamiętam, to była ta walizka. Mam nadzieję, że nie jest pusta. Nie, chyba na to za ciężka. Chodźcie, wracamy na górę!
W jasnym salonie mogli dziecięcą walizeczkę poddać dokładniejszym oględzinom. Atle próbował otworzyć zamki, ale zardzewiałe, nie chciały ustąpić. W końcu jednak on i Jordi dali im wspólnymi siłami radę.
Większość zebranych poczuła ucisk w gardle patrząc na starannie ułożone w środku maleńkie sukienki z kwiecistego materiału. I na parę bucików absolutnie nie norweskiego pochodzenia. Były to właściwie proste sandałki, w jakich widuje się dzieci w południowoamerykańskich filmach.
Poza tym w walizce była lalka.
Unni ujęła ją niemal z czcią. Musiała głęboko wciągać powietrze, by powstrzymać dławiący ją płacz.
Lalka była szmaciana, najwyraźniej domowej roboty, całkowicie pozbawiona wszelkiego wdzięku. Ale Unni przycisnęła ją mocno do serca.
Prawdopodobnie od czasu do czasu zastanawiała się, jaka była jej prawdziwa matka, jak wyglądała. Ojciec pozostawał absolutnie nieznany i anonimowy, jego więc nie można było odnaleźć. Ale matka?
Młoda dziewczyna, z pochodzenia Hiszpanka, która zmarła w wieku dwudziestu pięciu lat, kiedy Unni była noworodkiem. Ponieważ adopcja wymagała czasu, Unni przybyła do Norwegii jako dziecko kilkumiesięczne. Okres od śmierci matki do wyjazdu spędziła w chilijskim domu dziecka.
Ale te rzeczy w walizeczce były jedynym darem matki dla swojej córeczki. Dwie sukienki i buciki przeznaczone dla kogoś, kto się właśnie nauczył chodzić. No i ta lalka…
Gardło Unni zaciskało się coraz bardziej, matka nieoczekiwanie stała się osobą, człowiekiem z krwi i kości, a nie tylko słowem, mającym coś wspólnego z jakimś dalekim krajem.
Ponownie przyjrzała się lalce. Zabawka sprawiała wrażenie używanej. I bardzo starej. Uszyta z materiału, bardzo prymitywna, trochę jakby za szeroka i dziwnie płaska, ubrana w krótką sukienkę. Pozbawiona włosów i twarzy, ręce i nogi zwisały żałośnie.
– Zdaje mi się, że ona w dzieciństwie się nią bawiła – rzekła Unni zachrypłym głosem.
Inger przypomniała sobie:
– W domu dziecka mówili, że ona bardzo nalegała, by ta lalka była z tobą.
Tak jak Jorge nalegał, by potomkowie brata zabrali habit, pomyślała Unni.
– W walizce były tylko te rzeczy – powiedział Atle. – Żadnego listu, żadnej wartościowej pamiątki.
Antonio dokładnie zbadał samą walizkę. Była pozbawiona jakichkolwiek tajemnych schowków, żadnego drugiego dna. Inger wyjęła sukienki i rozłożyła je.
– Mógłbym na chwilę dostać lalkę, Unni? – poprosił Jordi łagodnie.
Oddała mu zabawkę prawie niechętnie. Szmaciana główka kiwała się i dyndała tam i z powrotem. Unni napotkała wzrok Jordiego. Najwyraźniej myślał to samo co ona. O Jorgem, który upierał się odnośnie mnisiego habitu. A co, jeśli matka Unni…
Jordi ostrożnie ścisnął lalkę. Delikatnie badał płaski korpus.
– W środku coś jest – powiedział bez wyrazu.
– Tylko jakiś wypełniacz – odparł Antonio, by stłumić zbyt wielkie oczekiwania.
– No, nie wiem – Jordi był sceptyczny. – Unni, pozwolisz, byśmy ją rozpruli?
Skinęła głową z zapałem, wiedziała, że Jordi zrobi to naprawdę ostrożnie, po szwie.
Inger przyniosła nożyczki. W pokoju panowała absolutna cisza, kiedy Jordi z największą uwagą robił najpierw małą dziurkę na bocznym szwie. Wiele palców aż się rwało, żeby pomóc.
Jordi wyjmował jakieś brudne szmatki, chyba resztki pociętej na kawałki pończochy. A także stary, wysuszony mech. I nagle jego palce zacisnęły się na czymś innym.
– Co to? – spytała Vesla, która nie mogła dłużej wstrzymywać oddechu. – Może papier, chyba jakiś pakiet.
Oba przypuszczenia okazały się słuszne. Jordi najpierw wyjął arkusz papieru złożony w ośmioro… nie, nawet chyba w szesnaścioro albo i więcej, bo powstał z niego tylko twardy prostokąt. Następnie oczom zebranych ukazał się pakiecik zawinięty w miękką tkaninę. Dla pewności raz jeszcze wsunął dłoń do wnętrza lalki, ale nic więcej już nie znalazł.
– Zacznij od zawiniątka – poprosił Antonio.
Jordi wolno rozwijał tkaninę, Unni przestępowała z nogi na nogę, Morten oddychał głośno.
Ostatni kawałek tkaniny został usunięty, na dłoni Jordiego leżał gryf rodu de Vasconia.
– A teraz papier – rozkazał Antonio, kiedy już umilkły wszelkie komentarze i okrzyki radości z powodu znaleziska.
Unni cieszyła się tylko z tego, że nie będzie musiała jechać do Chile i „wspinać się” na niemożliwe drzewa genealogiczne.
I jeszcze inna sprawa: jej zadanie zostało wypełnione, jeśli więc Jordi chciałby ją ze sobą zabrać do Hiszpanii, jest wolna i może mu towarzyszyć!
– No a gdyby nam się nie udało odnaleźć wszystkich gryfów? – zastanawiał się Morten przebiegle. – To czy w takim razie nie moglibyśmy wykonać kopii brakujących na podstawie tych, które już są?
– Obawiasz się, że nie potrafimy ich odnaleźć? – uśmiechnął się Jordi cierpko. – Nie zapominaj, że Urraca, dobra czarodziejka, macza palce w tej skomplikowanej sprawie! Nasz pierwszy amulet sprawił, że wróciłem do zdrowia. Vesla też czuje się znacznie lepiej i bezpieczniej niż przedtem. Wszystkie gryfy razem mają z pewnością swoją ważną rolę do spełnienia i specjalną siłę. Są więc niezbędne wszystkie. Nie żadne kopie!
Morten skinął głową na znak, że rozumie.
Jordiemu udało się rozłożyć papier. Zebrani bali się, czy składanie nie zamazało ewentualnego tekstu, ale nie, był czytelny. Po hiszpańsku. Jordi przetłumaczył:
„Santiago de Chile, 3 października 1959 roku. Kochana, mała Angelo!”
Dalej Jordi nie zdążył się posunąć, przerwały mu okrzyki i komentarze.
– To ja mam na imię Angela? – dziwiła się Unni.
– Nie, zaczekajcie, dajcie powiedzieć – przekrzykiwali się jedno przez drugie.
– Data się nie zgadza – zauważyła Gudrun.
– Unni, to ty jesteś taka stara? – wołał Morten rozbawiony. – No, chociaż, jakby się przyjrzeć…
Inger Karlsrud wyjaśniła:
– To mama Unni miała na imię Angela.
– No tak, to bardziej prawdopodobne – zgodziła się Vesla.
– Ale w takim razie… Czytaj dalej, Jordi – poprosiła Unni.
– Tak jest. Mamy tu najwyraźniej do czynienia z listem od babki Unni, skierowanym do córki, matki Unni, czy to jasne?
– Oczywiście, czytaj! „Kochana, mała Angelo!
Jesteś już dużą dziewczynką, masz cztery lata. Ja muszę cię teraz opuścić, już o tym rozmawiałyśmy. My, w naszej rodzinie, żyjemy nie dłużej niż dwadzieścia pięć lat, dowiedziałam się o tym jeszcze w domu, w moim starym kraju, ale nie chciałam w to wierzyć. Teraz jednak wiem, że płomień mego życia zgaśnie wkrótce, czuję to.
Pilnuj dobrze tej lalki, o tym też rozmawiałyśmy. Amulet, który jest w niej ukryty, przechodził jako dziedzictwo z pokolenia na pokolenie, i podobno przynosi szczęście. Pamiętaj, że kiedy dorośniesz powinnaś otworzyć lalkę i przeczytać to, co teraz do ciebie piszę. Jest to przeznaczone jedynie dla twoich oczu, dla nikogo więcej. Mój dziadek był młodszym bratem tego, który w jego pokoleniu musiał umrzeć młodo, i opowiedział mi prastarą legendę. O drodze, która wiedzie przez góry na zachód. Wielu z jego przodków próbowało tę drogę odnaleźć, żadnemu jednak się to nie udało, bowiem jedni z nich zostali wyrwani z życia po skończeniu dwudziestu pięciu lat, inni zaś pobłądzili w drodze.
Ta droga nie znajduje się tutaj, w Chile, moja kochana, lecz w naszym starym kraju, w Euskadi…”
– Oto znowu pojawia się nazwa Euskadi! – zawołała Vesla. – Co to znaczy?
– To Kraj Basków w języku baskijskim albo, jak oni to mówią: euskara.
– A więc don Sevastino Krwawy miał w swoim nazwisku Rioja, Nawarrę, jak i Euskadi? Imponujące! Ale chyba nie panował w tym kraju?
– Nie, to tylko taki dziedziczny honor.
– To dobrze. – Vesla była zadowolona. – Co więcej napisała babcia Unni?
– Posłuchajmy: „Chciałabym, abyś zapamiętała i przekazała swojemu najstarszemu dziecku parę luźnych słów, których sensu nikt nie rozumie.»Zostało na nich rzucone przekleństwo i musieli się rozłączyć, przekroczyć granice śmierci, ale że słowa miały ich znowu połączyć. Mogli jedynie lecieć razem jak ptaki, ale bardziej bezpieczni nigdy być nie mogli. Mroczna groza wisiała nad nimi wszędzie«„.
Cisza zaległa w wygodnym, komfortowo urządzonym salonie rodziny Karlsrud. Zastanawiano się nad listem, choć przecież większość – wiedziała, co to przesłanie oznacza.
Unni powiedziała po chwili:
– To właśnie pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego ci młodzi nigdy nie stali blisko siebie. Nigdy na siebie nawzajem nie patrzyli.
– Tak – potwierdził Jordi. – Ale znamy ich także jako małe gile, przeganiane przez duże, czarne wrony. Mroczna groza, to oczywiście mnisi.
– Zgadza się. Ale co ze „słowami, które mogą ich znowu połączyć”?
Antonio miał na to odpowiedź:
– Myślę, że to się odnosi do naszego: AMOR ILIMITADO SOLAMENTE.
– Tak uważasz? – spytała Unni zamyślona. – No, może masz rację. Jordi, co to Jorge napisał, że każdy ród miał swój wkład? I każdy gryf swoje zadanie. Jaki wkład miał ród Vasconia? Znalazłeś coś na ten temat?
Jordi myślał przez chwilę. Jego pełne ciepła spojrzenie spoczywało na Unni. Jej zdaniem był taki dojrzały, posiadał taki autorytet, choć należał do tych osób w grupie, które wypowiadają się rzadko. Teraz jednak powiedział:
– Moim zdaniem to jest właśnie to, o dwojgu zamordowanych młodych ludziach. I czy nie zwróciliście uwagi, jak nasze odkrycia krok po kroku odtwarzają historię?
– Nie, mnie się zdaje, że raczej ją burzą – mruknęła Unni. – Im bardziej się do niej zbliżamy, tym bardziej robi się skomplikowana.
– Tak się może wydawać, ale niech no tylko odnajdziemy wszystkie gryfy, to…
– To wyłoni się coś nowego, jeszcze bardziej złożonego. Ta sprawa nigdy nie będzie mieć końca – westchnęła Vesla przygnębiona. – Nigdy się z tym nie uporamy!
Pozostali milczeli, bo w gruncie rzeczy przyznawali jej rację. Rozwiązywali jakieś supły, ale tak naprawdę wciąż dreptali w miejscu.
Z tą deprymującą świadomością wyruszyli z powrotem do swojego domu, czyli do willi.
Pedro, który pracował w swoim wspaniałym domu w Madrycie, wpadł na znakomity pomysł.
Był i chciał pozostać ostatnim w swoim dotkniętym nieszczęściem rodzie. Nigdy jednak nie słyszał, żeby ktoś z jego krewnych mówił o jakimś amulecie w formie gryfa.
Wcześnie utracił rodziców, otrzymał jednak wielki spadek, sam też miał lukratywną posadę. Dom pod Madrytem wart był majątek, tylko ten jeden dom, i kiedy się dobrze zastanowił, zdał sobie sprawę, że nigdy właściwie nie obejrzał wszystkiego, co posiada.
Stał w swojej sypialni pogrążony w myślach.
Jakiś gryf? Nie, był właściwie pewien, że amulet musiał zaginąć wiele wieków temu.
Ale Unni odnalazła gryf rodu Vasconia. I to po jego długiej, pełnej niebezpieczeństw wędrówce z Hiszpanii do Chile i stamtąd do Norwegii. W rodzinie z czasem coraz bardziej pospolitej i zbiedniałej, dziewczynkę bowiem znaleziono w slumsach.
Czyżby więc jego znakomity i bogaty ród nie mógł zadbać o swój klejnot?
Pedro czuł się w tej sprawie osamotniony. Inni członkowie grupy pracują razem, a on jest od nich daleko.
Może powinien wezwać Flavię? Przecież zawsze byli znakomitymi współpracownikami.
Ale w gruncie rzeczy nie o Flavii chciał myśleć.
Postanowił, że upiecze dwie pieczenie przy jednym ogniu. Od dawna już zamierzał obdarować Gudrun czymś wartościowym z bogatej rodowej kolekcji klejnotów. Ponieważ jednak niemal przez całe swoje życie był człowiekiem samotnym, nie bardzo się zajmował tymi skarbami. Słyszał kiedyś, że leżą sobie zamknięte w bankowym skarbcu. Będzie musiał zapytać swego plenipotenta. Najpierw jednak zatelefonował do Gudrun.
– Moja droga, jesteś mi teraz potrzebna. Tęsknię za tobą, bardzo mnie rozpieściłaś swoją bliskością w ostatnich czasach. Czy nie mogłabyś wsiąść do pierwszego samolotu i przylecieć tutaj? Potrzebuję mądrej kobiecej rady, a poza tym strasznie mi ciebie brakuje!
Czy ktoś, kto ma na imię Gudrun i jest zakochany po uszy, oparłby się takiej prośbie?
Uspokoiła swoje sumienie tym, że Morten wyjeżdża do Skanii. Z pewnością nie pragnie zabrać tam ze sobą babki, mogła więc bezzwłocznie obiecać Pedrowi, że przyjedzie.
W willi wybuchło oczywiście wielkie zamieszanie, nie brakowało okrzyków zdumienia i rozczarowania, kiedy wyjawiła swoje plany. Morten twierdził nawet, że został odrzucony, choć to przecież on ma przywilej odrzucania.
Nastrój wcale się nie poprawił, gdy Antonio zaproponował, że skoro Unni jest już wolna, to może towarzyszyć Mortenowi do Skanii.
Morten się wściekł, a Unni rzuciła w stronę Antonia rozpaczliwe spojrzenie i pospiesznie wybiegła z pokoju.
– No pięknie się zachowałeś, mój braciszku, nie ma co – syknął Jordi przez zaciśnięte zęby i pospieszył za nią.
– Co się dzieje? Nic nie rozumiem – jęknął Antonio. Vesla była bardziej domyślna:
– Unni miała nadzieję pojechać z Jordim. On też sobie tego życzył.
– Rany boskie, wielkie rzeczy! – oburzył się Antonio. – Oni się ani na chwilę nie rozstają. Raz mogliby chyba spróbować!
– Przecież zostało im już tak mało czasu – rzekła Vesla cichutko. – Dni Jordiego są policzone.
Antonio westchnął.
– No tak, przepraszam!
– A czy ktoś może by spytał, ile czasu mnie zostało, albo czego ja bym chciał? – żalił się Morten wciąż zły. – Ale nie, nie! Nie przejmujcie się mną.
– Ależ owszem, Mortenie – powiedział Antonio, choć myślami był gdzie indziej. – Czego byś pragnął?
– Ja chce. sam wypełnić swoje zadanie. Absolutnie nie potrzebuje, żadnej dziewczyny do pomocy.
– Jak sobie życzysz.
Morten trochę się uspokoił. Widocznie uznał, że samotny wyjazd nie jest mimo wszystko taki zabawny.
– Zdaje mi się, że zaczynamy działać sobie nawzajem na nerwy – stwierdziła Gudrun cierpko. – Dobrze nam zrobi, jak grupa się podzieli i na pewien czas się rozstaniemy.
Antonio był smutny i zły na siebie, bo to on spowodował zamieszanie. A przecież chciał dobrze.
Unni siedziała na swoim łóżku, kolana podciągnęła pod brodę i kiwała się w tył i w przód.
– Dłużej tego nie zniosę – pojękiwała, kryjąc twarz w dłoniach. – Dłużej tego nie zniosę!
– Ani ja – usłyszała melodyjny, teraz trochę urażony głos Jordiego i przestraszona podniosła wzrok. Nie słyszała, jak wchodzi.
Usiadł obok niej, oczywiście w odpowiedniej odległości.
– Najdroższa, to, co przeżywamy, to prawdziwa tortura. Żeby tęsknić tak jak ja za tobą i nie móc ci okazać swojej miłości, nie móc cię nawet objąć…
– Tak, ze mną jest podobnie – przyznała Unni. – Ale już samo to, że mogę słyszeć zapewnienia, jak mnie kochasz, to… nie, to nie wystarczy. Niekiedy mam ochotę zlekceważyć ten idiotyczny chłód i po prostu do ciebie przyjść, obejmować cię, przytulać, dopóki cała się nie przemienię w tysiące lodowych kryształów. Jordi nie zaraz odpowiedział.
– Mamy pół godziny, wiesz o tym – rzekł po chwili niepewnie.
– Pamiętam, ale strasznie jestem skąpa, jeśli chodzi o te pól godziny. Ponad wszystko chcę je oszczędzić, bo kiedy już je zużyjemy, to będzie po wszystkim. Nie zostanie nam po prostu nic.
– To prawda. Poza tym dom jest pełen ludzi. Ale jak myślisz, jak długo będziemy w stanie czekać?
– Chyba zbyt długo nie – wybuchnęła i wstała z miejsca. – Nie mogę siedzieć tak blisko ciebie, całe moje ciało reaguje, po prostu płonie. Jeśli nie będziesz uważał, to w końcu zgwałci cię jakiś lodowy sopel. Uff, nie, wybrałam głupie określenie. Wybacz mi!
Jordi uśmiechnął się. On wstał także i podszedł do niej.
– Przecież wiesz, że ja sam chłodu nie zauważam, należy więc dyskutować, kto tu kogo zgwałci.
– Nikt. Nie można mówić o gwałcie, kiedy obie strony tego pragną.
– I to jeszcze jak bardzo. – Jego oczy pociemniały z żalu. – Gdybym chociaż mógł cię dotknąć, poczuć twoje wargi na swoich.
Mimo woli zaczęli się do siebie zbliżać. Z największą ostrożnością Jordi wyciągnął do niej ręce w błagalnym geście, a gdy Unni bezradnie przysunęła się do niego, położył jej dłonie na ramionach.
Już dawno nie mieli odwagi podejść do siebie tak blisko, bali się lekceważyć los lub igrać z nim.
– Jordi – wyszeptała Unni zdumiona. – Szron skrzy się na moich ramionach!
– I na całym ciele.
– Wygląda na to, że chłód jest większy niż zazwyczaj.
– Bo nasze uczucia są gorętsze. Nasza tęsknota jest coraz większa i akurat teraz trudna do zniesienia.
– Tak – potwierdziła szeptem. – Wszystko staje się coraz bardziej intensywne, przybiera na sile. – Jordi – poprosiła gorączkowo. – Pocałuj mnie! Zrób to, dopóki jeszcze możemy!
W jego ciemnych oczach widziała rozpaloną tęsknotę.
– Nie – odpowiedział Jordi ochryple, z rozpaczą w głosie. – Twoja twarz jest już biała z zimna. Włosy masz sztywne, jakby mróz chciał je pokruszyć na kawałki. Nie mogę uczynić tego, czego pragnę ponad wszystko na świecie.
Unni nie była już w stanie rozmawiać. Otulało ją lodowate powietrze, Jordi miał trudności, żeby się od niej odsunąć, bowiem cała jego tęsknota skierowana była ku Unni. Tak strasznie pragnął wezwać rycerzy i poprosić ich, by mogli te obiecane pół godziny wykorzystać teraz. Tylko że chwila była niestosowna. Nie mieli odpowiednich warunków, docierały do nich głosy przyjaciół, w tym domu wszystko wszędzie słychać, a Jordi chciał, żeby te ich darowane chwile były najpiękniejsze, najbardziej wyszukane jak to możliwe. Bo Unni powiedziała prawdę: Potem nie będą już mieli na co czekać.
Gwałtownie, całą siłą woli wyrwał się z tego zaczarowania, jakim jest miłosne uniesienie. Musiał działać odpowiedzialnie, Unni bowiem była całkowicie bezradna. A już przedtem widział, jak bliskie śmierci może być zamrożenie spowodowane jego bliskością. Ona naprawdę mogłaby umrzeć!
Niestety, musiał jej jeszcze raz dotknąć. To konieczne, bo Unni nie mogła się już sama poruszać. Uniósł ją i położył na łóżku, otulił kołdrą, przyniósł jeszcze jeden koc. Poszedł do kuchni po kubek gorącej wody, nie chciał, żeby inni widzieli, że znowu zamroził swoją ukochaną.
Unni wlała w siebie gorącą wodę i jej twarz z wolna zaczęła odzyskiwać kolory. Dziewczyna jednak dygotała na całym ciele tak bardzo, że łóżko zdawało się trząść, Jordi ponad wszystko pragnął jej pomóc, ogrzać ją ciepłem własnego ciała, ale nie mógł.
– Dziecko moje, jak ja cię kocham – powtarzał niepocieszony.
– Twoje słowa mnie rozgrzewają – uśmiechała się Unni, chociaż jej glos skrzypiał i Jordi z trudem ją słyszał.
Domyślał się, że zapewnia go o swojej miłości. Przepełniony smutkiem, że nie wolno mu się nawet do niej zbliżyć, musiał odejść, żeby ona mogła wrócić do życia.
Rycerze dali znać, że chcą rozmawiać z Jordim. W osobnym pomieszczeniu.
Imponujące osobne pomieszczenie, można powiedzieć. Niebo jako sufit, jasnozielone lasy w oddali jako ściany.
Piękna kwitnąca łąka.
Po zwyczajowych pokłonach i wszystkich grzecznościowych frazach głos zabrał don Federico i oznajmił swoim głuchym głosem starego człowieka:
„Z przyjemnością obserwujemy wasze sukcesy”.
– Dziękuję. Wydaje mi się jednak, że czas płynie szybciej, niż my dokonujemy naszych odkryć. Czy nie moglibyście nam pomóc w odnalezieniu brakujących gryfów?
„To leży poza granicami naszych wpływów”.
Jordi westchnął w duchu i spytał, czego od niego chcą tym razem.
„Wy wszyscy za mało uwagi zwracacie na niebezpieczeństwo” – odparł don Ramiro.
– Wydawało mi się, że większość niebezpieczeństw zdołaliśmy wyeliminować – powiedział Jordi trochę zdziwiony. – Liczba mnichów została zredukowana z trzynastu do sześciu i od jakiegoś czasu trzymają się oni od nas z daleka. Czy może Leon i jego kompania znowu przystąpili do akcji?
„Nie o nich teraz mówimy. Powinniście wiedzieć, że macie innego wroga”.
– Tego, który ukradł z samochodu nasze papiery?
„Otóż to! Musicie zdawać sobie sprawę, że to ludzie groźniejsi niż się wam zdaje, bo mają wielką wiedzę”.
– Jakiej my nie mamy?
„I to też. Chociaż z drugiej strony, wy wiecie więcej. I oni zdają sobie z tego sprawę. Rozglądajcie się tedy uważnie!”
– Trudno jest się rozglądać, kiedy człowiek nie wie za kim. Czy nie moglibyście dać nam jakichś wskazówek?
W tej chwili jednak rycerze rozpłynęli się we mgle i Jordi został sam pośród kwitnących mleczów i bodziszków o bardzo wyszukanych kolorach.
Nienawidził tego zachowania rycerzy. To nieelegancko tak po prostu znikać, kiedy się nie chce czy nie może odpowiedzieć.
Tchórze!
Sprawy ułożyły się tak, że Morten mógł pojechać do Skanii sam. Dostał samochód babci Gudrun, nie taki wprawdzie ekscytujący jak samochód Antonia, ale zawsze, i mógł wyruszyć w swoją niebezpieczną podróż.
Unni zaś pozwolono towarzyszyć Jordiemu, z czego oni oboje byli niesłychanie radzi. Nie udało się ich rozdzielić.
Planowali, że pierwszą część podróży odbędą razem z Gudrun, ona jechała do Madrytu, oni zaś do Asturii w poszukiwaniu starych dokumentów. Pedro dał im na początek ważne informacje: ród don Galinda wymarł już w trzecim pokoleniu i Pedro odnalazł imiona wszystkich potomków don Galinda. Nie było ich znowu tak wielu. Sam don Galindo miał czworo dzieci i one wszystkie, jako pierwsze pokolenie jego następców, zostały obciążone przekleństwem.
Dwoje jednak przeżyło straszną granicę dwudziestu pięciu lat i mogło żyć dalej. Pozostałych dwoje zmarło bezpotomnie po ukończeniu dwudziestego piątego roku. Z tych, którzy przeżyli, brat miał jedno dziecko, siostra zaś dwoje. Potomek brata zmarł jako człowiek dwudziestopięcioletni i wtedy złym dziedzictwem zostało obciążone starsze dziecko siostry. Był to syn, on również umarł bezpotomnie. W tej sytuacji dziedzictwo powinno przejść na dzieci jego siostry, ona jednak nie znosiła mężczyzn, nie wyszła za mąż i nigdy nie urodziła dzieci. Tak więc ród wygasł razem Z nią.
– A więc siostra była ostatnią z rodziny – stwierdziła Unni. – Jak ta kobieta miała na imię, gdzie mieszkała, czy mamy jakieś informacje na jej temat?
– Trzy pytania, trzy odpowiedzi: 1. Laura. 2. Oviedo. 3. Tego nie wiem. Właśnie tego powinniśmy szukać w Oviedo.
Ale Jordi i Unni nie mogli towarzyszyć Gudrun. Zatrzymały ich jakieś biurokratyczne kłopoty, musieli zaczekać kilka dni, aż się wszystko wyjaśni.
Działało im to na nerwy, bo jeśli czegoś nie mieli w nadmiarze, to właśnie czasu.
Gudrun musiała polecieć sama. Przyjechała do Madrytu i poczuła się tak, jakby znalazła się w domu. W tym mieście, potwornie gorącym latem i mroźnym w zimie, siedziała oto w samochodzie Pedra i była szczęśliwa. Serce zaczęło jej bić trochę niespokojnie dopiero wówczas, gdy zobaczyła willę Pedra, wspaniałą niczym pałac. To już chyba za wiele, myślała, to raczej styl Flavii, a nie mój, prostej kobiety z norweskiego zachodniego wybrzeża.
Pedro jednak z radością i spokojem oprowadzał ją po domu i ogrodzie, pokazywał całą posiadłość. Nie minęło wiele czasu, a i tu poczuła się jak u siebie.
Po południu pojechali do banku i wydobyli ze skarbca wiele solidnych szkatuł zawierających rodowe kosztowności. Przywieźli wszystko do domu i rozłożyli na wielkim stole w salonie.
– O mój Boże. – jęknęła Gudrun, kiedy Pedro wyjmował tiary i diademy oraz mnóstwo mieniących się klejnotów. – Trudno się spodziewać w czymś takim małego, prostego amuletu.
– No, masz rację! Mnie samemu to zaimponowało – powiedział Pedro, kierując ostre światło lampy na wydobyte wspaniałości. – Nie miałem pojęcia, że posiadam tego aż tyle. Ale jeśli człowiek wie, czego szuka, to zwykle to znajduje.
Wysypali skarby na stół. Pokryły niemal cały blat, choć do małych nie należał.
Gdy opróżnili wszystkie szkatuły, Gudrun zapytała:
– I to już wszystko?
Roześmiali się oboje.
Pedro był uszczęśliwiony, że nareszcie znalazł kogoś, z kim może dzielić każdą radość. I śmiać się swobodnie bez pamiętania o konwenansach. Gudrun była z natury otwarta, nie miała w sobie nic ze sztuczności, przyjmowała wszystko z prostotą, choć w istocie była osobą głęboko wrażliwą i myślącą. Pedro uważał, że przeżywają oboje wspaniałą przygodę i wzdychał raz po raz ze szczęścia.
Ale małego amuletu pośród rodowych skarbów nie było.
Kiedy to sobie uświadomili, przeżyli rozczarowanie.
– Innych kryjówek już nie ma?
– O ile mi wiadomo, to nie.
Pedro podarował Gudrun piękny naszyjnik ze szmaragdami i diamentami.
Zrozumiała, jak poważne są jego zamiary, gdy powiedział:
– Należał do mojej matki. To ona pochodziła z jednego z najstarszych rodów Galicji.
Na nic się zdały protesty, Pedro nalegał, by przyjęła dar. Wzruszona do łez, podziękowała mu pocałunkiem. Pedro zgarnął pozostałe klejnoty ze stołu.
– Czy coś jeszcze by ci się podobało?
A należało to rozumieć tak: To wszystko może być pewnego dnia twoje, jeśli zechcesz. Gudrun jednak była bardzo poważna.
– Daj spokój – bąknęła skrępowana. – Spójrz tam! – zawołała nagle. – Czy te ozdoby po prawej stronie nie wyglądają na bardzo stare?
– Przypuszczalnie należą do najstarszych skarbów naszego rodu. A już na absolutnie najstarszą wygląda ta przypominająca koronę tiara. Teraz tiary chyba zupełnie wyszły z użycia. Może papież i jacyś królowie posiadają jeszcze coś takiego. Zastanawiam się zresztą, czy to nie jest korona, prosta i stosunkowo skromna… ale chyba nie, Galicja nigdy nie była królestwem.
Gudrun złapała go za rękę.
– Pedro, czy ty też widzisz to co ja?
Popatrzył tam, gdzie ona. Na te. jakąś tiarę czy koronę, wykonaną w bardzo staroświeckim stylu, z czerwonymi kamieniami w nie do końca zamkniętym wieńcu z metalu, którego nie potrafili zidentyfikować, a który najbardziej ze wszystkiego przypominał oksydowane srebro. Klejnot należało oczyścić, to wtedy pewnie ukazałyby się wyszukane barwy.
Teraz jednak ich wzrok przyciągały inkrustacje na obu końcach w tylnej części korony. Wzory były różne, po prawej stronie jakiś fantastyczny ornament, ale po lewej…
– Czy to… gryf? – wykrztusił Pedro. – Tak, taki sam jak tamte dwa.
– Rzeczywiście jest bardzo do nich podobny – przytaknęła Gudrun. – Wtłoczony w tiarę dla ukrycia… i żeby można go było przechować dla przyszłych pokoleń. Ale, Pedro, tamtym gryfom towarzyszyły jakieś przekazy pisane, różnego charakteru, ale zawierały informacje. Tutaj niczego takiego nie ma.
– To prawda. Będę oczywiście szukał, ale chyba informacja zaginęła. Trzeba będzie przełamać tiarę. Szkoda, ale mam nadzieję, że zdolny jubiler potrafi ją naprawić.
– No i popatrz, jest tak, jak powiedziałeś: Jeśli człowiek wie, czego szuka, zazwyczaj to znajduje. Myślę, że nie zwrócilibyśmy uwagi na gryfa, gdybyśmy o nim nie wiedzieli.
– Absolutnie nie.
Pedro nadal trzymał tiarę w ręce. Stukał w gryfa, żeby sprawdzić, czy nie da się go wyjąć, ale, rzecz jasna nie udało mu się to.
Gudrun, która była kobietą praktyczną, z przykrością patrzyła na zanieczyszczony klejnot. Ocknęło się w niej sumienie gospodyni. Stanowczym krokiem poszła do kuchni, gdzie poprosiła o środek do czyszczenia srebra i potrzebne do takiej pracy przybory.
Ustawiła miskę na stole i zanurzyła starą tiarę w płynie.
– To chyba jednak jest swego rodzaju korona – mamrotała pod nosem. – Podobna do tych, jakie mieli królowie z czasów sag lub w Sparcie. Tylko że tamte chyba rzadko bywały zrobione ze srebra, prawda?
– Tak, częściej z żelaza, brązu albo miedzi. A kiedy miało być naprawdę bogato, koronę robiono ze złota. Domyślam się, że to jest dziedzictwo z bardzo dawnych czasów. Musimy pamiętać, że Galicję podbijały bardzo różne ludy. Rzymianie, Wizygoci, Arabowie, Maurowie, Asturyjczycy, Frankowie, a najpóźniej Habsburgowie… No, ci ostatni nie mieli zbyt wiele do gadania.
– To fantastyczne, że różne narody zdołały zachować swoją odrębność – powiedziała Gudrun, zaczynając polerować wymyty klejnot miękką ściereczką.
– Tu chodzi o terytoria słabo zaludnione – wyjaśnił Pedro. – Galicja była biedną krainą, teraz ma się znacznie lepiej. Pochodzi stamtąd bardzo wielu artystów. Niestety problemem jest emigracja do Ameryki Południowej…
– Pedro! – Gudrun przerwała jego wykład i uniosła tiarę do światła. – Zobacz, co się kryło pod tym całym brudem! Przepraszam, brud to nieodpowiednie słowo. Chciałam powiedzieć: pod patyną!
Pedro również podniósł się z miejsca. Stali teraz tuż obok siebie, on ją przytulił, na co Gudrun odpowiedziała uśmiechem. Powoli obracała koronę w rękach. – Ten cieniutki wężyk na całej długości, pod gryfem i dalej.
– Tak, ja też widzę, wypoleruj to jeszcze trochę, bądź tak dobra! Wszystkie zagłębienia i rowki!
Klejnot był naprawdę bardzo zaśniedziały, ale w miarę jak Gudrun tarła, wyłaniał się tekst.
– Masz może szkło powiększające?
– Oczywiście, leży tam. Dopiero co go używałem przy odczytywaniu dziennika Estelli.
– Pismo jest pewnie czytelne dla lepszych oczu – przekomarzała się z nim Gudrun. – Ale mając lupę nie trzeba się tak wysilać.
Wspólnymi siłami odczytywali hiszpański tekst, który w tłumaczeniu brzmiał mniej więcej tak:
„Rzymianie ochrzcili okolicę, ale nic nie wiedzieli o Veigas. Orły przybędą ostatnie”.
– Oj – odetchnęła Gudrun. – No to mamy przesłanie rodu Galicia!
– Tak – uśmiechnął się Pedro.
– Ale w takim razie ta korona musi mieć więcej niż sześćset lat.
– Oczywiście! Ale jeśli się dobrze przyjrzeć spojeniom wokół gryfa, to widać, że musiały powstać później. Na przykład pod koniec piętnastego wieku, kiedy żyli nasi rycerze. No i nietrudno było równocześnie wygrawerować tekst.
– W porządku, ale jest coś, o czym od początku myślę. Czy mianowicie nasi rycerze nie pojawili się trochę za późno? Czyż epoka rycerska nie skończyła się dużo wcześniej?
– Owszem, ale to się różnie układało. W niektórych okolicach zachowywano nazwę jako honorowy tytuł lub wyróżnik. Wielu książąt chciało mieć na swoich dworach rycerzy. Zdaje mi się, że przede wszystkim w Europie Północnej zaniknęła istota rycerstwa, a w to miejsce pojawili się rozbójnicy. Nie wątpię ani przez chwilę, że nasi rycerze, cała piątka, należeli do szlachetnego rodzaju tego stanu.
– W pełni się z tobą zgadzam. No i teraz przynajmniej orły zostały jakoś bardziej zlokalizowane. Nie musimy szukać ich od początku.
– „Orły trzy wskazują drogę…” Jeśli przybędą na końcu, nie będzie to chyba długa droga, którą pokazują? Nie, Gudrun, wykonaliśmy kawał dobrej roboty!
– No, popatrz, jacy jesteśmy zdolni! – śmiała się podniecona.
Zadzwonili do Norwegii, by przekazać przyjaciołom radosną nowinę na temat gryfa.
– Trzy z pięciu – powiedział Antonio. – To naprawdę niezły początek!
Mieli gryfy rodu Navarra, Vasconia i Galicia, mieli też towarzyszące im teksty.
Nikt nie powiedział głośno tego, o czym wszyscy myśleli, że najtrudniej będzie odnaleźć dwa pozostałe: gryfy dwóch wymarłych rodów.
Jak wielu Norwegów przed nim, Morten był oszołomiony szybkością na szwedzkim odcinku E6, między północnym Bohuslan a Skanią. Gnał przed siebie w nastroju euforycznym, zostawiał za sobą jednego po drugim powolnych niedzielnych kierowców i wyciskał z samochodu Gudrun wszystkie możliwości.
Ech, żeby tak mieć tutaj samochód Antonia, myślał. Wtedy pokazałbym im, co to znaczy szybkość!
W pobliżu Varberg został zatrzymany do policyjnej kontroli.
Bardzo zawstydzony Morten musiał przyznać, że być może jechał cokolwiek za prędko, owszem.
– Norweg! – prychnął tylko policjant.
Morten musiał wykonać upokarzający telefon do willi, gdzie akurat znajdował się Atle Karlsrud, i poprosić go, by porozmawiał z policjantem.
Co powiedział adopcyjny ojciec Unni, Morten nigdy się nie dowiedział, ale nie musiał oddawać prawa jazdy ani samochodu i mógł jechać dalej. Dostał tylko ostrzeżenie i mandat, który trzeba było zapłacić w przerażająco krótkim czasie.
– Kto powinien zapłacić? – zastanawiał się Morten i przełykał ślinę na myśl o tym, że będzie musiał wszystkim wyjaśniać, co się stało.
Znacznie już utemperowany jako kierowca jechał dalej na południe z niewartą wzmianki prędkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę.
Kiedy dotarł do wąskich dróg, przecinających Skanię w poprzek, odzyskał zaufanie do siebie. Tutaj nikt nie mógł rozwijać wielkich prędkości, przestał więc o tym myśleć, a powrócił do swojego zadania.
Po co mi jakiś asystent, zastanawiał się wzburzony. Sam dam sobie radę jak nic. Jeszcze zobaczą, ci wszyscy, którzy we mnie wątpią, na co mnie stać. Czyż może nie poradziłem sobie z Emmą? A czy może być coś trudniejszego? Skański dialekt? Phi!
Wszędzie tutaj było nieprawdopodobnie pięknie. Kępy drzew tak bujnych, że wyglądały niczym ogromne, zielone owce. Ogrody dosłownie kipiące kolorami.
Pomyślał o Monice. Zaimponowałoby jej, gdyby wiedziała, jakie to zaszczytne zadanie dano mu do wypełnienia. Tego jednak ona wiedzieć nie może. Szkoda!
Pierwsze oszałamiające uczucie ekstazy w stosunku do Moniki nieco przygasło. Uważał jednak, że to naturalne. We wszystkich małżeństwach tak jest, zakochanie przechodzi w miłość, a ta z kolei w szczere oddanie i ciepłą przyjaźń. Tak samo chyba jest w związku nieformalnym?
Jak to dobrze, że spotkał Monikę. Uratowała go od tamtego zmysłowego zauroczenia Emmą.
Morten zmarszczył czoło i zmniejszył prędkość. Czyż nie miał jechać drogą państwową numer 13? To dlaczego tu jest 108? W którym miejscu pojechał źle?
Wszedł do lokalnego sklepu i zapytał.
Kasjerka była osobą życzliwą i objaśniała szeroko, co powinien zrobić.
Morten nie zrozumiał ani słowa.
Musiała powtórzyć wszystko jeszcze raz. Potem jeszcze po angielsku. Czerwony po korzonki włosów podziękował i wymknął się ze sklepu.
Ten szary samochód parkujący kawałek dalej. Już go przedtem widział, czy mu się wydaje?
Tak, kiedy brał benzynę koło Sandsjobacka, stał jakiś szwedzki samochód z literami CGM na tablicy rejestracyjnej.
Niezwykłe!
W końcu znalazł się na drodze numer 13.
Uczucie zarozumialstwa nie zostawało w nim nigdy na zbyt długo. Morten niezwyciężony! Który bez zastanowienia rzuca się w kolejną życiową przygodę. Hm.
Jechał teraz do Simrishamn przez niezwykle piękne w czerwcowej bujnej przyrodzie Osterlen, pełne zielonych krzewów, krwiście czerwonych maków na polach, łąkach i w parowach, gdzie myszołowy krążyły groźnie, wypatrując małych ptaszków i królików, a w ogródkach wokół niskich domów pyszniły się bzy i piwonie, dopiero co rozkwitłe pnące róże oraz kaprifolium.
Idylla, prawdziwa idylla!
Tutaj chciałbym mieszkać, pomyślał Morten. Ale on często tak myślał.
Bez większych kłopotów dotarł do Simrishamn i natychmiast przystąpił do pracy badawczej. Teraz zobaczą, jak ich chłopiec potrafi szybko działać. Towarzysze będą zaskoczeni.
Mans Nilsson z Simrishamn.
Do tego Morten doszedł po przekopaniu się przez wiele książek w bibliotece i wypytywaniu przedstawicieli wielu władz, zarówno cywilnych, jak i mundurowych.
Z tej garstki mieszkańców Skanii, którzy brali udział w hiszpańskiej wojnie domowej w latach trzydziestych, tylko jeden przywiózł do domu hiszpańską narzeczoną.
I to był właśnie Mans Nilsson.
Mortenowi udało się zebrać jeszcze parę dodatkowych informacji. Mans nie uczestniczył w wojnie zbyt długo. Już w 1937 roku wrócił do domu. Nie wiadomo, czy był ranny, czy też uznał, że wojna nie jest taka zabawna, ani nie daje takiej sławy, jak myślał.
Pedro wspomniał, że para miała dziecko, córkę, która zdążyła wyjść za mąż, zanim umarła w wieku wyznaczonym przez ciążące na rodzinie przekleństwo.
Informacja na temat tej córki musi się znajdować w kościelnych księgach.
I Morten ją znalazł. Mans Nilsson przeprowadził się do Tomeliila z żoną i córką. Żona nie żyła już długo, to chyba ona przyniosła z sobą z Hiszpanii złe dziedzictwo.
Znalazł jeszcze jedną informację. Otóż córka tej Hiszpanki zdążyła urodzić syna w swoim małżeństwie, zanim jej z kolei życie dobiegło końca.
Syna, który zmarł bezpotomnie w wieku dwudziestu pięciu lat.
W ten sposób wygasł ród don Garcii. W roku 1985 zmarł Olof Persson. Działo się to w parafii Brósarp, stamtąd pochodził jego ojciec.
W 1985?
Toż to przecież niedawno!
Mortena ogarnął nowy zapał. W takim razie nie będzie trudno dowiedzieć się czegoś więcej o tym Olofie Perssonie. Z pewnością nazywano go Olle, tutaj, w Szwecji, gdzie prawie nikt nie zachowuje imienia w takiej formie, jaką nadano mu na chrzcie. Zawsze się to zmienia w jakiegoś Olle, Kalle, Lasse, Benka, Acke i tak dalej.
Morten od trzech dni mieszkał w hotelu w Simrishamn i uważał, że zdołał już osiągnąć wiele. Po pierwszym szoku radził sobie ze skańskim dialektem całkiem dobrze. Już nie musiał ciągle wydawać z siebie tych mało inteligentnych: He? Słucham? Jak?
Zrobiło się późno, ale co tam, w letni wieczór długo jest jasno. Zdążył jeszcze pojechać do Brósarp, żeby się rozejrzeć. Zobaczyć, gdzie mieszkał Olle Persson. Miał adres, chciał tylko obejrzeć to miejsce, tak na początek, nie całkiem jawnie, w zapadającym zmierzchu. Może przyjdzie mu do głowy jakiś pomysł, gdzie szukać gryfa, jeśli ten w ogóle znajduje się w Szwecji. Mógł przecież równie dobrze zostać w Hiszpanii i tam zaginąć.
Morten miał swoją teorię. Wygląda przecież na to, jakby gryfy musiały być odnalezione. Gryf Navarrów pojawił się dosłownie z ziemi, w której leżał ukryty przez Santiago w małej szkatułce z całym skarbem. Gryf rodu Vasconia objechał niemal całą kulę ziemską, żeby spocząć we wnętrzu szmacianej lalki w pewnej piwnicy niedaleko Drammen. Amulet rodu Galicia leżał pośród kosztowności w sejfie bankowym w Madrycie. Żaden z nich nie został zniszczony, pozostawało więc tylko odnaleźć dwa brakujące.
Morten szczerze wierzył, że jemu będzie dane odnalezienie gryfu, który należał do rodziny Cantabria.
Na własną rękę! Pomyśleć, jaki to będzie triumf, jeśli dokona tego bez niczyjej pomocy!
Pod sklepieniem potężnych drzew droga leżała cicha, bez samochodów.
Morten nie pamiętał, niestety, o tym, że w Skanii noce są dłuższe i ciemniejsze niż w Norwegii. Tak daleko na południe czerwcowa noc nie cała jest jasna jak dzień. Mrok zaczyna się skradać wcześniej, stosunkowo głębokie ciemności trwają co najmniej dwie lub trzy godziny.
Małe gospodarstwo, które Olle odziedziczył po rodzicach nazywało się Viberslóv. Ojciec Ollego też już nie żył, nie został nikt z rodziny.
Posiadłość musiała trafić w inne ręce. O rany, jak tu w takich warunkach szukać gryfa?
Odwaga opuszczała Mortena, kiedy jechał wzdłuż dużego placu handlowego w Kivik, za którym w wieczornym blasku mieniło się Morze Bałtyckie. Nikt z rodziny nie został, w takim razie pewnie i gryf definitywnie przepadł.
Wiedział jednak, że trzy gryfy zostały odnalezione. Dlaczego więc nie miałby i on…?
Jak dotknięty chorobą maniakalno – depresyjną Morten miotał się od radosnej nadziei do bezdennego pesymizmu.
Dwór, czy niewielkie gospodarstwo miało leżeć w lesie na północ od Brósarp. Nie powinno być trudno je odszukać, drogę znal z opisu.
Zmierzch już dawno otulił Osterlen swoim czarodziejskim płaszczem, kiedy Morten minął pogrążone we śnie Brósarp i wyjechał na główną drogę ku Kristianstad.
Poniżej, na równinie, tańczyły strzępy białej mgły. Robiło to upiorne wrażenie, choć przecież Morten siedział w bezpiecznym samochodzie. Odetchnął z ulgą, kiedy las i łąki zostawił za sobą.
Nagłe jednak stwierdził, że od głównej drogi odchodzi całe mnóstwo dróg bocznych.
Czy teraz powinien skręcić w prawo czy w lewo? Był kompletnie zdezorientowany. Może najpierw na lewo, a potem w prawo? Albo odwrotnie?
Do diabła, powinien był to dokładniej zapisać! Straci potwornie dużo czasu, jeśli podejmie złą decyzję.
Morten zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Zastanawiał się.
Tyle było w opisie skrętów to w lewo, to w prawo, że wszystko się pomieszało w jego nieszczęsnej głowie. Tymczasem zrobił się już naprawdę późny wieczór, mózg pracował źle. Czy ktoś mu mówił, w którą z kolei boczną drogę powinien skręcić? Pewnie mówili, informatorów było przecież tak wielu, tylko że on za bardzo się niecierpliwił, żeby już ruszać i bezkrytycznie zawierzył swojej pamięci.
Tymczasem ona go zawiodła, musiał to przyznać ze wstydem. I to on, który tylekroć zarzucał babci, że ma sklerozę! Tymczasem sam wcale nie jest lepszy!
Z tyłu ukazały się światła samochodu. Pierwszego, jaki spotkał od bardzo długiego czasu, jeśli nie liczyć pojedynczych pojazdów, raz po raz przemykających w oddali na drodze do Simrishamn. Teraz znajdował się na ważniejszym szlaku, więc to pewnie jakiś nocny balownik wraca do domu z knajpy.
Samochód go minął, zwolnił na moment, ale zaraz znowu dodał gazu. Morten zauważył, że karoseria jest szara, ale o numerze rejestracyjnym nie pomyślał.
Nie, no nie wolno ulegać jakimś paranoicznym myślom!
Spojrzał na zegarek. O rany, to już wpół do drugiej! Czas letni, więc wpół do pierwszej, ale i tak późno. Nic dziwnego, że zrobiło się ciemno.
Właśnie przejeżdżał obok sporego przydrożnego parkingu, na którym stało kilka samochodów z przyczepami campingowymi. Miejsce sprawiało bezpieczne wrażenie, otaczał je bowiem tylko wysoki las. Stary las mieszany.
Morten się zdecydował, rozważył czy ma iść w prawo czy w lewo i był absolutnie pewien. Wyostrzył umysł i wiedział, że wybiera właściwy kierunek. Wierzył w to.
Wysiadł z samochodu i zamknął drzwi na klucz, po czym ruszył przed siebie leśną drogą. Jechać tamtędy nie zamierzał, droga miała zbyt głębokie koleiny, samochód babci o niskim zawieszeniu mógłby tam utknąć na stałe.
Jak nieprzyjemnie ciemno jest pod koronami drzew! Czerwcowa noc powinna raczej przypominać wiosenny zmierzch, a nie to co tu!
Oczywiście widział wyraźnie i drogę, i drzewa, i nawet kamienny murek, więc z pewnością znajdował się we właściwym miejscu, ale las pogrążony był w takiej przytłaczającej ciszy, że czuł się bardzo nieswojo. Parking znajdował się daleko poza nim, to żadna pociecha dla samotnej duszy bohatera, zresztą przecież on się nie boi nocnych ciemności…
No, niestety, trochę to się jednak boi! A kto właził z głową pod kołdrę, kiedy wuja i ciotki nie było w domu, a na schodach rozlegały się dziwne trzaski? Kto gdakał ze strachu niczym shisteryzowana kura, kiedy mu gałąź spadla na drogę pewnego zimowego wieczora, gdy szedł do domu na skróty przez cmentarz? Kto wysyłał Unni przodem, gdy…
Nie, tu się nic nie zgadza! Zaszedł już daleko w głąb lasu, a nigdzie żadnej zagrody nie widać. Droga ciągnie się tylko i ciągnie, nie wiadomo dokąd. Co prawda bardzo przyjemnie pachnie ziemia, kwiaty i zioła, ale to przecież nie jest niedzielna wycieczka. Morten przyjechał tu po to, by odnaleźć gospodarstwo, Viberslóv. Ale zdecydowanie na nic takiego dotychczas nie natrafił.
To nie ta droga. Należało po prostu zawrócić i jak najszybciej pokonać z powrotem te. ogromną odległość dzielącą go od samochodu.
Kiedy ciemny drozd nieoczekiwanie zaczął wyśpiewywać ponad lasem swoją melancholijną melodię, Morten podskoczył wysoko, a potem przystanął i słuchał.
Jakież to piękne! Jakie przejmujące, wzruszające, jakie smutne!
– Ślicznie – wyszeptał Morten wzruszony. – Napełnij życiem ten ponury, wymarły las, w którym wszystkie drzewa zdają się mi przyglądać niechętnie jak intruzowi. Tylko śpiewaj nieco weselsze melodie, bo serce mi krwawi, kiedy cię słucham. Wyśpiewujesz żale z powodu nieskończenie wielkiej samotności, a to akurat niedokładnie to czego potrzebuję najbardziej.
Gdzieś w oddali odezwał się drugi drozd.
– Świetnie, że jest was dwóch – powiedział Morten i znowu ruszył przed siebie. – Już się o ciebie martwiłem, myślałem, że jesteś porzuconym, pozbawionym rodziców ptakiem, zapomnianym i opuszczonym przez wszystkich.
Podobnie jak ja, pomyślał w przypływie sentymentalizmu, ale to przecież nieprawda. To ta pustka wokół wywoływała takie skojarzenia.
Po chwili odezwał się trzeci ptak. Jego głos brzmiał z taką samą siłą, ale śpiew był zupełnie inny. Trele jakby uderzały, silne i wesołe, po czym następowało cichsze, melodyjne kląskanie.
Morten znowu się zatrzymał. Był zafascynowany, wstrząśnięty.
– Czy to słowik? To musi być słowik! Słyszałem słowika! Babciu, Moniko i wy wszyscy, słyszałem…
Opanował ekstazę.
– Ale drozd ciemny, czy może drozd śpiewak, nie jestem pewien, śpiewa ładniej.
Brnął dalej przed siebie i im dłużej rozmyślał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jednak drozdy są lepszymi śpiewakami. Bo to słowiki tak zwane rosyjskie, południowe lub wschodnie, śpiewają nieziemsko pięknie. Skandynawskie natomiast mniej.
Ale pomylić się nie można. Nareszcie więc i nasz mały Morten słyszał kląskanie słowika. Prawdziwego!
Pokonał już sporą część drogi powrotnej, gdy nagle przystanął.
Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka. W prawo skos od niego, w kierunku samochodu.
Morten poczuł przenikającą go całego falę strachu. Słowiki nie włóczą się w ten sposób nocami po lesie.
Rzucił się do ucieczki pomiędzy drzewami, jak najdalej od tego trzasku.
To tylko łoś, powiedzieliby z pewnością ludzie. Ale Morten łosi też się bał. Akurat teraz mają pewnie cielęta i są raczej wrogo usposobione do nocnych wędrowców.
Przemykał się między pniami drzew, potykał raz po raz, biegł z pochyloną głową i opuszczonymi rękami.
Teren nierówny, w ciemnościach nic nie widać i… ratunku! Tuż za sobą słyszał kroki. Słyszał, że ktoś się potyka, tak samo jak on, ale nie miał czasu na szyderczy śmiech. Tu najwyraźniej nie było się z czego śmiać!
Z jego gardła wydobywały się dziwne, żałosne dźwięki, przerywane w takt kroków po nierównej ziemi.
Daleko przed sobą widział jaśniejszą poświatę. Znajdował się tam bardziej otwarty teren, właściwie to chyba było wzgórze.
Ale tak daleko nigdy nie dotarł, nigdy nie zdołał się wydostać z zaczarowanego lasu.
Morten o mało nie złamał nogi w jakiejś dziurze i musiał zwolnić tempo. Ludzkie kroki przybliżały się coraz bardziej…
I nagle poczuł uderzenie.
Cios w tył głowy był niczym eksplozja, długo dźwięczało mu w uszach jego echo. Runął jak długi na ziemię i nie był w stanie podnieść się o własnych siłach. Napastnicy, chyba było ich wielu, rzucili się na niego, turlał się przez chwilę, niewiele widział, wzrok mu się rozmazywał, a przecież już i przedtem było dość ciemno. Czego ci ludzie od niego chcą, nie jest przecież żadnym biznesmanem, on to zwyczajny chłopak, Morten Andersen, ma kartę kredytową pożyczoną od babci, dwieście pięćdziesiąt koron norweskich i kilka „selm”, to znaczy szwedzkich banknotów po dwadzieścia koron. Żadnych norweskich „sigrid” ani „edvardów”, naprawdę niczego na co złodzieje mogliby się połaszczyć.
Tylko że na przykład narkomani bywają zdesperowani, mogą człowiekowi zrobić krzywdę z powodu dużo mniejszej sumy.
Te jego dziwne określenia pieniędzy oznaczały banknoty z wizerunkami Selmy Lagerlof, Sigrid Undset i Edvarda Muncha.
Dudniło mu w głowie, wciąż miał skry przed oczyma i nie potrafił skoncentrować wzroku, jedyne co mógł zrobić, to nie dawać znaku życia.
Napastnicy przeszukiwali jego kieszenie, przeklęta złodziejska banda!
Nagle usłyszał kolejne odgłosy. Ktoś najwyraźniej wołał:
– Stop! Co wy robicie?
Jacyś inni ludzie. Jeszcze większy tumult. Nieoczekiwanie Morten znalazł się poza głównymi wydarzeniami, przestał być interesujący. Tamci bili się między sobą, ale czy nie mogliby się trochę posunąć? Ratunku, oni mnie całkiem zgniotą, wcisną w ziemię!
Dostrzegł dwie rzeczy, jedną po drugiej, obie natychmiast zniknęły. Czapki kominiarki, więc napastnicy byli zamaskowani. Zaraz potem przed jego oczyma zadyndał nieduży gryf.
Po czym Morten, nasz dzielny, niezłomny Morten, po prostu zgasł.
Don Ramiro z zatroskaniem rozważał sytuacje, swojego potomka. „No teraz to z nim naprawdę marnie”.
„Nie, to się z pewnością jakoś ułoży – uspokajał go don Galindo. – Tylko nie powinni byli wysyłać go samego. On jest nieodpowiedzialny”.
„Jest okropnie roztrzepany – westchnął don Ramiro. – Zęby nawet drogi porządnie nie zapamiętać!”
Don Sebastian kiwał głową. „Tak, jest lekkomyślny. Nie traktuje poważnie starań swoich przyjaciół”.
„Dajmy mu porządną nauczkę” – zaproponował don Garcia.
„Już mu dawaliśmy, nie pamiętasz?” – przypomniał don Federico.
„Tak. Ale trzeba, żeby to lepiej zrozumiał! Niech spojrzy inaczej na walkę swoich przyjaciół, on szczególnie szydzi sobie z Unni, mówi, że ona wymyśla jakieś historie o duchach. Pozwólmy, żeby zobaczył rzeczywistość”.
Co rycerze rozumieli przez rzeczywistość, pozostanie ich tajemnicą.
Nie mógł być długo nieprzytomny, bo kiedy znowu odzyskał świadomość, w dalszym ciągu leżał w tej plątaninie rąk i nóg, pośród twardych łokci i kolan, w ustach miał pełno mchu, zgubił gdzieś but z jednej nogi, ale nie był już taki wciśnięty w ziemię. Kaszląc i plując zaczął się czołgać w kierunku jaśniejszego światła, nadal na pół oślepiony po uderzeniu w głowę. A może podbili mu oko? Nie wiedział.
Słyszał, że tamci wciąż walczą gdzieś za nim, słyszał kroki, które uciekały oraz inne, goniące za tamtymi. Morten nie miał siły się tym zainteresować, pragnął tylko dotrzeć do tamtego światła i odpocząć.
Chociaż o świetle to raczej trudno mówić, noc trwała w najlepsze, ale tu, poza lasem, na otwartej przestrzeni samo niebo dawało dość jasności, by mógł dostrzegać zagłębienia i nierówności terenu, na których się potykał. Czołgał się na rękach i kolanach, próbując się wydostać z niskiego parowu. Wyglądał chyba jak zmęczony żółw z opuszczoną głową.
O niczym właściwie nie myślał. W głowie mu szumiało, odczuwał ból, strach, dawał o sobie znać instynkt ucieczki.
W końcu wypełzł na górę i jak długi padł na ziemię, ciężko dysząc.
Najpierw usłyszał coś jakby ciche szepty wokół siebie. Powoli przybierały na sile, stawały się mamroczącym, rytmicznym chórem głuchych głosów.
Morten usiadł, głowę oparł na rękach, łokcie na poocieranych kolanach.
Co to znowu?
Z wielkim wysiłkiem starał się otworzyć oczy. Powieki miał ciężkie jak wtedy, kiedy dano mu tabletki przeciw bólowi głowy, na które był uczulony, i oczy zapuchły mu tak, że zostały tylko wąskie szparki.
Widział wszystko jak przez mgłę. Raz po raz przenikał go lodowaty dreszcz.
Coś się wokół niego poruszało. Jakieś postaci w szarych, białych i czarnych ubraniach wirowały dookoła w upiornym tańcu. Cała grupa przesunęła się parę metrów w przód – zatrzymała – posunęła się znowu – tańczyła dalej – zatrzymała się – wróciła do niego – znowu przystanęła. I tak w kółko, postacie tańczyły i przystawały, tańczyły i przystawały. Mortenowi zaczęło się kręcić w głowie i zamknął oczy.
Ja nie miewam takich zwidów, myślał w panice. To się przytrafia Unni i Jordiemu, nie mnie! Ja taki nie jestem, nie mam zdolności jasnowidzenia, ja jestem Morten, do diabla, czy wy tego nie rozumiecie?
Teraz dziwne postaci poruszały się pod nim. Zerwał się przestraszony.
Z ziemi wystawały kości, wyłaniały się jakieś inne części ciał. Próbował stąd odejść, ale nogi nie chciały go nosić, znowu opadł na kolana. Kawałki kości zniknęły, to musiał być tylko omam.
Boże, pomóż mi, co to się dzieje?
Zasłonił twarz rękami. Przestraszony spoglądał przez palce.
Te postaci wciąż przy nim były. To ludzie. Szeptali coś i mamrotali. Podchodzili niebezpiecznie blisko.
Morten o mało nie nasikał w majtki.
Wybacz mi, Unni, myślał rozdygotany. Wybacz mi, że się wyśmiewałem z twoich historii! Boże uwolnij mnie, zabierz ode mnie to paskudztwo!
Ktoś zatrzymał się za jego plecami, Z największym trudem Morten odwrócił głowę. Poczuł potworny ból.
Popatrzył jednak na przybysza.
Postać ubrana na czarno. Mężczyzna o białej twarzy, na pół ukrytej pod czarnym kapturem.
To kat?
A może… Jezu Chryste, czy to któryś z mnichów?
Znak, znak, gdzie podział ten znak, który dała mu przed wyjazdem Vesla?
W samochodzie.
Słowa… Słowa, prędko!
– AMONTILLADO! – wrzasnął.
Nic się nie stało. Upiorne postaci, które teraz bardziej przypominały żywych ludzi z dawnych czasów, podchodziły coraz bliżej. Mnich czy też kat uniósł coś, co trzymał w ręce. Morten miał wrażenie, że słyszy krzyk dochodzący z oddali.
Potem znowu opadł na ziemię. Chyba nigdy ciemność nie była bardziej miłosierna, pomyślał, zanim stracił przytomność.
Ambulans! Słyszał syrenę ambulansu. Takie wydarzenia zawsze przyciągały uwagę Mortena. Gdzie? Gdzie? Czy pogotowie jedzie tą drogą w pobliżu willi? I kim jest biedak, którego wiozą?
Jak niewygodnie leży. I jak go wszystko boli!
Minęło trochę czasu, nim sobie uświadomił, że znajduje się w pędzącej karetce i że to on sam jest owym „biedakiem”.
Najpierw słowik, teraz jazda karetką. Właściwie to mogłaby to być szczęśliwa noc, ale jakoś tak tego nie odczuwał.
O święty Jordi, co to się ze mną dzieje? zdążył pomyśleć i ponownie jego świadomość została zdmuchnięta niczym stearynowa świeca.
Ostatnia myśl: czy to przynajmniej nie mogłaby być świeca woskowa? Trochę elegancji, jeśli mogę prosić!
W szpitalu w Simrishamn, dokąd zawieźli go pracownicy pogotowia ratunkowego, gdy na podstawie znalezionego w jego kieszeni rachunku zorientowali się, że mieszka w tamtejszym Hotelu Svea, z Mortenem rozmawiał lekarz.
Powiedział, że Morten otrzymał poważny cios w głowę, więc niezbędne jest leżenie w łóżku i obserwacja.
– Musisz mieć bardzo twardą czaszkę – powiedział doktor. – Wygląda na to, że nie doznała złamania.
– Czaszka z drewna – roześmiał się Morten. – A kiedy znowu będę miał piękne oczy?
– To reakcja alergiczna – wyjaśnił doktor. – Wpadłeś w jakieś krzaki czy co?
– To by było do mnie podobne, ale nie wiem. Biegłem przez las, gałęzie biły mnie po twarzy. Iglaste i liściaste. Mogło być cokolwiek. Więc mój wygląd nie ma nic wspólnego z uderzeniem w głowę?
– Myślę, że nie.
Morten leżał na boku. Tył głowy miał bardzo wrażliwy, przy najmniejszym ruchu odczuwał przeszywający ból. Wystarczyłoby dotknąć go piórkiem, żeby podskoczył.
Lekarz skierował rozbawiony wzrok na jego nocny stolik, na którym stała butelka wina.
– Miałeś odwiedziny jakiś czas temu. Troje młodych łudzi. Jeszcze tu wrócą, tymczasem zostawili butelkę. Podobno domagałeś się tego.
– Ja? A co to jest?
– Sherry.
– Sherry? Dlaczego…
Morten odwrócił butelkę. Amontillado, przeczytał na etykiecie.
– Co to, na Boga, może…?
– Podobno głośno domagałeś się Amontillado. Twoi znajomi mają nadzieję, że lubisz półwytrawne.
Lekarz wstał.
– Dziś jednak niczego nie pij. To nie jest chyba specjalnie łagodne.
– Jak długo mam tak leżeć?
– Jutro cię przebadamy i wtedy zobaczymy. Tymczasem dbaj o swoją głowę. Żadnych gwałtownych ruchów, potrząsania ani nic takiego.
– A gryźć mogę?
– Ostrożnie. No to narazie!
Dwóch młodych ludzi wyrwało go z drzemki. Pochylali się nad nim niczym dwie potężne góry muskułów. Jakby byli reklamą siłowni.
– Aha, więc nie śpisz – roześmiał się szeroko jeden z nich, ten o włosach blond.
– Nie śpię – wykrztusił Morten ochrypłym głosem. – Odchrząknął i jeszcze raz zapewnił, że nie śpi. – Czy to wy mnie uratowaliście?
– Tak, tak, my – odparł ciemnowłosy głębokim basem i roześmiał się szeroko. – Pozbieraliśmy cię w lesie i zadzwoniliśmy po pogotowie.
– Dziękuję. Serdecznie wam dziękuję – uśmiechał się Morten. Wolał nie podawać im ręki w obawie, że któryś mógłby nią potrząsnąć, i głową przy okazji. – Siadajcie, chętnie posłucham, jak to było. Chociaż chyba mi się zdawało, że lekarz mówił, iż jest was trzech?
– Troje. Silly była z nami, przyjdzie tu trochę później.
– Silly? Czy to imię?
– Tak, imię, właściwie to ona jest Cecilia, ale mówi się do niej Sissi albo Sillan. Tylko Hasse i ja nazywamy ją Silly. Jej się to podoba, to odlotowa dziewczyna, fajna i bardzo uzdolniona.
Hasse to był ten ciemnowłosy. Blondyn miał na imię Nisse. Morten uznał, że są bardzo sympatyczni, mimo tych swoich kulturystycznych figur. Widocznie jego dotychczasowe przekonanie, że tego rodzaju faceci niewiele mają w głowach, było błędne.
Uznał przy okazji, że obciążony jest licznymi przesądami.
Czas był najwyższy.
Pytanie, które teraz padło, było miażdżące:
– Co, u diabła robiłeś na Wzgórzu Wisielców? Morten głośno przełknął ślinę.
– Na Wzgórzu Wisielców?
– Tak, chociaż to oczywiście tylko stara nazwa. Ludzie gadają, że dawno temu na tym wzniesieniu znajdowało się miejsce kaźni.
To prawda, pomyślał Morten zdjęty grozą. Nisse uzupełnił:
– I opowiadają różne związane z tym miejscem historie o duchach. Ale my nigdy niczego nie widzieliśmy.
A ja owszem, myślał Morten z drżeniem. Nie znał ich jednak na tyle dobrze, by opowiedzieć, co mu się przytrafiło. Jeszcze nie teraz.
Hasse spytał:
– Czy wiesz, dlaczego cię napadli?
– No właśnie, żebym to ja się chociaż domyślał! Pojęcia nie mam, jak do tego doszło. Musiałem szybko stracić przytomność.
Goście opowiedzieli mu, jak oni go spotkali. Mówili jeden przez drugiego, w końcu Hasse dorwał się do głosu.
– Wracaliśmy z zabawy i szliśmy na skróty przez las. Nagle usłyszeliśmy krzyki i pobiegliśmy w tamtą stronę. Zobaczyliśmy trzech ubranych na czarno facetów w kominiarkach na głowach, którzy tłukli samotnego, mniejszego od nich chłopaka. Uznaliśmy, że to niesprawiedliwe i rzuciliśmy się na nich.
Hasse przerwał dla nabrania powietrza. Mortenowi nie bardzo się podobało to określenie, „mniejszego od nich chłopaka”, ale z zainteresowaniem słuchał, co teraz mówi Nisse.
– No to oni zaczęli uciekać, a my za nimi. Ale oni wybiegli na drogę i zniknęli w samochodzie.
– W szarym samochodzie?
– No, chyba tak. Ale w nocy wszystkie samochody wydają się szare.
Morten się zamyślił.
– Ten samochód jechał za mną aż od… tak, w każdym razie widziałem go w Geteborgu. Myślałem, że ich zgubiłem, ale najwidoczniej tak nie było.
– Wiesz dlaczego?
– Nie. Chociaż może, ale to niewiarygodne. I za bardzo skomplikowane, żeby tłumaczyć. Więc powiadacie, że oni byli zamaskowani? A ja myślałem, że mam omamy. Bo widziałem coś jeszcze.
– Co takiego?
– Gryfa.
Chłopcy patrzyli na siebie niczego nie rozumiejąc.
– Taki amulet dyndał mi przed oczyma. W kształcie gryfa, wiecie takie zwierzę z baśni.
– My wiemy, co to jest gryf – Ale to musiało ci się przyśnić, dostałeś przecież cios w głowę.
No właśnie. Zresztą śniło mi się jeszcze wiele innych rzeczy. Na Wzgórzu Wisielców.
Chłopcy czekali na wyjaśnienia, te jednak nie nastąpiły. Do pokoju bowiem wkroczyła młoda dziewczyna. Miała oślepiająco białe zęby i ciemne oczy pełne wesołych błysków, poza tym nie wyróżniała się niczym wyjątkowym. Mortenowi podobały się wyłącznie dziewczyny piękne jak z kolorowych okładek. Ta miała też ciemne włosy, naprawdę ciemne, a on wolał blondynki, jakoś łatwiej się z nimi dogadywał.
Przywitał się jednak uprzejmie, podziękował za sherry i uratowanie życia.
– Nie ma za co dziękować! – zawołała z przekąsem. Aha, więc ty jesteś taka, pomyślał ożywiony. W takim razie nadajemy na tych samych fałach. Oddam ci, zobaczysz.
– Właśnie sobie opowiadamy, co się działo w nocy – wyjaśnił Nisse.
– No więc my pobiegliśmy, rzecz jasna, z powrotem, żeby zobaczyć co z tobą. To wtedy wołałeś Amontillado. No i dzięki temu cię znaleźliśmy. Pośrodku samiuśkiego Wzgórza Wisielców.
– Ja nie wołałem Amontillado. Ja mówiłem AMOR ILIMITADO…
Czy naprawdę tak mówiłem? Zastanowił się. Przecież po tym ciosie byłem raczej zamroczony.
– Oni mi przeszukali kieszenie – przypomniał sobie nagle.
– Naprawdę? Ukradli ci coś?
Morten poprosił, by sprawdzili jego ubranie, które wisiało w szafie. Znaleźli w kieszeniach jakieś rachunki z kawiarni, nic więcej.
– Niech to diabli – zaklął Morten. – Portfel. Kluczyki do samochodu.
– Telefon komórkowy?
– Nie, telefon mam w samochodzie. To dla mnie typowe, akurat kiedy mógłbym go najbardziej potrzebować…
– No a samochód? Możemy go chyba sprowadzić. Ponieważ obaj chłopcy nie mieli czasu, Morten zaś musiał leżeć, postanowili, że wrócą do niego po pracy, pomogą mu wtedy z samochodem i z czym tam jeszcze będzie trzeba.
Świetni koledzy, pomyślał Morten. Dziewczyna została z nim, chciała się dowiedzieć czegoś więcej.
– A coś ty właściwie robił w nocy tak daleko w lesie? – zapytała.
– Chciałem dojść do miejsca o nazwie Viberslóv.
– Viberslóv? Ale to nie tam!
– Nie?
– Nie, Viberslóv leży po drugiej stronie głównej drogi. Zresztą zabudowania są w ruinie. Już zaczęły się rozpadać, podobno mają tam zbudować szerszą drogę, ale jak dotychczas chyba nic z tego nie wyszło. Chociaż nie wiem.
No to przepadły ostatnie ślady Olofa Perssona. Czy Morten będzie zmuszony do otwarcia i przeszukania grobu? Toż to groza!
– A wiesz może coś o ludziach, którzy tam mieszkali?
– Nie, to było jeszcze, zanim ja się urodziłam. Ten ostatni to podobno jakiś młody facet. Wyprowadził się stąd i niedługo potem było po nim. To znaczy umarł – wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie norweskich, błękitnych oczu Mortena. To się stało chyba w Malmó.
– Czy on się nazywał Olle Persson?
– Tak, chyba rzeczywiście, ale mówili na niego Olle Slesking. Stracił matkę, kiedy był jeszcze mały, a ojciec zapił się na śmierć. Syn podobno nie był lepszy, ale można mu chyba wybaczyć.
Nie wyglądało to najlepiej. Zapytał z wysiłkiem:
– Nie wiesz, gdzie jest jego grób?
– Pojęcia nie mam.
I co teraz robić? Jeśli poprowadzili drogę przez obejście, to nie ma żadnej możliwości znalezienia tam gryfa. A przed otwieraniem grobu, tu czy w Malmó, bez znaczenia, wszystko się w nim burzyło.
Morten czuł się załatwiony. Próba wykonania zadania zakończyła się fiaskiem.
– Gdyby ktoś się chciał dowiedzieć czegoś o pozostawionej przez Ollego Perssona własności, to gdzie powinien się zwrócić?
Sissi, jak Morten wolał ją nazywać, wzruszyła ramionami.
– Przede wszystkim myślę, że żadnej własności nie zostawił. Roztrwonił te trochę, co zostawił mu ojciec.
Chyba nikt by się nigdy nie odważył opowiedzieć o tym don Garcii. Ze jego szlachetny ród tak bardzo zszedł na psy.
Morten podjął ostatnią próbę.
– A kto może coś wiedzieć na temat Ollego Perssona? Sissi zastanawiała się.
– Nikogo takiego nie znam, ale mogłabym zapytać.
– A twoi rodzice?
Dziewczyna potrząsnęła głową. Posmutniała.
– Mama umarła w zeszłym roku. Na raka. A ojciec był nieznany. Mama za nic nie chciała wyjawić, kto to taki. Z pewnością więc to ktoś żonaty, przypuszczalnie jakaś szanowana figura. Tacy są najgorsi.
– Ja straciłem w zeszłym roku ojca – wyznał Morten jakby na znak solidarności.
Sissi ujęła jego rękę i lekko ścisnęła.
– Teraz muszę lecieć. Zobaczymy się wieczorem!
To dziwne, ale Morten nie czul się już taki bardzo nieszczęśliwy.
Wyniki badań były lepsze, niż oczekiwano. To że Morten posłusznie leżał w łóżku, dało rezultaty. Mógł być wypisany ze szpitala, choć na bardzo surowych warunkach: żadnych skoków wzwyż, ani podnoszenia ciężarów! Tylko normalne, ostrożne ruchy i dużo odpoczynku.
Morten uroczyście obiecał, że będzie o siebie dbał i trójka nowych przyjaciół zabrała go ze szpitala.
Był w stanie iść i nawet bardzo się nie zataczał. Właściwie to tylko wielka gula z tyłu głowy sprawiała mu ból, więc bardzo starannie unikał dotykania jej okolicy.
Lekarze powiedzieli, że miał wyjątkowe szczęście, albo żelazną czaszkę.
Morten się z nimi zgadzał. Ze ma żelazną czaszkę, to zresztą znacznie lepiej brzmi niż czaszka drewniana.
Jechali dużym samochodem dostawczym należącym do Nissego. Dzień był pochmurny z przelotnymi opadami. Morten siedział przeważnie z zamkniętymi oczyma, starał się jak mógł oszczędzać mózg. Opuchlizna wokół oczu zaczynała schodzić i Morten wyglądał teraz jak zmęczony życiem starzec.
– Ja nie zawsze jestem taki – starał się przekonać Sissi i to wyjaśnienie było dla niego bardzo ważne. Chciał jeszcze dodać: „Właściwie to naprawdę nic mi nie brakuje”, uznał jednak, że to by już była przesada. Najlepiej, żeby ona sama to odkryła.
– Najpierw zajrzymy do samochodu – postanowił Nisse. – A potem wjedziemy na Wzgórze Wisielców, żeby sprawdzić, czy w miejscu bójki nie ma jakichś twoich rzeczy, Morten.
Na dźwięk nazwy Wzgórze Wisielców Morten poczuł skurcz w żołądku.
– Można się tam dostać samochodem?
– Inną drogą można.
– Świetnie. Oni mogli tam coś zgubić albo wyrzucić, trzeba sprawdzić.
– Ja też muszę poszukać w lesie – oznajmiła Sissi, która tego dnia włożyła na siebie coś za ciasnego i za małego. – Jeden z tych łobuzów zerwał mi naszyjnik. Mam nadzieję, że zainteresował go głównie złoty łańcuszek.
– Miałaś jakiś amulet? – spytał Hasse.
– Tak. Mógł się zsunął z łańcuszka w tym zamieszaniu. Morten zesztywniał na swoim miejscu. Nagle otworzył szeroko oczy.
– Więc to ciebie widziałem? Czy twój naszyjnik nie był czasem gryfem? Taki gryf dyndający na łańcuszku?
– Taki był i bardzo bym chciała go odzyskać. Morten głośno przełknął ślinę.
– Skąd go miałaś? Sissi prychnęła.
– Dostałam na konfirmację. Od mamy. Powiedziała, że to jedyna pamiątka, jaką ma po moim ojcu. Dał jej to, kiedy była w ciąży. „Pamiętaj, żebyś to dała naszemu dziecku!”, miał powiedzieć. W jego rodzinie przechodziło to jako dziedzictwo z pokolenia na pokolenie i to od wielu setek lat. Taki ten mój tata był sentymentalny. Ale potem mama go więcej nie widziała, przeklętego tchórza! Boże, jak ja bym chciała wiedzieć, kim on jest, wtedy mogłabym pójść do jego eleganckiego biura i powiedzieć tak głośno, żeby wszyscy słyszeli: „To ja, tatusiu! Chciałeś mnie na zawsze zamknąć w szufladzie biurka?”
– Niestety, nie możesz tego zrobić – powiedział Morten ze smutkiem.
– Dlaczego?
– Twój ojciec nie żyje. Umarł mając dwadzieścia pięć lat, w roku 1985.
– Co? A skąd ty o tym wiesz?
– Sama dopiero co to powiedziałaś. Ja właśnie przyjechałem tutaj w poszukiwaniu gryfa. A twój ojciec nazywał się Olof Persson. Olle Slesking.
– Nie, no, nie wygłupiaj się – powiedziała Sissi po kilku sekundach milczenia.
– Ale to wszystko prawda! Na wszystkie dobre moce, musimy mieć nadzieję, że te łobuzy które na mnie napadły w nocy, nie ukradły gryfa!
– Co takiego szczególnego jest w tej ozdobie? Nisse zjechał na pobocze niedaleko kościoła w Ravlunda, by lepiej słyszeć rozmowę. Morten starał się wyjaśnić całą sprawę. Jak to zrobić w największym skrócie?
– Ten gryf jest jednym z pięciu. Jeśli odnajdziemy wszystkie, to może zdołamy rozwiązać liczącą sobie już pięćset lat zagadkę. I… o rany, Sissi, ile ty masz lat?
– Dwadzieścia dwa. Dlaczego pytasz?
– Boże drogi!
Morten był zlany zimnym potem. Takie wzruszenia nie służyły chyba jego mózgowi.
– Postaraj się skupić, Sissi. Czy pamiętasz swoje dwudzieste pierwsze urodziny?
– No przecież nie jestem sklerotyczką!
– Wiem, przepraszam. Czy przypominasz sobie, że dostałaś jakiś dziwny prezent? Może bardzo stary zwój pergaminu? Który potem znowu zniknął w tajemniczych okolicznościach?
Sissi gapiła się na niego szeroko otwartymi oczyma, a jej dwaj umięśnieni przyjaciele przestali oddychać.
– O co ci chodzi? – spytała z nieprzyjemnym grymasem. – Niczego takiego nie dostałam!
Teraz z kolei gapił się Morten.
– Jesteś tego absolutnie pewna?
– Myślisz, że zapomniałabym o czymś takim?
– Nie, no jasne, ale…
Morten z trudem oddychał. Głowa bezwładnie opadła mu na piersi. Mój Boże, oto on, Morten, siedzi tu sobie naprzeciwko najprawdziwszej potomkini dumnego rodu de Cantabria! A rycerze nic o niej nie wiedzieli!
To naturalnie Jordi otrzyma! zadanie poinformowania o nowym odkryciu rycerzy. Zaraz po burzliwej rozmowie z Mortenem, przeprowadzonej za pomocą telefonu komórkowego fiassego.
Rycerze byli bardziej milkliwi niż zazwyczaj.
W końcu Jordi odebrał myśli Don Garcii: „A więc on posiał dziki owies, ta bezwstydna szwedzka kanalia!”
„Jeszcze jeden potomek – dodał don Federico w zamyśleniu. Był skrajnie wyczerpany po licznych podróżach między Norwegią, Hiszpanią i Szwecją. – Co ona dla nas znaczy, Jordi? Czy to nasz zysk?”
– Morten powiada, że jest mądra i sympatyczna. „Naturalnie” – stwierdził don Garcia pospiesznie. – Jej ojciec był wyjątkiem w tej na ogół pięknej linii. Widocznie była w nim zła krew ze strony ojca”.
– Zapewne – potwierdził Jordi z powagą.
Nikt nie oponuje, kiedy don Garcia mówi. To człowiek temperamentny, z łatwością chwyta za broń.
„Młody Morten radzi sobie dobrze” – musiał przyznać don Federico ku swemu własnemu zaskoczeniu. – Niech tylko pamięta, że gryfom zawsze towarzyszą wskazówki”.
– Zdaje sobie z tego sprawę – zapewnił Jordi. – Jestem pewien, że o tym nie zapomni.
„Na pewno” – potwierdził zdecydowanie don Ramiro, zawsze bardzo uważający, by jego potomek robił dobre wrażenie.
„Jeszcze jedna w rodzinie – rzekł don Garcia z rozmarzonym uśmiechem. – Rycerski ród Cantabria jeszcze żyje!”
Don Galindo nie powiedział nic. Wyglądał na urażonego. Teraz był jedynym, który nie ma żyjących potomków.
– To naprawdę będziesz nam musiał wyjaśnić później – powiedział Nisse przygnębiony, ruszając spod kościoła w Ravlunda. – Teraz jednak trzeba się spieszyć na Wzgórze Wisielców. Bo jeżeli jest tak, jak mówicie, że Silly mogła zgubić gryfa w lesie, a dranie chcą go zdobyć, to z pewnością oni też będą szukać. Powinniśmy być pierwsi.
Właściwie to Morten marzył, skoro już i tak musiał jechać do Osterlen, że pójdzie na cmentarz w Ravlunda, żeby zobaczyć słynny nagrobek skańskiego poety i pisarza, Fritiofa Nilssona Piraten. Na kamieniu nie ma nazwiska, mimo to każdy Szwed wie, że pod niepozorną kamienną płytą, położoną na gołej ziemi, spoczywają właśnie jego prochy. Morten dokładnie pamiętał, co zostało wyryte na płycie, chciał jednak zobaczyć to na własne oczy:
„Pod kamieniem spoczywają prochy człowieka, który miał zwyczaj – wszystko odkładać do jutra. Tymczasem jednak przygotowywał się na ostatnią godzinę i umarł naprawdę 31 stycz. 1972 r.”
Sam Piraten zdecydował, co ma być na jego nagrobku. Był znanym humorystą, autorem takich książek jak „Bombi Bitt i ja”. W plotkę, że Piraten był też hipochondrykiem i chciał dodać w epitafium: „A nie mówiłem?”, lecz mu na to nie pozwolono, Morten po prostu nie wierzył. To raczej opowieść świadcząca o poczuciu humoru wielu innych pisarzy i podróżników.
Teraz Morten znajdował się koło kościoła w Ravlunda, ale wizyta na cmentarzu absolutnie nie wchodziła w rachubę. Inne sprawy wymagały większej uwagi. Jak na przykład to, by uprzedzić złych napastników.
– Czy oni są niebezpieczni? – dopytywała się Sissi.
– Nie wiem – odparł Morten głucho. – Pojęcia nie mam, kim oni w ogóle są.
Jego myśli podążyły innym szlakiem. Nie wolno wtajemniczać żadnych nowych osób, powiedziano. Co w takim razie powinien teraz zrobić? Sissi dowiedzieć się musi, a chłopcy uratowali mu życie. Czy nie zasłużyli na choćby dość ogólne informacje?
Najbardziej się jednak obawiał po – wiedzieć Sissi, że zostało jej jeszcze tylko trzy lata życia, jeśli zagadka nie zostanie rozwiązana.
I czy ta trójka to naprawdę bliscy przyjaciele? Są tylko przypadkowymi znajomymi, czy też to przyjaźń na całe życie?
Grupa w willi często rozmawiała o tym, że rycerze nie chcieli, by rozwiązanie zagadki było sprawą tak trudną. Przekazali odpowiednią wiedzę swoim współczesnym oraz najbliższym potomkom, a ci powinni z łatwością odnaleźć ukrytą dolinę z jej tajemnicą. Nastały bowiem trudne czasy i życie rycerzy było zagrożone. Do tej pory pomagała im Urraca, wszystko jakoś załatwiała, a dla nich najważniejsze było, by dwoje młodych przeznaczonych do korony mogło się znowu połączyć po tym, jak przekleństwo Wamby rozdzieliło ich aż do śmierci.
Akurat to było słabym punktem. Grupa nie wiedziała, kiedy Wamba rzucił swoje przekleństwo. Trzeba będzie zapytać Urracę, gdyby znowu się miała przypadkiem ukazać.
Natomiast wiedzieli wszystko o tym okropnym dniu w jakiś czas później, kiedy rycerze zostali pojmani i byli torturowani w Santiago de Compostela, a Wamba rzucił jeszcze jedno przekleństwo, na nich i na ich potomków, na wszystkie przyszłe pokolenia. Wiedzieli też, że Urraca zdołała nieco złagodzić przekleństwo tak, że istniała nadzieja, iż uda się im je całkiem odczynić.
I nigdy nikt nie był bliżej rozwiązania niż oni teraz.
Morten został wyrwany z zamyślenia, bowiem samochód zaczął się wspinać w górę po leśnej drodze. Nie po tej samej co przedtem, lecz po równoległej.
Na Wzgórze Wisielców.
Morten głęboko wciągał powietrze. Zbierał odwagę. Ze zgrozą przypominał sobie te wszystkie straszne istoty, które najwyraźniej były świadkami dokonywanych tu w dawnych czasach kaźni. Ścinania czy wieszania? W miejscu, w którym wczoraj klęczał, nie widział, co się dzieje na wzniesieniu za jego plecami. Mignął mu tylko kat. „Gallows Hill”. Dlaczego takie słowa zawsze bardziej pobudzają wyobraźnię, kiedy wypowiadane są w obcym języku? „Der Galgenhugel”. „La corina de horca”…
W pobliżu płynął strumyk. W nocy go nie widział.
Jedno wszakże dawało cudowne poczucie wyzwolenia: Morten nie musi już szukać Olofa Perssona! Olle Slesking nie stanowi już zagadki, zostawił po sobie córkę, która jest ostatnią z rodu i która poza wszystkim posiada też gryfa.
Problem tylko, że nadal trzeba szukać pisemnej informacji, jakie towarzyszyły amuletom innych rodów.
Gdzie podziała się ta? Nie miał czasu zapytać Sissi, ale ona na pewno będzie coś wiedzieć.
Morten musi porozmawiać z nią na osobności. To będzie trudna rozmowa o życiu i śmierci.
I nie łatwo ją będzie odbyć, skoro dziewczyna wciąż ma przy sobie tych macho.
Ciekawe, czy któryś z nich jest jej ukochanym?
To było Wzgórze Wisielców od innej strony. Rumieniec pokrył jasną twarz Mortena, kiedy znowu zobaczył to miejsce. Omal nie doznał szoku.
Silnik zgasł i wszystko pogrążyło się w ciszy. Nieopodal w zagrodzie pasły się konie. Dobrze, że Morten nie widział ich w nocy, bo na pewno dostałby ataku serca.
Czy konie potrafią zobaczyć ducha?
Oczywiście, dlaczegóż by nie? Psy i koty mogą, istnieje na to mnóstwo dowodów. Dlaczego by więc konie nie mogły?
Morten miał jednak przeczucie, że nocne widoki były przeznaczone wyłącznie dla niego. Wstrząs mózgu w połączeniu z historią rycerzy, wszystko to musiało otworzyć w jego poruszonej świadomości jakieś normalnie ukryte drzwi.
Nie chce. tu być, pomyślał.
Zaczynało też padać. Delikatny, letni deszcz, który nie mógł jednak stanowić wymówki dla zostania w domu. Morten wlókł się z wolna za energicznymi Skańczykami. Ledwo ciągnął za sobą nogi.
Nisse, nie oglądając się na resztę, wbiegł na wzgórze. Uważaj na kata, pomyślał Morten.
– Myślisz, że mogłeś tu na górze coś zgubić? – zawołał Nisse.
– Absolutnie nie – zapewnił Morten pospiesznie. – Jeśli, to w lesie.
– O, Boże, a jak oni się tu zjawią? – jęknęła Sissi teatralnie.
– Nie, oni się pokazują tylko w nocy, och, ty masz na myśli napastników?
– Tak, a o kim ty myślałeś? Morten machnął ręką.
– Nie, o nikim, lepiej szukajmy.
Jako pierwszy znalazł się w lesie. I ani razu nie obejrzał się za siebie.
Nietrudno było zauważyć, gdzie toczyła się bójka. Trawa, ziemia i mech przekopane, mnóstwo połamanych gałęzi, głębokie ślady butów, długie bruzdy.
– Narazie nikogo tu jeszcze nie było – rzekł Hasse złowieszczo. – Musimy się spieszyć.
Sissi inteligentnie zauważyła:
– To może być zły znak. Nie wrócili tu, bo mają gryfa. Przygnębiająca myśl. Trochę ostudziła ich zapał.
– Morten, twój portfel! – zawołał Hasse z oddali. Wszyscy przystanęli.
Portfel został wywrócony na nice, zawartość rozrzucona na ziemi.
Niczego jednak nie brakowało.
Morten pozbierał swoje rzeczy, niewypowiedzianie wdzięczny losowi, że odnalazł kartę kredytową babci.
– Najwyraźniej czegoś szukali, ale nie znaleźli – powiedział Nisse.
– Gryfa?
– No chyba tak, bo czyż nie zerwali ci z szyi łańcuszka, Silly?
– Wszystko stało się tak prędko, w lesie było ciemno. Ci dwaj pewnie nie widzieli, co robi trzeci.
– Tak mogło być, zła komunikacja – przytaknął Morten. Szukali dalej, ale bez powodzenia.
– Poczekajcie no – zatrzymała ich Sissi.
– Nisse, czy ty nie znokautowałeś jednego z nich na jakiś czas?
– Tak, ale trwało to tylko sekundy, a potem on znowu wbiegł na wzgórze.
Sissi nie dawała za wygraną.
– Załóżmy jednak, że to był ten, który dopiero co zerwał mi naszyjnik z gryfem. Potem na moment stracił przytomność i naszyjnik wysunął mu się z ręki. Gdzie on leżał?
– O rany, pojęcia nie mam. Było tak ciemno.
– Ale ja widziałem – wtrącił Hasse. – Leżał tam, przy tym czarnym pieńku. Z rozpostartymi rękami.
– A nie widziałeś błyszczącego gryfa? – spytał Morten.
– Nie, nie zdążyłem.
Ziemia dookoła pieńka była mocno zryta.
– Jeśli jego ręka znajdowała się tutaj – zastanawiała się Sissi. – To…
Podniosła kępkę trawy.
– Coś błyszczy! – wykrzyknął Hasse. – Widzę! Wszyscy czworo się w to wpatrywali. Morten miał przytępiony refleks, w głowie mu huczało i zdążył się przekonać, że pochylanie się jest dla niego niebezpieczne.
Sissi wsunęła rękę w zwiędniętą trawę i wyjęła cieniutki łańcuszek.
Bez amuletu.
Nisse zaklął głośno.
– Gryf mógł się zsunąć – rzekła Sissi niepewnie. Zaczęli przeszukiwać okolice pieńka, kawałek po kawałku, metodycznie.
Szansa, że gryf znalazł się w kieszeni kogoś niepowołanego, była znaczna. Nie chcieli się jednak przyznać do porażki. Jeszcze nie teraz.
– Jeśli go odzyskamy… Czy obiecujesz, że wtedy powiesz o co chodzi, Morten? – spytał Nisse.
Morten się wahał. Sissi posłała mu promienny uśmiech, który go kompletnie obezwładnił.
Jak to dobrze, że nie zabrałem ze sobą Moniki, pomyślał przytomnie i nagle poczuł wyrzuty sumienia. Opanował się.
– No, nie wiem – odpowiedział Nissemu. – Muszę wszystko wyjaśnić Sissi. To konieczne, choć specjalnie dla niej zabawne nie będzie. Natomiast postronnym niczego mówić nie powinienem. To mogłoby być dla was niebezpieczne.
O rany, coś chyba chlapnął! Przecież to przesada!
Obaj umięśnieni młodzieńcy robili ważne miny, to im zaimponowało. Morten poczuł, że jego mięśnie wiotczeją pod koszulą.
– Sądzisz, że wyglądamy na takich, którym można deptać po palcach? A poza tym Silly jest naszą kuzynką. Nie, my nie jesteśmy braćmi, ale jesteśmy jej kuzynami. Obaj.
– Co? – wykrzyknął Morten przestraszony. – Olle Persson miał więcej dzieci?
– Nie, no uspokój się, jesteśmy krewnymi ze strony jej matki.
– No jasne, głupi jestem.
– Silly, Olle nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat, kiedy się postarał, żebyś przyszła na świat – obliczał Hasse.
– Niewielka zasługa! – prychnęła Sissi cierpko. – Ale masz rację, mama też nie była dużo starsza, kiedy mnie urodziła. Wygląda na to, że należał do takich co to latają z kwiatka na kwiatek. Takich co użądlą i już ich nie ma.
– Nie – zaprotestował Morten. – Musiał kochać twoją matkę, skoro został z nią na tyle długo, że mogła mu powiedzieć o wpadce, po czym dał jej gryfa jako dar dla ciebie, Sissi.
W tym momencie mógł zapytać, czy przy gryfie nie było żadnej pisemnej wiadomości, ale Nisse go uprzedził:
– No dobrze, ale teraz niech „wpadka” szuka dalej. Gadać możemy później.
O nie, tym razem Morten uraził Sissi. Na szczęście ona przyjęła to ze śmiechem. Zdawała się należeć do osób, które uważają, że wśród przyjaciół można sobie pozwolić na ostre repliki i drobne złośliwości, co więcej, że są one dowodem prawdziwie ciepłego stosunku i przywiązania. Nieprzyjaciół drażnić nie należy, to niebezpieczne.
Zaczynał lubić Silly, nie, przepraszam, Sissi.
Monika jest dobrą dziewczyną. Spędzili razem mnóstwo miłych chwil i zaczynał nawet myśleć o wspólnym życiu.
Dlaczego więc nagle zobaczył przed oczyma coś jakby zasłonę z szarego aksamitu?
– Ciii! – syknął Hasse. – Padnij!
Ale było za późno. Przez las szło w ich stronę troje ludzi i, niestety, zdążyli już zobaczyć „poszukiwaczy złota”, bo gwałtownie przystanęli, a potem zawrócili i zaczęli uciekać. Być może ze strachu, że zostaną rozpoznani?
Czwórka młodych patrzyła w ślad za nimi.
– A więc jednak wrócili – stwierdził Nisse zadowolony.
– Jedna z nich to kobieta – oznajmiła Sissi stanowczo.
– Skąd wiesz? Tak daleko, a poza tym byli jednakowo ubrani.
– Mężczyzna tak nie biegnie, z podniesionymi ramionami, machając rękami na boki.
– No, chyba masz rację.
– Ale nie domyślacie się, co oznacza ich wizyta? – spytał Morten zachwycony.
– Domyślamy się! – zawołał Nisse. – Oni nie mają gryfa, czyli że musi być gdzieś tutaj.
– Tak jest! No to wracamy do poszukiwań! Zryliśmy już ziemię tak, że wygląda to na wandalizm, ale…
– Mam pewien pomysł, tylko tym razem bez żadnych złośliwości – zastrzegał Nisse. – Otóż kiedy ten facet pod moim ciosem zwalił się na ziemię i łańcuszek wypadł mu z ręki… czy nie jest prawdopodobne, że amulet, jako cięższy, poleciał dalej? W którą stronę mógł się potoczyć, Hasse? Ty przecież widziałeś, kiedy facet upadał.
Hasse rozglądał się przez chwilę. Potem wykonał taki ruch, jak uderzony pięścią zatoczył się i runął jak długi na ziemię.
– Oj! – jęknął Morten z podziwem. – Nigdy bym się na coś takiego nie odważył!
– Trening, przyjacielu – powiedział Hasse z dumą i poderwał się z taką samą lekkością, nie zwracając uwagi na bolący łokieć. – Widzieliście wszystko, co trzeba?
Sissi i Nisse już pobiegli między drzewa.
Pod kłującym krzewem niedźwiedzich jeżyn leżał gryf.
Morten z uroczystą miną podał go Sissi:
– Ostatniej potomkini potężnego rycerskiego rodu. Proszę bardzo, gryf rodziny Cantabria!
Zaraz go jednak opuściła cała powaga. Skoczył wysoko i wrzasnął radośnie:
– Hurra! Udało mi się! Au, moja głowa, powinienem był uważać!
Sissi dała mu tabletkę od bólu głowy.
Kiedy potem przechodzili przez Wzgórze Wisielców, rozglądał się bardzo uważnie i już nie odwracał głowy. Stał się bardziej odważny teraz, kiedy mission impossible została wypełniona. Zdumiało go jakie to wzgórze jest wysokie, z jednej strony schodziło stromo ku strumykowi, Verkean, jak mu wyjaśnił Nisse, płynącemu tuż obok osady Brósarp. Rzeczywiście w nocy musiał pobłądzić. Z drugiej jednak strony, przecież nie szukał żadnego Wzgórza Wisielców, lecz zagrody Viberslóv, która już nie istnieje, a poza tym i tak znajdowała się po drugiej stronie drogi krajowej.
Kiedy przyszło co do czego, wszystko mu się pomieszało jak jakiemuś głupkowi.
Tak jest, głupek to w tej sytuacji właściwe słowo.
– Więc tu naprawdę było kiedyś miejsce kaźni – powiedział z udaną lekkością, kiedy wracali do samochodu. – Uśmiercano tu przez ścięcie, czy wieszano?
– I jedno, i drugie – wyjaśnił Nisse. – Zwróciłeś uwagę na spore wgłębienie na szczycie wzgórza?
– Tak. Potknąłem się tam.
– Ludzie gadają, że tam grzebano ściętych.
Morten poczuł, jakby mała jaszczurka o lodowatych łapkach przemknęła mu po plecach. Już więcej się nie odwracał. Nisse natomiast był całkiem nieczuły na małe jaszczurki.
– Jednym z ostatnich tutaj ściętych był w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku pewien ponury rozbójnik, który napadał podróżnych na drogach. Nawiasem mówiąc, miał na imię Marten.
– Dziękuję ci! – skrzywił się Morten. – Już wystarczy.
Rozważali możliwość zatrzymania się w małej jadłodajni Annorlunda koło Stenshuvud, żeby odbyć krótką rozmowę informacyjną.
(W Szwecji wiele nazw miejscowych kończy się na – lunda: Bjórklunda, Lummelunda, Graniunda… Annorlunda natomiast znaczy „inaczej, odmiennie”.)
Morten odnosił się jednak do pomysłu sceptycznie.
– Tam może być za dużo ludzi, a to jest tajemnica przez wielkie T. Czy nie lepiej pojechać do mojego pokoju w hotelu? A poza tym powinniśmy spróbować amontillado.
Reszta chętnie na to przystała, najpierw jednak trzeba było zabrać samochód Mortena, zostawiony w lesie – jeśli tam jeszcze stoi. Kluczyki przecież zniknęły.
Owszem, samochód stał tam gdzie przedtem, Morten zaczął go podejrzliwie badać, już kiedyś przecież doświadczył sabotażu. Och, jak to było dawno temu! Tyle się od tamtej pory wydarzyło!
Drzwiczki samochodu nie były zamknięte na zamek, kluczyki leżały na podłodze.
– A to co? Nikt nie chce nawet ukraść mojego samochodu? Czy coś z nim nie w porządku? – narzekał Morten.
Natychmiast jednak zauważył, ze schowek na rękawiczki został przeszukany. Telefon komórkowy leżał na miejscu, ale wszystkie wiadomości wykasowano.
– Przeczytali je – stwierdził Nisse. – Było tam coś ważnego?
Morten zastanowił się. No tak, moja słodka rozmowa z Moniką, pomyślał i zaczerwienił się po uszy.
– Nie – odparł swobodnie. – Nic ważnego. Jeśli nie nadeszła jakaś ważna informacja wczoraj wieczorem. Ale my nigdy o tej sprawie nie rozmawiamy za pośrednictwem SMS – ów.
Skańczycy uznali, że to bardzo rozsądne, teraz jednak z niecierpliwością oczekiwali, aż Morten opowie im całą historię.
Jechał za nimi do Simrishamn. Widział pola Brósarp i jabłkowe sady w Kivik, gdzie nagrywany był film „Bracia Lwie Serce” na podstawie powieści Astrid Lindgren. Widział nawet miejsca, gdzie znajdowała się filmowa Zagroda Jabłoni i Dolina Dzikich Róż. I co najmniej pięćset krecich kopców na wielkim trawniku, prawdziwa krecia orgia.
To mu przypomniało dyskusję, jaką prowadzili z Sissi w samochodzie dostawczym. Licytowali się kto, Szwecja czy Norwegia, ma więcej komputerów osobistych.
„My mamy tysiące” – przechwalał się Morten.
„My natomiast miliony”.
„Biliony”.
„Tryliony”.
„Kwartyliony”.
„Sianolony” – syknęła w końcu Sissi.
Morten wybuchnął głośnym śmiechem.
Teraz siedząc w skromnym samochodzie babci, uśmiechał się sam do siebie. To dobrze, że samochód jest właśnie taki, w przeciwnym razie pewnie już by go nie było.
Morten rozmawiał z Antoniem i otrzymał błogosławieństwo oraz pozwolenie, by opowiedzieć swoim nowym przyjaciołom o zagadce rycerzy. Sami rycerze też to zaakceptowali, w podziękowaniu za wkład trojga młodych Szwedów do poszukiwań. I z radości z odnalezienia jeszcze jednego potomka.
Dla Mortena był to wielki dzień!
Siedzieli w hotelowym pokoju rozparci wygodnie w fotelach, tylko on sam, jako uprzejmy gospodarz, dla którego fotela zabrakło, siedział na podłodze. Sherry w butelce powoli ubywało, choć Morten nie odważył się wypić więcej niż tylko na spróbowanie. Dosłownie dwie krople. Smakowało znakomicie. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zostawić sobie trochę na później.
Ale tak się przecież nie robi.
Morten opowiedział o rycerzach. W najogólniejszych zarysach, a kilka zdarzeń bardziej szczegółowo. Na przykład powiedział im o swoim spotkaniu z duchami na Wzgórzu Wisielców. Był z tego w jakimś sensie dumny, od tej chwili mógł się uważać za członka grupy, który miewa widzenia jak Unni, Jordi i inni.
Szwedzi siedzieli w milczeniu, najwyraźniej nie wiedzieli, co o tym myśleć.
– Cóż za zbójecka historia – powiedział w końcu Hasse.
– Nie zbójecka – poprawił go Morten. – Rycerska historia.
Sceptycyzm Hassego najwyraźniej nie był specjalnie głęboki. Westchnął bowiem tęsknie i rzekł:
– Ech, żeby tak móc w tym uczestniczyć!
– A ta historia ze skarbem brzmi naprawdę ekstra -. dodał Nisse. – Morten potrząsnął głową.
– O skarbie wiemy bardzo mało. To tylko dodatek do głównej sprawy.
– Wygląda jednak na ważną dla waszych przeciwników.
– Tak, dla nich to właśnie siła napędowa.
Morten zastanawiał się przez chwilę. Wśród napastników była kobieta? Czy to możliwe, że pojawiła się znowu Emma?
Ale przecież Emma jest w Hiszpanii. I właściwie to jak długo szary samochód za nim jechał? Od Norwegii? Ale rejestrację ma szwedzką.
Dłużej jego biedna głowa nie była w stanie się wysilać, wszystko to za bardzo skomplikowane.
Dotychczas Sissi siedziała w milczeniu. Właśnie odczytano jej wyrok śmierci. Ma jeszcze trzy lata.
– Ja chyba mam prawo pomagać! – wybuchnęła gwałtownie.
– To oczywiste – odparł Morten. – Chodzi przecież i o twoje życie.
– Ja nie wierze, w te dwadzieścia pięć lat – powiedziała ze złością. – Nie wierzę w to ani trochę.
– Zainteresowani we wszystkich czasach zachowywali się tak jak ty, też nie chcieli wierzyć. Bo człowiek nie chce umierać młodo. Ja też często odrzucam taką ewentualność, ale wiem, że to prawda. Jordi i ja mamy równie mało czasu.
– Może i my otrzymamy odroczenie, tak jak Jordi?
– Jordi zajmuje u rycerzy specjalne miejsce. Urraca też traktuje go wyjątkowo. A to ona dokonuje magicznych czynów zgodnie z wolą rycerzy. Nie sądzę, by chcieli prosić ją jeszcze raz o wykonanie sztuczki przedłużania życia. To Wamba rzucił przekleństwo na potomków rycerzy i gdyby zaczęli go jeszcze raz drażnić, mogłoby być źle.
– Ale przecież Jordi unieszkodliwił Wambę, sam powiedziałeś.
– Wamba wcielił się w Leona. Poza tym nie wiemy, gdzie się teraz znajduje. Zniknął dawno temu.
– Zniknęli, chciałeś powiedzieć. Ich jest przecież teraz dwóch. W jednym ciele.
– No tak. Chłopcy, ja nie wiem, czy możecie być z nami. I czy powinniście. Ale porozmawiam z Jordim, a on przekaże sprawę rycerzom. To oni decydują. Pamiętajcie jednak, że zanim jeszcze zacząłem opowiadać, przyrzekliście milczenie. Sami możecie sobie wyobrazić, co by było, gdyby sprawa wyszła na jaw. Gazety! Tłumy poszukiwaczy skarbów! Oficjalne badania! To by był koszmar.
– Rozumiemy. Możesz na nas polegać. Ale zapytasz, czy możemy się przyłączyć, prawda?
– Na pewno! Nie zapominajcie tylko o Jornie, naszym koledze, który tak bardzo prosił, by mógł z nami współpracować, a potem przeżył szok. Podniecająca przygoda, to jedna sprawa, a zagrożenie życia – druga.
– Morten, myśmy uprawiali rozmaite sporty ekstremalne, skakaliśmy ze spadochronem, nurkowaliśmy, wspinaliśmy się po górach, nie tutaj, w Skanii, rzecz jasna, ale w ogóle mamy spore doświadczenie. Możemy się bardzo przydać, gdybyście musieli działać w jakichś takich warunkach, penetrować jaskinie, nurkować czy coś takiego.
Zapał powoli opuszczał Nissego.
– Tylko że mamy studia i w ciągu roku szkolnego byłoby trudno. Próbujcie może najbardziej wymagające zajęcia odłożyć na wakacje, co?
Morten śmiał się razem z nim.
– Takie proste to to nie jest. Ale, Sissi, powiedz mi, jesteś pewna, czy przy gryfie nie było żadnej pisemnej informacji? Może dostałaś coś w dniu konfirmacji, na przykład.
– Niczego nie dostałam. A poza tym, jakiego rodzaju informacja by to miała być?
– Poczekaj, mam coś takiego przy sobie, zamierzam to przetłumaczyć – powiedział Morten i na kolanach przesunął się do swojej walizki.
Nagle zastygł w bezruchu.
– Tutaj ktoś był!
– Co ty mówisz? – zawołał Hasse. – I skąd wiesz?
– Wszystko leży przecież w najlepszym porządku. Nie mogli się powstrzymać od śmiechu, Morten jednak wciąż czegoś szukał.
– Coś zabrali?
– Tak, do diabła! Informację!
– To poważne?
– Nie, właściwie niespecjalnie. Brzmiało to jakoś tak: „Zostali obciążeni przekleństwem i musieli się rozłączyć, aż do śmierci, ale słowa powinny ich znowu połączyć”. To przecież nie wyjaśnia wiele, jeśli chodzi o drogę do tajemniczej doliny.
Nisse zbiegł do recepcji, żeby zapytać, czy nikt nie wchodził do pokoju Mortena. Dowiedział się, że nie, nikt, ale w dniu, w którym Morten przybył do Simrishamn, był tu jakiś mężczyzna i pytał, czy Morten mieszka w hotelu. Recepcjonistka musiała potwierdzić, ale Morten właśnie wyszedł. Ów obcy mężczyzna, zresztą Norweg, prosił tylko o podanie numeru pokoju, bo chciałby mu później coś przekazać. „Morten mianowicie jest moim synem”, miał powiedzieć z uśmiechem, pokazał też paszport na nazwisko Thore Andersen, wobec czego poinformowano go, w którym pokoju Morten mieszka.
Przy okazji Nisse stwierdził, że jest stosunkowo łatwo wykraść klucz, wystarczy zaczekać na chwilę nieuwagi recepcjonistki. Jeśli jeden z łobuzów ją zagadywał, inny mógł spokojnie wziąć, co chciał.
– Mój ojciec nie żyje! – zawołał Morten wzburzony, kiedy Nisse raportował, czego się dowiedział. – A poza tym nie miał na imię Thore.
Uspokoił się dosyć szybko.
– Jaka szkoda, że twoja mama nie żyje, Sissi. Bo ona by na pewno pamiętała, czy przy gryfie nie było jakiejś informacji.
Sissi obiecała, że będzie pamiętać o sprawie i przeszuka rodzinne papiery.
Tymczasem głowa Mortena zrobiła już wszystko, co była w stanie znieść tego dnia. Chłopak dojrzał do tego, żeby się położyć.
Jego nowym przyjaciołom, kulturystom, bardzo się nie podobało, że będzie sam mieszkał w hotelu i że sam pojedzie do Norwegii.
W końcu uzgodnili, że pośpi parę godzin, ale drzwi zamknie starannie na klucz. Oni przyjdą po niego o trzeciej nad ranem, powinien na nich czekać gotowy do drogi, to będą mu towarzyszyć do granic Skanii. Muszą być pewni, że żaden szary samochód za nim nie jedzie.
Umówili się, że później też będą utrzymywać ścisły kontakt. Odnosiło się to zwłaszcza do Sissi, która niebawem miała zostać przedstawiona norweskim i hiszpańskim przyjaciołom Mortena i może również rycerzom.
Z uroczystą miną przekazała mu amulet w kształcie gryfa, po czym goście pożegnali się i poszli.
Morten z ulgą stwierdził, że w butelce zostało jeszcze trochę sherry. Schował butelkę i wślizgnął się do łóżka.