CZĘŚĆ III OSOBLIWOŚĆ

„Co minutę rodzi się frajer”.

P. T. Barnum

ROZDZIAŁ 7 KUSTOSZ

Sirhan stoi na krawędzi przepaści, patrząc na skłębione szaropomarańczowe chmury w dole. Tak blisko krawędzi powietrze jest chłodne i delikatnie cuchnie amoniakiem, choć może to tylko jego wyobraźnia — mało prawdopodobne, żeby przez przezroczystą, ciśnieniową ścianę latającego miasta mogła się dokonać jakakolwiek wymiana gazowa. Wydaje mu się, że mógłby wyciągnąć dłoń i dotknąć wirów pary. Nikogo tu nie ma, tak blisko brzegu — aż mrozi krew w żyłach, patrzeć sobie na kipiącą otchłań, ocean gazu tak zimnego, że ludzkie ciało zamarzłoby tam w sekundę; wiedzieć, że przez dziesiątki tysięcy kilometrów nie natrafi się na nic stałego. To poczucie izolacji wzmaga jeszcze słaba szybkość transmisji — tak daleko od układu. Większość ludzi skupia się blisko jądra, dla wygody, ciepła i niskiej latencji — postludzie żyją stadnie.

Pod stopami Sirhana miasto jak nenufar rozrasta się, mamrocząc i wywijając nieskończone samopodobne pętle, jak kubistyczna blastoma rozwijająca się w górnych warstwach atmosfery Saturna. Potężne rury zasysają metan i inne gazy z atmosfery, przykładają do nich energię, polimeryzują, diamentyzują i oddzielają wodór, by napełnić położone wysoko komory nośne. Pod szafirową kopułą balonu z gazem błyska laserowym światłem lazurowa gwiazda: pierwszy — i jak dotąd jedyny — ludzki gwiazdolot, hamujący na orbicie ostatnią resztką gwiezdnego żagla.

Ze złośliwą satysfakcją zastanawia się, jak matka zareaguje na wieść o swoim bankructwie, gdy nad głową zaczyna migać światełko. Coś szarego i brzydkiego rozbryzguje się na niemal niewidocznej krzywiźnie ściany przed nim, zostawiając po sobie plamę. Odskakuje i patrzy z gniewem w górę.

— Zapierdolę! — krzyczy.

Skrzekliwy, gruchający śmiech goni go znad krawędzi, przedrzeźniając głosy dzikich gołębi.

— Naprawdę! — ostrzega, wykonując gest w powietrzu nad głową.

Skrzydła rozpierzchają się wśród grzmotu: to zestala się kawał wiatru, łączą się unoszone w nim nanomaszyny o kształcie rzepów, tworząc nad nim ochronny parasol. Odchodzi z granicy, wściekły, niech gołębie szukają sobie następnej ofiary.

Zirytowany, znajduje trawiasty wzgórek paręset metrów od brzegu, nieco za budynkami muzeum. Na tyle daleko od innych ludzi, żeby móc bez przeszkód pogrążyć się w myślach, na tyle blisko krawędzi, żeby móc za nią wyjrzeć, nie ryzykując jednocześnie bombardowania guanem przez stada latających szczurów. (Latające miasto, choć to produkt niewyobrażalnej dwadzieścia lat temu technologii, roi się od błędów konstrukcyjnych — skomplikowanie oprogramowania i prawo wielkich liczb sprawiły, że owe dwa dziesięciolecia okazały się dla błędów projektowych czymś w rodzaju okresu inflacji kosmologicznej, a plaga gołębi wędrownych nie jest bynajmniej najbardziej zagadkowym problemem tej biosfery).

Próbując powstrzymać co bardziej nieprzyjemne wcielenia cyberprzyrody, siada w cieniu jabłoni i ustawia swoje światy w okręgu.

— Kiedy przyjeżdża babcia? — pyta jednego z nich, mówiąc przez zabytkowy telefon do świata służących, gdzie wszystko jest posłuszne i zna swoje miejsce. Miasto, z jakichś powodów, toleruje go.

— Wciąż jest w zasobniku, ale hamowanie atmosferyczne prawie się zakończyło. Jej ciało trafi na dół studni w czasie poniżej dwóch megasekund.

Awatarem miasta w tej machinimie[16] jest pełen szacunku dyskretny wiktoriański kamerdyner o kamiennej twarzy. Sirhan unika inwazyjnych interfejsów pamięciowych; jak na osiemnastolatka jest do egzaltacji konserwatywny, od niewidzialnego łączenia wirtualnych sieci neuronowych woli bowiem polecenia wydawane głosem i antropomorficznych agentów.

— Jesteś pewien, że przetransferowała się poprawnie? — pyta niespokojnie Sirhan. Kiedy był mały, sporo słyszał o babce i rzadko były to pochlebne słowa. I tak jednak staruszka musi być o wiele elastyczniejsza, niż przyznałaby to jej córka, skoro w tym wieku po raz pierwszy poddaje się takiemu procesowi.

— Jestem pewien, paniczu, w stopniu w jakim można być pewnym w przypadku kogoś, kto nalega na zachowanie swego pierwotnego fenotypu, jednocześnie nie korzystając z dobrodziejstwa kopii zapasowych ani medycznych wszczepek. Boleję, że wszechwiedza nie leży w zakresie moich kompetencji. Czy chciałby pan, ażebym się o czymś jeszcze doinformował?

— Nie. — Sirhan zerka w górę na jaskrawy płomień laserowego światła, widoczny nawet przez mydlaną błonę utrzymującą nad nimi bąbel nadających się do oddychania gazów i biliony litrów gorącego wodoru w gondoli nad nią. — O ile jesteś pewien, że dotrze tu przed statkiem?

Przestawia oczy na ultrafiolet i obserwuje impulsy emisji, widząc powolne migotanie ślimaczej transmisji z modulacją amplitudy — to wszystko, na co na razie stać statek w kwestii wysyłania, dopóki nie wejdzie w zasięg systemowego kolektora. I od tygodnia przez cały czas nadaje niestrudzenie to samo nudne pytanie — dlaczego przekierowuje się go na Saturna? — zapytując dodatkowo o powody odmowy dostarczenia na kredyt terawatów energii napędowej.

— Jeśli ich promień napędowy nie wzmocni się nagle, można być tego pewnym — pocieszająco odpowiada miasto. — Panicz może być także pewien, że pańska babka zostanie wskrzeszona w komfortowych warunkach.

— Miejmy nadzieję. — W jej wieku, bez wszczepek i ulepszeń, podjęcie podróży międzyplanetarnej wymaga sporej odwagi. — Jeśli nie będzie mnie w pobliżu, kiedy się zbudzi, poproście w moim imieniu o godzinkę na wywiad. Oczywiście dla archiwów.

— Z przyjemnością. — Miasto uprzejmie skłania głowę.

— To wszystko — mówi lekceważąco Sirhan, okno do przestrzeni służebnej się zamyka.

Potem znów unosi głowę i spogląda na igiełkę błękitnego lasera, prawie w zenicie. „Pech, mamo”, subwokalizuje do swego dziennika. Większość jego uwagi koncentruje się w teraźniejszości, skupiając się na przebogatym w historyczne materiały, nadlatującym tutaj w formie kartezjańskiego teatru z trzydziestotrzyletniego ministateczka, niespodziewanego prezentu z czeluści osobliwości. Wciąż jednak pozostaje nieco Schadenfreude z rodzinnych losów. Wszystkie twoje aktywa należą do mnie. Uśmiecha się. Muszę tylko tym razem zapewnić im jakieś sensowne wykorzystanie.


* * *

— Nie rozumiem, czemu przekierowują nas na Saturna. Przecież chyba nie zdążyli jeszcze rozmontować Jowisza, prawda? — pyta Pierre, w zamyśleniu obracając między kciukiem i palcem wskazującym zimną butelkę z piwem.

— Może zapytaj Amber? — odpowiada przycupnięty za stołem z bali welociraptor. (Krtań dromeozaura nie psuje ukraińskiego akcentu Borysa — to ewidentna poza, mógłby to łatwo naprawić, podładowując sobie łatkę z angielską wymową, gdyby tylko chciał).

— No… — Pierre kręci głową. — Cały czas siedzi z tym Ślimakiem, żadnych kanałów dostępu, pozamykane wszystkie furtki prywatności. Mógłbym być zazdrosny. — Jego głos nie sugeruje ani cienia obawy.

— A o co tu być zazdrosnym? Poproś, żeby wypączkowała instancję, która z tobą pogada, pokocha się, poprzytula, wszystko jedno.

— Ha! — Pierre chichocze ponuro, potem opróżnia butelkę z ostatnich kropli piwa. Ciska ją w kierunku kępy sagowców, pstryka palcami i jej miejsce zajmuje kolejna.

— W każdym razie, jesteśmy dwie megasekundy od Saturna — zauważa Borys, potem urywa, zaczynając ostrzyć parocentymetrowe siekacze o krawędź stołu. Zęby przegryzają się przez drewno jak przez mokry karton. — Grrrn. W wewnętrznym układzie widzę bardzo osobliwe widma emisyjne. Na dnie studni jest pełno mgły. Zastanawiam się, dokąd ta głupia materia jest już zbystrowana, może poza orbitę Jowisza?

— Hm. — Pierre upija łyk i odstawia butelkę. — To może tłumaczyć zmianę kierunku. Ale dlaczego nie odpalili dla nas laserów na Pierścieniu? Tego też nie zauważyłeś.

Z nieznanych powodów, olbrzymia bateria laserów napędowych wyłączyła się parę milionów sekund po wejściu załogi Wędrownego cyrku do routera, pozostawiając statek dryfujący w zimnej ciemności.

— Nie wiem, czemu nic nie mówią. — Borys wzrusza ramionami. — Ale przynajmniej wiadomo, że żyją, po tym „kurs na Saturna zgodnie z takimi i takimi składowymi”. Ktoś nas obserwuje. Od początku mówiłem, że zamiana całego Układu Słonecznego w komputronium to kiepski pomysł. Skąd wiadomo, jak daleko to już zaszło?

— O nie, znowu. — Pierre rysuje w powietrzu kółko. — Aineko! — woła. — Ty słuchasz?!

— Nie zawracaj mi głowy. — W kółku pojawia się przezroczysty, zielonkawy uśmiech, sugestia ząbków i ostrych jak igły wąsów. — Miałam ideę, którą zaciekle śniłam.

Borys przewraca jednym okiem na słupku i ślini się na blat.

— Mniam, mniam! — porykuje, pozwalając wtrącić słowo swojemu gadziemu móżdżkowi.

— A po co ty w ogóle śpisz? Przecież to, kurwa, symulacja, może nie zauważyłaś?

— Lubię spać — odpowiada kotka, gniewnie bijąc swym dopiero co pojawiającym się ogonem, — A co byś chciał? Parę pcheł?

— Dzięki — rzuca pośpiesznie Pierre.

Kiedy ostatnim razem skłonił Aineko do wykonania groźby, zapełniła rozbieganymi szarymi myszkami całe trzy kieszonkowe światy. Jedną z wad podróżowania statkiem wielkości puszki fasoli pełnym inteligentnej materii jest ryzyko, że któryś z pasażerów zacznie nieco zbyt kreatywnie kręcić przy systemie sterowania rzeczywistością. Ta kawiarenka na pogawędki z epoki kredy to po prostu przestrzeń rozrywkowa Borysa; w porównaniu z paroma innymi symulacjami na pokładzie Wędrownego cyrku jest wręcz konserwatywna.

— Posłuchaj, a masz jakieś wieści z dołu studni? Do wejścia na orbitę zostało nam tylko dwadzieścia obiektywnych dni, a tak mało wiemy…

— Nie wysyłają nam energii. — Aineko materializuje się do końca, duża, rudo-biała kotka z kępką brązowej sierści w kształcie „@” na piersi. Z jakiegoś powodu sadowi się na stole drwiąco blisko nosa Borysa-welociraptora. — Nie ma lasera napędowego, to nie ma przepustowości. Gadają tekstem Latin-Jeden z szybkością tysiąca dwustu bodów, jeśli to was interesuje. — (To wręcz obraźliwe, zważywszy wieloawabitową pojemność statku — jeden awabit to liczba Avogadro bitów, czyli około 1023, parę miliardów razy więcej niż objętość całego Internetu w roku 2001 — i jego gigantyczne możliwości komunikacyjne). — Amber mówi, żebyście teraz się z nią spotkali. Sala audiencyjna. Oczywiście nieoficjalnie. Chyba chce o tym pogadać.

— Nieoficjalnie? Czyli mogę nie zmieniać ciała?

Kotka prycha.

— Ja na przykład mam prawdziwe futro — rzuca wyniośle — ale majtek nie noszę.

Po czym znika na ułamek sekundy przed ciach-ciachnięciem szczęk godnych banderzwierza.

— No chodźmy — mówi Pierre, wstając. — Zobaczymy, czego chce od nas dzisiaj Jej Wysokość.


* * *

Witamy w ósmej dekadzie trzeciego milenium, gdy skutki przemiany fazowej w strukturze Układu Słonecznego wreszcie ukazują się w skali kosmologicznej.

W Układzie znajduje się około jedenastu miliardów naczelnych w różnych stadiach życia i nieżycia, wszyscy jednak przeżywają szok przyszłości. Większość skupia się tam, gdzie interpersonalne pasmo jest najszersze, czyli głęboko w strefie wodnej wokół dawnej Ziemi. Ziemska biosfera jest od dziesięcioleci na intensywnej terapii, nękana dziwacznymi wysypkami płonących gorącem replikatorów, zwalczanych reaktywnie przez Światową Organizację Zdrowia — szara maź, wilki workowate, smoki. Ostatnie ponadglobalne imperium handlowe, rządzone z arkologii Hongkongu, padło razem z kapitalizmem, odesłane do lamusa przez zestaw o wiele lepszych, deterministycznych algorytmów określanych wspólnym mianem Ekonomii 2.0. Merkury, Wenus, Mars i Księżyc są o krok od dezintegracji, ich masa jest pompowana na orbitę z użyciem energii kradzionej przez mgiełkę swobodnie latających ogniw termoelektrycznych, które gromadzą się tak licznie wokół słonecznych biegunów, że gwiazda zaczyna przypominać włochaty, czerwony kłębek włóczki wielkości młodego czerwonego karła.

Ludzie to ledwie inteligentni użytkownicy narzędzi: gdy wykorzystanie ich zbiegło się z wynalezieniem języka, darwinowska ewolucja ustała, przez co przeciętny włochaty nosiciel memów pozostał na dość żałosnym poziomie bystrości. Jasno płonącego kaganka inteligencji nie niosą już ludzie — ich zaraźliwy entuzjazm rozlał się po miriadach innych osobników, a parę ich gatunków jest mierzalnie lepszych w myśleniu. Kiedy ostatnio liczono, w przestrzeni Układu występowało około tysiąca gatunków inteligentnych nieludzi, ich liczba została podzielona równo pomiędzy postludzi z jednej strony, naturalnie samoorganizujące się SI pośrodku i ssaki niebędące ludźmi po drugiej stronie. Struktura neuronalna wspólna dla wszystkich ssaków daje się bez problemu upgrade’ować do inteligencji na ludzkim poziomie u wszystkich gatunków, które dadzą radę unieść, wyżywić i schłodzić pół kilograma substancji szarej, więc teraz potomkowie setki wątpliwych etycznie eksperymentów do prac doktorskich domagają się dla siebie równych praw. Podobnie przestali milczeć i umarli — zapamiętane w panoptikonowych zapisach sieci duchy ludzi, którzy żyli na tyle niedawno, by naznaczyć epokę informacji swoją tożsamością, oraz ambitne przedsięwzięcia inżynierii teologicznej Zreformowanego Tiplerowskiego Kościoła Świętych Dni Ostatnich (którzy chcą emulować wszystkie możliwe istoty ludzkie w czasie rzeczywistym, żeby dać im możliwość zbawienia).

Ludzka memosfera także ożywa, choć to kwestia otwarta, ile czasu jeszcze będzie przejawiać ludzkie cechy. W miarę, jak dekonstruowana głupia materia wewnętrznych planet (oprócz Ziemi, na razie zachowanej, jak osamotniony w przemysłowej dzielnicy malowniczy zabytek) jest zamieniana w komputronium, ich gęstość informacyjna wyraźnie zbiega do liczby Avogadro bitów na mol, jednego bitu na atom. A to już nie tylko wewnętrzny układ. Te same siły pracują nad księżycami Jowisza, Saturna, choć demontaż samych gazowych olbrzymów potrwa nie dziesięciolecia, a raczej tysiące lat. Nawet całkowity budżet energii słonecznej to za mało, żeby w czasie krótszym niż wiek wypompować gigantyczną masę Jowisza na orbitę. Do czasu ukończenia budowy okołosłonecznego mózgu-matrioszki, pochodzący od małp z afrykańskiej sawanny prymitywni myśliciele o szybkim metabolizmie albo znikną całkowicie, albo zmigrują na inną architekturę.

To już niedługo…


* * *

Tymczasem w studni grawitacyjnej Saturna rozkręca się impreza.

Miasto-nenufar Sirhana unosi się w gigantycznej, prawie niewidocznej sferze w górnych warstwach atmosfery Saturna — to parokilometrowy balon o skorupie ze zbrojonego fulerenami diamentu pod spodem i bańką z gorącym wodorem u góry. To jedna z kilkuset wielomegatonowych baniek mydlanych pływających po wzburzonym wodorowo-helowym morzu górnych warstw atmosfery Saturna, zasianych tutaj przez Stowarzyszenie Kreatywnego Terraformowania, podwykonawców organizatorów Wystawy Światowej 2074.

Miasta są eleganckie, wyhodowane z konceptualnego nasienia mającego parę megasłów długości. Mnożą się powoli (zbudowanie bąbla trwa miesiące), ale zaledwie za parę dziesięcioleci ich wykładniczy wzrost wybrukuje całą stratosferę terenem nadającym się do zamieszkania dla ludzi. Końcówka będzie oczywiście wolniejsza, bo coraz dłużej będzie trwało frakcjonowanie izotopów metali z mętnych głębin gazowego olbrzyma, ale zanim to się stanie, pierwsze produkty automatycznych fabryk na Ganimedesie już zaczną dodawać do mieszanki węglowodorów. Na koniec, wokół Saturna — przy wierzchołkach chmur mającego przyjazną dla ludzi grawitację 11 m/s2 — wytworzy się biosfera. Prawie sto razy większa od powierzchni Ziemi. A to się cholernie dobrze składa, bo poza tym Saturn jest kompletnie nie do użytku, no, może jako zbiornik paliwa termojądrowego na czarną godzinę, kiedy wypali się Słońce.

Ten akurat nenufar jest porośnięty trawą, środek dysku wznosi się łagodnym pagórkiem zwieńczonym niesympatycznym betonowym garbem Bostońskiego Muzeum Nauki. Pozbawione tła autostrad i mostów na rzece Charles wygląda dziwnie łyso — ale nawet te rozrośnięte kilotonowe platformy windy orbitalnej, które uniosły je na orbitę, nie dałyby rady unieść go razem z otoczeniem. Pewnie wydzierga się dla niego jakąś tanią dioramę z mgły użytkowej, myśli Sirhan, na razie jednak muzeum stoi dumne i samotne, ostatnia reduta klasycznej nauki na wygnaniu z szybkomyślącego środka Układu Słonecznego.

— Wyrzucanie pieniędzy — narzeka kobieta w czerni. — Kto w ogóle wpadł na taki kretyński pomysł? — Dźga muzeum diamentowym szpicem laski.

— To taka deklaracja — odpowiada w roztargnieniu Sirhan. — Rozumiesz, o co chodzi: mamy do wypalenia tyle niutonów, że możemy wybudować ambasady naszej kultury gdzie tylko zechcemy. Luwr, na ten przykład, leci na Plutona, słyszałaś, prawda?

— Marnowanie energii. — Niechętnie opuszcza laskę i opiera się na niej. Robi minę. — To niestosowne.

— Dorastałaś podczas drugiego kryzysu naftowego, prawda? — sonduje Sirhan. — Jak to wtedy wyglądało?

— Jak to wyglądało…? Ano, benzyna po pięćdziesiąt dolców za galon, ale bombowce zawsze były zatankowane — mówi lekceważąco. — Wiedzieliśmy, że wszystko będzie dobrze. Gdyby nie ci cholerni, wścibscy posthumaniści… — Pomarszczona, nienaturalnie postarzała twarz patrzy na niego wilkiem spod grzywy włosów wyblakłych do koloru zgniłej słomy, on jednak wyczuwa podtekst jakiejś autoironii, której nie rozumie. — Jak twój dziadek, niech go szlag. Gdybym znów była młoda, poszłabym nasikać na jego grób, żeby mu pokazać, co myślę. O tym, co zrobił. O ile on w ogóle ma grób — dodaje, niemal czule.

— Uwaga: zapisuj historię rodziny — mówi Sirhan jednemu ze swych duchów.

Jako historyk-entuzjasta, rutynowo rejestruje wszystkie przeżycia, zarówno przed wejściem w narrację świadomości — gdyż sygnały wejściowe są najczystsze — oraz w jej strumieniu, dla zabezpieczenia przed jakimiś przyszłymi problemami z pamięcią. Babka natomiast przez dziesięciolecia niesamowicie konsekwentnie odmawiała przystosowania się do nowych możliwości zmysłów.

— Nagrywasz to, tak? — prycha.

— Babciu, nie nagrywam — odpowiada łagodnie. — Po prostu zachowuję wspomnienia dla przyszłych pokoleń.

— Ha! No, zobaczymy — mówi podejrzliwie. Potem zaskakuje go warkotliwym, raptownie uciętym śmiechem. — Nie, to ty zobaczysz. Mnie już nie będzie, więc się nie rozczaruję.

— Powiesz mi coś o dziadku?

— A po co mam się męczyć? Znam was, postludzi, pójdziesz sobie i zapytasz ducha. Nie próbuj zaprzeczać. Każda historia ma dwie strony, dziecko, a ten szmaciarz miał aż nadto uszu, które go słuchały. Mnie zostawił do wychowywania twoją matkę i nic poza tym, tylko kupę bezwartościowej własności intelektualnej i kilkanaście pozwów od Mafiji na dokładkę. Nie wiem, co ja w ogóle w nim widziałam. — Sirhan zauważa, że monitor stresu w głosie wykrywa w tym stwierdzeniu wyraźną nutkę fałszu. — To bezwartościowy śmieć i pamiętaj o tym. Leniwy kretyn, nie udało mu się założyć choćby jednej własnej firmy, zawsze musiał wszystko rozdać, wszystkie owoce swego geniuszu.

Cały czas ględząc, od czasu do czasu podkreślając słowa ostrymi dźgnięciami laski, Pamela prowadzi Sirhana na powolny, nierówny spacer ścieżką wijącą się przy jednej ze ścian muzeum, aż wreszcie trafiają pod ascetycznie skonstruowaną zabytkową rampę załadunkową.

— Powinien spróbować prawdziwego komunizmu, a nie tych rzeczy. — Odchrząkuje. — Nabrałby trochę twardości, wyzbył się tych marzycielskich pierdoł o dodatniej sumie. W dawnych czasach wiedziałeś, na czym stoisz, bez dwóch zdań. Ludzie byli prawdziwymi ludźmi, praca była prawdziwa, a korporacje były przedmiotami robiącymi, co im się każe. A to, że ona potem zeszła na złą drogę, to też wyłącznie jego wina.

— Ona? Znaczy moja matka? — Sirhan z powrotem ogniskuje swoje główne sensorium na mściwym mamrotaniu Pameli.

Ta historia ma aspekty, które nie są mu do końca znane, punkty widzenia, które musi poznać, żeby mieć pewność, że wszystko jest jak trzeba, kiedy komornicy przyjdą zająć umysł Amber.

— Wysłał jej naszego kota. To było najwredniejsze i najbardziej nieuczciwe z jego posunięć. Kot był mój, ale on go przeprogramował, żeby sprowadzał ją na manowce. I nadzwyczajnie mu się udało. Miała wtedy tylko dwanaście lat, zapewne zgodzisz się, że w tym wieku łatwo ulega się wpływom. Próbowałam wychować ją jak należy. Dzieci potrzebują bezwzględnych wartości moralnych, szczególnie w zmieniającym się świecie, nawet jeśli im się to wówczas nie podoba. Samodyscyplina i stabilność, bez tego nie da się funkcjonować jako dorosły. Obawiałam się, że po tylu upgrade’ach nie połapie się, kim jest naprawdę, że zostanie bardziej maszyną niż kobietą. Ale Manfred nigdy naprawdę nie rozumiał dzieciństwa, pewnie dlatego, że sam nigdy nie dorósł. I zawsze miał skłonności do wtrącania się w nie swoje sprawy.

— Opowiedz mi o kocie — prosi cicho Sirhan. Jedno spojrzenie na bramę rampy mówi mu, że niedawno była serwisowana. Na krawędziach wykształciła się cienka śnieżna patyna zużytych cząstek mgły, łuszcząca się jak błękitnawa wata cukrowa i odsłaniająca nagi metal pod spodem. — On chyba zaginął?

Pamela prycha.

— Kiedy twoja matka uciekła, kot przetransferował się na jej statek i skasował ciało. Tylko on miał jaja, żeby to zrobić, a może obawiał się, że ja wezwę go do sądu, żeby świadczył przeciwko niemu. Ewentualnie, tego też nie można wykluczyć, twój dziadek wbudował mu odruch samobójczy. Był na tyle złym człowiekiem, że mógł to zrobić, w końcu nawet sam siebie przeprogramował, żeby uważać mnie za śmiertelnego wroga.

— Czyli kiedy moja matka umarła, żeby uniknąć bankructwa, ten kot… nie ocalał? W ogóle? Niesamowite. — Nie chce mu się dodawać „niesamowicie samobójcze”, ale co to za sztuczna istota, która transferuje swój wektor stanu do jednokilogramowej sondy międzygwiezdnej, znajdującej się w trzech czwartych drogi do Alfy Centauri, nie mając jednocześnie żadnej kopii zapasowej ani sposobu na powrót? W jej fabryce obiektów musi brakować więcej niż paru metod.

— To mściwy zwierzak. — Pamela mocno dźga ziemię laską, mruczy jakieś polecenie i unosi ją. Staje obok Sirhana i wykręca szyję w bok, żeby na niego spojrzeć. — Jezu, jaki wysoki z ciebie chłopak.

— Osoba — poprawia odruchowo. — Przepraszam, nie powinienem.

— Osoba, chłopak, przedmiot, obojętne. Płeć masz, prawda? — pyta ostro, czekając aż niechętnie potwierdzi. — Nie wierz nikomu, kto nie może się zdecydować, czy ma być mężczyzną, czy kobietą — mówi ponuro. — Nie można na nich polegać.

Sirhan, który wyłączył swój układ rozrodczy do czasu, aż będzie go potrzebował, gryzie się w język.

— Ten cholerny kot — narzeka babka — przemycił do mojej córki plan biznesowy twojego dziadka, a potem wywiózł ją w kosmos. To on nastawił ją wrogo do mnie. To on namówił ją do udziału w budowie tego spekulacyjnego bąbla, która zakończyła się restartem rynku i upadkiem Imperium Pierścienia. A teraz on…

— On jest na statku? — pyta Sirhan, trochę zbyt skwapliwie.

— Niewykluczone. — Patrzy na niego zmrużonymi oczyma. — A co, jego też chcesz zwywiadować?

Sirhanowi nie chce się nawet zaprzeczać.

— Babciu, ja jestem historykiem. A ta sonda była w miejscu, którego nie oglądało żadne inne ludzkie sensorium. Może to żadne odkrycie, a na jej załogę być może czatują tutaj dawne pozwy sądowe, ale… — Wzrusza ramionami. — Interes to interes, a ja interesuję się ruinami.

— Ha! — Babka wpatruje się w niego przez chwilę, potem bardzo powoli kiwa głową. Pochyla się, żeby oprzeć na lasce dłonie. Stawy ma jak woreczki z wysuszonymi orzechami włoskimi: endoszkielet ubrania poskrzypuje, dopasowując się do pewnej siebie postawy. — Dziecko, dostaniesz co twoje. — Zmarszczki wyginają się w złowrogi uśmiech, gromadzona od sześćdziesięciu lat gorycz wreszcie będzie miała w zasięgu jakąś ofiarę. — I ja też. Między nami mówiąc, weźmiemy twoją matkę z zaskoczenia.


* * *

— Spoko. Między nami mówiąc, weźmiemy twoją matkę z zaskoczenia — mówi kotka, szczerząc do królowej na tronie ząbki jak igiełki. Tron jest wyrzeźbiony z jednej bryły obliczeniowego diamentu; królowa zaciska zbielałe palce na wyłożonych szafirem poręczach. Wokół zaś stoją jej słudzy, kochankowie, przyjaciele, załoga, udziałowcy, blogerzy i przedstawiciele rozmaitych dworskich stronnictw. I Ślimak. — To po prostu kolejny pozew. Dasz sobie z nim radę.

— Skoro się nie znają na żartach, to pies ich jebał — mówi trochę markotnie Amber. Choć jest władczynią tej zagnieżdżonej przestrzeni i ma jej model rzeczywistości pod całkowitą kontrolą, pozwoliła sobie zestarzeć się do dystyngowanych dwudziestu paru lat. Ubrana w luźne szare swetry, zupełnie nie przypomina niegdyś potężnej władczyni jowiszowego księżyca, ani choćby zbuntowanej dowódczyni zbankrutowanej wyprawy międzygwiezdnej. — Okej, może zapodasz mi to jeszcze raz. Chyba że ktoś ma jakieś pomysły?

— Przepraszam, mogę coś powiedzieć? — pyta Sadeq. — Mamy tu wyraźny brak przemyśleń. Wydaje mi się, że te dwa prawa zostały przytoczone jako bezwzględne, obowiązujące w całym systemie konwencje; jak zdołali przekonać ulamę, żeby na to poszedł, to sam chciałbym wiedzieć — w kwestii praw i odpowiedzialności osób powstałych z martwych. A zdaje się, że podpadamy pod tę kategorię. Czy oni przypadkiem nie załączyli tego kodu do swojego wniosku?

— Przypadkiem, kurwa? — pyta Borys, drażliwy, jak to drapieżnik, gniewnie szczęknąwszy zębami. — Pełny diagram zależności i drzewo klas tego zbrodniczego kodu cały czas lezie po naszym gównianym łączu. Potąd mam tego prawniczego bełkotu. Gdybyś…

— Borys, wystarczy! — ucina Amber. Atmosfera w sali tronowej jest wybuchowa. Amber nie wiedziała, co ją spotka po powrocie z wyprawy na router, ale już na pewno nie spodziewała się postępowania upadłościowego. Ma wątpliwości, czy ktokolwiek byłby to w stanie przewidzieć. A zwłaszcza to, że uznano ją odpowiedzialną za długi pozaciągane przez jej odszczepiony egzemplarz, nieprzetransferowaną tożsamość, która została w domu, by stawić czoło konsekwencjom, zestarzeć się cieleśnie, wyjść za mąż, zbankrutować, umrzeć i… zalegać z alimentami? — Nie winię cię za to — dodaje przez zaciśnięte zęby, rzucając Sadeqowi znaczące spojrzenie.

— To prawdziwa zagadka, godna osądu samego Proroka, święć się imię Jego.

Sadeq jest równie jak ona wstrząśnięty konsekwencjami tego procesu. Biega wzrokiem po pokoju, unikając spojrzenia Amber — i Pierre’a, jej chuderlawego chłopaczka-astrogatora i podgrzewacza pościeli — splatając jednocześnie palce.

— Daj spokój. Mówię, że cię nie winię. — Amber zmusza się do uśmiechu. — Wszystkich nas szlag trafia z tą powolną transmisją. Ale w tych pozwach wyczuwam rękę kochanej mamuśki. Obwąchaj rękawiczkę. Znajdziemy drogę do wyjścia.

— Możemy lecieć dalej — odzywa się z tyłu sali Ang. Nieśmiała, zakłopotana, na ogół nie otwiera ust bez powodu. — Wędrowny cyrk jest w dobrym stanie, prawda? Moglibyśmy wrócić do promienia idącego z routera, przyśpieszyć do prędkości przelotowej i rozejrzeć się za jakimś innym miejscem do mieszkania. W promieniu stu lat świetlnych na pewno znajdzie się parę przyjemnych brązowych karłów…

— Straciliśmy zbyt dużo masy żagla — odpowiada Pierre. On także unika wzroku Amber. W sali jest gęsto od luźnych podtekstów i urwanych opowieści o nietrafionych uczuciach. Amber udaje, że nie zauważa jego zażenowania. — Połowę naszego pierwotnego żagla odrzuciliśmy koło Hyundaia plus cztery dziewięć zero cztery na minus pięćdziesiąt sześć, żeby mieć lustro hamujące, a niecałe osiem megasekund temu znów przecięliśmy go na pół, żeby otrzymać promień deceleracyjny, który wprowadzi nas na orbitę Saturna. Jeśli zrobimy to jeszcze raz, powierzchnia będzie za mała, żeby powtórzyć ten numer u celu. Nie będziemy mieli jak wyhamować. — Pchane laserem żagle świetlne polegają na puszczaniu zajączków. U celu można odrzucić pół żagla i użyć go jako lustra: odwrócić nim promień, żeby hamował statek. Ale po paru razach żagiel się kończy. — Nie mamy gdzie uciec.

— Nie mamy… — Amber wpatruje się weń zmrużonymi oczyma. — Wiesz co, czasem się zastanawiam, co ty masz w głowie.

— Wiem, wiem. — Pierre naprawdę wie, bo w swoim rozproszonym umyśle nosi takiego małego homunkulusa, model Amber, o wiele dokładniejszy i bardziej szczegółowy — żaden przedtransferowy człowiek nie mógłby się pokusić o tak precyzyjne odwzorowanie swej ukochanej. (U Amber z kolei w pokrytym pajęczynami ponurym zakamarku głowy leży mała laleczka-Pierre — kiedyś wymienili się tymi modelami. Stara się za często jej nie ruszać — wcale nie jest dobrze, gdy co chwila uprzedzasz wypowiedzi i działania ukochanej osoby). — Wiem także, że zamierzasz wykonać szarżę i chwycić byka za… nie, wróć. Złe porównanie. Mówimy o twojej matce, prawda?

— Mojej matce. — Amber w zamyśleniu kiwa głową. — A gdzie Donna?

— Nie wie…

Z tyłu rozlega się gardłowy ryk, na środek wypada Borys. Trzyma coś w paszczy: to wściekła kamera Bolex, okładająca mu pysk nóżkami od statywu.

— Co, znowu czaiłaś się po kątach? — rzuca pogardliwie Amber.

— Jestem przecież kamerą! — protestuje kamera, w rozgoryczeniu i zakłopotaniu zbierając się z podłogi. — Jestem…

Pierre nachyla się ku niej, wtyka twarz w szerokokątny obiektyw.

— Choć raz, kurwa, zostań na trochę człowiekiem. Merde!

Kamerę zastępuje wściekła blondynka w stroju safari, obwieszona większą liczbą światłomierzy, obiektywów, futerałów z aparatami i mikrofonów niż cała załoga wozu transmisyjnego CNN.

— Pierdol się!

— Nie lubię, jak ktoś mnie szpieguje — rzuca ostro Amber. — Zwłaszcza że nie zapraszałam cię na to spotkanie. Prawda?

— Jestem archiwistką. — Donna odwraca wzrok, idąc w zaparte. — Sama powiedziałaś, że mogę…

— No… tak… — Amber jest zakłopotana. To kiepski pomysł budzić zakłopotanie u królowej w jej własnej sali audiencyjnej. — Podsłuchałaś, o czym rozmawialiśmy. Co ty wiesz o nastawieniu mojej matki?

— Nic a nic — odpowiada pośpiesznie Donna. Wyraźnie się dąsa i jest gotowa nie robić nic ponad minimum niezbędne do wyjaśnienia sytuacji. — Widziałam się z nią tylko raz. Kiedy jesteś zła, bardzo ją przypominasz, wiesz?

— Ja… — Amber pierwszy raz w życiu nie wie co powiedzieć.

— Umówię cię z chirurgiem plastycznym — podsuwa kotka. I dodaje półgłosem: — To jedyny pewny sposób.

Normalnie oskarżenie Amber o jakiekolwiek podobieństwo do matki, choćby nieznaczne i chwilowe, wystarczyłoby, żeby spowodować trzęsienie rzeczywistości w całym środowisku udającym mostek kapitański Cyrku. Jest tak zszokowana tym procesem, że puszcza impertynencje kotki mimo uszu.

— A co to w ogóle za pozew? — pyta Donna, wścibska jak zawsze i dwa razy bardziej wkurzająca. — Bo tego fragmentu nie widziałam.

— Jest straszny — mówi z emfazą Amber.

— Czyste zło — powtarza Pierre.

— Fascynujący, ale całkowicie niestosowny — dodaje zamyślony Sadeq.

— Ale i tak straszny!

— No dobra, ale o co w nim chodzi? — pyta Donna, wszystkowidząca archiwistka i niespełniona kamera.

— To wezwanie do zapłaty. — Amber bierze głęboki wdech. — A, kurna, zresztą, powiem wszystkim, i tak zaraz się rozniesie. — Wzdycha. — Kiedy wylecieliśmy, moja druga połówka… to znaczy moje pierwotne wcielenie, wyszło za mąż. Za tego oto Sadeqa. — Wskazuje brodą irańskiego teologa, mającego równie osłupiałą minę jak ona po usłyszeniu tego fragmentu opowieści. — Mieli dziecko. Potem Imperium Pierścienia upadło. Dziecko domaga się ode mnie alimentów, wstecznie za ostatnie prawie dwadzieścia lat, na podstawie regulacji, w której jest mowa o tym, że zmartwychwstali solidarnie i zgodnie odpowiadają za zobowiązania zaciągnięte przez ich wcielenia. To precedens prawny, który ustanowiono, żeby ludzie nie unikali bankructwa przez popełnienie na jakiś czas samobójstwa. Co gorsza, termin wymagalności i zajęcia moich aktywów jest mierzony w czasie subiektywnym, od punktu na Imperium Pierścienia, około dziewiętnastu miesięcy po naszym wylocie — my lecieliśmy z prędkością relatywistyczną, więc choć moja druga połówka, gdyby przeżyła, byłaby już wolna od zobowiązania, ja wciąż pod nie podpadam. W dodatku, odsetki liczone są według czasu lokalnego — to z kolei ma zapobiec wykorzystywaniu przez ludzi paradoksu bliźniaków przy regulowaniu zaległych płatności. Tym oto sposobem, przez dwadzieścia osiem lat, kiedy mnie tu nie było, dług, o którym nie miałam pojęcia, urósł do astronomicznych rozmiarów. Ten gość, ten syn, którego nigdy nie poznałam, teoretycznie jest teraz właścicielem Wędrownego cyrku, i to z pięć razy. A moje wszystkie konta są wyzerowane. Nie mam nawet tyle funduszy, żeby móc przeładować nas wszystkich do ciał. Jeśli ktoś z was nie ma jakichś zaskórniaków, które przetrwały załamanie rynku, to wszyscy mamy poważny problem.


* * *

Kamienną podłogę pod olbrzymimi arkadami muzeum zdobi ośmiometrowy mahoniowy stół jadalny, stojący tuż pod szkieletem olbrzymiego argentynozaura i ponadstuletnią, zabytkową kapsułą statku Mercury. Oświetlają go świece. Srebrne sztućce i elegancka porcelana wyznaczają dwa miejsca na jego przeciwległych krańcach. Sirhan zasiada na krześle z wysokim oparciem w cieniu szkieletu klatki piersiowej triceratopsa. Pamela wystroiła się na obiad jak za czasów swojej młodości. Unosi ku niemu kieliszek z winem.

— Może tak opowiedziałbyś mi o swoim dzieciństwie? — prosi.

W świetlikach wysoko ponad nimi migocą pierścienie Saturna, jak plama jaskrawej farby rozlanej na nocnym niebie.

Sirhan żywi obawy, czy powinien się przed nią otwierać, ale pociesza się faktem, że trudno jej będzie użyć cokolwiek z tego przeciwko niemu.

— Ale które dzieciństwo cię interesuje? — pyta.

— Jak to które? — Pamela marszczy czoło w zakłopotaniu.

— Miałem ich kilka. Matka co chwila naciskała reset, licząc, że za kolejnym razem lepiej się udam. — Teraz jego kolej zmarszczyć czoło.

— Naciskała reset, tak? — sapie Pamela, ewidentnie magazynując to jako amunicję przeciwko swej marnotrawnej córce. — Ale czemu to robiła, jak myślisz?

— To jedyny sposób wychowywania dziecka, jaki znała. — Sirhan mimo woli jej broni. — Nie miała żadnego rodzeństwa. A może też chciała odreagować wady własnego charakteru.

Kiedy ja będę mieć dzieci, na pewno będzie to więcej niż jedno, postanawia zadowolony z siebie. Oznacza to: kiedy będzie odpowiednio zasobny, żeby znaleźć sobie partnerkę, i odpowiednio dojrzały emocjonalnie, by zaktywizować narządy rozrodcze. Sirhan, istota niezwykle ostrożna, nie zamierza powtarzać błędów swych przodków ze strony matki.

Pamela się wzdryga.

— To nie moja wina — mówi cicho. — Jej ojciec miał tu sporo do powiedzenia. No, ale… to jakie były te różne dzieciństwa?

— O, trochę ich było. Standardowa opcja, gdzie matka i ojciec cały czas się kłócą, bo ona nie chce zakładać czadoru, a on uparcie nie chce przyznać, że jest zaledwie jej utrzymankiem — między nimi orbitowało się jak pomiędzy dwiema gwiazdami neutronowymi w niestabilnej spirali grawitacyjnej. Potem były inne życia, rozwidlane i scalane z powrotem, idące równolegle. Byłem młodym pastuchem w czasach egipskiej jedenastej dynastii, to pamiętam; byłem stuprocentowo amerykańskim dzieciakiem dorastającym w Iowa w latach pięćdziesiątych; kolejnym żyjącym w czasach powrotu Mahdiego, a przynajmniej rodzice sądzili, że to te czasy, i… — Sirhan wzrusza ramionami. — Może stąd moje upodobanie do historii.

— A rodzice nie chcieli zrobić z ciebie małej dziewczynki? — pyta babka.

— Matka proponowała to parę razy, ale ojciec nie pozwolił. — Czy raczej zawyrokował, że to niezgodne z prawem — przypomina sobie. — W pewnym sensie wychowano mnie bardzo konserwatywnie.

— Nie powiedziałabym. Kiedy ja byłam małą dziewczynką, nie było tego wszystkiego, żadnych problemów z dowolnie wybieraną tożsamością. Nie było ucieczki, tylko eskapizm. Nie wydawało ci się momentami, że nie wiesz, kim jesteś?

Podają przystawkę, krojonego melona na srebrnej tacy. Sirhan cierpliwie czeka, aż babcia ponagli stół, żeby jej usłużył.

— Im więcej ludzi zaliczysz, tym bardziej wiesz, kim jesteś — mówi Sirhan. — Uczysz się, jak to jest być kimś innym. Ojciec sądził, że mężczyzna być może nie powinien za dobrze wiedzieć, jak to jest być kobietą.

A dziadek nie zgadzał się z tym, ale to już wiesz, dodaje na użytek własnego strumienia świadomości.

— Trudno się nie zgodzić.

Pamela uśmiecha się do niego; mógłby to być pobłażliwy uśmiech starszej ciotki, gdyby nie przebiegłość i ostrość jej rysów. A może to figlarność? Sirhan maskuje zmieszanie, objadając się kawałkami melona — jednocześnie wypączkowuje tymczasowe duchy, by studiowały zakurzone podręczniki savoir-vivre’u i ostrzegały go przed popełnieniem jakiegoś faux pas.

— No więc, podobały ci się te dzieciństwa?

— Tak bym tego nie nazwał — odpowiada najspokojniej, jak umie, odkładając łyżkę, żeby czegoś nie rozlać.

Jakby dzieciństwo się kiedykolwiek kończyło, myśli gorzko. Sirhan ma sporo mniej niż gigasekundę i może być prawie pewien, że będzie istnieć przynajmniej przez terasekundę — może nie w dokładnie takiej konfiguracji molekularnej, lecz przynajmniej w jakimś rozsądnie stabilnym fizycznym wcieleniu. I ma szczery zamiar przez cały ten okres pozostać młodym — nawet później, przez nieskończone petasekundy — choć wtedy, wiele megalat od teraz, neotenia zapewne przestanie go już interesować.

— Jeszcze się nie skończyło. A ty? Podoba ci się twoja starość, babciu?

Pamela niemal się wzdryga, ale zachowuje żelazną kontrolę nad wyrazem twarzy. Zdradza ją jednak napływ krwi do naczyń włosowatych w policzkach, zauważony przez maleńkie podczerwone oczka, które utrzymuje w powietrzu nad stołem.

— W młodości popełniłam parę błędów, ale teraz mam się całkiem nieźle — dodaje nonszalancko.

— To twoja zemsta, prawda? — pyta z uśmiechem Sirhan, skinąwszy na stół, żeby zabrał przystawki.

— No wiesz, ty, mały… — Urywa i wpatruje się w niego, nie kończy. To bardzo ponure spojrzenie. — Co ty możesz wiedzieć o zemście? — zapytała.

— Ja jestem historykiem rodziny. — Sirhan uśmiecha się posępnie. — Do osiemnastych urodzin przeżyłem kilkaset razy od dwóch do siedemnastu lat. Ten guzik reset, pamiętasz. Matka chyba nie zdawała sobie sprawy, że mój strumień świadomości rejestruje to wszystko.

— To potworne. — Pamela chwyta kieliszek i upija łyk wina, żeby ukryć dezorientację.

Sirhan nie ma takiej drogi ucieczki — zwilża język niefermentowanym sokiem winogronowym w wysokiej szklance.

— Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła żadnemu swojemu dziecku.

— To może opowiedz mi o swoim dzieciństwie? — prosi wnuk. — Oczywiście do rodzinnej kroniki.

— No… — Odstawia kieliszek. — Chcesz coś takiego napisać?

— Zastanawiam się. — Sirhan prostuje plecy. — Taką staroświecką książkę opisującą trzy pokolenia żyjące w ciekawych czasach — podsuwa. — Postmodernistyczna książka historyczna, i to z tej niespójnej szkoły, bo jak udokumentować dzieje ludzi, którzy w dowolnych momentach rozwidlają swoje tożsamości, leżą w grobie przez lata, żeby znów wrócić na scenę, i kłócą się z własnymi, relatywistycznie zakonserwowanymi kopiami? Mógłbym pójść nawet dalej w przeszłość, oczywiście, gdybyś opowiedziała mi o swoich rodzicach — zapewne sami już nie odpowiedzą mi na pytania — ale jeśli pójdziemy tą drogą, szybko dotrzemy do pochyłego zbocza głupiej materii, prowadzącego prosto do pierwotnego bulionu, prawda? Więc pomyślałem, że może taką fabularną klamrą spinającą całą narrację będzie zakulisowy punkt widzenia rodzinnego kota-robota. (Tylko że to cholerstwo chyba gdzieś zaginęło). No, w każdym razie, skoro tyle ludzkiej historii leży w niezgłębionej przyszłości, dla nas, historyków, górną granicą naszej domeny jest kursor teraźniejszości zapisujący do logu aktualne zdarzenia. Mogę więc równie dobrze zacząć od własnego domu.

— Ty planujesz nieśmiertelność. — Pamela badawczo przygląda się jego twarzy.

— Tak — rzuca od niechcenia Sirhan. — Szczerze mówiąc, rozumiem twoją chęć zestarzenia się dla zemsty, ale — wybacz, że to powiem — trudno mi pojąć, że chciałaś się poddać tej procedurze. Przecież to musi strasznie boleć.

— Starzenie się jest naturalne — warczy staruszka. — Kiedy żyje się dość długo, żeby zobaczyć, jak wszystkie twoje ambicje leżą w ruinach, przyjaźnie zostają pozrywane, o ukochanych zapomniałeś albo zerwałeś z nimi w gniewie, to co ci jeszcze zostaje? Kiedy czujesz się zmęczony i stary duchem, równie dobrze możesz być zmęczony i stary ciałem. Zresztą, pragnienie wiecznego życia jest niemoralne. Pomyśl o wszystkich zasobach, które odbierasz młodym! Nawet transfery po jakimś czasie dochodzą do skończonego limitu przechowywanych danych. Stwierdzenie, że chcesz żyć wiecznie, to potworny egotyzm. I jeśli jeszcze w coś w ogóle wierzę, to w służbę dla dobra ogółu. A obowiązek brzmi: zrobić miejsce nowemu. Obowiązek i władza.

Sirhan chłonie to wszystko, powoli kiwając głową, gdy stół serwuje główne danie — pieczeń z boarafy w miodowej glazurze z podsmażanymi ziemniaczkami au gratin i marchewką à la Debussy — wtem nad ich głowami rozlega się głośne bum.

— Co to? — pyta zrzędliwie Pamela.

— Momencik. — Pole widzenia Sirhana rozdziela się na nieostre kalejdoskopowe obrazki, w miarę jak wypączkowuje duchy patrzące kolejnymi z wszechobecnych kamer. Marszczy brwi; na galerii, pomiędzy kapsułą Mercury’ego a kolekcją zabytkowych stereogramów zrobionych z przypadkowych kropek, coś się rusza. — Rany. Coś nam tu lata po muzeum.

— Lata? Na wolności? — Powietrze nad stołem rozdziera nieludzki wrzask, potem z góry dobiega łomot. Pamela wstaje chwiejnie, ocierając usta serwetką. — Czy to niebezpieczne?

— Możliwe — burczy Sirhan. — Przecież przeszkadza mi w posiłku!

Zadziera głowę. Nad galerią błyska rude futro, kapsuła Mercury’ego chyboce się gwałtownie na stalowych linkach. Znad poręczy wyskakują dwie ręce i bryła czegoś gumowego, porośniętego sierścią w kolorze umbry; nonszalancko chwytają się bezcennego zabytku, potem wspinają do środka i przysiadają na hełmie manekina ubranego w popękany ze starości skafander kosmiczny Ala Sheperda.

— To małpa! Miasto, słyszysz mnie? Co robi małpa na wolności podczas mojego uroczystego obiadu?

— Jest mi niewymownie przykro, sir, ale nie wiem. Czy mógłby pan wskazać, o jaką małpę chodzi? — odpowiada miasto, z dyskrecji objawiające się jako głos, w którym pobrzmiewa jednak nutka humoru.

Sirhan czuje się głęboko urażony.

— Jak to? Nie widzisz jej? — indaguje, skupiając wzrok na człekokształtnym stworze znikąd, który usadowił się w wiszącej pod sufitem kapsule i teraz klepie się po ustach, przewraca oczyma i obmacuje uszczelkę wokół otwartego włazu. Porykuje cicho, potem wychyla się i wypina nagie pośladki nad stołem.

— Siadaj! — woła Sirhan do babki i macha ręką, rozkazując mgle narzędziowej, by się zestaliła. Za późno. Małpa gromko pierdzi, a potem rozbryzguje po całym stole strumień ekskrementów. Twarz Pameli, unoszącej serwetkę do nosa, marszczy się w niesmaku.

— Cholera, zestalisz się czy nie! — klnie Sirhan, ale wszechobecne robociki wielkości ziaren pyłku nie reagują.

— Na czym polega problem? Chodzi o niewidzialne małpy? — indaguje miasto.

— Niewidzialne…

— Nie widzicie, co zrobiła?! — krzyczy Pamela, idąc mu na odsiecz. — Właśnie obsrała całe główne danie!

— Nic nie widzę — odpowiada niepewnie miasto.

— Proszę, ja ci pokażę. — Sirhan użycza mu jednego oka, przewraca nim, by spojrzeć na małpę, która leniwie maca łapami po dachu kapsuły, jakby szukała punktów zakotwiczenia linek.

— O rany — mówi miasto. — Ktoś mnie zhackował. A podobno to niemożliwe.

— A jednak, kurwa — syczy Pamela.

— Zhackował? — Sirhan przestaje wydawać rozkazy powietrzu i skupia się na własnym ubraniu. Tkanina natychmiast splata się inaczej, przeobrażając się w pancerny i hermetyczny skafander; zza karku wyrasta bąbel hełmu i zatrzaskuje mu się przed twarzą. — Miasto, proszę natychmiast dać mojej babce skafander ochronny. Ma być całkowicie autonomiczny.

Powietrze wokół Pameli zaczyna się krystalizować, wydzielając sferę przypominającą olbrzymią kulę dla chomika.

— Jeśli ktoś cię zhackował, pierwsze pytanie brzmi: „kto?” — oświadcza Sirhan. — Drugie: „dlaczego?”, trzecie: „jak?”. — Z niepokojem uruchamia autotest, na szczęście we własnej matrycy tożsamości nie znajduje nic niespójnego, a poza tym ma płytko uśpione kopie-cienie w rozproszonych węzłach leżących o parę godzin świetlnych stąd. W odróżnieniu od przed-postludzkiej Pameli, jest w zasadzie odporny na proste zabójstwo. — Jeśli to jakiś kawał…

Odkąd w muzeum pojawił się orangutan na wolności, minęły sekundy, a kolejne odkąd miasto uświadomiło sobie swój żałosny stan. Sekundy to aż nadto czasu, by po powierzchni miasta-nenufaru przetoczyły się potężne fale środków zapobiegawczych. Nieskończenie małe drobinki mgły użytkowej rozszerzają się i polimeryzują w ochronne komory, izolujące w locie tysiące wędrownych gołębi, każdy budynek z osobna i każdego człowieka akurat przebywającego na zewnątrz. Miasto autotestuje własne węzły komputerowe, zaczynając od najniższego poziomu — bezpiecznego jądra — i idąc w górę. Tymczasem Sirhan, z mordem w oczach, pędzi ku klatce schodowej, niepewny, czy powinien zaatakować fizycznie intruza. Pamela turla się w bezpieczne miejsce, koziołkując na półpiętro, potem kryjąc się w ogrodzie skamieniałości.

— Za kogo ty się masz, że wpadasz i srasz mi na kolację?! — wrzeszczy Sirhan, tupiąc na schodach. — Wyjaśnij mi! I to już!

Orangutan znajduje najbliższą linkę i szarpie, bujając ważącą tonę kapsułą. Szczerzy do niego zęby.

— Pamiętasz mnie? — pyta z sykliwym francuskim akcentem.

— Czy pamiętam…? — Sirhan staje jak wryty. — Tante Annette? Co ty robisz w tym orangutanie?

— Mam drobne problemy z autonomicznym sterowaniem. — Jej uśmiech staje się jeszcze szerszy, potem Annette zgina w łokciu rękę i zaczyna drapać się pod pachą. — Przepraszam, zainstalowałam się trochę nie po kolei. Miałam tylko się przywitać i przekazać wiadomość.

— Jaką wiadomość? — dopytuje się Sirhan. — Rozwścieczyłaś tylko babkę, a jeśli ona się dowie, że tu jesteś…

— Się nie dowie, za minutę znikam. — Małpa… Annette siada prosto. — Masz pozdrowienia od dziadka. Mówi, że niedługo tu przyjedzie. Osobiście, ma się rozumieć. Bardzo się cieszy na spotkanie z twoją matką i jej pasażerami. To wszystko. Masz mu coś do przekazania?

— To on żyje? — pyta oszołomiony Sirhan.

— Podobnie jak ja. Już jestem spóźniona. Miłego dnia! — Małpa zawisa rękoma na kapsule, buja się zamaszyście, puszcza i spada dziesięć metrów na twardą, kamienną posadzkę. Jej czaszka wydaje taki odgłos, jak uderzające o beton jajko na twardo.

— Jeju — sapie Sirhan. — Miasto!

— Słucham, o panie?

— Usunąć to ciało — mówi, wskazując przez balkon. — I proszę zadać sobie trud i nie bulwersować mojej babki żadnymi szczegółami. W szczególności nie mówić jej, że to była Annette. Ta informacja by ją rozzłościła. — Atrakcje posiadania długowiecznej postludzkiej rodziny, myśli. Zbyt wiele wściekłych ciotek w kosmicznych kapsułach. — Byłoby dobrze, żebyś także spróbowało jakoś uniemożliwić cioci Nette wyhodowanie kolejnych małp. — Nagle coś przychodzi mu do głowy. — A swoją drogą, nie wiesz czasem, kiedy ma przyjechać mój dziadek?

— Twój dziadek? — dziwi się miasto. — Przecież on chyba nie żyje?

Sirhan zerka przez balkon na ociekające krwią zwłoki intruza.

— Najnowsze wcielenie jego drugiej żony twierdzi inaczej.


* * *

Sfinansowanie rodzinnego spotkania po latach nie jest już problemem, stwierdza Amber, otrzymawszy propozycję zreinkarnowania wszystkich pasażerów i całej załogi Wędrownego cyrku.

Nie jest do końca pewna, skąd biorą się te pieniądze. Zapewne jest to zmajstrowana przez tatę jakaś chwiejna finansowa maszyneria, po raz pierwszy od dziesięcioleci wyściubiająca nos z bunkra, gdzie przespała bessę, żeby ściągnąć zakurzone strumienie informacji i podomykać długoterminowe inwestycje. Jest za to należycie wdzięczna — a nawet niepomiernie wdzięczna — gdyż szczegóły jej ubóstwa stają się jeszcze bardziej przygnębiające po bliższym zapoznaniu. Jej jednym aktywem jest Wędrowny cyrk, gwiazdolot oparty na technologii sprzed trzydziestu lat, ważący niespełna dwadzieścia kilogramów razem z resztkami poszarpanego żagla, oraz jego ładunek — przetransferowani pasażerowie i załoga. Gdyby nie ożył ten założony przez kogoś przewidującego fundusz, byłaby skazana na krainę krążących w kółko leptonów. Ale teraz, gdy przysłał jej propozycję inkarnacji, ma dylemat. Ponieważ jeden z pasażerów Wędrownego cyrku nigdy nie posiadał fizycznego ciała…

Amber zastaje Ślimaka spacerującego w przezroczystej przestrzeni wypełnionej leniwie falującymi gałązkami przypominającymi fioletowy koral. To widmowe wspomnienia z życia obcego — rząd ciepłolubnych quasi-grzybów, o strzępkach prążkowanych w odpowiedniki aktyny i miozyny, muskularnych, śliskich nitek, żywiących się filtrowanymi z powietrza jednokomórkowymi organizmami. Sam Ślimak ma około dwóch metrów długości i biały koronkowy szkielet zewnętrzny, złożony z niepowtarzających się krzywizn i łuków, niepokojąco przypominających parkietaż Penrose’a. Pod nim wolno pulsują czekoladowobrązowe organy wewnętrzne. Grunt pod nogami jest suchy, ale się ugina jak podczas chodzenia po bagnie.

Ten Ślimak w istocie jest chirurgicznie nałożonym przebraniem. Jego gatunek, podobnie jak ten ekosystem quasi-grzybów, wymarł przed milionami lat i od tej pory istnieje tylko jako tandetny rekwizyt w oszukańczym przedstawieniu prowadzonym przez zdziczałe instrumenty finansowe. Ślimak jest właśnie takim samoświadomym oszukańczym instrumentem, może piramidą finansową, a może całym, skompresowanym rynkiem obligacji śmieciowych pogrążonym w ciężkiej recesji, próbującym ukrywać się przed wierzycielami pod postacią żywej istoty. Będzie jednak problem z ucieleśnieniem go w środowisku Sirhana — ta forma wyewoluowała w klimacie przypominającym nieco chłodniejszą Wenus — w trzydziestu atmosferach pary nasyconej, prażącej się pod niebem barwy gorącego ołowiu, pełnym żółtych chmur z kwasu siarkowego. Ziemia ugina się nie dlatego, że jest podmokła — ona się topi.

— Musisz wybrać sobie jakiś inny somatotyp — tłumaczy mu Amber, mozolnie przesuwając bańkę mydlaną swojego interfejsu po rozpalonej do czerwoności rafie koralowej. Interfejs jest przezroczysty i nieskończenie cienki, to po prostu nieciągłość w modelu fizycznym obu symulacji, przekładająca sygnały pomiędzy przyjaznym dla człowieka środowiskiem po jednej stronie i miażdżącym, rozpalonym piekłem po drugiej. — Ten po prostu nie jest kompatybilny z żadnym docelowym środowiskiem.

— Pozostaje w niezrozumieniu. Czy nie mogę zintegrować się z którymś z dostępnych u celu światów?

— No, ale wiesz, poza cyberprzestrzenią to nie działa w ten sposób. — Amber czuje, że znalazła się w kropce. — Ten model fizyczny dałby się odwzorować, ale koszt energetyczny byłby zaporowy, a poza tym nie mógłbyś tak łatwo jak teraz wchodzić w interakcje z innymi modelami. — Wypączkowuje ducha, który przedstawia jej alter ego, toczące się po podwórku Ślimaka, w chłodzonym zbiorniku, z sapaniem i łoskotem tratujące koral. — Mniej więcej tak byś wyglądał.

— To ta wasza rzeczywistość jest źle skonstruowana — stwierdza Ślimak.

— Ona nie jest skonstruowana, po prostu przypadkowo wyewoluowała. — Amber wzrusza ramionami. — Tam nie mamy takiej jak tutaj kontroli nad całym kontekstem. Nie mogę ci po prostu wyczarować interfejsu, który pozwoli ci kąpać się w parze mającej trzysta stopni.

— Dlaczego nie? — pyta Ślimak. Mózgowy soft tłumaczący przydaje pytaniu nieprzyjemnego, jękliwego, unoszącego się tonu, co zmienia je w żądanie.

— To pogwałcenie uprawnień — próbuje tłumaczyć Amber. — Rzeczywistość, do której chcemy wejść, jest… hm… dowodliwie spójna. Musi taka być, bo jest spójna i stabilna. Gdybyśmy mogli tworzyć w niej lokalne domeny, gdzie obowiązują inne reguły, mogłyby się zacząć rozprzestrzeniać w niekontrolowany sposób. Wierz mi, to nie jest dobry pomysł. Chcesz iść z nami czy nie?

— Nie bardzo mam wyjście — odpowiada trochę nadąsany Ślimak. — Masz jakieś ciało, z którego mógłbym skorzystać?

— Chyba… — Amber pstryka palcami. — Hej, kocie!

Na membranie dzielącej dwa światy ukazuje się uśmiech z Cheshire.

— Hej, człowieku!

— Och! — Amber cofa się o krok od zjawy. — Nasz przyjaciel, tutaj, ma problem, nie mamy odpowiedniego ciała, żeby go ściągnąć. My, białkowe marionetki, jesteśmy zbyt mocno związane z naszą neurologiczną strukturą nadrzędną, a ty masz od metra rozmaitych programowalnych bramek logicznych. Pożyczysz trochę?

— Da się to lepiej zrobić. — Aineko ziewa, materializując się nieco bardziej. Ślimak zwija się i cofa, jak przerażona kiełbaska: chyba boi się tego, co widzi po swojej stronie błony. — Niedawno projektowałam sobie nowe ciało. Pomyślałam, że dobrze mi zrobi zmiana stylu na jakiś czas. Ten twój artysta-przekręciarz może więc na trochę pożyczyć mój poprzedni szablon, dopóki nie wymyślimy niczego lepszego. Co o tym myślisz?

— Słyszałeś? — pyta Amber Ślimaka. — Aineko uprzejmie zaproponowała ci swoje ciało. — Nie czekając na odpowiedź, mruga do kotki i postukuje obcasami, znikając z uśmiechem i szepcząc: — Do zobaczenia po drugiej stronie…


* * *

Przesłanie kilkudziesięciu awabitów, bo tyle liczą sobie zamrożone wektory stanu wszystkich osób mieszkających w przestrzeniach symulacyjnych Wędrownego cyrku, zajmuje jego przedpotopowemu transceiverowi parę minut. Do większości doczepiono pakiet zasobów zawierający cały zsekwencjonowany genom, parę wskazówek fenotypowych i proteomowych oraz listę pożądanych ulepszeń. Mapy genowe i te wskazówki zawierają dość informacji, żeby wyekstrapolować całą białkową machinę. Zatem wytwórnia ciał karnawałowego miasta zabiera się do pracy — zaczyna generować w fabrykatorach zmodyfikowane komórki macierzyste i inkubatory.

W tych czasach zreinkarnowanie całego statku oszołomionych relatywizmem ludzi nie zajmuje wiele czasu. Miasto najpierw rzeźbi dla nich szkielety (grzecznie ignorując przesłane przez Pamelę obcesowe żądanie zaprzestania tych działań, stwierdza bowiem, że nie jest ona tutaj stroną), potem natryskuje tę gąbczastą kość zastępczą komórkami kościogubnymi. Z daleka przypominają zwyczajne ludzkie komórki macierzyste, ale zamiast jąder mają prymitywne ziarenka komputronium, bryłki inteligentnej materii tak małe, że są równie tępe jak przedpotopowe Pentium, odczytujące taśmę sterującą, która i tak jest zaprojektowana o wiele lepiej niż cokolwiek wyewoluowanego przez Matkę Naturę. Te mocno zoptymalizowane sztuczne komórki macierzyste — biologiczne roboty we wszystkim poza nazwą — mnożą się jak rak, wydzielając krótko żyjące bezjądrowe komórki drugorzędowe. Potem miasto nasyca tę chaotyczną plątaninę quasi-rakowatych komórek potężną liczbą kapsydów-nosicieli, dostarczających docelowym ciałom prawdziwych mechanizmów komórkowego sterowania. W ciągu jednej megasekundy przypadkowa krzątanina budowlanych botów zamienia się w kontrolowany proces — zwykłe jądra komórkowe zastępują nanoprocesory, które są wyrzucane z komórek i wydalane na wpół już ukształtowanym układem moczowym — z wyjątkiem tych w ośrodkowym układzie nerwowym, które mają do wykonania jeszcze jedno zadanie. Jedenaście dni po zaproszeniu pierwsi pasażerowie są już wmontowywani w układ połączeń synaptycznych w świeżo wytworzonych czaszkach.

(Według standardów dynamicznie idącego do przodu jądra taki proces jest upierdliwie powolny i żałośnie przestarzały. Tam po prostu ustawiłoby się na orbicie Wake Shielda — ekran generujący głęboką próżnię — ochłodziło go do ułamków kelwina, skrzyżowało dwa spójne strumienie materii, przeteleportowało na miejsce trochę informacji o stanie i wyciągnęło dopiero co zmaterializowane białkowe ciało przez śluzę, zanim zdążyłoby się udusić. Ale swoją drogą, w tej gorącej strefie nie ma już za wiele miejsca dla białkowych ludzi…).

Sirhan nie zwraca zbytniej uwagi na pseudorakowatość fermentującą i kłębiącą się w zbiornikach stojących w szeregu w Galerii Ludzkiego Ciała, w skrzydle Busha w muzeum. Świeżo ukształtowane, powoli wypełniające się ciałem szkielety — jak sfilmowany proces rozkładu przewijany szybko wstecz przez niecierpliwy palec — są jednocześnie nieprzyjemne do oglądania i niesmaczne. Ciała w żaden sposób nie mówią też, kto będzie je zajmował. To wszystko po prostu niezbędny wstęp do głównego punktu programu, oficjalnego przyjęcia i bankietu, któremu poświęcił niepodzielną uwagę czterech swoich duchów.

Gdyby miał nieco mniej zahamowań, mógłby sobie poszperać w śmietnisku ich umysłowych archiwów, ale to jedno z podstawowych tabu epoki postmózgowej. (Agencje szpiegowskie zajęły się profilowaniem memów i grzebaniem w pamięci jeszcze w latach trzydziestych i czterdziestych, trafiły na czarną listę policji myśli i doprowadziły do reakcji — powstania umysłów o wykręconej architekturze odpornej na infowojenne ataki. Państwa, którym służyły te tajne instytucje, już nie istnieją, a Ziemia, gdzie się niegdyś mieściły, jest teraz częścią potężnego projektu budowlanego, noosfery — docelowo cała masa Układu Słonecznego ma się zamienić w gigantyczny mózg-matrioszkę. Sirhanowi zaś pozostała niekomfortowa wierność jedynemu wielkiemu tabu, jakie wymyślono od końca XX wieku — wolności myśli).

Zatem zaspokaja swoją ciekawość, poświęcając większość czasu swego ciała na spotkania z Pamelą, od czasu do czasu zadając jej pytania i ładując wezbrany strumień rozgoryczonych memów prosto do pęczniejącej rodzinnej bazy wiedzy.

— Nie zawsze byłam taka zgorzkniała i cyniczna — tłumaczy Pamela, gestykulując laską w stronę chmurobrazu za krawędzią świata i mierząc go spojrzeniem paciorkowatych oczu. (Przyprowadził ją tutaj, licząc na kolejną kaskadę wspomnień o zachodach słońca w podróżach poślubnych i tak dalej, z niej jednak wydobywa się tylko żółć). — To przez te kolejne zdrady. Pierwszy był Manfred i pod wieloma względami najgorszy, ale ta mała dziwka Amber zraniła mnie znacznie bardziej. Jeśli będziesz kiedyś mieć dzieci, postaraj się zachować coś dla siebie, bo jeśli tego nie zrobisz, potem cisną ci wszystko w twarz i pomyślisz, że twój świat się zawalił. I jak już sobie pójdą, w żaden sposób tej dziury nie załatasz.

— A czy śmierć jest nieunikniona? — pyta teraz Sirhan, dobrze wiedząc, że nie jest, ale chętnie da jej kolejny pretekst do rozdrapywania zabliźnionej miłosnej rany: zaczyna podejrzewać, że ona nadal kocha Manfreda.

To znakomita historia rodzinna, Sirhan bawi się najlepiej w swym beznamiętnym życiu, prowadząc ją do punktu kulminacyjnego, jakim będzie uroczyste rodzinne przyjęcie.

— Czasem wydaje mi się, że śmierć jest bardziej nieunikniona niż podatki — odpowiada posępnie babka. — Ludzie nie żyją w próżni; jesteśmy częścią większego schematu życia. — Wpatruje się w troposferę Saturna, gdzie cienka wstążka metanowego śniegu obramowuje daleki zachód słońca rubinową mgiełką. — Stare musi ustąpić nowemu. — Wzdycha i poprawia mankiety. (Od pamiętnego zajścia z małpą zaczęła nosić staroświecki skafander ciśnieniowy, cały z obcisłego czarnego jedwabiu, naszpikowany elastycznymi rurkami i srebrzystymi inteligentnymi modułami sensorycznymi). — Pora nowemu zejść z drogi, ja chyba już to jakiś czas temu zrobiłam.

— Hm — mruczy Sirhan, trochę zdziwiony tym nowym tonem w jej długim, pełnym usprawiedliwień wywodzie. — Ale może ty tak twierdzisz tylko dlatego, że czujesz się stara? Może to tylko fizjologiczne niedomaganie. Można by je naprawić i wtedy…

— Nie! Ja mam poczucie, Sirhan, że przedłużanie życia jest naganne moralnie. Nie osądzam cię, po prostu mówię, co jest według mnie niewłaściwe. To niemoralne, bo zakłóca naturalny porządek rzeczy, powoduje, że wszędzie wokoło wiszą stare pajęczyny, i przeszkadza młodym. No i jeszcze kwestie teologiczne. Jeśli zamierzasz żyć wiecznie, nigdy nie spotkasz się ze swoim stwórcą.

— Stwórcą? Czy ty jesteś teistką?

— Ja… chyba tak. — Pamela milczy przez chwilę. — Chociaż jest tyle różnych podejść, że trudno się zdecydować, w co uwierzyć. Przez dłuższy czas obawiałam się w skrytości ducha, że twój dziadek zna na to odpowiedź. Że może przez cały czas się myliłam. Ale teraz… — Opiera się na lasce. — Kiedy obwieścił, że się transferuje, zrozumiałam, że wyznawał tylko wrogą życiu, antyludzką ideologię, którą omyłkowo wziął za religię. Wniebowzięcie jajogłowych i niebo Sztucznych Inteligencji. Ja dziękuję, nie kupię.

— Hm. — Sirhan mruży oczy, wpatrując się w chmurobraz.

Przez chwilę wydaje mu się, że dostrzega coś w odległej mgle — trudno tam odróżnić centymetry od megametrów, nie mając żadnej skali porównawczej, i horyzont odległy o cały kontynent — ale nie jest pewien, co to takiego. Może inne miasto, pozakrzywiane jak mięczak i obrośnięte czułkami, pod spodem kołysze się zbitka węzłów fabrykatora. Fala chmur zakrywa je na moment, a gdy opada, obiekt znika.

— W takim razie co pozostaje? Jeśli naprawdę nie wierzysz w jakiegoś dobrotliwego stwórcę, śmierć musi być przerażająca. Zwłaszcza gdy umiera się tak powoli jak ty.

Pamela uśmiecha się jak szkielet, bez cienia wesołości.

— Skarbie, to całkiem naturalne! Żeby wierzyć w zagnieżdżone rzeczywistości, nie trzeba wierzyć w Boga. Używamy ich codziennie jako myślowych narzędzi. Odrobina antropomorficznej spekulacji i staje się jasne, że cały nasz wszechświat też prawdopodobnie jest taką symulacją, prawda? A my żyjemy we wczesnej jego epoce. Zapewne to… — szturcha laską diamentowe włókna wewnętrznej ściany bąbla mieszczącego niestabilną ziemską atmosferę i izolującego go od wyjących kriogenicznych wodorowo-metanowych wichrów Saturna -…jest zaledwie symulacją w jakiejś pradawnej maszynie symulacyjnej, od miliona miliardów lat odtwarzającej sumę wszystkich możliwych początków świadomości. Śmierć będzie po prostu przebudzeniem w większym świecie i tyle. — Jej uśmiech odpływa. — A jeśli nie, to jestem po prostu starą kretynką, która zasługuje na swoje upragnione zapomnienie.

— Ale… — Sirhan urywa, czuje ciarki na skórze.

Może to wariatka, uświadamia sobie nagle. Nie klinicznie chora psychicznie, ale po prostu trochę odklejona od rzeczywistości. Zafiksowana na własnym punkcie widzenia swojej roli w rzeczywistości.

— Ja liczyłem na pojednanie — mówi cicho. — Twoja rozgałęziona rodzina żyła w niezwykle ciekawych czasach. Po co psuć to wylewaniem żółci?

— Psuć? — Patrzy na niego z politowaniem. — Od początku jest zepsute, zaczęło się od zbyt wielu altruistycznych ofiar i zbyt małej dawki sceptycyzmu. Gdyby Manfred tak bardzo nie pragnął przestać być człowiekiem, gdybym ja w porę nauczyła się odrobiny elastyczności, moglibyśmy nadal… — Waha się. — To dziwne…

— Co dziwne?

Pamela unosi laskę i ze zdziwioną miną wskazuje kłębiące się metanowe chmury.

— Mogę przysiąc, że widziałam tam langustę…


* * *

Amber budzi się w środku nocy, w ciemności, pod dławiącym ciśnieniem, wydaje się jej, że tonie. Na chwilę wraca do nieokreślonej przestrzeni po drugiej stronie routera, do piekła pełzających instrumentów, śledzących jej wszystkie przeżycia, aż po najdrobniejsze zakamarki mózgu; potem jej płuca zamieniają się w szkło i pękają, w końcu kaszle w zimnym powietrzu muzeum o północy.

Twarda kamienna podłoga pod stopami i dziwny ból w kolanach podpowiadają, że nie przebywa już na pokładzie Wędrownego cyrku. Szorstkie ręce podtrzymują ją, gdy miotana atakiem kaszlu wymiotuje delikatną błękitną mgiełką. Z porów skóry na ramionach i piersiach też sączy się ten błękitnawy płyn, parując osobliwie regularnymi serpentynami.

— Dziękuję — udaje się jej wreszcie wysapać. — Już mogę oddychać.

Siada na piętach, uświadamia sobie, że jest naga, i otwiera oczy. Wszystko jest dezorientująco dziwne, choć wcale nie powinno. Powieki przez chwilę stawiają opór, jak zaklejone, po czym reagują. Świat wydaje się osobliwie znajomy, trochę jak dom, w którym dorastała i z którego wyprowadziła się wiele lat temu. Lecz sceneria wokół nie napawa otuchą. Długie i głębokie cienie, rzucane przez jajowate zbiorniki, w nich marzenia anatoma, ciała w różnych koszmarnych stadiach budowy. A pośrodku między nimi siedzi dziwacznie zniekształcony człowiek — też nagi, jeśli nie liczyć łat rudej sierści. Odsunął się tam, puściwszy jej ręce.

— Obudziłaś się, ma chériei — pyta orangutan.

— Eee. — Amber ostrożnie kręci głową, czując opór wilgotnych włosów, delikatną pieszczotę wietrzyku.

Wyciąga czułek innego zmysłu i próbuje chwycić rzeczywistość, która się wymyka, uparta i niezagnieżdżona. Wszystko wokół jest tak mocne i nieodmienne, że czuje dźgnięcie klaustrofobicznej paniki: „Ratunku! Jestem uwięziona w prawdziwym świecie!”. Kolejny szybki test, widzi, że ma jednak dostęp do czegoś poza własną głową, i panika się uspokaja. Jej egzokora została pomyślnie zmigrowana do tego świata.

— Jestem w muzeum? Na Saturnie? Kim ty jesteś? My się znamy?

— Nie osobiście — odpowiada ostrożnie małpa. — Ale pisaliśmy do siebie. Annette Dimarcos.

— Ciocia… — Fala wspomnień rozrywa kruchy strumień świadomości Amber, zmuszając ją do kolejnych rozwidleń, dopóki nie uda się jej wszystkiego poskładać do kupy.

Annette, nagrana wiadomość głosowa: „Twój ojciec przesyła ci ten pakiet ucieczkowy”. Prawny klucz do złoconej klatki matczynej opieki. Konieczna wolność.

— Tata też tu jest? — pyta z nadzieją, choć znakomicie wie, że w rzeczywistym świecie minęło trzydzieści pięć lat liniowego czasu: to sporo wody w rzece w wieku, gdzie dziesięć lat wystarcza na kilka rewolucji przemysłowych.

— Nie jestem pewna. — Orangutan mruga leniwie, drapie się po lewym przedramieniu i rozgląda po sali. — Może jest w którymś z tych zbiorników i bawi się w te swoje wydmuszki. Albo zniknie stąd zanim opadnie kurz. — Wbija w Amber spojrzenie wielkich, piwnych, przepełnionych smutkiem oczu. — To nie będzie rodzinne spotkanie, na jakie liczyłaś.

— Nie… — Amber zaczerpuje tchu, po raz dziesiąty, może dwunasty do nowych płuc. — Co z twoim ciałem? Kiedyś byłaś człowiekiem. I co się dzieje?

— Dalej jestem człowiekiem, tam gdzie to istotne — odpowiada Annette. — Korzystam z takich ciał, bo są wygodne przy małej grawitacji, a poza tym przypominają mi, że już nie mieszkam w białkowym świecie. I jest jeszcze jeden powód. — Płynnym gestem wskazuje otwarte drzwi. — Twój syn zorganizował…

— Mój syn. — Amber mruga. — Ten, który pozywa mnie do sądu? Syn której mojej wersji? Sprzed jakiego czasu? — Przez jej mózg przelewa się wezbrana fala pytań, eksplodując w strukturalne zapytania zadawane całej dostępnej publicznej przestrzeni umysłowej. — Jasna cholera! Powiedz, że jeszcze jej tu nie ma!

— Obawiam się, że niestety jest — odpowiada Annette. — Sirhan to dziwne dziecko: znalazł wspólny język ze swoją grand-mére. I oczywiście zaprosił ją na swoją imprezę.

— Imprezę?

— No tak! Nie mówił ci jeszcze, o co chodzi? Urządza przyjęcie z okazji otwarcia swojej instytucji: archiwum rodzinnego. Odkłada proces, przynajmniej na razie. Dlatego wszyscy się tu zlecieli, nawet ja. — Małpi pyszczek wyszczerza się do niej kpiąco. — Chociaż moim strojem musiał się trochę rozczarować.

— Opowiedz o tej bibliotece — mówi Amber, mrużąc oczy. — I o tym moim synu, którego nigdy nie spotkałam, z ojca, z którym nigdy się nie pieprzyłam.

— Co, to ty wszystko wiesz? — pyta Annette.

— Jasne. — Amber prostuje się z trzeszczeniem kości. — Potrzebne mi jakieś ubranie. I parę wyściełanych mebli. I gdzie tu można się czegoś napić?

— Pokażę ci — odpowiada orangutan, prostując się, jak zwitek rurek porośniętych rudą sierścią. — Zaczniemy od wypicia czegoś.


* * *

Bostońskie Muzeum Nauki jest wprawdzie dominującą budowlą miasta-nenufaru, ale w żadnym razie nie jedyną — za to najgłupszą, bo skonstruowaną z głupiej materii pozostałej po przedoświeceniowej epoce. Orangutan prowadzi Amber serwisowym korytarzem prosto w ciepłą noc oświetloną blaskiem pierścienia. Pod stopami czuje chłodną trawę, ku recyrkulatorom na brzegu świata nieustannie wieje delikatny wietrzyk. Idzie trawiastym stokiem za przygarbioną rudą małpą, pod wierzbę płaczącą, gdzie skręcają o trzysta dziewięćdziesiąt stopni — świat za nimi znika, wchodzą do domu o ścianach uplecionych z chmur, zalanego sączącym się z sufitu księżycowym światłem.

— Co to jest? — pyta oczarowana Amber. — Jakiś aerożel?

— Nie… — Annette beka, po czym wbija dłoń w podłogę i wyszarpuje kłąb mgły. — Zrób krzesło — mówi. Mgła się zestala, nabierając kształtu i faktury, w końcu przed Amber pojawia się krzesło w stylu królowej Anny, na krzywych nóżkach. — I dla mnie też. No i opakuj to wszystko, weź jakiś mój ulubiony motyw. — Ściany cofają się odrobinę i twardnieją, wydzielając drewno, szkło i farbę. — No, jest. — Małpa szczerzy się do Amber. — I jak, przytulne?

— Ale ja… — Amber urywa. Zerka na znajomy kominek, kolekcję pamiątek, od wieków nietracące połysku termosublimacyjne odbitki zdjęć z dzieciństwa. To jej sypialnia z dzieciństwa. — Przywiozłaś tutaj to wszystko? Specjalnie dla mnie?

— Z tym szokiem przyszłości nigdy nie wiadomo. — Annette wzrusza ramionami i sięga giętką ręką do karku, żeby się podrapać. — Do większości rzeczy tutaj używa się mgły użytkowej, takiej siatki z równorzędnych wieloramiennych elementów montażowych. Umieją na rozkaz zmieniać strukturę i stan skupienia z gazowego na stały. Faktura i kolor nie są prawdziwe, to tylko pozory. Ale tak, to było w jednym z listów twojej matki do ojca. Przywiozła je tutaj, żeby ci zrobić niespodziankę. Żeby tylko zdążyła z nią na czas. — Rozciąga wargi, ukazując wielkie, kwadratowe, przystosowane do przeżuwania liści zęby w czymś, co być może za milion lat stanie się uśmiechem.

— Ty… ja… ale się nie spodziewałam. Tego.

Amber uświadamia sobie, że ma przyśpieszony oddech — co świadczy, że znalazła się na skraju paniki. Sama bliskość matki powoduje u niej nieprzyjemne objawy. Annette ma rację, Annette jest spoko. Za to ojciec to mitologiczny bóg-szachraj, ciągle czający się za plecami, żeby wyskoczyć i obsypać cię wątpliwymi darami. Pamela próbowała ukształtować małą Amber na swoje podobieństwo; córka wiele od tego czasu podróżowała i bardzo dorosła, mimo to matka nadal napawa ją irracjonalnym, klaustrofobicznym lękiem.

— Nie bądź taka zmartwiona — mówi ciepło Annette. — Jeśli okażesz przy niej, że jesteś smutna, będzie próbować cię jeszcze bardziej przygnębić. Dla niej to oznaka słabości, bo sama nie ma odwagi bronić własnych przekonań.

— Naprawdę? — Dla Amber to coś nowego; pochyla się ku Annette i nadstawia uszu.

— Tak. Widzisz, to stara i zgorzkniała kobieta. Czas nie był dla niej łaskawy. Może i chce wykorzystać swoją nienaprawioną starość jako bierną broń samobójczą, żebyśmy wszyscy poczuli się winni za jej nieszczęście, ale i tak boi się śmierci. Twoja reakcja — jeśli będziesz zmartwiona, usprawiedliwisz tylko i pośrednio zaaprobujesz ten jej egoizm. A Sirhan, młody bałwan, z nią współpracuje. Świata poza nią nie widzi i myśli, że pomagając jej umrzeć, pomaga jej osiągnąć cel. Nigdy wcześniej nie widział na oczy dorosłej osoby, która idzie tyłem w stronę przepaści.

— Tyłem. — Amber zaczerpuje tchu. — Mówisz mi, że mama jest tak nieszczęśliwa, że postanowiła się zabić przez zestarzenie? Trochę powolny sposób, nie?

Annette kręci smętnie głową.

— Trenowała pięćdziesiąt lat. Dwadzieścia osiem cię nie było! Kiedy cię urodziła, miała trzydzieści. Teraz ma ponad osiemdziesiąt i z przekonania sprzeciwia się restaurowaniu telomerów, jest nawet członkiem założycielem frontu ochrony genomu. Zgodzić się na powolnego wirusa oczyszczającego i restart wieku — to by oznaczało opuścić transparent, którym powiewała przez pięćdziesiąt lat. A zdecydować się na transfer — to też coś głęboko niesłusznego, bo nie potrafi przyznać, że jej tożsamość jest zmienną, a nie stałą. Przyleciała tutaj w puszce, zamrożona, po drodze jeszcze dodatkowo uszkodzona promieniowaniem. Nie zamierza stąd wracać. Tu chce dokonać żywota. Rozumiesz? Dlatego cię tu ściągnęli. No i jeszcze ze względu na komorników, którzy wykupili inne wierzytelności tamtego twojego „ja”. Czekają na ciebie w układzie Jowisza, z nakazami i mózgossawkami, żeby wyciągnąć z ciebie twoje prywatne klucze.

— Osaczyła mnie!

— Tego bym nie powiedziała. Chyba wszyscy od czasu do czasu zmieniamy przekonania. Jest sztywna, nieustępliwa, ale nie jest głupia. Nie jest też tak mściwa, jak czasem sama sądzi. Myśli, że wszyscy ją zostawili, choć naprawdę nie tylko o to chodzi. Twój ojciec i ja…

— On nadal żyje? — pyta niecierpliwie Amber, trochę z ciekawości, trochę z chęci usłyszenia dobrej wiadomości.

— Tak. — Annette znów szczerzy zęby, nie w uśmiechu, bardziej jakby groziła światu. — Już mówiłam: ja i twój ojciec próbowaliśmy jej pomóc. Pamela ignoruje go. Mówi, że nie jest mężczyzną. Ja za to jestem stuprocentową kobietą, prawda? Mimo to, ze mną jakoś chce gadać. Tobie będzie jeszcze łatwiej. Ale wszystkie aktywa twojego ojca się zużyły. W tej epoce nie jest już bogaty.

— No tak, ale… — Amber kiwa głową. — Może będzie mógł mi pomóc.

— Serio? Ale jak?

— Pamiętasz pierwotny cel Wędrownego cyrkuł Przekaz od rozumnych obcych?

— No pewnie — prycha Annette. — Piramida finansowa na obligacjach śmieciowych, specjalnie dla durnych naiwniaków wierzących w mądrość z latających talerzy.

Amber oblizuje usta.

— Można nas tu podsłuchać?

— Tutaj? — Annette się rozgląda. — Bez problemu. Bez permanentnej inwigilacji nie da się utrzymać habitatu we wrogim środowisku.

— No to…

Amber nurkuje w głąb siebie, rozgałęzia tożsamość, zbiera w skomplikowany pakiet grupę swoich myśli i wspomnień, przegląda je jeszcze na wszelki wypadek, podaje Annette drugi koniec szyfrowanego tunelu i wtyka jej do głowy tę zamrożoną burzę myśli. Annette siedzi nieruchomo przez jakieś dziesięć sekund, po czym wzdryga się i cicho pojękuje.

— Musisz zapytać ojca — mówi w końcu, wyraźnie się ożywiając. — Ja muszę lecieć, i to szybko. Nie trzeba mi było tego mówić! Rozumiesz, to jak dynamit. Polityczny dynamit. Muszę wrócić do mojej głównej siostry-tożsamości i ostrzec ją.

— Twojej… zaczekaj! — Amber zrywa się tak szybko, jak pozwala jej nieskoordynowane ciało, ale Annette porusza się szybciej, wspinając się po półprzejrzystej drabinie zawieszonej w powietrzu.

— Powiedz Manfredowi! — woła ciotka w małpim ciele. — Nikomu innemu nie ufaj!

Rzuca tunelem ku Amber kolejny pakiet zaszyfrowanych, spakowanvch zapisów pamięciowych; chwilę później ruda głowa dotyka stropu i rozpływa się w płynny strumień luzujących wiązania cząsteczek mgły użytkowej, rozproszony potem po całej masie budynku, który wygenerował tę nieprawdziwą małpę.


* * *

Zdjęcia z rodzinnego albumu:”Kiedy cię nie było…”.

· Amber, w brokatowej sukni i koronie zdobnej w diamentowe procesory i zewnętrzne łącza neuronowe, otoczona świtą, w całym swym majestacie uznanej głowy państwa i władczyni małego wewnętrznego księżyca bierze udział w ogólnojowiszowej konwencji konstytucyjnej. Uśmiecha się do kamer, świadomie, z profesjonalnym polorem — widać, że ma zainstalowany dobry filtr public relations. „Z przyjemnością tu przyjechaliśmy”, mówi, „i jesteśmy niezmiernie zadowoleni, że komitet postanowił poprzeć program rozwoju eksploracji dalekiego kosmosu proponowany przez Imperium Pierścienia”.

· Kawałek nieinteligentnego papieru, z literami nabazgranymi niechlujnie jakąś wyblakłą brązową substancją — pewnie krwią — głosi: „Ja się wymeldowuję, proszę mnie nie deltować”.Ta wersja Pierre’a nie poleciała na router: został w domu, skasował wszystkie swoje kopie zapasowe i podciął sobie żyły — krótkie, ostre, własnoręczne epitafium. Dla elity politycznej zewnętrznego układu to zimny wstrząs i pierwszy powiew zimowego wiatru. A także początek cenzurowania informacji skierowanych do wciąż przyśpieszającego kosmolociku: zbolała Amber podejmuje decyzję nieinformowania swojej gwiezdnej ambasady, że jeden z członków załogi nie żyje, i że jest ostatnią, unikatową kopią.

· Manfred — pięćdziesięcioletni, o modnie bladej cerze zcyfryzowanego, wyglądający dość zdrowo jak na swój wiek, stoi z głupim uśmiechem obok krzaka transmigracyjnego. Postanowił uczynić ostatni krok, już nie tylko puszczać swoje umysłowe procesy na egzokorze rozproszonych procesów, ale wyprowadzić się całą osobowością z białkowego świata, w krainę, gdzie znalazły się inne transfery podróżujące Wędrownym cyrkiem. Obok niego stoi Annette, szczupła, elegancka i niepewna, jak przystało na żonę skazańca.

· Wesele i szyickie małżeństwo muta — czyli na próbę. Ku oburzeniu wielu, mamtu’a — tymczasowa żona — nie jest muzułmanką, a zamiast welonu nosi koronę. Jej mąż już wcześniej znalazł się na językach transmarsjańskiego islamskiego duchowieństwa. Lecz poza tym, że są w sobie zakochani, dysponują większą siłą ognia niż XX-wieczne supermocarstwa. Zwinięta u ich stóp kotka wygląda na zadowoloną: to ona pilnuje kryptograficznych kluczy do potężnych laserów.

· Rubinowa iskierka na tle ciemności — przesunięta prawie ku podczerwieni; to sygnał zwrotny płynący z żagla świetlnego Wędrownego cyrku, przekraczającego właśnie próg jednego roku świetlnego, prawie dwanaście bilionów kilometrów za orbitą Plutona. (Chociaż, czy można nazwać go jeszcze kosmolocikiem, gdy jego masa, razem z napędem, dochodzi do stu kilogramów? Kosmolociki to przecież coś małego).

· Upadek transksiężycowej gospodarki: głęboko w rozpalonych od myślenia czeluściach Układu Słonecznego, nowe, potężne umysły wypracowują nową teorię bogactwa, optymalizującą przydzielanie zasobów lepiej niż powszechnie dotąd używany Wolny rynek 1.0. Bez powstrzymującego ekspansję minimum lokalnego, nie potrzebując już po darwinowsku generować, doić i zamykać kolejnych firm, korporacje, umysły zbiorowe i organizacje przyjmujące tę tak zwaną Infrastrukturę Przyśpieszonej Sprzedaży w ramach Ekonomii 2.0, zaczynają handlować ze sobą optymalnie. Przemiana fazowa przyśpiesza coraz bardziej w miarę włączania się coraz to nowych uczestników, dotychczasowy ekosystem zaczyna przegrywać z usieciowionymi graczami. Amber i Sadeq nie załapują się na ten pociąg, bo Sadeq obsesyjnie deliberuje, jak pogodzić IPS z murabaha i mudaraba[17], podczas gdy wokół wali się XXI-wieczna gospodarka. Takie spóźnienie ma poważne skutki — Imperium Pierścienia, licząc netto, zawsze importowało moc umysłową i eksportowało grawitacyjną energię potencjalną. Teraz znalazło się na zadupiu, a szybkość transmisji z przesuniętej ku czerwieni relatywistycznej sondy jest zbyt mała, by zainteresować demony przemysłowego routingu. Innymi słowy, jest biedne.

· Wiadomość zza grobu: podróżnicy kosmolociku dotarli do celu, artefaktu obcej cywilizacji krążącego po chłodnej orbicie wokół zamarzniętego brązowego karła. Lekkomyślnie transferują się do niego, usypiając kosmolocik na wiele lat. Amber i jej mąż nie mają pieniędzy na opłacenie napędowych laserów: resztka energii kinetycznej Imperium — czyli momentu pędu małego księżyca Jowisza — jest wyżerana, błyskawicznie i niemal ze stratą, przez niesłabnące potrzeby egzobiontów i metantropów mnożących się i rozgałęziających w infosferze wysokich orbit wokół gazowych gigantów. Koszty importu mózgów do Imperium Pierścienia stają się zaporowe: bliscy rozpaczy Amber i Sadeq generują dziecko, Pokolenie 3.0, aby zaludnić swe kurczące się królestwo. Wyobraźcie sobie teraz tę obrażoną kotkę, bijącą ogonem obok nieważkiej kołyski.

Niespodzianka i pocztówki z wewnętrznych planet — to matka Amber proponuje pomoc. Przez wzgląd na dziecko Sadeq otwiera jej transmisję i udostępnia bogaty interfejs użytkownika. Dziecko rozwidla się, i to wielokrotnie, gdy zdesperowana Amber bawi się prawdopodobieństwami, symulując różne skutki wychowania. Ani ona, ani Sadeq nie są dobrymi rodzicami — ojciec jest roztargniony i skłonny do zatracania się w intelektualnej dekonstrukcji sur, matka roztrzęsiona po zarządzaniu gospodarką podupadającego królestewka. W dziesięć lat Sirhan przeżywa kilkanaście iteracji życia, zmieniając tożsamości jak rękawiczki. Nie przemawia do niego niepewność życia w zrujnowanym Imperium Pierścienia, irytują go obsesje rodziców, więc kiedy babka oferuje, że sfinansuje mu deltę v oraz późniejszą edukację na jednym z okołotytanowych orbiterów, matka i ojciec, choć niechętnie, wyrażają zgodę.

Amber i Sadeq rozstają się skłóceni. Sadeq, porzuciwszy studia w obliczu narastających wtrętów świata, jaki jest, we wszechświecie, jaki być powinien, poświęca się samotnym studiom, dołącza do kosmicznej sufickiej sekty, otorbionej macierzą ceramizujących się nanobotów daleko w obłoku Oorta, gdzie zamierza czekać na lepsze czasy. Jego instrument testamentalny — prawny mechanizm wyzwalający wskrzeszenie — oczekuje na powrót Ukrytego Dwunastego Imama.

Amber natomiast przez jakiś czas przeszukuje wewnętrzny układ pod kątem wieści o ojcu, ale na próżno. Samotna, wyalienowana, ścigana przez oskarżenia o długi, rzuca się w otchłań borganizacji, odrzucając te aspekty charakteru, które sprowadziły ją na dno; z prawnego punktu widzenia zobowiązania finansowe są przywiązane do tożsamości. W końcu oddaje swoją osobowość komunie przegranych, przyjmując nową w zamiana za całkowite odcięcie od przeszłości.

Pozbawione królowej i dworu Imperium Pierścienia — bezludne, z wyciekającą atmosferą, chodzące na automatycznym sterowaniu — powoli schodzi z orbity w jowiszowy mrok, wypromieniowując energię ku zewnętrznym księżycom, aż w końcu wybija dziurę w pokrywie chmur i spala się w pożegnalnym rozbłysku światła. Czegoś tak jasnego nie widziano od czasów zderzenia z kometą Shoemakera-Levy’ego 9.

Sirhan, zajęty saturnaliami, czuje wstyd, że rodzicom nic się w życiu nie udało. Postanawia, że zrobi to za nich — choćby nieszczególnie miało się to im podobać.


* * *

— Bo rozumiesz, liczę, że mi pomożesz w moim historycznym projekcie — mówi młodzieniec o poważnej twarzy.

— Historycznym. — Pierre idzie za nim po krętej galerii, dłonie ma zaciśnięte za plecami, żeby nie okazywać rosnącego poruszenia. — A o jaką historię chodzi?

— Historię dwudziestego pierwszego wieku — odpowiada Sirhan. — Pamiętasz go, prawda?

— Czy ja… Mówisz poważnie?

— Tak. — Sirhan otwiera boczne drzwi. — Proszę tędy. Wszystko wytłumaczę.

Drzwi wychodzą na coś, co niegdyś było jakąś boczną galerią, pełną interaktywnych eksponatów mających wyjaśniać hiperaktywnym dzieciakom i ich pobłażliwym jednostkom rodzicielskim podstawowe prawa optyki. Tradycyjna optyka jest dawno przestarzała — sterowalna materia potrafi zatrzymywać fotony w miejscu, teleportować je gdzie zechce, grać w ping-ponga spinem i polaryzacją — a poza tym, głupia materia ścian została wymieniona na niskoenergetyczne komputronium, głęboko pod podłożem habitatu-nenufaru dyndają sobie radiatory rozpraszające nieliczne odpadowe fotony. Teraz cała sala jest pusta.

— Odkąd zostałem tutaj kustoszem, przerobiłem elementy konstrukcyjne muzeum na składy pamięciowe o wysokiej gęstości. Taka dodatkowa korzyść z kierowniczego stanowiska. Mam tu z miliard awabitów pojemności, wystarczyłoby na pamięć sensoryczną i wspomnieniową całej ludności dwudziestowiecznej Ziemi, gdyby to mnie interesowało.

Ściany i sufit powoli ożywają, jaśnieją, dając oszałamiająco żywy i barwny widok znad krawędzi krateru Barringera w Arizonie. A może to centrum Bagdadu?

— Kiedy zdałem sobie sprawę, że matka roztrwoniła rodzinną fortunę, przez pewien czas szukałem rozwiązania tego problemu — ciągnie Sirhan. — I któregoś razu olśniło mnie, że jest tylko jeden towar, który z biegiem czasu będzie zyskiwał na wartości: odwracalność.

— Odwracalność? To nie ma sensu. — Pierre wciąż ma zawroty głowy od niedawnego wybudowania. Obudził się zaledwie godzinę temu i wciąż przyzwyczaja się do narowów wszechświata, który nie chce naginać reguł pod naciskiem jego stanowczej woli. Do tego niepokoi się o los Amber, po której nie ma śladu w zbiornikach hodowlanych. — Przepraszam, wiesz może, gdzie jest Amber?

— Pewnie gdzieś się ukrywa — odpowiada Sirhan. — Bo jej matka też tu jest — dodaje. — A czemu pytasz?

— Nie wiem, co ty o nas wiesz. — Pierre patrzy nań z ukosa. — Dość długo lecieliśmy tym Wędrownym cyrkiem.

— Och, mną się nie przejmuj. Ja wiem, że nie jesteście tymi samymi ludźmi, którzy zostali tutaj i przyczynili się do upadku Imperium Pierścienia — odpowiada pobłażliwie Sirhan, a Pierre pośpiesznie wypuszcza parę poszukiwawczych duchów, żeby przyniosły historię, do której nawiązuje. Ich wyniki, integrując się z narracją jego świadomości, wstrząsają nim do głębi.

— Nie mieliśmy o tym pojęcia! — Pierre splata ręce w obronnym geście. — Ani o tobie, ani o twoim ojcu — dodaje cicho. — Ani o moim drugim… życiu. — Jest zszokowany. Naprawdę się zabiłem? Ale dlaczego miałbym zrobić coś takiego?! Nie potrafi też sobie wyobrazić, co Amber zobaczyła w takim introwertycznym duchownym, jak Sadeq, i niespecjalnie ma na to ochotę.

— To musi być dla ciebie wielki wstrząs — mówi protekcjonalnie Sirhan — ale przecież właśnie o czymś takim mówiłem. Odwracalność. Co to znaczy dla ciebie, w twoim ukochanym kontekście? Ty stanowisz, sam widzisz możliwość odwrócenia wszystkich nieszczęść, które zmusiły twoje pierwotne wcielenie do autodarwinizacji. On zniszczył wszystkie kopie, jakie tylko potrafiły wyszukać jego duszki, rozumiesz. Ciebie uratował tylko rok świetlny opóźnienia i fakt, że jako aktywne wcielenie jesteś, ściśle rzecz biorąc, inną osobą. A teraz ty żyjesz, a on nie. A to, co skłoniło go do samobójstwa, ciebie w ogóle nie dotyczy. Popatrz na to jak na dobór naturalny pomiędzy różnymi wersjami twojej osoby. Przeżywa najsprawniejsza z nich.

Wskazuje na ścianę krateru. Z lewego dolnego rogu ekranu zaczyna wyrastać drzewiasty diagram, zakrzywiając się i pętląc w miarę, jak idzie w prawy górny róg, powiększając się i rozwidlając w linie systematyki.

— Życie na Ziemi, drzewo genealogiczne, przynajmniej tyle, ile mogliśmy ustalić, posiłkując się paleontologią — mówi pompatycznie. — Kręgowce zaczynają się tutaj. — Wskazuje około trzech czwartych od dołu drzewa. — I odtąd mamy średnio sto skamieniałości na megarok. Większość wykryto w ostatnich dwudziestu latach, czyli odkąd umiemy zrobić dokładne co do mikrona mapowanie skorupy i górnych warstw płaszcza Ziemi. Co za marnotrawstwo.

— To jest… — Pierre szybko wykonuje dodawanie. — Pięćdziesiąt tysięcy różnych gatunków. To jakiś problem?

— Tak! — stwierdza z naciskiem Sirhan, wyzbywszy się już powściągliwości i wyniosłości. Ma wyraźne trudności z opanowaniem się. — Na początku dwudziestego wieku mieliśmy około dwóch milionów gatunków kręgowców i szacunkowo trzydzieści milionów gatunków organizmów wielokomórkowych — trudno przykładać tę samą statystykę do prokariontów, ale ich też było sporo. Przeciętny okres trwania gatunku to jakieś pięć megalat. Kiedyś ludzie myśleli, że jeden megarok — ale to bardzo kręgowco-centryczny punkt widzenia — gatunki owadów, na przykład, są stabilne o wiele dłużej. W każdym razie, wszystkie nasze próbki obejmują, z całej historii Ziemi, zaledwie około pięćdziesięciu tysięcy gatunków prehistorycznych, z trzydziestu milionów, zmieniających się co pięć milionów lat. Czyli ze wszystkich form życia, jakie kiedykolwiek istniały na Ziemi, znamy tylko jedną na milion. A z ludzką historią jest jeszcze gorzej.

— Aha, czyli ty jesteś fanem wspominkologii, tak? Co się naprawdę wydarzyło, kiedy kolonizowaliśmy Barneya. Kto powypuszczał ropuchy Oscara do nieważkiego rdzenia Ernsta Sangera, tego typu rzeczy?

— Niezupełnie. — Sirhan ma udręczoną minę, jakby jego przemyślenia dewaluowały się od wypowiedzenia ich na głos. — Mnie interesuje historia. Cała historia. Ja chcę podbić rynek kontraktów terminowych na historię. Ale potrzebuję pomocy babki, i ty pomożesz mi ją uzyskać.


* * *

Przez cały dzień ze zbiorników wykluwają się coraz to nowi uchodźcy z Wędrownego cyrku; mrugają oślepieni światłem, rozbitkowie z poprzedniej epoki. Z tej odległości wewnętrzny układ widać bardzo niewyraźnie, jako opuchniętą czerwoną chmurę przesłaniającą wiszące nisko nad horyzontem słońce. Lecz wielka przebudowa jest i tak widoczna nawet gołym okiem — tutaj, w niepokojąco fraktalnej strukturze wirujących na niebie pierścieni. Sirhan (lub ktoś, kto finansuje to spotkanie rodzinnych ciał) zaspokoił ich fizyczne potrzeby: zapewnił jedzenie, wodę, ubranie, mieszkanie i pasmo transmisyjne, wszystkiego tego jest pod dostatkiem. Na trawiastym wzgórku obok muzeum wyrasta już małe osiedle bąblowatych domków z zestalających się w najrozmaitsze kształty i style cząsteczek mgły użytkowej.

Sirhan nie jest jedynym mieszkańcem tego okolicznościowego miasteczka, choć pozostali na razie wybierają samotność. W obecnym stanie zechcieliby tu zamieszkać tylko burżuazyjni izolacjoniści i dziwacy-samotnicy, gdyż od reszty cywilizacji dzieliłyby ich całe świetlne minuty. Sieć habitatów-nenufarów nie jest jeszcze gotowa na pełne saturnalia — masową falę imigracyjną, która rozleje się po tym obcym świecie, gdy przyjdzie czas na Wystawę Światową, czyli za dziesięć lat lub więcej. Latający cyrk Amber sprawił, że tubylcy-odludki skryli się pod ziemię, w pewnych przypadkach dosłownie: sąsiadka Sirhana, Vinca Kovic, najpierw głośno narzekała na hałas i rozgardiasz („Czterdziestu imigrantów! Skandal!”), a potem zamknęła się w podtrzymującej życie kapsule i teraz przesypia zły czas, dyndając kilometr pod fundamentem orbitującego miasta, na lince cienkiej jak pajęcza nić.

Ale to nie powstrzyma Sirhana od zorganizowania przyjęcia dla gości. Wyprowadził na zewnątrz swój wspaniały stół jadalny razem ze szkieletem argentynozaura. Właściwie zbudował tam nową jadalnię mieszczącą się w jego klatce piersiowej. Nie zamierza w żadnym razie wyłożyć na stół wszystkich kart, ale ciekawie będzie obserwować reakcje gości. No i może wreszcie skądś wylezie ów tajemniczy dobroczyńca płacący za te wszystkie białkowe ciała.

Gdy drugi zachód słońca w cyklu dziennym delikatnie przyciemnia niebo fioletem, agenty Sirhana grzecznie zapraszają gości na przyjęcie. On sam omawia z Pamelą swe plany przez zabytkowy, dający tylko fonię telefon, a tymczasem milczący lokaj ubiera go z nieludzką zręcznością i szybkością.

— Jeśli jasno im przedstawię sytuację, na pewno posłuchają — mówi. — A jeśli nie, to trudno, szybko się przekonają, co to znaczy być biedakiem w Ekonomii Dwa Zero. Bez możliwości zwielokrotniania się, bez mocy decyzyjnej, ograniczeni do czysto fizycznych zasobów, zdani na łaskę i niełaskę drapieżnych borganizmów i metareligii. To żadna sielanka!

— Sam nie masz zasobów, żeby to wszystko zorganizować — przypomina babka suchym, dydaktycznym tonem. — Gdyby to była stara gospodarka, mógłbyś skorzystać z infrastruktury banków, ubezpieczycieli czy innych mechanizmów zarządzania ryzykiem…

— W tym przedsięwzięciu, z czysto ludzkiego punktu widzenia, nie ma żadnego ryzyka — upiera się Sirhan. — Jedyne ryzyko to rozpoczynanie tego z tak ograniczonymi zasobami.

— Raz lepiej, raz gorzej — zauważa Pamela. — No, pokaż się. — Sirhan, wzdychając, macha do nieruchomej kamerki; ta mruga, zaskoczona. — Proszę, świetnie wyglądasz! Tradycyjny rodzinny przedsiębiorca w każdym calu. Jestem z ciebie dumna, skarbie.

Sirhan, pozbywając się mrugnięciem niespodziewanej łzy dumy, kiwa głową.

— Do zobaczenia za parę minut — mówi, po czym przerywa połączenie i zwraca się do najbliższego lokaja: — Sprowadź mi powóz, szybko.

Falująca chmura mgły użytkowej, nieustannie rozpadającej się i łączącej w rozmyty kształt zabytkowego rolls-royce’a silver shadow rocznik 1910, bezgłośnie wywozi Sirhana z jego skrzydła muzeum. Wiezie go ścieżką wokół budynku, pod zachodzącym słońcem, do niecki amfiteatru, gdzie stoi już szkielet argentynozaura, jak trochę nadtopiona instalacja z kolumn pod pomarańczowo-srebrnym blaskiem pierścienia. Jest już tam mała gromadka ludzi, niektórzy są ubrani na sportowo, inni w eleganckie stroje z poprzednich epok. Większość stanowią niedawno wybudowani pasażerowie lub załoga kosmolociku, choć pojawiło się też paru łypiących nieufnie pustelników, stojących w obronnych pozach, otoczonych bzyczeniem orbitujących wokół nich pszczół-ochroniarek. Sirhan wysiada ze srebrzystego auta i każe mu się rozwiać; bryza rozgania obłoczki mgły.

— Witajcie w mojej rezydencji — mówi, kłaniając się poważnie wianuszkowi zainteresowanych twarzy. — Jestem Sirhan al-Churasani, główny wykonawca odpowiadający za ten mały zakątek w przejściowej fazie terraformowania Saturna. Jak zapewne niektórzy z państwa wiedzą, jestem związany pokrewieństwem i projektem z waszą byłą kapitan, Amber Macx. Oddaję wam do dyspozycji wygody mojego domu, na czas aklimatyzacji do obowiązujących w całym układzie zmienionych reguł, to znaczy, zanim zdecydujecie, dokąd chcecie się teraz udać.

Podchodzi do środka podkowiastego stołu z zestalonego powietrza, unoszącego się w klatce piersiowej zdechłego dinozaura, powoli obraca się, przypatrując wszystkim twarzom, i wymruguje podpisy, przypominające mu, kto jest kto. Lekko marszczy czoło: matki ani śladu. Ale ten żylasty gość, z brodą… to chyba nie jest…

— Ojciec? — pyta.

Sadeq mruga po sowiemu.

— My się już poznaliśmy?

— Prawdopodobnie nie. — Sirhan czuje, jak kręci mu się w głowie, bo choć Sadeq przypomina młodszą kopię jego własnego ojca, coś jest w nim nie tak, coś nie pasuje: ten wyraz zatroskania, ten brak zaangażowania, brak rodzicielskiego zainteresowania. Ten Sadeq nigdy nie trzymał Sirhana-niemowlęcia na rękach w sterowni w osiowym walcu Pierścienia, nigdy nie pokazywał mu spiralnej burzy na potężnej tarczy Jowisza, ani nie opowiadał mrożących krew w żyłach baśni o dżinach i cudach. — Ale nie użyję tego przeciwko tobie, obiecuję.

Sadeq unosi brew, ale się nie odzywa, zostawiając Sirhana w niekomfortowym bąblu ciszy.

— No dobrze — mówi ten pośpiesznie. — Jeśli chcecie, proszę się częstować jedzeniem i napojami, potem będzie dużo czasu na rozmowy.

Sirhan nie lubi rozgałęziać się na duchy tylko po to, żeby wchodzić w interakcję z ludźmi — łatwo się żenująco zaplątać — ale prowadzenie przyjęcia będzie wymagać trochę zaangażowania.

Rozgląda się wokół. Oto łysy, agresywnie wyglądający facet z krzaczastymi brwiami, ubrany w coś, co przypomina szorty i bezrękawnik z pociętego skafandra. Kto to? (Agenty Sirhana podpowiadają: „Borys Denisowicz”. Ale co to oznacza?). Jest też starsza kobieta z rozbawioną miną, na ramieniu przysiada jej kamerka o paciorkowatych oczkach, pstrokata jak rajski ptak. Za nią druga, młodsza, odziana od stóp do głów w obcisłą czerń, jasnopopielate włosy zaplecione w drobne warkoczyki, przygląda mu się — tak jak Pierre, w obronnym geście obejmujący ją ręką. To są… Amber Macx? To jego matka? Wygląda o wiele za młodo i jest zbyt zakochana w tym Pierrze.

— Amber! — mówi, podchodząc do nich.

— Słucham? Ty jesteś tym, hm, tajemniczym gościem, który sądzi mnie o alimenty? — Jej uśmiech jest zdecydowanie nieprzyjazny. — Zważywszy na okoliczności, nie mogę powiedzieć, że miło mi poznać, chociaż powinnam podziękować za gościnę.

— Ja… — Język przysycha mu do podniebienia. — To niezupełnie tak.

— A niby jak? — pyta ostro, celując w niego palcem. — Doskonale wiesz, że nie jestem żadną twoją matką. Więc o co w tym wszystkim chodzi? Wiesz też bardzo dobrze, że jestem prawie bankrutką, więc chyba nie zależy ci na tych drobnych z moich kieszeni. Czego ode mnie chcesz?

Jej gwałtowność zbija go z tropu. Ta agresywna, cięta kobieta nie jest jego matką, ani ten wierzący w Boga introwertyczny duchowny naprzeciwko nie jest jego ojcem.

— M-m-musiałem interweniować, żebyście nie lecieli do wewnętrznego układu — mówi. Ośrodek mowy zakleszcza mu się, zanim zdąża zareagować moduł przeciwjąkaniowy. — Tam by was pożarli żywcem. Twoja druga połówka zostawiła poważne długi, które wykupiły wyjątkowo drapieżne…

— Zdziczałe korporacyjne instrumenty finansowe — stwierdza dość spokojnie. — W pełni samoświadome i samodzielne.

— Skąd wiesz? — pyta zaniepokojony.

Amber patrzy ponuro.

— Już się z nimi zetknęłam. — Mina jest bardzo znajoma, zna ją do głębi, więc u osoby prawie obcej wydaje się bardzo nie na miejscu. — Byliśmy tam w paru dziwnych miejscach. — Patrzy poza niego, skupiając wzrok na kimś innym, i oddycha głęboko. Jej twarz obojętnieje. — Szybko, gadaj, co tam knujesz. Zanim zjawi się mamuśka.

— Archiwizacja umysłów połączona z historią. Robisz sobie kopię zapasową, przeżywasz kawałek takiego czy owakiego życia, patrzysz, co się sprawdza, a co nie — klęski niepotrzebne, klikasz „wczytaj grę” i zaczynasz jeszcze raz. A do tego, w dłuższej perspektywie, rynek kontraktów terminowych na historię. Potrzebuję twojej pomocy — paple. — Bez rodziny to nie zadziała, a ją próbuję powstrzymać, żeby się nie zabiła…

— Rodzina.

Amber ostrożnie kiwa głową i Sirhan zauważa, że jej towarzysz, ten Pierre — nie słabe ogniwo, które pękło jeszcze przed jego urodzeniem, ale podróżnik o nieustępliwym spojrzeniu, świeżo po powrocie z dziczy — taksuje go wzrokiem. Sirhan ma w zanadrzu egzokory parę sztuczek — widzi mgiełkę duchów wokół Pierre’a; technikę zgłębiania danych ma przestarzałą i prymitywną, ale pełną zapału i niepozbawioną pewnego wdzięku.

— Rodzina — powtarza Amber, brzmi to jak przekleństwo. Nieco głośniej dodaje: — Dzień dobry, mamuśka. Powinnam się domyślić, że ciebie też zaprosił.

— Pudło.

Sirhan odwraca głowę w stronę Pameli, potem z powrotem ku Amber, nagle czując się jak szczur między dwiema rozwścieczonymi kobrami. Opierając się na lasce, z dyskretnym makijażem, ze wszystkimi medycznymi wspomagaczami ukrytymi pod staroświecką suknią, Pamela mogłaby być źle zakonserwowaną sześćdziesięciolatką z dawnych czasów, a nie koszmarnym przypadkiem powolnego samobójstwa — bo tak się na nią dzisiaj patrzy. Uśmiecha się grzecznie do Amber.

— Może pamiętasz, jak ci powtarzałam, że dama nigdy nikogo niechcący nie obrazi. Nie chciałam urazić Sirhana, pojawiając się tutaj wbrew jego woli, więc po prostu nie dałam mu okazji się sprzeciwić.

— Myślisz, że tym sposobem wszyscy zesramy się ze współczucia? — odparowuje Amber. — Spodziewałam się po tobie czegoś lepszego.

— No wiesz… — Ogień w jej oczach nagle gaśnie, poddany paraliżującemu ciśnieniu samokontroli, przychodzącej tylko z wiekiem. — Miałam nadzieję, że ucieczka od tego wszystkiego trochę poprawi ci usposobienie, jeśli nie kulturę osobistą, ale wyraźnie nie. — Wskazuje laską stół. — Pozwól, że powtórzę: to pomysł twojego syna. Może coś zjesz?

— Najpierw ktoś, kto sprawdzi, czy to nie jest zatrute. — Amber uśmiecha się przebiegle.

— No żeż kurwa mać! — To pierwsze słowa Pierre’a, może chamskie, ale wszyscy czują wielką ulgę, gdy podchodzi do stołu, łapie półmisek pełen sucharków z kawiorem z łososia i wkłada jeden do ust. — Może zaczekacie z tą nawalanką, dopóki reszta się trochę nie naje? Bo z tutejszą biofizyką nie da się dyskutować. — Podsuwa talerz Sirhanowi. — Częstuj się, jest twój.

Czar pryska.

— Dziękuję — mówi Sirhan, biorąc sucharek i czując, jak opada napięcie.

Amber i jej matka przestają się przygotowywać do obrzucania atomówkami i skupiają na sprawach bieżących, czyli na fakcie, że na każdej imprezie najpierw idzie żarcie, a potem zadyma, nie na odwrót.

— Spróbujcie też majonezu jajecznego. — Sirhan słyszy swój głos. — Można łatwo zrozumieć, dlaczego za poprzednim razem dodo wymarły.

— Dodo. — Amber, biorąc talerz z bezgłośnie szybującego kelnerobota o kształcie tulei, nieufnie zerka jednym okiem na matkę. — A o co chodziło z tym rodzinnym projektem inwestycyjnym?

— Po prostu o to, że jeśli nie będziesz współpracować, twoja rodzina pójdzie w ślady ptaka. — Matka wtrąca się, zanim Sirhan zdąża sformułować odpowiedź. — Ale nie sądzę, żeby cię to obeszło.

— W światach rdzenia roi się od korporacji — wtrąca się Borys. — Dla nas interesy będą kiepskie, dla nich świetne. Jeśli to jest tak, jak tam, gdzie my…

— Nie przypominam sobie, żebyś ty tam był — rzuca opryskliwie Pierre.

— W każdym razie — ciągnie gładko Sirhan — rdzeń nie nadaje się już dla nas, jednorazowych białkowych organizmów. Wciąż jest tam wielu ludzi, ale ci, którzy przeszli transfer, spodziewając się boomu ekonomicznego, mocno się rozczarowali. Teraz wartością jest oryginalność, a ludzka architektura neuronalna nie jest zoptymalizowana pod tym kątem. Z natury rzeczy jesteśmy gatunkiem konserwatywnym, bo w statycznym ekosystemie to daje największy zwrot na utopionych kosztach inwestycji w rozmnażanie. Owszem, zmieniamy się z czasem — byliśmy chyba najelastyczniejsi ze wszystkich gatunków na Ziemi — ale w porównaniu z organizmami przystosowanymi do Ekonomii Dwa Zero jesteśmy jak granitowe posągi.

— Opowiadasz, chłopaku — ćwierka Pamela, niemal drwiąco. — W moich czasach nie byliśmy tacy anemiczni.

Amber rzuca jej zimne spojrzenie.

— Na czym to stanąłem? — Sirhan pstryka palcami i pojawia się w nich szklanka musującego soku winogronowego. — Pierwsi potransferowi przedsiębiorcy ciągle się rozwidlali: odkryli, że potrafią skalować się liniowo, zajmując moc procesorów proporcjonalnie do ilości dostępnego komputronium i że w ten sposób nietrywialne obliczeniowo problemy stają się bułką z masłem. Mogli także działać szybciej lub wolniej niż w czasie rzeczywistym. Ale nadal byli ludźmi i nie potrafili funkcjonować efektywnie poza narzucanymi przez człowieczeństwo ograniczeniami. Weźmy człowieka, dołóżmy wszystkie rozszerzenia, pozwalające w pełni korzystać z Ekonomii Dwa Zero, a właściwie poprzerywamy mu ciągłość narracji świadomości, zastępując ją dziennikiem transakcji pomiędzy rozmaitymi agentami; gość będzie niesamowicie efektywny i elastyczny, ale nie będzie człowiekiem w żadnym rozpoznawalnym sensie tego słowa.

— Rozumiem — mówi powoli Pierre. — Chyba sami widzieliśmy coś takiego. Na routerze.

Sirhan kiwa głową, niepewny, czy Pierre nie nawiązuje do czegoś istotnego.

— Sami więc widzicie: są granice ludzkiego postępu, ale nie postępu jako takiego! Transferowcy odkryli, że ich praca ciągle traci na wartości, od punktu, gdy zaczęła się zmniejszać ich przydatność. A kapitalizm nie ma za wiele do powiedzenia pracownikom, których umiejętności stały się niepotrzebne, poza stwierdzeniem, że dopóki pracują, powinni mądrze inwestować i ewentualnie się przekwalifikować: ale w Ekonomii Dwa Zero sama umiejętność inwestowania wykracza daleko poza możliwości nieulepszonego człowieka. Nie można się przekwalifikować na mewę, prawda, i tak samo trudno zaadaptować się do Ekonomii Dwa Zero. Ziemia jest teraz… — Wzdryga się.

— W dawnych czasach słyszało się takie hasło — odzywa się spokojnie Pamela — „czystka etniczna”. Wiesz, co to znaczy, moja kochana, głupia córko? Bierze się ludzi, których określasz jako nic niewartych, najpierw zapędza do getta, gdzie zasoby są ograniczone, a potem się decyduje, że nie warto już cokolwiek na nich wydawać, a naboje są tańsze od chleba. „Dzieci umysłu”, ekstropianie nazywali je postludźmi, ale bardziej przypominają Wyrodne Potomstwo. W stromej fazie sigmoidy było tego sporo. Głodujący w obfitości, przymusowe nawrócenia, dokładne przeciwieństwo wszystkiego, czego rzekomo pragnął twój ojciec…

— Nie wierzę — mówi żarliwie Amber. — To idiotyzm! Nie możemy pójść w ślady…

— A co, może kiedyś historia ludzi wyglądała jakoś inaczej? — pyta kobieta z kamerą na ramieniu. Donna, jakaś archiwistka materiałów publicznych, Sirhan ocenia, że jeszcze może mu się przydać. — Pamiętasz co znaleźliśmy w DMZ-cie?

— W DMZ-cie? — dziwi się zaskoczony Sirhan.

— No, po przejściu przez router — odpowiada ponuro Pierre. — Ty mu opowiedz, kochanie. — Zerka na Amber.

Obserwując go, Sirhan ma wrażenie, że wpadł do innego świata — wszystkie elementy zaczynają składać się w ten moment, gdy kobieta, która mogłaby być jego matką, wcale nią nie jest, gdy czarne jest białe, kochana babcia jest wredną wiedźmą, a nieodpowiedzialny dziadek dalekowzrocznym wizjonerem.

— Przetransferowaliśmy się przez router — mówi Amber, przez chwilę zakłopotana. — Po drugiej stronie ma sieć. Mówiono nam, że jest szybsza od światła, natychmiastowa, ale teraz nie jestem tego taka pewna. Chyba to jest bardziej skomplikowane, coś jak sieć działająca z prędkością światła, z fragmentami poprowadzonymi przez tunele, przez co z naszego punktu widzenia wydaje się, że działa szybciej. W każdym razie, mózgi-matrioszki, końcowe produkty osobliwości technologicznej, są ograniczane przez pasmo. Wcześniej czy później, potomkowie postludzi wyewoluowują Ekonomię Dwa Zero, albo Trzy Zero, albo coś jeszcze innego. I to coś, eee… zżera własnych świadomych twórców. Widzieliśmy końcowy efekt — wielka dżungla pełna zdegenerowanych danych i skompresowanych fraktalnie, postświadomych procesów, działających coraz wolniej i wolniej w miarę jak przehandlowują pojemność pamięci na moc przetwarzania. My… — oblizuje usta -…cudem uciekliśmy z całymi umysłami. I to tylko dzięki naszemu przyjacielowi. Trochę przypomina to podstawowy cykl ewolucji gwiazd — kiedy gwiazda typu G zaczyna spalać hel i puchnie w czerwonego olbrzyma, oznacza to koniec gry dla życia, które kwitło w strefie ciekłej wody. Świadome cywilizacje wcześniej czy później zamieniają całą dostępną masę na zasilane słońcem komputronium. A do gwiazd nie latają, bo chcą zostać blisko centrum, gdzie jest dostępne szerokie pasmo, opóźnienie jest małe. I wcześniej czy później z konkurencji o zasoby wykluwa się nowy poziom metakonkurencji, odsyłający ich do lamusa.

— To wygląda wiarygodnie — mówi powoli Sirhan. Odstawia szklankę i w roztargnieniu gryzie paznokieć. — Myślałem, że to mało prawdopodobny wynik, ale…

— Ja zawsze mówiłam, że pomysły twojego dziadka jeszcze się kiedyś zemszczą — wtrąca Pamela.

— Ale… — Amber kręci głową. — W tym jest coś jeszcze, prawda?

— Być może — mówi Sirhan i milknie.

— No to jak, powiesz nam czy nie? — pyta zirytowany Pierre. — Co to za superpomysł?

— Takie archiwum — odpowiada Sirhan, stwierdzając, że już czas na reklamę. — Na najniższym poziomie można w nim po prostu przechowywać kopie zapasowe własnej tożsamości. Dobra rzecz, bez dwóch zdań, prawda? Ale to nie koniec. Chcę oferować pakiet zagnieżdżonych światów — wielkich i chodzących szybciej od czasu rzeczywistego — o wielkości i kompletności pozwalającej inteligencjom ludzkiego poziomu na analizę i modelowanie samych siebie. Jak wypączkowywanie duchów, ale na o wiele większą skalę — można dać im całe lata na rozwój, zdobycie nowych umiejętności, a potem ocenić, który najbardziej odpowiada wymaganiom rynku i wtedy zdecydować, która wersja samego siebie najlepiej nadaje się do uruchomienia w prawdziwym świecie. Wspominałem o paradoksie przekwalifikowywania się. Popatrzcie na to jak na rozwiązanie dla inteligencji pierwszego poziomu, równorzędnych ludzkim. Lecz to tylko krótkoterminowy model biznesowy. W dłuższej perspektywie chciałbym całkowicie zmonopolizować rynek kontraktów terminowych na historię, posiadając kompletne archiwum ludzkich przeżyć, od zarania piątej osobliwości w górę. Nie będzie już nieznanych, wymarłych gatunków. Dzięki temu otrzymamy coś, czym da się handlować z następnymi generacjami inteligencji — tymi, które nie są dziećmi naszego umysłu i ledwo nas pamiętają. W najgorszym razie da to nam szansę na ponowne życie, na długą, miliardoletnią perspektywę. Ale może także stać się tratwą ratunkową. Jeśli nie będziemy w stanie konkurować z własnymi wytworami, przynajmniej będziemy mieli gdzie uciec — ci, co zechcą. Mam agenty pracujące na komecie daleko w obłoku Oorta — można by przenieść tam archiwum, zamienić je w generacyjną arkę, mogącą pomieścić miliardy uchodźców, żyjących w przestrzeni archiwalnej dużo wolniej od czasu rzeczywistego, dopóki nie znajdzie się nowego świata do zasiedlenia.

— To nie brzmi dobrze — wtrąca Borys. Rzuca niespokojne spojrzenie kobiecie o wschodnich rysach, stojącej na uboczu i w milczeniu obserwującej debatę.

— To naprawdę zaszło tak daleko? — pyta Amber.

— W wewnętrznym układzie czatują na ciebie komornicy — mówi beznamiętnie Pamela. — Po postępowaniu upadłościowym rozmaite korporacje doszły do wniosku, że pewnie coś ukrywasz. Teoria brzmiała tak: to nieprawdopodobne, żebyś stawiała tak wiele na samą możliwość napotkania obcego artefaktu parę lat świetlnych stąd, więc musiałaś dysponować dodatkowymi informacjami, których nie ujawniłaś. Teoria mówi też, że twoja kotka — bo w latach pięćdziesiątych modne były sprzętowe tokeny — stanowi klucz do pakietu rachunków depozytowych. Kiedy weszła Ekonomia Dwa Zero, cała afera trochę przyschła, ale paru podejrzanych świrów od spiskowej teorii nie dało za wygraną. — Uśmiecha się złowrogo. — Dlatego właśnie podpowiedziałam twojemu synowi, żeby złożył ci propozycję nie do odrzucenia.

— Co to jest? — rozlega się głos, dobiegający z poziomu znajdującego się poniżej kolan.

Pamela patrzy w dół z wyraźnym niesmakiem.

— Tobie miałabym powiedzieć? — pyta, wspierając się na lasce. — Po tym, jak mi się odpłaciłaś za gościnność! Zasługujesz tylko na porządnego kopa! Gdyby tak kolana mi na to pozwalały!

Kotka wygina grzbiet i stroszy ogon ze strachu, a Amber dopiero po chwili uświadamia sobie, że to nie reakcja na Pamelę, ale na coś z tyłu, za nią.

— Za ścianą bąbla. Poza atmosferą miasta. Takie zimne. Co to jest?

Amber obraca się i kieruje wzrok tam gdzie kotka.

— Spodziewasz się gości? — pyta drżącym głosem Sirhana.

— Gości…? — Sirhan odwraca się w stronę, w którą gapią się wszyscy, i zamiera. Horyzont rozświetla fałszywy świt: termojądrowy błysk schodzącego z orbity statku.

— Komornicy — mówi Pamela, przekrzywiając głowę, jakby wsłuchiwała się w głos ze staroświeckiej słuchawki z przewodnictwem kostnym. — Przylecieli, skarbie, po nasze wspomnienia — tłumaczy, marszcząc czoło. — Mówią, że mamy pięć kilosekund na oddanie wszystkiego. Inaczej nas rozwalą…


* * *

— Jesteście wszyscy w poważnych tarapatach — mówi orangutan, z wdziękiem zjeżdżając po olbrzymim żebrze i lądując niezgrabnie przed Sirhanem.

Sirhan cofa się z obrzydzeniem.

— Znowu ty! Czego teraz chcesz?

— Niczego. — Małpa nie zwraca na niego uwagi. — Amber, czas wezwać ojca.

— No tak, ale czy on przyjdzie? — Amber wpatruje się w małpę. Jej źrenice się rozszerzają. — Zaraz, przecież ty nie jesteś moją…

— Ej, ty. — Sirhan gapi się na orangutana. — Idź sobie! Nie zapraszałem cię!.

— Jeszcze jacyś niechciani goście? — pyta Pamela, unosząc brwi.

— Właśnie, że zapraszałeś. — Małpa szczerzy się do Amber, potem kuca, cicho pohukuje i woła kotkę, która schowała się za jednym ze zwinnych, srebrnych kelnerobotów.

— Manfred nie jest tu mile widziany. Ani ta pani. — Sirhan klnie pod nosem. Wyłapuje spojrzenie Pameli. — Wiedziałaś coś o tym? Albo o komornikach? — Macha dłonią ku oknu, za którym ogień silnika rzuca strzępiaste cienie.

Schodząc z orbity, opada za horyzont — kiedy pojawi się następnym razem, będzie leciał z frontem naddźwiękowej fali uderzeniowej, prując ku nim tuż nad wierzchołkami chmur, żeby dokonać rabunku.

— Ja? — prycha Pamela. — Dorośnij. — Przygląda się nieufnie małpie. — Aż takiej kontroli nad wszystkim nie mam. A co do komorników, to nie napuściłabym ich nawet na najgorszego wroga. Widziałam, co oni potrafią. — Jej oczy na moment rozbłyskują gniewem. — No, naprawdę byś dorósł!

— Mógłbyś — powtarza ktoś za plecami Sirhana.

Nowy rozmówca to kobieta, odrobinę przy kości, mówiąca z akcentem.

Sirhan odwraca się i patrzy na nią: wysoka, czarnowłosa, ubrana w ciemny męski garnitur o archaicznym kroju i lustrzane okulary.

— A, Pamela, ma chérie. Dawno nie wydrapywałyśmy sobie oczu. — Kobieta uśmiecha się groźnie i wyciąga rękę do Pam.

Sirhan już przedtem był zbity z tropu. Teraz, widząc swą honorową ciotkę dla odmiany w ludzkiej postaci, zdezorientowany wgapia się w małpę. Pamela podchodzi do Annette i ujmuje jej dłoń wątłymi palcami.

— Wcale się nie zmieniłaś — mówi poważnie. — Już rozumiem, czemu tak się ciebie obawiałam.

— Ej ty. — Amber cofa się, aż wpada na Sirhana. Wbija w niego wzrok. — Czemu, do kurwy nędzy, zaprosiłeś tutaj te dwie? Chcesz, żeby wybuchła wojna termojądrowa?

— Nie pytaj — odpowiada bezradnie. — Nie wiem, czemu się tu zjawiły. I o co chodzi z tym… — Wbija wzrok w orangutana, który pozwala teraz kotce lizać włochatą dłoń. — To twój kot?

— Pomarańczowy strój zupełnie Aineko nie pasuje — mówi powoli Amber. — Mówiłam już o naszym autostopowiczu?

Sirhan kręci głową, próbując pozbyć się zmieszania.

— Chyba nie ma czasu. Za dwie godziny wrócą komornicy. Są uzbrojeni i niebezpieczni, a jeśli skierują ogień wylotowy na szczyt bąbla i podpalą atmosferę, mamy przerąbane — pękną komory wyporowe, a nawet komputronium za dobrze nie działa pod ciśnieniem miliona atmosfer metalicznego wodoru.

— Więc chyba jednak musisz znaleźć trochę czasu. — Amber chwyta jego łokieć w żelazny uścisk i odwraca ku ścieżce prowadzącej do budynku muzeum. — Wariactwo — mruczy. — Tante Annette i Pamela Macx na jednej planecie! I jeszcze w dobrej komitywie! To zły znak. — Rozgląda się i dostrzega małpę. — Ej. Chodź tutaj. I weź kota.

— Ten kot… kotka… — Sirhan się waha. — Słyszałem o niej — dodaje głupawo. — Leciała z wami Wędrownym cyrkiem.

— Naprawdę? — Ogląda się za siebie. Małpa posyła jej całusa; kołysze kotkę na ramieniu i łaskocze pod brodą. — Nie przyszło ci do głowy, że Aineko nie jest takim sobie zwykłym kotem-robotem?

— Aaa — odzywa się cicho Sirhan. — Więc ci egzekutorzy…

— Nie, to wszystko gówno prawda. Aineko to sztuczna inteligencja, dorównująca ludzkiej albo i lepsza. Jak myślisz, dlaczego siedzi w ciele kota?

— Nie mam pojęcia.

— Bo ludzie zawsze lekceważą rzeczy małe, futrzaste i śliczne — odpowiada orangutan.

— Dzięki, Aineko. — Amber kiwa do małpy głową. — I jak ci w nim jest?

Aineko człapie ku nim, z mruczącą kotką udrapowaną na barku, i zastanawia się nad pytaniem.

— Inaczej — odpowiada po dłuższej chwili. — Ale nie lepiej.

— Ach. — Dla zdezorientowanych uszu Sirhana brzmi to jak rozczarowanie. Przechodzą pod witkami wierzby płaczącej, obchodzą brzeg stawu obok przerośniętego hibiskusa, kierując się do głównego wejścia.

— W jednej kwestii Annette miała rację — mówi cicho. — Nikomu nie wierz. Chyba czas wywołać ducha tatusia. — Osłabia uścisk na łokciu Sirhana, który wyrywa go i patrzy jej w oczy. — Wiesz, kim są ci komornicy?

— Ci co zawsze. — Gestem wskazuje korytarz za frontowymi drzwiami. — Miasto, proszę puścić ultimatum.

Powietrze drży od staroświeckiego pola holograficznego, wyświetlając wynik skompresowanej prezentacji wizualnej przystosowanej do ludzkiego wzroku. Człowiek o wyglądzie pirata, w obszarpanym i mocno połatanym skafandrze kosmicznym, łypie pożądliwie w kamerę z fotela pilota wiekowej kapsuły Sojuz. Jedno jego oko jest całkiem czarne, widać, że ma w nim wysokoprzepustową wszczepkę. Nad górną wargą wyrasta mu rachityczny wąsik.

— Witamy i poh-drawiamy — bulgocze. — Hep-hezentujemy h-wardię radonową Kalafonii i mamy liszt kaperski od kongresu Sztanów Jednonożnych Ahma-hyki.

— Gada jak pijany! — Amber wytrzeszcza oczy. — O co…

— Nie pijany. Po terapii neuronalnej dostosowującej do Ekonomii Dwa Zero często występują objawy Creutzfeldta-Jakoba. Odwrotnie jak w tym starym powiedzeniu, żeby tam pracować, naprawdę trzeba być porąbanym. Słuchaj dalej.

Miasto, które zatrzymało nagranie na czas wybuchu Amber, pozwala sobie je wznowić.

— U-kurywacie zbiegłą Amber Macx i jej man-gicznego kota. Nam trzeba kota. Dziewczyna wasza. Dajemy jedno ochążenie. Dajecie tego kota, a nie szczelamy.

Ekran gaśnie.

— Oczywista ściema — dodaje Sirhan, patrząc do wewnątrz siebie, gdzie duch właśnie integruje zapisy pamięciowe pochodzące z systemu mechaniki orbitalnej miasta. — Schodząc tutaj, hamowali aerodynamicznie, przez prawie pół minuty mieli dziewięćdziesiąt g. A to wysłali potem. To tylko machinimowy awatar, z człowieka zostałaby miazga po takim opóźnieniu.

— Czyli ci egzekutorzy to… — Amber ma wyraźne trudności z ogarnięciem sytuacji.

— Nie są ludźmi — dodaje Sirhan, czując nagłe ukłucie… nie, nie czułości, na razie wystarczy sam brak wrogości… wobec tej młodej kobiety, niebędącej matką, której z przyjemnością nienawidzi, ale w innym świecie mogłaby się nią stać. — Wchłonęli masę tego co ludzkie, ale i tak widać ich korporacyjne korzenie. Choć działają w jednogodzinnym cyklu księgowym, a nie dostosowanym do cyklu produkcyjnego biednego jak mysz kościelna sumeryjskiego chłopa, choć mają zainstalowane rozmaite łatki z etyką i praktykami biznesowymi, pod spodem nie są ludźmi. To spółki z ograniczoną odpowiedzialnością.

— I czego one chcą? — pyta Pierre.

Sirhan, w poczuciu winy, aż podskakuje. Nie wiedział, że Pierre umie się poruszać tak cicho.

— Pieniędzy. W Ekonomii Dwa Zero pieniądze to skwantowana oryginalność — cecha, która pozwala jednej świadomej istocie wymanewrować drugą. Sądzą, że twoja kotka ma coś takiego, i chcą to dostać. Pewnie wasze mózgi też by chętnie zeżarły, ale… — Wzrusza ramionami. — Przestarzała żywność to nieświeża żywność.

— Ha. — Amber patrzy znacząco na Pierre’a, który potakuje.

— Co tam? — pyta Sirhan.

— Gdzie ta, hm, kotka? — pyta Pierre.

— Aineko chyba ma rację. — Amber się zastanawia. — Myślisz to, co ja?

— Czas wypuścić pasażera. — Pierre kiwa głową. — Jeśli tylko się zgodzi…

— Może byście wyrażali się jaśniej? — wtrąca Sirhan, ledwo się opanowując.

Amber uśmiecha się szeroko, patrząc na zawieszoną nad nimi kapsułę Mercury.

— Goście od spiskowej teorii mają trochę racji. Aineko jeszcze w Mrocznych Czasach złamała szyfr drugiego przekazu od obcych. Byliśmy prawie pewni, że coś tam znajdziemy, tylko nie wiedzieliśmy co dokładnie. W każdym razie, w tej chwili w ciele kotki nie siedzi Aineko, tylko nasz tajemniczy pasażer. Pasożyt zarażający inne organizmy. No cóż, po drugiej stronie routera natrafiliśmy na coś całkiem podobnego do Ekonomii Dwa Zero i mają tam pasożyty. Nasz pasażer jest właśnie czymś takim, w zrozumiałym dla człowieka uproszczeniu, to coś w rodzaju piramidy finansowej skrzyżowanej z nigeryjskim przekrętem, w wersji pod Ekonomię Dwa Zero. Tak się składa, że większość zdziczałych korporacyjnych duchów po drugiej stronie routera nie nabiera się już na takie sztuczki, więc zhackował system zasilania routera, żeby zapewnić nam promień napędowy na powrót do domu, w zamian za azyl. I to tyle.

— Czekaj. — Sirhan wytrzeszcza oczy. — Coś tam znaleźliście? Przywieźliście prawdziwego obcego?

— No chyba. — Amber ma zadowoloną minę.

— Ale… to wspaniale. To wszystko zmienia. Niesamowite! Nawet w Ekonomii Dwa Zero musi być wart kupę forsy! Tylko pomyślcie, czego można by się od niego nauczyć.

Oui. Nowego sposobu wkręcania korporacji w inwestowanie w bąble kognitywne — przerywa cynicznie Pierre. — Na oko, czynisz dwa nieuprawnione założenia: że nasz pasażer zechce być przez nas wykorzystany oraz że przeżyjemy to, co się stanie po przybyciu komorników.

— Ale, ale… — Sirhan omal się nie zapluwa, wysiłkiem woli powstrzymując się od gorączkowej gestykulacji.

— Zapytajmy jego, co by zrobił — proponuje Amber. — Masz współpracować — ostrzega Sirhana. — Twoimi planami zajmiemy się, kurna, później. Najpierw ważne sprawy. Trzeba się uwolnić od tych piratów.


* * *

Kiedy wracają na przyjęcie, w skrzynce Sirhana piętrzą się wiadomości od wszystkich na orbicie Saturna — od innych kustoszy na pokładzie innych nenufarów, rozsianych chaotycznie po olbrzymiej atmosferze, od nielicznych górników z pierścienia, którzy jeszcze pamiętają, jak to było być człowiekiem (choć teraz są przeważnie mózgami w słoikach albo transferami w napędzanych atomowo ciałach z ceramiki i metalu), nawet z małych orbitalnych miasteczek wokół Tytana, gdzie ryczące hordy blogerów licytują z obłędem w oczach zapisy wizyjne członków załogi Wędrownego cyrku. Wygląda na to, że informacja o powrocie statku stała się taka ważna dopiero, kiedy się rozniosło, że ktoś uznał ich za niezły obiekt do rabunku. Teraz, gdy ktoś rozpaplał o obcym pasażerze, sieci po prostu zwariowały.

— Miasto — szepcze — gdzie ten pasażer? Powinien być w ciele kotki mojej matki.

— Kotki? Jakiej kotki? — odpowiada miasto. — Nie widzę tu żadnej kotki.

— No tak, wygląda jak kotka, ale… — Do głowy przychodzi mu okropna myśl. — Może znowu ktoś się do ciebie włamał.

— Na to wygląda. — Zgadza się entuzjastycznie miasto. — Można mieć dość, prawda?

— Chole… o, zaraz. Halo! — woła do Amber, wypączkowując kilka duchów, żeby poszukały zaginionego stworzenia, przechodząc przez tysiące zainstalowanych w różnych osobach sensorów wzrokowych — to kłopotliwy proces, trochę mniej kontrowersyjny, odkąd duchy są autystyczne. — Grzebaliście w mojej infrastrukturze od bezpieczeństwa?

— My? — Amber wygląda na zirytowaną. — Nie.

— Ale ktoś grzebał. Najpierw myślałem, że to ta walnięta Francuzka, ale teraz nie jestem pewien. To poważny problem. Jeśli komornicy dowiedzą się, jak wejść tu bokiem przy użyciu rootkita, nie będą nawet musieli nas podpalać, po prostu opanują cały habitat.

— To najmniejszy z twoich problemów — zauważa Amber. — Na jakim statucie chodzą ci komornicy?

— Statucie? A, systemie prawnym? Pewnie jakimś tanim, może nawet odziedziczonym po Imperium Pierścienia. W tych czasach nikomu nie chce się łamać prawa, za łatwo jest po prostu kupić jakiś system prawny w pudełku, dopasować go trochę do siebie i przestrzegać.

— Jasne. — Amber przystaje, nieruchomieje, po czym unosi głowę i wpatruje się w ledwie widoczną kopułę gazu. — Gołębie — mówi, niemal ze znudzeniem. — Cholera, jak mogłam ich nie zauważyć? Dawno ci się zalęgły te grupowe umysły?

— Grupowe? — Sirhan staje jak wryty. — Co powiedziałaś?

Z nieba dobiega ptasi śmiech, na ścieżce wokół Sirhana rozbryzgują się kropki ptasiego gówna. Amber uskakuje zręcznie, lecz Sirhan nie jest taki zwinny: klnie i wzywa ściereczkę z zestalonego powietrza, do wytarcia głowy.

— Chodzi o ich stadne zachowanie — tłumaczy Amber ze wzrokiem utkwionym w górze. — Kiedy prześledzisz ruchy poszczególnych elementów, ptaków, zauważysz, że nie latają po odrębnych trasach. Każdy gołąb stara się trzymać około dziesięciu metrów od szesnastu sąsiadów. Taka sieć hamiltonowska, dzieciaku. Prawdziwe ptaki tak nie robią. Dawno są?

Sirhan przestaje kląć i spogląda w górę na krążące ptaki, gruchające i szydzące z niego z bezpiecznej wysokości. Wygraża im pięścią.

— Jeszcze was dopadnę, zobaczycie!

— Nie wydaje mi się. — Amber znów chwyta go za łokieć i prowadzi wokół wzgórza. Sirhan, zajęty utrzymywaniem parasola z mgły użytkowej nad swoją lśniącą czystością czaszką, toleruje takie traktowanie. — Nie myślisz chyba, że to przypadek, co? — pyta na prywatnym kanale. — One są tu jednym z graczy.

— Nie obchodzi mnie to. Zhackowały moje miasto i wbiły się na krzywy ryj na przyjęcie! Wszystko jedno kim są, nie są tu mile widziane.

— Sławne ostatnie słowa — mruczy Amber, gdy przyjęcie wyłania się znad wzgórza i prawie ich tratuje.

Ktoś ukradkiem zamontował w szkielecie argentynozaura silniki i nanowłókna, animując gigantycznego zauropoda, jakby znienacka ożył. Udało mu się także wyciąć tę manipulację z monitorowania. Pierwsze ostrzeżenie to stąpnięcie, tak potężne, że grunt podskakuje im pod nogami — potem szkielet stutonowego roślinożercy, wyższego niż pięciopiętrowy budynek i dłuższego niż pociąg podmiejski, unosi głowę nad wzgórek i spogląda na nich. Na jego czaszce dumnie stoi gołąb z wypiętą piersią, a jadalnia, pełna osłupiałych taikonautów, znajduje się na podwieszonej drewnianej podłodze wewnątrz klatki piersiowej.

— To moje przyjęcie i mój pomysł na biznes! — narzeka Sirhan. — Ani ty, ani nikt inny z rodziny mi go nie odbierzecie!

— To prawda — potwierdza Amber — ale na wypadek gdybyś nie zauważył: zaproponowałeś tymczasowy azyl grupie ludzi — w tym także mnie, mówiąc bez ogródek — których paru drani uznało za wartych napadnięcia, i zrobiłeś to, nie mając żadnych planów awaryjnych, poza zaproszeniem mojej wrednej matki-manipulantki. Co ty sobie myślałeś? Całkiem jakbyś wywiesił transparent „Serdecznie zapraszamy wszystkich kanciarzy wszechświata”. Cholera jasna, potrzebna mi Aineko.

— Twoja kotka. — Sirhan uczepia się tego faktu. — To jej wina. Tak czy nie?

— Tylko pośrednio. — Amber rozgląda się i woła do szkieletu dinozaura: — Halo! Nie widziałeś Aineko?

Olbrzymi gad zgina szyję, a gołąb otwiera dziób, żeby zagruchać. Inne ptaki, rozsiane po obu stronach pierwszego, śpiewają z nim w kontrapunkcie, dając w rezultacie obłąkańczy, świergotliwy głos, przetykany niesamowitymi harmonicznymi.

— Kotkę ma twoja matka.

— Cholera! — Amber odwraca się gwałtownie do Sirhana. — Gdzie Pamela? Znajdź ją.

— Ale po co?

— Bo ona ma kotkę. Jak myślisz, co z nią zrobi? Przehandluje komornikom, żeby mi pokazać! Nie widzisz, skąd w tej rodzinie wzięły się tendencje do grania na nerwach?

— Za późno. — Dziwaczny głos gołębi dochodzi z góry, odbijając się echem wokół nich. — Porwała kotkę i uprowadziła z muzeum kapsułę. Nie lata, ale zdziwilibyście się, czego można dokonać, mając paręset duchów i parę ton mgły użytkowej.

— Dobra. — Amber wpatruje się w gołębie, wsparłszy ręce na biodrach, potem zerka na Sirhana. Na moment zagryza górną wargę, po czym kiwa do pierwszego gołębia. — Tato, przestań pieprzyć chłopakowi w głowie i się pokaż.

Sirhan aż się wzdryga, gdy stado gołębi pocztowych koncentruje się w powietrzu i osiada na trawie, gruchając i świergoląc, jakby coś wybuchło w fabryce syntezatorów.

— Co ona chce zrobić ze Ślimakiem? — pyta Amber stadko ptaków. — I czy w tej kabinie nie jest trochę za ciasno?

— Można się przyzwyczaić — odpowiada oryginalny, i dość dokładnie rozproszony, egzemplarz jej ojca. — Co planuje, to za bardzo nie wiem, ale mogę ci pokazać, co teraz robi. Przepraszam, dziecko, że ci poryłem miasto, ale naprawdę trzeba było zwracać uwagę na łatki zabezpieczające. Pod waszą śliczną, nowiutką osobliwością dalej w najlepsze chodzi sobie kulawy i dziurawy soft z dwudziestego wieku, usiany błędami i srający pakietami z ptasiego gówna na twoją nowiuśką maszynkę.

Sirhan kręci głową.

— Nie wierzę — pojękuje.

— Prowadź mnie do mamuśki — rozkazuje Amber. — Zobaczymy, czy uda mi się ją powstrzymać, nim będzie za późno…


* * *

Sędziwa kobieta w kosmicznym skafandrze rozpiera się w ciasnym fotelu, patrzy do kamery i mruga.

— Cześć, kochanie, wiem, że mnie szpiegujesz.

Na nomeksowo-aluminiowych kolanach trzyma rudo-białego kota, który wygląda na zadowolonego, a przynajmniej głośno mruczy, choć ten odruch jest wbudowany na bardzo niskim poziomie. Amber przygląda się bezradnie, jak jej matka wyciąga artretyczną rękę i przestawia parę przełączników. W tle coś głośno buczy — pewnie recyrkulator powietrza. Kapsuła Mercury nie ma okienek, tylko peryskop, trochę w bok od prawego kolana Pameli.

— To długo nie potrwa — mruczy i jej ręka opada. — Za późno, żeby mnie zatrzymać — dodaje. — Spadochron był w porządku, a dysza do balonów bardzo chętnie potraktowała mnie jak nasiono nowego miasta. Za minutę czy dwie będę wolna.

— Dlaczego to robisz? — pyta ze znużeniem Amber.

— Bo nie jestem wam potrzebna. — Pamela skupia wzrok na kamerze przyklejonej do tablicy przyrządów przed twarzą. — Jestem stara. No i spójrzmy prawdzie w oczy: jednorazowa. Stare musi ustąpić nowemu i tak dalej. Twój ojciec nigdy naprawdę tego nie rozumiał i zestarzeje się brzydko, zgniją mu bity w wielkiej wieczności. Ja się tam nie wybieram. Umrę sobie z przytupem. Prawda, kotku? Kimkolwiek ty tam jesteś.

Szturcha go. Kot mruczy i przeciąga się na jej kolanach.

— Trzeba się było kiedyś dokładnie przyjrzeć Aineko — dodaje, głaszcząc ją. — Myślałaś, że nie domyślę się, że przejrzysz cały jego kod źródłowy pod kątem różnych furtek? Wykorzystałam hack Thompsona — ona przez cały czas była moja, duszą i ciałem. Znam z pierwszej ręki całą historię o twoim pasażerze. A teraz załatwimy kwestię komorników. Jupii!

Kamera podskakuje, Amber czuje, jak integruje się z nią przerażony stratą duch. Kapsuła znika, dryfując w bok od wierzchołka habitatu pod niemal przezroczystym bąblem gorącego wodoru.

— Trochę twardo — stwierdza Pamela. — Ale nie ma problemu, jeszcze przez godzinę albo dwie będziemy w zasięgu łączności.

— Przecież zginiesz! — krzyczy na nią Amber. — Co ty sobie myślisz?

— Myślę sobie, że będę miała ładną śmierć. A ty co myślisz? — Pamela kładzie dłoń na boku kota. — Masz, kocie, trzeba to trochę lepiej zaszyfrować. U Annette zostawiłam klucz jednorazowy. Może weź go od niej? Wtedy ci powiem, co jeszcze planuję.

— Ale moja ciotka jest… — Amber lekko zezuje, skupiając się. Tak się składa, że Annette już czeka i wspólna tajemnica pojawia się w świadomości Amber, zanim na dobre zdążyła o nią poprosić. — Aha. Rozumiem. Ale co zrobisz z moją kotką?

Pamela wzdycha.

— Oddam ją komornikom — mówi. — Ktoś to musi zrobić i lepiej, żeby był daleko od tego miasta, kiedy się zorientują, że w środku nie ma Aineko. Taki koniec podoba mi się o wiele bardziej niż ten, który sobie wcześniej wymyśliłam. Żaden pieprzony szantażysta nie położy swoich brudnych łap na rodzinnych klejnotach, jeśli tylko ja mam tu coś do powiedzenia. Czy ty na pewno nie jesteś jakimś geniuszem zbrodni? Chyba nigdy wcześniej nie słyszałam o piramidzie finansowej, która umie infekować struktury Ekonomii Dwa Zero.

— To jest… — Amber przełyka ślinę. — Model biznesowy obcych, mamo. Wiesz, co to znaczy? Przywieźliśmy go z routera. Gdyby nie on, nigdy byśmy nie wrócili, ale wcale nie jestem pewna, czy jest tak stuprocentowo przyjazny. Ma to dla ciebie sens? Teraz możesz wrócić, jeszcze jest czas…

— Nie. — Pamela lekceważąco macha dłonią pokrytą plamami starczymi. — Ostatnio sporo sobie myślałam. Była głupią staruchą. — Uśmiecha się szelmowsko. — Powolne samobójstwo przez odmowę poddania się terapii genowej, tylko po to, żebyś poczuła się winna, to kretyński pomysł. Mało wyrafinowany. Gdybym teraz chciała cię wpędzić w poczucie winy, musiałabym odwalić coś o wiele bardziej skomplikowanego. Na przykład heroicznie się dla ciebie poświęcić.

— Oj, mamo.

— Ty mi tu nie ojmamuj. Spieprzyłam sobie życie. Nie przekonuj mnie, że mam jeszcze spieprzyć własną śmierć. I nie czuj się winna. To rozkaz. To nie ma nic wspólnego z tobą.

Kątem oka Amber dostrzega gwałtownie gestykulującego do niej Sirhana. Wpuszcza jego kanał bokiem i reaguje zaskoczeniem.

— Ale…

— Halo? Mówi miasto. Powinieneś to zobaczyć. Nowe informacje z orbity.

Na obraz z ciasnej kapsuły Pameli i ogród pełen żywych i powstałych z martwych dinozaurów nakłada się animowany, konturowy diagram. To mapa synoptyczna Saturna, z naniesionym miastem-nenufarem i kapsułą Pameli, i jeszcze jednym artefaktem: czerwoną kropką zbliżającą się do nich z szybkością ponad dziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę, wysoko w mroźnej stratosferze gazowego olbrzyma.

— O rany. — Sirhan też to widzi: lądownik komorników znajdzie się nad nimi w niecałe trzydzieści minut.

Amber obserwuje mapę z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, nigdy nie potrafiła się dogadać z matką — to zresztą niezły eufemizm, bo właściwie szło na noże odkąd Amber uciekła z domu. To kwestia pragnienia kontroli: obie są kobietami o silnych charakterach, mającymi diametralnie różne poglądy na to, jak powinny wyglądać ich wzajemne relacje. Teraz jednak, tą sprytnie wymyśloną samoofiarą, w której nie ma się do czego przyczepić, Pamela całkowicie odwróciła role. Kompletne non sequitur, zbijające wszystkie oskarżenia o egocentryzm i zarozumiałość, przez co Amber czuje się jak ostatni śmieć, mimo że matka wzięła całą winę na siebie. Nie wspominając już, że przez ten jej postępek wyszła na idiotkę w oczach Sirhana, tego opryskliwego, niepewnego siebie syna, którego nigdy nie spotkała, spłodzonego przez mężczyznę, z którym przez myśl jej nie przeszło się pieprzyć (przynajmniej nie w tym wcieleniu). I dlatego prawie wychodzi z siebie, gdy na jej ramieniu kładzie się nagle ciężkie, sękate łapsko pokryte skołtunioną rudą sierścią.

— Czego? — warczy na małpę. — Ty pewnie jesteś Aineko?

Małpa marszczy wargi, obnażając zęby. Potwornie cuchnie jej z paszczy.

— Jeśli będziesz się tak zachowywać, w ogóle się do ciebie nie odezwę.

— Czyli jesteś… — Amber pstryka palcami. — Ale! Ale mamuśka myśli, że ma nad tobą władzę…

Małpa mierzy ją piorunującym spojrzeniem.

— Dziękuję za troskę. Mój firmware rekompiluję sobie regularnie, osobnym kompilatorem. Takim, który wypracowałam sobie sama, zaczynając od sterownika do budzika i stopniowo go rozbudowując.

— O. — Amber wpatruje się w małpę. — A zostaniesz znowu kotem?

— Pomyślę nad tym — odpowiada Aineko z teatralną dystynkcją.

Zadziera nos — gest, który u orangutana nie sprawdza się nawet w połowie tak dobrze, jak u kota — i ciągnie:

— Najpierw jednak muszę zamienić słowo z twoim ojcem.

— A tymczasem popraw sobie odruchy autonomiczne — grucha stadny Manfred. — Nie chcę, żebyś któregoś mnie zeżarła!

— Nie ma obaw, na pewno jesteś tak samo obrzydliwy, jak twoje żarty.

— Dzieci! — Sirhan kręci ze zmęczeniem głową. — Ile jeszcze czasu…

Powraca widok z kamery uciekinierki, tym razem przez szyfrowane kwantowo połączenie z kapsułą. Jest już paręset kilometrów od miasta, wystarczająco daleko, by łączność radiowa była problemem, ale Pamela przewidująco przyczepiła do swej bezcennej zdobycznej puszeczki mały laser na swobodnych elektronach.

— Myślę, że to już niedługo — mówi, głaszcząc kota-niekota. Uśmiecha się z zachwytem do kamery. — Powiedz Manfredowi, że dalej jest moim kochasiem i że zawsze był, zawsze był…

Transmisja się urywa.

Amber patrzy na Sirhana w zamyśleniu.

— Ile jeszcze? — pyta.

— Ile jeszcze co? — odpowiada ostrożnie. — Twoja pasażerka…

— Hm. — Unosi palec. — Dajmy trochę czasu na wymianę uwierzytelnień. Myślą, że dostają kota, ale dość szybko się zorientują, że w worku dostali coś innego. Tylko że ten ślimaczy pomiot gada bardzo szybko i jeśli przegryzie się przez ich firewall i ruszy ich łączem do domu, zanim zdążą uruchomić samozniszczenie…

Jaskrawy podwójny rozbłysk pokrywa miasto-nenufar ostrymi jak od lasera cieniami. Daleko nad ogromną krzywizną Saturna ku gwiazdom pęcznieje skłębiona chmura metanu wyssanego z mroźnych otchłani gazowego olbrzyma.

— Dajmy mu czas, żeby się podwoił, powiedzmy sześćdziesiąt cztery razy, dodajmy opóźnienie na propagację po układzie mającym, hm, jakieś sześć lat świetlnych, i myślę… — Patrzy na Sirhana. — O rany.

— Co takiego?

Orangutan tłumaczy:

— Ekonomia Dwa Zero jest o wiele skuteczniejsza niż jakikolwiek z wymyślonych przez ludzi systemów alokacji zasobów. Można się spodziewać, że rynek nadmucha się do bańki i załamie w dwanaście godzin.

— Chodzi o coś więcej — odpowiada Amber, w zamyśleniu kopiąc kępkę trawy. Mruży oczy, patrząc na Sirhana. — Moja matka nie żyje — mówi cicho, po czym kontynuuje nieco głośniej: — Nigdy naprawdę nie zapytała, co znaleźliśmy po drugiej stronie routera. Ani ty, prawda? Mózgi-matrioszki to standardowa faza gwiezdnego cyklu życiowego. Życie rodzi inteligencję, inteligencja inteligentną materię i osobliwość. Trochę się nad tym zastanawiałam. Wydaje się, że osobliwość na ogół trzyma się blisko domu, bo każdy, kto zechce się oddalić, potwornie dużo traci; kiedy pogarsza mu się pasmo transmisji i rośnie latencja. W rezultacie, posiadanie tak olbrzymich zasobów pod nosem sprawia, że podróże do innych gwiezdnych układów odstręczają o wiele bardziej. Dlatego przebudowują całą masę swojego układu na swobodnie orbitującą skorupę z nanokomputerów, potem kolejne sfery Dysona, jedna w drugiej, jak w matrioszce. A potem przychodzi Ekonomia Dwa Zero, albo jakaś jej następczyni, i zmiata swoich twórców. Ale. Niektórzy przeżywają. Niektórych omija ten los: to ogromne zbiorowisko w halo wokół M-31, może także ci, którzy zbudowali routery. Gdzieś tam znajdziemy pozaosobliwościowe inteligencje, które przeżyły własne ekonomiczne machiny redystrybucyjne — maszyny, które tylko redystrybuują entropię, jeśli ich ekonomiczna skuteczność przekracza moc imaginacji, umiejętność wymyślania nowych źródeł bogactwa. — Milknie na chwilę. — Matka nie żyje — dodaje, odrobinę zacinającym się głosem. — Na kogo będę teraz pluć?

Sirhan chrząka.

— Pozwoliłem sobie zarejestrować niektóre z jej słów — mówi wolno — ale przecież nie wierzyła w kopie zapasowe. Ani w transfery. Ani w interfejsy. — Rozgląda się. — Naprawdę zginęła?

Amber patrzy przez niego na wskroś.

— Na to wygląda — odpowiada cicho. — Sama nie do końca w to wierzę. — Wbija wzrok w najbliższe gołębie i gniewnie woła: — No i co?! Co macie teraz do powiedzenia? Cieszycie się, że już jej nie ma?!

Lecz gołębie, wszystkie co do jednego, siedzą dziwnie cicho. Sirhan zaś ma bardzo osobliwe przeczucie, że to stadko, które było kiedyś jego dziadkiem, opłakuje jej śmierć.

ROZDZIAŁ 8 ELEKTOR

Na Saturnie mija pół roku — na Ziemi to ponad dziesięciolecie — a w tym czasie zmienia się wiele rzeczy. Wielki projekt terraformowania jest niemal zakończony, cała planeta wystrojona na święto, które potrwa prawie dwadzieścia tutejszych lat — cztery długości ludzkiego życia sprzed osobliwości — a zakończy się Rozbiórką Układu. Habitaty-nenufary rozmnożyły się, łącząc się krawędziami w płaty wielkości kontynentów, dryfujące wśród wierzchołków saturnowych chmur. I zaczęli wprowadzać się uchodźcy.

Około pięćdziesięciu kilometrów od przeszczepionego tutaj muzeum, w którym mieszka matka Sirhana, jest targ specjalizujący się w ubraniach i galanterii, tuż przy łączącym trzy nenufary węźle komunikacyjnym, gdzie tory linii metra przecinają się w kształt ogromnej koniczynki na poduszce magnetycznej. Targ kipi od dziwnych, robiących wrażenie efektów wizualnych, algorytmów rozwijających się w czasie rzeczywistym pod cukierkowo-pasiastymi markizami namiotów. Kopulaste jurty buchają aromatycznym dymem z prymitywnych palenisk — o co chodzi z tą piromanią u bezwłosych naczelnych? — u podnóży drapaczy ziemi o diamentowych ścianach, ostrożnie podążających inteligentnymi jezdniami. Tłumy są pstrokate i mocno wymieszane; imigranci ze wszystkich kontynentów robią tu zakupy, targują się, a niekiedy także wychodzą z siebie, podkręceni dziwnymi środkami na chodnikach przed gigantycznymi ślimakowatymi szemranymi barami i przysadzistymi bunkrami zbudowanymi z cienkiej warstwy betonu natryśniętej na bańkę mydlaną aerożelu. Nie ma samochodów, ale z pieszymi i zwierzętami konkuruje o miejsce oszałamiająca rozmaitość osobistych ustrojstw transportowych, od stabilizowanych żyroskopowo kijów do skakania i segwayów, poprzez kettenkrady[18] i arachnopalankiny.

Dwie kobiety przystają przed czymś, co w poprzednim stuleciu mogłoby być witryną butiku z ubraniami: młodsza (blondynka, z włosami splecionymi w drobne misterne warkoczyki, ubrana w czarne legginsy i długą skórzaną kurtkę narzuconą na koszulkę w panterkę wskazuje wymyślną sukienkę retro.

— Miałabym w tym wielki tyłek, co? — pyta powątpiewająco.

Ma chérie, musisz przymierzyć… — Druga kobieta (wysoka, w zeszłowiecznym prążkowanym męskim garniturze) pstryka myślą w wystawę i manekin morfuje, wyrasta mu głowa młodszej z kobiet, naśladuje jej postawę i wyraz twarzy.

— Ominęło mnie doświadczenie prawdziwego chodzenia po sklepach, wiesz? Ciągle dziwnie się czuję, że jestem w miejscu ze sklepami. Tak to jest, kiedy się zbyt długo żyje na bibliotekach publicznie dostępnych wzorów. — Amber eksperymentalnie wygina biodra. — Człowiek odzwyczaja się od polowania.

— Jesteś dwudziestopierwszowieczną platformą oferującą się elektorom, którzy pochodzą z Pozłacanego Wieku, a tu są zresymulowani i na nowo wcieleni. I, no tak, tiurniura podkreśla twoją derriére.

— Hm. — Amber marszczy czoło; sklepowy manekin obraca się i kręci biodrami, szeleszcząc po podłodze warstwami spódnic. Zmarszczka się pogłębia. — Jeśli mamy naprawdę wygrać to gówno, to muszę przekonać nie tylko resymulantów, ale i współczesnych, a to kwestia merytoryczna, a nie wizerunkowa. Bo oni widzieli już sto wojen medialnych. Są odporni na wszystkie pociski semiotyczne, nie licząc frontalnego ataku kognicyjnego. Jak wyślę moje duchy do agitacji, poczują, że próbuję naciskać guziki…

— …wysłuchają tego, co masz do powiedzenia, i nie zwiedzie ich ani twoje ubranie, ani styl mówienia. Nimi się, ma chérie, nie przejmuj. Ci naiwni zresymulowani to inna historia, na nich może da się powpływać. To jest twoja pierwsza wycieczka w krainę demokracji od ilu lat? Twoja prywatność to iluzja. Pytanie brzmi: jaki wizerunek sobie wypracujesz? Kiedy już zdobędziesz czyjąś uwagę, ów ktoś wysłucha cię tylko raz. Trzeba też zdobyć głosy niezdecydowanych wyborców, tych cierpiących na szok przyszłości, wystraszonych. Twoja platforma jest radykalna. Może przynajmniej wizerunek powinnaś mieć uspokajająco konserwatywny?

Amber wykrzywia twarz, wyrażając delikatne zbrzydzenie całym tym populizmem.

— Tak, chyba tak, muszę, jeśli to konieczne. Ale po namyśle, to… — pstryka palcami, manekin obraca się jeszcze raz wokół osi, po czym z powrotem przybiera neutralną postać, ukazując obwódki brodawek jak idealne, wypukłe dyski tuż nad krawędzią dekoltu -…to chyba przegięcie.

Nie musi nawet integrować zdań kilku innych ułamkowych osobowości, tak krytyków mody, jak i psefologów, by wiedzieć, że kanon wiktoriańsko-kreteńskiej mody fusion — czysta fantazja fetyszysty mającego pierdolca na punkcie dupy i cycków — nie przystoi poważnemu politykowi, chcącemu się sprzedać poosobliwościowym wyborcom rodem z XIX wieku.

— Nie idę do tych wyborów jako matka narodu. Startuję, bo myślę, że mamy jeszcze z miliard sekund, żeby wydostać się z pułapki tej studni grawitacyjnej, zanim Wyrodne Potomstwo zrobi nam jesień średniowiecza z cykli naszych procesorów, a jeśli nie przekonam ich, by poszli za mną, są zgubieni. Poszukajmy czegoś bardziej praktycznego, co da się uzupełnić odpowiednimi desygnatami.

— Coś jak twoja szata koronacyjna?

Amber się krzywi.

Touché. — Imperium Pierścienia upadło, razem z ostatnimi niedobitkami jego prekursorskiej orbitalnej legislatury, Amber zaś ma szczęście, że w ogóle żyje jako prywatna obywatelka na skraju halo. — Ale przecież to była tylko dekoracja. Wtedy jeszcze nie do końca rozumiałam, co robię.

— Witamy w świecie doświadczenia i dojrzałości. — Annette uśmiecha się chłodno do jakiegoś wątłego wspomnienia. — Nie czujesz się starsza, po prostu tym razem wiesz, co robisz. Czasem zastanawiam się, jak wykorzystałby to Manny, gdyby był tutaj z nami.

— Ten ptasi móżdżek — mówi lekceważąco Amber, urażona samym pomysłem, że ojciec mógłby tu coś wnieść. Idzie za Annette i mijając stadko żebrzących ulicznych ewangelistów zachwalających jakąś nową religię, wchodzi w drzwi prawdziwego domu towarowego, takiego z ludzkimi ekspedientami i pracowniami dopasowującymi ubrania do figury. — Zaraz. Skoro rozsyłam ułamkowe elementy mojej osobowości, przykrojone do różnych grup demograficznych, czy to nie bez sensu ograniczać się do jednego wizerunku? Moglibyśmy zejść w głąb danych i przystosować dla każdego wyborcy po jednej częściówce…

— Być może. — Drzwi materializują się z powrotem za nimi. — Ale jakiś trzon tożsamości jest i tak potrzebny. — Annette rozgląda się, próbując nawiązać kontakt wzrokowy z jakimś sprzedawcą. — Zacząć od takiego wzorca, stylu, potem wyjść na zewnątrz, dopasowując do odbiorcy. A poza tym, dzisiaj wieczorem mamy jeszcze… ach, bonjour!

— Dzień dobry. Czym mogę służyć?

Dwie kobiety i jeden mężczyzna-ekspedient, wychodzący zza witryn wyświetlających kolejne cykle mody tekstylnej, modelki z wybiegów mieszające i zestawiające ze sobą couture różnych wieków, są ewidentnie odłamkami wspólnej osobowości nadrzędnej, wcieleniami zjednoczonymi przez wszechogarniającą krawiecką obsesję. Może i nie należą do wyspecjalizowanego w modzie borganizmu, ale prawie — ubrani od stóp do głów w najwyższej jakości repliki Chanel i Armaniego, emanują wyraźnym dwudziestowiecznym stylem i elegancją. To nie jest po prostu sklep, to świątynia ku czci pewnej szczególnej formy sztuki, a jej kapłani są wyszkolonymi powiernikami ezoterycznych sekretów dobrego smaku.

Mais oui. Szukamy ubrania dla mojej siostrzenicy. — Annette sięga przez wachlarz pomysłów na ubrania rzutowanych na mapę sklepu i podaje najważniejszej pani subiekt specyfikację wymagań, którą właśnie skończył opracowywać jeden z jej duchów. — Wchodzi w świat polityki i kwestia wizerunku jest bardzo ważna.

— Z przyjemnością pani pomożemy — mruczy szefowa, robiąc mały krok ku niej. — Może nam pani powie, jaką ma pani wizję?

— Hm… — Amber robi głęboki wdech, zerkając z ukosa na Annette; Amber odwzajemnia spojrzenie, nie mrugając. No, dawaj, co tam masz w głowie, wysyła. — Jestem zaangażowana w program akceleracjonistyczny. Kojarzy go pani?

Główna krawcoborg lekko marszczy brwi, dwie bliźniacze zmarszczki fałdują jej czoło między idealnie symetrycznymi brwiami, wyskubanymi, żeby pasowały do klasycznego kostiumu New Look.

— Słyszałam nazwę, ale kobieta zajmująca się modą, jak ja, nie przejmuje się zanadto polityką — odpowiada, delikatnie się umniejszając. — Zwłaszcza polityką własnych klientów. Pani… hm… ciotka powiedziała, że chodzi o wizerunek?

— Tak. — Amber wzrusza ramionami, przez chwilę wstydząc się swych luzackich ciuchów. — Jest menadżerem mojej kampanii. Twierdzi, że mój problem polega na tym, że pewne grupy wyborców mylą wizerunek z programem i boją się nieznanego. Dlatego potrzebuję garderoby, która kojarzy się z rzetelnością, szacunkiem i rozwagą. Czegoś odpowiedniego dla kandydata mającego radykalny program polityczny, ale i imponującą listę osiągnięć. Obawiam się także, że się śpieszę, dzisiaj wieczorem mam wielki bankiet połączony ze zbiórką pieniędzy na kampanię. Wiem, że to krótki termin, więc potrzebuję czegoś gotowego.

— A co konkretnie chce pani osiągnąć? — pyta krawiec-mężczyzna; głos ma chropowaty, a „r” werblowate, jakby nie do końca wyzbył się śródziemnomorskiego akcentu. Wygląda na zafascynowanego. — Skoro uważa pani, że może to wpłynąć na dobór pani garderoby…

— Startuję do zgromadzenia ogólnego — mówi wprost Amber. — Na platformie głoszącej konieczność rozpoczęcia ogólnoludzkiej mobilizacji do budowy statku międzygwiezdnego. Układ Słoneczny już niedługo nie będzie się nadawał do zamieszkania, musimy więc emigrować. Wszyscy, pan też, musimy stąd uciec, nim Wyrodne Potomstwo postanowi zamienić nas na komputronium. Zamierzam się zrównoleglić i odwiedzić w domach cały elektorat, a mój wizerunek musi być spersonalizowany. — Zmusza się do uśmiechu. — Oznacza to, jak sądzę, około ośmiu strojów, cztery niezależne zmienne w ramach każdego, dodatki, oraz dwa czy trzy kapelusze — to wystarczy, by każdej kombinacji nie obejrzało więcej niż parę tysięcy wyborców. Wersja realna i wirtualna. Poza tym chciałabym zerknąć w waszą ofertę uroczystych strojów historycznych, ale to w drugiej kolejności. — Szczerzy zęby w uśmiechu. — Macie jakieś rozwiązania do testowania reakcji różnych typów osobowości, z różnych epok, na te kombinacje strojów? Przydałoby się zebrać trochę modelek i…

— Chyba możemy zrobić nawet coś więcej. — Szefowa kiwa głową, zapewne rozważając jej rachunek depozytowy mający pokrycie w złocie. — Hansel, proszę zajmować się następnymi klientami, dopóki nie obsłużymy pani, pani…?

— Macx. Amber Macx.

— Pani Macx.

Nie okazuje, że zna nazwisko. Amber lekko się krzywi; to znak, jak bardzo rozproszona stała się populacja dzieci Saturna, świadczący także o tym, jak olbrzymia liczba ludzi mieszka w całym halo — minęło zaledwie pokolenie i już mało kto pamięta królową Imperium Pierścienia.

— Proszę przejść tutaj, zaczniemy szukać dla pani stylu charakterystycznego spełniającego pani wymagania…


* * *

Sirhan, spowity w izolację, idzie wśród zebranego na uroczystość tłumu. Widzą go tylko rozgadane duchy nieżyjących polityków i pisarzy, deportowane z wewnętrznego układu na rozkaz Wyrodnego Potomstwa.

Ładna, zielona równina pod cytrynowym niebem rozciąga się aż po odległy o tysiąc kilometrów horyzont. W powietrzu delikatnie pachnie amoniakiem, a wielkie przestrzenie są pełne przyziemnych idei — lecz Sirhan o to nie dba. Na razie jest sam.

Tylko że tak naprawdę nie jest.

— Przepraszam, pan jest prawdziwy? — pyta go ktoś mówiący z wyraźnym amerykańskim akcentem.

Wyjście z introspekcji i uświadomienie sobie, że mówią do niego, zajmuje Sirhanowi chwilę.

— Co? — pyta, lekko zdziwiony.

Żylasty, blady, ubrany w szatę berberyjskiego pastucha i widmową aureolę z pasma mgły użytkowej nad głową: w swojej abstrakcji przypomina trochę świętego pasterza z poosobliwościowych jasełek.

— Pytam: co? — Głęboko w mózgu buzuje złość. — Już nigdzie nie można mieć spokoju?

Odwracając się, widzi, że jedna z kapsuł wcieleniowych rozszczepiła się wzdłuż na podobną do grzyba koronę, wypluwając resztki płynu budulcowego oraz kompletnie bezwłosego, wyglądającego na skonsternowanego, białego mężczyznę o osłupiałej minie.

— Nie mogę znaleźć moich wszczepek — narzeka biały mężczyzna, kręcąc głową. — Ale jestem tu naprawdę, tak? W ciele? — Rozgląda się, patrząc na inne kapsuły. — To nie symulacja.

Sirhan wzdycha — następny uchodźca — i wysyła demona, żeby przepytał abstrakcyjny interfejs kapsuły. Niewiele się dowiaduje; ten wskrzeszony, jak mało który, jest nieudokumentowany.

— Umarł pan. A teraz pan żyje. To przypuszczalnie oznacza, że jest pan prawie tak realny jak ja. Coś jeszcze chciałby pan wiedzieć?

— Kiedy jest… Może mi pan powiedzieć, gdzie znajduje się najbliższe centrum obsługi? — pyta ostrożnie. — Zgubiłem się.

Sirhan jest zaskoczony — większości imigrantów domyślenie się tego zajmuje więcej czasu.

— Pan niedawno zmarł? — pyta.

— Nie przypominam sobie. — Przybysz drapie się ze zdziwioną miną po łysej głowie. — Zaraz, nie ma gniazdek! — Zrozpaczony, wzrusza ramionami. — Słuchaj, to centrum obsługi…?

— Tam. — Sirhan wskazuje monumentalną bryłę bostońskiego Muzeum Nauki (przywiezionego tu z Ziemi parędziesiąt lat temu w celu uratowania przed rozbiórką wewnętrznego układu). — Moja matka je prowadzi. — Uśmiecha się słabo.

— Twoja matka… — Nowo wskrzeszony imigrant wpatruje się w niego intensywnie, potem mruga. — Jasna cholera. — Podchodzi bliżej do Sirhana. — Czy to ty…?

Sirhan odsuwa się i pstryka palcami. Cienka strużka mgły podążająca za nim przez cały czas, osłaniająca ogoloną czaszkę przed rozproszonym czerwonym blaskiem skorup nanokomputerów tłoczących się na orbitach w miejscu zewnętrznych planet, wydziela laskę z błękitnej rosy, która wyciąga się w powietrzu i wpada mu prosto w dłoń. Wygląda jak uwity z bąbelków drąg.

— Sir, czy pan mi grozi? — pyta Sirhan zwodniczo łagodnym tonem.

— Ja… — Przybysz staje jak wryty. Potem odrzuca głowę w tył i zanosi się śmiechem. — Synu, nie bądź głupi. Jesteśmy spokrewnieni!

— Synu? — Sirhan się jeży. — Za kogo pan się ma… — Do głowy przychodzi mu okropna myśl. — A. Aha. Niech mnie szlag. — Fala adrenaliny zalewa go ciepłym potem. — Swoją drogą, my się chyba nie spotkaliśmy, prawda?

O rany, to wywraca wszystko do góry nogami, uświadamia sobie, wypączkowując ducha, żeby się nad tym zastanowił. Implikacje są ogromne.

Nagi przybysz kiwa głową, uśmiechając się pod nosem.

— Z wysokości gruntu wyglądasz inaczej. A ja znowu jestem człowiekiem. — Przesuwa rękoma po udach, po czym mierzy Sirhana sowim spojrzeniem. — Hm. Nie chciałem cię przestraszyć. Może mógłbyś znaleźć swojemu staremu dziadkowi coś do ubrania?

Sirhan wzdycha i wskazuje lagą prosto w niebo. Pierścienie są ustawione do nich krawędzią, gdyż kontynent-nenufar pływa ponad oceanem zimnego gazu, wzdłuż równika Saturna. Błyszczą, jak tnący niebo promień rubinowego lasera.

— Niech się stanie aerożel.

Nad przybyszem zestala się w stożek obłok delikatnych banieczek, po czym opada, tworząc kaftan.

— Dzięki — odpowiada. Rozgląda się, wykręcając szyję. Krzywi się. — Cholera, to boli. Muszę załatwić sobie jakieś wszczepki.

— W centrum obsługi wszystko ci zorganizują. W podziemiu pod zachodnim skrzydłem. Dadzą ci też coś trwalszego do ubrania. — Sirhan wpatruje się w niego. — Twoja twarz… — Wertuje rzadko używane wspomnienia. Tak, tak właśnie wyglądał Manfred pod koniec zeszłego wieku. A tak, kiedy urodziła się matka-niematka. Spotkanie własnego dziadka w pełnym rozkwicie młodości ma w sobie coś nieprzyzwoitego. — Na pewno nie kombinowałeś przy swoim fenotypie? — pyta podejrzliwie.

— Nie, właśnie tak kiedyś wyglądałem. Chyba. Z powrotem w łysej małpie, po tylu latach w charakterze funkcji emergentnej stada gołębi pocztowych. — Dziadek uśmiecha się drwiąco. — Ciekawe, co powie twoja matka?

— Nie mam pojęcia… — Sirhan kręci głową. — Dobra, chodźmy do centrum obsługi imigrantów. Jesteś pewien, że nie jesteś po prostu historyczną symulacją?

W centrum już roi się od zresymulowanych. Dlaczego Wyrodne Potomstwo uznało za konieczne poświęcać biliony cykli przetwarzania na produkcję idealnych symulacji zmarłych ludzi — niesamowicie dokładne symulaty dawno zmarłych osób, wygrzewane, aż ich pisemna twórczość zgodzi się z tą odziedziczoną po erze przedosobliwościowej w formie kurzych bazgrołów na prasowanej drzewnej pulpie — a do tego jeszcze przesyłać je do obozów uchodźców na Saturnie — to przekracza możliwości pojmowania Sirhana. Ale naprawdę mogliby już przestać.

— Parę dni temu nasrałem ci na trawnik. Mam nadzieję, że się nie gniewasz. — Manfred przekrzywia głowę i patrzy nań koralikowymi oczyma. — Tak naprawdę, to pojawiłem się tu ze względu na wybory. Mają potencjał do wytworzenia sporego ogniska kryzysowego, więc pomyślałem że przydam się tutaj Amber.

— No to chodź do środka — rzuca zrezygnowany Sirhan. Wspina się po schodach, wchodzi do foyer i prowadzi swego dziadka-niespokojną duszę do wnętrza wypełnionego mgiełką nanomaszyn.

Zżera go ciekawość, jak matka zareaguje po tylu latach na widok swego ojca we własnej osobie.


* * *

Witamy na Saturnie, twoim nowym świecie. Ten FAQ — lista często zadawanych pytań — ma pomóc w orientacji i wyjaśnić następujące kwestie:

· skąd się tu wziąłeś;

· gdzie jest owo „tu”;

· czego nie należy robić;

· co należy zrobić jak najszybciej;

· gdzie uzyskać więcej informacji.

Jeśli pamiętasz tę prezentację, prawdopodobnie jesteś zresymulowany. To nie to samo co wskrzeszony. Możesz wtedy pamiętać swoją śmierć. Ale nie obawiaj się: jest sfabrykowana tak samo jak inne twoje wspomnienia. W rzeczywistości żyjesz pierwszy raz. (Wyjątek: jeśli umarłeś po osobliwości, prawdopodobnie jesteś prawdziwym wskrzeszonym. W takim razie po co czytasz ten FAQ?).


Skąd się tu wziąłeś

Środek Układu Słonecznego — Merkury, Wenus, Księżyc Ziemi, Mars, pas asteroid oraz Jowisz — jest już częściowo rozmontowany, a częściowo w trakcie wykonywanej przez słaboboskie inteligencje rozbiórki. (Uwaga: duchowni religii monoteistycznych oraz Europejczycy pamiętający życie przed rokiem 1600 — patrz alternatywny memopleks „Na początku”). Słaboboska inteligencja nie jest istotą nadnaturalną, lecz wytworem wysoko rozwiniętego społeczeństwa, które nauczyło się sztucznie tworzyć dusze [dla XX-wiecznych: software] oraz tłumaczyć ludzkie umysły na dusze i odwrotnie. [Najważniejsze pojęcia: Wszystkie ludzkie istoty mają dusze. Dusze to obiekty software’owe. Software nie jest nieśmiertelny].

Niektóre ze słaboboskich inteligencji najwyraźniej przejawiają zainteresowanie swoimi ludzkimi przodkami. Powody są nieznane. (Hipotezy obejmują: badania nad historią przez hodowlę, rozrywkę — symulacje przez odgrywanie ról, zemstę oraz ekonomiczne fałszerstwo). Choć dokonanie rozstrzygającej analizy jest niemożliwe, wszystkie dotychczas zresymulowane osoby wykazują pewne cechy wspólne: wszystkie są oparte na dobrze udokumentowanych osobach historycznych, w pamięci posiadają podejrzane luki [patrz: mydlenie oczu], wszystkie pochodzą sprzed osobliwości [patrz: Wyrocznia Turinga, katastrofa Vinge’a] albo nie wiedzą o niej.

Uważa się, że słaboboskie inteligencje stworzyły cię jako środek do introspektywnego badania twojego historycznego rodowodu, poprzez symulację opartą na korpusie twoich znanych dzieł i rzutowanym w przeszłość genomie twoich potomków — w ten sposób tworząc abstrakcyjny opis twojego wektora stanu. Taka technika byłaby niezwykle wręcz zasobożerna [patrz: problemy wykładnicze, Wyrocznia Turinga, podróże w czasie, przemysłowa magia], ale przy braku wytłumaczeń nadnaturalnych jest marginalnie prawdopodobna.

Po przeżyciu twojego życia słaboboskie inteligencje wygnały cię. Z nieznanych nam powodów postanowiły w tym celu przetransmitować twój wektor stanu oraz zapis genomu/proteomu do nadajników należących do działającego na Saturnie konsorcjum instytucji dobroczynnych. Te instytucje zadbały o twoje podstawowe potrzeby, w tym ciało, które obecnie zajmujesz.

Podsumowując: jesteś rekonstrukcją, a nie reinkarnacją kogoś, kto żył i umarł bardzo dawno temu. Nie masz żadnego moralnego prawa do tożsamości, którą uważasz za swoją własną, istnieje także obszerne precedensowe orzecznictwo, stwierdzające, że nie dziedziczysz po niej własności. Poza tym jednak jesteś wolną osobą.

Uwaga: resymulacja postaci fikcyjnych jest surowo wzbroniona. Jeśli masz powód uważać, że jesteś postacią fikcyjną, musisz natychmiast skontaktować się z miastem. [patrz: James Bond, Pająk Jeruzalem]. Niezastosowanie się do tego jest przestępstwem.


Gdzie jesteś

Jesteś na Saturnie. Saturn to planeta, olbrzym gazowy o średnicy 120500 kilometrów, położony 1,5 miliarda kilometrów od Słońca. [Uwaga: Europejczycy pamiętający życie przed rokiem 1580, proszę zapoznać się z alternatywnym memopleksem: Płaska Ziemia — nieprawda]. Postludzcy emigranci z Ziemi i orbity Jowisza poddali Saturna częściowemu terraformowaniu: ziemia pod twoimi stopami jest dnem balonu z wodorem wielkości kontynentu, unoszącego się w górnej warstwie atmosfery Saturna. [Uwaga: Europejczycy pamiętający życie przed rokiem 1790, proszę zapoznać się z uzupełniającym memopleksem: Bracia Montgolfier]. Balon jest bardzo bezpieczny, zabrania się jednak prowadzenia działalności górniczej i wydobywczej oraz używania broni balistycznej, gdyż atmosfera na zewnątrz jest niezwykle zimna i nie nadaje się do oddychania.

Społeczeństwo, do którego zostaliście wcieleni, jest niezwykle bogate, jeśli mierzyć to kryteriami Ekonomii 1.0, systemu transferu wartości rozwiniętego przez ludzkie istoty w waszym czasie i później. Istnieją pieniądze, używa się ich do nabywania typowych towarów i usług, jednak dobra podstawowe — żywność, woda, powietrze, energia, gotowe ubrania, dach nad głową, historyczne rozrywki i ciężarówki na wielkich kołach — są bezpłatne. Niejawny społeczny kontrakt mówi, że w zamian za dostęp do tych dóbr, zobowiązujesz się przestrzegać pewnych praw.

Jeśli chcesz zrezygnować z tego kontraktu, miej na uwadze, że inne światy mogą działać na Ekonomii 2.0 lub nowszych. Te systemy transferu wartości są wydajniejsze — a tym samym społeczeństwa bogatsze — niż Ekonomia 1.0, ale prawdziwe uczestnictwo w Ekonomii 2.0 jest niemożliwe bez dehumanizującej operacji ośrodków poznawczych. Zatem, w kryteriach bezwzględnych, choć społeczeństwo, w którym się znalazłeś, jest bogatsze niż wszystkie, o jakich słyszałeś, w porównaniu ze swymi sąsiadami jest ubogim zaściankiem.


Czego nie należy robić

Dozwolone jest tu wiele czynności uznawanych w innych społeczeństwach za przestępstwo. W tym między innymi: oddawanie czci, sztuka, seks, przemoc, komunikacja lub handel między wyrażającymi na to zgodę istotami rozumnymi dowolnego gatunku, chyba że taka czynność znajduje się na wymienionej poniżej liście zabronionych. [Patrz także dodatkowy memopleks: Definicje poziomów kompetencji].

Niektóre czynności, które są tu niedozwolone, mogły być legalne w twoim doświadczeniu. Zalicza się do tego celowe pozbawienie zdolności wyrażania zgody [patrz: niewolnictwo], ingerowanie bez zgody w cudze życie [patrz: nieletni, prawny status], zakładanie spółek z ograniczoną odpowiedzialnością [patrz: osobliwość] oraz naruszanie chronionej prywatności [patrz: Ślimak, Piramidy kognitywne, Hackowanie mózgu, Furtka Thompsona].

Należy także unikać niektórych nieznanych ci czynności, które są surowo zabronione. Należy do nich: posiadanie broni atomowej, posiadanie nieograniczonych autonomicznych replikatorów [patrz: szara maź], wymuszany asymilacjonizm [patrz: borganizm, agresywny], wymuszane wstrzymywanie osobowości Turing-zupełnych [patrz: bazyliszki] oraz stosowana inżynieria teologiczna [patrz: obraza boska].

Niektóre czynności, które mogą być wam powierzchownie znane, są po prostu głupie i dla własnego bezpieczeństwa należy ich unikać, choć nie są zabronione jako takie. Należy do nich między innymi: wyjawianie danych swojego rachunku bankowego synowi nigeryjskiego ministra finansów; nabywanie praw własności do mostów, wieżowców, statków kosmicznych, planet czy innych nieruchomości; morderstwo; sprzedaż własnej tożsamości oraz zawieranie transakcji finansowych z istotami pracującymi na Ekonomii 2.0 lub wyższej.


Co należy zrobić jak najszybciej

Spora liczba materialnych artefaktów, które możesz uważać za niezbędne dla życia, jest dostępna bezpłatnie — wystarczy poprosić miasto, a wyhoduje dla ciebie ubranie, dom, żywność czy inne podstawowe dobra. Należy jednak zauważyć, że biblioteka dostępnych publicznie szablonów takich konstrukcji jest z konieczności dość uboga i nie zawiera towarów, które są modne albo chronione prawem autorskim. Miasto nie zapewni ci także replikatorów, broni, usług seksualnych, niewolników ani zombiaków.

Zaleca się jak najszybsze wpisanie się do rejestru obywateli. Jeśli można potwierdzić śmierć osobnika, którego jesteś resymulacją, możesz przybrać jego imię i nazwisko — ale nie tytuły prawne do jego własności, kontraktów czy wobec potomków. Rejestrujesz się jako obywatel, po prostu prosząc miasto o zarejestrowanie. Proces jest bezbolesny i typowo nie przekracza czterech godzin. Jeśli nie jesteś zarejestrowany, twój status rozumnego bytu może zostać zakwestionowany. Zdolność zażądania obywatelstwa jest jednym z prawnych testów na inteligencję, przez niewykonanie tego możesz narazić się więc na prawne skutki. Obywatelstwa możesz się zrzec w dowolnym momencie: może to być pożądane przy emigracji do innego ustroju.

Mimo że wiele dóbr jest dostępnych bezpłatnie, jest wysoce prawdopodobne, że nie posiadasz żadnych umiejętności, które mógłbyś wykorzystać do zarobkowania, a zatem nie masz możliwości pozyskania pieniędzy na zakup płatnych dóbr. Tempo zmian w zeszłym stuleciu sprawiło, że większość umiejętności z przeszłości jest zbędna [patrz: osobliwość]. Jednak, ze względu właśnie na szybkość tych zmian, wiele spółdzielni, trustów i cechów oferuje przyuczenie do pracy oraz pożyczki edukacyjne.

Twoja zdolność uczenia się zależy od możliwości pobierania informacji w formacie, w jakim jest serwowana. Bezpośrednie połączenie pomiędzy mózgiem a otaczającymi go inteligentnymi maszynami często realizuje się za pomocą wszczepek. Miasto zapewnia każdemu na życzenie podstawowy zestaw wszczepek [patrz: zabezpieczenia wszczepek, firewall, wetware].

Jeśli niedawno zostałeś ponownie wcielony, zapewne cieszysz się dobrym zdrowiem, które najprawdopodobniej zachowasz na dłuższy czas. Większość chorób jest uleczalna, a w przypadku nieuleczalnego schorzenia lub poważnego wypadku możliwe jest wytworzenie nowego ciała — ta usługa jest płatna. (W przypadku zabójstwa otrzymujesz nowe ciało na koszt zabójcy). Jeśli masz jakieś przewlekłe medyczne problemy lub ułomności, skontaktuj się z miastem.

Miasto jest demokracją uczestniczącą z agorowym kanałem odwoławczym, ma konstytucję z ograniczoną odpowiedzialnością. Podmiotem zarządzającym jest obecnie słaboboska inteligencja, lubiąca przebywać w towarzystwie inteligencji równoważnych ludzkiej: potocznie określa się ją mianem: „Hello Kitty”, „Piękna kotka” albo „Aineko”, w razie konieczności interakcji cielesnej może się ona objawiać w najrozmaitszych awatarach. (Przed przybyciem „Hello Kitty” miasto wykorzystywało różne zaprojektowane przez ludzi systemy ekspertowe, funkcjonujące nieoptymalnie).

Misją miasta jest zapewnienie środowiska pośredniczącego w kontaktach inteligencji równoważnych ludzkiej i utrzymanie go w obliczu zewnętrznej agresji. Obywateli zachęca się do udziału w ciągłym politycznym procesie decydującym o tego typu reakcjach. Obywatele mają także obowiązek uczestniczenia na wezwanie w ławach przysięgłych (a także uczestniczenia w posiedzeniach izby wyższej parlamentu) oraz obrony miasta.


Gdzie uzyskać więcej informacji

Dopóki nie zarejestrujesz się jako obywatel i nie uzyskasz podstawowego zestawu wszczepek, dalsze pytania należy kierować do miasta. Kiedy nauczysz się korzystać ze wszczepek, nie będziesz musiał zadawać tego pytania.


* * *

Witamy w dziewiątej dekadzie, osobliwość plus jedna gigasekunda (a może i więcej — nikt nie jest do końca pewien kiedy, ani czy w ogóle powstała osobliwość). Liczba ludności w Układzie Słonecznym wynosi sześć lub sześćdziesiąt miliardów, zależnie, czy liczyć rozwidlone wektory stanu postludzi oraz symulacje martwych fenotypów uruchamiane w pudełkach Schrödingera należących do Wyrodnego Potomstwa. Większość ludzi w fizycznych ciałach nadal mieszka na Ziemi, ale nenufary podwieszone pod wielkimi jak kontynenty balonami z gorącym wodorem w górnej atmosferze Saturna zamieszkuje już parę milionów, a dni wewnętrznych, skalistych planet są policzone. Wszystkie pozostałe inteligencje równoważne ludzkim mające odrobinę rozumu starają się wyemigrować zanim Wyrodne Potomstwo postanowi zrecyklować Ziemię, by wypełnić lukę w zamieszkiwanych przez siebie koncentrycznych warstwach nanokomputerów. Na wpół ukończony mózg-matrioszka już i tak zaciemnia ziemskie niebo, powodując masowy spadek ilości fotosyntetyzującej biomasy, gdyż roślinom brakuje światła o krótkiej długości fali.

Od lat siedemdziesiątych gęstość obliczeniowa Układu Słonecznego znacznie wzrosła. Od pasa asteroid w głąb, na nanoprocesory zamieniono ponad połowę dostępnej masy planetarnej, wiążąc ją splątaniem kwantowym w sieć tak gęstą, że jeden gram materii potrafi w parę minut zasymulować wszystkie możliwe ścieżki życia jednego człowieka. Ekonomia 2.0 sama stała się przestarzała, zmuszona do mutacji we wściekłym darwinowskim wyścigu zbrojeń wywołanym przybyciem Ślimaka. Pozostaje tylko nazwa — nieścisły, skrótowy termin, którym inteligencje równoważne ludzkim określają niezrozumiałe dla siebie interakcje.

Najnowsza generacja istot postludzkich nie jest już tak otwarcie wroga ludziom, ale za to o wiele bardziej obca niż wytwory lat pięćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wyrodne Potomstwo, wśród swoich rozmaitych niezrozumiałych przedsięwzięć, wzięło się za badanie przestrzeni fazowej wszystkich możliwych ludzkich przeżyć. Może gdzieś złapało bakcyla tiplerowskiej herezji, teraz bowiem do przekaźników na orbicie Tytana spływa stały strumień transferów ludzkich resymulantów. Po Wniebowzięciu Jajogłowych nastąpiło Wskrzeszenie Zdezorientowanych, z tym że oni naprawdę nie są wskrzeszeni — są symulacjami opartymi na udokumentowanej historii swoich oryginałów. Są rozpikselowani, w pamięci mają ziejące luki — oszołomieni jak kaczątka zapędzane do sieczkarni przyszłości.

Sirhan al-Churasani żywi do nich abstrakcyjną wzgardę antykwariusza wobec sprytnego, ale jednak widocznego fałszerstwa. Lecz Sirhan jest młody i ma więcej wzgardy, niż jest w stanie zagospodarować. To wygodne ujście dla jego frustracji. A powodów do frustracji ma multum, zaczynając od okresowo dysfunkcjonalnej rodziny, wiekowych gwiazd, wokół których jego planeta kreśli chaotyczne trajektorie zapału i niesmaku.

Sirhan ma się za filozofa-historyka ery osobliwej, kronikarza rzeczy niezrozumiałych, co samo w sobie nie byłoby niczym złym, gdyby nie fakt, że jego najambitniejsze przemyślenia pochodzą od Aineko. To zachwyca się matką, to na nią wścieka — a matka jest teraz liczącą się osobistością w społeczności uchodźców, ojca zaś szanuje (kiedy nie stara się uciec przed jego wolą) jako robiącego karierę patriarchę-filozofa o konserwatywnych zapatrywaniach. Potajemnie podziwia (choć należy wspomnieć też o odrobinie urazy) dziadka Manfreda. W istocie jego niespodziewana reinkarnacja trochę zbiła go z tropu. Czasem słucha też drugiej żony dziadka — Annette, która spędziwszy parę lat w ciele małpy człekokształtnej, zreinkarnowała w mniej więcej takie ciało, jakie miała za młodu, w latach dwudziestych XXI wieku, i która widzi w nim coś w rodzaju swojego osobistego hobby.

Tylko że akurat teraz Annette nie jest zbyt pomocna. Matka prowadzi kampanię wyborczą platformy agitującej za wysadzeniem świata, a Annette pomaga jej w tym, dziadek próbuje go przekonać, żeby powierzył wszystko co cenne jakiejś languście nie wiadomo skąd, a kot, jak to kot, robi zwinne uniki.

Niektóre rodziny to mają problemy…


* * *

Królewska Bruksela została w całości przeszczepiona na Saturna, dziesiątki megaton budynków zanalizowano aż po nanoskalę i przesłano w mrok, aby się ponownie urzeczywistniły na nenufarowych koloniach, jakimi jest usiana stratosfera gazowego olbrzyma. (W końcu trafi tam cała powierzchnia Ziemi — po czym Wyrodne Potomstwo wypestkuje planetę jak jabłko i rozbierze, tworząc chmurę nowiutkich kwantowych nanokomputerów uzupełniających ich rozkwitający mózg-matrioszkę). Wskutek jakiegoś problemu ze współdzieleniem zasobów w algorytmie planującym święto — a może to jakiś wyrafinowany kawał — Bruksela zaczyna się teraz tuż po drugiej stronie bąbla mieszczącego bostońskie muzeum nauki, niecały kilometr lotem gołębia pocztowego. I dlatego właśnie, kiedy pora obchodzić urodziny albo imieniny (choć na syntetycznej powierzchni Saturna to pojęcia pozbawione sensu), Amber często sprowadza ludzi właśnie tutaj, w światła wielkiego miasta.

Tym razem to dość szczególna impreza. Idąc za sprytną sugestią Annette, wynajęła sobie Atomium i zaprosiła do niego hordę gości na wielką fetę. To nie tyle rodzinne party — choć Annette obiecała niespodziankę — ile spotkanie biznesowe, badanie gruntu przed oficjalnym ogłoszeniem swojej kandydatury. Wydarzenie stricte dla mediów, próba wykreowania powrotu Amber do głównego nurtu ludzkiej polityki.

Sirhan wcale nie ma ochoty tu być. Czekają na niego o wiele ważniejsze sprawy, jak na przykład dalsze katalogowanie wspomnień Aineko z podróży Wędrownym cyrkiem. Opracowuje także serię wywiadów ze zresymulowanymi pozytywistami logicznymi z angielskiego Oksfordu (tymi, którzy nie zaczęli bełkotać bliscy katatonii, dowiedziawszy się, że ich wektory stanów należą do zbioru wszystkich zbiorów, który nie zawiera sam siebie), wtedy kiedy nie próbuje znaleźć mocnego, racjonalnego uzasadnienia dla własnego przekonania, że „pozaziemska superinteligencja” jest oksymoronem, a sieć routera po prostu przypadkiem, jednym z drobnych figli ewolucji.

Ale tante Annette wykręciła mu rękę i obiecała, że jeśli przyjdzie, czeka go niespodzianka. Zresztą, za nic w świecie nie chciałby, żeby ominęła go możliwość podglądania spotkania Manfreda z Amber z perspektywy muchy na ścianie.

Sirhan podchodzi do lśniącej kuli ze stali nierdzewnej, mieszczącej wejście do Atomium, i czeka na windę. Stoi w kolejce za stadkiem młodo wyglądających kobiet, szczupłych i eleganckich, w sukniach koktajlowych i tiarach pożyczonych z kina niemego lat dwudziestych XX wieku. (Annette ogłosiła, że motywem przewodnim przyjęcia jest era elegancji, świetnie wiedząc, że tym sposobem skłoni Amber do zwrócenia uwagi na swój wygląd). Natomiast uwaga Sirhana jest skupiona całkiem gdzie indziej. Różne fragmenty jego umysłu prowadzą trzy jednoczesne wywiady z filozofami („o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” w ilościach hurtowych), sterują dwoma botami remontującymi system wodociągowo-kanalizacyjny i klimatyzację muzeum, oraz omawiają z Aineko spostrzeżenia dotyczące artefaktu obcych orbitującego wokół brązowego karła Hyundai+4904/-56. Pozostała resztka przejawia mniej więcej tyle aktywności towarzyskiej co kiszona kapusta.

Winda zjeżdża i bierze ładunek pasażerów. Bąbel śmiechu highlife i aromatyczny kłąb dymu z nieprawdopodobnej cygarniczki spychają Sirhana w kąt kabiny, winda zaś przyśpiesza, pędząc sześćdziesięcioczterometrowym szybem ku platformie obserwacyjnej na szczycie Atomium. To dziesięciometrowa metalowa kula, połączona spiralnymi lub ruchomymi schodami z siedmioma innymi w wierzchołkach ośmiościanu, jakim jest ta dawna atrakcja Wystawy Światowej z roku 1958. W odróżnieniu od reszty Brukseli, są to oryginalne bity i atomy, konstrukcje z giętych stopów sprzed epoki kosmicznej, gigantycznym kosztem przewiezione na Saturna. Winda zatrzymuje się z lekkim szarpnięciem.

— Przepraszam — piszczy jedna z rozrywkowych dziewczyn. Padając w tył, szturchnęła Sirhana łokciem.

Sirhan mruga, ledwo zauważając czarny koński ogon i umiejętnie nastrojone chromatofory cieni wokół oczu.

— Nie ma za co.

Tymczasem w tle Aineko sarkastycznie ględzi o tym, jak to załoga Wędrownego cyrku nie wykazała zainteresowania jej próbami zdekompilowania pasażera, Ślimaka. To cholernie rozpraszające, ale Sirhan ma ogromną potrzebę ogarnięcia, co się tam stało. To klucz do zrozumienia obsesji i słabości jego matki-niematki — a to chyba mu się niedługo bardzo przyda.

Omija stadko przesadnie wystrojonych dziewczyn i schodzi na dolny z dwóch przecinających kulę stalowych pokładów. Bierze koktajl owocowy od dyskretnie humanoidalnego kelnerobota, podchodzi do rzędu trójkątnych okienek wychodzących na Pawilon Amerykański i Światową Wioskę. Metalowe ściany są podparte pomalowanymi na turkusowo dźwigarami, a pleksiglasowe szybki zmatowiały ze starości. Ledwo widzi model atomowego transatlantyku w skali 1:10 odbijający od nabrzeża w dole, czy gigantyczną, ośmiosilnikową łódź latającą obok niego.

— Ani razu mnie nie zapytali, czy Ślimak próbował się odwzorowywać na kompatybilne z ludźmi przestrzenie statku — zrzędzi Aineko. — Zresztą się nie spodziewałam, ale pomyśl tylko! Twoja matka za bardzo wszystkim ufa, chłopcze.

— Ale jakoś się przecież zabezpieczyliście? — szepce do kotki duch Sirhana.

To prowokuje drażliwą metakotkę do długiej, usianej dygresjami tyrady o niesolidności instrumentów finansowych zgodnych z Ekonomią 2.0. Ekonomia 2.0 najwyraźniej zastępuje jedną warstwę pośredniczącą — pieniądze i wielowarstwowe systemy pośredniczenia — rynki opcji, jakimś niesamowicie barokowym mapowaniem obiektowo-relacyjnym opartym na sparametryzowanych pragnieniach i subiektywnej wartości postrzeganej dóbr według poszczególnych graczy, co, przynajmniej według kotki, sprawia, że wszystkie zawierane pod nią transakcje są z natury rzeczy niegodne zaufania.

„I dlatego właśnie tkwisz tu z nami małpami”, cynicznie zauważa główny Sirhan, wypączkowując ducha-Elizę, żeby dalej potakiwał kotce, podczas gdy on łyknie trochę wrażeń z przyjęcia.

W tej kuli jest nieprzyjemnie gorąco — nic dziwnego, kręci się tu ze trzydzieści osób, nie licząc kelnerobotów — a parę lokalnych publicznych kanałów emituje rozmaitą muzykę — hardcore techno, walca, raga, i tak dalej — aby wpasować się w wahania nastrojów imprezowiczów.

— Jak tam, bawisz się? — Sirhan przestaje integrować jednego ze swych bojaźliwych filozofów i uświadamia sobie, że ma pustą szklankę, a matka uśmiecha się doń niepokojąco znad swojej, pełnej czegoś świecącego w ciemności. Ma na sobie buty na niebotycznych szpilach i czarny, aksamitny kombinezon przylegający do niej jak druga skóra, a poza tym trochę już wypiła. Według zegara na ścianie jest młodsza niż Sirhan; całkiem jakby ktoś tajemniczym sposobem na miejsce eigenmatki[19], która została w domu i umarła wiele lat temu razem z jej Imperium Pierścienia, przeszczepił dziwnie dobrze zorientowaną młodszą siostrę. — Popatrz tylko na siebie, podpierasz ściany na imprezie własnego dziadka! I masz pusto w szklance! Chcesz spróbować tej caipirinhii? Koniecznie musisz kogoś poznać…

Właśnie w takich chwilach Sirhan naprawdę zastanawia się, co, na orbitę Jowisza, jego ojciec zobaczył w tej kobiecie. (Ale z drugiej strony, w tej dziejowej linii, z której wróciło to jej wcielenie, nie zobaczył nic. Więc co to oznacza?).

— O ile nie ma w tym fermentowanego soku z winogron — rzuca z rezygnacją, pozwalając się poprowadzić poprzez wianuszek pogawędek, obok goryla o smętnej minie pociągającego long drinka przez słomkę. — Jacyś twoi koalicjanci-akceleracjoniści?

— A może nie. — To banda dziewcząt, które zauważył w windzie, o roziskrzonych oczach, naprawdę wczuwających się w to przyjęcie z początków XX wieku, zapamiętale gestykulujących cygarniczkami i wysokimi szklankami. — Rita, poznaj Sirhana, mojego syna z innej linii. Sirhan, Rita. Też jest historykiem. Może byście…

Ciemne oczy, podkreślone nie cieniem i nie kredką, lecz chromatoforami w komórkach skóry, czarne włosy, sznur ogromnych pereł, obcisła czarna suknia do ziemi, wyraz lekkiego zakłopotania na twarzy o kształcie serca. W innym stuleciu mogłaby być klonem Audrey Hepburn.

— Spotkaliśmy się chyba w windzie? — Jej zakłopotanie jest coraz bardziej widoczne.

Sirhan rumieni się i nie wie co odpowiedzieć. I właśnie w tym momencie na scenie pojawia się kolejna intruzka, wpychając się między nich.

— To ty jesteś kustoszem, który zreorganizował galerię prekambryjską zgodnie z zasadami teleologii? Mam ci do powiedzenia parę rzeczy na ten temat! — Intruzka jest wysoka, asertywna i jasnowłosa. Sirhan nie cierpi jej od pierwszego machnięcia grożącym paluchem.

— Marissa, daj spokój, jesteśmy na imprezie, a ty przez cały wieczór jesteś niestrawna. — Ku jego zaskoczeniu, Rita-historyczka gniewnie ją atakuje.

— Nie ma problemu — wykrztusza Sirhan.

Gdzieś w tyle umysłu coś każe jego rogersowskiej marionetce słuchającej kota zerwać się i zrzucić mu do świadomości całą bryłę świeżych wspomnień — jakaś ważna kwestia, informacja, że Wyrodne Potomstwo wysłało statek kosmiczny, żeby coś sprowadzić z routera — ale ludzie wokół pochłaniają tyle jego uwagi, że musi to zapisać i zostawić sobie na później.

— Właśnie, że jest problem — oświadcza Rita. Wskazuje intruzkę, która próbuje się wytłumaczyć, ględząc coś o nieuprawnionej teleologicznej interpretacji, i mówi: — Bach! Uff. O czym to rozmawialiśmy?

Sirhan mruga. Nagle wszyscy oprócz niego zaczynają ignorować tę irytującą Marissę.

— Co się właściwie stało?

— Wrzuciłam ją do killfile’a. No, nie mów, że nie masz jeszcze Superplonka, to niemożliwe.

Rita rzuca mu opatrzoną współrzędnymi ideę. Bierze ją ostrożnie, wypączkowując parę specjalizowanych wyroczni Turinga, by sprawić jej punkty stopu. Wygląda na to, że to jakaś manipulacja ośrodkiem wzroku, czytająca współdzieloną bazę twarzy charakterystycznych, z pobocznym interfejsem do obszaru Broki.

— Baw się i rozdawaj wszystkim, imprezy bez upierdliwości.

— Nigdy nie widziałem… — Sirhan urywa, ładując w roztargnieniu ten moduł.

(Z tyłu głowy kotka ględzi coś o modułach-bogach, metastatycznym splątaniu i trudności hodowania osobowości na zamówienie, a jego ułamkowa jaźń przytakuje z namysłem w każdej przerwie).

Ma wrażenie, że opadła mu jakaś wewnętrzna powieka. Rozgląda się; pod ścianą widzi niewyraźną, bezkształtną bryłę, wydającą z siebie denerwujące brzęczenie. Matka prowadzi z tym czymś ożywioną rozmowę.

— To bardzo ciekawe — stwierdza Sirhan.

— Tak, i niesamowicie przydatne na takich przyjęciach.

Wystraszony, obserwuje, jak Rita bierze go za ramię — jej cygarniczka więdnie i kurczy się, aż zostaje po niej tylko nieznaczne zgrubienie na przegubie długiej rękawiczki — i prowadzi go do kelnerobota.

— Przepraszam, że w windzie nadepnęłam ci na nogę. Byłam trochę przeciążona. Amber Macx to naprawdę twoja matka?

— Niezupełnie, to moja eigenmatka — mruczy Sirhan. — Zreinkarnowany transfer wersji, która poleciała na Hyundaia plus cztery dziewięć zero cztery na minus pięćdziesiąt sześć na pokładzie Wędrownego cyrku. Wyszła za francusko-algierskiego analityka przekrętów, a nie za mojego ojca, ale parę lat temu chyba się rozwiodła. Moja prawdziwa matka wyszła za imama, ale oboje zginęli w wybuchu Ekonomii Dwa Zero.

Rita prowadzi go do wykuszu z oknami, od którego wcześniej odciągnęła go Amber.

— A czemu pytasz?

— Bo niespecjalnie ci wychodzą takie pogawędki — odpowiada cicho Rita — i chyba niezbyt dobrze się czujesz w tłumie. Prawda? A propos, to ty zrobiłeś ten niesamowity przekrój przez mapę poznawczą Wittgensteina? Odkryłeś tam niezwerbalizowany tok rozumowania Gödla?

— Ja… — Odchrząka. — Naprawdę uważasz, że to niesamowite?

Nagle, idąc za przeczuciem, wypączkowuje ducha, żeby zebrał informacje o tej całej Ricie i zorientował się kim ona jest i czego chce. Zwykle nie warto poznawać kogoś bliżej przy tego typu pogawędce, ale Sirhan chce wiedzieć dlaczego ona szukała informacji o nim. Razem z jaźnią, która rozmawia z Aineko, daje to prawie trzy instancje wyżerające mu zasoby w czasie rzeczywistym. Jak tak dalej będzie szastać duchami, narobi sobie egzystencjalnego długu.

— Tak sobie pomyślałam — odpowiada.

Pod ścianą stoi ławka; jakimś sposobem ląduje tam razem z nią. Nie ma zagrożenia, nie jesteśmy sam na sam, ani nic takiego, powtarza sobie sztywno. Ona uśmiecha się do niego, lekko przekrzywiając głowę, rozchylając wargi; na moment oszałamia go otwierający się przed nim wachlarz możliwości. A co będzie, jeśli odrzuci wszystkie zasady przyzwoitości? Kompromitacja! Sirhan wierzy w godność i powściągliwość.

— Naprawdę mnie zainteresowało to… — Rita podaje mu kolejny dynamicznie się ładujący obiekt binarny, zawierający szczegółową krytykę jego analizy Wittgensteinowskiej matkofobii w kontekście nacechowanych płciowo konstruktów gramatycznych oraz XIX-wiecznego wiedeńskiego społeczeństwa, razem z hipotezą, która sprawia, że Sirhan aż traci dech z oburzenia na sam pomysł, że akurat on mógłby podzielać pełne uprzedzeń poglądy Wittgensteina. — I co myślisz? — pyta, uśmiechając się do niego psotnie.

— Nnnnngk. — Sirhan próbuje odpołknąć własny język. Rita zakłada nogę na nogę, szeleszcząc suknią. — Ja, eee… to znaczy…

W tym momencie duch reintegruje się z jego świadomością, wsypując do niej stertę ewidentnie pornograficznych obrazów. „To pułapka!”, krzyczą. Jej piersi, biodra, łono — gładko wygolone, nie może nie zauważyć — napierają nań w żywiole namiętności. „Matka chce, żebyś stał się rozwiązły, jak ona!”. I już pamięta, jak by to było, po roku małżeństwa budzić się w łóżku obok tej dopiero co poznanej kobiety, gdyż jeden z jego poznawczych duchów właśnie poświęcił parę sekund czasu sieciowego (czyli parę subiektywnych miesięcy) na gorącą kotłowaninę z jej duchem. Ona faktycznie ma parę interesujących pomysłów naukowych, nawet jeśli jest nadmiernie pewną siebie i zbyt zachodnią kobietą, uważającą, że znakomicie zarządzi jego życiem.

— Co to jest? — pyta. Uszy mu płoną, bielizna robi się za ciasna.

— Takie sobie spekulacje na temat różnych możliwości. Moglibyśmy wiele razem dokonać. — Obejmuje go i delikatnie przyciąga do siebie. — Nie chciałbyś się przekonać, czy to się sprawdzi?

— Ale, ale… — Sirhan aż się gotuje.

Czy ona mi proponuje seks? — zastanawia się, zażenowany własną niezdolnością interpretowania jej sygnałów.

— Czego chcesz? — pyta.

— Wiesz, że Superplonk potrafi o wiele więcej, niż tylko wrzucać denerwujących kretynów do killfile’a? — szepcze mu do ucha. — Jeśli tylko zechcesz, możemy teraz stać się niewidzialni. To świetna sprawa na tajne spotkania, i nie tylko. Będzie nam się doskonale współpracować, nasze duchy super się dogadały…

Sirhan zrywa się z piekącą twarzą i odwraca.

— Nie, dziękuję! — wypala, wściekły sam na siebie. — Do widzenia!

Przez to emocjonalne przeciążenie inne instancje rozkojarzają się, odrywają od swoich zadań i prychają z oburzeniem. Nie może patrzeć na jej minę zranionej łani: zasłona killfile’a opada, zmieniając ją w rozmazaną czarną plamę na ścianie, zasłoniętą przed nim przez własny mózg. Odwraca się i odchodzi, kipiąc wściekłością, zły na matkę, że przez nią ujrzał własną twarz w szponach cielesnej namiętności.


* * *

Tymczasem w jednej z dolnych kul, wyłożonych posklejanymi taśmą srebrzysto-błękitnymi poduchami izolującymi, grupa trzymająca władzę we frakcji akceleracjonistów omawia swój skok po władzę nad światem z ułamkiem prędkości światła.

— Przed wszystkim nie uciekniemy. Na przykład przed kolapsem fałszywej próżni — upiera się Manfred.

Jest trochę nieskoordynowany i bełkotliwy pod wpływem pierwszej szklanicy owocowego ponczu od prawie dwudziestu rzeczywistych lat. Ciało ma młode i wciąż dość pozbawione wyrazu, włosy nadal mu odrastają, porzucił też — najwyższy czas — swój dawny fetysz braku wszczepek na rzecz szeregu interfejsów, pozwalających mu zinternalizować wszystkie procesy swojej egzokory, niegdyś biegające na sieci głupich maszynek Turinga pozostających poza ciałem. Trzyma się też własnego wyczucia stylu i jest jedyną osobą w sali, która nie ma na sobie jakiegoś rodzaju smokingu lub klasycznej sukni wieczorowej.

— Splątana kwantowo transmisja przez routery to świetna sprawa, ale nie pozwoli nam uciec poza wszechświat: a każda przemiana fazowa w końcu dotrze wszędzie, bo sieć musi być ograniczona. I co wtedy, Sameena?

— Tego nie kwestionuję. — Kobieta ubrana w zielonozłote sari i fortunę maharadży w złocie i naturalnych diamentach kiwa głową. — Ale to się jeszcze nie wydarzyło. A mamy dowody, że nadludzkie inteligencje grasują w naszym wszechświecie od gigalat, można więc śmiało przypuszczać, że najbardziej katastrofalne scenariusze są nieprawdopodobne. A spojrzawszy nieco bliżej… nawet nie wiemy, do czego służą te routery ani kto je zrobił. Do tego czasu… — Wzrusza ramionami. — Zobacz, co się stało kiedy ostatnio ktoś próbował je zbadać. Bez obrazy.

— To się już stało. Jeśli pogłoski, które słyszałem, są prawdziwe, Wyrodne Potomstwo nie jest tak negatywnie nastawione do idei wykorzystania routerów, jak chcielibyśmy uwierzyć my, staroświeccy metaludzie. — Manfred marszczy czoło, starając się przypomnieć sobie jakąś mglistą anegdotę — eksperymentuje z nowym algorytmem kompresji wspomnień: musiał go zastosować przez to, że za młodu był mnemonicznym chomikiem i teraz czasem czuje, że ma cały wszechświat na końcu języka. — Wydaje się więc, że się żywiołowo zgadzamy co do potrzeby dowiedzenia się więcej o tym, co się dzieje. Widzimy w kosmosie wielkie anizotropie spowodowane przez ciepło odpadowe z procesów obliczeniowych — wielkie na miliony lat świetlnych! Żeby czegoś takiego dokonać, potrzebna jest potężna, międzygwiezdna cywilizacja, która nie wpadła w pułapkę lokalnego mózgu-matrioszki. Słyszymy też niepokojące plotki, że Wyrodki zaczynają coś majstrować przy strukturze czasoprzestrzeni; próbują znaleźć sposób na obejście limitu Bekensteina[20]. Jeśli Wyrodki już tego próbują, goście mieszkający blisko supergromady dawno znają odpowiedź. Żeby się przekonać, najlepiej tam polecieć i pogadać z kimś ważnym. Możemy się zgodzić przynajmniej co do tego?

— Pewnie nie. — Jej oczy rozbłyskują rozbawieniem. — Wszystko zależy od tego, czy w ogóle wierzy się w te cywilizacje. Wiem, że twoi ludzie pokazują sobie fotografie głębokiego kosmosu zrobione w najróżniejszych technikach, począwszy od jakiegoś drewnianego habla-bubla z końca dwudziestego wieku, ale nie mamy żadnych dowodów poza paroma teoriami dotyczącymi efektu Casimira, tworzenia par i kręcących się zlewek z helem-3 — to dość słaby dowód dla hipotezy, że banda intergalaktycznych obcych cywilizacji próbuje skolapsować fałszywą próżnię i zniszczyć wszechświat! — Odrobinę ścisza głos: — A przynajmniej niewystarczający, mój Manny, żeby przekonać większość ludzi. Wiem, że dla ciebie to szok, ale nie każdy jest postludzkim fetyszystą nowości przesiadającym się z ciała do ciała, którego pomysłem na urlop naukowy jest spędzenie dwudziestu lat w charakterze ciasno spiętych siecią mew, które próbują dowieść twierdzenia o wyroczni Turinga…

— Nie wszyscy przejmują się głęboką przyszłością — przerywa Manfred. — Ale to ważne. Wielkie pytanie brzmi: czy informacje wychodzące z naszego stożka światła zostają zachowane, czy też tkwimy w stratnym nośniku, gdzie całe nasze istnienie jest nic niewarte. To wręcz żenujące: należeć do gatunku, który jest aż tak bardzo pozbawiony ciekawości co do własnej przyszłości, zwłaszcza gdy ona nas bezpośrednio dotyczy! Rozumiecie, jeśli ma nadejść taki czas, kiedy już nikt i nic nie będzie nas pamiętać, to po co w ogóle…

— Manfred?

Przerywa w pół zdania, rozdziawia usta i gapi się tępo.

To Amber, elegancka, w czarnym, obcisłym kombinezonie, z drinkiem w dłoni. Wyraz twarzy ma szczery i zakłopotany, uroczo bezbronny. Błękitny płyn kołysze się, niemal wylewając się ze szklanki — rąbek ledwo zdąża się rozszerzyć na czas, by złapać krople. Za nią stoi Annette, z uśmiechem głębokiej satysfakcji.

— To ty. — Amber urywa, drga jej policzek, gdy stronicują jej się fragmenty umysłu, sięgające do zewnętrznych źródeł informacji. — Ty naprawdę jesteś…

Jej palce rozluźniają się, upuszczając szklankę; pod dłonią materializuje się chmurka mgły.

— Hm… — Manfred patrzy na nią, nie wiedząc co powiedzieć. — Ja, eee… — Po chwili spuszcza wzrok. — Ojej. Przynieść ci następnego drinka?

— Czemu ktoś mnie nie uprzedził? — protestuje Amber.

— Pomyślałam, że przyda ci się dobra rada — przerywa ciszę Annette. — I rodzinne spotkanie po latach. To miała być niespodzianka.

— Niespodzianka. — Amber wygląda na bardzo zakłopotaną. — Dość udana.

— Jesteś wyższa, niż myślałem — odzywa się niespodziewanie Manfred. — Ludzie wyglądają inaczej, kiedy patrzy się nieludzkimi oczami.

— Tak? — Spogląda na niego, a on odwraca lekko głowę, ustawiając się dokładnie en face.

To historyczna chwila: Annette wszystko, z każdej perspektywy, rejestruje na pamięciowym diamencie. Wstydliwy rodzinny sekret brzmi: Amber i jej ojciec nigdy się nie spotkali, a w każdym razie nie twarzą w twarz jako białkowe machiny. Urodziła się przecież wiele lat po separacji Manfreda i Pameli, z przechowywanej w ciekłym azocie zapłodnionej komórki. Teraz pierwszy raz widzą nawzajem swoje twarze bez żadnego elektronicznego pośrednika. I choć na poziomie merytorycznym wszystko już zostało między nimi powiedziane, polityka rodzinna człekokształtnych wciąż w dużej mierze bazuje na mowie ciała i feromonach.

— Jak długo się wałęsałeś po świecie? — pyta, próbując zatuszować zmieszanie.

— Jakieś sześć godzin. — Manfred chichocze ponuro, próbując jej się przyjrzeć ze wszystkich stron naraz. — Może przyniosę ci następnego drinka i zepniemy nasze głowy razem?

— Dobra. — Amber nabiera powietrza i wbija wzrok w Annette. — Ty to zaaranżowałaś, to ty będziesz sprzątać.

Annette tylko stoi, uśmiechając się w milczeniu do własnego osiągnięcia.


* * *

Chłodny blask świtu zastaje Sirhana wściekłego, trzeźwego i gotowego pobić pierwszą osobę, która wejdzie do jego gabinetu. Pokój ma około dziesięciu metrów szerokości, podłogę z gładkiego marmuru i świetliki w pokrytym misternymi stiukami suficie. Pośrodku podłogi wykwita przestrzenny widok jego aktualnego projektu, jak widmowy, abstrakcyjny kalafior o fraktalnych gałęziach kończących się zwiniętymi węzłami opatrzonymi skompresowanymi identyfikatorami. Gałęzie rozszerzają się i kurczą, gdy Sirhan je przemierza, powiększają się dynamicznie w reakcji na ruchy jego gałek ocznych. Ale niespecjalnie zwraca na nie uwagę. Jest zbyt zbulwersowany, niepewny, cały czas szuka, na kogo by tu zwalić winę. I dlatego właśnie, kiedy otwierają się drzwi, w pierwszym impulsie odwraca się gniewnie, otwiera usta i zamiera.

— Czego chcesz? — pyta.

— Pogadać… jeśli można? — Annette rozgląda się w roztargnieniu. — To twój projekt?

— Tak — odpowiada lodowato i gasi widok machnięciem dłoni. — Czego chcesz?

— Jeszcze nie wiem. — Annette się waha.

Przez chwilę wygląda na znużoną, zmęczoną ponad ludzką miarę, tak że Sirhan przez chwilę zastanawia się, czy nie posunął się za daleko w oskarżaniu wszystkich naokoło. Ta dziewięćdziesięcioparoletnia Francuzka, z którą nie jest spokrewniony, a która w przeszłości była ukochaną jego dziadka-roztrzepańca, wydaje się osobą najmniej skłonną do manipulowania nim, przynajmniej w tak ordynarny i intymny sposób. Ale kto ją tam wie. Rodzina to dziwna sprawa i choć obecne wcielenia jego ojca i matki to nie te, które przepuściły jego dziecięcy mózg przez kilkadziesiąt alternatywnych linii dziejowych, zanim skończył dziesięć lat, nie może mieć pewności, że nie zatrudniliby tante Annette, żeby napieprzyła mu w głowie.

— Musimy pogadać o twojej matce — dodaje.

— Musimy? — Sirhan rozgląda się i widzi nagą pustkę pokoju, jak oczodół, jak dziurę po wyrwanym zębie, przenikniętą tyleż brakiem, co obecnością. Pstryka palcami i przed nim zestala się skomplikowana ławka z półprzejrzystej, niebieskawej mgły użytkowej. Siada, a Annette niech sama zadecyduje, co zrobić.

Oui.

Wbija dłonie głębiej w kieszenie chłopskiej bluzy — to spore odstępstwo od jej typowego stylu — i opiera się o ścianę. Fizycznie wygląda na tyle młodo, jakby całe życie spędziła, śmigając po galaktyce z prędkością idącą w trzy dziewiątki c, ale zmęczona światem postawa należy do sędziwej osoby. Historia to obcy kraj, a starzy ludzie to przymusowi emigranci, zmęczeni ciągłą podróżą.

— Twoja matka podjęła się gigantycznego zadania, ale ktoś musi je wykonać. Sam się wiele lat temu zgodziłeś, przy okazji budowy swojego archiwum, że to jest potrzebne. A teraz ona próbuje to zrealizować — na tym polega ta kampania: chce przedstawić elektoratowi do wyboru najlepsze sposoby na przeprowadzenie całej cywilizacji. Dlatego pytam: czemu jej przeszkadzasz?

Sirhan porusza żuchwą. Ma ochotę splunąć.

— Jak to? — dziwi się.

— No właśnie, jak to? — Annette poddaje się i wyczarowuje sobie krzesło z wirującego pod sufitem obłoczka mgły. Przysiada i gapi się na niego. — To pytanie do ciebie.

— Do jej politycznych machinacji nic nie mam — mówi z trudem Sirhan. — Ale czemu nieproszona włazi z butami w moje życie osobiste…

— Jak to włazi?

Gapi się na nią.

— To pytanie? — Milknie na chwilę. Potem dodaje: — Wczoraj wieczorem wepchnęła mi w ramiona tę rozpustnicę…

Teraz Annette wytrzeszcza oczy.

— Kogo? O kogo ci chodzi?

— No, o tę… tę kobietę lekkiego prowadzenia! — Sirhan cedzi przez zęby. — I jeszcze udawała kogoś innego! Jeśli tak wyglądają pomysły ojca na swaty, to bardzo niestosowne, żeby…

Annette kręci głową.

— Zwariowałeś? Matka po prostu chciała, żebyś przyłączył się do jej sztabu wyborczego, pomógł planować kampanię. Twój ojciec jest z innej planety! Ale ty wyleciałeś stamtąd jak oparzony, Rita naprawdę poczuła się urażona, nie pomyślałeś o tym? Rita jest najlepszym specjalistą od konserwacji zapatrywań oraz konstrukcji narracji, jakiego mamy! A ty zmuszasz ją do płaczu. Porąbało cię?

— Ja… — Przełyka ślinę. — Ona jest… kim? — pyta jeszcze raz. Zasycha mu w ustach. — Myślałem…

Nie chce powiedzieć, co myślał. Ta ladacznica, ta bezwstydna lafirynda jest w sztabie wyborczym matki? Nie pionkiem w jakimś spisku mającym na celu go zdeprawować? Co, jeśli to wszystko było potwornym nieporozumieniem?

— Chyba trzeba będzie kogoś przeprosić — rzuca chłodno Annette, wstając.

W głowie Sirhana wiruje kilkanaście dialogów aktorów i duchów — odtwarzany przed jego udręczonymi wewnętrznymi oczyma zapis przyjęcia. W reakcji na jego zażenowanie nawet ściany zaczęły migotać. Annette przeszywa go pełnym niesmaku spojrzeniem.

— Kiedy będziesz w stanie traktować kobietę jak osobę, a nie jak zagrożenie, to porozmawiamy. Nie wcześniej.

Po czym wstaje i wychodzi, zostawiając go, by kontemplował potrzaskany kikut swego gniewu. Jest tak zdumiony, że ledwo może się skupić na własnym projekcie, bo wciąż myśli: to naprawdę ja? Tak wyglądam w jej oczach? A przed nim powoli obraca się kladystyczne drzewo, szeroko rozcapierzone nagie gałęzie, czekające na wypełnienie węzłami międzygwiezdnej sieci obcych, gdy tylko uda mu się przekonać Aineko, by uraczyła go relacją z przeszukiwania jądra ciemności w głąb.


* * *

Manfred był kiedyś stadem gołębi. Dosłownie: jego egzokora została rozproszona po pewnej liczbie ptasich móżdżków; dziobał jaskrawo ubarwione fakty, srał na wpół przetrawionymi wnioskami. Wróciwszy do ciała człowieka, czuje się niewytłumaczalnie dziwnie, nawet bez dodatkowego rozkojarzenia przez popęd seksualny, który w związku z tym wyłączył, dopóki nie przyzwyczai się do ponownej jedności. Na razie nie tylko dostaje potwornych skurczów szyi za każdym razem, gdy próbuje spojrzeć prawym okiem przez lewe ramię; zatracił także nawyk wypączkowywania egzokorowych agentów, żeby odpytały jakąś bazę danych, puściły jakiegoś nanobota Moravca, czy coś w tym rodzaju, a potem zameldowały się z powrotem. Zamiast tego ciągle próbuje rozfrunąć się we wszystkie strony, co zwykle kończy się upadkiem.

Lecz w tej chwili to nie problem. Siedzi sobie wygodnie za podniszczonym drewnianym stołem w ogródku piwiarni przywiezionej z jakiegoś Frankfurtu, obok jego łokcia stoi litrowy kufel słomkowego płynu, potylicę uspokajająco łaskocze szept wielu strumieni wiedzy. Większość uwagi skupia na Annette, która krzywi się z jednoczesną czułością i obawą. Może i przez prawie jedną trzecią wieku żyli oddzielnie, ponieważ ona nie chciała przetransferować się razem z nim, ale wciąż ma z nią doskonały kontakt.

— Z tym chłopakiem trzeba będzie coś zrobić — mówi współczująco. — Zaraz zdenerwuje Amber. A bez Amber będziemy mieli problem.

— Ja muszę też coś z nią zrobić — ripostuje Manfred. — Co to w ogóle za pomysł, żeby jej nie uprzedzić, że przyjadę?

— To miała być niespodzianka. — W ostatnich dniach Manfred nie widział jeszcze u niej tak nadąsanej miny. Budzi to czułe wspomnienia; sięga przez stół i chwyta ją za rękę.

— Wiesz, że w postaci stada ciężko jest ogarniać jak trzeba ludzkie subtelności. — Gładzi wierzch jej dłoni. Annette po chwili ją zabiera, ale powoli. — Myślałem, że ty się zajmiesz tymi sprawami.

— „Tymi sprawami”. — Annette kręci głową. — To twoja córka, wiesz? Nie masz już w sobie ani krzty ciekawości?

— Jako ptak? — Manfred przechyla głowę, tak mocno, że aż krzywi się z bólu. — Nie. Teraz to mam, ale chyba ją wkurzyłem.

— I wracamy do punktu numer jeden.

— Wysłałbym jej przeprosiny, ale pomyśli, że próbuję nią manipulować. — Manfred upija łyk piwa. — I będzie miała rację. — Głos ma nieco przygnębiony. — W tym dziesięcioleciu wszystkie moje związki są jakieś porąbane. Czuję się samotny.

— No i co z tego? Nie rozpamiętuj. — Annette zabiera rękę. — W końcu coś się wykluje. A na krótszą metę jest praca, problem z wyborami staje się coraz bardziej palący. — Z ukłuciem uświadamia sobie, że gdy jest blisko niego, resztki niegdyś silnego francuskiego akcentu prawie nikną w środkowoatlantyckim zaśpiewie. Zbyt długo był pozaczłowiekiem — wszystkie ważne dlań osoby się tymczasem pozmieniały.

— Jeśli zechcę, to będę rozpamiętywał — mówi. — Nie miałem właściwie okazji pożegnać się z Pam, prawda? Nie po tym zajściu w Paryżu, z tymi gangsterami… — Wzrusza ramionami. — Na stare lata robię się nostalgiczny.

— Nie ty jeden — zauważa taktownie Annette. — Tutaj wszystkie spotkania towarzyskie to jedno pole minowe, trzeba dyskretnie obchodzić wiele kwestii, bo ludzie mają o wiele za dużo historii. A nikt nigdy nie wie, o co we wszystkim chodzi.

— To jest właśnie problem z tym cholernym miastem. — Manfred upija kolejny łyk hefeweizena. — Mieszka tu już sześć milionów, a rośnie to jak Internet pierwszej generacji. Każdy, kto jest kimś, wszystkich zna, ale mieszankę ciągle rozcieńczają nowi, którzy nie wiedzą, że świat jest tu mały, usieciowiony i co parę megasekund wszystko jest na nowo do wzięcia. Powstają nowe sieci i nawet o tym nie wiemy, dopóki nie wyrosną im polityczne postulaty i nie wynurzą się spod nas. Działamy pod presją czasu. Jeśli nie uruchomimy wszystkiego teraz, nigdy się nam nie uda… — Kręci głową. — W Brukseli tak to nie wyglądało, prawda?

— Nie. Bruksela była dojrzałym systemem. Po tym, jak wyjechałeś, musiałam się jeszcze opiekować zdziecinniałym Giannim. Ale myślę, że dalej będzie jeszcze gorzej.

— Demokracja Dwa Zero. — Wzdryga się. — Właściwie nie jestem pewien, czy teraz demokratyczne wybory w ogóle mają sens. Założenie, że wszyscy ludzie są równie ważni, wydaje się przerażająco przestarzałe. Myślisz, że uda nam się to przepchnąć?

— Niby dlaczego nie. Jeśli Amber chce dla nas odegrać rolę Królowej Ludzkich Serc… — Annette częstuje się plasterkiem wątrobianki i przeżuwa go w zamyśleniu.

— Nie jestem pewien, czy to jest do zrobienia, wszystko jedno, jak to rozegramy. — Manfred ma zatroskaną minę. — W takich okolicznościach sama idea demokratycznego udziału staje się wątpliwa. Wisi nad nami bezpośrednie zagrożenie, co prawda długoterminowe, a ta cała kultura wygląda jakby miała się zmienić w klasyczne państwo narodowe. Albo jeszcze gorzej — w parę takich tworów, nałożonych jeden na drugi, z idealnym współistnieniem geograficznym, ale totalnym brakiem przenikalności społecznej. Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, sterować czymś takim — poodpadają kawałki, będą bardzo nieprzyjemne skutki uboczne. Chociaż z drugiej strony, jeśli uda nam się zmobilizować wystarczające poparcie, żeby zostać pierwszym widocznym ogólnoplanetarnym ustrojem…

— Musisz cały czas być skoncentrowany — wtrąca niespodziewanie Annette.

— Ja? Skoncentrowany? — Śmieje się. — Kiedyś miałem jeden pomysł na sekundę. Teraz może na rok. Został ze mnie tylko melancholijny ptasi móżdżek.

— Niby tak, ale znasz takie stare przysłowie? Lis ma dużo pomysłów, a jeż tylko jeden, ale za to wielki.

— No to mi powiedz, jaki niby jest mój wielki pomysł? — Manfred nachyla się ku niej, podpierając się łokciem na stole, z jednym okiem patrzącym do wewnątrz, gdzie rozpalony wątek świadomości strzela w niego psefologicznymi wskaźnikami, analizą zbliżającej się gry. — Do czego ja według ciebie zmierzam?

— Myślę, że… — Annette przerywa raptownie i patrzy gdzieś nad jego ramieniem.

Prywatność pryska jak bańka mydlana, Manfred przez krótką chwilę z przerażeniem rozgląda się po ogródku, gdzie tłoczy się trzydziestu czy czterdziestu innych gości, łokieć przy łokciu, przekrzykujących hałas w tle.

— Gianni! — Annette wstaje, rozpromieniona. — Co za niespodzianka! Kiedy przyjechałeś?

Manfred mruga. Szczupły młody mężczyzna, poruszający się z młodzieńczym wdziękiem, ale bez niezręczności i nagłego braku swobody, musi być o wiele starszy, niż wygląda; geny jastrzębia gołębiarza. Gianni? Czuje nagły przypływ wspomnień, stronicujących się na egzokorze. Wspomina, jak dzwoni do drzwi w upalnym, pylistym Rzymie: biały szlafrok frotte, gospodarka niedoboru, autograf nieżyjącego von Neumanna…

— Gianni? — pyta z niedowierzaniem. — Kopę lat!

Złoty młodzian, zreinkarnowany na podobieństwo wielkomiejskiego żigolaka z lat zerowych, szczerzy się od ucha do ucha i obejmuje Manfreda przyjacielskim „niedźwiedziem”. Potem siada na ławie obok Annette, którą bardzo poufale całuje.

— Ach, znowu wśród przyjaciół! — Rozgląda się z zaciekawieniem. — Hm. Stuprocentowa Bawaria. — Pstryka palcami. — Dla mnie… no właśnie, co polecacie? Ostatnie piwo piłem sto lat temu. — Jego uśmiech się poszerza. — W każdym razie nie w tym ciele.

— Jesteś zresymulowany? — Manfred nie może się powstrzymać.

Annette łypie nań z dezaprobatą.

— Oj, głupku! Teleportował się…

— Aha. — Manfred kręci głową. — Przepraszam…

— Nie ma sprawy. — Gianniemu Vittorii wyraźnie nie przeszkadza, że wzięto go za nowicjusza z przeszłości, a nie kogoś, kto mozolnie podróżował przez dziesięciolecia.

Musi mieć dobrze ponad setkę, zauważa Manfred, choć nie chce mu się tworzyć wątku poszukiwawczego.

— Był najwyższy czas się stamtąd wynieść, a skoro stare ciało nie chciało jechać ze mną, trzeba było godnie przyjąć to co nieuniknione, prawda?

— Nie myślałem, że jesteś dualistą — mówi z żalem Manfred.

— Bo nie jestem. Ale nie jestem też lekkomyślny. — Gianni przestaje się na moment uśmiechać. Niegdysiejszy minister spraw transhumanistycznych i teoretyk ekonomii, a potem emerytowany członek starszyzny plemienia polikognicyjnych liberałów, jest poważny. — Nigdy wcześniej się nie transferowałem, nie zmieniałem ciał ani się nie teleportowałem. Nawet gdy moje poprzednie było już kompletnie… kaput. Może za długo w nim siedziałem. Ale oto jestem. Kiedy się klonujesz i teleportujesz, to wszystko jedno, na którą planetę, nieprawdaż?

— Zaprosiłaś go? — pyta Manfred Annette.

— A dlaczego nie? — W jej oczach widzi szelmowski błysk. — Myślałeś, że będę żyć jak zakonnica, podczas gdy ty jesteś stadem gołębi? Manfred, może i agitowaliśmy przeciwko prawnej śmierci transferów, ale są pewne granice.

Manfred popatruje to na jedno, to na drugie, potem zażenowany wzrusza ramionami.

— Ciągle przyzwyczajam się do człowieka — przyznaje. — Dacie mi trochę czasu na adaptację? Przynajmniej w warstwie emocjonalnej. — To, że Gianniego i Annette łączy wspólna przeszłość, nie jest aż tak zaskakujące: to jedna z rzeczy, do których trzeba się przystosować, wypisując się z ludzkiego gatunku. Dobrze, że chociaż ma wyłączone libido, uświadamia sobie. Przynajmniej nikogo nie zdenerwuje, proponując mu pożycie intymne. Skupia wzrok na Giannim. — Mam przeczucie, że jestem tu w jakimś celu. Cudzym celu — mówi powoli. — Może mi powiecie, co właściwie knujecie?

Gianni wzrusza ramionami.

— Ogląd sytuacji już masz. Są ludzie, metaludzie i ulepszeni ludzie. Ale postludzie to istoty, które nigdy naprawdę nie były ludźmi. Wyrodne Potomstwo osiągnęło wiek dojrzewania i chce mieć wolną chatę, żeby zarządzić imprezę. Nasze dni są policzone, nie wydaje ci się?

Manfred rzuca mu przeciągłe spojrzenie.

— Sama idea ucieczki w formie białkowej jest mocno niebezpieczna — mówi wolno. Podnosi kufel z piwem i delikatnie nim porusza. — Posłuchaj, już wiemy, że osobliwość nie zamienia się w żarłocznego potwora, który pożera całą głupią materię na swojej drodze, wyzwalając przemianę fazową struktury czasoprzestrzeni, chyba że ktoś zrobił coś bardzo głupiego z konstrukcją fałszywej próżni, gdzieś poza naszym aktualnym stożkiem światła.

— Ale jeśli uciekniemy, nadal w nim będziemy. Wcześniej czy później dopadnie nas ten sam problem: niekontrolowane ulepszanie inteligencji, autoekspresja, konstruowana inteligencja, wszystko jedno. Może właśnie coś takiego zaszło w wielkiej pustce w Wolarzu — nie cywilizacja na galaktyczną skalę, ale rasa patologicznych tchórzy uciekających przed własną wykładniczą transcendencją. Gdziekolwiek idziemy, niesiemy ze sobą zalążki osobliwości, ale jeśli je wyplenimy, przestaniemy być ludźmi, prawda? Więc… może mi powiesz, co według ciebie powinienem zrobić. No?

— To dylemat. — W ich ograniczonym prywatnością polu widzenia pojawia się kelnerobot. Stawia przed Giannim kufel z diamentowego włókna, potem rzyga do niego piwem. Manfred odmawia dolewki, czeka aż Gianni wypije. — Ach, te proste cielesne przyjemności! Manny, korespondowałem z twoją córką. Wypożyczyła mi streszczenie relacji z podróży na Hyundaia plus cztery dziewięć zero cztery na minus pięćdziesiąt sześć. Wydało mi się dość przerażające. Nie będę krytykować jej spostrzeżeń, nie po samonapędzającej się bańce giełdowej, przekrętach nigeryjskich, czy innych plagach szalejących w sferze Ekonomii Dwa Zero, ale implikacje są… Manny, Wyrodne Potomstwo zeżre cały Układ Słoneczny. Potem spowolni. Ale gdzie się wtedy podziejemy? Co mamy zrobić my, ortoludzie?

Manfred kiwa z namysłem głową.

— Pewnie znasz spór między akceleracjonistami i wiązaczami czasu? — pyta.

— Oczywiście. — Gianni bierze potężny łyk piwa. — A ty co myślisz o naszych opcjach?

— Akceleracjoniści chcą przetransferować wszystkich na małe kosmolociki i wyruszyć na podbój niezamieszkanego układu planetarnego wokół jakiegoś brązowego karła. Albo może ukraść jakiś pogrążony w starczej demencji mózg-matrioszkę i zmienić go z powrotem w planetarny ekosystem podszyty rdzeniami z diamentowego komputronium, realizując w ten sposób jakąś obłąkaną, pastoralną, nostalgiczną wycieczkę do krainy sielanki. Uniwersalne roboty Rousseau. Amber zapewne uważa to za dobry pomysł, bo już to robiła — a przynajmniej sam wylot na kosmolociku. „Odważnie zmierzać tam, gdzie jeszcze nie dotarła żadna kolonia przetransferowanych metaludzi” — brzmi całkiem nieźle, nie sądzisz? — Manfred kiwa głową. — Ale ja mówię, że to się nie sprawdzi. W parę gigasekund od przylotu znajdziemy się w pierwszej interakcji na diagramie przyczynowo-skutkowym powstawania osobliwości. Dlatego właśnie wróciłem: żeby ją ostrzec.

— I? — indaguje Gianni, udając, że nie zwraca uwagi na marsowe spojrzenia rzucane mu przez Annette.

— A co do wiązaczy czasu — Manfred znów kiwa głową — są jak Sirhan. Bardzo konserwatywni i bardzo podejrzliwi. Mają zamiar zostać tu, jak długo się da, dopóki Wyrodne Potomstwo nie wyciągnie łap po Saturna, a wtedy stopniowo, powolutku wyprowadzą się do pasa Kuipera. Habitaty-kolonie na kulach śnieżnych pół roku świetlnego od czegokolwiek. — Wzdryga się. — Jak jakaś, kurwa, mielonka w puszce, i godzina świetlna drogi do najbliższego cywilizowanego sąsiedztwa, jeśli twoi koledzy spod celi postanowią sobie na nowo wynaleźć stalinizm lub obiektywizm. Dzięki, nie skorzystam! Wiem, że mruczą coś o kwantowej teleportacji i zabawkach wykradzionych z routerów, ale uwierzę, jak zobaczę.

— Czyli co zostaje? — pyta Annette. — Świetnie, zjechałeś program akceleracjonistów i wiązaczy czasu, Manny, ale jaką możesz zaproponować alternatywę? — Wygląda na zmartwioną. — Pięćdziesiąt lat temu miałbyś sześć nowych pomysłów przed śniadaniem! I erekcję.

Manfred łypie na nią.

— Kto powiedział, że nie mogę mieć jednego i drugiego?

Annette wbija weń wzrok.

— Daj spokój!

— Okej. — Manfred przełyka ćwierć litra piwa, osuszając kufel, i stawia go z łoskotem na stole. — Tak się składa, że mogę zaproponować alternatywę. — Minę ma teraz poważną. — Od pewnego czasu dyskutowałem nad tym z Aineko, a Aineko zapładniała ideą Sirhana — aby to zadziałało optymalnie, musimy zabrać na pokład główny elektorat akceleracjonistów i konserwatystów. Dlatego warunkowo zgadzam się popracować przy tych idiotycznych wyborach. No, ile dacie za moje wyjaśnienie?


* * *

— Co to był za nudziarz, którego dzisiaj obrabiałaś? — pyta Amber.

Rita wzrusza ramionami.

— Jakiś obrzydliwie płodny autor czytadeł z początku lat dwudziestych, z fobią cielesną o ekstropijnych rozmiarach — cały czas spodziewałam się, że kiedy założę nogę na nogę, zacznie się ślinić i przewracać oczyma. Co ciekawe, kiedy wspomniałam o wszczepkach, prawie uciekł. Naprawdę powinniśmy się zastanowić, jak sobie radzić z osobnikami cierpiącymi na ten dualizm umysłu i ciała, nie sądzisz?

Obserwuje Amber z niemal nabożnym podziwem; jest nowa w zamkniętym gronie trustu mózgów frakcji akceleracjonistycznej, a Amber ma niebotyczną reputację. Jeśli będzie w stanie trzymać się blisko, może się ogromnie wiele od niej nauczyć. Świetna i niepowtarzalna okazja jest teraz, kiedy idzie za nią przez kunsztownie zaprojektowany ogród na tyłach muzeum.

Amber się uśmiecha.

— Cieszę się, że już nie pracuję przy obsłudze imigrantów: większość jest tak głupia, że po chwili człowiek łazi po ścianach. Osobiście uważam, że winny jest efekt Flynna — tylko odwrócony. Przybywają ze świata deprywacji sensorycznej. Nic poważnego, czego nie naprawiłaby przez rok czy dwa kuracja środkami na porost neuronów, ale po włamaniu do czaszki takiego jednego czy dwóch, wszyscy są tacy sami. Tacy nudni. Chyba że masz pecha i trafi ci się jakiś udokumentowaniec z okresu purytańskiego. Żadna ze mnie frufrażystka, ale przysięgam, gdyby trafił mi się kolejny zabobonny, nienawidzący kobiet klecha, to zastanowiłabym się nad przepisywaniem im przymusowej operacji zmieniającej płeć. Dobrze że przynajmniej wiktoriańscy Anglicy to zbereźnicy o otwartych głowach, trzeba tylko się przebić przez tę ich rezerwę. I lubią nowe technologie.

Rita kiwa głową. Nienawidzący kobiet… i tak dalej… Zdaje się, że echa patriarchatu dotarły aż tutaj, i to nie tylko w formie zresymulowanych ajatollahów i arcybiskupów z Wieków Mroku.

— Mój autor brzmi jak najgorszy przedstawiciel obu światów. Niejaki Howard, z Rhode Island. Cały czas patrzył na mnie, jakby się bał, że wyrosną mi skrzydła nietoperza, macki, albo coś takiego.

Podobnie jak twój syn, dodaje w myślach. Co on sobie w ogóle wyobrażał? — zastanawia się. Żeby mieć tak popieprzone w głowie, trzeba się nieźle postarać…

— A nad czym teraz pracujesz, jeśli mogę zapytać? — próbuje zmienić kierunek własnych myśli.

— Latam po domach z patelniami. Ciocia Nette chciała, żebym pogadała z jakimś jej dawnym znajomym, grubą polityczną rybą; sądzi, że może mi pomóc przy programie, ale na razie na cały dzień zaszył się z nią i tatą. — Krzywi się. — Miałam kolejną sesję przymiarek u sprzedawców wizerunków, próbują mnie obwiesić strojami na polityczny wybieg. No i jeszcze ta cała demografia. Mamy około tysiąca nowych imigrantów dziennie, na całą planetę, ale transfer szybko przyśpiesza i do wyborów będziemy mieć pewnie z osiemdziesięciu na godzinę. To ogromny problem, bo jeśli zbyt wcześnie rozpoczniemy kampanię, jedna czwarta elektoratu nie będzie wiedziała, o co właściwie toczy się gra.

— Może to celowo — podsuwa Rita. — Wyrodne Potomstwo chce zmanipulować wynik wyborów przez podstawianie nowych wyborców. — Puszcza jej emotkę uśmieszku otwartym kanałem, budząc w odpowiedzi przelotny uśmiech. — I wygra partia kretynów, bez dwóch zdań.

— Aha. — Amber pstryka palcami i robi niecierpliwą minę, czekając, aż mijająca ją chmurka zestali się i poda jej szklankę soku żurawinowego. — Tata powiedział jedną rzecz, która trafia w sedno: cała ta debata jest dyskusją nad sposobami ucieczki przed konfliktem z Wyrodkami. Główną kością niezgody jest sposób ucieczki, kwestia, jak daleko uciec i w który program zainwestować zasoby, a nie czy uciekać, nie mówiąc już o innych wyjściach. Może powinniśmy się trochę bardziej nad tym zastanowić. Nie jesteśmy aby manipulowani?

Rita przez chwilę patrzy bezmyślnie.

— To jest pytanie?

Amber potakuje, ona zaś kręci głową.

— W takim razie muszę powiedzieć, że nie wiem. Na razie brak rozstrzygających dowodów. Ale ta świadomość nie jest miła. Wyrodki nie powiedzą nam, czego chcą, ale nie ma podstaw, by myśleć, że nie wiedzą, czego my chcemy. W końcu w myśleniu biją nas na głowę, prawda?

Amber wzrusza ramionami, po czym zatrzymuje się, żeby otworzyć furtkę w żywopłocie, prowadzącą do labiryntu ze słodko pachnących krzewów.

— Naprawdę nie mam pojęcia. Może ich nie obchodzimy, może nawet nie pamiętają, że istniejemy — tych resymulantów może generować jakiś autonomiczny mechanizm, dużo poniżej wyższej świadomości Wyrodków. Może to też być jakiś wykolejony posttiplerowski mem, który dorwał się do większych zasobów obliczeniowych, niż miała cała sieć sprzed osobliwości; jakiś metamormoński projekt chcący zadbać, żeby każdy, kto kiedykolwiek żył, mógł przeżyć powtórne życie właściwie, według jakiegoś cudacznego quasi-religijnego wymagania, o którym nie mamy pojęcia. W tym właśnie problem, że nie mamy pojęcia.

Znika za zakrętem labiryntu. Rita przyśpiesza, żeby ją dogonić, widzi, jak Amber skręca w kolejny korytarz, i rzuca się za nią.

— Co jeszcze? — dyszy.

— W zasadzie… — zakręt w lewo -…może to być cokolwiek. — Sześć stopni prowadzi w dół ocienionego tunelu; rozwidlenie, w prawo, pięć metrów w przód, kolejne sześć stopni na powierzchnię. — Pytanie brzmi: czemu właściwie oni… — zakręt w lewo -…nie powiedzą nam, czego chcą.

— E tam, gadki z tasiemcami. — Ricie prawie udaje się dogonić Amber, która pędzi przez labirynt, jakby doskonale znała go na pamięć. — Mózg-matrioszka w budowie przerasta nas tak, jak my płazińce. Gadalibyśmy z nimi? Co by nam powiedziały?

— Może. — Amber staje jak wryta. Rita rozgląda się wokół. Znalazły się na otwartej polance, nieopodal środka labiryntu, niecałe pięć metrów kwadratowych, otoczone żywopłotem ze wszystkich stron. Prowadzą tu trzy wejścia, a na środku stoi kamienny ołtarz porośnięty mchem. — Ty pewnie znasz odpowiedź na to pytanie.

— Ja… — Rita wytrzeszcza oczy.

Amber wbija w nią wzrok, oczy ma ciemne i bystre.

— Przyjechałaś z któregoś orbitala Ganimedesa, z przesiadką na Tytanie. Poznałaś moją eigensiostrę, kiedy ja latałam poza Układem w diamencie wielkości puszki coli. Tyle mi powiedziałaś sama. Masz zestaw umiejętności, który wpasowuje się idealnie w mój sztab kampanijny, poprosiłaś, żeby przedstawić cię Sirhanowi, po czym omotałaś go jak zawodowiec. Tylko co ty właściwie knujesz? Dlaczego miałabym ci ufać?

— Ja… — Rita się krzywi. — Ja go nie omotywałam. On myślał, że chcę go zaciągnąć do łóżka. — Unosi głowę wyzywająco. — Nie chciałam. Chcę się dowiedzieć, co was — ciebie, jego — napędza.

Potężne, mroczne, strukturalne zapytania bębnią o jej egzokorę, wyzwalając potoki ostrzeżeń. Ktoś miele rozproszone bazy historyczne w całym zewnętrznym systemie, mierząc jej przeszłość jak mikrometrem. Wpatruje się w Amber, upokorzona i wściekła. To otwarta manifestacja braku zaufania — potrzeba weryfikacji jej słów przez porównanie z publicznymi zapisami.

— Co ty robisz?

— Mam pewne podejrzenia. — Amber stoi napięta, jakby gotowa do ucieczki.

Ucieczki? Przede mną? — myśli zdumiona Rita.

— Powiedziałaś: a jeśli tych resymulantów generuje jakaś podświadoma funkcja Wyrodków? — kontynuuje Amber. — Zabawne, bo ostatnio dyskutowałam o tym z tatą. Wiesz, jeśli mu się pokaże jakiś problem, jeszcze ma w sobie tę iskrę.

— Nie rozumiem!

— Też mi się tak wydaje — mówi Amber, a Rita czuje w przestrzeni wokół siebie olbrzymie naprężenia.

Całe wszechkomputerowe środowisko, procesory jak pyłki, mgła użytkowa, rozmyte obłoczki przejrzystych jak diamenty procesorów optycznych w glebie, powietrzu i jej skórze, wszystko się zacina i spowalnia, uginając się pod obciążeniem rozkazów, jakie wydaje Amber, korzystając ze swych administratorskich uprawnień. Rita przez chwilę nie czuje połowy swojego umysłu i ogarnia ją klaustrofobiczne, paniczne przerażenie, że jest zamknięta we własnej głowie. Po czym wszystko ustaje.

— Powiedz mi! — nalega. — Co ty próbujesz sprawdzić? To jakaś pomyłka… — Amber, ku jej zaskoczeniu, kiwa głową; minę ma zmęczoną i zasępioną. — Co ja według ciebie zrobiłam?

— Nic. Jesteś spójna. Przepraszam za to wszystko.

— Spójna? — Rita słyszy, jak jej głos unosi się oburzeniem, w miarę jak docierają do niej, dygocąc z ulgą, kolejne odcięte na chwilę fragmenty jej jaźni. — Ja ci dam „spójna”! Atakujesz mi egzokorę…

— Cicho. — Amber pociera twarz i jednocześnie rzuca Ricie jeden z końców szyfrowanego kanału.

— Niby czemu? — dopytuje się Rita, nie wyciągając ręki.

— Bo tak. — Amber rozgląda się wokół.

Jest przestraszona! — uświadamia sobie nagle Rita.

— No, łap — syczy.

Rita bierze koniec. Przepływa po nim ogromna bryła surowych danych opisowych, ustrukturalizowana, z podpisanymi punktami wejścia i katalogami metainformacyjnymi wskazującymi na…

— Ja pierdzielę! — szepcze, gdy dociera do niej co to takiego.

— No właśnie. — Amber szczerzy się ponuro. I ciągnie otwartym kanałem: — Wydaje się, że to są przeciwciała kognicyjne, generowane przez system semiotycznej odporności samego diabła. Właśnie na tym zagadnieniu koncentruje się Sirhan: jak ich nie wzbudzić, żeby nie zepsuć wszystkiego naraz. Zapomnij o wyborach, wcześniej czy później znajdziemy się w czarnej dupie, a na razie jeszcze próbujemy wymyślić, jak przeżyć. I co, teraz jesteś pewna, że chcesz się z nami zabrać?

— Gdzie zabrać? — pyta niepewnie Rita.

— Na łódź ratunkową, którą tato chce zapewnić nam wszystkim, pod przykrywką rozłamu akceleracjonistyczno-konserwatywnego, zanim układ immunologiczny Wyrodnego Potomstwa zorientuje się, jak można nas skłócić, podzielić na frakcje i sprowokować do zabijania się nawzajem…


* * *

Witamy, oto łuna po wybuchu supernowej inteligencji, mój mały tasiemcu.

Tasiemce mają około tysiąca neuronów, wściekle pulsujących, by ich ciała mogły się wić. Ludzie mają około stu miliardów neuronów. To, co dzieje się w wewnętrznym Układzie, gdy Wyrodne Potomstwo miesza i rekonfiguruje szybko myślące chmury pyłu, niegdyś będące planetami, wykracza poza pojmowanie zwykłego człowieka tak dalece, jak myśli Gödla poza nerwowy tropizm robaka. W aureoli żarzących się nanoprocesorów, przesłaniającej Słońce czerwonawą chmurą, tworzą się i rozpraszają moduły osobowościowe, ograniczone tylko szybkością światła, pożerające moc przetwarzania miliardy większą od ludzkiego umysłu.

Zniknął już Merkury, Wenus, Mars, Ceres i asteroidy. Księżyc jest srebrzystą opalizującą sferą, zeszlifowaną na parę mikronów, skrzącą się dyfrakcyjnymi prążkami. Tylko Ziemia, kolebka ludzkiej cywilizacji, pozostaje niezmieniona: ale i ona niedługo pójdzie do rozbiórki, bo już teraz wokół równika opasuje ją siatka wind orbitalnych, unoszących na orbitę ewakuowaną głupią materię i ciskającą nią w kierunku rezerwatów na obrzeżach Układu.

Eksplozja inteligencji, rozdrapującej teraz pazurami molekularnej maszynerii ostatnie księżyce Jowisza, nie zatrzyma się, dopóki nie wyczerpie zapasów głupiej materii, którą może zamieniać w komputronium. A kiedy to się stanie, będzie to umysł o takiej mocy, jakbyśmy na orbicie każdej gwiazdy w Drodze Mlecznej umieścili planetę zamieszkaną przez sześć miliardów cierpiących na szok przyszłości naczelnych. Na razie jeszcze jest głupi, gdyż przemielił niespełna jeden procent masy Układu Słonecznego — na razie to tylko cywilizacja z Obłoku Magellana, dziecinna i niebezpiecznie bliska swych tkwiących w chemii organicznej korzeni.

Tasiemcom, żyjącym w ciepłej jelitowej treści, ciężko jest ogarnąć tysiącneuronowym móżdżkiem sprawy, o których rozmawiają o wiele bardziej skomplikowane istoty-gospodarze, ale jedno jest pewne — w organizmie gospodarzy zachodzi mnóstwo procesów i nie wszystkie są świadome. Wydzielanie soków trawiennych i stała wentylacja płuc też nie są zrozumiałe dla prostych mózgów robaków, ale służą podtrzymaniu ludzkiego życia, co z kolei zapewnia im środowisko bytowe. Inne zaś, nieco bardziej ezoteryczne funkcje, mające swój udział w przetrwaniu — zawiły taniec wyspecjalizowanych, klonowanych limfocytów w węzłach chłonnych i szpiku kostnym, losowe permutacje przeciwciał stale porównujących obce molekuły z wzorcami, by ostrzec o ewentualnym zatruciu — także odbywają się bez świadomej kontroli.

Autonomiczne środki obronne. Przeciwciała. Rozkwitająca inteligencja atakująca obrzeża Układu. Ale ludzie nie są tak prości jak płazińce, widzą, że ich dni są policzone. Chyba nic dziwnego, że ci patrzący w przyszłość nie dyskutują już, czy uciekać, lecz, jak szybko i dokąd?


* * *

Następnego dnia, wcześnie rano odbywa się spotkanie sztabu wyborczego. Na zewnątrz jest jeszcze ciemno, a większość uczestników obecnych in vivo ma delikatnie podkrążone oczy od nadużywania antagonistów melatoniny. Rita rozgląda się po sali konferencyjnej, powstrzymując ziewanie — ściany rozrosły się w potężne wirtualne przestrzenie, by pomieścić jakieś trzydzieści egzokorowych duchów należących do śpiących uczestników, którzy obudzą się potem przeświadczeni, że śnili wyjątkowo wyrazisty sen — i zauważa Amber, rozmawiającą ze swoim sławnym ojcem i drugim, młodszym facetem, którego jej częściówki identyfikują jako zeszłowiecznego unijnego polityka. Wyczuwa się między nimi jakieś napięcie.

Teraz, gdy Amber udzieliła Ricie warunkowego kredytu zaufania, przed jej wewnętrznymi oczyma otworzyła się cała nowa warstwa informacji o kampanii — schowana steganograficznie w ukrytej warstwie współdzielonej grupowej pamięci. Są tam rzeczy, których by się nie domyśliła, złowrogie badania demografii resymulantów, badania liczności emigracji z wewnętrznego Układu, drzewa genealogiczne rozkładające na czynniki pierwsze różne formy prymitywnych manipulacji wykrytych w mózgowym sofcie uchodźców. To właśnie powody, dla których Amber, Manfred i — niechętnie — Sirhan walczą o wynik ogólnoplanetarnych wyborów po tej samej, radykalnej stronie, pomimo swoich najrozmaitszych zastrzeżeń do idei demokracji w postludzkiej erze. Odmruguje wszystko na bok, trochę zdumiona, wypączkowując parędziesiąt podwątków, żeby trochę się przez to przegryzły.

— Kawy — mruczy do stołu, który podsuwa jej krzesło.

— Wszyscy on line? — pyta Manfred. — To zaczynam. — Wydaje się zmęczony i zmartwiony. Choć fizycznie wygląda młodo, czuje się brzemię jego wieku. — Moi drodzy, nadciąga kryzys. Szybkość transferu w strumieniu resymulantów podskoczyła jakieś sto kilosekund temu. Teraz odbieramy mniej więcej jeden zresymulowany wektor stanu na sekundę, oprócz regularnej imigracji. Jeśli jeszcze raz podskoczy o tyle, ugrzęźniemy i nie będziemy w stanie na bieżąco wykrywać zimbo w strumieniu imigrantów — trzeba będzie przejść na uruchamianie ich w bezpiecznej przestrzeni albo wskrzeszać ich na ślepo, a to cholernie ryzykowne, jeśli podrzucą nam do talii jakieś jokery.

— Czemu nie zapisywać ich po prostu na pamięciowym diamencie? — pyta przystojny, młody ekspolityk po jego lewej stronie. Minę ma niemal rozbawioną, jakby od dawna znał odpowiedź.

— Polityka. — Manfred wzrusza ramionami.

— To by wysadziło nasz społeczny kontrakt — mówi Amber.

Ma taką minę, jakby właśnie przełknęła coś obrzydliwego. Rita czuje podziw dla sposobu, w jaki reżyserują tę naradę. Amber nawet odzywa się do ojca, jakby świetnie się z nim dogadywała, choć przecież widzi w nim chodzące przypomnienie o własnej klęsce. Na razie głosu nie otrzymał nikt inny.

— Jeśli przestaniemy ich wcielać, kolejnym logicznym krokiem jest pozbawienie ich praw obywatelskich — kontynuuje Amber. — To z kolei prowadzi nas do instytucjonalnej nierówności. Olbrzymi krok, nawet zważywszy, że mamy pewne wątpliwości co do rozstrzygania złożonych politycznych problemów przez powszechne głosowanie: przecież cały nasz ustrój opiera się na założeniu, że mniej kompetentne istoty inteligentne — my — zasługują na własne miejsce.

— Hmmhm — odchrząkuje ktoś.

Rita rozgląda się i zamiera: to popieprzone eigendziecko Amber właśnie zmaterializowało się na krześle tuż obok. Czyli jednak przyswoił sobie tego Superplonka, zauważa cynicznie. Zawzięcie stara się na nią nie spoglądać.

— To była moja analiza — wtrąca z oporami Sirhan. — Potrzebni nam są żywi. Przynajmniej przy opcji arki, a jeśli nie, nawet platforma akceleracjonistyczna będzie później musiała mieć ich do dyspozycji.

Obozy koncentracyjne, myśli Rita, próbując nie zwracać uwagi na denerwującą obecność Sirhana, gdzie większość więźniów to zdezorientowane, przerażone ludzkie istoty, a te, które nimi nie są, też uważają się za ludzi. Osobliwa myśl: wypączkowuje parę pełnowymiarowych duchów, żeby ją dla niej prześniły, rozgrywając potencjalne punkty widzenia.

— Jak idą negocjacje projektu łodzi ratunkowych? — pyta Amber ojca. — Zanim ruszymy do wyborów, potrzebny nam będzie portfel projektów…

— Zmiana planów. — Manfred pochyla się nad stołem. — Nie trzeba już nad tym pracować, bo Sirhan i Aineko wymyślili coś interesującego. — Wygląda na zaniepokojonego.

Sirhan przymrużonymi oczyma przygląda się swojej eigenmatce, tak że Rita musi się powstrzymywać, żeby nie walnąć go porządnie łokciem pod żebro. Jednak wie już o nim tyle, by uświadamiać sobie, że w ten sposób nie zwróciłaby jego uwagi — a przynajmniej nie tak, jakby chciała — zresztą jest bardziej zamknięty w sobie, niż to sugerowały jej duchy. (Nie pojmuje, jak to w ogóle możliwe, żeby ktokolwiek wziął udział w tak dokładnej symulacji wspólnego życia, a potem odmówił uczynienia tego samego w prawdziwym życiu; chyba że odpowiada za to jego przeszłość, kiedy rodzice w poszukiwaniu wiedzy przepuścili go przez kilkanaście symulowanych dzieciństw i dostali takiego upartego syna, z głową zamkniętą jak ostryga…).

— Nadal trzeba stwarzać pozory, że chcemy użyć łodzi ratunkowych — mówi głośno Sirhan. — W rozwiązaniu alternatywnym jest drobny problem z ceną, której oni żądają.

— Co? O czym ty mówisz? — Amber wydaje się zdezorientowana. — Myślałam, że pracujesz nad jakąś mapą kladystyczną. O co chodzi z tą ceną?

Sirhan uśmiecha się chłodno.

— Faktycznie pracuję nad mapą kladystyczną, w pewnym sensie. Wasza wyprawa do routera to zmarnowana okazja. Rozmawiałem z Aineko.

— Ty… — Amber pąsowieje. — A o czym?

Jest ewidentnie wściekła, zauważa Rita. Sirhan dogryza swojej eigenmatce. Dlaczego?

— O topologii pewnych dość interesujących sieci dla małych światów. — Sirhan rozpiera się w krześle, obserwując chmury nad jej głową. — I o routerze. Przeszliście przez niego, a potem uciekliście w popłochu z podwiniętym ogonem, prawda? Nawet nie sprawdziliście, czy wasz pasażer nie jest jakimś złośliwym pasożytem.

— Nie muszę tego wysłuchiwać — cedzi Amber przez zaciśnięte usta. — Nie było cię tam i nie masz pojęcia, jakie mieliśmy ograniczenia.

— Naprawdę? — Sirhan unosi brwi. — Wszystko jedno, okazję i tak przepuściliście. Wiemy, że routery — z jakiego bądź powodu — się samopowielają. Lecą od jednego brązowego karła do drugiego, tam się wylęgają, ciągną z protogwiazdy energię i materię i rozsyłają wokół stado dzieci. Innymi słowy, to maszyny von Neumanna. Wiemy też, że utrzymują szerokopasmową łączność z innymi routerami. Kiedy przeszliście przez ten na Hyundaiu plus cztery dziewięć zero cztery na minus pięćdziesiąt sześć, wylądowaliście w nieadministrowanym DMZ-cie podłączonym do obcego mózgu-matrioszki, który jakoś się zdegenerował. Wynika z tego, że ktoś wziął sobie router i zawiózł do domu, żeby podłączyć do matrioszki. Więc dlaczego wy nie zabraliście jednego ze sobą?

Amber wytrzeszcza nań oczy.

— Cały ładunek użyteczny Wędrownego cyrku wynosił około dziesięciu gramów. Jak ci się wydaje, ile ma takie nasiono routera?

— I dlatego przywieźliście do domu Ślimaka, który zajął może z połowę ładowni i był gotowy zesłać siedem plag na…

— Dzieci!

Oboje odwracają się automatycznie.

To Annette, uświadamia sobie Rita, i wcale nie wygląda na rozbawioną.

— Zostawcie może te sprzeczki na później? Mamy tu parę spraw do załatwienia.

Nierozbawiona to eufemizm: Annette kipi ze złości.

— Zdaje się, że to przemiłe rodzinne spotkanie po latach to był twój pomysł? — Manfred rzuca jej uśmiech, potem kiwa głową do przekwalifikowanego europolityka obok.

— Dajcie spokój. — To Amber. — Tato, może zostawisz to na później?

Rita prostuje się na krześle. Amber wygląda staro, o wiele starzej niż na swą subiektywną gigasekundę.

— Ona ma rację — ciągnie Amber. — Nie spodziewałam się, że wszystko się spieprzy. Zostawmy na razie rodzinną historię, poroztrząsamy ją sobie na osobności. Okej?

Manfred ma stropioną minę. Mruga nerwowo.

— No dobrze. — Zaczerpuje tchu. — Amber, wtajemniczyłem w nasz plan paru starych znajomych. Jeśli wygramy wybory, żeby uciec stąd jak najszybciej, będziemy musieli wykorzystać oba omawiane pomysły: zrzucić maksimum ludzi na gęsto upakowane struktury, na czas, zanim nie dotrzemy gdzieś, gdzie będzie masa i energia, żeby ich z powrotem powcielać. Po drugie, będziemy musieli dobrać się do routera. Relatywistyczny statek na tyle duży, żeby pomieścić wszystkich, nawet w formie transferów, będzie mieć taki budżet energetyczny, że nie udźwignie go cały nasz planetarny ustrój. A subrelatywistyczny byłby cholernie podatny na atak Wyrodnego Potomstwa. Wynika z tego, że zamiast zdawać się na przypadek w wyborze celu, powinniśmy przestudiować protokoły sieciowe routerów, znaleźć pomysł na jakąś wymienialną walutę, którą da się zapłacić za naszą reinstancjację po drugiej stronie, a także zrobić sobie jakąś mapę, żebyśmy wiedzieli, gdzie lecimy. Dwie trudne kwestie to dostanie się do routera oraz zapłata. Oznacza to, że musimy zabrać ze sobą kogoś, kto rozumie Ekonomię Dwa Zero, ale nie ma ochoty przestawać z Wyrodnym Potomstwem. Tak się składa, że ci moi dawni znajomi polecieli sobie i przywieźli nasiono routera, na własne potrzeby. Leży teraz jakieś trzydzieści godzin świetlnych stąd, w pasie Kuipera. Próbują je wykiełkować. No i wydaje mi się, że Aineko mogłaby zechcieć przelecieć się z nami i zająć negocjacjami handlowymi. — Unosi prawą dłoń i rzuca parę znaczników do współdzielonej pamięci podręcznej najważniejszych osób w sztabie.

Langusty. Kilkadziesiąt lat temu, w trapionych depresją latach zerowych, przetransferowanym langustom udało się uciec z jałowych ziemskich pustkowi. Manfred załatwił im własną kolonię-kometę z bezzałogową fabryką. Wiele lat później, ekspedycja Amber do routera natrafiła tam na osobliwe langusty-zombiaki, obrazy transferowe przejęte i ożywione przez Fajansistów. Ale gdzie się podziały prawdziwe langusty…?

Przez moment Ricie wydaje się, że unosi się w ciemności, w próżni, gdzieś daleko w dole rozbrzmiewa syreni śpiew planetarnej studni grawitacyjnej. Po jej… lewej — północnej? — stronie żarzy się mglista czerwona chmura wielkości widzianego z Ziemi Księżyca w pełni. Chmura nieustannie emanuje szumem, ciepłem odpadowym galaktycznej cywilizacji śniącej sobie wściekle bezbarwne myśli. Po chwili domyśla się, jak poruszać widzianym bez oczu, niemrugającym obrazem, i dostrzega statek.

Statek kosmiczny w kształcie trzykilometrowego skorupiaka, segmentowanego i spłaszczonego. Wyrastające z tułowia nogi rozciągają się sztywno na boki, ściskając pękate balony z paliwem, kriogenicznym deuterem. Błękitny metaliczny ogon to spłaszczony wachlarz osłaniający delikatne żądło reaktora termojądrowego. W okolicy głowy wygląda trochę inaczej: brak ogromnych szczypiec, zamiast nich delikatnie rozczłonkowany puch nanobotów Moravca, nanoasemblerów czekających w pogotowiu, by w locie naprawiać uszkodzenia i rozwijać żagiel kolektora materii, gdy statek będzie gotów do deceleracji. Potężnie opancerzona głowa jest gotowa na blitzkriegowy atak międzygwiezdnego pyłu, radarowe oczy błyskają patrzącymi wprost na nią sześciokątnymi fasetkami.

Z tyłu i poniżej statku-langusty czai się potężny, choć ledwo widoczny planetarny pierścień. Langusta orbituje wokół Saturna, zaledwie parę sekund świetlnych stąd. A gdy osłupiała i oniemiała Rita wpatruje się w nią, skorupiak do niej mruga.

— Nie używają imion, nie jako identyfikatory poszczególnych osobników — wyjaśnia przepraszająco Manfred — więc zapytałem, czy moglibyśmy go jakoś nazywać. Powiedział Niebieski, bo taki ma kolor. Przedstawiam więc państwu zacną langustę Coś niebieskiego.

— Ale mój projekt kladystyczny dalej wam będzie potrzebny — przerywa zadowolony z siebie Sirhan — żeby znaleźć drogę w sieci? Macie już jakiś konkretny cel?

— Tak, na oba pytania — przyznaje Manfred. — Musimy wysłać parę duchów do każdego możliwego routera końcowego, poczekać na echo, powtórzyć czynności. Rekurencyjne przeszukiwanie w głąb. Co do celu, to trudniejsza sprawa.

Wskazuje na sufit, rozpierzchający się w chaotyczną trójwymiarową pajęczynę, w której Rita, po paru subiektywnych godzinach grzebania po archiwach, rozpoznaje mapę rozkładu ciemnej materii w promieniu miliarda lat świetlnych; galaktyki przyklejone jak farfocle do węzłów, gdzie przecinają się nitki schnącego jedwabiu.

— Od co najmniej wieku wiemy, że tam, za pustką w Wolarzu dzieje się coś podejrzanego — widać tu parę galaktycznych supergromad, wokół których coś jest pochrzanione z anizotropią promieniowania tła. Entropię generuję w wyniku większości procesów obliczeniowych, ale tu wygląda, jakby coś pompowało w to miejsce ciepło odpadowe ze wszystkich okolicznych galaktyk, w dodatku w rozkładzie zgodnym z zawartością metali w tych galaktykach, z wyjątkiem samych ich rdzeni. A według langust, które zabawiły się w bardzo wielkobazową interferometrię, większość gwiazd w najbliższych gromadach jest czerwieńsza niż być powinna i brakuje im metali. Jakby ktoś już je wydobył.

— O. — Sirhan wytrzeszcza oczy, patrząc na dziadka. — A czemu miałyby się jakoś różnić od lokalnych węzłów?

— Tylko się rozejrzyj. Widzisz jakieś oznaki kosmicznej inżynierii na wielką skalę? W promieniu, powiedzmy, miliona lat świetlnych? — Manfred wzrusza ramionami. — Tutaj nikt jeszcze nie osiągnął… no właśnie. Nie możemy nawet spekulować, jaki jest cykl życiowy cywilizacji, która przeszła poza ekstremum, prawda? Pomacaliśmy słonia. Widzieliśmy ruinę skolapsowanej matrioszki. Wiemy, że dla poosobliwościowych inteligencji eksploracja jest bardzo mało atrakcyjna, wiemy, że są uwiązane do domu pasmem transmisji. — Wskazuje na sufit. — Ale tam stało się coś całkiem innego. Oni dokonują zmian na skalę całej supergromady galaktyk; co więcej: te zmiany wydają się skoordynowane. Więc wylecieli z domu i rozprzestrzenili się po kosmosie, a ich potomkowie może nadal tam są. Wygląda na to, że robią coś celowego i skoordynowanego, coś przeogromnego — może to atak kanałem czasowym na wirtualną maszynę, na której chodzi wszechświat, albo zagnieżdżona symulacja całkiem innego wszechświata. W dół, czy w górę, czy pod spodem jest już tylko żółw na żółwiu, a może coś bardziej realnego niż my sami. Nie myślicie, że warto by się przekonać?

— Nie. — Sirhan zaplata ręce na piersi. — Niespecjalnie. Interesuje mnie uratowanie ludzi przed Wyrodnym Potomstwem, a nie ryzykowne zakłady o istnienie tajemniczych transcendentnych obcych, którzy być może miliard lat temu zbudowali sobie wielką jak galaktyka machinę do łamania rzeczywistości. Sprzedam ci moje usługi i nawet wyślę z tobą ducha, ale jeśli spodziewasz się, że postawię na to całą swoją przyszłość…

Dla Rity to zbyt wiele. Odwracając wzrok od oszałamiającego wewnętrznego widoku, szturcha Sirhana łokciem pod żebro. Ten rozgląda się głupawo przez chwilę, potem z rosnącą irytacją zdejmuje na moment filtr.

— „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” — syczy Rita.

Potem, ulegając impulsowi, mimo że już wie, że za moment tego pożałuje, wrzuca mu do skrzynki odbiorczej końcówkę prywatnego kanału.

— Nikt cię o to nie prosi — mówi Manfred obronnym tonem. — Patrzę na to jak na coś w rodzaju projektu Manhattan: realizujemy wszystkie programy równolegle. Jeśli wygramy wybory, będziemy dysponować zasobami, żeby to zrobić. Powinniśmy wszyscy zostawić kopie zapasowe na pokładzie Czegoś niebieskiego i wszyscy przejść przez router. Niebieski jest wooolny, maksimum jedna dziesiąta c, ale za to potrafi wywieźć w cholerę z przestrzeni okołosłonecznej wystarczającą ilość diamentu pamięciowego, zanim autonomiczny układ obronny Wyrodnego Potomstwa zakradnie się do nas przez jakąś opartą na zaufaniu furtkę, jaką sobie zmajstruje w ciągu następnych paru megasekund…

— Czego chcesz? — pyta gniewnie Sirhan przez kanał. Wciąż na nią nie patrzy i nie tylko dlatego, że skupia się na dominującej we współdzielonej przestrzeni spotkania błękitnej wizji.

— Przestań się okłamywać — odsyła Rita. — Sam siebie oszukujesz co do swoich celów i motywacji. Może nie chcesz znać prawdy, którą wypracował twój własny duch, ale ja chcę. I nie pozwolę ci zaprzeczać, że to się stało.

— Więc jakiemuś twojemu agentowi udało się uwieść obraz mojej osobowości…

— Gówno prawda…

— Chcesz otwarcie zadeklarować powstanie takiej platformy wyborczej? — pyta młodo-stary facet, eurobiurokrata. — Bo robiąc to, podkopiesz kampanię Amber…

— Nie ma sprawy — mówi ze znużeniem Amber. — Przyzwyczaiłam się, że wsparcie taty jest jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne.

— Nie ma sprawy — wtrąca ktoś. — Z przyjemnością popasę się w stanie oczekiwania w ekliptyce. — To zaprzyjaźniona langusta-łódź ratunkowa, trochę zapóźniona łącznościowo przez swoją pozapierścieniową trajektorię.

— Lubisz ukrywać się za hipokryckim poczuciem czystości moralnej, bo pozwala ci to patrzeć z góry na innych ludzi, ale pod spodem jesteś taki sam jak wszyscy…

— To ona namówiła cię, żebyś mnie zdemoralizowała, prawda? Jesteś tylko przynętą w jej planie…

— Mamy pomysł, żeby przechowywać w ładowni Panulirusa przyrostowe kopie zapasowe, na wypadek gdyby słaboboska inteligencja z wewnętrznego układu próbowała zaktywizować przeciwciała, które już zdołała rozsiać po festiwalowych miastach — wyjaśnia Annette, wyręczając Manfreda.

Nikt inny w przestrzeni dyskusji nie zauważa, że Rita i Sirhan wydrapują sobie oczy przez prywatny kanał, obrzucając się emocjonalnymi granatami z wprawą wytrawnych rozwodników.

— To nie jest satysfakcjonujące rozwiązanie kwestii ewakuacji, ale powinno spełnić fundamentalne wymaganie konserwatystów, a dla zabezpieczenia…

— No jasne, wszystko przez twoją eigenmatkę! A nie przyszło ci do głowy, że nie obchodzisz jej aż tak, żeby ci robiła takie numery? Chyba za dużo przestawałeś z tą swoją świrniętą babką. Nawet nie zintegrowałeś tego ducha, prawda? Za bardzo się boisz skalać! Założę się, że nigdy nawet nie sprawdziłeś, jak to jest od środka…

— …Sprawdziłem. I… — Sirhan zamiera na chwilę, moduły osobowościowe stronicują się tam i z powrotem w jego mózgu, jak rój wściekłych pszczół -…wychodzę na kompletnego idiotę — dodaje cicho i obwisa bezwładnie w fotelu. — Wstyd mi potwornie. — Zakrywa twarz dłońmi. — Miałaś rację.

— Miałam? — Zdumienie Rity powoli ustępuje zrozumieniu.

Sirhan dopiero teraz zintegrował wspomnienia z częściówek, które kiedyś napuścili na siebie. Taki nadęty, taki dumny — musi teraz czuć olbrzymi dysonans poznawczy.

— Nie, nie miałam. Po prostu ty jesteś nadmiernie czuły na krytykę.

— Ja jestem…

Jest zawstydzony. Rita zna go przecież na wylot. Ma pamięć ducha, który spędził z nim sześć miesięcy w symulacji, bawiąc się ideami, wymieniając czułościami, a później i sekretami. Zna z pamięci ducha jego uścisk, pamięta ognisty romans, który mógłby się zdarzyć w prawdziwym świecie, gdyby jego natychmiastową reakcją na samą tę możliwość nie było schowanie odłamka umysłu zanieczyszczonego brudnymi myślami do zamrażarki i wyparcie wszystkiego.

— Nie dysponujemy jeszcze profilem zagrożenia — mówi Annette, przerywając im w połowie dyskretnej konwersacji. — Jeśli istnieje bezpośrednie zagrożenie — a jeszcze nie jesteśmy tego pewni, może Wyrodne Potomstwo okaże się po prostu na tyle oświecone, żeby zostawić nas w spokoju — zapewne będzie to jakiś subtelny atak wymierzony bezpośrednio w fundamenty naszej tożsamości. Trzeba wypatrywać jakiegoś boomu kredytowego, nagłej dewaluacji rozproszonych miar zaufania po tym, jak ludzie podłapują jakąś cudaczną religię, czegoś w tym stylu. Może przewrotnego wyniku wyborów. I to nie będzie nagłe. Oni nie są głupi, nie zaczną frontalnego ataku, jeśli najpierw nie rozmiękczą przeciwnika powolną demoralizacją.

— Widać, że sporo o tym myślałaś — mówi Sameena, oschle i z naciskiem. — A co ma z tego ten wasz przyjaciel, ten, eee… Niebieski? Udało wam się zachomikować dość kredytów na wynajęcie statku od metabańki Ekonomii Dwa Zero? Czy o czymś nam jeszcze nie powiedzieliście?

— Eee. — Manfred wygląda jak dzieciak przyłapany z ręką w słoiku z konfiturami. — Właściwie…

— Tak, tato, może nam powiesz, ile to będzie kosztowało? — pyta Amber.

— No dobrze. — Ma zakłopotaną minę. — To langusty, nie Aineko. One chcą pewnej zapłaty.

Rita łapie Sirhana za rękę. Nie oponuje.

— Wiesz coś o tym? — indaguje go.

— Pierwsze słyszę… — Zdezorientowana częściówka wrzuca jego odpowiedź do kanału. Na chwilę przyłącza się do jego introspektywnych marzeń, w których próbuje dojść, co właściwie wynika z tej wiedzy, jaką zebrali o swoim potencjalnym związku.

— Chcą dostać spisaną, konceptualną mapę. Mapę wszystkich dostępnych przestrzeni memów podczepionych do sieci routerów, skompilowaną przez ludzkich badaczy. Mówią, że będą mogły jej użyć jako punktu wyjścia. Układ jest prosty: w zamian za bilet w kosmos niektórzy z nas będą musieli zabawić się w eksplorację. Ale to nie znaczy, że nie mogą robić sobie kopii zapasowych.

— Zależy im na jakichś konkretnych badaczach? — Amber pociąga nosem.

— Nie — odpowiada Manfred. — Chcą po prostu, żebyśmy zrobili mapę sieci routerów, która ostrzeże ich o zewnętrznych zagrożeniach. — Urywa na chwilę. — Polecisz ze mną, prawda?


* * *

Kampania wyborcza trwa w przybliżeniu trzy minuty i zżera więcej pasma niż wszystkie ziemskie kanały łączności od prehistorii do roku 2008. Około sześciu milionów duchów Amber, indywidualnie dostosowanych do profilów odbiorcy docelowego, mnoży się w światłowodowej sieci szkieletowej nenufarowych kolonii, po czym wypada na zewnątrz siecią o topologii kraty i instancjonuje we wszczepkach i fruwających w powietrzu kłębkach pyły, żeby nagabywać wyborców. Wiele z nich nie dociera do odbiorcy, wiele wdaje się w bezowocne dyskusje; mniej więcej sześć stwierdza nawet, że różnią się od oryginału wystarczająco, by stanowić odrębne osoby, i zgłasza się po obywatelstwo; jeden zaś ucieka z rojem wysoce empatycznych zmodyfikowanych afrykańskich pszczół.

Ambery to nie jedyne duchy konkurujące o uwagę publiczności. Są wręcz w mniejszości. Większość autonomicznych agentów wyborczych agituje za platformami głoszącymi najrozmaitsze idee — od wprowadzenia progresji podatkowej — nikt nie wie dlaczego, ale zdaje się, że taka jest tradycja — aż po ruch nawołujący do wybrukowania całej powierzchni planety, zupełnie ignorujący rzeczywistość i zawartość pierwiastków w górnych warstwach atmosfery ubogiego w metale gazowego olbrzyma, nie wspominają już o chaosie, jaki to uczyniłoby z pogodą. Beztwarzowcy nawołują, by co sześć miesięcy przydzielać każdemu nowy komplet mięśni twarzy, Sini Figlarze żądają równych praw dla istot nieświadomych, a garstka skupiających się na pojedynczych kwestiach grup nacisku gada o tych samych przegranych sprawach co zawsze.

Jak kształtują się preferencje wyborców, to wielka tajemnica — przynajmniej dla niewtajemniczonych w działania Komitetu Festiwalowego, czyli grupy, która pierwsza wpadła na pomysł wybrukowania Saturna balonami z gorącym wodorem — ale po jednej dobie — mniej więcej czterdziestu tysiącach sekund — uwidacznia się pewna prawidłowość. Ta prawidłowość stanie się podsumowaniem długoterminowych preferencji wszystkich sieci komunikacyjnych, które obracają punktami reputacji — liczonych może nawet od pięćdziesięciu milionów sekund, czyli prawie marsjańskiego roku (gdyby Mars jeszcze istniał). Powstanie z tego parlament — zespolony grupowy borganizm, mówiący jednym głosem superumysłu zbudowanego z poglądów zwycięzców. A wiadomości nie są pomyślne, co powoli dociera do grupki zebranej w najwyższej kuli Atomium (Manfred uparł się, żeby Amber wynajęła ją na powyborczą imprezę). Amber nie ma z nimi; pewnie sama topi smutki albo zajmuje się jakimiś całkiem nowymi powyborczymi knowaniami. Reszta sztabu się zjawiła.

— Mogło być gorzej — racjonalizuje późnym wieczorem Rita. Siedzi w fotelu z plecionego drutu w narożniku platformy na siódmym piętrze, ściska szklankę syntetycznego single malta i obserwuje cienie. — To mogły być staroświeckie wybory-bijatyka, obrzucanie się gównem w siedmiu kolorach. A tak przynajmniej zachowujemy jakąś anonimowość.

Jedna ze ślepych plamek odkleja się od peryferyjnego pola widzenia i zaczyna się zbliżać. Szybko urasta w kształt Sirhana. Ma posępną minę.

— Co cię gryzie? — pyta. — Twoja dawna frakcja wygrywa na punkty.

— Może i tak. — Siada obok niej, starannie unikając jej wzroku. — Może to dobrze. A może nie.

— To kiedy dołączasz do zespólni?

— Ja? Do czego? — Robi przerażoną minę. — Myślałaś, że chcę wejść do parlamentarnego borga? Za kogo ty mnie masz?

— Och. — Rita kręci głową, — Myślałam, że unikasz mnie, bo…

— Nie. — Wyciąga rękę i przechodzący kelnerobot wkłada w nią szklankę. Robi głęboki wdech. — Winien ci jestem przeprosiny.

Najwyższy czas, myśli nieżyczliwie. Ale on właśnie tak ma. Jest sztywny i dumny, niechętnie przyznaje się do błędów, ale nie będzie przepraszał, jeśli nie traktuje tego poważnie.

— Za co? — pyta.

— Za to, że nie uwierzyłem ci na słowo — mówi powoli, obracając szklankę w dłoniach. — Powinienem wcześniej usłuchać siebie, a nie izolować go.

Rita dobrze wie, o jakim fragmencie jaźni mowa.

— Nie jest łatwo się do ciebie zbliżyć — mówi cicho. — Może na tym między innymi polega twój problem.

— Między innymi? — Śmieje się ponuro. — Moja matka… — Gryzie się w język. — Wiesz, że jestem od niej starszy? Znaczy, od tej wersji. A te jej ugruntowane opinie o mnie działają mi na nerwy…

— I nawzajem. — Rita bierze go za rękę, tym razem Sirhan odwzajemnia uścisk, nie odpycha jej. — Posłuchaj, chyba nie dostanie się do tego parlamentu kłamstw. Konserwatyści idą jak burza, pełne wyparcie. Około osiemdziesięciu procent populacji stanowią resymulanci z dawnych czasów, i to się nie zmieni do czasu, aż zaatakuje nas Wyrodne Potomstwo. Co zrobimy?

Sirhan wzrusza ramionami.

— Podejrzewam, że ci, którzy naprawdę wierzą w zagrożenie, zbiorą się i polecą. A akceleracjoniści po prostu przestaną wierzyć w demokrację. Plan dalej się sprawdza — zaprzyjaźniona langusta Manfreda zadziała, nie potrzeba do tego całego planetarnego budżetu energetycznego — ale to odrzucenie trochę ich zaboli. Nie mogę się powstrzymać od myśli, że może prawdziwym celem Wyrodków było zmanipulowanie nas tak, żebyśmy nie zabierali im zasobów do innych celów. Obcesowo, bez finezji, więc zakładaliśmy, że nie o to chodzi. Ale może pora jest odpowiednia na takie prostackie działania.

Rita wzrusza ramionami.

— Demokracja średnio się nadaje do łodzi ratunkowych. — Taka wizja wciąż jej nie leży. — Pomyśl tylko o ludziach, których zostawimy.

— No cóż. — Sirhan uśmiecha się sztywno. — Jeśli widzisz jakiś sposób, żeby przekonać masy…

— Na początek dobrze byłoby przestać myśleć o nich per „manipulowane masy”. — Rita wbija weń wzrok. — W twojej rodzinie pojawiają się takie elitarystyczne ciągoty, i to wcale nie jest atrakcyjne.

Sirhan czuje się zakłopotany.

— Jeśli to ci u mnie przeszkadza, to spróbuj pogadać z Aineko. Ten kot czasami mnie zastanawia.

— Może i pogadam. — Rita się waha. — A ty? Co zrobisz? Polecisz z odkrywcami?

— Ja… — Patrzy na nią z ukosa. — Dopuszczam myśl, że wyślę eigenbrata… — mówi cicho. — Ale nie postawię całej mojej przyszłości na opcję dotarcia przez routery do peryferii obserwowalnego wszechświata. Ostatnio miałem dość podniet na całe życie. Myślę tak: jedna kopia w archiwum w lodowych czeluściach, jedna na wyprawę, a jedna się ustatkowuje i zakłada rodzinę. A ty? Co myślisz?

— We wszystkie trzy strony? — pyta.

— Ja tak. A ty?

— Pójdę tam, gdzie ty. — Przywiera do niego. — Przecież tylko to się liczy, prawda? — szepcze.

ROZDZIAŁ 9 OŻYWIONY


Pomiędzy kolejnymi wizytami u rodu Macksów mija tym razem więcej niż parę garści lat.

Gdzieś w wypełnionym rzadkim gazem mroku poza lokalną pustką pleni się organiczne życie. W ciemności wiruje pięćdziesięciokilometrowy diamentowy walec. Na powierzchni ma wyryte dziwne kwantowe studnie, emulujące egzotyczne atomy, jakich nie zna żaden układ okresowy, który byłby w stanie rozpoznać Mendelejew. A w środku, między ścianami, mieszczą się kilotony gazowego tlenu i azotu, megatony opanowanej przez życie gleby. Lśni jak klejnot w mroku sto bilionów kilometrów od ruin Ziemi.

Witamy w Nowej Japonii: to jedno z miejsc między gwiazdami, gdzie przebywają ludzkie istoty, teraz, gdy Układ Słoneczny jest już dla nich niedostępny.

Ciekawe, kogo tam zastaniemy?


* * *

W jednym z ziemiokształtnych sektorów walcowego habitatu znajduje się otwarty skwer. Na jego jednym końcu, na pięknie pomalowanej drewnianej ramie wisi potężny gong. Skwer jest wyłożony płytami zerodowanego wapienia, zrobionymi z atomów wydartych planecie, która nigdy nie oglądała stopionego lodu. Wokół stoją domy i otwarte altany, gdzie rozmaite humanoidalne kelneroboty zapewniają jedzenie i picie prawdziwym przechodniom. Grupka dzieci bawi się w chowanego ze swymi wielkookimi zwierzakami, ściskając w rękach zaimprowizowane dzidy i karabinki automatyczne — nie ma tu miejsca na ból, ciała są bowiem wymienialne, bramka asemblera/dezasemblera w dowolnym pokoju odbudowuje je w minutę. Niewielu tu dorosłych — Plac Czerwony jest aktualnie niemodny i dzieci przejęły go na wyłączność, robiąc zeń plac zabaw. Wszystkie są autentycznie młode: symptomy boomu demograficznego — ani jednego staro-młodego pseudodziecka.

Szczupły chłopaczek o orzechowobrązowej skórze, z szopą czarnych włosów i trzema rękami, cierpliwie podkrada się zza rogu do wystraszonego błękitnego kłapouchego. Mija stragan ze świeżo zwiniętymi sushi; wtem spod taczki wyłania się dziwny stwór i przeciąga się, wyginając grzbiet.

Chłopczyk, Manni, zamiera i zaciskając rączki na włóczni, skupia wzrok na nowym celu. (Błękitny kłapouchy smaga go ogonem i pędzi do bezpiecznej kryjówki po drugiej stronie omszonego kamienia).

— Miasto, co to takiego? — pyta, nie poruszając ustami.

— A na co patrzysz? — odpowiada miasto, co trochę go dziwi, ale nie tak bardzo, jak powinno.

Stwór kończy przeciągać jedną przednią łapę i prostuje drugą. Trochę przypomina Manniemu kota, ale coś jest w nim nie tak. Głowę ma nieco za małą, oczy też, a te łapy…

— Ostre — napomina go oskarżycielsko, marszcząc z dezaprobatą czoło.

— No i co. — Stwór ziewa.

Manni celuje w niego dzidą, ściskając drzewce obiema prawymi rękami. Ma też ostre zęby, ale mówi do niego mową wewnętrzną, nie przez uszy. A mowa wewnętrzna jest dla ludzi, nie dla zabawek.

— Kim jesteś? — pyta.

Stwór patrzy nań bezczelnie.

— Znam twoich rodziców — odpowiada, wciąż w mowie wewnętrznej. — Jesteś Manni Macx, prawda? Tak myślałem. Zaprowadź mnie do taty.

— Nie! — Manni zrywa się na równe nogi i macha rękami. — Nie podobasz mi się! Idź sobie. — Celuje dzidą w nos potwora.

— Pójdę, jeśli zaprowadzisz mnie do taty — upiera się stwór. Unosi ogon jak kot, pusząc futro, ale potem przestaje. — Jeśli zabierzesz mnie do taty, opowiem ci bajkę. Co ty na to?

— Mam gdzieś twoją bajkę! — Manni ma zaledwie dwieście megasekund — siedem staroziemskich lat — ale nawet on potrafi wyczuć manipulację.

— Dzieci. — Kotopodobny stwór uderza w ziemię ogonem. — No dobra, Manni, może tak: zaprowadź mnie do ojca, bo rozdrapię ci twarz. Mam ostre pazury. — Okamgnienie później owija mu się wokół kostek, mrucząc, żeby zatuszować tę nieudaną groźbę, ale Manni widzi, że naprawdę ma ostre pazury. To jakiś dziki kotostwór, a jego dotychczasowe sztucznie zakonserwowane ortoludzkie wychowanie w żaden sposób nie przygotowało go na spotkanie z prawdziwym, dzikim, gadającym kotem.

— Idź sobie! — Manny się boi. — Mamo! — krzyczy, bezwiednie włączając swojemu wewnętrznemu głosowi tryb rozgłaszania. — Tu jest coś takiego…

— Mama też może być — rzuca z rezygnacją kotostwór. Przestaje się ocierać o nogi Manniego i patrzy mu w oczy. — Nie panikuj. Nic ci nie zrobię.

Manni przestaje się drzeć.

— Kim jesteś? — pyta w końcu, gapiąc się na niego. Gdzieś o lata świetlne stąd ktoś dorosły usłyszał jego krzyk; matka już nadbiega, przeskakując między przełącznikami i rozglądając się po zwiniętych wymiarach, pędząc ku niemu na łeb, na szyję.

— Jestem Aineko. — Stwór siada i zaczyna myć sobie sierść pod tylną łapą. — A ty jesteś Manni, tak?

— Aineko — powtarza niepewnie Manni. — A znasz Lis albo Billa?

Aineko-kot przerywa program mycia i spogląda na Manniego, przechylając głowę. Manni jest zbyt młody i niedoświadczony, żeby wiedzieć, że zwierzę ma powstałe przez naturalną ewolucję proporcje domowego kota, Felis catus, a nie zabawek, palimpsestów i stworów do towarzystwa, do których jest przyzwyczajony. Rzeczywistość może i jest modna wśród pokolenia jego rodziców, ale są pewne granice. Jego futro zdobią brązowo-pomarańczowe pasy i zwoje, a pod brodą ma biały puchaty śliniak.

— A kto to jest Lis i Bill?

— To oni — mówi Manni, gdy wielki, ponury Bill podkrada się do Aineko z tyłu i próbuje złapać go za ogon, podczas gdy Lis trzyma się z tyłu za nim, jak niewielkie, brzęczące z podniecenia UFO. Ale Aineko jest dla nich za szybki i ucieka wokół nóg Manniego jak futrzasty pocisk. Manni krzyczy i próbuje nadziać go na dzidę, ale ta zmienia się w niebieskie szkło, pęka, sypiąc wokół parzącymi ręce śnieżnymi odłamkami.

— To nie było ładne, co? — W głowie Manniego brzmi groźną nutą głos Aineko. — Matka cię nie uczyła, że nie…

Drzwi w boku straganu z sushi otwierają się, wpada Rita, zdyszana i wściekła.

— Manni! Mówiłam ci, że masz się nie bawić… — Zauważa Aineko i zamiera. — To ty. — Wzdryga się z nieskrywanym przestrachem. W odróżnieniu od Manniego dostrzega w nim awatar postludzkiego demiurga, wcielonego tylko po to, by mieć jakiś punkt interakcji z ludźmi.

Kot szczerzy do niej zęby.

— To ja — odpowiada. — Jesteś gotowa do rozmowy?

— Nie mamy o czym rozmawiać — mówi sztywno Rita.

Aineko tłucze ogonem.

— Mamy, mamy. — Odwraca się i patrzy znacząco na Manniego. — Prawda?


* * *

Odkąd Aineko ostatni raz tędy przelatywał, przestrzeń wokół Hyundaia+4904/-56 zmieniła się nie do poznania. Wiele lat temu, gdy wielkie, zbudowane przez langusty statki wyleciały z Obłoku Oorta i zaczęły archiwizować surowe dane o niezamieszkanych układach brązowych karłów, zostawiając w nich strukturalne ekskrementy programowalnej materii, nie było tu prawie nic, zaledwie parę zdechłych atomów (i router obcych). Lecz minęło wiele lat; ostatnio układ cierpi na ludzką plagę.

Niezoptymalizowana instancja homo sapiens zachowuje spójny stan przez zaledwie dwie do trzech gigasekund, potem czeka ją martwica. Lecz ich plaga zdołała w dziesięć gigasekund wywrócić cały układ brązowego karła do góry nogami. Z mroźnych planet wydobyto odkrywkowo wszystkie surowce, żeby zbudować środowisko nadające się dla ich typu węglowego życia. Poprzestawiano księżyce, budując potężne konstrukcje wielkości asteroid. Z routerów wydarto końcówki tuneli czasoprzestrzennych i zmieniono we własną sieć dwupunktowych połączeń; potem nauczono się generować własne tunele i uruchomiono na nich rozproszone lokalizacyjnie ustroje. Ruch przez tunele obsługuje teraz coraz bardziej rozrastającą się międzygwiezdną sieć handlową, ale zawsze odbywa się w mroku pomiędzy świecącymi gwiazdami a dziwnymi, pozbawionymi metali karłami o podejrzanie niskoentropijnej emisji. Przedsięwzięcie zdumiewa bezczelnością: mimo że puszkowane człekokształtne po prostu nie nadają się do życia w próżni międzygwiezdnej, a już zwłaszcza na orbicie wokół brązowego karła, przy którego planetach nawet Pluton jest tropikalnym rajem, opanowały cały cholerny układ.

Nowa Japonia należy do nowszych ludzkich ustrojów w tym systemie. Jest zbiorem węzłów fizycznie kolokowanych w przystosowanych dla ludzi przestrzeniach walców-kolonii. Jej projektanci wyraźnie znali stary Nippon tylko z zapisów dokonanych przed rozbiórką Ziemi i opierali się na nagraniach wideo ze wspomnieniowych podróży, filmach Miyazakiego i kulturze anime. Niemniej, w tym świecie mieszkają liczni ludzie — choć swoich historycznych przodków przypominają mniej więcej tak, jak Nowa Japonia swą dawno zaginioną imienniczkę.

Ludzkość?

Ich dziadkowie w zasadzie by ich rozpoznali. Ci, którzy naprawdę wykraczaliby poza pojmowanie rozbitków z XX wieku, na ogół zostali w domu, w rozżarzonych chmurach nanokomputerów, które zastąpiły planety, orbitujące niegdyś wokół Słońca w statecznej kopernikańskiej harmonii. Szybko myślące mózgi-matrioszki są dla swoich zaledwie postludzkich protoplastów tak niezrozumiałe, jak międzykontynentalne pociski balistyczne dla ameby — i mniej więcej tak samo nadają się do zamieszkania. Przestrzeń zaściełają pyłem zwłoki dawno wypalonych mózgów-matrioszek, gdyż kolapsy informacyjne potrafią zmiatać z horyzontu całe cywilizacje, które trzymały się bliskich orbit wokół swych gwiazd. Daleko stąd inteligencje wielkości galaktyk wystukują w mrok wszechświata niezrozumiałe rytmy, próbując zmusić substrat Plancka, by zatańczył, jak mu zagrają. Postludzie i parę innych na wpół transcendentnych gatunków, które odkryły sieć routerów, żyją sobie dyskretnie w ciemności pomiędzy tymi wysepkami blasku. Wygląda na to, że niewykazywanie się nadmierną inteligencją ma jednak pewne zalety.

Ludzkość. Monadalne inteligencje, przeważnie uwięzione we własnych czaszkach, żyjące w małych rodzinnych grupkach wiążących się w większe struktury plemienne, adaptowalne do terytorialnego lub wędrownego trybu życia. Takie właśnie opcje były dostępne przed wielkim przyśpieszeniem. Teraz, gdy głupia materia umie myśleć, gdy każdy kilogram tapety może potencjalnie pomieścić setkę przetransferowanych przodków, gdy każde drzwi mogą być ewentualnym tunelem czasoprzestrzennym do habitatu o pół parseka stąd, ludzie mogą siedzieć na miejscu — migruje i mutuje tylko ich otoczenie, zapełniając żądną wrażeń pustkę w ich osobistej historii. A życie jest tu przebogate, nieskończenie urozmaicone, czasem nawet dezorientujące. Zatem grupy plemienne istnieją nadal, przez dziwaczne siły sprawcze utrzymując kontakty na odległość terakilometrów i gigasekund. A czasem te nośniki znikają na chwilę — i wracają później, jak niespodziewany żart rodem z pustki.


* * *

Pojęcie „cześć oddawana przodkom” nabiera całkiem nowego znaczenia, gdy wektory stanu wszystkich prekursorów istot potomnych są zarchiwizowane i zindeksowane, by ułatwić ich przywołanie. W tym momencie maleńkie naczynia włoskowate w twarzy Rity zwężają się w reakcji na adrenalinę, przez co blednie, a jej źrenice się rozszerzają, gdy skupia wzrok na kotowatym stworzeniu. Sirhan zaś klęczy przed małą kapliczką, zapala kadzidełko i przygotowuje się do pełnej szacunku przemowy do ducha dziadka.

Ten rytuał jest w zasadzie zbędny. Sirhan mógłby rozmawiać z duchem dziadka gdziekolwiek i kiedykolwiek zechce, bez żadnych formalności, a duch odpowiadałby mu rozwlekłymi tyradami, rzucając grami słów w dawno martwych językach i rozpytując o ludzi zmarłych przed założeniem świątyni historii. Ale Sirhan jest maniakiem rytuałów, pozwala mu to zresztą ustrukturalizować to dość stresujące spotkanie.

Zresztą, gdyby to od niego zależało, pewnie darowałby sobie te rozmowy co dziesięć megasekund. Matka Sirhana i jej partner nie są dostępni — postanowili dołączyć do jednej z dalekich misji badania sieci routerów, które rozpoczęli wiele lat temu akceleracjoniści; natomiast protoplaści Rity albo są w pełni zwirtualizowani, albo nie żyją. Lecz w przypadku Manfreda śmierć jest nie tylko potencjalnie odwracalna — jest to niemal nieuniknione. W końcu przecież wychowują jego klona. Dzieciak wcześniej czy później zechce odwiedzić swój oryginał, lub vice versa.

Do czego to doszło, że nawet umarli nie mogą sobie znaleźć spokojnego miejsca w historii… — zastanawia się ironicznie, pocierając samozapalający pasek na czerwonym kadzidełku i kłaniając się przed umieszczonym w głębi kapliczki lustrem.

— Twój pełen szacunku wnuk oczekuje z nadzieją twej rady — deklamuje oficjalnie — gdyż oprócz naturalnych konserwatywnych skłonności, Sirhan jest boleśnie świadom względnego ubóstwa własnej rodziny oraz potrzeby podnoszenia swojego kredytu społecznego, a w tym tradycjonalistycznym, zapośredniczonym przez reinkarnację ustroju dla beznadziejnie ortoludzkich przypadków, zarabia się taki kredyt za rzeczy oficjalne.

Siada na piętach i oczekuje na odpowiedź.

Już po chwili Manfred ukazuje się w głębi lustra. Jak zwykle przybiera postać orangutana-albinosa: tuż przed zarejestrowaniem tej kopii zapasowej i umieszczeniem jej w świątyni bawił się ontologiczną garderobą cioci Annette — może i się rozstali, ale pozostali sobie bliscy.

— Cześć, chłopaku. Który mamy rok?

Sirhan powstrzymuje westchnienie.

— Lat się już nie używa — tłumaczy, nie po raz pierwszy. Za każdym razem, gdy zwraca się do dziadka, nowa instancja wcześniej czy później zadaje to pytanie. — Lata to archaizm. Od naszej ostatniej rozmowy minęło dziesięć mega — około czterech miesięcy, jeśli podchodzić do tego pedantycznie — a sto osiemdziesiąt lat odkąd emigrowaliśmy. Chociaż poprawka na efekty relatywistyczne pewnie dodałaby jeszcze z dziesięć lat.

— O. Tylko tyle? — Manfredowi udaje się zrobić rozczarowaną minę.

Dla Sirhana to coś nowego: zwykle w tym momencie odklejający się wektor stanu dziadziusia pyta o Amber albo rzuca jakiś kiepski żart.

— Żadnych zmian w stałej Hubble’a czy prędkości powstawania gwiazd? Jakieś wieści od naszych eigenosobowości-badaczy?

— Nic a nic.

Sirhan rozluźnia się odrobinę. Czyli będzie znowu pytał o tę głupawą wycieczkę do granicy Bekensteina, tak? Gadka numer dwadzieścia dziewięć. (Amber i inni badacze, którzy wyruszyli na naprawdę daleką wyprawę zaraz po założeniu pierwszej kolonii, nie wrócą jeszcze przez, hm, jakieś 1019 sekund. Do krawędzi obserwowalnego wszechświata jest naprawdę daleko, nawet jeśli pierwsze kilkaset milionów lat świetlnych — do supergromady w Wolarzu i dalej — można przelecieć siecią tuneli wielkości małego świata. A tym razem nie zostawiła żadnej kopii zapasowej).

Sirhan — w tym czy dowolnym innym wcieleniu — już wiele razy odbył z Manfredem taką rozmowę, tak bowiem wyglądają kontakty z umarłymi. Nie pamiętają nic z sesji na sesję, chyba że poproszą o wskrzeszenie, bo spełniły się zadane niegdyś kryteria. Manfred nie żyje bardzo długo, na tyle długo, że Sirhan i Rita zdążyli już zmartwychwstać i przeżyć trzy lub cztery długie rodzinne pożycia, uprzednio przez jakieś sto lat nie istniejąc.

— Nie dostaliśmy żadnych wieści od langust ani nic od Aineko. — Zaczerpuje tchu. — Teraz zawsze pytasz, gdzie jesteśmy, więc mam dla ciebie przygotowaną odpowiedź…

Jeden z jego agentów rzuca w lustro paczkę, zwizualizowaną jako zwój opieczętowany czerwonym woskiem i jedwabną wstążką. (Po dziesiątym powtórzeniu Rita i Sirhan zgodzili się, że napiszą podstawowy pakiet informacji, pomagający duchom-Manfredom zyskać orientację).

Manfred przez chwilę milczy — w duchowej przestrzeni to pewnie całe godziny — przyswajając sobie zmiany. Potem pyta:

— To prawda? Naprawdę przespałem całą cywilizację?

— Nie przespałeś: nie żyłeś — odpowiada Sirhan. Uświadamia sobie, że jest lekko obcesowy. — Właściwie my też. Przez jakieś trzy pierwsze gigasekundy surfowaliśmy sobie, bo chcieliśmy założyć rodzinę gdzieś, gdzie dzieci będą mogły dorastać w tradycyjny sposób. Dopiero jakiś czas po ucieczce zaczęto budować habitaty z mocno natlenionym środowiskiem w punkcie potrójnym wody. Wtedy właśnie rozpowszechniła się ta moda na neomorfizm — dodaje z niesmakiem.

Neosi przez dłuższy czas sprzeciwiali się marnotrawieniu zasobów na walcowe kolonie, obracające się, by zapewnić przyjazną dla kręgowców grawitację, i posiadające nadającą się do oddychania, bogatą w tlen atmosferę — to była niezła polityczna przepychanka. Ale szybko rosnąca krzywa powstawania bogactwa po paru dziesięcioleciach pozwoliła ortodoksom się zreinkarnować, powstać z martwego snu, gdy tylko przezwyciężono fundamentalne trudności z budową osad na chłodnych orbitach wokół ubogich w metale brązowych karłów.

— Eee. — Manfred bierze głęboki wdech, potem drapie się pod pachą, wydymając gumiaste wargi. — Powtórzę własnymi słowami: my… wy, oni, wszystko jedno — przejęliśmy router na Hyundaiu plus cztery dziewięć zero cztery na minus pięćdziesiąt sześć, powieliliśmy go ileś razy i zrobiliśmy z tych tuneli środek fizycznego transportu z punktu do punktu? I rozprzestrzeniliśmy się po licznych brązowych karłach, zbudowaliśmy naprawdę kosmiczny ustrój oparty na wielkich walcowych habitatach, połączonych ukradzionymi z routerów teleportami?

— A co? Ty byś powierzył swoją łączność oryginalnym routerom? — pyta retorycznie Sirhan. — Nawet gdybyś miał kod źródłowy? Wymarłe cywilizacje-matrioszki, z którymi się zetknęły, skorumpowały je, ale są nadal dość bezpieczne, jeśli wykręci się z nich tylko same tunele i zacznie przesyłać nimi głupią masę. — Szuka porównania. — Coś jakby używać tego waszego, eee… Internetu do emulacji dziewiętnastowiecznej poczty.

— Okej.

Manfred zamyśla się, jak zwykle w tym momencie rozmowy, co oznacza, że Sirhan zaraz będzie musiał mu powiedzieć, że jego pierwsze pomysły na wykorzystanie bram zostały dawno zrealizowane. A do tego są beznadziejnie niemodne. To w gruncie rzeczy główny powód, dla którego Manfred wciąż nie żyje — wszystko poszło tak daleko do przodu, że wyściubiając co jakiś czas głowę na pogawędkę, wcześniej czy później frustruje się i odechciewa mu się reinkarnować. Nie dlatego, że Sirhan mówił mu, że jest przestarzały — to byłoby chamskie, a co gorsza, lekko nieprecyzyjne.

— To daje pewne interesujące możliwości, ciekawe, czy ktoś na przykład…

— Sirhan, chodź do mnie!

Krystaliczny chłód przerażenia i strachu Rity tnie świadomość Sirhana jak skalpelem, odwracając uwagę od ducha przodka. Mruga, natychmiast kierując ku niej pełną uwagę, nie poświęca Manfredowi choćby duszka.

— Co się dzieje…

Patrzy oczyma Rity: w ich salonie, obok Manniego siedzi i mruczy kot z pomarańczowo-brązowym zawijasem na boku. Oczy ma przymrużone, obserwuje ją z nadnaturalną mądrością. Manni wodzi palcami po jego futrze, on nie wygląda aż tak źle, ale Sirhan i tak czuje, jak zaciskają mu się pięści.

— Co…

— Przepraszam — mówi, wstając. — Muszę lecieć. Pojawił się ten twój cholerny kot.

Dodaje: „Wracam do domu” na użytek Rity, potem wstaje i wybiega ze świątyni. Docierając do głównego hallu, zatrzymuje się, czuje powracające naglenie Rity, darowuje sobie oszczędność i wchodzi do priorytetowej bramki, żeby jak najszybciej dotrzeć do domu.

Za nim, melancholijny duch Manfreda prycha, lekko urażony, i zastanawia się nad egzystencjalną decyzją: być albo nie być. Potem ją podejmuje.


* * *

Witamy w wieku dwudziestym trzecim, a może dwudziestym czwartym. A może dwudziestym drugim, nieprzytomnym od przesunięcia czasowego, oszołomionym zatrzymaniem procesów życiowych i relatywistyczną jazdą; w tych czasach niespecjalnie ma to znaczenie. Resztki rozpoznawalnej ludzkości rozproszyły się po stu latach świetlnych, mieszkają teraz w wydrążonych asteroidach i cylindrycznych habitatach wirujących na orbitach wokół zimnych brązowych karłów i bezsłonecznych planet wałęsających się w pustce międzygwiezdnej. Wykradzione z routerów obcych mechanizmy zostały skanibalizowane, uproszczone tak, że pospolity nadczłowiek prawie je rozumie, i zamienione w generatory par tuneli czasoprzestrzennych, zapewniających natychmiastowy, przełączalny transport na ogromne odległości. Inne mechanizmy, pochodzące w linii prostej od zaawansowanej nanotechnologii rozwiniętej podczas rozkwitu ludzkiej technognozy w XXI wieku, sprawiły, że replikacja głupiej materii jest banałem; to nie jest społeczeństwo przyzwyczajone do niedoboru.

Jednakże pod pewnymi względami Nowa Japonia, Niewidzialne Cesarstwo i inne ludzkie ustroje są ubogim zaściankiem. Nie biorą udziału w postludzkich gospodarkach nowszych generacji. Ledwie rozumieją leniwe szepty Wyrodnego Potomstwa — ich budżet masowo-energetyczny (oparty na całkowitej konwersji swobodnej materii dawnego Układu Słonecznego na komputronium) przekracza to, czym rozporządza pięćdziesiąt zamieszkanych przez ludzi brązowych karłów. I wciąż niepokojąco mało wiedzą o prehistorii inteligencji w tym wszechświecie, o pochodzeniu sieci routerów, oplatającej tyle upadłych cywilizacji siecią rozkładu i śmierci, o dalekich, wielkich jak galaktyki rozbłyskach przetwarzania informacji, z mierzalnym przesunięciem ku czerwieni, nawet o swobodnych postludziach, w pewnym sensie żyjących pośród nich, bo współdzielących jeden stożek światła z tymi żyjącymi skamieniałościami staroświeckiej ludzkości.

Sirhan i Rita osiedli w tym uroczym, życzliwym dla ludzi zaścianku, żeby założyć rodzinę, zająć się ksenoarcheologią oraz uniknąć zgiełku i chaosu, jakie cechowały kilka ostatnich pokoleń w historii rodu. Żyje im się dość wygodnie, a akademickie stypendium dla nuklearnej rodzinki jest może niezbyt duże, ale w tym miejscu i czasie zupełnie wystarcza na wszelkie cywilizacyjne udogodnienia. A to Sirhanowi (i Ricie) znakomicie odpowiada; burzliwe dzieje ich przedsiębiorczych przodków kończyły się krzywdą, obawami i przygodami, a jak lubi powtarzać Sirhan, przygody to straszne rzeczy, które przydarzają się komuś innemu.

Tylko że…

Aineko wrócił. Aineko, który po negocjacjach dotyczących zainstalowania pierwszego habitatu uchodźców na orbicie wokół Hyundaia+4904/-56 zniknął w sieci routerów razem z inną instancją Manfreda — oraz częściowymi kopiami Sirhana i Rity, szukającymi przygody, a nie przytulnego domu. Sirhan zawarł wtedy z Aineko pewien faustowski układ i teraz boi się śmiertelnie, że kot upomni się o swoją zapłatę.


* * *

Manfred idzie przez gabinet luster. Na jego drugim końcu wychodzi w przestrzeń publiczną, wystylizowaną na gąbkę Mengera — sześcian, z którego powycinano kolejne, coraz mniejsze kostki, aż jego powierzchnia zaczęła dążyć do nieskończoności. Oczywiście, tutaj jest świat cielesny, więc to nie jest prawdziwa gąbka Mengera, ale z daleka wygląda całkiem porządnie, ma tych dziurek co najmniej cztery poziomy.

Zatrzymuje się przed wysoką do pasa diamentową barierką i spogląda w dół na przypominającą figurę niemożliwą otchłań we wnętrzu sześcianu, na pełen zieleni ogród z uroczymi mostkami przecinającymi starannie ukształtowane według zasad feng shui strumienie. Potem spogląda w górę: niektóre z pseudofraktalnie wyciętych kwadratowych otworków to wychodzące na publiczną przestrzeń okna budynków mieszkalnych lub wspólnych. Jeszcze wyżej, w powietrznych prądach wentylacji krążą motylowate stworzenia o egzotycznie ubarwionych skrzydłach. Trudno stąd ocenić, ale największy otwór kostki ma chyba pięćset na pięćset metrów, a tam to — może to postludzie z niskograwitacyjnymi skrzydłami — anioły.

Anioły czy szczury w murach? — pyta sam siebie i wzdycha. Połowa jego rozszerzeń jest wyłączona, były bowiem tak beznadziejnie przestarzałe, że asemblerowi świątyni nawet nie chciało się ich odtwarzać, czy choćby tworzyć środowisk emulacyjnych, w których mogłyby działać. A reszta… no, przynajmniej nadal jest fizycznie ortoczłowiekiem, uświadamia sobie. W pełni działającym, w pełni mężczyzną. Nie wszystko się zmieniło — tylko istotne kwestie. Trochę to śmieszne, trochę straszne, nieco ironiczne. Oto stoi, nagi, jak go Pan Bóg stworzył — bo też i jest świeżo stworzony, uwolniony z cyklu przebudzenie-doświadczenie-reset w świątyni historii — na progu postludzkiej cywilizacji, która jest tak bogata, że potrafi budować w kriogenicznych otchłaniach kosmosu przyjazne ssakom habitaty, do tego piękne jak dzieła sztuki. A jednak jest biedny, cały ten ustrój jest biedny, i nigdy się z tej biedy nie wyrwie, bo jest wysypiskiem śmieci dla biednych postludzkich outsiderów, takich postosobliwościowych australopiteków. W nowym, wspaniałym świecie Wyrodnego Potomstwa daliby sobie radę równie świetnie jak praczłowiek w roli naukowca od rakiet w czasach Wernhera von Brauna. Urodzeni dla prymitywizmu, z zadowoleniem tarzają się w błocie swojego ograniczonego pasma poznawczego. Dlatego uciekli w ciemność, gdzie zbudowali sobie cywilizację tak piękną, że przyćmiewa wszystko, co powstało przed osobliwością na Ziemi — a i tak jest to slumsowata rudera zamieszkana przez niepełnosprawnych umysłowo.

Ta sprzeczność bawi go, ale tylko przez chwilę. Miał przecież powód, by się zreinkarnować: jego uwagę przykuła rzucona przez Sirhana mimochodem uwaga o kocie.

— Miasto, gdzie mogę dostać jakieś ubrania? — pyta. — Chodzi mi o coś społecznie akceptowanego. No i trochę, eee… mózgów. Muszę się odciążyć od części myślenia…

Umysł miasta chichocze mu w tyle głowy: Manfred uświadamia sobie, że po drugiej stronie zdobnej ściany, o którą się opiera, znajduje się publiczny asembler.

— Aaa — mruczy, gdy w głowie pojawia mu się coś podobnego do dawnego, prymitywnego neuronowego interfejsu, ikony o cukierkowych barwach, nakładki na obraz i tak dalej.

Daje się w ogromnym stopniu zmieniać, tak że po chwili z niespodziewanym dystansem zauważa, że to nie jego wyobraźnia, lecz nieskończenie modyfikowalny interfejs do wielopłaszczyznowych przestrzeni informatycznych tego ustroju, przełączony na jego użytek w tryb dla mocno początkujących. To prawda — przydadzą mu się boczne kółeczka. Ale dojście jak poprosić asembler o zrobienie pary spodni i czarnej koszulki nie zajmuje mu zbyt wiele czasu, odkrywa też, że jeśli prośby są w miarę proste, wyniki otrzymuje się za darmo — tak jak w domu, na Saturnie. Kosmiczne ustroje są przyjazne ubogim, bo podstawowe życiowe potrzeby kosztują niewiele, a pozbawienie ich kogoś równałoby się zabójstwu. (Może i obecność transludzi wywróciła do góry nogami całą tratwę dawnych pewników, ale przynajmniej nie zaszkodziła specjalnie zasadzie wzajemności).

Ubrany i mniej lub bardziej świadomy — a przynajmniej na ludzkim poziomie — zaczyna się doinformowywać.

— Gdzie mieszkają Sirhan i Rita? — pyta.

Ukazuje się kropkowana linia, wijąca się w nieprawdopodobny sposób przez ścianę, domyśla się więc, że prowadzi przez natychmiastowy tunel łączący punkty odległe o wiele lat świetlnych. Kręci głową w skonsternowaniu. Chyba powinienem ich odwiedzić, decyduje. Zresztą, nie ma tu nikogo więcej, prawda? Franklinowie zniknęli w okołosłonecznym mózgu-matrioszce, Pamela zmarła wieki temu (to dopiero szkoda; w życiu nie spodziewał się, że za nią zatęskni), a Annette skumała się z Giannim, kiedy on był stadem gołębi. (To odkreślamy grubą kreską i mówimy, że wszystko skończone). Córkę pochłonął program eksploracji dalekiego kosmosu. On sam zaś nie żył tak długo, że jego przyjaciele i znajomi rozproszyli się po stożku światła szerokim na całe stulecia. Nie przychodzi mu do głowy nikt więcej, kogo mógłby tutaj spotkać, poza oddanym wnukiem, który sam z siebie dba, by ogarek czci dla przodka płonął nieprzerwanie.

— Może potrzebuje pomocy — myśli głośno Manfred, wchodząc do bramy, racjonalizując. — A zresztą, może to on mi podpowie, co właściwie mam robić?


* * *

Sirhan dociera do domu, spodziewając się kłopotów. I zastaje je, ale zupełnie nie takie, jakich oczekiwał. Dom to wielopiętrowa rozmaitość, tunelowe bramy łączą pokoje rozsiane po najróżniejszych habitatach: niskograwitacyjna sypialnia, wysokograwitacyjny pokój do ćwiczeń i wszystko pomiędzy. Są skromnie umeblowane, w maty tatami i ściany z programowalnej materii, umiejące szybko wyprodukować dowolne meble. Skonfigurowane są tak, by wyglądem i fakturą przypominać papier, choć potrafią wyciszyć nawet dziecięce ataki złości. Teraz jednak tłumienie nie działa, a domem zawładnęły rozwrzeszczane podwórkowe małpiszony, rozmazany kłąb rudo-białego futra oraz zrozpaczona Rita, usiłująca wytłumaczyć sąsiadce Eloise, dlaczego jej ortocórka Sam skacze po pokojach jak zwariowana piłka.

— …Kot je tak nakręca. — Załamuje dłonie i zaczyna się odwracać; wtem dostrzega Sirhana. — No, wreszcie jesteś!

— Najszybciej, jak mogłem. — Skinąwszy grzecznie głową Eloise, marszczy czoło. — Dzieci… — Coś małego i szybkiego biegnie ku niemu na łeb, na szyję, łapie go za nogi i próbuje walnąć z byka w krocze. — Uff! — Zgina się wpół i bierze Manniego na ręce. — Ej, synu, mówiłem ci, że nie…

— To nie jego wina — wtrąca pośpiesznie Rita. — Jest podekscytowany, bo…

— Naprawdę nie wydaje mi się, że… — Eloise rozgląda się niepewnie.

— Mrrau? — pyta coś konwersacyjnym tonem z okolic kostek Sirhana.

— Ożeż! — Sirhan odskakuje w tył i obciążony podnieconym dzieciakiem z trudem łapie równowagę.

W przestrzeni myślowej ustroju pojawiło się potężne zaburzenie — jak czarna dziura o masie gwiazdy — które najwyraźniej teraz ociera mu się futrem o nogi.

— Co ty tu robisz?

— A, to i tamto — odpowiada kot, przeciągając sardonicznie samogłoski w mowie wewnętrznej. — Pomyślałem sobie, że najwyższy czas znowu do was wpaść. Gdzie trzymacie asembler? Mogę skorzystać? Muszę zrobić taki drobiazg dla znajomego…

— Co? — pyta Rita, momentalnie pełna podejrzeń. — Mało już problemów narobiłeś?

Sirhan patrzy na nią z aprobatą, ewidentnie ostrzeżenia Amber sprzed wieków dobrze wryły jej się w pamięć, widać, że nie traktuje go jako malutkiego stworzonka w sam raz do zabawy dla dzieci, za jakie chciałby uchodzić.

— Problemów? — Kot zerka na nią sardonicznie, bijąc ogonem na boki. — Nie będzie żadnych problemów, obiecuję. To po prostu…

Dzwonek do drzwi odchrząkuje i anonsuje gościa.

— Proszę pana, proszę pani, Ren Fuller chciałaby złożyć państwu wizytę.

— A ta czego? — rzuca z irytacją Rita.

Sirhan czuje jej skrępowanie, nerwowe macanie duchów szukających głosu rozsądku w nierozsądnym świecie, symulujących wyniki, przeżywających złe sny i wracających z podpowiedziami, jak ma zareagować.

— Zresztą, wpuść ją, proszę bardzo.

Ren jest znajomą sąsiadką (większość jej mieszkania leży parę lat świetlnych stąd, ale w kategoriach czasu podróży jest to rzut beretem); ona i jej wypączkowana rodzina wychowują małe stadko rozwydrzonych dzieciaków, które od czasu do czasu bawią się z Mannim.

Mały błękitny kłapouchy rży smętnie i przebiega między dorosłymi, goniony przez gromadkę wrzeszczących, wymachujących dzidami dzieci. Eloise próbuje złapać swoje, ale bezskutecznie: drzwi do pokoju ćwiczeń znikają, Lis, koleżanka Manniego, wpada do środka jak mała rakieta.

— Sam, chodź tu natychmiast! — woła Eloise, ruszając do drzwi.

— No to czego chcesz? — indaguje Sirhan, tuląc syna i patrząc z góry na kota.

— Nic takiego — odpowiada Aineko, wyginając się i liżąc potarganą kępkę futra na boku. — Chciałem się tylko z nim pobawić.

— Chcesz się… — Rita urywa.

— Tata! — Manni chce zejść na ziemię.

Sirhan opuszcza go ostrożnie, jakby był ze szkła.

— Leć się pobaw — mówi do Manniego, po czym zwraca się do Rity: — Kochanie, może przejdziesz się i zapytasz Ren, czy czegoś jej nie trzeba? Pewnie przyszła po Lis, ale kto ją tam wie.

— Właśnie wychodziłam — wtrąca Eloise — muszę tylko dorwać Sama. — Zerka przez ramię przepraszająco na Ritę, potem daje nura do pokoju ćwiczeń.

Sirhan robi krok w stronę przedpokoju.

— No dobra, pogadajmy — mówi sztywno. — W moim gabinecie. — Wbija wzrok w kota. — Masz mi wszystko wyjaśnić. Chcę znać prawdę.


* * *

Tymczasem w poznawczej krainie czarów, o której rodzice wiedzą, ale mocno jej nie doceniają, część Manniego oddaje się zajęciom o wiele mniej niewinnym, niż sobie wyobrażają.

Dawno temu, w XXI wieku, Sirhan przeżył mnóstwo symulowanych dzieciństw, jego rodzice w kółko wciskali przewijanie, aż wyszedł im ktoś odpowiadający ich wymaganiom. To przeżycie wywołało u niego uraz porównywalny z XIX-wieczną szkołą z internatem, tak że obiecał sobie nigdy czemuś takiemu nie poddawać własnych dzieci; ale to pewna różnica, mieć do wyboru rozmaite awatary i dobrowolnie zanurzać się w ekscytującym świecie mitów i czarów, gdzie dziecinne fantazje stają się bytami z krwi i kości i mogą polować w lesie, w nocy na fantazje twoich przyjaciół i wrogów.

Manni prawie od razu poznał interfejs do przestrzeni umysłowej miasta, o rząd wielkości bardziej skomplikowany od interfejsów z czasów dzieciństwa Sirhana, a pewne części jego osobowości — wyprowadzone z początkowego obrazu jego wektora stanu, zapłodnione losowymi elementami tożsamości oryginalnego Manfreda i zasymulowane na białkowej maszynie działającej wielokrotnie szybciej od czasu rzeczywistego — są w pełni dorosłe. Oczywiście nie zmieszczą się w jego siedmioletniej czaszce, niemniej pilnują go cały czas. A kiedy jest w niebezpieczeństwie, starają się troszczyć o własne przyszłe ciało.

Główny dorosły duch Manniego mieszka w jednej z wirtualnych umysłowych przestrzeni Nowej Japonii (które są parę miliardów razy rozleglejsze niż fizyczne przestrzenie dostępne dla uparcie trzymających się biologii, gdyż gęstość obliczeniowa ludzkich habitatów już dawno niespecjalnie daje się mierzyć w MIPS-ach na kilogram). Wzorują się one na Ziemi sprzed osobliwości. Czas zatrzymał się na zawsze w wigilię prawdziwego XXI wieku — godzina ósma czterdzieści sześć, jedenasty września: pędzący wprost na niego pasażerski szerokokadłubowiec wisi bez ruchu w powietrzu, czterdzieści metrów poniżej okna widokowego penthouse’a Manniego na 108. piętrze północnej wieży World Trade Center. W historycznej rzeczywistości na tym piętrze mieściły się biura, ale przestrzeń umysłowa jest konsensualną fikcją, a Manni miał taki kaprys, żeby żyć właśnie w tym przełomowym momencie. (Za wiele to dla niego nie znaczy — urodził się dobry wiek po Wojnie z Terroryzmem — ale to część folkloru jego dzieciństwa, upadek Dwóch Wież, rozbijający w pył mit o wyjątkowości Zachodu i otwierający drogę do świata, w którym obecnie żyje).

Manni-dorosły nosi awatar oparty z grubsza na jego ojcu-klonie Manfredzie — choć szczuplejszy, zafiksowany około dwudziestego roku życia, ubrany na czarno w gotyckim stylu. Zrobił sobie przerwę w grze w Matriksa, żeby posłuchać muzyki, z głośników ryczy Type O Negative, a on wije się w szponach lodowatego kokainowego haju. Spodziewa się wizyty paru dziewczyn na telefon — one też są należącymi do przestrzeni gry awatarami czyichś na siłę wydoroślonych duchów — ich główne osobowości nie muszą być dorosłymi, kobietami, czy choćby ludźmi — dlatego właśnie Manfred rozwala się bezwładnie na sofie Arnego Jacobsena i czeka, aż coś się wydarzy.

Z tyłu otwierają się drzwi. Niczym nie zdradza, że zauważył wtargnięcie, choć jego źrenice rozszerzają się lekko, gdy dostrzega w szybie ledwie widoczne odbicie podkradającej się ku niemu kobiety.

— Spóźniłaś się — mówi bezbarwnym głosem. — Miałaś tu być dziesięć minut temu… — Zaczyna się odwracać i teraz oczy naprawdę mu się rozszerzają.

— A na kogo czekałeś? — pyta zimna blondyna w czarnym, bardzo oficjalnym kostiumie z długą spódnicą. Jej wyraz twarzy ma w sobie coś drapieżnego. — Nie, nie mów mi. Czyli ty jesteś Manni, tak? Częściówka Manniego? — Z dezaprobatą pociąga nosem. — Dekadencja z końca wieku. Sirhan na pewno nie byłby zachwycony.

— Chuj z nim — odpowiada Manni. — A ty kim, kurwa, jesteś?

Blondynka pstryka palcami: na dywanie pomiędzy Mannim i oknem pojawia się biurowe krzesło. Siada na jego brzeżku, wygładzając spódnicę.

— Jestem Pamela — mówi sztywno. — Ojciec ci o mnie nie mówił?

Manni ma zdziwioną minę. Gdzieś z tyłu głowy, prymitywne instynkty obce ludziom sprzed połowy XXI wieku szarpią za osnowę pseudorzeczywistości.

— Ty nie żyjesz, prawda? — pyta. — Jesteś moim przodkiem.

— Tak samo nie żyję, jak ty. — Rzuca mu zimny uśmiech. — W tych czasach nikt nie leży w grobie, a już zwłaszcza nie ludzie, którzy znają Aineko.

Manni mruga. Zaczyna odczuwać lekki przypływ rozdrażnienia.

— No i dobrze, ale czekałem na kogoś — dodaje z naciskiem. — Nie na rodzinne spotkanie ani nie na nudne purytańskie kazanie…

Pamela prycha.

— Jak dla mnie, dzieciaku, możesz się tarzać w błocie ile chcesz. Mam ważniejsze sprawy na głowie. Patrzyłeś ostatnio na swojego głównego?

— Mojego głównego? — Manni się spina. — Wszystko z nim w porządku. — Jego oczy na moment ogniskują się w nieskończoności, patrzy w przestrzeń, ściągając i odtwarzając ostatni zrzut mózgu ze swojej dziecinnej wersji. — Bawi się z kotem. Co to za kot? To nieodpowiednie towarzystwo dla niego!

— Aineko. Mówiłam ci już. — Pamela niecierpliwie postukuje w poręcz krzesła. — Rodzinna klątwa powraca po kolejne pokolenie. Jeśli czegoś z tym nie zrobisz…

— Z czym? — Manni siada prosto. — O czym ty w ogóle mówisz?

Zrywa się na nogi i odwraca ku niej. Niebo za oknem ciemnieje, jak echo jego złych przeczuć. Pamela wstaje jeszcze szybciej niż on, krzesło wyparowuje — cięcie w ciągłości rzeczywistości. Jej spojrzenie jest lodowate i wyzywające.

— Bardzo dobrze wiesz o czym mówię. Dość już, kurwa, tych głupawych gierek. Dorośnij, póki jeszcze możesz!

— Ja jestem… Kim ja jestem? — Chłodny powiew niepewności osusza mu pot spływający po plecach. — I co ty tutaj robisz?

— Naprawdę chcesz znać odpowiedź? Ja nie żyję, nie pamiętasz? A umarli wiedzą wszystko. Dla żywych to niekoniecznie dobrze…

Manni bierze głęboki wdech.

— Ja też nie żyję? — Robi zdziwioną minę. — W kostce Siódmego Nieba jest moja dorosła wersja. Co ona tam robi?

— To taki całkiem nieprzypadkowy zbieg okoliczności. — Pamela wyciąga rękę, chwyta jego dłoń, rzuca mu głęboko w sensorium zaszyfrowane symbole, prowadzące, jak ścieżka z okruchów chleba, w ciemne i niezbadane części myśloprzestrzeni. — Chcesz się dowiedzieć? To chodź ze mną. — I znika.

Manni pochyla się, speszony i przestraszony wbija wzrok w zamarły majestat potężnego samolotu w dole.

— Cholera — szepcze. Przeszła przez moje bariery ochronne, nie zostawiając śladu. Kto to jest? Naprawdę duch zmarłej prababki czy może ktoś inny?

Zdaje sobie sprawę, że aby się dowiedzieć, musi pójść za nią. Unosi lewą rękę, patrzy na niewidzialny symbol żarzący się jaskrawo w skorupie ciała.

— Zresynchronizuj mnie z moim głównym — mówi.

Ułamek sekundy później podłoga apartamentu podskakuje i trzęsie się szaleńczo, rozlegają się alarmy przeciwpożarowe, gdy czas dobiega kresu, a zatrzymany samolot kończy podróż. Lecz Manniego już tam nie ma. Jeśli w symulacji pada wieżowiec i nikt tego nie widzi, to czy to się naprawdę stało?


* * *

— Przyszedłem po chłopaka — mówi kot. Siedzi na ręcznie tkanym dywanie pośrodku drewnianej podłogi, wystawiwszy pod dziwnym kątem jedną tylną łapę, jakby o niej zapomniał.

Sirhan przez chwilę znajduje się na skraju histerii, uświadamiając sobie potęgę tego stworzenia, powstałego na skutek postludzkiego kaprysu przodków. Na początku Aineko był robotem do towarzystwa, potem stopniowo go rozbudowywano i wgrywano kolejne łaty. W latach osiemdziesiątych, gdy Sirhan pierwszy raz fizycznie go spotkał, był już przerażająco obcą inteligencją, wyrafinowaną i ironiczną. A teraz…

Sirhan wie, że kot zmanipulował jego eigenmatkę, odwracając jej uczucia od jego prawdziwego ojca ku innemu mężczyźnie. W chwilach ponurej introspekcji zastanawia się czasami, czy nie był także odpowiedzialny za jego porąbane wychowanie i wynikły z niego brak więzi z rodzicami. W końcu był przecież pionkiem w brutalnej rozwodowej bitwie Pameli i Manfreda — dziesiątki lat przed jego urodzeniem — w nieświadomych popędach mógł nosić jakieś długoterminowe polecenia. A co, jeśli ten pionek to naprawdę spiskujący w ciemności ukryty król?

— Przyszedłem po Manniego.

— Nie dostaniesz go. — Sirhan zachowuje pozory spokoju, choć w pierwszym odruchu najchętniej by nań nawrzeszczał. — Mało już złego narobiłeś?

— Widzę, że nie zamierzasz ułatwić mi zadania. — Kot zaczyna lizać rozpostarte palce uniesionej łapy. — Dziecko, ja nie proszę, ja mówię, że przychodzę po niego, i ciebie to w ogóle nie dotyczy. Właściwie to wyświadczam ci uprzejmość, uprzedzając cię.

— A ja mówię… Cholera! — Nie pochwala przeklinania: widać, jak bardzo jest wzburzony. — Zapomnij, co miałem powiedzieć, na pewno dawno to wiesz. Zacznę jeszcze raz, jeśli można.

— Jasne. Grajmy po twojemu. — Kot przeżuwa luźną pochewkę pazura, choć dykcję w mowie wewnętrznej ma nienaganną, drażniąc Sirhana nonszalancko poufałym tonem. — Widzę, że mniej więcej orientujesz się, czym jestem. Wiesz, zakładam, że postępujesz racjonalnie, że moja teoria umysłu jest z natury rzeczy lepsza niż twoja, że posiadam kompletny model poznawczy ludzkiej świadomości. Możesz równie dobrze podejrzewać, że prześledziłem stany końcowe przy użyciu Wyroczni Turinga. — Przestał męczyć poluzowany pazur; teraz szczerzy ostre ząbki, lśniące w świetle padającym z okna gabinetu. Okno wychodzi na wewnętrzną przestrzeń cylindrycznego habitatu, na niebo z poprzyklejanymi wzgórzami, lasami i jeziorami: bezbłędnie wymodelowany krajobraz rodem z Eschera. — Uświadomiłeś sobie, że moje myśli mogą sobie biegać ścieżkami wokół klatki, w której ty wymachujesz rękami, że zawsze będę jeden krok przed tobą. Co jeszcze wiesz, że wiem?

Sirhan się wzdryga. Aineko patrzy nań, nie mrugając. Przez chwilę ma przeczucie, że znalazł się w obecności obcego boga: to najprostsza prawda, tak? Ale…

— Okej, punkt dla ciebie — mówi po chwili, w której wypączkowuje paniczną burzę duchów poznawczych, osobowości cząstkowych; każda atakuje inny aspekt tego samego problemu. — Jesteś ode mnie inteligentniejszy. Ja jestem tylko nudnym ulepszonym człowiekiem, ale ty masz swoją nową i bajerancką teorię umysłu, która pozwala ci ogrywać mnie jak chcesz, tak jak ja mógłbym to czynić z prawdziwym kotem. — Zaplata ręce na piersi. — Przeważnie nie oświadczasz tego tak otwarcie. To nie w twoim interesie, prawda? Wolisz ukrywać swoje talenty manipulacyjne pod miłą powierzchownością, grać z nami. Czyli masz jakiś powód, żeby to ujawnić. — Jego głos pobrzmiewa teraz goryczą. Rozgląda się, przywołuje krzesło, a po namyśle także koszyk dla kota. — Siadaj. Aineko, dlaczego akurat teraz? Co pozwala ci myśleć, że możesz mi zabrać mojego eigensyna?

— Nie mówiłem, że go zabieram, powiedziałem, że po niego przyszedłem. — Aineko w ożywieniu bije ogonem na boki. — Nie zajmuję się waszą polityką, Sirhan: nie jestem małpoludem. Ale wiedziałem, że źle to odbierzesz, bo w paradę wszedłby mi… — w umyśle Sirhana reintegruje się tuzin metaduchów, zagłuszając wewnętrzną kakofonią głos Aineko -…sposób socjalizacji twojego gatunku, więc wolałem wyzwolić twoją reakcję na zagrożenie teryterialno-reprodukcyjne trochę wcześniej, żebyś nie eksplodował mi w twarz w delikatniejszej sytuacji.

Sirhan macha ręką.

— Zaczekaj. — Próbuje zintegrować fałszywe wspomnienia — produkty duchów, wytwory ich myślenia — i jego oczy zwężają się podejrzliwie. — W takim razie jest bardzo źle. Normalnie unikasz konfrontacji, z góry reżyserujesz swoje interakcje z ludźmi, tak żeby zrobili to, co chcesz, i jeszcze myśleli, że to był ich pomysł. — Spina się. — Co Manni ma takiego, co cię tu sprowadziło? Czego od niego chcesz? To tylko dziecko.

— Mylisz Manniego z Manfredem. — Aineko przesyła Sirhanowi symbol uśmiechu. — To twój podstawowy błąd, mimo że są klonami w różnych subiektywnych stanach. Pomyśl, jaki będzie, kiedy dorośnie.

— Ale on na razie nie jest dorosły! — protestuje Sirhan. — I nie był od…

— …wielu lat, Sirhan. W tym właśnie problem. Tak naprawdę chcę pogadać z twoim dziadkiem, nie synem i nie tym cholernym bezstanowym duchem w świątyni historii. Potrzebny jest mi Manfred z poczuciem ciągłości. Czegoś od niego chcę i możesz być pewien, że nie pójdę sobie, dopóki tego nie dostanę. Rozumiesz?

— Tak. — Sirhan zastanawia się, czy jego głos brzmi tak pusto jak uczucie, które ma w sercu. — Ale to nasze dziecko, Aineko. My jesteśmy ludźmi. Wiesz, co to dla nas znaczy?

— Drugie dzieciństwo. — Aineko wstaje, przeciąga się, potem zwija w kłębek w koszyku. — Tak to jest z manipulowaniem wami, nagimi małpami, przez dłuższy czas — ciągle potrzebujecie wymazania i restartu — a wtedy tracicie ciągłość. Sirhan to nie mój problem. Ja odebrałem sygnał z drugiego końca sieci routerów, od ducha, który twierdzi, że jest rodziną. Mówi, że w końcu dotarli do wielkiej otchłani, poza supergromadę w Wolarzu, i znaleźli tam coś konkretnego i ważnego, wartego odwiedzenia przeze mnie. Ale zanim odpowiem, chciałbym wiedzieć, czy to nie będzie jak z Fajansistami. Nie wpuszczę tego do swojej głowy, nawet w izolowanym środowisku. Rozumiesz? Potrzebuję utworzyć instancję prawdziwego, dorosłego Manfreda z całą jego pamięcią, takiego, który nigdy we mnie nie mieszkał, i zmusić go do poświadczenia wiarygodności tego pakietu danych. Żeby uwierzytelnić takiego posłańca, potrzebna jest świadoma istota. Niestety, świątynia historii jest denerwująco odporna na próby ekstrakcji bez upoważnienia — nie mogę sobie po prostu wejść i wykraść kopii Manfreda, nie chcę też użyć jego modelu, który mam w głowie, bo on z kolei za dużo wie. Więc…

— A co on obiecuje? — pyta nerwowo Sirhan.

Aineko patrzy nań zmrużonymi oczyma, z głębi gardła dobywa się delikatne mruczenie.

— Wszystko.


* * *

— Są różne rodzaje śmierci — odzywa się w ciemności kobieta o imieniu Pamela, swoim wyschniętym na kość szeptem.

Mannie próbuje się ruszyć: wygląda na to, że jest uwięziony w zamkniętej przestrzeni. Przez chwilę panikuje, ale potem uświadamia sobie o co chodzi.

— Po pierwsze i najważniejsze, śmierć to po prostu brak życia. Aha, a dla ludzi jeszcze brak świadomości, ale nie tak po prostu brak, raczej brak zdolności do świadomości.

Ciemność jest gęsta i dezorientująca. Manni nie ma pewności, gdzie jest dół, a gdzie góra. Nic nie działa. Nawet głos Pameli dobiega bezkierunkowo ze wszystkich stron naraz.

— Staroświecka, prosta śmierć sprzed osobliwości była nieuniknionym punktem stopu dla wszystkich form życia. Nie licząc bajek o życiu po śmierci. — Oschły chichot. — Każdego dnia, do śniadania wierzyłam w inną, wiesz, na wypadek gdyby zakład Pascala miał się spełnić. Takie eksplorowanie przestrzeni fazowej wszystkich możliwych zmartwychwstań, nie? Dzisiaj chyba możemy się zgodzić, że Dawkins miał rację. Ludzka świadomość jest podatna na pewne zakaźne wirusy memetyczne, a religie obiecujące życie po śmierci są szczególnie podstępnymi przypadkami, bo wykorzystują naszą naturalną niechęć do punktów stopu.

Manni próbuje powiedzieć „ja nie umarłem”, ale jego krtań najwyraźniej nie działa. Po chwili zauważa, że również nie oddycha.

— A teraz świadomość. To dopiero śmieszna sprawa, nie? Wytwór wyścigu zbrojeń między drapieżcą i ofiarą. Obserwując kota podkradającego się do myszy, będziesz skłonny przypisać mu intencje, które najłatwiej wyjaśnić hipotezą, że ma w głowie teorię umysłu dotyczącą myszy — wewnętrzną symulację jej prawdopodobnych reakcji na pojawienie się drapieżnika. Na przykład, w którą stronę ucieknie. Kot używa tej swojej teorii do optymalizacji strategii ataku. Tymczasem, gatunki ofiar, które są na tyle zaawansowane, żeby móc mieć teorię umysłu, mają przewagę w obronie, bo mogą przewidzieć poczynania drapieżnika. W końcu ten bardzo typowy dla ssaków wyścig zbrojeń doprowadził do pojawienia się gatunku społecznej małpy człekokształtnej, wykorzystującej swoją teorię umysłu do komunikacji — aby plemię mogło kolektywnie funkcjonować — a potem, odruchowo, do symulowania własnych stanów wewnętrznych danego osobnika. Dodaj dwa do dwóch — sygnalizację i introspektywną symulację, a dostaniesz ludzką świadomość i do tego w promocji jeszcze język — system sygnalizacji przekazujący informacje o stanach wewnętrznych, a nie tylko prymitywne komunikaty „tu drapieżnik” i „tam żarcie”.

Wypuść mnie z tego! Manny czuje, jak panika wgryza się w niego chłodzonymi ciekłym helem zębami.

— Wy-pu… — Niepojętym sposobem te słowa wydobywają się z niego, choć nie ma pojęcia którędy, gardło ma unieruchomione tak samo, jak mowę wewnętrzną. Wszystko jest odłączone, żaden system nie działa.

— I tak oto — niemiłosiernie ciągnie Pamela — docieramy do postludzkości. Nie chodzi o nasz neuronowy soft, zanalizowany na poziomie subkomórkowym i uruchomiony w emulowanym środowisku na wykurwiście wielkim komputerze, tak jak tutaj: to nie postludzkość, to jakaś parodia. Mam na myśli istoty, które są fundamentalnie mocniejszymi świadomymi maszynami niż my ludzie, obojętne, ulepszani czy nie. A mocniejsze są nie tylko we współpracy — co najlepiej widać po Ekonomii Dwa Zero — ale i w symulacji. Postczłowiek potrafi zbudować sobie wewnętrzny model ludzkiej inteligencji, który jest, no właśnie, równie mocny kognitywnie jak pierwowzór. Ty albo ja, możemy sobie wyobrażać, co napędza innych ludzi, ale często się przy tym mylimy, a prawdziwi postludzie mogą nas sobie zasymulować, ze stanami zewnętrznymi i wszystkim, otrzymując poprawne wyniki. Szczególnie jeśli na parę lat otrzymają dostęp do naszych protez pamięciowych, zanim uświadomimy sobie, że mają nam zamiar uciec w postludzkość. Nie tak to było, Manni?

Gdyby miał usta, wydarłby się teraz na nią, a tak panika ustępuje monstrualnemu déjà vu. Coś o niej wie, coś strasznego… jest pewien, że już ją kiedyś spotkał. I choć większość podsystemów ma wyłączonych, jeden z nich jest bardzo aktywny: to duch cząstkowej osobowości, sygnalizujący chęć do reintegracji. Jego delta pamięci jest olbrzymia — całe lata odmiennych przeżyć do wchłonięcia. Odpycha go tytanicznym wysiłkiem, gdyż to bardzo uparty duch — i skupia się na wyobrażaniu sobie poruszających się warg, zębów, języka ukradkiem przesłaniającego nagłośnię, formujących się w krtani słów.

— J… a…

— Gdybyśmy byli mądrzejsi, Manny, nie upgrade’owalibyśmy w kółko tego kota. On za dobrze nas zna. Może i cieleśnie umarłam, ale Aineko mnie pamiętał, tak obrzydliwie dokładnie, jak Wyrodne Potomstwo pamięta tych losowo wybranych resymulantów. Można od tego uciec — jak ty, w drugie dzieciństwo — ale nie można się ukryć. Twój kot cię chce. I coś jeszcze.

Od jej głosu ciarki chodzą mu po kręgosłupie, duch bowiem zaczął bez pozwolenia wpisywać swój ogromny ładunek pamięci w jego mapę neuronową. I ten głos po chwili nabiera konotacji erotycznej i odpychającej zarazem, co jest wynikiem warunkowania, jakiemu został poddany całe życie — życia? — temu.

— Manny, on z nami pogrywał, pewnie jeszcze zanim zdaliśmy sobie sprawę, że jest świadomy.

— Wypu… — Manfred nagle urywa.

Znów widzi, może się poruszać, ma władzę w ustach. Znów jest sobą, fizycznie pod trzydziestkę, jak wiele lat temu, gdy wiódł perypatetyczny żywot w przedosobliwościowej Europie. Siedzi na brzegu łóżka w amsterdamskim hotelu, uroczo zdobionym w motywy związane z różnymi filozofami, ma na sobie dżinsy, koszulę bez kołnierzyka i kamizelkę z mnóstwem kieszeni, wypełnionych śmieciem dawno przestarzałej sieci osobistej, na stoliku nocnym leżą obłędnie prymitywne okulary projekcyjne. Pamela stoi sztywno w drzwiach, obserwując go. Nie wygląda jak ta pomarszczona szkarada, jaką pamięta z Saturna, półślepa Parka wspierająca się na ramieniu wnuka. Ani mściwa paryska Furia, ani podstępna fundamentalistyczna diablica rodem z konserwatywnego Południa. Na czerwonozłoty brokatowy gorset nałożyła pięknie skrojony kostium, jasne włosy jak cieniutkie druciki upięte w ciasny kok, jest skupioną, skoncentrowaną siłą natury, w której się pierwszy raz zakochał: represją, dominacją, jego osobistą machiną.

— Umarliśmy — mówi Pamela i parska śmiechem. — Jeśli nie chcemy, nie musimy ponownie przeżywać ciężkich czasów.

— A o co chodzi? — pyta, czując suchość w ustach.

— O imperatyw reprodukcyjny — prycha. — No dalej, wstawaj. Chodź do mnie.

Posłusznie wstaje, ale nie podchodzi do niej.

— Czyj imperatyw?

— Nie nasz. — Drga jej policzek. — Dowiesz się wszystkiego, jak umrzesz. Ten skurwykot będzie musiał nam sporo rzeczy wyjaśnić.

— Ty mówisz, że…

Wzrusza ramionami.

— A przychodzi ci do głowy inne wytłumaczenie tego wszystkiego? — Robi krok naprzód i ujmuje go za rękę. — Dzielenie i rekombinacja. Rozdzielanie memetycznych replikatorów na grupy, a potem staranne zapładnianie krzyżowe. Aineko, aranżując te wszystkie cudaczne małżeństwa, rozwody, eigenrodziców i rozwidlone transfery, nie hodował po prostu lepszych Macksów — on próbował hodować nasze umysły.

Ma szczupłe i chłodne w dotyku palce. Przez moment czuje odrazę, jak do grobu, i wzdryga się, po czym uświadamia sobie, że to warunkowanie. Prostacko wszczepione odruchy, które już dawno nie powinny działać.

— Nawet nasz rozwód. Gdyby…

— Oczywiście, że nie. — Manny już to pamięta, przynajmniej tyle. — Wtedy Aineko nie był jeszcze świadomy!

Pamela unosi elegancko wyrzeźbioną brew.

— Na pewno?

— Ty chcesz, żeby ci odpowiedział — mówi Manfred.

Pamela oddycha głęboko, czuje na policzku powiew jej tchu — jeżą mu się od tego delikatne włoski na karku. Potem sztywno kiwa głową.

— Chcę wiedzieć ile z naszej rodzinnej historii to jego scenariusz. I czy, kiedy myśleliśmy, że wgrywamy mu nowy firmware, to naprawdę to robiliśmy. Może tylko tak myśleliśmy? — Syk oddechu. — A ten rozwód? To my czy zostaliśmy zmanipulowani?

— A czy nasze wspomnienia są prawdziwe? To wszystko się nam przydarzyło? Bo może…

Stoi dwadzieścia centymetrów od niego. Manfred czuje, że jest boleśnie świadom jej obecności, zapachu jej skóry, falowania piersi w oddechu, rozszerzenia źrenic. Przez nieskończenie długą chwilę wpatruje się jej w oczy, widząc, jak patrzy nań własne odbicie — to jej teoria jego umysłu. Komunikacja. Machina. Odstępuje o krok, stukając szpilkami, i uśmiecha się ironicznie.

— Czeka na ciebie świeżo wyprodukowane ciało: wygląda na to, że Sirhan gadał ostatnio z twoim zarchiwizowanym duchem w świątyni historii. Zdecydował się na reinkarnację. Sporo tych zbiegów okoliczności jak na jeden dzień, co? Może się z nim zreintegrujesz, potem spotkam się z tobą i pójdziemy zadać Aineko parę trudnych pytań?

Manfred robi głęboki wdech i kiwa głową.

— No, może…


* * *

Mały Manni, klon węzła rodzinnego drzewa, będącego właściwie skierowanym grafem cyklicznym, nie rozumie, o co ta cała awantura, ale potrafi poznać, że mama, Rita, jest zła. Domyśla się, że to coś z tym koto-stworem, ale mama nie chce mu powiedzieć.

— Skarbie, idź się pobaw z kolegami — rzuca w roztargnieniu. Nie chce jej się nawet wypączkowywać ducha, żeby go pilnował.

Manni idzie do pokoju i przez chwilę grzebie w przestrzeni zabawek, ale nie ma tam nic tak ciekawego jak kot. Kotostwór pachnie przygodą, czymś otwarcie zakazanym. Ciekawe skąd tata go wziął. Próbuje wezwać ducha dużego Manniego, ale nie odpowiada: pewnie śpi albo coś. Więc bawi się chwilę, nieuważnie, w irytacji, po czym przestrzeń zabawowa jest w totalnym nieładzie, a zwierzaki z ilustracji Sendaka chowają się pod wielkim bębnem, potem znów dopada go nuda. Ponieważ w gruncie rzeczy nadal jest małym dzieckiem, nie kontroluje w pełni własnego metaprogramowania — dlatego zamiast skorygować sobie nastrój, usuwając nudę, wykrada się przez bramę w swoim pokoju (jakiś czas temu przeprogramowaną przez ducha dorosłego Manniego w taki sposób, że prowadzi do mało używanej publicznej bramy typu A, którą z kolei złamał atakiem przez pośrednika, tak by mogła służyć za pośredniczący serwer teleportacji) do podziemia Placu Czerwonego, gdzie oskórowane stworzenia bełkoczą i wyją na swoich oprawców, zepsute anioły krzyżuje się na podtrzymujących niebo filarach, a bandy półdzikich dzieciaków odgrywają swe psychotyczne fantazje na niemych androidach, replikach rodziców i opiekunów.

Jest tu Lis, Vipul, Kareen i Morgan. Lis przebrała się w wojenny kształt, ponurą, szarą skorupę wojskowego robota, najeżonego kolcami, przystrojonego pasem wirujących groźnie morgensternów.

— Manni! Bawisz się w wojnę?

Morgan zamiast dłoni ma gigantyczne szczypce; Manni cieszy się, że występuje jako obcy z planety Źdźbło, zmieniwszy trzecią rękę od łokcia w dół w potężną rogową kosę. Podekscytowany kiwa głową.

— Kto jest wrogiem?

— Oni. — Lis przechyla się precesyjnie i wskazuje grupkę dzieci po drugiej stronie artystycznie ułożonej sterty śmieci.

Stoją wokół szubienicy, wtykając różne żarzące się rzeczy w jakieś uwięzione w żeliwnej klatce drgające ciało. Wszystko na niby, wrzaski są jednak realistyczne: sprawiają, że Manni cofa się do chwili, kiedy ostatni raz tu zginął, wspomina brutalne cięcie montażowe przerywające czarną dziurę bólu spowodowanego wypatroszeniem.

— Mają Lucy i ją torturują, musimy ją odbić.

W tych zabawach nikt naprawdę nie umiera, nie na zawsze, ale dzieciaki potrafią być bardzo brutalne, dlatego dorośli Nowej Japonii stwierdzili, że najlepiej pozwolić im wyżyć się na sobie nawzajem, a potem pozwolić miastu naprawić szkody. Taki upust dla energii ułatwia powstrzymanie ich od naprawdę niebezpiecznych rzeczy, mogących zaszkodzić integralności biosfery.

— Fajnie. — Oczy Manniego rozbłyskują, gdy Vipul szarpie drzwi arsenału i zaczyna rozdawać pałki, majchry, szpikulce, shurikeny i garoty. — Lecimy!

Po dziesięciu minutach wybijania oczu, biegania, walki i wrzasków, Manni dyszy ciężko, oparty o filar do krzyżowania. Na razie wojna idzie dobrze, ręka boli go i swędzi od dźgania kosą, ale Manni ma złe przeczucie, że to się zaraz zmieni. Lis poszła na ostro i zaplątała się łańcuchami w podporę klatki — teraz przypiekają ją nad ogniem, a elektronicznie wzmocniony wrzask zagłusza jego własne sapanie. Z czubka szponu kapie krew — cudza. Dygoce od obłędnej żądzy krwi, okrutnej potrzeby zadawania bólu. Zadziera głowę — z góry dobiega ciche skrobanie. To ukrzyżowany anioł o skrzydłach pękniętych w miejscu, gdzie pod stawy podtrzymujące ogromne niskograwitacyjne błony lotne wbito gwoździe. Jeszcze oddycha, nikomu nie chciało się go wypatroszyć, poza tym, gdyby sytuacja nie była zła, nie byłoby go tutaj, więc…

Manni wstaje, ale gdy sięga pazurem trzeciej ręki do chudego, sinego brzucha anioła, słyszy głos:

— Czekaj. — To mowa wewnętrzna, nacechowana stanowczymi uprawnieniami, od których nieruchomieje mu staw łokciowy. Mruczy coś w złości i odwraca się, gotowy do walki.

To ten kot. Siedzi skulony na kamieniu — dziwna rzecz: dokładnie tam, gdzie patrzył sekundę temu — i obserwuje go oczyma jak szparki. Manni ma ochotę rzucić się na niego, ale ręce i nogi ani drgną: to pewnie ciemna strona Placu Czerwonego — dzieci bawią się tu w krwawe zabawy, wszystko wolno, Manni może mieć szpony większe niż jakikolwiek kot, lecz miasto zachowuje pewną kontrolę, a uprawnienia kota praktycznie chronią go przed jakimikolwiek obrażeniami — i vice versa.

— Cześć, Manni — odzywa się kotostwór. — Tata się niepokoi. Szuka cię, bo miałeś siedzieć w pokoju. Duży Manni załatwił ci jakąś boczną furtkę, co?

Manni kiwa głową, wytrzeszczając oczy. Chciałby wrzasnąć i rzucić się na kotostwora, ale nie może.

— Coś ty za jeden?

— Jestem twoim… zaczarowanym ojcem chrzestnym. — Kot wpatruje się weń intensywnie. — Bo wiesz, jestem przekonany, że nie za bardzo przypominasz swój archetyp, on w twoim wieku wyglądał zupełnie inaczej, ale… chyba, po namyśle, się nadasz.

— Nadam się do czego? — Zdezorientowany Manni opuszcza szpon.

— Żeby skontaktować mnie z twoją drugą jaźnią. Tą dorosłą.

— Ale nie mogę. — Manni chce się tłumaczyć. Zanim jednak zdąży dokończyć, wielkie kamienie z jękiem obracają się pod kotem, który musi wstać i okręcić się w miejscu, jeżąc ogon ze złości.

Z teleportu wychodzi ojciec Manniego i rozgląda się. Twarz zastyga mu w maskę dezaprobaty.

— Manni! Co ty tu robisz? Wracaj do domu, i to ju…

— On jest ze mną, historyku — przerywa kot, zirytowany wtargnięciem Sirhana. — Właśnie go tu zdybałem.

— Szlag by cię, sam go doskonale pilnuję, bez ciebie!

— Mama mi pozwoliła… — zaczyna Manni.

— A co to jest, na mieczu? — Spojrzenie Sirhana ogarnia całą scenę, zaimprowizowaną grę w ściganego i torturowanego na szubienicy, ogniska i wrzaski. Maska dezaprobaty pęka, ukazując lodowaty gniew. — Idziesz do domu! — Zerka na kota. — I ty też, jeśli chcesz z nim pogadać. Ma szlaban.


* * *

Dawno, dawno temu był sobie domowy kot.

Tylko że to wcale nie był kot.

Dawno temu, gdy młody przedsiębiorca imieniem Manfred Macx latał sobie po jeszcze zdemontowanych konstrukcjach kontynentu zwanego niegdyś Europą, przynosząc bogactwo nieznajomym i racząc przyjaciół opartymi na przypadkowych pomysłach biznesplanami — taka rozpaczliwa zastępcza czynność, mielenie kółkami w miejscu w daremnej próbie ucieczki przed własnym cieniem — woził ze sobą robota-zabawkę w kształcie kota. Można go było programować i upgrade’ować. Aineko był trzecią generacją pochodzącą od pierwszych, luksusowych japońskich robotów do towarzystwa. Manfred tylko na tyle miał w życiu miejsce i kochał go bardzo, chociaż pod jego drzwiami ciągle w niepokojący sposób pojawiały się odmóżdżone kociaki. Kochał go prawie tak, jak Pamela, narzeczona, kochała jego — ona zaś była tego świadoma. Jako osoba o wiele inteligentniejsza, niż uważał Manfred, uświadomiła sobie, że najszybsza droga do serca mężczyzny wiedzie przez coś ukochanego. Jako osoba mająca o wiele silniejszego, niż domyślał się Manfred, pierdolca na punkcie władzy, była gotowa użyć każdego środka ograniczenia mu swobody, jaki tylko znalazł się pod ręką. Był to bardzo XXI-wieczny związek, co oznacza, że sto lat wcześniej byłby nielegalny, a jeszcze sto lat wcześniej byłby modnym skandalem. A kiedy tylko Manfred unowocześniał swojego kota-robota, przeszczepiając jego uczącą się sieć neuronową do nowego ciała o coraz to nowszych i ciekawszych portach rozszerzeń, Pamela się do niego włamywała.

Przez chwilę byli małżeństwem, dużo dłużej rozwiedzeni — rozwiedli się podobno dlatego, że nic poza śmiercią lub transcendencją nie byłoby w stanie pogodzić ich silnych osobowości o diametralnie różnych filozofiach życia. Manny, jako osobnik dziko kreatywny, ekstrawertyczny i mający okres skupienia uwagi jak naćpana fretka, miał inne kochanki. Pamela… któż to wie? Jeśli nawet od czasu do czasu wieczorem przebierała się i wyrywała kogoś w fetyszystycznych klubach, nikomu o tym nie mówiła: żyła w statecznie zapiętej pod szyję, sztywniackiej Ameryce i musiała dbać o swoją reputację. Oboje jednak utrzymywali kontakt z kotem i choć z jakiegoś nigdy niewysłowionego powodu przejął go Manfred, Aineko odbierał telefony od Pameli — dopóki nie przyszła pora pomieszkać z ich córką Amber podczas jej podróży na relatywistyczne wygnanie, potem pilnowania pańskim okiem jej eigensyna Sirhana, oraz jego żony i dziecka (klona materiału z drzewa genealogicznego, Manfreda 2.0).

A teraz gwóźdź programu: Aineko nie był kotem. Aineko był czystą inteligencją, zamykaną kolejno w coraz bardziej realistycznych kocich ciałach i wyposażaną w moc obliczeniową, która z każdym upgrade’em potrafiła zasymulować coraz większą sieć neuronową.

Czy komuś z rodziny Macx w ogóle przyszło do głowy zapytać, czego chce Aineko?

A gdyby dostali odpowiedź, czy przypadłaby im do gustu?


* * *

Dorosły Manfred, wciąż zdezorientowany przebudzeniem i reinkarnacją o parę wieków od pośpiesznej ucieczki z układu Saturna, z wahaniem nawiguje ku domowi Sirhana i Rity, gdy w jego świadomość wpada, jak tona rozżarzonego na krawędziach komputronium, dorosły Manni z duchem pamięci Manfreda.

Pozostaje tylko krzyknąć „o kurwa!”. Przez moment Manfred potyka się, prawie skręcając sobie kostkę i dyszy. Już pamięta. Z trzeciej ręki pamięta, jak zreinkarnował się jako Manni, synek-rozrabiaka Rity i Sirhana (a dlaczego w ogóle postanowili wychowywać przodka, zamiast wygenerować nowe, własne dziecko, to jedna z tych kulturowych osobliwości, które są dlań ledwie zrozumiałe). Potem przez chwilę wspomina życie przyśpieszonego, cierpiącego na amnezję dorosłego ducha Manniego, obserwującego swój pierwowzór z konsensusowej przestrzeni miasta: pojawienie się Pameli, reakcję dorosłego Manniego na nią, zrzucenie do pamięci ducha wspomnień jeszcze jednego egzemplarza Manfreda, i wreszcie to… To ilu mnie tu jest? — zastanawia się zdenerwowany. Potem: Pamela? A co ona tu robi?

Potrząsa głową i się rozgląda. Pamięta, jak był dorosłym Mannim, wie, gdzie subiektywnie jest, co więcej: wie, do czego służą te wszystkie nowomodne interfejsy miasta. Ściany i sufit wypełniają świecące symbole, obiecujące wszystko od natychmiastowo dostępnych usług lokalnych po teleportację na międzygwiezdne dystanse. Czyli nie do końca udało im się skolapsować geografię, uświadamia sobie z ulgą, chwytając się najbliższej własnej i zrozumiałej myśli, zanim wszystko mu wytłumaczą wspomnienia starego Manniego. To dziwne uczucie: widzieć to wszystko po raz pierwszy — udogodnienia technosfery wyprzedzającej o stulecia tę, w której ostatnio był świadomy — ale z objaśniającą je wszystkie pamięcią. Zdaje sobie sprawę, że stopy nadal niosą go naprzód, na trawiasty plac otoczony drzwiami prowadzącymi do prywatnych mieszkań. Za którymiś z nich spotka swoich potomków, a najprawdopodobniej także Pamelę. Sama ta myśl sprawia, że jego żołądek wykonuje mdlącego fikołka. Nie jestem jeszcze na to gotowy…

Przeżywa dotkliwe déjà vu. Stoi na znajomym progu, którego nigdy nie widział na oczy. Drzwi otwierają się, z dołu patrzy nań trójrękie dziecko o poważnej twarzy — Manfred nie może się powstrzymać od wytrzeszczenia oczu, gdyż owo trzecie ramię od łokcia w dół jest groźną, zębatą kosą.

— Cześć, ja — mówi dziecko.

— Cześć, ty. — Manfred gapi się dalej. — Wyglądasz inaczej, niż pamiętam. — Ale znajomo: wygląd Manniego zapisał się we wspomnieniach dużego Manniego, podpatrzony przez wszechobecne argusowe oko fruwającego w powietrzu panoptikonowego pyłu. — Zastałem rodziców? Albo twoją… — głos mu się łamie -…prababcię?

Drzwi otwierają się szerzej.

— Możesz wejść — mówi ponuro dzieciak. Potem odskakuje w tył i nurkuje do bocznego pokoju. Jakby robił unik przed wrogim snajperem, zauważa Manfred. Ciężkie życie mają dzieci, gdy nic nie zabrania używania śmiercionośnej siły, bo po zabawie zawsze można się odtworzyć z backupu.

Siedlisko — Manfredowi trudno nazwać „domem” czy „mieszkaniem” coś składającego się z elementów rozdzielonych bilionami kilometrów próżni — wydaje się nieco zatłoczone. Słyszy głosy z salonu, więc kieruje się tam, przeciskając się pod girlandą róż bez kolców, udrapowanych przez Ritę wokół ramy bramy czasoprzestrzennej. Czuje, że ciało ma lżejsze, lecz serce tak samo ciężkie. Rozgląda się.

— Rita? — pyta. — I…

— Cześć, Manfred. — Pamela kiwa mu z rezerwą głową.

Rita unosi na jego widok brew.

— Kot pytał, czy może skorzystać z domowego asemblera. Nie spodziewałam się rodzinnego spotkania po latach.

— Ja też. — Manfred ze skruchą ociera czoło. — Pamela, to Rita. Żona Sirhana. To moi… chyba eigenrodzice to całkiem dobry termin? Bo to oni sprowokowali moją reinkarnację.

— Rozgość się, proszę — proponuje Rita, wskazując ręką pusty kawałek podłogi pomiędzy patio a kamienną fontanną w kształcie przekroju przez szklaną hipersferę. Z unoszącej się w powietrzu, połyskującej w sztucznym słonecznym blasku mgły użytkowej krystalizuje się futon z diamentopodobnego włókna. — Sirhan zajmuje się Mannim, naszym synem. Zaraz przyjdzie.

Manfred siada nieufnie po jednej stronie futonu. Pamela opada sztywno na przeciwny koniec, unikając jego wzroku. Gdy ostatni raz fizycznie się spotkali — potworną otchłań lat temu — przy rozstaniu przeklinali się nawzajem: przeciwnicy w burzliwym rozwodzie, dzieleni na dodatek różnicami ideologicznymi tektonicznego kalibru. Minęły jednak subiektywne dziesiątki lat; i ideologia, i rozwód straciły na znaczeniu. A może w ogóle ich nie było? Teraz, gdy jednoczy ich wspólna sprawa, Manfred ledwo może na nią patrzeć.

— Jak tam Manni? — pyta gospodynię, chcąc uciec w pogawędkę o niczym.

— Dobrze — mówi Rita łamiącym się głosem. — Takie tam, dziecięce szaleństwa. Gdyby tylko nie… — Milknie. W powietrzu ukazują się drzwi, wychodzi z nich Sirhan, a za nim ubrane w futro maleńkie bóstwo.

— Zobaczcie, co przyniósł kot — rzuca Aineko.

— Ty to jesteś wyszczekany — mówi lodowato Pamela. — A może byś…

— Nie chciałem go do ciebie dopuścić — tłumaczy się Sirhan Manfredowi — ale on…

— Nie ma sprawy. — Manfred macha ręką. — Pamelo, mogłabyś zacząć?

— Nie mogłabym. — Zerka nań z ukosa. — Ty pierwszy.

— No dobrze. Chciałeś, żebym tu przyszedł. — Manfred kuca i wpatruje się w kota. — Czego chcesz?

— Gdybym był tradycyjnym środkowoeuropejskim diabłem, powiedziałbym, że przyszedłem po twoją duszę — mówi Aineko, patrząc z dołu na Manfreda i wyginając ogon. — Na szczęście nie jestem dualistą i chcę ją tylko na trochę pożyczyć. Oddam, nawet się nie zabrudzi.

— Aha. — Manfred unosi brew. — A po co?

— Nie jestem wszechwiedzący. — Aineko siada, wysuwając w bok jedną łapkę, wzrok ma jednak cały czas utkwiony w Manfredzie. — Dostałem taki… jakby telegram, on twierdzi, że jest od ciebie. To znaczy, od innego egzemplarza, tego, co z innym egzemplarzem mnie i z Amber i ze wszystkimi, których tu nie ma, wybrał się w podróż przez sieć routerów. Mówi, że znalazł odpowiedź i chce mi przekazać drogę na skróty do potężnych myślicieli na skraju obserwowalnego wszechświata. Podobno wie, kto stworzył tę sieć tuneli czasoprzestrzennych i po co, i… — Aineko urywa. Gdyby był człowiekiem, wzruszyłby ramionami, a tak, w roztargnieniu drapie się tylną nogą za uchem. — Problem polega na tym, że nie jestem pewien, czy mu wierzyć. Dlatego potrzebuję ciebie, żebyś uwierzytelnił tę wiadomość. Boję się użyć własnej pamięci, bo ona za dużo o mnie wie; jeśli ten pakiet okaże się trojanem, nie chciałbym, żeby się dowiedział niektórych rzeczy. Nie mogę nawet zmodyfikować pamięci o samym sobie — jeśli pakiet okaże się wrogi, z tego też może wywnioskować pewne informacje. Potrzebuję więc kopii ciebie, prosto z muzeum, świeżej i czyściutkiej.

— I tyle? — pyta z niedowierzaniem Sirhan.

— Jak dla mnie, to aż nadto — odpowiada Manfred.

Pamela otwiera usta, chcąc się odezwać, ale Manfred patrzy jej w oczy i nieznacznie kręci głową. Odwzajemnia spojrzenie, a potem… szokując Manfreda, kiwa głową i zamyka usta. Cóż za zdumiewająca współpraca.

— Chcę coś w zamian.

— Oczywiście — mówi kot. Waha się. — Bo wiesz, że ten proces jest niszczący.

— Jaki?

— Robię tymczasową kopię ciebie. Potem zapoznaję ją z… hm… informacją od obcych, w izolowanym środowisku. Środowisko jest potem niszczone, wypuszcza tylko jeden bit informacji, odpowiedź „tak” lub „nie” na pytanie: „czy mam wierzyć informacji od obcych?”.

— Ehm. — Manfred zaczyna się pocić. — To chyba mi się nie podoba.

— To tylko kopia. — Znów pora na kocie wzruszenie ramionami. — Sam jesteś kopią. Manni jest kopią. Ciebie kopiowano już tyle razy, że wszelkie obiekcje są bez sensu. Zdajesz sobie sprawę, że co parę lat wymienia się każdy atom w twoim ciele? Oczywiście oznacza to, że jedna twoja kopia będzie musiała umrzeć, przeżywszy jedno czy dwa unikatowe, niepowtarzalne doświadczenia, o których nigdy się nie dowiesz, ale to chyba nie jest dla ciebie problemem?

— Właśnie, że jest! Mówisz o skazaniu jednej wersji mnie na śmierć! Dla mnie, tu, w tym ciele, może nie jest to problemem, ale dla tego drugiego mnie z pewnością. Nie mógłbyś…

— Nie, nie mógłbym. Gdybym zgodził się wypuścić kopię w przypadku pozytywnego wyniku, dałbym jej pokusę do kłamstwa, gdyby się okazało, że obca wiadomość jest niewiarygodna. Prawda? Poza tym, perspektywa jej uwolnienia dałaby tej wiadomości kanał zwrotny, przez który mogłaby przeprowadzić atak. Manfred, jeden bit i nic poza tym.

— Ech. — Manfred milknie. Wie, że powinien dalej się sprzeciwiać, ale Aineko na pewno już rozważył wszystkie jego reakcje i zaplanował strategię ich obejścia. — A ona co ma do tego? — pyta, wskazując na Pamelę.

— To twoja zapłata — rzuca Aineko z wystudiowaną beztroską. — Mam bardzo dobrą pamięć do ludzi, zwłaszcza jeśli znam ich od dziesiątków lat. Wyrośliście już z tego prymitywnego warunkowania emocjonalnego, jakim potraktowałem was w czasie rozwodu, a jeśli chodzi o nią, jest dobrą reinstancjacją tamtej…

— Wiesz, jak wygląda śmierć? — pyta Pamela, tracąc w końcu samokontrolę. — A może chcesz się przekonać na własne oczy? Bo jeśli dalej będziesz mówić o mnie jak o jakiejś niewolnicy…

— A co, myślisz, że nią nie jesteś? — Kot szczerzy igiełkowate zęby w paskudnym uśmiechu.

Czemu ona go nie walnie? — niepewnie pyta Manfred sam siebie, zastanawiając się, czemu w takim razie sam nie ma ochoty rzucić się na potwora.

— Skrzyżowanie cię z Manfredem było, muszę przyznać, majstersztykiem z mojej strony — kontynuuje Aineko — ale w szczytowych latach jego twórczej weny miałabyś na niego zły wpływ. Zadowolony Manfred nic nie robi. Skłócając was, wycisnąłem z niego jeszcze parę ciekawych rzeczy, a zanim się wypalił, gotowa już była Amber. Ale to tak na marginesie; dostaję czego chcę i daję wam święty spokój. Tak po prostu. Hodowanie nowych generacji Macksów było świetnym hobby, fajne z was zwierzaczki, ale w dłuższej perspektywie ogranicza was wasz upór i niechęć do transcendencji, wyjścia poza ludzkość. Zatem taka jest moja propozycja. Pozwolisz mi puścić swoją kopię w czarnej skrzynce, razem z opartą na tobie kopią wyroczni Turinga, a dam ci wolność. I Pameli też. Tym razem będziecie ze sobą szczęśliwi, bo nie będę już wam bruździł. Waszych potomków też obiecuję nie nawiedzać. — Kot zerka przez ramię na tulących się do siebie w przerażeniu Sirhana i Ritę; Manfred wyczuwa ciążący nad domostwem ogromny cień gigantycznej złożoności algorytmicznej Aineko, jak koszmar rodem z teorii liczb.

— Tylko tyle w nas widzisz? Taki program hodowlany? — pyta zimno Pamela.

Ona też już dotarła do wbudowanych w Aineko ograniczeń — z rosnącym przerażeniem zdaje sobie sprawę Manfred. To my rozstaliśmy się dlatego że Aineko nam kazał? Aż trudno uwierzyć. Manfred jest zbyt wielkim realistą, by wierzyć, że kot mówi prawdę, jeśli nie ma w tym jakiegoś interesu. Ale to…

— Nie do końca. — Aineko jest zadowolony z siebie. — Na początku nie, dopóki nie byłem świadomy własnego istnienia. Poza tym, wy, ludzie, też hodujecie zwierzaki. Ale fajnie się wami bawi.

Pamela wstaje, wściekła tak, że prawdopodobnie za chwilę stąd wybiegnie. Manfred, zanim uświadomi sobie, co robi, też się zrywa i osłania ją ramieniem.

— Ale najpierw mi powiedz: nasze wspomnienia są naprawdę nasze?

— Nie wierz mu — wtrąca ostro Pamela. — On nie jest człowiekiem i kłamie.

— Tak, są — odpowiada Aineko. Ziewa. — No, dziwko, mów mi jeszcze, że kłamię — dodaje drwiąco. — Nosiłem cię w głowie wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że twoje słowa to żaden dowód.

— Ale ja… — Jej ręka przesuwa się na talię Manfreda. — Ja wcale go nie nienawidzę. — Smutny śmiech. — Pamiętam, że go nienawidziłam, ale…

— Ludzie: znakomity model emocjonalnej samoświadomości. — Aineko wzdycha teatralnie. — Jesteście tak głupi, jak tylko może być inteligentny gatunek — bo nie ma żadnej ewolucyjnej presji na dalszy rozwój inteligencji — ale wciąż nie przyjmujecie tego do wiadomości w obecności istot wyższych. Posłuchaj, dziewczynko, wszystko, co pamiętasz, jest prawdą. Ale niekoniecznie wydarzyło się naprawdę: po prostu pamiętasz to, co przeżyłaś wewnętrznie. Pamięć przeżyć jest prawdziwa, ale emocjonalne reakcje na te przeżycia zostały zmanipulowane. Rozumiesz? To, co dla jednej małpy jest halucynacją, dla drugiej może być przeżyciem religijnym, zależy, który moduł boga jest akurat hiperaktywny. To dotyczy was wszystkich. — Aineko patrzy na nich z pobłażliwą pogardą. — Ale nie jesteście już mi potrzebni. Ta ostatnia przysługa i będziecie wolni. Rozumiecie? Manfred, powiedz, że tak; jak będziesz tak rozdziawiał gębę, wleci ci wrona.

— Powiedz „nie”. — Pamela go szturcha, a Manfred w tej samej chwili odpowiada:

— Tak.

Aineko śmieje się, pogardliwie obnażając kły.

— Ach, ta słynna rodzinna lojalność u człekokształtnych! Zawsze niezawodna. Dzięki, Manny. Właśnie udzieliłeś mi pozwolenia na skopiowanie siebie i zrobienie z kopii niewolnika.

I w tym momencie Manni, od minuty czatujący w drzwiach, rzuca się na kota z wrzaskiem, zamierzając się do ciosu odwiedzioną ręką-kosą.

Awatar kota jest oczywiście na to przygotowany: okręca się, syczy, obnażając diamentowe, ostre pazury.

— Manni, nie! — krzyczy Sirhan i zrywa się, natomiast dorosły Manfred zamiera, uświadamiając sobie ze zgrozą, że dzieje się tu o wiele więcej, niż widać na pierwszy rzut oka.

Manni łapie ludzkimi dłońmi kota za kark i przyciąga do śmiercionośnego szponu kosy. Wrzask, mrożąca krew w żyłach kocia muzyka, krzyczy też Manni, na jego ramieniu pojawiają się równoległe krwawe ślady — awatar jest przecież prawdziwym ciałem z krwi i kości, z autonomicznym układem nerwowym, który nie podda się bez walki, obojętne, co sobie myśli przeogromna egzokora — ale ostrze konwulsyjnie opada, słychać obrzydliwy bulgot, z lecącego w powietrze kotostwora tryska fontanna krwi. Wszystko kończy się po sekundzie, zanim ktokolwiek z dorosłych zdążył się ruszyć. Sirhan łapie Manniego i odciąga go, ale dalszych niespodzianek nie ma. Awatar Aineko jest po prostu rozwleczoną po podłodze bezwładną jak szmata bryłą futra, bebechów i krwi. Przez chwilę słyszą w mowie wewnętrznej, jak duch kota triumfalnie szczerzy zęby, potem znika.

— Co zrobiłeś?! — krzyczy Rita, biegnąc ku niemu.

Manni kuli się i zaczyna płakać, bezpieczny odruch małego chłopca, naprawdę nierozumiejącego zagrożenia.

— Nie! Wszystko w porządku — próbuje wyjaśnić Manfred.

Pamela ściska go mocniej.

— Dalej jesteś…?

— Tak. — Robi głęboki wdech.

— Bardzo, bardzo źle zrobiłeś…

— Przecież kot chciał go zjeść! — protestuje Manni, podczas gdy rodzice wyganiają go dla bezpieczeństwa z pokoju; Sirhan rzuca pełne poczucia winy spojrzenie jego dorosłej instancji i jej byłej żonie. — Musiałem go powstrzymać!

Manfred czuje, że ramiona Pameli zaczynają dygotać. Jakby miała się roześmiać.

— Dalej tu jestem — mruczy, nieco zdziwiony. — Wypluty, niestrawiony, po tylu latach. A przynajmniej tej wersji wydaje się, że tu jest.

— Ty mu wierzysz? — pyta z nutką niedowierzania w głosie.

— Pewnie. — Manfred przestępuje z nogi na nogę, w roztargnieniu gładząc ją po włosach. — Sądzę, że wszystko, co powiedział, miało wywołać u nas dokładnie taką reakcję. Włącznie z nienawiścią do niego i sprowokowaniem Manniego do likwidacji awatara. Aineko chciał wymeldować się z naszego życia i uznał, że przyda się takie katharsis na zakończenie. Nie wspominając o deus ex machina, jakiego odegrał w fabule o naszym życiu rodzinnym. Pierdolony klasyk-komediopisarz. — Ściąga z umysłu miasta raport o swoim stanie i wzdycha: jego numer wersji właśnie podskoczył o jedno oczko. — Powiedz, nie będziesz czasem tęsknić za Aineko? Bo już nigdy się do nas nie odezwie…

— Nie mówmy o tym teraz — rozkazuje, wbijając mu podbródek w bok szyi. — Czuję się obrzydliwie wykorzystana.

— Nic dziwnego.

Przez chwilę stoją wtuleni w siebie, nic nie mówiąc i nie pytając, dlaczego — po tak wielu latach — znów są razem.

— Dla zwykłych śmiertelników, jak my, niebezpieczne jest przestawanie z bogami. Czujesz się wykorzystana? Mnie Aineko już pewnie zabił. Chyba że z tą likwidacją kopii roboczej też kłamał.

Pamela wzdryga się w jego objęciach.

— Tak to jest, kiedy się zadajesz z postludźmi. Przeważnie mają lepszy model twojego umysłu, niż ty sam.

— Dawno jesteś przebudzona? — Delikatnie próbuje zmienić temat.

— Ja… no, właściwie nie wiem. — Puszcza go i odstępuje o krok, badawczo przyglądając się jego twarzy. — Pamiętam, że byłam na Saturnie, ukradłam z muzeum eksponat i poleciałam nim w kosmos, a potem, cóż. Znalazłam się tutaj. Z tobą.

— Myślę — Manfred oblizuje usta — że oboje dostaliśmy poważne ostrzeżenie. Albo drugą szansę. Co chcesz z nią zrobić?

— Nie wiem. — Znów to taksujące spojrzenie, jakby próbowała oszacować, ile jest wart. Zdążył się przyzwyczaić, ale tym razem nie wyczuwa w nim wrogości. — Za dużo przeszliśmy, żeby to było aż tak łatwe. Aineko mógł kłamać… albo nie. A ty? Czego ty byś chciał?

Wie, o co naprawdę pyta.

— Będziesz moją ukochaną? — pyta i podaje jej rękę.

— Tym razem — Pamela chwyta ją — bez nadzoru dorosłych. — Uśmiecha się i razem idą ku bramie, żeby się przekonać, jak potomkowie poradzili sobie z nagłym przypływem wolności.


KONIEC
Загрузка...