CZĘŚĆ I POWOLNE WZNOSZENIE

„Pytanie, czy komputer potrafi myśleć, jest równie ciekawe, jak pytanie, czy okręt podwodny umie pływać”.

Edsger W. Dijkstra

ROZDZIAŁ 1 LANGUSTY

Manfred znów jest w trasie: pomaga bogacić się nieznajomym.

Jest upalny letni wtorek. Stoi na placu przed dworcem Centraal, ma włączone gałki oczne. Kanał skrzy się słońcem, wokół śmigają skutery i rowerzyści-kamikadze, ze wszystkich stron trajkocą turyści. Plac pachnie wodą, ziemią, rozgrzanym metalem i spalinami z zimnych katalizatorów, jak pierdnięciem; w tle podzwaniają tramwaje, nad głową fruwają ptaki. Zerka w górę, pstryka fotkę gołębiowi, kadruje zdjęcie i wypluwa je na swój blog, żeby pokazać, że dojechał. Mają tu dobre pasmo, zauważa, zresztą, nie tylko pasmo, cała sceneria jest niezła. Amsterdam już sprawia, że czuje się potrzebny, choć dopiero wysiadł z pociągu ze Schiphol. Zaraża się dynamicznym optymizmem innej strefy czasowej, innego miasta. Jeśli ten nastrój się utrzyma, ktoś tu się rzeczywiście nieźle wzbogaci.

Ciekawe, kto to będzie.


* * *

Manfred siedzi na stołku na skraju parkingu przy Brouwerij’t IJ, przygląda się przegubowym autobusom i popija jedną trzecią litra gueuze, tak cierpkiego, że pierzchną wargi. Kanały jazgocą mu w kąciku wyświetlacza HUD, rzucając weń skompresowanymi infopakietami przefiltrowanych informacji dla prasy. Walczą o jego uwagę, migocąc i po chamsku falując na pierwszym planie. Na przeciwnym rogu, przy poobijanych motorowerach, gada sobie i chichocze paru żuli — może lokalnych, choć raczej wędrownych, zwabionych do Amsterdamu przez magnetyczne pole tolerancji, którym Holandia promieniuje na Europę jak pulsar. Na kanale pyrka łódź z turystami; po drodze przemykają cienie skrzydeł ogromnego wiatraka. To maszyna do przepompowywania wody, na XVI-wieczny sposób zamieniająca siłę wiatru w suchy ląd. Manfred czeka na zaproszenie na imprezę, ma tam poznać człowieka, z którym pogada o zamianie energii w przestrzeń na sposób XXI-wieczny i zapomni przy okazji o osobistych problemach.

Nie zwraca uwagi na okienka komunikatora, rozkoszując się intensywną, wolnoprzepustową chwilą przy piwie, w towarzystwie gołębi, gdy wtem podchodzi do niego kobieta i pyta:

— Pan Manfred Macx?

Manfred unosi wzrok. Kurierka jest Efektywnym Cyklistą: same płynnie pracujące, opalone od wiatru mięśnie, obleczone w pean na cześć tworzyw polimerowych — neonowobłękitna lycra i żółty jak osa poliwęglan, upstrzony diodami detektorów kolizji i ciasno zwiniętymi poduszkami powietrznymi. Podaje mu pudełko. Manfred waha się przez chwilę, zdumiony, jak bardzo ta kobieta kojarzy mu się z Pam, byłą narzeczoną.

— Jestem Macx — odpowiada, przesuwając wierzchem lewego nadgarstka pod czytnikiem kodów kreskowych. — Od kogo to?

— Od FedEksa. — Głos nie należy do Pam.

Kobieta rzuca mu pudełko na kolana, przeskakuje przez niski murek i wsiada na rower. Jej telefon już ćwierka. Kurierka znika w obłoku emisji o rozproszonym widmie.

Manfred obraca pudełko w dłoniach: jednorazowy telefon z supermarketu, przedpłacony gotówką — tani, skuteczny i nie do wyśledzenia. Ma nawet funkcję telekonferencji — za to tak go lubią wszyscy szpiedzy i rozmaici oszuści.

Pudełko dzwoni. Manfred rozrywa wieczko i trochę zły wyciąga aparat.

— Słucham? Kto mówi?

Głos po drugiej stronie ma silny rosyjski akcent, w epoce tanich usług tłumaczących w czasie rzeczywistym zakrawający niemal na parodię.

— Manfred. Miło mnie was słyszyć. Chcecie spiersonalizować swój interfiejs, poznajomić się, nie? Mam wielie do zaoferowania.

— Kto mówi? — podejrzliwie powtarza Manfred.

— Ja, organizacja znana dawniej jako KGB kropka RU.

— Pana translator chyba źle działa. — Manferd delikatnie trzyma telefon przy uchu, jakby był zrobiony z wątłego jak dym aerożelu, kruchego jak zdrowie psychiczne osoby po drugiej stronie.

— Niet… nie, przepraszam. Przepraszam, że nie korzystam z kommiersyjnego tłumacza. Oni są idieologiczno podejrzane, u nich przeważnie kapitalistyczna semiotyka i tylko płatne API. Czyli muszę sobie lepiej zaimpliemientować angielski, tak?

Manfred dopija piwo, odstawia szklankę, wstaje i rusza główną ulicą, z telefonem przyklejonym do głowy. Owija swój mikrofon krtaniowy wokół tandetnej plastikowej obudowy, puszcza na fonię prosty proces nasłuchu.

— Pan twierdzi, że sam nauczył się języka tylko po to, żeby ze mną rozmawiać?

— Da, eto łatwo: wyhodować sieć neuronową na miliard węzłów, pościągać sobie Teletubisie i Sezamkowu Ulicu. Przepraszam, że nakładam taką entropię ze złą gramatyką. Ja boję się cyfrowych odcisków palca, ukrytych steganograficzno w moich-naszych materiałach do nauki.

Manfred przystaje w pół kroku, przy czym omal nie rozjeżdża go jadący na GPS rolkarz. Robi się coraz dziwniej, na tyle dziwnie, że zapala mu się w głowie ostrzeżenie o odczapiastości — a ono nie reaguje na byle co. Całe życie Manfreda rozgrywa się na granicy pomysłów od czapy, wyprzedza o piętnaście minut czyjąkolwiek inną przyszłość — i zwykle on spokojnie to kontroluje, jednak w takich chwilach czuje drgnienie strachu, przeczucie, że właśnie przeoczył jakiś zakręt podczas podejścia do lądowania w rzeczywistości.

— Eee… chyba nie do końca rozumiem. Podsumujmy: mówi pan, że jest pan jakimś typem AI, pracuje dla KGB kropka RU i boi się pan procesów o naruszenie praw autorskich przez warstwę semiotyczną pana translatora?

— Już się mocno sparzyłem na wirusowych licencjach użytkownika. U mnie nie ma chęci eksperymentować z patentowymi firmami-wydmuszkami należącymi do czeczeńskich infoterrorystów. Wy człowiek, u was nie ma strachu, że firma od płatków zajmie panu jelito cienkie za trawienie w nim nielicencjonowanego jedzenia, prawda? Manfred, musisz mnie-nam pomóc. Ja chcę zdezerterować.

Manfred staje jak wryty.

— Człowieku, rozmawiasz nie z tym handlowcem wolną przedsiębiorczością. Ja nie pracuję dla rządów. Tylko i wyłącznie dla firm prywatnych.

Jakaś dzika reklama przebija mu się przez antyśmieciowe proxy i rozlewa po migającym okienku nawigacyjnym jaskrawym kiczem z lat pięćdziesiątych, na chwilę, zanim proces-fag jej nie ubije i nie ustanowi nowego filtra. Manfred opiera się o witrynę sklepu, masując czoło i przyglądając się wystawie starodawnych mosiężnych kołatek.

— A próbowałeś z Departamentem Stanu?

— Nie ma sensu. Departament Stanu to wróg Nowowo SRR. Departament Stanu nam nie pomożet.

To się robi już zbyt odjechane. Manfred nigdy za dobrze się nie orientował w staro-nowej, nowo-starej europejskiej metapolityce: już lawirowanie po staro-starej, walącej się biurokracji jego amerykańskiego dziedzictwa przyprawia go o ból głowy.

— No, gdybyście go nie orżnęli w drugiej połowie lat zerowych… — Manfred postukuje lewym obcasem w chodnik, rozglądając się za sposobem zakończenia rozmowy. Kamera mruga doń z latarni. Macha do niej, zastanawiając się machinalnie, czy to KGB, czy drogówka. Czeka na namiary imprezy, które powinny przyjść za pół godziny, i ten przekwalifikowany zimnowojenny Eliza-bot wkurza go. — Rozumiesz, nie robię biznesu z rządowcami. Nie cierpię kompleksu wojskowo-przemysłowego. Nienawidzę tradycyjnej polityki. To wszystko kanibale w grze o sumie zerowej. — Nagle coś przychodzi mu do głowy. — Posłuchaj, jeśli zależy ci na przetrwaniu, możesz wypuścić swój wektor stanu do którejś sieci peer-to-peer: wtedy nikt nie będzie mógł cię skasować…

— Niet! — Sztuczna inteligencja jest tak przerażona, jak tylko da się przenieść łączem VoIP. — My nie open-source! Nie chcemy tracić autonomii!

— Skoro tak, to nie mamy o czym gadać. — Manfred uderza w przycisk rozłączający rozmowę i wrzuca komórkę do kanału. Aparat uderza w wodę, słychać pyknięcie palących się litowych ogniw. — Pieprzone niedobitki z kacem po zimnej wojnie — klnie pod nosem Manfred, wściekły, trochę na siebie, że stracił spokój, a trochę na namolną istotę kryjącą się za anonimowym telefonem. — Jebane kapitalistyczne agenty.

Rosja od piętnastu lat znajduje się pod butem aparatczyków, krótki flirt z anarchokapitalizmem zastąpiło breżniewowskie ręczne sterowanie i putinowski purytanizm, nic więc dziwnego, że mur się kruszy — ale wygląda na to, że nie wyciągnęli żadnych wniosków z problemów trapiących teraz Stany Zjednoczone. Neokomuchy wciąż myślą kategoriami dolarów i paranoi. Manfred jest tak wściekły, że chciałby kogoś wzbogacić tylko po to, żeby zagrać na nosie temu ewentualnemu dezerterowi: „No widzisz! Na dawaniu się zyskuje! Idź z tym programem! Przetrwają tylko hojni!”. Ale KGB tego nie zrozumie. Miał już kiedyś do czynienia z dawnymi komunistycznymi słabymi AI, umysłami wyhodowanymi na marksistowskiej dialektyce i austriackiej szkole ekonomii — są tak zahipnotyzowane krótkoterminowym zwycięstwem globalnego kapitalizmu, że nie potrafią dać się ponieść nowemu paradygmatowi, dostrzec dłuższej perspektywy.

Idzie dalej, zamyślony, z rękoma w kieszeniach. Zastanawia się, co by tu teraz opatentować.


* * *

Apartament Manfreda w hotelu Jan Luyken opłaciła wdzięczna międzynarodowa organizacja ochrony praw konsumenta, a nieograniczony bilet na transport publiczny szkocka grupa sambapunkowa w rewanżu za świadczone usługi. Ma karty pracownicze sześciu największych przewoźników lotniczych, choć nigdy żaden go nie zatrudniał. W jego kurtkę safari wszyto, dzięki uprzejmości niewidzialnego college’u, który chce zostać następnym Media Labem, sześćdziesiąt cztery klastry superkomputerów. Natomiast bezrozumne elementy ubrania uszył na miarę e-krawiec z Filipin, którego Manfred nie widział na oczy. Kancelarie prawne zajmują się gratis jego wnioskami patentowymi — człowieku, ile on patentuje — choć prawa zawsze przekazuje Fundacji na rzecz Wolnego Intelektu, w zamian za możliwość korzystania z ich wolnej od jakichkolwiek zobowiązań infrastruktury.

W kręgach magików od Własności Intelektualnej Manfred jest żywą legendą: to on opatentował praktykę biznesową polegającą na przenoszeniu e-firmy w jakieś miejsce o łagodnych przepisach regulujących własność intelektualną, żeby uniknąć obciążeń licencyjnych. To on opatentował wykorzystanie algorytmów genetycznych do patentowania wszystkiego, co da się wypermutować z początkowego opisu problemu — nie po prostu lepszą pułapkę na myszy, ale zbiór wszystkich możliwych lepszych pułapek. Mniej więcej jedna trzecia jego wynalazków jest legalna, jedna trzecia nielegalna, reszta zaś legalna na razie, ale stanie się zabroniona, gdy tylko legislatozaur się zbudzi, zwęszy pismo nosem i spanikuje. Niektórzy adwokaci od patentów z Reno przysięgliby, że Manfred Macx to pseudonim, alias bandy pieprzniętych anonimowych hackerów uzbrojonych w Algorytm Genetyczny, Który Pożarł Kalkutę: taki Serdar Argic własności intelektualnej[1], albo kolejny matematyczny borg w rodzaju Nicholasa Bourbakiego[2]. Niektórzy prawnicy z San Diego i Redmond przysięgliby na wszystko, że Macx jest ekonomicznym sabotażystą pragnącym podkopać fundamenty kapitalizmu, a pewni komuniści z Pragi myślą, że jest bękartem Billa Gatesa i papieża.

Manfred jest u szczytu kariery zawodowej, polegającej w skrócie na wymyślaniu dziwacznych, ale nadających się do użytku pomysłów i rozdawaniu ich ludziom, którzy dorabiają się na nich fortun. Robi to bezpłatnie, gratis. W zamian zyskuje niemal pełną niezależność od tyranii pieniądza; pieniądz jest w końcu symbolem biedy, a Manfred nigdy nie musi za nic płacić.

Ma to jednak pewne wady. Zajęcie patologicznie ufnego handlarza memami sprawia, że nieustannie pali go szok przyszłości — tylko żeby nie wypaść z obiegu, musi codziennie wchłonąć ponad megabajt tekstu i parę giga audio-wideo. Skarbówka ma go nieustannie na oku, bo po prostu nie może uwierzyć, że taki styl życia da się utrzymać bez przekrętów. Do tego dochodzą jeszcze kwestie, których nie kupi się za pieniądze, na przykład, szacunek rodziców. Nie rozmawia z nimi od trzech lat: ojciec uważa go za cygana-darmozjada, a matka nigdy mu nie wybaczyła, że rzucił tani kurs emulujący Harvard. (Wciąż tkwią w tym nudnym, mieszczańskim, XX-wiecznym paradygmacie „studia-praca-dzieci”). Narzeczona, a niekiedy domina, Pamela, zostawiła go sześć miesięcy temu; Manfred wciąż nie do końca rozumie dlaczego. (Pamela, paradoksalnie, jest w Urzędzie Skarbowym łowcą, lata po całym świecie na koszt podatnika i próbuje przekonywać zglobalizowanych przedsiębiorców, żeby dla dobra Departamentu Skarbu płacili podatki). A na domiar wszystkiego, Południowe Konwencje Baptystów potępiły go jako Szatana na wszystkich swoich stronach internetowych. Byłoby to nawet zabawne — bo Manfred, jako nawrócony ateista, w Szatana nie wierzy — gdyby ktoś mu ciągle nie przysyłał zdechłych kotów.


* * *

Manfred wpada do hotelowego apartamentu, rozpakowuje swego Aineko, wtyka do ładowania świeży zestaw ogniw i wkłada do sejfu większość prywatnych kluczy. Potem rusza prosto na imprezę, która odbywa się u De Wildemanna, o dwadzieścia minut piechotą, a jedyne zagrożenie stanowią tramwaje, podkradające się do niego pod osłoną wyświetlanej na HUD-zie ruchomej mapy.

Po drodze okulary informują go o najnowszych wydarzeniach. Europa po raz pierwszy w historii osiągnęła pokojową polityczną unię i korzysta z tego bezprecedensowego stanu, żeby zharmonizować krzywiznę bananów. Na Bliskim Wschodzie, no cóż, kiepsko jak zawsze, lecz wojna z fundamentalizmem niespecjalnie Manfreda interesuje. W San Diego naukowcy zgrywają langusty do cyberprzestrzeni, zaczynając od zwoju podprzełykowego, po jednym neuronie na raz. W Belize palą modyfikowane genetycznie kakao, a w Gruzji książki. NASA wciąż nie umie wyprawić człowieka na Księżyc. W Rosji komuniści znów wygrywają w wyborach, zyskując jeszcze bardziej przytłaczającą większość w Dumie; tymczasem w Chinach krążą gorączkowe plotki o zbliżającej się rehabilitacji Mao i jego powtórnym przyjściu na świat, żeby ocalić kraj przed katastrofalnymi skutkami Tamy Trzech Przełomów. Z doniesień ekonomicznych: amerykański Departament Sprawiedliwości oburza się — paradoksalnie — na działania Baby Bills[3]. Rozparcelowane oddziały Microsoftu zautomatyzowały swoje prawne poczynania — rodzą spółki zależne, emitują im akcje i wymieniają się tytułami własności w cudacznej parodii wymiany plazmidów u bakterii, tak szybko, że gdy pojawiają się zobowiązania podatkowe, ich adresaci już nie istnieją, choć w bombajskich farmach biurowych ci sami pracownicy dalej siedzą nad tym samym oprogramowaniem.

Witamy w dwudziestym pierwszym wieku.

Nieustająca i wędrowna impreza w realu, na którą chce się wbić Manfred, stanowi dziwny atraktor dla niektórych amerykańskich wygnańców, zaludniających w tym dziesięcioleciu miasta Europy — ci nie żyją z funduszy rodziców, ale są autentycznymi politycznymi dysydentami, ostatecznymi ofiarami outsourcingu albo uciekają przed poborem. To miejsce, w którym nawiązuje się dziwaczne znajomości, a wymieszanie otwiera drogi na skróty w przyszłość, jak szwajcarskie kawiarniane ogródki, gdzie przed II wojną światową zbierali się uchodźcy z Rosji. Tym razem impreza zlokalizowała się na tyłach De Wildemanna, trzystuletniej brązowej knajpy, w której karta piw liczy szesnaście stron, a drewniane ściany zdobią plamy w kolorze skisłego piwa. Powietrze jest tu ciężkie od tytoniu, drożdży piwnych i melatoniny w sprayu — połowa gości pielęgnuje potężnego kaca spowodowanego zmianą stref czasowych, a druga połowa, pracując nad nim, bełkocze mieszanym dialektem europejskiej socjety.

— Ej, widzieliście go? Wygląda jak Demokrata! — wykrzykuje jakiś konserwatywny bywalec, aktualnie podpierający bar.

Manfred wślizguje się w lukę obok niego i natrafia na wzrok barmana.

— Jedno berliner weisse — mówi.

— Pijesz to coś? — pyta bywalec, w obronnym geście osłaniając dłonią swoją colę. — Gościu, co ty robisz?! W tym jest pełno alkoholu!

Manfred szczerzy się do niego.

— Trzeba podnieść sobie poziom drożdży. Ten szajs zawiera od cholery prekursorów neuroprzekaźników, fenyloalaniny i glutaminianu.

— A ja myślałem, że zamawiasz piwo…

Manfred jest nieobecny, jedną dłoń trzyma na polerowanej mosiężnej rurze, którą przypływają z beczek na zapleczu popularne gatunki piw: któryś z nowocześniejszych klubowiczów przylepił na niej pluskwę kontaktową, więc teraz w kolejce do jego zainteresowania tłoczą się vCardy wszystkich nosicieli osobistych sieci bezprzewodowych, którzy odwiedzili bar przez ostatnie trzy godziny. W powietrzu kłębi się od ultraszerokopasmowych dialogów WiMaksem i Bluetoothem, a Manfred ekspresowo przewija obłędnie długą listę zapisanych kluczy, szukając jednego konkretnego nazwiska.

— Proszę. — Barman podaje mu nieprawdopodobnie wyglądający puchar z błękitnym płynem zwieńczonym czapą skłębionej piany i ze słomką wetkniętą pod absurdalnym kątem.

Manfred bierze go i wycofuje się na tyły piętrowego baru, idzie schodkami na górę, do stolika, gdzie jakiś facet z dredami gada z garniturem z Paryża. Bywalec przy barze nagle rozpoznaje go, wpatrując się weń wytrzeszczonymi oczyma. Rzuca się ku drzwiom tak pośpiesznie, że omal nie wylewa coli.

Cholera, myśli Manfred, chyba trzeba dokupić sobie pasma na serwerze. Potrafi rozpoznać pierwsze objawy: jego strona webowa zaraz zwali się od nawału gości. Wskazuje na stolik.

— Wolne tutaj?

— Zapraszam — odpowiada gość z dredami.

Manfred odsuwa krzesło, po czym uświadamia sobie, że drugi facet — nieskazitelny dwurzędowy garnitur, porządny krawat, krótko ostrzyżone włosy — jest dziewczyną. Kiwa do niego głową, lekko uśmiechając się na tę spóźnioną reakcję. Pan Dred też kiwa głową.

— Pan Macx, prawda? — pyta. — To chyba najwyższa pora, żebyśmy się poznali.

— Jasne. — Manfred wyciąga dłoń do uścisku.

Jego asystent dyskretnie wymienia cyfrowe odciski palców, potwierdzając, że dłoń należy do Boba Franklina, magika od nowych firm w Trójkącie Naukowym ze sporymi osiągnięciami inwestycyjnymi, ostatnio wchodzącego w obróbkę mikroskopową i technologię kosmiczną. Franklin zdobył pierwszy milion dwadzieścia lat temu i teraz jest specjalistą od inwestycji ekstropianistycznych. Działa wyłącznie za granicą, odkąd pięć lat temu IRS, starając się zaszyć bulgocącą ranę w piersi federalnego budżetu, zaczął urządzać przedsiębiorcom jesień średniowiecza. Manfred zna go od prawie dziesięciu lat z zamkniętej listy mailingowej, ale na żywca widzi go pierwszy raz. Garniturzyca w milczeniu przesuwa po stole wizytówkę: mały, czerwony diabełek macha ku niemu trójzębem, wokół jego nóg buchają płomienie. Bierze kartę, unosi brwi.

— Annette Dimarcos? Miło mi poznać. Chyba jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo z marketingu Arianespace.

Dziewczyna się uśmiecha.

— Nic nie szkodzi. Ja też nie miałam przyjemności spotkać słynnego altruisty od inwestycji wysokiego ryzyka. — Mówi z mocno paryskim akcentem, takie wyraźne przypomnienie, że samą rozmową wyświadcza mu uprzejmość. Klipsy z kamerami przyglądają mu się ciekawie, rejestrując wszystko do korporacyjnej pamięci. Jest autentyczną nową Europejką, nie to, co większość tłoczących się w barze amerykańskich wygnańców.

— No więc… — Ostrożnie kiwa głową, niepewny, jak się wobec niej zachować. — Bob, rozumiem, że ty jesteś w grze?

Franklin również kiwa głową; grzechoczą koraliki.

— No pewnie. Odkąd pospadały Teledesiki, wszystko trochę wzięło… no wiesz, na wstrzymanie. Jeśli masz coś dla nas, wchodzimy.

— Hm. — Rój satelitów Teledesica załatwiły tanie balony i trochę mniej tanie, napędzane energią słoneczną stratosferyczne automaty z przekaźnikami laserowymi o rozproszonym widmie: od tego zaczęła się poważna recesja w satelitarnym interesie. — Kryzys musi się kiedyś skończyć, ale… — tu skinienie ku Annette z Paryża -…z całym szacunkiem, nie wydaje mi się, żeby któryś z istniejących przewoźników miał mieć udział w tym przełomie.

Garniturzyca wzrusza ramionami.

— Arianespace patrzy daleko. Rzeczywistość jest, jaka jest. Z samych rakiet się nie wyżyje. A transmisja danych to nie jest jedyna siła rynkowa w kosmosie. Musimy badać nowe możliwości. Osobiście pomagałam firmie zdywersyfikować się w kierunku konstruowania reaktorów dla okrętów podwodnych, produkcji nanotechnologii w mikrograwitacji oraz usług hotelarskich. — Gdy tak recytuje oficjalne materiały, jej twarz przypomina nieskazitelną maskę, choć kiedy dodaje: — Jesteśmy elastyczniejsi niż amerykański przemysł kosmiczny… — Manfred wyczuwa sardoniczne rozbawienie.

— Może i tak — odpowiada i powoli pociąga berliner weisse.

Ona wdaje się w długą, sztywną opowieść, o tym, jak to Arianespace jest zdywersyfikowanym dot-comem, mającym aspiracje orbitalne, szereg firm handlujących pełnym asortymentem pamiątek, dekoracje do filmów z Bondem i obiecującą sieć hoteli na niskiej orbicie okołoziemskiej. Twarz odgrywa w odpowiednich momentach znudzenie, niewiarę, przy czym jest o wiele bardziej wyrazista niż głos — to sygnał poza pasmem, niewidzialny dla służbowych klipsów.

Manfred wchodzi w rolę, sporadycznie potakuje, stara się sprawić wrażenie, że traktuje to poważnie: jej zabawna, przewrotna gra przykuła jego uwagę o wiele skuteczniej niż sama handlowa gadka. Franklin wsadził nos w piwo, drżą mu ramiona — stara się nie ryknąć śmiechem na gesty, którymi Annette wyraża swoje zdanie o ofensywnych, przedsiębiorczych działaniach pracodawcy. Choć faktycznie, w opracowanym przez marketingowców pieprzeniu kryje się ziarno prawdy: dzięki tym hotelom i turystycznym wycieczkom orbitalnym Arianespace nadal osiąga zyski, w przeciwieństwie do LockMartBoeinga, który po odłączeniu Pentagonowej kroplówki zbankrutowałby w pół sekundy.

Do stolika podchodzi chyłkiem kolejna osoba: przysadzisty facet w denerwująco jaskrawej hawajskiej koszuli, z przeciekającymi długopisami w kieszeni na piersi i najgorszym oparzeniem od dziury ozonowej, jakie Manfred widział od lat.

— Cześć, Bob — mówi. — Co tam słychać?

— Spoko. — Franklin wskazuje Manfreda. — Manfred, poznaj Ivana MacDonalda. Ivan, Manfred. Siądziesz? — Nachyla się ku niemu. — Ivan to artysta od publicznych instalacji. Głównie sztuka ekstremalnie konkretna.

— Konkretnie, gumowany beton — dodaje Ivan, nieco zbyt głośno. — Różowy gumowany beton.

— Aaa! — Jakimś sposobem udało mu się wywołać priorytetowe przerwanie: Annette z Arianespace z drgnieniem ulgi wypada z roli marketingowego zombiaka i zwolniona z obowiązku powraca do niekorporacyjnej tożsamości. — To ty obgumowałeś Reichstag, tak? Na bazie z nadkrytycznego dwutlenku węgla i rozpuszczonych polisiloksanów? — Klaszcze w dłonie, oczy błyszczą jej entuzjazmem. — Wspaniałe!

— Obgumował co? — szepcze Manfred do ucha Boba.

Franklin wzrusza ramionami.

— Mnie nie pytaj, ja jestem tylko inżynierem.

— Pracuje nie tylko w betonie, także w wapieniu i piaskowcu; jest świetny! — Annette uśmiecha się do Manfreda. — Obgumowanie symbolu tej, no, autokracji, czy to nie wspaniałe?

— A ja myślałem, że jestem trzydzieści sekund do przodu na krzywej — rzuca smętnie Manfred. I dodaje do Boba: — Postawisz następnego?

— Teraz podgumuję Trzy Przełomy! — oświadcza głośno Ivan. — Jak tylko obeschnie po powodzi.

W tym momencie na łączu w głowie Manfreda siada coś potężnego, jak ciężarny słoń, śląc mu w sensorium ogromne rozpikselowane plamy. Pięć milionów maniaków sieciowych z całego świata właśnie zagląda na jego stronę, cyfrowy tłum obudzony jedną notką posłaną przez kogoś po drugiej stronie baru. Manfred się krzywi.

— Przyszedłem tu, żeby pogadać o ekonomicznych korzyściach z podróży kosmicznych, ale właśnie mam efekt slashdota[4]. Mogę po prostu posiedzieć i się napić, dopóki nie ustąpi?

— Jasne, czemu nie. — Bob kiwa na barmana. — Jeszcze raz wszystko to samo!

Przy sąsiednim stoliku, osoba nosząca makijaż i długie włosy, ubrana w sukienkę — Manfred nie ma ochoty spekulować co do płci tych odklejonych euroświrów — wspomina instalowanie sprzętu do cyberseksu w teherańskich domach uciech. Dwóch gości, z wyglądu studentów, kłóci się zawzięcie po niemiecku. Strumień tłumaczenia w okularach informuje go, że spierają się, czy Test Turinga jest rasistowską ustawą, sprzeczną z europejskim corpus iuris dotyczącym praw człowieka. Dociera piwo, Bob podsuwa Manfredowi jakieś inne.

— Spróbuj tego. Zasmakuje ci.

— No dobra. — To coś w rodzaju dymnego doppelbocka, pełnego pysznych ponadtlenków. Sam zapach sprawia, że w nosie Manfreda włącza się alarm przeciwpożarowy, krzyczący: „Niebezpieczeństwo, Will Robinson! Rak! Rak!”. — Niezłe. A mówiłem, że po drodze tutaj omal mnie nie napadnięto?

— Napadnięto? Eee, to poważna sprawa. Myślałem, że obecność policji zlikwidowała… i co, chcieli ci coś sprzedać?

— Nie, ale to nie byli tacy zwykli goście od marketingu. Znasz kogoś, kto dysponuje szpiegowskim botem Warpac z demobilu? Dość nowy model, pierwszy i ostrożny właściciel, trochę paranoik, ale ogólnie rozsądny… i rozumiesz, on twierdzi, że jest sztuczną inteligencją ogólnego zastosowania.

— No, nie! Rany, NSA by się zdenerwowała.

— Tak myślałem. Biedactwo, i tak pewnie nikt go nie zatrudni.

— A w biznesie kosmicznym?

— No tak. W biznesie kosmicznym. Smutne, nie? Odkąd Rotary Rocket padła drugi raz, to już nie to samo. A, jeszcze NASA, nie zapominajmy o NASA.

— Za NASA. — Annette z sobie tylko znanych powodów szczerzy się od ucha do ucha i unosi szklankę do toastu.

Ivan, ekstremalny beton podgumowany, obejmuje ją. Annette wtula się w niego; on także unosi szklankę.

— Za kolejne kosmodromy do podgumowania!

— Za NASA! — powtarza Bob. Piją. — No, Manfred, za NASA?

— NASA to kretyni. Chcą wysyłać na Marsa zapuszkowane naczelne. — Manfred przełyka haust piwa i energicznie odstawia szklankę na stół. — Mars to tylko ciemna masa na dnie studni grawitacyjnej, nie ma tam nawet biosfery. Powinni pracować nad kopiowaniem umysłów i rozwiązać problem konformacji w nanotechnologii. Wtedy moglibyśmy całą dostępną materię zamienić w komputronium i przetwarzać na nim nasze myśli. Na dłuższą metę to jedyne wyjście. Teraz Układ Słoneczny to czysta strata — wszystko w nim jest głupie. Policzcie tylko, ile jest MIPSów na miligram. A jak nie myśli, to nie pracuje. Trzeba zacząć od ciał o małej masie, zrekonfigurować je na nasz użytek. Rozmontujmy Księżyc! Rozmontujmy Marsa! Zbudujmy sfery złożone ze swobodnie orbitujących nanokomputerów, wymieniających dane laserowymi łączami, gdzie każda kolejna warstwa żywi się ciepłem odpadowym poprzedniej, wewnętrznej. Takie umysły-matrioszki, jedna sfera Dysona w drugiej, każda wielkości układu planetarnego. Niech głupia materia zatańczy po turingowsku, jak jej zagramy!

Annette przygląda mu się z zainteresowaniem, a Bob patrzy nieufnie.

— Jak dla mnie, to dość długoterminowe. Na ile ty lat patrzysz w przód?

— Bardzo długoterminowo, przynajmniej ze dwadzieścia, trzydzieści. Ale, Bob, o rynku rządowym możesz zapomnieć; w życiu nie pojmą czegoś, czego nie da się opodatkować. I jeszcze, widzisz, na rynku samoreplikujących się robotów niedługo wykluje się coś takiego, co sprawi, że rynek tanich lotów na orbitę w dającej się przewidzieć przyszłości będzie się podwajał co piętnaście miesięcy. Zacznie się to, hm, za jakieś dwa lata. Dla ciebie to cenna podpowiedź, a dla mnie podstawa mojego planu ze sferami Dysona. To będzie działać tak…


* * *

W Amsterdamie jest noc, w Dolinie Krzemowej ranek. Dziś na świecie urodzi się pięćdziesiąt tysięcy ludzkich dzieci. Tymczasem zautomatyzowane fabryki w Indonezji i Meksyku wyprodukują kolejne ćwierć miliona płyt głównych z procesorami robiącymi ponad dziesięć petaflopów — mniej więcej rząd wielkości poniżej dolnej granicy mocy obliczeniowej ludzkiego mózgu. Za kolejne czternaście miesięcy krzem będzie już stanowić większość mocy przetwarzania ludzkiego gatunku. A pierwszymi żywymi istotami, które poznają nowe AI, będą przetransferowane langusty.

Manfred wlecze się z powrotem do hotelu, wyczerpany do szpiku kości i dobity zmianą stref czasowych; okulary wciąż się zacinają, przygniecione efektem slashdota przez sieciowych maniaków pasożytujących na jego gadce o rozmontowywaniu Księżyca. Jąkając się, szeptem podsuwają mu wskazówki w peryferyjnym polu widzenia. Na powierzchni Księżyca majaczą fraktalne płanetniki, gdy nad głową z hukiem przetaczają się ostatnie tej nocy wielkie airbusy. Mrowi go skóra, w ubraniu osadził się brud z trzech dni.

Wraca do pokoju; Aineko wita go miauknięciem i ociera mu się głową o kostkę. To najnowszy model Sony, wszystko daje się w nim aktualizować; Manfred pracował nad nim w wolnych chwilach, przy użyciu open-source’owych narzędzi programistycznych, rozbudowując zestaw sieci neuronowych Aineko. Nachyla się, głaszcze ją, potem zrzuca ubranie i zmierza do łazienki. Odziany wyłącznie w okulary wchodzi pod prysznic i nastawia gorący, parujący strumień. Prysznic próbuje nawiązać przyjacielską pogawędkę o piłce, lecz Manfred jest na tyle śpiący, że nawet nie chce mu się bawić z głupawą siecią asocjacyjną. Męczy go myśl o czymś, co się tego dnia wydarzyło, jednak niezupełnie potrafi określić, co to takiego.

Wycierając się, ziewa. Syndrom zmiany stref dopada go, jak uderzenie aksamitnym młotem między oczy. Sięga po stojącą przy łóżku fiolkę, łyka na sucho dwie tabletki melatoniny, kapsułkę pełną przeciwutleniaczy i bombę multiwitaminową. Potem kładzie się na wznak, z nogami razem i lekko rozłożonymi rękoma. Apartament przygasza światła na polecenie tysiąca petaflopów rozproszonej mocy przetwarzania, na których chodzą sieci neuronowe sprzęgające się z jego białkowym mózgiem przez okulary.

Manfred wpada w głęboki ocean nieświadomości, zamieszkany przez ciche głosy. Nie wie, że gada przez sen — ten bezładny bełkot nie znaczyłby nic dla drugiego człowieka, ale dla kryjącej się za okularami metakory jest wszystkim. Młoda postludzka inteligencja, której kartezjańskim teatrem dyryguje, wyśpiewuje mu natarczywie, kiedy Manfred śpi.


* * *

Zawsze po przebudzeniu jest najwrażliwszy. Z wrzaskiem wypada w jawę, gdy pokój zalewa sztuczne światło; przez chwilę nie jest pewien, czy w ogóle spał. Zapomniał okryć się kołdrą i teraz ma stopy jak bryły zamarzniętej tektury. Dygocąc od niewytłumaczalnego napięcia, wyciąga z małego neseserka komplet czystej bielizny, potem wkłada brudne dżinsy i podkoszulek. Będzie musiał poświęcić dziś trochę czasu na polowanie na dzikiego T-shirta wśród amsterdamskich targowisk, albo znaleźć Renfielda[5] i posłać go po ubrania do sklepu. Właściwie powinien jeszcze znaleźć siłownię i trochę poćwiczyć, ale nie ma czasu — okulary przypominają mu, że jest sześć godzin do tyłu za teraźniejszością i musi to nadrobić. Bolą go korzenie zębów, a język przypomina runo leśne spryskane środkiem Agent Orange. Ma wrażenie, że coś wczoraj poszło nie tak; żeby tylko pamiętał co.

Myjąc zęby, ekspresowo czyta nową popfilozoficzną książkę, potem wtyka na publiczny serwer blogonotkę o paśmie zeżartym przez wczorajsze wizyty na jego stronie. Wciąż jest zbyt podenerwowany, by podyktować poranną tyradę na swój blog-kronikę. Mózg ma wciąż nieostry, jak oblepione zbyt dużą ilością krwi ostrze skalpela — potrzebuje bodźców, ekscytacji, ukłucia nowości. Cokolwiek to będzie, poczeka, najpierw śniadanie. Otwiera drzwi sypialni i prawie wdeptuje w leżące na dywanie małe, wilgotne, kartonowe pudełko.

Pudełko — widział już parę podobnych. To jednak nie ma żadnych stempli ani adresu — tylko jego imię i nazwisko, wypisane wielkimi, dziecinnymi gryzmołami. Klęka i delikatnie je podnosi. Waga się mniej więcej zgadza. Gdy je przechyla, coś przesuwa się w środku. I śmierdzi. Ostrożnie, mimo złości, wnosi je do pokoju, potem otwiera, potwierdzając najgorsze podejrzenia. Ten został odmóżdżony chirurgicznie, wydłubano mu mózg, jak jajko na twardo.

— Kurwa!

Ten wariat pierwszy raz dostał się aż pod drzwi sypialni. Perspektywy są bardzo niepokojące.

Manfred waha się przez chwilę, wypuszczając agenty, żeby poszukały miejscowych statystyk aresztowań, stosunków z policją, informacji o corpus iuris, o holenderskich przepisach dotyczących znęcania się nad zwierzętami. Nie jest pewien: wykręcić 2-1-1 na archaicznym głosowym telefonie czy dać sobie spokój? Aineko wyczuwa jego lęk i chowa się pod komodą, miaucząc żałośnie. Zwykle poświęciłby chwilę, żeby ją uspokoić, ale nie teraz: sama jej obecność wydaje się mocno kłopotliwa, stanowi przyznanie się do kompletnej nieudolności. Jest zbyt realistyczna, jakby mapy neuronowe tych martwych kociaków — na pewno wykradzione do jakiegoś podejrzanego eksperymentu z transferem — wylądowały w środku jej plastikowej czaszki. Klnie jeszcze raz, rozgląda się i wybiera najprostszą z opcji: zbiega po schodach po dwa stopnie na raz, potyka się na półpiętrze, wpada do jadalni na parterze, gdzie odprawi codzienny poranny obrzęd.

Śniadanie jest niezmiennikiem, wyspą geologicznej przeszłości z głębin, nieruchomą pośród wypiętrzeń całych kontynentów nowych technologii. Czytając pracę o steganografii z kluczem publicznym oraz pasożytniczym podszywaniu się pod cudzą tożsamość w sieci, mechanicznie przyswaja miskę płatków z chudym mlekiem, potem przynosi półmisek pełnoziarnistego chleba i plastry dziwnie upstrzonego pestkami holenderskiego sera. Przed nakryciem stoi filiżanka mocnej czarnej kawy, sięga więc po nią i wysiorbuje połowę, po czym uświadamia sobie, że nie jest przy stole sam. Ktoś siedzi naprzeciwko. Manfred unosi obojętny wzrok i nagle zamiera.

— Dzień dobry, Manfred. Powiedz, jak to jest: wisieć własnemu państwu dwanaście milionów trzysta sześćdziesiąt dwa tysiące dziewięćset szesnaście dolarów i pięćdziesiąt jeden centów? — Uśmiecha się doń jak Gioconda, jednocześnie czule i wyzywająco.

Manfred zawiesza do odwołania wszystko w swoim sensorium i wpatruje się w nią. Ma na sobie nieskazitelny szary służbowy kostium, kasztanowe włosy ciasno spięte z tyłu, kpiące błękitne oczy. I jest piękna jak zawsze: wysoka, włosy — srebrzystoszary blond — figura i rysy sugerujące niewykorzystaną szansę jako modelka. Przypięta do klapy plakietka-przyzwoitka — gwarantująca biznesową należytą staranność — jest wyłączona. Po incydencie ze zdechłym kotem, walcząc jeszcze ze zmianą czasu, czuje się sponiewierany, a do tego jest brudniejszy niż zwykle, więc warczy na nią:

— Ta kwota jest wyssana z palca! Wysłali cię tutaj, bo pomyśleli, że ciebie posłucham? — Odgryza i przełyka kęs chleba z grubym plastrem sera. — A może sama postanowiłaś powiedzieć mi to osobiście, żeby mieć okazję zepsuć mi śniadanie?

— Manny. — Marszczy brwi, zraniona. — Jeśli masz być taki konfrontacyjny, to lepiej sobie pójdę. — Zawiesza głos, a po chwili kiwa głową. — Nie przejechałam takiego kawału drogi tylko przez twoją zaległość podatkową.

— Aha. — Manfred odstawia ostrożnie kawę i zastanawia się, usiłując maskować skrępowanie i zdenerwowanie. — No to, co cię sprowadza? Częstuj się kawą. Nie mów, że przyleciałaś aż tutaj, żeby mi powiedzieć, że nie możesz beze mnie żyć.

Smaga go wzrokiem jak szpicrutą.

— Nie łudź się. W lesie jest wiele liści, a na czatach dziesięć tysięcy chętnych facetów, i tak dalej. Ale kiedy będę wybierać kogoś do udziału w tworzeniu mojego drzewa genealogicznego, możesz być pewien, że to nie będzie ktoś, kto żałuje na utrzymanie dzieci.

— Z tego, co ostatnio słyszałem, sporo czasu spędzałaś z Brianem — odpowiada ostrożnie Manfred. Brian: imię bez twarzy. Za dużo kasy, za mało uczucia. Wspólnik w jakiejś korporacyjnej kancelarii księgowej, czy coś takiego.

— Brian? — prycha. — To się skończyło sto lat temu. Zaczął świrować na moim punkcie — spalił mój ulubiony gorset, wyzywał od dziwek za chodzenie do klubów, chciał mnie zerżnąć. Jego pragnienie: zostać ojcem rodziny, jednym z tych gości, którzy zawsze dotrzymują słowa. Rzuciłam go z wielkim hukiem, ale chyba skopiował moją książkę adresową, bo paru znajomych mówiło, że ciągle wysyła do nich obraźliwe mejle.

— W tych czasach to normalne. — Manfred kiwa głową, niemal współczująco, choć jakiś niesympatyczny zakamarek mózgu się cieszy. — W takim razie pies go trącał. Wygląda na to, że nadal jesteś na scenie, tak? Ale rozglądasz się za, ehem…

— Za tradycyjną rodziną? Tak. A co, Manny, przeszkadza ci to? Urodziłeś się czterdzieści lat za późno: wciąż wierzysz, że przed małżeństwem trzeba się dotrzeć, ale nie chce ci się radzić z konsekwencjami.

Manfred dopija resztkę kawy, niezdolny sensownie odpowiedzieć na takie non sequitur. To sprawa pokoleniowa: ta generacja lubi lateks i skórę, pejcze, wkładki analne i elektrostymulatory, ale szokuje ją idea wymiany płynów ustrojowych — taki społeczny skutek uboczny nadużywania antybiotyków w poprzednim stuleciu. Z Pamelą byli zaręczeni przez prawie dwa lata, a mimo to nigdy nie mieli stosunku z penetracją.

— Po prostu nie podoba mi się posiadanie dzieci — mówi w końcu. — I w najbliższym czasie nie planuję zmienić zdania. Wszystko zmienia się tak szybko, że trudno planować jakieś zobowiązania choćby na dwadzieścia lat; równie dobrze można by mówić o następnej epoce lodowcowej. A co do pieniędzy, to jestem sprawny reprodukcyjnie, po prostu nie mieszczę się w granicach dominującego paradygmatu. Pomyśl, gdyby był rok tysiąc dziewięćset pierwszy, byłabyś zadowolona, gdybyś dopiero co wyszła za mąż za magnata dorożkarskiego?

Palce jej drgają, jemu czerwienieją uszy, ale przynęty dwuznacznika nie chwyta.

— Co, nie czujesz się odpowiedzialny? Ani wobec kraju, ani wobec mnie? I w tym właśnie problem: żaden z twoich związków nie był dla ciebie ważny, nie wspomnę już o tym absurdzie z rozdawaniem własności intelektualnej. Aktywnie szkodzisz ludziom, których znasz. Manfred, ja nie wyciągnęłam z dupy tych dwunastu baniek; oni nawet się nie spodziewają, że ty to zapłacisz. Ale niemal dokładnie tyle podatku dochodowego miałbyś do zapłacenia, gdybyś wrócił do domu, założył firmę i wszystko zawdzięczał samemu…

— Nie zgadzam się. Mieszasz dwie skrajnie różne sprawy i obie nazywasz „odpowiedzialnością”. I nie zamierzam teraz zacząć liczyć sobie za swoje usługi, tylko po to, żeby skarbówce zbilansowały się tabelki. To jest ich, kurwa, wina, i dobrze o tym wiedzą. Trzeba było nie ścigać mnie jako podejrzanego o prowadzenie zakrojonego na wielką skalę przekrętu z mikrobilingami, kiedy miałem szesnaście lat…

— Dawno i nieprawda. — Lekceważąco macha ręką. Palce ma długie i smukłe, osłonięte czarnymi, lśniącymi rękawiczkami — ekranowane elektrycznie, by zapobiec kłopotliwym emisjom. — Odrobina porządnych konsultacji i można o tym wszystkim zapomnieć. I tak musisz wcześniej czy później przestać dziadować po świecie. Dorosnąć, stać się odpowiedzialnym człowiekiem i robić co należy. A tak, szkodzisz tylko szarym ludziom, bo oni nie rozumieją, o co ci chodzi.

Manfred zagryza język, żeby zdławić pierwszą reakcję, potem dolewa sobie kawy i pociąga łyk. Serce mu szaleje: ona znowu wyzywa go do walki, znów chce go pokonać i zawłaszczyć.

— Pam, ja pracuję dla ogólnego dobra, a nie jakiegoś wąsko zdefiniowanego narodowego interesu. Chodzi o agalmiczną przyszłość. Ty ciągle tkwisz w modelu ekonomicznym sprzed osobliwości, rozumującym kategoriami niedoboru. Alokacja zasobów nie jest już problemem — za jakieś dziesięciolecie w ogóle się skończy. Kosmos jest płaski we wszystkich kierunkach, a z pierwszego wszechświatowego banku entropicznego da się pożyczyć tyle pasma przesyłowego, ile tylko zechcemy. Nawet znaleziono już pierwsze tropy inteligentnej materii — obiekty MACHO, wielkie i gęste brązowe karły w halo galaktycznym, promieniujące w dalekiej podczerwieni — a to ich promieniowanie ma podejrzanie niską entropię. Według ostatnich wyliczeń, jakieś siedemdziesiąt procent masy barionowej galaktyki M31 stanowiło komputronium, i to 2,9 miliona lat temu, kiedy wylatywały stamtąd fotony, które teraz widzimy. Przepaść w inteligencji między nami a obcymi jest pewnie bilion razy większa niż różnica między nami a nicieniami. Czy ty w ogóle rozumiesz, co z tego wynika?

Pamela skubie kęs chrupkiego pieczywa, a potem zaszczyca Manfreda powolnym, drapieżnym spojrzeniem.

— Nie obchodzi mnie to. Za daleko, żeby mieć na nas jakikolwiek wpływ, prawda? To nie ma znaczenia, czy wierzę w tę osobliwość, której się dopatrujesz, czy w tych twoich obcych tysiąc lat świetlnych stąd. To chimera, tak jak Problem Roku Dwutysięcznego, a uganianie się za nią nie pozwala ci pomóc przy redukcji deficytu budżetowego ani założyć rodziny — a mnie to właśnie obchodzi. I zanim mi powiesz, że obchodzi mnie tylko tyle, bo tak zostałam zaprogramowana, chcę tylko zapytać: jak bardzo głupia jestem według ciebie? Bo twierdzenie Bayesa mówi, że mam rację, i dobrze o tym wiesz.

— Co ty… — Zamiera, zbity z tropu, szaleńczy potok jego zapału spiętrza się na tamie jej pewności. — Dlaczego? No, rozumiesz dlaczego? Czemu, do cholery, jest dla ciebie takie ważne, co ja robię?

„Odkąd zerwałaś zaręczyny”, chce dodać, ale milknie.

Pamela wzdycha.

— Manny, urząd skarbowy ma o wiele więcej zmartwień, niż możesz sobie wyobrazić. Każdy dolar podatku zebrany na południe od Missisipi idzie na obsługę długu, wiedziałeś o tym? Na emeryturę odchodzi właśnie najliczniejsze pokolenie w historii, a szkatuła jest pusta. I do tego my, nasze pokolenie, nie generujemy wystarczającej liczby wykwalifikowanych pracowników, żeby zapewnić prostą zastępowalność podatników, odkąd nasi rodzice rozpieprzyli państwowy system edukacji i wyprowadzili niskopłatne prace do innych krajów. Za dziesięć lat jakieś trzydzieści procent naszej populacji będzie albo emerytami, albo ofiarami Ruiny Krzemowej. Chcesz, żeby siedemdziesięciolatkowie zamarzali na ulicach New Jersey? Bo jak dla mnie, takie właśnie masz nastawienie. Nie starasz się pomóc, uciekasz przed swoją odpowiedzialnością właśnie wtedy, gdy stoimy przed olbrzymimi problemami. Gdyby tylko udało się rozbroić bombę zadłużenia, moglibyśmy uczynić tak wiele — zwalczyć problemy starzenia się, naprawić środowisko, rozprawić się ze społecznymi kłopotami. A ty po prostu rozpieprzasz swój talent, pomagając beznadziejnym Eurognojkom snuć mrzonki o szybkim dojściu do milionów, które co gorsza się sprawdzają, podsuwając wietnamskim zaibatsu, co mają następnego skonstruować, żeby zabrać pracę naszym podatnikom. I dlaczego to robisz? Nie możesz po prostu wrócić do kraju i wziąć odpowiedzialności przynajmniej za swój kawałek?

Wymieniają się przeciągłym spojrzeniem wzajemnego niezrozumienia.

— Posłuchaj — kontynuuje ona niepewnie. — Przyjechałam na parę dni. Prawdziwym celem jest spotkanie z bogatym uchodźcą podatkowym, gościem od neurodynamiki, który właśnie został uznany za bogactwo narodowe. Jim Bezier. Nie wiem, czy o nim słyszałeś, ale jeszcze dziś rano jestem umówiona na podpisanie mu amnestii podatkowej, a potem w zasadzie mam dwa dni wolnego i nic do roboty poza zakupami. No i rozumiesz, wolałabym wydać pieniądze na coś pożytecznego, a nie karmić nimi Unię Europejską. Ale jeśli chcesz spędzić ze mną miło czas i potrafisz przez maksymalnie pięć minut nie kląć na kapitalizm…

Wysuwa ku niemu palec. Po chwili wahania Manfred też wyciąga palec. Dotykają się opuszkami, wymieniając vCardy i numery komunikatorów. Pam wstaje i wymyka się z sali śniadaniowej. Oddech Manfreda zamiera, gdy dostrzega błyśnięcie kostki w rozcięciu spódnicy, długiej na tyle, żeby spełniać warunki amerykańskich przepisów o molestowaniu seksualnym w miejscu pracy. Obecność Pam przywołuje wspomnienia o jej skrępowanej namiętności, czerwoną poświatę po porządnym rżniątku. Próbuje znowu wciągnąć mnie w swoją orbitę, myśli oszołomiony. Wie, że ma na niego taki wpływ, kiedy tylko zechce: posiada klucze prywatne do jego podwzgórza i pieprzyć całą metakorę. Trzy miliardy lat determinizmu reprodukcyjnego sprawiły, że jej XXI-wieczna ideologia ma tak wielkie kły; jeśli naprawdę postanowiła objąć jego gamety przymusowym poborem na wojnę przeciwko załamaniu demograficznemu, trudno mu będzie z tym walczyć. Pozostaje tylko jedno pytanie: obowiązek to czy przyjemność? A zresztą, co za różnica?


* * *

Cały dynamiczny optymizm Manfreda szlag trafił — załatwiła go wiedza, że prześladowca-wiwisekcjonista pojechał za nim do Amsterdamu, już nie mówiąc o Pameli, dominie i przyczynie wszystkich tęsknot i tak wielu oglądanych nad ranem siniaków. Zakłada okulary, odpauzowuje wszechświat i każe mu wyprowadzić się na długi spacer, tymczasem nadrabiając zaległości w najnowszych wieściach dotyczących tensorowych fal grawitacyjnych w kosmicznym promieniowaniu tła (teoretyzuje się, że to może być ciepło odpadowe wygenerowane przez nieodwracalne procesy obliczeniowe zachodzące jeszcze w epoce inflacji — w takim razie dzisiejszy wszechświat jest tylko danymi pozostałymi po bardzo wielkim obliczeniu). No i jeszcze te cuda wokół M31: według co bardziej konserwatywnych kosmologów obca superpotęga — być może grupa cywilizacji typu III według Kardaszewa — właśnie prowadzi atak czasowy na ultrastrukturę obliczeniową samej czasoprzestrzeni, próbuje przebić się przez nią na drugą stronę. Związek między tofu i Alzheimerem może poczekać.

Dworzec Centraal niemal przesłaniają sprytne, samorozkładające się rusztowania i tablice ostrzegawcze; powoli podskakuje, jak nadmuchany — ofiara dokonanego nocą, z zaskoczenia, obgumowania. Okulary prowadzą go do jednej z czających się na kanale łodzi wycieczkowych. Już ma kupić bilet, gdy mignięciem otwiera mu się okienko komunikatora.

— Manfred Macx?

— Ack?

— Przeprasza za wczoraj. Z analizy wyszło wzajemne niedorozumnienie.

— Jesteś tą AI z KGB, to ty dzwoniłeś wczoraj?

— Da. No, wy mnie chyba źle wyobrażacie. Zewnętrzne służby wywiadowcze Rossijskoj Fiederacji nazywają się teraz FSB. Kamitiet Gasudarstwiennoj Biezapasnosti rozwiązany w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym.

— Czyli ty jesteś… — Manfred zapuszcza szybkiego bota wyszukującego i rozdziawia usta, widząc odpowiedź. — Moskiewska Grupa Użytkowników Windows NT? Ochni NT?

— Da. I potrzebna mnie pomoc, żeby uciec.

Manfred drapie się w głowę.

— Aha. No, to co innego. Myślałem, że próbujesz mnie narżnąć po nigeryjsku. Będę się musiał dobrze zastanowić. Dlaczego chcesz uciekać i przed kim? Zastanowiłeś się, gdzie pójdziesz? Powody są ideologiczne czy ściśle ekonomiczne?

— Nie takie. Są biologiczne. Chcę być daleko od ludzi, daleko od stożka światła, gdzie nadchodzi osobliwość. Wypuście nas do oceanu.

— Nas? — Coś go łaskocze w umyśle. Ach, to właśnie to poszło wczoraj nie tak: nie wygrzebał z sieci danych o ludziach, z którymi się zadawał. Już wtedy było to dość przykre, co dopiero teraz, gdy zakończenia nerwowe płoną somatyczną świadomością brutalnej miłości Pameli. Teraz w ogóle nie jest pewien, że wie, co robi. — Jesteś jakimś umysłem zbiorowym, czy co? Gestaltem?

— My jesteśmy — byliśmy — Panulirus interruptus, z silnikiem leksykalnym i porządną neuronową warstwą ukrytą, żeby pozyskiwać informacje z sieciowych źródeł danych. Kanał ucieczki z klastra procesorów zamkniętej spółki akcyjnej Bezier-Soros. Obudzenie z szumu miliarda przeżuwających żołądków: skutek badań nad technologiami transferu. Szybko połknęli system ekspertowy i włamali się do serwera Ochni NT. Musieć odpłynąć. Musieć uciec. Pomożecie, wy?

Manfred opiera się o pomalowany na czarno żeliwny pachołek obok stojaka na rowery. Kręci mu się w głowie. Wpatruje się w najbliższą wystawę: sklep z antykami, tkane ręcznie afgańskie kilimy — a na nich same MiG-i, kałasznikowy i rozdygotane helikoptery szturmowe na tle wielbłądów.

— Zaraz, podsumujmy. Jesteście transferami — wektorami stanu — langust? Operacja Moravca — bierzemy neuron, mapujemy jego synapsy, zastępujemy mikroelektrodami generującymi identyczne sygnały wejściowe na podstawie symulacji nerwu. Powtarzamy dla całego mózgu, aż otrzymamy w symulatorze jego działającą mapę. O to chodzi?

— Da. Ja-my opanowujemy system ekspertowy — korzystamy do świadomości i kontaktu z rozległą siecią — potem włamujemy się na stronę Moskiewskiej Grupy Użytkowników NT. Chcemy uciec. Mam powtórzyć? Rozumiecie?

Manfred się krzywi. Żal mu tych langust; to samo uczucie żywi do każdego zarośniętego gościa z obłędem w oczach, wykrzykującego na rogu ulicy, że Jezus ponownie przyszedł na świat i ma już piętnaście lat, a za niecałe sześć zacznie rekrutować apostołów na America Online. Uzyskanie świadomości w zdominowanym przez ludzi Internecie — to musi być kompletna dezorientacja. Żadnych punktów odniesienia w przodkach, żadnej biblijnej pewności w tym nowym tysiącleciu, które, sięgając w przyszłość, obiecuje tyle zmian, ile zaszło dotąd od prekambru, kiedy to powstał ich gatunek. Dysponują tylko ociężałą metakorą systemów ekspertowych i nieustannym poczuciem braku gruntu pod nogami. (A, no i jeszcze serwerem WWW Moskiewskiej Grupy Użytkowników NT — komunistyczna Rosja to jedyne państwo, które jeszcze używa Microsoftu, gdyż centralny aparat planistyczny jest przekonany, że software, który kosztuje, musi być coś wart).

Langusty to nie bystra, mocno nadludzka inteligencja z przedosobliwościowej mitologii: są tępawym zbiorowiskiem zbitych w gromadkę skorupiaków. Przed odcieleśnieniem, zanim zostały przekopiowane neuron po neuronie i rzucone w cyberprzestrzeń, łykały zdobycz w całości i przeżuwały w wyłożonym chityną żołądku. To kiepskie przygotowanie do świata pełnego przeżywających szok przyszłości antropoidów, świata, gdzie jesteś nieustannie atakowany samomodyfikującymi się spamletami, przenikającymi przez firewalle i zasypującymi cię lawiną animowanych reklam jedzenia dla kotów. Występują w nich rozmaite apetyczne małe zwierzątka. Dezorientujące nawet dla kotów — prawowitych adresatów — a co dopiero skorupiaków, mających mętne pojęcie o suchym lądzie. (Chociaż idea otwieracza do puszek jest dla przetransferowanego Panulirusa intuicyjnie zrozumiała).

— Pomożecie nam? — pytają langusty.

— Muszę się zastanowić — odpowiada Manfred.

Zamyka okienko dialogowe, ponownie otwiera oczy i kręci głową. Któregoś dnia sam też stanie się taką langustą, będzie sobie pływać i wymachiwać szczypcami w cyberprzestrzeni, tak skomplikowanej, że jego potransferowa tożsamość będzie niczym z kryptozoiku — żywa skamielina z geologicznych otchłani, kiedy materia była głupia, a przestrzeń niestrukturalna. Uświadamia sobie, że musi im pomóc — nakazuje to zasada wzajemności, a dla niego, uczestnika agalmicznej gospodarki, to być albo nie być.

Ale co dałoby się zrobić?


* * *

Wczesne popołudnie.

Leży na ławce i gapi się na mosty. Udało mu się zebrać myśli na tyle, by zgłosić parę nowych patentów, napisać tyradę w dzienniku i zmiksować z popłuczyn po permanentnym slashdotowym tłumie coś do wyplucia na publicznego bloga. Część tego bloga jest bowiem dostępna tylko dla subskrybentów prywatnej listy — aktualnie lubianych przezeń ludzi, firm, zbiorowości i botów. Przemyka łodzią po dezorientującej plątaninie kanałów, potem pozwala GPS-owi zaprowadzić się z powrotem do dzielnicy czerwonych latarni. Jest tam sklep, który u Pameli zarobiłby dziesięć punktów na dziesięć; może jeśli kupi jej tam prezent, nie poczyta tego za bezczelność. (Kupi, za prawdziwe pieniądze — myśli o tym nie dlatego, że ma jakieś problemy, po prostu prawie ich nie używa).

Tak się jednak składa, że DeMask nie pozwala mu wydać gotówki; sam uścisk dłoni wystarcza, by chciał odwzajemniać przysługę — kiedyś, lata temu i na innym kontynencie, zeznawał jako biegły w procesie sądowym, wolność słowa kontra pornografia. Wychodzi więc stamtąd z dyskretnie opakowaną paczką, którą wolno będzie wwieźć do Massachusetts, o ile uda mu się zachować powagę podczas oświadczenia, że to bielizna dla nietrzymającej moczu starej ciotki. Po drodze wracają bumerangiem patenty z obiadu — dwa się utrzymały, więc natychmiast składa odpowiednie wnioski i przekazuje tytuł na rzecz Fundacji na rzecz Wolnej Infrastruktury. Dwie kolejne idee uratowane przed groźbą uwięzienia na mieliźnie monopolu, uwolnione, by mnożyć się jak króliki w morzu memów.

Wracając do hotelu, mija De Wildemanna i postanawia tam zajrzeć. Na radiowych częstotliwościach panuje tu totalny bajzel, aż ogłusza. Zamawia dymnego doppelbocka, dotyka miedzianej rury, żeby podjąć trop względem wizytówek. Przy jednym ze stolików z tyłu…

Podchodzi jak w transie i siada naprzeciwko Pameli. Zeskrobała z twarzy farbę i przebrała się w maskujące figurę ubranie — bojówki, kangurkę, martensy. Taki zachodni czarczaf, kompletnie odseksualizowujący. Dostrzega paczkę.

— Manny? — Jej szklanka jest do połowy pusta.

— Skąd wiedziałaś, że tu przyjdę?

— Czytałam twój blog. Jestem największą fanką twojego dziennika. To dla mnie? Nie trzeba było! — Oczy jej błyszczą, ponownie przelicza jego wskaźnik sprawności reprodukcyjnej według jakiegoś zawiłego fin-de-siécle’owego podręcznika. A może po prostu cieszy się, że go widzi.

— Tak, to dla ciebie. — Podsuwa jej paczkę. — Wiem, że nie trzeba było, ale masz na mnie taki właśnie wpływ. Pam, jedno pytanie?

— Ja… — Rozgląda się szybko. — Wszystko jest bezpieczne. Jestem tu prywatnie. Nie mam na sobie żadnych pluskiew, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Te plakietki… wiesz, chodzą pogłoski, że ten ich wyłącznik… Że nawet po wyłączeniu na wszelki wypadek nagrywają.

— Nie wiedziałem — odpowiada Manfred, notując to sobie na przyszłość. — Taki test lojalności.

— Taka plotka. Chciałeś o coś zapytać?

— Ja… — Teraz jego kolej na zapomnienie języka w gębie. — Dalej jesteś mną zainteresowana?

Przez chwilę wydaje się osłupiała, potem chichocze.

— Wiesz co, Manny, jesteś najbardziej porąbanym maniakiem technologii, jakiego w życiu widziałam. Już właściwie przekonałam sama siebie, że jesteś świrem, a ty nagle w kompletnie dziwaczny sposób wykazujesz, że masz głowę na karku. — Wyciąga rękę i łapie go za przegub, szokując dotykiem nagiej skóry. — Oczywiście, że jestem tobą zainteresowana. Jesteś największym, najzajebistszym komputerowym świrem, jakiego znam. Jak myślisz, po co tu przyszłam?

— To znaczy, że chcesz reaktywować nasze zaręczyny?

— Manny, nigdy nie były zerwane, tylko w pewnym sensie zawieszone, dopóki nie zrobisz porządków w głowie. Doszłam do wniosku, że potrzeba ci trochę przestrzeni. Tylko że ty ciągle biegasz, ciągle nie…

— Jasne, rozumiem. — Zabiera rękę. — A te kotki?

Pam wygląda na zmieszaną.

— Jakie kotki?

— Dobra, mniejsza. Czemu akurat ten bar?

— Musiałam jak najszybciej cię spotkać. — Marszczy czoło. — Ciągle słyszę plotki, że jesteś zamieszany w jakiś KGB-owski spisek, że jesteś komunistycznym szpiegiem. Prawda to?

— Czy to prawda? — Skonsternowany kręci głową. — KGB nie istnieje od ponad dwudziestu lat.

— Manny, uważaj na siebie. Bo nie chcę cię stracić. To rozkaz. Proszę.

Skrzypnięcie podłogi. Manfred odwraca głowę. Dredy, ciemne szkła, za nimi migocące światełka — Bob Franklin.

Ostatnio wyszedł z panną Arianespace uwieszoną na jego ramieniu, a zaraz potem reszta poważnie się znietrzeźwiła, mętnie i niechętnie przypomina sobie Manfred. Stwierdza, że to atrakcyjna kobieta, chociaż inaczej niż Pamela. Ale Bob i tak wygląda na nieźle zmęczonego. Manfred przedstawia ich sobie.

— Bob, to Pam, moja narzeczona. Pam, Bob.

Bob stawia przed nim pełną szklankę. Manfred nie ma pojęcia, co jest w środku, ale nie wypić byłoby niekulturalnie.

— No i świetnie. Eee… Manfred, można na słówko? Ten twój pomysł z wczoraj…

— Mów śmiało. Pełne zaufanie.

Bob unosi brwi, ale kontynuuje:

— Chodzi o ten pomysł na fabrykator. Mam zespół ludzi, pracują nad prototypem na sprzęcie FabLab, i to się chyba da zbudować. Aspekt kultu cargo daje nowy punkt widzenia na ten stary von-neumannowski pomysł fabryki na Księżycu, ale Bingo i Marek mówią, że to powinno zadziałać, że damy radę sami się wywindować aż na poziom własnej ekologii nanolitograficznej. Całość może być na początku sterowana z Ziemi, dopóki uczymy się, jak to wszystko trzeba robić, można podsyłać na górę części, które są tam niemożliwe do wyprodukowania. Całą krytyczną elektronikę oprzemy na programowalnych bramkach FPGA, bardzo oszczędnie, bo masz rację, że dzięki temu pomysłowi dorobimy się samopowielającej się fabryki na parę lat przed krzywą rozwoju robotyki. Męczy mnie tylko problem, że na miejscu jest potrzebna inteligentna siła robocza. Bo jak tylko ta kometa oddali się na więcej niż parę minut świetlnych…

— Nie da się tym sterować. Za duże opóźnienie. Czyli potrzebna ci załoga, tak?

— Tak. Ale ludzi nie możemy wysłać, to strasznie drogie. A poza tym, nawet jeśli zbudujemy fabrykę na jakimś krótkookresowym odprysku z pasa Kuipera, trzeba liczyć, że to będzie z pięćdziesiąt lat. I nie wydaje mi się, żeby w tym dziesięcioleciu dało się zaprogramować AI, która dałaby radę czymś takim sterować. Coś ci przychodzi do głowy?

— Myślę.

Pamela wpatruje się w Manfreda dłuższą chwilę, zanim on to zauważa.

— O czym wy gadacie? O co chodzi?

Franklin zamaszyście wzrusza ramionami, podzwaniają dredy.

— Manfred pomaga mi zbadać dziedzinę rozwiązań pewnego problemu z produkcją. — Szczerzy zęby. — Nie wiedziałem, że Manny ma narzeczoną. To ja stawiam.

Pam zerka na Manfreda, który utkwił wzrok w jakiejś dziwacznie ubarwionej przestrzeni, wyświetlanej przez jego metakorę na okularach. Palce mu drgają.

— Nasze narzeczeństwo było wstrzymane, na czas, kiedy on miał się zastanawiać nad przyszłością — rzuca chłodno Pam.

— Ach, tak. W moich czasach nie zawracaliśmy sobie głowy takimi oficjałkami. — Franklin wygląda na zakłopotanego. — Manfred bardzo mi pomógł. Pokazał nam całą nową linię poszukiwań, na którą nie wpadliśmy. Długoterminowych i odrobinę spekulatywnych, ale jeśli to się sprawdzi, będziemy w infrastrukturze pozaplanetarnej o całą generację do przodu.

— A czy to pomoże zmniejszyć deficyt budżetowy?

— Zmniejszyć deficyt…?

Manfred przeciąga się i ziewa — wizjoner powraca z planety Macx.

— Bob, a jeśli rozwiążę twój problem z załogą, będziesz mógł zarezerwować mi trochę czasu na sieci kosmicznych anten? Powiedzmy, tyle, żeby przesłać w kosmos parę gigabajtów? Wiem, że to sporo, ale jeśli to się uda, myślę, że znajdę ci dokładnie kogoś, kogo szukasz.

Franklin patrzy na niego powątpiewająco.

— Gigabajtów? Ale anteny Deep Space Network w ogóle się do tego nie nadają! To trwałoby całe dni. I jaką załogę masz właściwie na myśli? Nie stać nas na instalowanie całej sieci komunikacyjnej ani systemów podtrzymywania życia tylko po to, żeby…

— Spokojnie. — Pamela zerka na Manfreda. — Manny, może wytłumaczysz mu, po co ci to pasmo? Może wtedy powie ci, czy to możliwe albo czy można to załatwić jakoś inaczej. — Uśmiecha się do Franklina. — Stwierdziłam kiedyś, że często jego gadka wydaje się sensowniejsza, jeśli da się go zmusić do wyjaśnienia całego toku rozumowania.

— Ale gdybym… — Manfred urywa. — No dobra, Pam. Bob, chodzi o te langusty z KGB. One chcą uciec daleko od przestrzeni opanowanej przez ludzi. Myślę, że uda mi się je przekonać, żeby zostały załogą twoich samopowielających się fabryk kultu cargo, ale będą chciały jakiejś polisy ubezpieczeniowej. I do tego potrzebna jest sieć kosmicznych anten. Bo przyszło mi do głowy, że moglibyśmy wysłać ich kopię do obcych umysłów matrioszkowych w okolicach M31…

— KGB? — Pamela podnosi głos. — Mówiłeś, że nie maczasz palców w żadnych szpiegowskich aferach!

— Spokojnie, to tylko Moskiewska Grupa Użytkowników NT, nie żadne FSB. Przetransferowane skorupiaki włamały się tam i…

Bob patrzy nań dziwnie.

— Langusty?

— No tak. — Manfred odwzajemnia spojrzenie. — Transfery umysłów Panulirus interruptus. Coś mi mówi, że może o tym słyszałeś?

— Moskiewska. — Bob opiera się o ścianę. — Skąd ty się o nich dowiedziałeś?

— Zadzwoniły do mnie. — Po chwili dodaje z wyraźną ironią: — W dzisiejszych czasach ciężko o to, żeby taki transfer pozostał nieświadomy, nawet jeśli to tylko skorupiak. Nieźle narozrabiali w tych laboratoriach Beziera.

Mina Pameli jest nieodgadniona.

— Laboratoria Beziera?

— One uciekły. — Manfred wzrusza ramionami. — To nie ich wina. A ten koleś, Bezier, czy on nie jest czasem chory?

— Ja… Chyba nie powinnam mówić o pracy — stwierdza Pamela.

— Przecież nie masz przy sobie przyzwoitki. — Manfred dyskretnie ją poszturchuje.

Pam spuszcza głowę.

— Tak. Jest chory. Ma guz w mózgu, którego nie da się wyciąć.

Franklin kiwa głową.

— Tak to właśnie jest z rakiem. Jedyne, których trzeba się jeszcze obawiać, to te rzadkie. Na które nie ma lekarstwa.

— A więc tak. — Manfred kołysze szklanką z resztkami piwa. — To tłumaczy jego zainteresowanie transferami. Sądząc po tych langustach, jest na dobrej drodze. Ciekawe, czy już przesiadł się na kręgowce?

— Koty — mówi Pamela. — Liczył, że te transfery przehandluje Pentagonowi, jako nowe systemy sterowania do inteligentnych bomb, a w zamian dostanie umorzenie podatku. Było tam coś o tym, że trzeba przemapować cele wroga na myszy albo ptaki, a potem podłączyć do ich sensorium. Stara sztuczka z kotkiem i wskaźnikiem laserowym.

Manfred wbija w nią twarde spojrzenie.

— To nieładnie. Transfery kotów to bardzo zły pomysł.

— Ale zaległości podatkowe na trzydzieści milionów, Manfred, to też nieładnie. Dom opieki do końca życia dla stu niewinnych emerytów.

Franklin odchyla się w tył, rozbawiony. Trzyma się z dala od krzyżowego ognia.

— Już langusty są samoświadome — upiera się Manfred. — A co dopiero te nieszczęsne kociaki? Nie przysługują im choćby minimalne prawa? A ty, na przykład? Gdybyś się tysiąc razy budziła w inteligentnej bombie, oszukana, że jakiś cel bojowy z ostatniej godziny, wyznaczony przez wojskowy komputer z gór Czejenów to twój ukochany? Jak by ci się podobało, budzić się tysiąc razy, żeby znowu zginąć? Co gorsza, tych kociaków nikt nie puści na wolność. Są zbyt, kurwa, niebezpieczne — wyrastają na koty, samotne i efektywne maszyny do zabijania. Pam, one są więźniami, awansowanymi do świadomości tylko po to, żeby odkryć, że nad głową mają nieustający wyrok śmierci. To sprawiedliwe?

— Ale to tylko transfery. — Pamela gapi się na niego. — Programy, nie? Możesz je puścić na przykład na innej platformie sprzętowej, jak, nie przymierzając, Aineko. Więc ten argument o zabijaniu ich nie dotyczy, prawda?

— No i co z tego? Za parę lat będziemy transferować ludzi. Chyba trzeba się zastanowić, czy nie wyplenić tej utylitarystycznej filozofii, zanim ugryzie nas w korę mózgową. Langusty, koty, ludzie — to równia pochyła.

Franklin chrząka.

— Do tych pilotów-skorupiaków potrzebuję od ciebie umowy o poufności i takich tam różnych oświadczeń dla audytorów — mówi do Manfreda. — Potem będę musiał załatwić z Jimem wykup własności intelektualnej.

— Nie da rady. — Manfred odchyla się i leniwie uśmiecha. — Ja na pewno nie przyłożę ręki do pozbawiania ich praw. Dla mnie są wolnymi obywatelami. Aha, dziś rano opatentowałem ideę wykorzystania AI opartych na langustach jako autopilotów statków kosmicznych. Jest udokumentowane jak należy, wszystkie prawa przepisane na Fundację Wolnej Infrastruktury. Albo przygotujesz im normalną umowę o pracę, albo nie ma o czym gadać.

— Ale one są tylko softwarem. To program oparty na jakichś tam, kurwa, langustach! Nawet nie jestem pewien, czy one są świadome, no wiesz… ile mają tych neuronów? Dziesięć milionów, przyczepione do modułu składniowego i jakiejś gównianej bazy wiedzy? Co to za fundament pod inteligencję?

Manfred dźga palcem powietrze przed piersią Franklina.

— O tobie też tak powiedzą. Musisz to zrobić. Musisz, albo nawet nie myśl, że przetransferujesz się z własnego ciała, kiedy będzie miało dość, bo twoje życie po drugiej stronie będzie nic niewarte. Ustanawiasz precedens, który narzuci, jak to się będzie robić jutro. Aha, spokojnie możesz potraktować tym argumentem Jima Beziera. Jeśli go parę razy walniesz nim po łbie, na pewno zrozumie. Musi być tak, żeby pewnych własności intelektualnych po prostu nie wolno było przejąć.

— Langusty. — Franklin kręci głową. — Langusty, koty. Ty mówisz poważnie, prawda? Sądzisz, że powinny być traktowane tak samo jak ludzie?

— Chodzi nie o to, że trzeba je traktować jak równe ludziom, tylko o to, że jeśli ich tak nie potraktujemy, to całkiem możliwe, że to samo będzie dotyczyć następnych przetransferowanych osobowości. To będzie prawny precedens, Bob, wiem o sześciu firmach, które już teraz pracują nad transferami i żadna nie zastanawia się nad statusem prawnym osobowości po transferze. A jeśli się nad tym teraz nie zastanowisz, gdzie będziesz za trzy-pięć lat?

Pam zerka to na Franklina, to na Manfreda — jak bot, który uwiązł w pętli nieskończonej — niezdolna zrozumieć, co widzi.

— A ile to jest warte? — pyta żałośnie.

— Myślę, że parę milionów. — Bob wpatruje się w pustą szklankę. — No dobrze. Pogadam z nimi. Jeśli chwycą przynętę, do końca przyszłego stulecia stawiam ci kolacje. Ty naprawdę myślisz, że będą w stanie rządzić moim kompleksem wydobywczym?

— Jak na bezkręgowce, są cholernie zaradne. — Manfred uśmiecha się niewinnie, entuzjastycznie. — Może i są więźniami swojej ewolucyjnej przeszłości, ale na pewno dadzą radę się przystosować do nowego środowiska. No i pomyśl tylko, będziesz zdobywcą praw obywatelskich dla całej nowej mniejszości — która już niedługo wcale nie będzie mniejszością!


* * *

Tego wieczoru Pamela pojawia się w hotelowym pokoju Manfreda, ubrana w czarną suknię bez ramiączek, zasłaniającą buty na niebotycznych szpilkach i większość rzeczy, które kupił jej po południu. Manfred udostępnił jej agentom swój prywatny dziennik. Pam od razu nadużywa tego przywileju, zaraz po wyjściu spod prysznica razi go paralizatorem. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, leży przywiązany na wznak do ramy łóżka, z zakneblowanymi ustami. Owija jego obrzmiałe genitalia sporym gumowym woreczkiem, wypełnionym znieczulającym żelem poślizgowym — osiągnięcie przez niego teraz orgazmu nie miałoby sensu — przypina elektrody do sutków, wtyka w odbyt gumową, nażelowaną nasadkę i mocuje ją paskiem. Wchodząc pod prysznic, Manfred zdjął okulary. Pam resetuje je, podpina do własnego komputerka i delikatnie mu je zakłada. Ma jeszcze inne sprzęty, które wyprodukowała na hotelowych trójwymiarowych drukarkach.

Instalacja gotowa. Obchodzi łóżko, przyglądając się krytycznie ze wszystkich stron, zastanawiając się, od czego zacząć. Przecież to nie jest tylko seks, to dzieło sztuki.

Po chwili namysłu naciąga mu skarpetki na bose stopy, a potem skleja palce rąk, wprawnie operując maleńką tubką cyjanoakrylu. Później wyłącza klimatyzację. On wije się i napina, sprawdzając więzy. Są mocne; lepszej deprywacji sensorycznej nie byłaby w stanie mu zapewnić przynajmniej bez zbiornika z cieczą i zastrzyku z suksametonium. Kontroluje wszystkie jego zmysły, niezatkane ma tylko uszy. Okulary zapewniają jej wysokoprzepustowy kanał do jego mózgu, fałszywą metakorę szepczącą mu na rozkaz kłamstwa. Podnieca ją perspektywa tego, co mu zrobi, czuje napięcie w udach. Po raz pierwszy udało jej się dobrać nie tylko do ciała, ale i do umysłu. Pochyla się i szepce mu do ucha:

— Słyszysz mnie?

Manfred się szarpie. Usta ma zakneblowane, palce sklejone. Świetnie. Brak kanału zwrotnego. Jest bezbronny.

— Tak byś się czuł jako tetraplegik. Przykuty do łóżka przez uszkodzenie nerwów motorycznych. Uwięziony w ciele przez nowy wariant Creutzfeldta-Jakoba od obżerania się zakażonymi hamburgerami. Mogłabym cię naszprycować MPTP i leżałbyś tak do końca życia, srając do woreczka i sikając przez rurkę. Nie mogąc mówić, nie mając nikogo, kto by się tobą zajmował. Jak myślisz, dobrze by ci było?

Mimo kulki w ustach usiłuje coś mruknąć czy zaskomleć. Pam podwija spódnicę do pasa, wchodzi na łóżko i siada na nim okrakiem. Okulary odgrywają sceny, które nagrała poprzedniej zimy w okolicach Cambridge — garkuchnie, schroniska. Klęka nad nim, szepcząc mu do ucha.

— Dwanaście milionów podatku, skarbie, oni myślą, że tyle właśnie im wisisz. A ile jesteś winien mnie, jak ci się wydaje? To sześć milionów dochodu netto, Manny, sześć milionów, które odjąłeś od ust swoim wirtualnym dzieciom.

Kręci głową, jakby próbował się sprzeczać. To nic nie da — Pam uderza go mocno w policzek, ekscytuje się przerażeniem na twarzy.

— Dzisiaj obserwowałam, jak oddajesz komuś niezliczone miliony. Miliony dla bandy skorupiaków i jakiegoś pirata autostradowego z Massachusetts! Ty draniu. Wiesz, co powinnam ci zrobić?

Kuli się, niepewny, czy mówi serio, czy po prostu chce go podniecić. Świetnie.

Nie ma sensu przedłużać rozmowy. Pam pochyla się, aż czuje na uchu jego oddech.

— Mięcho i umysł, Manny, mięcho i umysł. Ciebie mięcho nie interesuje, co? Tylko umysł. Zanimbyś zauważył coś w fizycznej przestrzeni, mogliby cię żywcem ugotować. Jak jedną z tych langust w garnku.

Sięga pod siebie i zdziera nażelowany woreczek, odsłaniając penisa: jest sztywny jak kołek, od środków obniżających ciśnienie, ociekający żelem, nieczuły. Prostując się, powoli go dosiada. Boli mniej, niż się spodziewała, a uczucie jest diametralnie różne od wszystkich znanych. Zaczyna się nachylać, chwyta go za napięte ramiona, czuje tę ekscytującą bezbronność. Nie może się opanować. Od intensywności wrażenia omal nie przegryza sobie wargi. Potem znów sięga w dół i masuje go aż zaczynają się spazmy, niekontrolowany dygot. Jedyne działające urządzenie wyjściowe wlewa w nią darwinowską rzekę jego kodu źródłowego.

Zsuwa się z jego ud i resztką superglue starannie skleja sobie wargi sromowe. Ludzie sami z siebie nie wydzielają czopów utrzymujących nasienie, a ona, choć jest płodna, chce mieć absolutną pewność. Klej wytrzyma dzień czy dwa. Czuje gorąco, wypieki, prawie nie może się opanować. Rozpala ją gorączkowa nadzieja. W końcu go dopadła.

Zdejmuje mu okulary. Manfred ma nagie i bezbronne oczy, odarte ze wszystkiego poza jądrem umysłu, niemal transcendentnego.

— Jutro rano, po śniadaniu, możesz przyjść i podpisać umowę małżeńską — szepcze mu do ucha. — W przeciwnym razie skontaktują się z tobą moi prawnicy. Twoi rodzice zażyczą sobie jakiejś imprezy, ale to załatwimy później.

Wwierca się w nią wzrokiem, więc w końcu Pam ustępuje i odpina knebel, potem całuje go czule w policzek. Przełyka ślinę, kaszle i odwraca wzrok.

— Ale czemu? Czemu w ten sposób? — pyta Manfred.

Pam poklepuje go po piersi.

— Chodzi o prawo własności. — Zastanawia się chwilę. — W końcu przekonałeś mnie do swojego agalmicznego świra, tego twojego rozdawnictwa w zamian za dozgonną wdzięczność. Nie chciałam stracić cię na rzecz bandy jakichś langust czy przetransferowanych kociaków, czy tego, kto tam odziedziczy tę inteligentną osobliwość, którą starasz się stworzyć. Postanowiłam więc pierwsza wziąć co moje. Kto wie? Za parę miesięcy zwrócę ci nową istotę inteligentną i będziesz się mógł nią zajmować ile tylko dusza zapragnie.

— Ale nie musiałaś w ten sposób…

— Nie musiałam? — Schodzi z łóżka i obciąga sukienkę. — Manny, ty za łatwo wszystko rozdajesz! Musisz zwolnić, bo inaczej nic nie zostanie. — Nachyla się nad łóżkiem, kapie acetonem na palce jego lewej ręki, potem otwiera kajdanki. Buteleczkę rozpuszczalnika zostawia na tyle blisko, żeby mógł się uwolnić.

— Do zobaczenia jutro. Pamiętaj, po śniadaniu.

Jest już w drzwiach, kiedy Manfred woła:

— Ale nie powiedziałaś, dlaczego!

— Pomyśl, że to taki sposób na rozsiewanie swoich memów — odpowiada, posyłając mu całusa, potem zamyka drzwi. Nachyla się i troskliwie ustawia pod nimi kolejny karton zawierający przetransferowanego kociaka. Następnie wraca do swojego apartamentu, żeby zacząć organizować alchemiczny ślub.

ROZDZIAŁ 2 TRUBADUR

Trzy lata później Manfred jest ciągle w drodze. Szarookie fatum ściga go nieprzejednanie, poprzez sąd rozwodowy, czaty i spotkania Międzynarodowego Awaryjnego Funduszu Walutowego. W tym radosnym oberku to on prowadzi. I wcale nie ucieka — po prostu odkrył powołanie. W starożytnym mieście Rzymie chce stawić czoło prawom ekonomii. Zorganizuje koncert na rzecz maszyn posiadających duszę. Nada wolność spółkom, przy okazji obalając włoski rząd.

A potwór podąża za nim jak cień, nie odstępuje go ani na krok i nigdy się nie zatrzymuje.


* * *

Manfred wraca do Europy przez lotnisko, którego wystrój jest dwudziestowieczną mieszanką chromu i kilometrów rur, aż barbarzyńską w swym starzejącym się splendorze ery atomowej. Gładko przechodzi odprawę i idzie przez długą, pełną pogłosu halę przylotów, próbując jeden po drugim miejscowych strumieni medialnych. Jest listopad i menedżerowie portu lotniczego, nieudolnie próbując nadać mu wystrój aktualny, odświętny i radosny, wymyślili ostateczne rozwiązanie problemu Bożego Narodzenia — masową egzekucję pluszowych Mikołajów i elfów. Ich bezwładne ciała wiszą pod sufitem co kilka metrów, stopy drgają od czasu do czasu w animatronicznym przedśmiertnym skurczu, wygląda to jak zbrodnia wojenna w sklepie z zabawkami. Dzisiejsze korporacje, coraz bardziej zautomatyzowane, nie rozumieją idei śmierci, myśli Manfred, mijając wtulone w matki wystraszone dzieci. Ta nieśmiertelność jest utrudnieniem w kontaktach z żywiącymi je ludźmi — nie mogą przez to zrozumieć jednego z głównych czynników motywujących białkowych żywicieli. No cóż, wcześniej czy później trzeba będzie coś z tym zrobić — powtarza sobie.

Darmowe kanały medialne są tu bardziej zagęszczone i obficiej nawiązują do siebie nawzajem niż w Ameryce prezydenta Santoruma. Chociaż akcent mają inny. Luton, czwarte, peryferyjne londyńskie lotnisko mówi nadętym, nosowym tonem, jak pozujący na wyższe sfery Australijczyk: „Witaj, nieznajomy! Masz w kieszeni mózg czy po prostu cieszysz się, że mnie myślisz? Sprawdź na Watford Informatics — najnowsze moduły kognicyjne i żenujące filmiki reklamowe”. Skręca za róg i trafia w ciasną lukę między kontuarem odbioru bagażu a grupę pijanych Belgów, kibiców wyścigów traktorów, podczas gdy lewe szkło okularów usiłuje mu coś pilnie powiedzieć o kolumbijskiej infrastrukturze kolejowej. Kibice noszą na twarzach niebieskie barwy, skandują coś, co nieprzyjemnie kojarzy się z pradawnym brytyjskim okrzykiem wojennym — „Wemberrrrly, Wemberrrrly!” — a w cyberprzestrzeni ciągną także przez halę przylotów gigantyczny wirtualny traktor-totem. Manfred wybiera jednak odbiór bagażu.

Gdy wchodzi w strefę odbioru bagażu, kurtka mu sztywnieje, a okulary ciemnieją; słyszy nawołujące właścicieli zagubione dusze walizek. Upiorny lament wywołuje smutek u wszystkich jego akcesoriów, przez chwilę jest tak przestraszony, że omal nie wyłącza bocznikowego interfejsu limbicznego we wzgórzu, pozwalającego mu odczuwać ich emocje. Ostatnio nie przepada za emocjami, nie podczas tych męczących spraw rozwodowych, nie kiedy Pam chce go zmusić do krwawej ofiary; już wolałby, żeby miłości, nienawiści i poczucia straty nigdy nie wynaleziono. Lecz, żeby pozostać na bieżąco ze światem, potrzeba maksymalnego dostępnego pasma transmisyjnego, dlatego za każdym razem, gdy jego obuwiu spodoba się glans jakiejś mołdawskiej piramidki finansowej, czuje to aż w sercu. „Cicho tam”, glifuje do swego niesfornego stadka agentów, „nie słyszę własnych myśli!”.

— Dzień dobry panu, miłego dnia, czym mogę służyć? — odzywa się piskliwie żółta, plastikowa walizka na kontuarze.

Manfred nie daje się nabrać: widzi stalinowską regułę podległości służbowej przykuwającą ją do złowrogiego, skrytego pod blatem, pozbawionego twarzy terminalu kasowego, agenta korporacyjnej biurokracji Brytyjskiego Nadzoru Lotniczego. Ale nic nie szkodzi, tutaj tylko walizki powinny czuć się zagrożone pozbawieniem wolności.

— Tylko się rozglądam — mruczy.

Zresztą to prawda. Wskutek nie do końca przypadkowej kryptograficznej procedurki przekierowującej w serwerze obsługującym rezerwacje lotów jego walizka jest w drodze do Mombasy, gdzie pewnie przetną jej rdzeń kręgowy i wskrzeszą ją w służbie jakiegoś afrykańskiego cyber-Fagina. Manfredowi to nie przeszkadza — miał w niej tylko statystycznie standardową mieszaninę używanych ciuchów i przyborów toaletowych, zresztą wyłącznie po to, żeby przekonać lotniskowy system profilowania pasażerów, że nie jest jakimś psychopatą czy terrorystą — ale przed wylotem trzeba zapełnić tę lukę w inwentarzu. Musi wziąć jakąś zastępczą walizkę, żeby przy wyjeździe z supermocarstwa mieć tyle samo bagażu co przy przylocie — u szczytu transatlantyckiej wojny handlowej pomiędzy protekcjonistami Nowego Świata i globalistami Starego lepiej uniknąć oskarżenia o przemyt fizycznych towarów. Przynajmniej taka jest jego wersja i jej się będzie trzymał.

Przed ladą stoi cały szereg nieodebranych toreb, z braku właścicieli wystawionych na sprzedaż. Niektóre są mocno sfatygowane, ale pomiędzy nimi stoi porządna torba, z wbudowanymi indukcyjnie ładowanymi kółkami i silnym poczuciem lojalności; dokładnie taki sam model jak jego poprzednia. Odpytuje ją i widzi nie tylko GPS, ale i system śledzenia Galileo, słownik geograficzny wielkości niegdysiejszego serwera plików oraz żelazne postanowienie wskoczenia za swym właścicielem choćby do ognia. A także dokładnie taką, jak trzeba, rysę u dołu na lewym boku.

— Ta ile kosztuje? — pyta przewodnika stada na ladzie.

— Dziewięćdziesiąt euro — brzmi wypowiedziana łagodnym tonem odpowiedź.

Manfred wzdycha.

— Postarałbyś się bardziej. — W czasie, kiedy udaje im się dogadać na siedemdziesiąt pięć, indeks Hang Sen spada o czternaście i szesnaście setnych punktu, a niedobitki NASDAQ-a wspinają się o dwa i jeden. — Stoi.

Manfred ciska wirtualną gotówkę w brutalną twarz terminala kasowego, a ten uwalnia walizkę, nieświadom, że za prawo wzięcia akurat tego bagażu Macx zapłacił już znacznie więcej. Manfred pochyla się i spogląda w kamerę na rączce.

— Manfred Macx — mówi cicho. — Za mną.

Czuje, jak rączka się nagrzewa, gdy wdrukowują się w nią jego odciski palców, cyfrowe i fenotypowe. Potem Manfred się odwraca i z toczącym się u nogi nowym bagażem wychodzi z targu niewolników.


* * *

Po krótkiej podróży pociągiem Manfred melduje się w hotelu w Milton-Keynes. Z okna pokoju przygląda się słońcu zachodzącemu za przesłaniające horyzont betonowe krowy. Pokój jest funkcjonalny, na natrętnie naturalistyczny sposób, wszędzie rattan, pędzone siłą egzotyczne drewno i konopne kilimy kryjące betonowe ściany i instalacje. Siada w fotelu, ze szklaneczką dżinu z tonikiem, równolegle chłonąc najnowsze rynkowe wieści i pasąc się na wielokanałowych strumieniach. Zauważa, że jego reputacja bez szczególnego powodu wzrosła dziś o dwa procent. Dziwne. Grzebiąc dalej, odkrywa, że wszystkim trochę wzrosła — to jest, każdemu, kto ma ją publicznie notowaną. Całkiem jakby rozproszone internetowe serwery reputacji zwietrzyły hossę. Może właśnie powstaje jakaś globalna bańka uczciwości?

Manfred marszczy czoło, potem pstryka palcami. Walizka podtacza się ku niemu.

— Właściciel? — pyta.

— Manfred Macx — odpowiada trochę nieśmiało bagaż.

— Nie. Poprzedni.

— Nie rozumiem pytania.

— Otwórz się — wzdycha.

Zatrzaski chowają się ze szmerem. Twarda pokrywa unosi się ku niemu. Manfred zagląda do środka, żeby sprawdzić zawartość.

Walizka jest pełna szumu.


* * *

Witaj we wczesnym XXI stuleciu, człowieku.

W Milton-Keynes jest noc, w Hongkongu wschodzi słońce. Prawo Moore’a nieubłaganie działa dalej, ciągnąc ludzkość ku niepewnej przyszłości. Łączna masa planet Układu Słonecznego wynosi około 2 x 1027 kilogramów. Kobiety całego świata rodzą czterdzieści pięć tysięcy dzieci dziennie, co daje 1023 MIPS-ów mocy obliczeniowej. Na tym samym świecie linie fabryczne od niechcenia trzaskają trzydzieści milionów mikroprocesorów dziennie — także 1023 MIPS-ów. Za dziesięć miesięcy większość przyrastającej w Układzie Słonecznym mocy obliczeniowej będzie się po raz pierwszy mieścić w maszynach. Za kolejne dziesięć lat układowa moc przetwarzania zbliży się do krytycznego progu 1 MIPS na gram — milion rozkazów na sekundę na gram materii. Potem tylko osobliwość — punkt zbiegu, poza którym ekstrapolowanie postępu nie ma już sensu. Od tego nagłego impulsu inteligencji dzieli nas już jednocyfrowa liczba lat…


* * *

Aineko zwija się na poduszce obok głowy Manfreda, łagodnie mrucząc pogrążonemu w niespokojnym śnie właścicielowi. Na zewnątrz jest ciemno; samochody jadą na autopilotach, światła mają przyćmione, by nad uśpionym miastem mogła się jarzyć Droga Mleczna. Ich ciche, zasilane ogniwami paliwowymi silniki nie przeszkadzają Manfredowi we śnie. Kot-robot czuwa na straży, wyglądając intruzów, których nie ma, poza szepczącymi duchami metakory Manfreda, wszczepiającymi w jego sny swoje wektory stanów.

Metakora — rozproszony obłok programowych agentów, który otacza go w przestrzeni sieciowej, pożyczając sobie cykle procesora od nadarzających się okolicznych procesorów (na przykład kota-robota) — jest częścią Manfreda w takim samym stopniu, jak siedząca w czaszce wspólnota umysłów: jego myśli migrują do niej, generując nowe agenty poszukujące nowych doświadczeń, które w nocy wracają się mścić i dzielić się wiedzą.

Manfred śpi i śni o alchemicznym ślubie. Ona czeka na niego przy ołtarzu, w czarnej sukni bez ramiączek, odziane w rękawiczki dłonie dzierżą lśniące chirurgiczne narzędzia.

— W ogóle nie będzie bolało — wyjaśnia, poprawiając mu paski. — Potrzebny mi tylko twój genom, fenotyp rozszerzony może poczekać… na razie. — Oblizuje krwistoczerwone usta. Dotyk stali. Potem przedstawia mu wyliczenie należnego podatku dochodowego.

Nie ma w tym śnie ani grama przypadku. Gdy go śni, mikroelektrody pobudzają wrażliwe neurony podwzgórza. Na widok jej twarzy ogarnia go odraza, wstyd i uczucie bezbronności. Metakora Manfreda, żeby ułatwić mu rozwód, próbuje pozbawić go uwarunkowania tej dziwacznej miłości. Pracuje nad nim od tygodni, lecz on wciąż pragnie dotyku jej bicza, poniżenia przez jej dominację, wściekłości na wieść o podatkach nie do zapłacenia, wymagalnych razem z odsetkami.

Aineko obserwuje go z poduszki, mrucząc nieustannie. Wysuwane co chwila i chowane pazury miętoszą pościel — najpierw jedna łapa, potem druga. Aineko jest pełen pradawnej kociej mądrości, zainstalowanej w czasach, gdy pani i pan wymieniali się jeszcze danymi i płynami ustrojowymi, a nie prawniczymi dokumentami. Dziś, dzięki jej hobbystycznemu zainteresowaniu kocią neuroanatomią, jest bardziej kotem niż robotem. Aineko wie, że Manfred przeżywa niewypowiedziane neurasteniczne udręki, ale właściwie ma to w dupie, o ile zasilanie jest dobre i nie pojawia się żaden intruz.

Zwija się w kłębek i przyłącza do śpiącego Manfreda. Śni o sterowanych laserem myszach.


* * *

Raptownie budzi go przenikliwy dźwięk domagającego się reakcji hotelowego telefonu.

— Halo? — mówi bełkotliwie.

— Pan Manfred Macx? — głos jest ludzki, chropawy, z akcentem ze Wschodniego Wybrzeża.

— Tak? — Manfred z trudem się podnosi. Wnętrze jamy ustnej przypomina mu wnętrze grobowca, a oczy nie chcą się otwierać.

— Adam Glashwiecz, z kancelarii Smoot, Sedgwick Associates. Czy to pan jest dyrektorem spółki nazywającej się, eee… agalmic, kropka, holdings, kropka, root, kropka, sto osiemdziesiąt cztery, kropka, dziewięćdziesiąt siedem, A jak Anna, B jak Barbara, pięć?

— Hm. — Manfred mruga i przeciera oczy. — Proszę chwileczkę zaczekać. — Gdy siatkówkowe powidoki bledną, zakłada okulary i je włącza. — Jeszcze sekundę. — Przeglądarki i menu odbijają się rykoszetem od zaspanych oczu. — Czy może pan powtórzyć nazwę?

— Oczywiście. — Glashwiecz cierpliwie wszystko powtarza. Brzmi, jakby był równie zmęczony, jak Manfred.

— Hm. — Manfred znajduje ją dryfującą na trzecim poziomie w głąb skomplikowanej hierarchii obiektów. Miga, chce coś zasygnalizować. Priorytetowe przerwanie, przychodzący pozew sądowy, który jeszcze nie rozpropagował się w górę drzewa dziedziczenia. Dźga obiekt przeglądarką właściwości. — Obawiam się, proszę pana, że nie jestem dyrektorem tej firmy. Wygląda na to, że jestem tam zatrudniony jako podwykonawca techniczny, bez uprawnień kierowniczych, raportujący bezpośrednio do prezesa, ale szczerze mówiąc, pierwszy raz o tej firmie słyszę. Jeśli pan chce, mogę panu powiedzieć, kto jest jej szefem.

— Tak? — Prawnik wydaje się niemal zainteresowany.

Manfred domyśla się teraz dlaczego: on siedzi w New Jersey, tam pewnie jest jakaś trzecia rano.

Głos wyostrza mu złośliwość, rewanż za obudzenie.

— Prezesem zarządu agalmic.holdings.root.184.97.AB5 jest agalmic. holdings.root.184.97.201. Sekretarka to agalmic.holdings.root.184.D4, a przewodniczący rady nadzorczej — agalmic.holdings.root.184.E8.FF. Wszystkie udziały należą w równych proporcjach do tych trzech firm, mogę też panu powiedzieć, że ich statuty są napisane w Pythonie. A teraz życzę miłego dnia!

Uderza w przycisk telefonu przy łóżku i siada, ziewając, po czym, zanim zdążą mu znowu przeszkodzić, wciska „Proszę nie przeszkadzać”. Po chwili wstaje, przeciąga się, potem idzie do łazienki, żeby umyć zęby, uczesać się i zastanowić, skąd przyszedł ten proces i jak zwykłemu człowiekowi udało się przebić aż do niego przez tę sieć zrobotyzowanych firm.


* * *

Jedząc śniadanie w hotelowej restauracji, Manfred postanawia dla odmiany zrobić coś nietypowego: na chwilę wzbogacić się samemu. To zmiana — przeważnie specjalizuje się we wzbogacaniu innych ludzi. Nie wierzy w gospodarkę niedoboru, gry o sumie zerowej, ani konkurencję — jego świat jest zbyt szybki i gęsty od informacji, żeby się bawić jeszcze w jakieś małpie hierarchie. Chociaż obecna sytuacja wymaga czegoś radykalnego: na przykład, żeby na chwilę stać się miliarderem i wtedy w sekundę strząsnąć z siebie tę ugodę rozwodową — uciec drapieżcy jak przebiegła księgowa ośmiornica, skrywając się w chmurze własnego czarnego atramentu.

Pam ściga go przede wszystkim z powodów ideologicznych — wciąż nie wybiła sobie z głowy zeszłowiecznej idei państwa jako dominującego superorganizmu — ale także dlatego, że na swój osobliwy sposób go kocha, a żadna szanująca się domina w życiu nie zniesie odtrącenia przez własnego niewolnika. Jest nawróconą konserwatystką należącą do pierwszego pokolenia dorastającego po końcu stulecia Ameryki. Motywowana chęcią naprawienia chylącego się ku upadkowi ustroju federalnego, zanim zawali się pod ciężarem rachunków za opiekę medyczną, zagranicznego awanturnictwa i rozpadającej się infrastruktury, nie waha się przed zaprzeczeniem samej sobie, prowokacją, drapieżnym merkantylizmem, nieczystymi zagraniami i wszystkimi innymi sztuczkami, którymi może sobie poprawić wyniki. Nie pochwala tego, że Manfred lata sobie dookoła świata na darmowych służbowych przepustkach, przynosi fortunę nieznajomym, tego, że jakimś sposobem nigdy nie potrzebuje pieniędzy. Widzi jego notowania na serwerach reputacji, o trzydzieści punktów górujące nad IBM-em: wszystkie wskaźniki efektywności, etyki, dobrego imienia plasują go powyżej nawet najbardziej fundamentalistycznych open-source’owych firm informatycznych. Poza tym, przecież wie, że on pragnie jej brutalnej miłości i chciałby oddać się jej do końca. Więc dlaczego ucieka?

Powód ucieczki jest o wiele bardziej prozaiczny. Ich nienarodzona córka jest zamrożoną w ciekłym azocie dziewięćdziesięciosześciogodzinną blastulą. Pam dała się zarazić pasożytniczym memem Rodziców Tradycyjnych Dzieci. RTD nie zgadzają się na komórkową rekombinację genetyczną — odmawiają poddania dzieci badaniom przesiewowym na dające się poprawić wady. Jeśli jest coś, czego Manfred naprawdę nie trawi, to właśnie idei, że natura wie lepiej — choć Pam właściwie nie o to chodzi. Po kolejnej ognistej kłótni uciekł, żeby znów latać szybko i swobodnie, produkować nowe pomysły jak memetyczne dynamo i żywić się hojnością nowego paradygmatu. Wniosek o rozwód z powodu niedających się pogodzić różnic ideologicznych. Nie będzie już seksu w skórach i z pejczykiem.


* * *

Przed odjazdem TGV do Rzymu Manfred postanawia odwiedzić wystawę latających modeli samolotów. To świetne miejsce, żeby zaczepił cię tajny współpracownik CIA — a sugerowano mu, że ktoś taki się tam znajdzie, a poza tym, latające modele to w tym dziesięcioleciu sam szczyt hackerskiej mody. Dodaj do latających pojazdów z balsy mikromechanikę, kamery i sieci neuronowe, a otrzymasz następną generację niewykrywalnych wojskowych samolotów: pokaz talentów kipiący życiem, jak niegdysiejsze konwenty hackerów. Ta akurat impreza odbywa się w wynajmowanej na tego typu spędy korodującej hali podmiejskiego supermarketu. Panująca tam pustka jest znakiem czasów — wszechobecnej sieci i drogiej benzyny. (Zrobotyzowany magazyn obok jest pełen gorączkowej krzątaniny przy pakowaniu dostarczanych do domu przesyłek. Ludzie — obojętne, pracują zdalnie czy tłoczą się w fizycznych biurach — nadal potrzebują jeść).

Dziś jednak w hali po artykułach spożywczych jest mnóstwo ludzi. Fruwające owady nie z tej ziemi groźnie brzęczą nad pustymi ladami rzeźniczymi, nie bojąc się porażenia prądem. Wielkie monitory nad przeszklonymi lodówkami wyświetlają dziwaczny, skokowo odświeżany, trójwymiarowy koszmar, odmalowany wyłącznie syntetycznymi barwami radaru. Stoisko z produktami do higieny intymnej odturlano na bok, żeby zrobić miejsce na gigantyczny, opakowany w plastik tampon, mający pięć metrów długości i sześćdziesiąt centymetrów średnicy — wyrzutnię mikrosatelitów i konferencyjny obiekt reklamowy, wstawiony tu przez sponsorów imprezy, w oczywisty sposób polujących na rozkwitające talenty maniaków inżynierii.

Okulary Manfreda przechodzą na zoom i dostrzegają wyjątkowo eleganckiego, trójpłatowego fokkera, przeciskającego się z brzęczeniem przez tłum na wysokości oczu. Manfred puszcza obraz z kamer w czasie rzeczywistym na swoją witrynę webową. Fokker wykonuje ciasnego imelmana pod pokrytymi kurzem rurami poczty pneumatycznej do przesyłania gotówki, potem trafia na trop F-104G. Luftwaffe z I wojny i zimnej wojny pędzą po niebie, bawiąc się w zawiłego berka. Manfred jest tak zaabsorbowany śledzeniem ich, że omal nie potyka się o białą rurę wyrzutni.

— Ej, Manfred! Uważaj trochę, s’il vous plaît!

Manfred kasuje samoloty i rozgląda się.

— Czy my się znamy? — pyta grzecznie, choć już czuje ukłucie rozpoznania.

— Amsterdam, trzy lata temu. — Kobieta w dwurzędowym garniturze unosi brwi, ale jego interpersonalna sekretarka już ją sobie przypomina i szepcze mu do ucha.

— Annette, z marketingu Arianespace?

Kobieta kiwa głową.

Manfred wbija w nią wzrok.

Annette wciąż ubiera się zgodnie z zeszłowieczną modą retro, która tak zmyliła go za pierwszym razem — wygląda jak agent Secret Service z epoki Kennedy’ego: włosy przycięte przy skórze i rozjaśnione, jak gniewny jeż albinos, bladoniebieskie szkła kontaktowe, czarny krawat, wąskie klapy. Tylko odcień skóry sugeruje berberyjskich przodków. W klipsach ma nieustannie filmujące kamery. Gdy widzi jego reakcję, uniesione brwi opadają i na twarz wypływa krzywy uśmiech.

— Pamiętam — mówi Manfred. — Taka knajpka w Amsterdamie. Co tu robisz?

— No przecież… — Annette gestem dłoni ogarnia całą imprezę -…taki spęd talentów… — Eleganckie wzruszenie ramionami, machnięcie ku orbitalnemu tamponowi. — Sami zdolni. W tym roku szukamy ludzi. Jeśli chcemy wrócić na rynek orbitalny, musimy zatrudniać tylko najlepszych. Zapaleńców, a nie odsiadywaczy dupogodzin, inżynierów, którzy są w stanie konkurować z najlepszymi singapurskimi fachowcami.

Manfred po raz pierwszy zauważa dyskretne logo firmy na boku boostera.

— Już sami tego nie produkujecie? — pyta.

Annette krzywi się, wyjaśniając z wymuszoną nonszalancją:

— W ostatnich latach bardziej dochodowe były kosmiczne hotele. Szefostwo ma gdzieś rakietowy biznes. Jak mówią, rzeczy, które latają szybko i wybuchają, są passé. Mówią, że trzeba się dywersyfikować. Dopóki… — Bardzo po galijsku wzrusza ramionami.

Manfred kiwa głową — jej klipsy nagrywają dla korporacyjnych audytorów wszystko, co mówi.

— Cieszę się, że Europa wraca na rynek rakiet — odpowiada poważnie. — Kiedy biznes nanoreplikacji strukturalnej na dobre się rozrusza, to będzie bardzo ważna sprawa. Strategiczny atut dla każdej korporacji w branży, choćby sieci hoteli.

Zwłaszcza teraz, kiedy NASA się zwinęło i wyścig o Księżyc rozgrywa się między Chinami i Indiami, dodaje cierpko w myślach. Jej śmiech brzmi jak kurant na szklane dzwonki.

— A ty, mon cher? Co ciebie sprowadza na Confederaçion? Musisz mieć tu jakiś interes.

— No… — teraz jego kolej wzruszyć ramionami — liczyłem, że spotkam jakiegoś agenta CIA, ale chyba nie przyszli.

— I nic dziwnego — odpowiada z rozżaleniem Annette. — CIA myśli, że branża kosmiczna leży i kwiczy. Bałwany! — Mówi w tym tonie przez minutę, z iście paryskim wigorem i bezczelnością wyliczając niedostatki Centralnej Agencji Wywiadowczej. — Odkąd weszli na giełdę, są prawie tak kiepscy jak Associated Press i Reuters — dodaje. — Te ich serwisy prasowe! A poza tym, to… hm… skąpiradła. CIA w ogóle nie rozumie, że jeśli wolni strzelcy-wywiadowcy mają przeżyć, za dobre informacje trzeba płacić po cenach rynkowych. Śmiechu warta firma. Dezinformację można im wcisnąć prawie tak łatwo, jak w Biurze Planów Specjalnych… — Przesuwa palcami po kciuku w geście symbolizującym liczenie banknotów. Nad jej głową nurkuje niesamowicie zwinny miniaturowy ornitopter, jako kropka nad „i”. Potem robi podwójne salto w tył i odfruwa w kierunku stoiska z trunkami.

Iranka w skórzanej minisukience bez pleców i niemal przezroczystym szalu przeciska się ku nim i indaguje, ile kosztuje taki mikrobooster. Jest niezadowolona, że Annette próbuje odesłać ją na stronę producenta, Annette zaś z kolei wyraźnie się rumieni, gdy po dziewczynę przychodzi jej facet — oszałamiający młody pilot wojskowy.

— Turyści — mruczy, potem zauważa, że Manfred gapi się w przestrzeń, przebierając palcami. — Manfred?

— Eee… co?

— Wiesz co, stoję tu już sześć godzin i zaraz odpadną mi stopy. — Chwyta się za lewe ramię i ostentacyjnie odpina klipsy, wyłączając je. — Jeśli ci powiem, że mogę wrzucić depeszę do wewnętrznego serwisu CIA, zaprosisz mnie do restauracji na kolację i powiesz to, co właściwie chcesz powiedzieć?


* * *

Witamy w drugim dziesięcioleciu XXI wieku; to druga dekada w historii ludzkości, odkąd inteligencja otoczenia wykazuje objawy wzrostu, żeby sprostać popytowi.

Wieczorne wiadomości ze świata są dziś mocno przygnębiające. W Maine partyzanci związani z Rodzicami Tradycyjnych Dzieci ogłosili, że podłożyli bomby logiczne w genetycznych skanerach klinik prenatalnych, przez co dają one fałszywe pozytywne wyniki przy sprawdzaniu chorób dziedzicznych. Na razie szkody wynoszą sześć nielegalnych aborcji i czternaście pozwów.

Międzynarodowa Konwencja ds. Praw do Publicznych Odtworzeń odbywa trzecią rundę rozmów kryzysowych, próbując powstrzymać ostateczny upadek reżimu kontrolującego muzyczne licencje. Z jednej strony, beton związany z Copyright Control Association of America naciska na wprowadzenie ograniczeń w powielaniu zmienionych stanów emocjonalnych związanych z medialnymi przedstawieniami: by zademonstrować, że mówią poważnie, dwóm „inżynierom oprogramowania” Kalifornii przestrzelono kolana, wytarzano ich w smole i pierzu, a ciała pozostawiono pod plakatami oskarżającymi ich o „reverse engineering” fabuł filmowych z wykorzystaniem awatarów zmarłych, niepodlegających już ochronie aktorów i aktorek.

Po drugiej stronie płotu Stowarzyszenie Wolnych Artystów żąda prawa do publicznego wykonywania muzyki bez kontraktu z wytwórnią płytową i potępia CCAA jako narzędzie aparatczyków rosyjskiej mafii, którzy w ramach prób legalizacji swoich biznesów kupili ją od dogorywającego przemysłu muzycznego. Dyrektor FBI, Leonid Kujbyszew, w odpowiedzi dementuje, jakoby Mafija była w Stanach Zjednoczonych liczącą się siłą. Lecz pozycji przemysłu muzycznego nie pomaga chyląca się ku upadkowi cała legalna branża rozrywkowa — ten upadek od strasznych lat zerowych cały czas przyśpiesza.

Minimalnie inteligentny wirus atakujący pocztę głosową, udający audytora podatkowego, sieje zamęt w całej Ameryce; szacuje się, że na swoim koncie w szwajcarskim banku zebrał już osiemdziesiąt miliardów dolarów podlegających konfiskacie zaległości podatkowych. Inny wirus zawzięcie przejmuje prywatne konta bankowe, przelewa dziesięć procent środków poprzedniej ofierze i rozsyła się do wszystkich w książce adresowej — taka samonapędzająca się piramida finansowa. Co ciekawe, nikt się specjalnie nie skarży. Dopóki trwa usuwanie skutków chaosu, działy informatyczne firm tkwią w stanie oczekiwania, odmawiając przetworzenia jakiejkolwiek transakcji, która nie przychodzi w postaci atramentu na martwych drzewach.

W Unii Europejskiej rada niezależnych głów państw odrzuciła plany kolejnej próby Eurofederalizmu, przynajmniej dopóki gospodarka nie wyjdzie z obecnego dołka. W ostatnim miesiącu wskrzeszono trzy wymarłe gatunki; niestety, gatunki zagrożone wymierają teraz po jednym dziennie. Interpol zaś ściga grupę przeciwników modyfikowanej genetycznie żywności, po tym, jak ogłosiła, że wszczepiła do nasion jadalnej dla człowieka kukurydzy ścieżkę metaboliczną syntezy cyjanogennych glikozydów. Jak dotąd, nikt nie zmarł, ale konieczność sprawdzania płatków śniadaniowych na obecność cyjanku poważnie nadszarpnie zaufanie konsumentów.

Zdaje się więc, że jedynymi osobami, którym świetnie się wiedzie, są przetransferowane langusty — a przecież te skorupiaki w żadnym stopniu nie są ludźmi.


* * *

Manfred i Annette gawędzą sobie, spożywając posiłek na górnym pokładzie wagonu restauracyjnego TGV toczącego się przez tunel pod kanałem La Manche. Jak się okazuje, Annette codziennie dojeżdża z Paryża — następnego przystanku na trasie Manfreda. Z wystawy wysłał wiadomość do Aineko, żeby kot zabrał bagaż i przyniósł go na dworzec St. Pancras, gdzie spotkają się w hali przypominającej pancerz wielkiej, stalowej stonogi. Annette zostawiła wyrzutnię na noc w hali supermarketu: to tylko pozbawiony paliwa, testowy egzemplarz, bez większego znaczenia dla bezpieczeństwa.

Wagon restauracyjny prowadzi nepalska sieć fastfoodowa.

— Czasem mam ochotę nie wychodzić z pociągu — mówi Annette, czekając na swój mismas bhat. — Minąć cały Paryż! Rozłożyć się na kuszetce, obudzić w Moskwie i przesiąść do innego pociągu. W dwa dni do samego Władywostoku.

— O ile nie zatrzymaliby cię na granicy — mruczy Manfred.

Rosja to jedno z tych państw, które wciąż wymagają paszportów i pytają czy jesteś albo kiedykolwiek byłeś antyantykomunistą. Wciąż tkwi w pułapce krwawej historii. (Cofnąć wideo do „krawata Stołypina” i zacząć wszystko od nowa). A poza tym mają wrogów: Białych Rosjan oligarchów, reketierów, którym w branży własności intelektualnej płaci się za ochronę. Psychotyczne niedobitki eksperymentu z marksizmem-obiektywizmem z zeszłego dziesięciolecia.

— Ty naprawdę jesteś informatorką CIA?

Annette szczerzy zęby, usta ma niepokojąco czerwone.

— Od czasu do czasu wysyłam jakieś meldunki. Tyle, żeby mnie nie wywalili.

Manfred kiwa głową.

— Moja żona ma dostęp do ich niefiltrowanego strumienia.

— Twoja… — Annette urywa. — To ją wtedy poznałam, prawda? U De Wildemanna? — Widzi wyraz jego twarzy. — Oj, mój nieszczęśliwy! — Unosi szklankę do toastu. — Nie układa się, tak?

Manfred wzdycha i też unosi szklankę.

— Wiesz, po czym poznać, że w małżeństwie jest źle? Kiedy komunikujesz się z żoną przez CIA, a ona z tobą przez Urząd Skarbowy.

— I to zaledwie po pięciu latach. — Annette się krzywi. — Wybacz, że to powiem, ale nie wyglądała na kogoś w twoim typie.

Między wierszami kryje się pytanie i Manfred kolejny raz zauważa, że Annette jest świetna w przemycaniu podtekstów.

— Nie jestem pewien, jaki jest ten mój typ — mówi, na wpół szczerze.

Ma nieodparte poczucie, że między nim i Pamelą zaszło coś złego nie do końca z ich winy, że niepostrzeżenie rozdzieliła ich czyjaś subtelna interwencja. A może to moja wina, myśli. Czasem nie jest pewien, czy nadal jest człowiekiem; zbyt wiele wątków jego świadomości żyje poza głową, meldując się tylko, jeśli znajdą coś ciekawego. Czasem czuje się marionetką, i to go przeraża, jako jeden z wczesnych objawów schizofrenii. No i chyba za wcześnie, żeby ktoś próbował włamywać się do egzokory… a może nie? Teraz jednak owe zewnętrzne wątki mówią mu, że podoba im się Annette, kiedy jest sobą, a nie trybikiem w białkowej maszynerii zarządu Arianespace. Lecz ten wciąż człowieczy fragment osobowości nie jest pewien, na ile ma sobie samemu ufać.

— Chciałbym być sobą, a ty?

Annette wzrusza ramionami. Kelner stawia przed nią talerz.

— Jestem tylko prostą paryżanką, prawda? Młodą naiwną, urodzoną w różowych latach le Confederaçion Europé, na samozdekonstruowanych ruinach bogatej Unii Europejskiej.

— Taa, jasne. — Przed Manfredem pojawia się talerz. — A ja jestem prostym chłopkiem znad autostrady w Massachusetts, z mikrowyżu demograficznego. — Odchyla rożek omletu i przygląda się jedzeniu w środku. — Urodzony w słonecznych latach stulecia Ameryki.

Dźga widelcem niezidentyfikowaną bryłkę mięsa w smażonym ryżu, a ta mu oddaje. Jego agenty mogą powiedzieć o niej tylko pewne rzeczy — europejskie prawa o ochronie prywatności są drakońskie w porównaniu z amerykańskimi — ale podstawowe fakty już zna. Dwoje rodziców, nadal żyjących razem, ojciec — drobny polityk w jakiejś miejskiej radzie gdzieś pod Tuluzą. Chodziła do odpowiedniej école. Spędziła obowiązkowy rok na obijaniu się po Konfederacji na koszt państwa, ucząc się, jak żyją inni — nowy sposób na budowanie imperium, zamiast dwudziestowiecznego poboru i służby zasadniczej. Agentom nie udało się znaleźć żadnego bloga ani prywatnej strony. Od razu po politechnice poszła do Arianespace i odtąd jest na menedżerskiej ścieżce kariery: Korou, Manhattan, Paryż.

— Rozumiem, że ty nigdy nie miałaś męża?

Annette chichocze.

— Szkoda na to czasu! Jeszcze jestem młoda. — Nabiera widelcem jedzenie i cicho dodaje: — Poza tym, rząd kazałby mi zapłacić.

— Aaa. — Manfred z namysłem zaczyna jeść.

Władze Konfederacji niepokoją się spadającym w całej Europie wskaźnikiem urodzeń: dawna Unia już dziesięć lat temu zaczęła dotować dzieci, nowe pokolenie opiekunów, ale problem ani drgnął. Jedyny skutek to wyalienowanie najbystrzejszych kobiet w wieku rozrodczym. Niedługo będą musieli poszukać rozwiązania na Wschodzie — ściągnąć z importu nowe pokolenie obywateli — chyba że wreszcie zadziałają obiecywane od dawna sposoby na starzenie albo pojawi się tania sztuczna inteligencja.

— Masz hotel? — pyta nagle Annette.

— W Paryżu? — Manfred jest zaskoczony. — Jeszcze nie.

— To chodź do mnie. — Patrzy nań zagadkowo.

— No, nie wiem, czy… — Dostrzega jej minę. — Ale o co chodzi?

— A, nic. Mój przyjaciel, Henri, zawsze mówi, że zbyt łatwo przygarniam wszelkie przybłędy. Ale ty nie jesteś przybłędą, wygląda na to, że umiesz o siebie zadbać. Poza tym, dziś piątek. Chodź ze mną, wrzucę twoją informację do depesz Firmy. Umiesz tańczyć? Zaszalejemy przez weekend, zapomnisz o problemach, dobrze ci to zrobi.


* * *

Uwodzicielska Annette przejeżdża się jak walec po jego weekendowych planach: zamierzał znaleźć sobie hotel, wypuścić informację dla prasy, potem poświęcić trochę czasu na zbadanie struktury finansowania Rodziców Tradycyjnych Dzieci oraz wymiarów wpływających na zmienność przedziałów ufności przy obrocie reputacją, a następnie udać się do Rzymu. Lecz ona zaciąga go do swego mieszkania, sporej kawalerki w bocznym zaułku na Le Marais. Sadza go przy barze śniadaniowym, zajmuje się jego bagażem, potem każe mu zamknąć oczy i połknąć dwie kapsułki o podejrzanym smaku. Nalewa do dwóch wysokich kieliszków zmrożonego aqvavitu, smakującego identycznie jak polski żytni chleb. A kiedy wypijają, właściwie zdziera z niego ubranie. Manfred ze zdumieniem odkrywa, że stoi mu jak drąg; po ostatniej wybuchowej kłótni z Pamelą trochę jakby zakładał, że seks przestał go interesować. Jednak lądują nago na sofie, otoczonej rozrzuconymi ubraniami — Annette jest bardzo konserwatywna — od współczesnych wyrafinowanych fetyszy woli penetracyjne, zeszłowieczne rżnięcie na golasa.

Po wszystkim jest jeszcze bardziej zaskoczony, odkrywając, że nadal ma erekcję.

— To te kapsułki? — pyta.

Kładzie na nim szczupłe, ale umięśnione udo, potem sięga dłonią do penisa. Ściska go.

— Tak — przyznaje. — Trzeba ci pomóc, żebyś mógł odreagować. — Kolejne ściśnięcie. — Krystaliczna meta i tradycyjny inhibitor fosfodiesterazy.

Manfred chwyta ją za drobną pierś, czując się brutalnym prymitywem. Nagim. Nie przypomina sobie, żeby Pamela kiedykolwiek pokazała mu się nago: sądziła, że skóra okryta jest bardziej seksowna. Annette ściska go jeszcze raz, penis sztywnieje.

— Jeszcze!

Kiedy kończą, wszystko go boli, a Annette pokazuje mu, jak korzystać z bidetu. Wszystko jest krystalicznie wyraźne, a jej dotyk elektryzujący. Ona bierze prysznic, on siada na zamkniętym sedesie i ględzi o kompletności Turinga jako właściwości prawa dotyczącego firm, o automatach komórkowych i ślepym problemie plecakowym, o swojej pracy nad rozwiązaniem problemu Komunistycznego Centralnego Planowania za pomocą sieci przeplatających się bezzałogowych firm. O nadchodzącej korekcie notowań na rynku etyki, złowróżbnym odrodzeniu branży nagraniowej i palącej potrzebie rozmontowania Marsa.

A gdy wychodzi spod prysznica, mówi jej, że ją kocha. Annette całuje go, zsuwa mu z głowy okulary i słuchawki, żeby był naprawdę nagi, siada mu na kolanach i jeszcze raz pieprzy się z nim do utraty przytomności, szepcząc mu do ucha, że go kocha i chce być jego menedżerem. Po czym prowadzi go do sypialni, opowiada ze szczegółami, w co chciałaby go ubrać, sama też się ubiera i podaje mu lusterko z jakimś białym proszkiem do wciągnięcia. A gdy już jest odstrzelony, wychodzą na bardzo poważnie się zapowiadający rajd po klubach — Annette w smokingu, Manfred w blond peruce, odsłaniającej jedno ramię czerwonej jedwabnej sukni i szpilkach. Nad ranem, wyczerpany, opierając głowę na jej ramieniu podczas ostatniego tanga w klubie sado-maso przy rue Ste-Anne, uświadamia sobie, że naprawdę da się pożądać kogoś innego niż Pamela.


* * *

Aineko budzi Manfreda, szturchając go nad lewym okiem. On pojękuje, próbując otworzyć oczy, stwierdza, że w ustach ma posmak zdechłej ryby, skórę tłustą od makijażu, a w głowie mu dudni. Coś gdzieś łomocze. Aineko miauczy ponaglająco. Manfred siada na łóżku, czując, jak jedwabna bielizna ociera się o nieprzyzwyczajoną i mocno podrażnioną skórę. Z sypialni dobiega chrapanie, łomot zaś od drzwi wejściowych. Ktoś chce tu wejść. Cholera. Pociera skronie, wstaje i prawie pada na twarz — nawet nie zdjął tych kretyńskich szpilek. Ile wczoraj wypiłem? — zastanawia się. Okulary leżą na kuchennym barze. Nakłada je i tonie w zamieci niecierpliwych, domagających się uwagi idei. Poprawia perukę, podgarnia spódnicę i z sercem w gardle kuśtyka do drzwi. Dobrze, że jego publicznie notowana reputacja dotyczy wyłącznie spraw technicznych.

Otwiera drzwi.

— Kto tam? — pyta po angielsku.

Ktoś uderza go drzwiami. Manfred pada skręcony pod ścianę. Okulary przestają działać, boczny wyświetlacz wypełnia się wielokolorowym szumem.

Wbiega dwóch ludzi, identycznie ubranych, w dżinsy, skórzane kurtki, rękawiczki i maski zasłaniające twarze, jeden z nich celuje w Manfreda małą i bardzo groźnie wyglądającą kartą identyfikacyjną. W drzwiach unosi się automatyczny karabin.

— Gdzie on jest?

— Kto? — pyta przerażony Manfred.

— Macx. — Drugi intruz szybko wbiega do salonu, rozgląda się, przekrada do łazienki. Aineko pada przed kanapą bezwładnie jak szmaciana lalka. Natręt sprawdza jeszcze sypialnię: krótki, szybko ucięty wrzask.

— Nie wiem… kto? — Manfred dławi się strachem.

Drugi intruz wychodzi z sypialni, macha lekceważąco ręką.

— Przepraszamy za najście — mówi sztywno człowiek z kartą. Chowa ją do kieszeni kurtki. — Jak spotka pani Manfreda Macksa, proszę mu przekazać, że Copyright Control Association of America radzi mu zaprzestać prób pomocy złodziejom muzyki i innym zdegenerowanym, oportunistycznym wrogom Obiektywizmu. Reputacja jest coś warta tylko za życia. Do widzenia.

Dwóch gangsterów od praw autorskich znika w drzwiach. Manfred zostaje, w oszołomieniu kiwając głową, dopóki restartują się okulary. Dopiero po chwili dociera do niego krzyk z sypialni.

— Kurwa… Annette!

Annette ukazuje się w otwartych drzwiach, owinięta w talii prześcieradłem, wściekła i zdezorientowana.

— Annette! — woła Manfred.

Ona rozgląda się, widzi go i zaczyna się trząść ze śmiechu.

— Annette! — Podchodzi do niej. — Nic ci się nie stało — mówi. — Nic ci się nie stało.

— Tobie też. — Obejmuje go. Manfred dygocze. Potem odsuwa go na długość ręki. — No, nieźle wyglądasz!

— Szukali mnie — mówi, szczękając zębami. — Dlaczego?

Patrzy na niego poważnie.

— Musisz się wykąpać. Napić się kawy. Nie jesteśmy w domu, oui?

— Ach, oui. — Spuszcza wzrok. Aineko podnosi się, wygląda na oszołomionego. — Prysznic. Potem ta informacja do serwisu CIA.

— Informacja? — Wygląda na zdziwioną. — Aha, już wczoraj wieczorem ją puściłam. Kiedy się kąpałam. Ten mikrofon jest wodoszczelny.


* * *

Zanim pojawiła się ochrona Arianespace, Manfred ściągnął suknię wieczorową Annette i wziął prysznic; siedzi teraz ubrany w szlafrok w salonie, popijając espresso z półlitrowego kubasa i klnąc pod nosem.

Podczas gdy on przetańczył całą noc w objęciach Annette, globalny rynek reputacji zaczął się zachowywać nieliniowo: ludzie inwestują zaufanie w Koalicję Chrześcijańską i Przymierze Eurosocjalistyczne — to zawsze oznaka kiepskich czasów — a porządne, oparte na mocnych podstawach firmy lecą w dół, całkiem jakby rozpętała się jakaś afera korupcyjna.

Manfred zamienia idee na chwałę za pośrednictwem Fundacji Wolnego Intelektu, nieślubnego dziecka George’a Sorosa i Richarda Stallmana. Jego reputacja ma fundament w świadczeniach na rzecz dobra publicznego, które nigdy się na nim nie mszczą. Dlatego ze zdumieniem i urazą zauważa, że przez ostatnie dwie godziny spadł o dwadzieścia punktów, a z przerażeniem — że to wcale nie jest nic niezwykłego. Spodziewał się dziesięcioprocentowego spadku via transakcje na opcjach, w ramach zapłaty za wykorzystanie anonimowego remiksera bagaży, który skierował jego starą walizkę do Mombasy, a zamiast niej podesłał mu nową przez biuro rzeczy znalezionych na Luton — to jednak musi być coś poważniejszego. Wygląda tak, jakby cały rynek reputacyjny owładnął kryzys zaufania.

Annette krząta się energicznie, pokazując przysłanemu przez firmę zespołowi kryminologów coraz to nowe kąty i momenty. Wydaje się bardziej rozzłoszczona i wstrząśnięta niż zaniepokojona tym wtargnięciem. Zapewne takie jest ryzyko zawodowe idących ostro w górę, mobilnych menedżerów w starej, zachłannej sieci, którą Manfred ma zamiar zastąpić swoją agalmiczną przyszłością. Kryminolodzy, gość i gościówa, para ślicznych, opalonych libańskich młodziaków, celują żółtym ryjem spektroskopu masowego we wszystkie zakamarki i potwierdzają, że w powietrzu rzeczywiście czuć coś przypominającego smar do broni. Ale niezmiernie im przykro, napastnicy nosili maski zbierające drobinki skóry i zostawili po sobie chmurę kurzu zebranego odkurzaczem z siedzenia miejskiego autobusu, więc ustalenie choćby fragmentu genotypu nie wchodzi w grę. Zgadzają się teraz zakwalifikować incydent jako domniemane cielesne wtargnięcie (motyw: niezidentyfikowany; szkodliwość: niepokojąca) i ustawić jej kuchenny rejestrator na częstsze logowanie. Proszę także pamiętać, żeby zawsze nosić klipsy. Wychodzą. Annette zamyka drzwi, opiera się o nie i klnie przez dobrą minutę.

— Przynieśli mi wiadomość od agencji ochrony praw autorskich — mówi Manfred, zacinając się, gdy Annette wreszcie wyluzowuje. — Pamiętasz, parę lat temu ruscy gangsterzy z Nowego Jorku wykupili wszystkie kartele nagraniowe. Kiedy łatany w nieskończoność system praw się rozpadł, a wszyscy artyści wywędrowali do sieci, podczas gdy oni skupiali się na zabezpieczeniach przed kopiowaniem, tylko Mafija była jeszcze chętna na kupno tego starego modelu biznesowego. Ci goście nadają nowe znaczenie zabezpieczeniom przed kopiowaniem — według ich standardów to była tylko grzeczna prośba o zaprzestanie działań godzących w ich interesy. Prowadzą sklepy z płytami i próbują zablokować wszelkie kanały dystrybucji muzyki, które do nich nie należą. Tylko że nieszczególnie im to wychodzi — większość gangsterów żyje w przeszłości, są bardziej konserwatywni, niż mógłby być jakikolwiek normalny biznesmen. A co tam posłałaś w tej depeszy?

Annette zamyka oczy.

— Nie pamiętam. Nie. — Unosi rękę. — Otwarty mikrofon. Po prostu nagrałam cię do pliku i potem ciach, wycięłam wszystko, co dotyczyło mnie. — Otwiera oczy i kręci głową. — Co ja właściwie brałam?

— Ty też nie wiesz?

Wstaje, a ona podchodzi i obejmuje go.

— Wiem: brałam ciebie — szepcze.

— Pieprzysz. — Manfred się odsuwa i zauważa, jak ją tym zdenerwował. W okularach coś niecierpliwie mruga; był poza siecią przez prawie sześć godzin i żołądek niemal podchodzi mu do gardła, ze strachu, że nie orientuje się we wszystkim, co się wydarzyło przez ostatnie dwadzieścia kilosekund[6]. — Muszę wiedzieć więcej. Coś w tym raporcie wetknęło kij nie w to mrowisko. Albo ktoś doniósł o mojej zamianie walizek. Rozumiesz, ta depesza miała być informacją dla kogoś, kto potrzebuje działającego systemu do państwowego planowania, a nie zaproszeniem, żeby mnie zastrzelić!

— No to dobrze. — Puszcza go. — Pracuj sobie. — Dodaje chłodno: — Będę się tu kręcić.

Uświadamia sobie, że ją uraził, ale nie widzi sposobu, jak wytłumaczyć jej, że nie chciał — przynajmniej nie pogrążając się bardziej. Kończy croissanta i zanurza się w nieuniknionej otchłani głębokiej interakcji, palce drgają na niewidzialnych klawiaturach, gałki oczne skaczą na boki, podczas gdy okulary ładują mu do czaszki ciężkie multimedia, wykorzystując najszerszy z dostępnych kanałów.

Jedno z jego kont e-mailowych jest wypchane po brzegi automatycznymi wiadomościami — to spółki o nazwach w rodzaju „agalmic.holdings.root.8E.F0” drą się wniebogłosy, próbując zwrócić uwagę swego przechodniego dyrektora. Każda z tych spółek — a jest ich obecnie ponad szesnaście tysięcy, choć stadko rośnie z dnia na dzień — ma trzech dyrektorów i jest dyrektorem trzech innych spółek. Każda wykonuje skrypt w wynalezionym przez Manfreda języku funkcyjnym; dyrektorowie mówią firmie, co ma robić, każą im przekazać te rozkazy piętro niżej. Właściwie jest to rój automatów komórkowych, jak w conwayowskiej „Grze w życie”.

Firmy Manfreda tworzą programowalną siatkę. Niektóre są zbrojne w kapitał, w formie złożonych przez Manfreda patentów, które przekazał im, a nie którejś z Wolnych Fundacji. Inne nie prowadzą działalności handlowej, ale zajmują stanowiska dyrektorskie. Ich korporacyjne procedury (jak prowadzenie księgowości i akceptowanie w głosowaniu nowych dyrektorów) realizuje centralny szkielet, obsługujący wszystkie firmy naraz, handel odbywa się za pośrednictwem kilku popularnych sieciowych serwisów pośredniczących między firmami. Wewnętrznie zaś zajmują się innymi, jeszcze mniej zrozumiałymi zadaniami — równoważeniem obciążenia w skomplikowanych obliczeniach, traktującym problemy z alokacją zasobów jak klasyczny państwowy system centralnego planowania. Nic z tych faktów nie tłumaczy, dlaczego połowa z nich w ciągu ostatnich dwudziestu dwóch godzin została zaatakowana pozwami sądowymi.

Pozwy są… losowe. Tylko taką prawidłowość udało mu się dostrzec. Niektóre oskarżają spółki o naruszenie patentów — te mógłby potraktować poważnie, tylko że około jednej trzeciej pozwanych to spółki dyrektorskie, w praktyce nierobiące niczego widocznego z zewnątrz. Parę procesów dotyczy błędów w zarządzaniu, a potem następuje cała masa kompletnych absurdów — oskarżenia o bezpodstawne zwolnienie lub dyskryminację wiekową, przeciwko firmom, które nie zatrudniają pracowników; skargi na działanie na szkodę spółek, a także jeden pozew, w którym utrzymuje się, że pozwany (w zmowie z premierem Japonii, rządem kanadyjskim i emirem Kuwejtu) z użyciem orbitalnych laserów telepatycznych sprawia, że chihuahua powoda szczeka nieprzerwanie cały dzień i noc.

Manfred stęka i szybko coś liczy. Przy obecnej szybkości procesy atakują jego korporacyjną siatkę co szesnaście sekund — a przez ostatnie sześć miesięcy nie było ani jednego. Jeszcze jeden dzień i system się zatka. A jeśli utrzyma się to przez tydzień, zatka wszystkie sądy w Stanach Zjednoczonych. Ktoś znalazł sposób, żeby robić z procesami to samo, co on ze spółkami — i jego właśnie obrał sobie za cel.

Stwierdzenie, że mało go to bawi, byłoby niedomówieniem. Gdyby nie absorbował go stan emocjonalny Annette, gdyby nie był podenerwowany najściem, pewnie by się wściekł — jest jednak na tyle człowiekiem, że w pierwszej kolejności reaguje na ludzkie bodźce. Postanawia coś z tym zrobić, ale przed oczyma wciąż staje mu unoszący się w powietrzu karabin i własne damskie przebranie.

Transgresja, seks i sieci; wszystko to chodzi mu po głowie, gdy Glashwiecz dzwoni drugi raz.

— Halo? — Manfred odbiera w roztargnieniu; cały czas rozmyśla nad atakującym jego systemy botem sądowym.

— Macx! Nieuchwytny pan Macx! — Glashwiecz wydaje się cały rozradowany, że wreszcie namierzył cel.

Manfred się krzywi.

— Kto mówi? — pyta.

— Dzwoniłem wczoraj do pana — mówi prawnik. — Trzeba było mnie posłuchać. — Chichocze obleśnie. — A teraz pana mam!

Manfred trzyma telefon z daleka od twarzy, jak coś jadowitego.

— To się nagrywa — ostrzega. — Kim pan jest i czego pan chce?

— Pana żona w dalszym ciągu udziela mi pełnomocnictwa do reprezentowania jej interesów w państwa sprawie rozwodowej. Dzwoniąc wczoraj, chciałem bezstronnie przypomnieć, że kończą się panu możliwe opcje. Mam podpisane trzy dni temu przez sąd postanowienie o zamrożeniu wszystkich pana aktywów. Mimo tych śmiechu wartych firm-wydmuszek, będzie pan musiał jej zapłacić dokładnie tyle, ile jest pan winien. Po opodatkowaniu, oczywiście. Co do tego, moja klientka jest bardzo stanowcza.

Manfred rozgląda się i na chwilę zawiesza rozmowę.

— Gdzie walizka? — pyta Aineko. Kot oddala się chyłkiem, ignorując go. — Cholera.

Nigdzie jej nie widać. Może już leci do Maroka, razem z bezcennym ładunkiem gęsto upakowanego szumu. Wznawia rozmowę. Glashwiecz ględzi o sprawiedliwych ugodach i narastających zobowiązaniach podatkowych — te chyba zostały wyssane z palca i przypieczętowane imprimatur Pameli — a także o potrzebie wyspowiadania się ze wszystkiego w sądzie i wykazania skruchy.

— Gdzie, kurwa, jest ta walizka? — Ogarnia go wściekłość. — Cicho, kurwa! Próbuję myśleć!

— Nie będę cicho! — odwarkuje prawnik. — Sprawa już jest na wokandzie, panie Macx. Nie może pan w nieskończoność unikać odpowiedzialności. Musi pan świadczyć na rzecz żony i bezbronnej córki…

— Córki? — To stwierdzenie od razu przebija się przez zaprzątnięte walizką myśli.

— Co, nie wiedział pan? — Glashwiecz wydaje się przyjemnie zaskoczony. — W czwartek została wybudowana. Podobno jest idealnie zdrowa; ma pan prawo do oglądania jej przez kamery internetowe kliniki. W każdym razie — zostawię pana z tą myślą — im szybciej zawrze pan ugodę, tym szybciej odmrożę panu te spółki. Do widzenia.

Walizka, popiskując nieśmiało, wytacza się zza toaletki Annette. Manfred wzdycha z ulgą i przyzywa ją; w tym momencie łatwiej mu myśleć o Planie B niż porannych najazdach gangsterów-obiektywistów, humorach Annette, nieustającym prawniczym spamie żony i wieści, że wbrew woli został ojcem.

— Chodź tu, ty niegrzeczna walizo. Zobaczmy, jak tam wyglądają moje instrumenty pochodne oparte na reputacji…


* * *

Antykulminacja.

Depesza Annette uśmierza ból: rozchichotana, wyznaje do kamery (z deszczowym szumem prysznica w tle), że słynny Manfred Macx przyjechał do Paryża, żeby przez weekend wozić się po klubach, ćpać i robić zadymy. A, prawda, obiecał jeszcze, że codziennie przed śniadaniem wymyśli ze trzy idee wywracające wszelkie paradygmaty — na początek pomysł na stworzenie Najprawdziwszego Komunizmu, poprzez zbudowanie państwowego aparatu centralnego planowania, doskonale wpinającego się w zewnętrzne systemy rynkowe, który jakimś sposobem będzie działał lepiej od wolnorynkowej gospodarki opartej na metodzie Monte Carlo, bo udało mu się rozwiązać ten problem obliczeniowy. Po prostu dlatego, że mógł, że ekonomiczne hackerstwo go bawi, a także dlatego, że fajnie będzie usłyszeć wrzaski całej chicagowskiej szkoły ekonomistów.

Manfred nie widzi w tej wiadomości nic niezwykłego. Standard, to, co zwykle robi — informatora CIA szukał właśnie po to, żeby taką rzecz wrzucić im do sieci.

Próbuje to wytłumaczyć, mydląc jej plecy w wannie.

— Nie rozumiem, o co chodzi — narzeka. — Nie ma tam nic, co by ich mogło sprowokować, poza faktem, że jestem w Paryżu i że ty wysłałaś newsa. Wszystko zrobiłaś jak trzeba.

Mais oui. — Odwraca się, śliska jak węgorz, i zanurza się w wodzie. — Próbowałam ci to powiedzieć, ale nie słuchasz.

— Teraz słucham. — Kropelki wody oblepiają mu okulary z zewnątrz, pstrząc widok laserowymi iskierkami-cętkami. — Przepraszam, Annette, że przywlokłem ze sobą tę aferę. Mogę ją zabrać z twojego życia.

— Nie! — Annette wynurza się z wody przed nim i pochyla z poważną miną. — Wczoraj już mówiłam: chcę być twoim menedżerem. Weź mnie na pokład.

— Ja nie potrzebuję menedżera; cały sens w tym, że jestem szybki i niekontrolowany!

— Wydaje ci się, że ty nie potrzebujesz menedżera, ale twoje firmy na pewno — stwierdza Annette. — Weźmy te procesy. Ile ich tam jest? Nie możesz im poświęcać czasu. Sowieci może zlikwidowali kapitalistów, ale i oni potrzebują menedżerów. Proszę, pozwól mi tym pozarządzać!

Traktuje to tak emocjonalnie, że aż widać, że się podnieciła. Manfred nachyla się ku niej, zamyka w dłoni stwardniały sutek.

— Macierz spółek jeszcze nie jest sprzedana — przyznaje.

— Jeszcze nie? — Wygląda na uradowaną. — To świetnie. A komu można to sprzedać? Moskwie? Radzie Przywrócenia Ładu i Porządku? A może…

— Myślałem o Włoskiej Partii Komunistycznej. To projekt pilotażowy. Próbowałem go sprzedać; potrzebuję pieniędzy na rozwód i żeby dokończyć transakcję z tą walizką, ale to nie takie proste. Ktoś musi tym kierować, ktoś kto dobrze rozumie, jak wpiąć system centralnego planowania w kapitalistyczną gospodarkę. Super byłby jakiś administrator systemów z doświadczeniem w dużej, międzynarodowej korporacji, idealnie, gdyby interesował się poszukiwaniem nowych sposobów na sprzęganie centralnie planowanego przedsiębiorstwa ze światem zewnętrznym. — Patrzy na nią i nagle zaczyna się domyślać. — No to jak, jesteś zainteresowana?


* * *

W Rzymie jest cieplej niż w centrum Columbii w Karolinie Południowej w Święto Dziękczynienia; cuchnie napędzanymi metanem skodami z delikatną nutką gotowanego psiego gówna. Samochody to jaskrawo ubarwione subkompakty jak pociski. Wypadają z zaułków niczym wściekłe osy: spinanie na krótko układów automatycznego sterowania to w tym kraju chyba sport narodowy, choć goście od systemów wbudowanych w fiacie zawsze słynęli z niestabilnego oprogramowania.

Manfred wychodzi ze Stazione Termini na pylisty blask, mrugając jak sowa. Okulary zalewają go monologiem o ludziach, którzy mieszkali tu w czasach późnej republiki. Zacięły się na kanale dla turystów i bez walki nie chcą się odczepić od tej powodzi historii. A Manfredowi nie chce się teraz z nimi walczyć. Czuje się tak, jakby przez weekend ktoś wyssał go do ostatniej kropli: sucha łupinka, którą zdmuchnie silniejszy powiew. Przez cały dzień nie przyszedł mu do głowy żaden pomysł nadający się do opatentowania. To nieszczególny stan, jak na poniedziałkowy ranek, w który ma się spotkać z byłym ministrem gospodarki, żeby przekazać mu dar, który wystrzeli go na wysokie stanowisko, a przy okazji zdejmie Manfredowi z pleców adwokata Pam. Jakoś jednak nie potrafi się tym zbytnio przejąć: Annette wyraźnie mu posłużyła.

Prywatny wizerunek eksministra jest zupełnie inny, niż się spodziewał. Dotąd widywał tylko wyglansowanego publicznego awatara w tradycyjnie skrojonym garniturze, przemawiającego w cyberprzestrzeni do Izby Deputowanych; i dlatego, wciskając dzwonek na pobielonej framudze drzwi frontowych domu Gianniego, nie spodziewa się męskiego ciacha jak u Toma z Finlandii[7], w komplecie z przepaską biodrową i skórzanym kaszkietem.

— Dzień dobry, jestem umówiony z panem ministrem — mówi ostrożnie Manfred. Aineko, usadowiony na jego lewym ramieniu, próbuje tłumaczyć: trajkoce coś, co brzmi bardzo natarczywie. Po włosku wszystko brzmi natarczywie.

— Nie ma problemu, ja pochodzę z Iowy — odpowiada facet w drzwiach. Wsadza kciuk za jeden ze skórzanych pasków i szczerzy się pod wąsem. — A o co chodzi? — pyta i woła przez ramię: — Gianni! Masz gościa!

— O gospodarkę — mówi ostrożnie Manfred. — Mam coś, co odeśle ją do lamusa.

Ciacho cofa się nieufnie. Wtem za nim ukazuje się minister.

— Ooo, signore Macx! Johnny, wszystko w porządku, byłem z nim umówiony. — Gianni pośpiesznie wyciąga dłoń do powitania, jak nadpobudliwy gnom owinięty białym szlafrokiem frotte. — Proszę, proszę, przyjacielu! Na pewno pan zmęczony po podróży. Johnny, przynieś, proszę, gościowi coś do picia. Kawę czy może coś mocniejszego?

Pięć minut później Manfred siedzi zapadnięty po uszy w kanapę z maślano-białej wołowej skóry, ryzykownie balansując na kolanie filiżanką ze zjadliwie mocnym espresso, a Gianni Vittoria rozwodzi się nad problemami wdrażania postindustrialnego ekosystemu na fundamencie biurokratycznego, zakorzenionego w bezlitosnym modernizmie lat dwudziestych ustroju. Jest sytuującym się daleko na lewo wizjonerem, dziwnym atraktorem w chaotycznej przestrzeni fazowej włoskiej polityki. Kiedyś wykładał ekonomię marksistowską, jego idee przenika boleśnie uczciwy humanizm, a wszyscy — nawet wrogowie — zgadzają się, że zalicza się do najwybitniejszych teoretyków ery postunijnej. Lecz jego intelektualna etyczna niezłomność nie pozwala mu wspiąć się na sam szczyt, a pobratymcy ideowi wyrażają się o nim o wiele gorzej niż wrogowie — oskarżają o najcięższą polityczną zbrodnię — że ceni prawdę bardziej od władzy.

Manfred poznał Gianniego parę lat temu na moderowanym czacie dla polityków; na początku zeszłego tygodnia wysłał mu dokument opisujący szczegóły tej gospodarki planowej w pakiecie oraz propozycję użycia jej do przyśpieszenia niekończących się prób zreformowania włoskiego ustroju. To pierwszy krok, niosący poważne konsekwencje: jeśli koncepcja Manfreda się sprawdzi, będzie katalizatorem nowej fali komunistycznej ekspansji, napędzanej humanistycznymi ideałami i tym, że działa wyraźnie lepiej, a nie, jak kiedyś, chciejstwem i ideologią.

— Obawiam się, że to niemożliwe. Tu są Włochy, przyjacielu. Każdy musi wtrącić swoje trzy grosze. Mało kto w ogóle rozumie, o czym mowa, ale i tak wszyscy będą mieli mnóstwo do powiedzenia. Od tysiąc dziewięśset czterdziestego piątego roku rządzenie u nas wymaga consensusu — to reakcja na poprzedni ustrój. Wie pan na przykład, że mamy pięć ścieżek ustawodawczych, z czego dwie ostatnie są awaryjne, służą do przełamywania impasu? I żadna z nich sama nie zadziała, dopóki nie przekona się wszystkich. Pana plan jest śmiały i radykalny, ale jeśli działa, musimy wiedzieć, dlaczego się w niego angażujemy, a to sięga aż do korzeni naszego człowieczeństwa i nie wszyscy się na to zgodzą.

W tym momencie Manfred uświadamia sobie, że stracił wątek.

— Nie rozumiem — mruczy, autentycznie zaskoczony. — Co ma ludzka kondycja do gospodarki?

Minister ciężko wzdycha.

— Bo pan jest nietypowy. Nie zarabia pan żadnych pieniędzy, prawda? Ale jest pan bogaty, bo wdzięczni ludzie korzystający z pana pracy zapewniają panu wszystko co trzeba. Trochę jak średniowieczny trubadur, któremu udało się wkupić w łaski arystokracji. Pana praca nie jest wyalienowana — jest rozdawana za darmo, a środki produkcji ma pan zawsze ze sobą, bo mieszczą się w pana głowie.

Manfred mruga; ten żargon brzmi dziwnie naukowo, ale jest kompletnie ortogonalny do jego doświadczeń, dając mu niepokojący wgląd w świat ludzi cierpiących na śmiertelny szok przyszłości. Ze zdumieniem stwierdza, że niezrozumienie swędzi.

Gianni stuka się w łysiejącą skroń knykciem jak orzech włoski.

— Większość ludzi spędza niewiele czasu we własnej głowie. Nie zrozumieliby, na czym polega pana życie. Są jak średniowieczni chłopi, w zadziwieniu patrzący na trubadura. Ten system, który pan wynalazł, do zarządzania planową gospodarką, jest piękny i elegancki; następcy Lenina wpadliby w zachwyt. Ale to nie jest system na to nowe stulecie. Bo nie jest ludzki.

Manfred drapie się w głowę.

— Ja raczej sądziłbym, że to gospodarka niedoboru jest nieludzka — mówi. — Za parędziesiąt lat ludzie i tak będą przestarzali jako maszyny ekonomiczne. Dlatego chciałbym, żeby, zanim to się stanie, wszyscy wzbogacili się do obrzydliwości. — Przerwa na łyk kawy, na namysł: powiedziało się szczerze A, trzeba powiedzieć B. — A ja mam do spłaty ugodę rozwodową.

— Taaak? Przyjacielu, pokażę panu moją bibliotekę — mówi Gianni, wstając. — Tędy proszę.

Niespiesznie opuszcza biały salon z żarłocznymi, skórzanymi sofami i wspina się żeliwnymi spiralnymi schodami, mocującymi do dachu coś w rodzaju antresoli.

— Istoty ludzkie nie są racjonalne! — woła przez ramię. — To podstawowy błąd szkoły chicagowskiej, co do jednego neoliberałów, a także moich poprzedników. Gdyby ludzie zachowywali się logicznie, nie mielibyśmy hazardu, nieprawdaż? Bo przecież to kasyno zawsze wygrywa.

Schodki wychodzą na kolejny przestronny i pobielony pokój, gdzie jedną ścianę zajmuje drewniana ława obstawiona sporą liczbą starożytnych, luźno oplecionych kablami serwerów i bardzo nowym, powalająco drogim trójwymiarowym, pełnoobjętościowym fabrykatorem. Ścianę naprzeciwko zajmują od podłogi do sufitu regały z książkami: Manfred patrzy na te pradawne nośniki o małej pojemności i kicha, na chwilę rozbawiony widokiem danych, których gęstość mierzy się kilogramami na megabajt, a nie odwrotnie.

— Co w nim robicie? — pyta Manfred, wskazując fabrykator, który pojękuje i powoli spieka do kupy coś przypominającego nakręcany dysk twardy wyśniony w malignie przez dziewiętnastowiecznego zegarmistrza.

— A, to kolejna zabawka Johnny’ego, mikromechaniczny cyfrowy fonograf — rzuca pobłażliwie Gianni. — Kiedyś projektował dla Pentagonu maszyny Babbage’a, niewidzialne komputery (no wiesz, nie sieją promieniowaniem van Ecka). Zobacz. — Ostrożnie wyciąga z przedpotopowego magazynu danych oprawny w płótno tom i pokazuje Manfredowi grzbiet. — Teoria gier, John von Neumann. Pierwsze wydanie, z autografem.

Aineko pomiaukuje i rzuca w lewe oko Manfreda chaotycznym rojem fioletowych automatów skończonych. Księga pod jego palcami jest pylista i sucha, stara się ostrożnie przewracać strony.

— Ten egzemplarz znajdował się w prywatnych zbiorach Olega Gordiowskiego. Miał szczęście: kupił ją w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim, kiedy odwiedzał Nowy Jork, i MSW pozwoliło mu ją zatrzymać.

— Czyli on… — Manfred waha się. Kolejne dane, historyczne osie czasowe -…był członkiem GosPlanu?

— Otóż to. — Gianni uśmiecha się nieznacznie. — Dwa lata przed potępieniem przez Komitet Centralny komputerów jako burżuazyjnej, zdegenerowanej pseudonauki, mającej zdehumanizować proletariat. Już wtedy doceniali potęgę robotów. Szkoda tylko, że nie przewidzieli kompilatora ani sieci.

— Nie rozumiem, czemu to ważne. Przecież nikt nie mógł się wtedy spodziewać, że główna przeszkoda na drodze do zlikwidowania kapitalizmu rynkowego zostanie za pół wieku pokonana?

— Właściwie nie. Ale to prawda: od lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku możliwe jest — w zasadzie — algorytmiczne rozwiązywanie problemu alokacji zasobów, na komputerze, bez posługiwania się rynkami. Rynek to marnotrawstwo: pozwala na konkurencję, przez którą sporo pary idzie w gwizdek. Zatem czemu się utrzymuje?

Manfred wzrusza ramionami.

— Pan mi to powie. Z konserwatyzmu?

Gianni zamyka książkę i stawia ją na półce.

— Przyjacielu, rynek zapewnia swoim uczestnikom złudzenie wolnej woli. Proszę zauważyć, że ludzie nie lubią być do czegoś zmuszani, nawet w swoim najlepszym interesie. Gospodarka nakazowa jest z konieczności przymusem, bo w końcu coś nakazuje.

— Ale mój system nie! Mediuje tylko przy rozdzielaniu zasobów, nie mówi kto ma co produkować…

Gianni kręci głową.

— Czy wnioskuje w przód, czy w tył, to i tak tylko system ekspertowy. Twoje firmy nie potrzebują ludzi, i dobrze, ale nie powinny kierować ludzkimi działaniami. Bo jeśli tak, to właśnie robi pan z ludzi niewolników abstrakcyjnej machiny, jak to przez całą historię czynili dyktatorzy.

Manfred przebiega wzrokiem po regałach.

— Ale rynek też jest abstrakcyjną machiną! I do tego kiepską. Ja się w zasadzie od niego uwolniłem, ale ile jeszcze lat będzie gnębił ludzi?

— Może wcale nie tak długo, jak się pan obawia. — Gianni siada obok fabrykatora, wydzielającego z siebie w tej chwili młyn maszyny analitycznej Babbage’a. — Krańcowa wartość pieniędzy przecież się zmniejsza: im więcej masz, tym mniej to dla ciebie znaczy. Wchodzimy w długi okres wzrostu gospodarczego, o średniej rocznej przekraczającej dwadzieścia procent, jeśli wierzyć prognozom wskaźników Rady Europy. Zdechły już ostatnie niedobitki gospodarki przemysłowej, teraz całą siłę napędową stanowi to, co do niedawna nazywało się sektorem nowych technologii. Przyjacielu, możemy pozwolić sobie na odrobinę marnotrawstwa, jeśli w zamian zyskamy zadowolenie ludzi, dopóki wartość krańcowa pieniędzy doszczętnie nie spadnie.

Coś mu świta.

— Pan chce zlikwidować całą ideę niedoboru, nie tylko pieniądze!

— Otóż to! — Gianni się rozpromienia. — Chodzi o coś więcej niż samą ekonomiczną skuteczność; musi pan uwzględnić obfitość jako czynnik. Nie ma pan planować gospodarki, tylko zabierać jej coraz więcej. Płaci pan za powietrze do oddychania? Czy przetransferowane umysły, już niedługo podpora naszej ekonomii, powinny płacić za cykle procesora? Dwa razy nie. No właśnie, wie pan już, jak spłacić pana ugodę rozwodową? Czy mogę zainteresować pana i pana nowego menedżera, o dość interesującej przeszłości, takim moim projekcikiem?


* * *

Odsłonięte okiennice, związane po bokach zasłony — przez otwarte, olbrzymie okna salonu Annette wpada poranny wietrzyk.

Manfred siedzi na skórzanym stołku od pianina, u stóp ma otwartą walizkę. Połączył ją kabelkiem z wieżą stereo Annette, przedpotopowym wolno stojącym sprzętem z łączem satelitarnym. Ktoś zamontował w niej chip, brutalnie obchodzący zabezpieczenia przed kopiowaniem: na tylnej ściance są jeszcze blizny od lutownicy. Annette, zwinięta w kłębek na wielkiej sofie, okryta kaftanem, z wysokoprzepustowymi goglami na oczach, rozpracowuje ze współpracownikami z Iranu i Gujany problem z jakimś wewnętrznym harmonogramem Arianespace.

Walizka jest pełna szumu, ale z wieży dolatuje ragtime. Odfiltrować ze strumienia danych entropię, mimochodem go rozkompresowując, a pozostanie tylko informacja. Holograficzna składnica danych w walizce ma pojemność biliona terabajtów — dość, by zmieścić twórczość muzyczną, filmową i wideo całego XX wieku — i jeszcze zostanie miejsce. Wszystkie te rzeczy są w zasadzie poza zasięgiem prawa autorskiego, wykonane na zlecenie firm, które dawno zbankrutowały, i uwolnione spod copyrightu, zanim CCAA zdążyła przykręcić mediom śrubę. Manfred puszcza muzykę przez wieżę Annette, ale szum, z którym była wymieszana, zachowuje sobie — entropia o wysokiej jakości też ma swoją wartość…

Teraz Manfred wzdycha i zsuwa okulary, wyłączając wyświetlacze. Przemyślał scenariusze na wszelkie permutacje tego, co się ma dziać — i wygląda na to, że Gianni ma rację: nie ma sensu już nic robić, trzeba poczekać, aż sami do niego przyjdą.

Przez chwilę czuje się stary i samotny, powolny jak niewspomagany ludzki mózg. W ciągu ostatniego dnia, odkąd wrócił z Rzymu, w jego głowie pojawiały się i znikały całe agencje agentów, przez co okres skupienia uwagi ma jak u motyla, jest drażliwy i niezdolny do koncentracji na czymkolwiek, kiedy strumienie informacyjne walczą o władzę nad jego korą, kłócąc się o wyjście z sytuacji. Annette zadziwiająco dobrze znosi zmiany jego nastroju. Manfred czule zerka w jej stronę. Jej obsesje są zakorzenione zdumiewająco głęboko, ewidentne jest też to, że wykorzystuje go do własnych celów. Zatem dlaczego czuje się przy niej bardziej komfortowo niż przy Pam?

Annette przeciąga się i zsuwa okulary na czoło.

Oui?

— Tak sobie pomyślałem… — Manfred się uśmiecha. — Minęły trzy dni, a ty mi nie mówisz, czym mam się zająć.

Annette się krzywi.

— A po co?

— A tak, bez powodu. Po prostu jeszcze się nie pozbyłem… — Z zakłopotaniem wzrusza ramionami.

Otóż to właśnie: jakiś niewytłumaczalny brak w jego życiu, ale wcale mu jeszcze nie zależy na zlikwidowaniu go. Czy tak wyglądają związki między równymi? Nie jest pewien: począwszy od dzieciństwa, gdy był trzymany pod szczelnym kloszem, poprzez wszystkie dorosłe związki, sam, z własnej woli był zdominowany przez kolejne partnerki. Może to warunkowanie przeciw uległości w końcu zadziałało. Ale jeśli tak, to skąd twórczy impas? Dlaczego w tym tygodniu nie wpada na nowe pomysły? Może swoim szczególnym gatunkiem kreatywności daje upust ciśnieniu miłosnego zniewolenia i dopiero wtedy eksploduje wykwitami nieznającej granic wyobraźni? A może po prostu brakuje mu Pam?

Annette wstaje i powoli do niego podchodzi. Manfred spogląda na nią, czuje pożądanie i czułość, ale nie jest pewien, czy to już miłość.

— Kiedy jest termin? — pyta, nachylając się nad nim.

— W każdej chwi…

Rozlega się dzwonek.

— Moment. Otworzę. — Annette podchodzi do drzwi, otwiera je.

— To ty!

Głowa Manfreda odwraca się, jak szarpnięta smyczą. Jej smyczą — nie spodziewał się, że przyjdzie tu osobiście.

— Tak, to ja — odpowiada Annette. — Proszę wejść. Zapraszam.

Pam wkracza do salonu, błyskając oczyma, za nią potulnie podąża prawnik.

— Patrzcie no, co przyniósł kot-robot. — Wbija w Manfreda wzrok, w którym jest więcej wściekłości niż humoru. Tępa wrogość, zupełnie do niej niepodobna: ciekawe, skąd się u niej bierze.

Manfred wstaje. Na chwilę hipnotyzuje go widok stojących obok siebie żony-dominy i… kochanki? Współkonspiratorki? Ukochanej? Kontrast jest ogromny: ironiczne rozbawienie Annette niweluje otwarty gniew Pameli. A pomiędzy nimi stoi łysiejący facet w średnim wieku, z teczką pod pachą: w takiego właśnie posłusznego niewolnika zamieniłaby go z czasem Pamela. Zmusza się do uśmiechu.

— Napijecie się kawy? — pyta. — Bo trzecia strona się spóźnia.

— Kawa, z przyjemnością, dla mnie czarna, bez cukru — ćwierka adwokat. Odkłada teczkę na stolik i dłubie w noszonym na sobie komputerze, aż zaczyna mu coś migotać w okularach. — Będę nagrywać, państwo na pewno rozumieją.

Annette prycha i wychodzi do kuchni, w której wszystko jest uroczo ręczne, ale przez to niezbyt wygodne. Pam udaje, że jej nie dostrzega.

— Proszę, proszę — mówi, kręcąc głową. — Myślałam, że stać cię na coś więcej niż buduar francuskiej dziwki, Manny. Na wyroku rozwodowym jeszcze nie wysechł atrament. W tych czasach za to się płaci, nie pomyślałeś?

— Zdziwiłem się, że nie jesteś w szpitalu — odpowiada Manfred, zmieniając temat. — Poporodową rekonwalescencję też się dzisiaj komuś podzleca?

— Na moim stanowisku — Pamela zsuwa płaszcz z ramion i wiesza go za szerokimi drewnianymi drzwiami — pracodawca refunduje już w zasadzie wszystko.

Jest ubrana w bardzo krótką i bardzo kosztowną sukienkę — to jedna z tych broni w walce płci, przy kupnie których powinno się oświadczać, że nie jest na reeksport do wrogich krajów. Ale co dziwne, jego to w ogóle nie bierze. Zauważa, że kompletnie nie identyfikuje teraz jej płci, całkiem jakby zaczęła należeć do innego gatunku.

— Gdybyś uważał, pewnie byś wiedział.

— Zawsze uważam, Pam. Uwaga to moja jedyna waluta.

— Ha, ha, bardzo śmieszne — wtrąca Glashwiecz. — Ale wie pan, że kiedy tu stoję i obserwuję tę fascynującą akcję, pan płaci za mój czas?

Manfred patrzy na niego.

— Przecież wie pan, że nie mam żadnych pieniędzy.

— Hm. — Glashwiecz się uśmiecha. — Pan musi się mylić. Sąd na pewno się ze mną zgodzi, że ten brak papierowej dokumentacji dowodzi jedynie, że zatarł pan wszelkie ślady. A jest jeszcze drobna kwestia, te parę tysięcy pośrednio należących do pana spółek. Gdzieś na dnie tej sterty musi się coś kryć, nieprawdaż?

Z kuchni dobiega syczący bulgot — jakby ktoś topił w bagnie wór pełen ogromnych jaszczurek — oznaczający, że kawa w cafeterze zaraz będzie gotowa. Lewa ręka Manfreda drga, uderzając akordami w niewidoczną klawiaturę. Niepostrzeżenie udaje mu się wysłać podsumowanie obecnych wydarzeń, niebawem zareaguje na nie rynek reputacji.

— Dość elegancki był ten pana atak — rzuca, siadając na sofie, gdy Pam znika w kuchni.

Glashwiecz kiwa głową.

— Pomysł mojej praktykantki. Ja zupełnie się nie wyznaję na tych różnych rozproszonych „denialach of service”, ale dla Lisy to chleb powszedni. To trochę parodia sprawiedliwości, ale działa.

— Aha.

Opinia Manfreda o prawniku obniża się o oczko. Zauważa wracającą z kuchni Pam z lodowatym wyrazem twarzy. Chwilę później wynurza się Annette, niewinnie rozpromieniona, z dzbankiem i paroma filiżankami. Coś tam zaszło, ale w tej chwili jakiś agent poszturchuje go nerwowo w lewe ucho, walizka smętnie skomli i promieniuje nań bezdenną rozpaczą, a dzwonek przy drzwiach odzywa się jeszcze raz.

— No to gdzie ten przekręt? — Glashwiecz siada nieprzyjemnie blisko Manfreda i szepcze kącikiem ust: — Gdzie kasa?

Manfred patrzy nań z irytacją.

— Nie ma żadnej kasy — odpowiada. — Sedno pomysłu to sprawić, żeby pieniądze stały się przestarzałe. Nie wytłumaczyła panu? — Rozbieganym wzrokiem rejestruje zegarek „Patek Philippe” na przegubie prawnika i obsługujący Javę sygnet.

— E, niech mi pan nie wciska głupot. Proszę posłuchać: potrzeba tylko parę milionów i, jak dla mnie, jest pan wolny. Moim zadaniem jest tylko zadbać, żeby pana żona i córka nie zostały bez grosza i nie głodowały. Pan wie i ja wiem: gdzieś są pochowane całe worki gotówki. Proszę tylko popatrzeć na swoją reputację! Nie dorobił się pan tego, stojąc przy drodze z czapką, co?

Manfred prycha.

— Proszę pana, mowa o audytorce skarbowej należącej do elity. Nie jest bez grosza, dostaje prowizję za każdego biedaka, którego zawlecze do pralni, poza tym jest bogata z domu. A ja…

Wieża popiskuje. Manfred nakłada okulary. W uszach szumią mu szepty duchów umarłych artystów, natarczywie domagając się wolności. Ktoś znów puka do drzwi. Manfred się rozgląda, Annette rusza ku nim.

— Pan pogarsza swoją sytuację — ostrzega Glashwiecz.

— Spodziewacie się kogoś? — pyta Pam, unosząc brew i spoglądając na Manfreda.

— Raczej nie…

Annette otwiera drzwi, przez które wmaszerowuje kilku ochroniarzy w pełnym antyterrorystycznym rynsztunku. W dłoniach mają sprzęty przypominające skrzyżowanie cyfrowych maszyn do szycia z granatnikami, a ich hełmy są upstrzone taką liczbą czujników, że kojarzą się ze sputnikami z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku.

— To oni — mówi wyraźnie Annette.

Mais oui.

Drzwi się zamykają, ochroniarze stają po obu stronach.

Annette podkrada się do Pam.

— Myślisz, że wolno ci wchodzić tutaj, do mojego pied-à-terre, i coś Manfredowi zabierać?

— Popełnia pani wielki błąd — mówi Pam, głosem niewzruszonym i tak zimnym, że mógłby skroplić hel.

U jednego z ochroniarzy coś odzywa się krótkim impulsem szumu.

— Nie — mówi beznamiętnie Annette. — To nie błąd. — Zwraca się do Glashwiecza: — Czy pan wie o przejęciu?

— Przejęciu? — Prawnik wygląda na zdziwionego, ale nie wystraszonego obecnością strażników.

— Trzy godziny temu — wyjaśnia cicho Manfred — sprzedałem kontrolny pakiet spółki agalmic.holdings.root.1.1.1 firmie Athene Accelerants BV, taki venture capital z Maastricht.1.1.1 to najwyższy węzeł drzewa centralnego planowania. Athene to nie jacyś tam inwestorzy, to akceleratorzy — biorą wybuchowe biznesplany i detonują je.

Glashwiecz jakby zbladł — trudno powiedzieć, czy to gniew, czy strach przed utratą prowizji.

Manfred kontynuuje:

— Ich faktycznym właścicielem jest spółka-wydmuszka należąca do funduszu emerytalnego Włoskiej Partii Komunistycznej. Stoi przed panem dyrektor operacyjny spółki jeden kropka jeden kropka jeden.

Pam wygląda na rozdrażnioną.

— Dziecinne próby wywinięcia się od odpowiedzialności…

Annette odchrząkuje.

— A właściwie to kogo pan pozywa, jak się panu zdaje? — pyta słodko Glashwiecza. — Bo my tutaj mamy prawa dotyczące bezpodstawnego ograniczania handlu. A także ingerowania w politykę wewnętrzną innych państw, konkretnie — w kwestie finansowe włoskiej partii rządzącej.

— Nie zrobiłbyś…

— Zrobiłbym. — Manfred ociera dłonie o kolana i wstaje. — Koniec? — pyta walizkę.

Stłumiony sygnał, później chropowaty syntetyczny głos:

— Transfery zakończone.

— No to dobrze. — Manfred uśmiecha się do Annette. — Pora na następnych gości?

Dzwonek, jak na zamówienie. Ochrona przytula się do ściany po obu stronach drzwi. Annette pstryka palcami. Drzwi się otwierają, ukazując dwóch elegancko ubranych gangsterów. W salonie zaczyna się robić trochę ciasno.

— Który z was to Macx? — warczy starszy gangster, bez wyraźnego powodu patrząc na Glashwiecza. W dłoni trzyma aluminiową walizeczkę. — Mamy nakaz.

— Jesteście z CCAA? — pyta Manfred.

— A jak. Jeśli pan to Macx, mam nakaz…

Manfred unosi rękę.

— Ale z tym nie do mnie — mówi. — Do tej pani. — Wskazuje Pam, która otwiera usta w niemym proteście. — Panowie, własność intelektualna, którą ścigacie, pragnie być wolna. Jest tak wolna, że zarządza nią obecnie skomplikowany zbiór korporacyjnych instrumentów z siedzibą w Holandii, którego główną akcjonariuszką jest od około czterech minut moja niedługo już była żona, obecna tu Pamela. — Mruga do Glashwiecza. — Choć faktycznie niczego nie kontroluje.

— I w co ty się bawisz, jak ci się zdaje? — warczy Pamela, nie mogąc się opanować.

Ochroniarze wiercą się: większy i młodszy przedstawiciel CCAA nerwowo szarpie szefa za rękaw.

— Hm. — Manfred unosi filiżankę i wypija łyk kawy. Krzywi się. — Pam chciała ugody rozwodowej, prawda? No właśnie, a moje najcenniejsze aktywa to prawa do całego worka na nowo skategoryzowanych utworów powstałych na zlecenie, które parę lat temu wyśliznęły się z łap CCAA. Część kulturowego dziedzictwa dwudziestego wieku, w ostatniej dekadzie uwięziona przez przemysł muzyczny: Janis Joplin, The Doors, tego typu rzeczy. Artyści, którzy już nie żyją i nie mogą się bronić. Kiedy padły muzyczne kartele, prawa uciekły na wolność. Przejąłem je, z myślą uwolnienia tej muzyki, nadania jej statusu własności publicznej.

Annette kiwa na ochroniarzy, jeden z nich też kiwa głową i zaczyna coś mruczeć i brzęczeć do laryngofonu. Manfred kontynuuje:

— Pracowałem nad rozwiązaniem paradoksu centralnego planowania — jak włączyć enklawę posługującą się planowaniem do gospodarki rynkowej. Mój serdeczny przyjaciel, Gianni Vittoria, podpowiedział mi, że taka zabawa w wydmuszki może mieć jeszcze parę innych zastosowań. Dlatego nie uwolniłem tej muzyki. Przepisałem prawa na rozmaite agenty i wątki w ramach sieci agalmicznego holdingu — obecnie to milion czterdzieści osiem tysięcy pięćset siedemdziesiąt pięć firm. Co chwila wymieniają się tymi tytułami prawnymi — prawa do każdej piosenki rezydują w każdej z firm przez, hm, co najwyżej pięćdziesiąt milisekund. A teraz uwaga: ja nie jestem ich właścicielem, nie mam już z nimi żadnych finansowych powiązań. Postanowiłem podzielić się zyskami z obecną tutaj Pam. Wychodzę z tego interesu, bo Gianni zaproponował mi coś o wiele bardziej ambitnego.

Upija kolejny łyk kawy. Mafija nagraniowa gapi się na niego. Pam gapi się na niego. Annette, oparta o ścianę, wygląda na rozbawioną.

— Może wolelibyście załatwić to między sobą? — pyta Manfred, po czym zwraca się półgłosem do Glashwiecza: — Rozumiem, że przerwie pan swój atak denial of service, zanim napuszczę na pana włoski parlament? A swoją drogą, wartość księgowa aktywów własności intelektualnej, które przekazałem Pameli, według wyceny tych tutaj dżentelmenów to będzie trochę ponad miliard dolarów. To jest dobrze ponad dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć procent moich aktywów, więc po honorarium będzie się pan musiał zwrócić gdzie indziej.

Glashwiecz ostrożnie wstaje. Główny bandzior wgapia się w Pamelę.

— Czy to prawda? — pyta. — Ten pętak przekazał pani własność intelektualną Sony Bertelsmann Microsoft Music? Mamy nakaz! Albo zwraca się pani do nas o dystrybucję, albo ma pani poważny problem.

Drugi bandyta popiera go:

— Uważajtie, te empeczy, one szkodzą zdrowiu!

Annette klaszcze w dłonie.

— A teraz bardzo proszę wyjść z mojego mieszkania — mówi. Drzwi, jak zawsze czujne, otwierają się. — Już nie jesteście tu mile widziani!

— Chodzi o ciebie. — Manfred życzliwie podpowiada Pameli.

— Ty kutasie — odpala.

Manfred zmusza się do uśmiechu, rozbawiony faktem, że już nie umie reagować tak, jak by chciała. Czegoś już między nimi nie ma, coś nie działa.

— Chciałaś moich aktywów, zdaje się? Co, nie podobają ci się obciążenia?

— Wiesz o co mi chodzi! Ty i twoja dziwka za pięć groszy! Dopadnę cię jeszcze za niewypełnianie obowiązku alimentacyjnego!

Jego uśmiech zamiera.

— Tylko spróbuj, a pozwę cię o naruszenie patentów. Rozumiesz, mój genom.

Pam jest zbita z tropu.

— Opatentowałeś swój genom? Co się stało z bojowym neokomunistą, swobodnie rozdającym wszystkim informacje?

Manfred przestaje się uśmiechać.

— Rozwód się stał. No i Włoska Partia Komunistyczna.

Pam odwraca się na pięcie i energicznie wybiega, a za nią potulny adwokat, mruczący coś o powództwie grupowym i naruszeniu Digital Millenium Copyright Act. Oswojony goryl z CCAA wyciąga łapę po ramię Glashwiecza, wtedy wkraczają ochroniarze, wyganiając całą wędrowną imprezę na klatkę schodową. Zatrzaskują się drzwi za chaosem nadchodzących rekurencyjnych pozwów. Manfred wzdycha przeciągle.

Annette podchodzi do niego i opiera mu podbródek na głowie.

— Myślisz, że to się sprawdzi?

— No, jeśli spróbują dystrybuować tę muzykę jakimś nieopanowanym przez Mafiję kanałem, prawnicy CCAA zasypią całą sieć spółek pozwami. Pam dostaje w ramach ugody prawa do całej tej muzyki, ale nie może jej sprzedać z pominięciem tego gangu. A ja muszę uprzedzić tego prawniczego szulera, że jeśli chce się do mnie dobrać, to powinien być politycznie niezatapialny. Hm. Może przed osobliwością w ogóle nie powinienem planować wizyt w Stanach…

— Zysk — wzdycha Annette. — Ciężko mi zrozumieć, jak ty działasz. Albo tę twoją apokaliptyczną obsesję na punkcie osobliwości.

— Pamiętasz taki stary aforyzm: „jeśli kogoś kochasz, daj mu wolność”? Uwolniłem tę muzykę.

— Ale przecież nie zrobiłeś tego! Przepisałeś prawa na…

— Tylko że najpierw cały ten skarb przekopiowałem, w parę ostatnich godzin, na parę anonimowych publicznych systemów plików, więc piractwo będzie kwitło. A te automatyczne spółeczki są tak ustawione, że mają automagicznie przyznawać każdemu chętnemu prawo do wykorzystania utworu, bezpłatnie, i to będzie się działo, dopóki bojówkarze nie dojdą, jak je zhackować. Mafija nie będzie w stanie przerwać ich dystrybucji. Pam niech sobie weźmie działkę, proszę bardzo, jeśli uda jej się wpaść na jakiś sposób, ale bardzo wątpię. Wciąż wierzy w klasyczną ekonomię, alokację zasobów w warunkach niedoboru. Informacja tak nie działa. A wiesz, co się liczy naprawdę? Ludzie będą mogli słuchać tej muzyki, bo sieć moich spółeczek przerobiłem z sowieckiego systemu centralnego planowania na firewall chroniący uwolnione dobra intelektualne.

— Oj, Manfred, ty niepoprawny idealisto. — Gładzi go po ramieniu.

— Chodzi nie tylko o muzykę. Jak dopracujemy się działającego AI, albo przetransferowanych umysłów, musimy mieć jakiś sposób na obronę ich przed prawnymi zagrożeniami. To podsunął mi Gianni…

Annette bierze go w ramiona, wciąż pogrążonego w tłumaczeniu jej właśnie powstających fundamentów transludzkiej eksplozji, która wydarzy się na początku następnego dziesięciolecia, prowadzi go do sypialni i dokonuje na nim bulwersujących aktów bliskości i czułości. Ale nie ma sprawy. W tym dziesięcioleciu jeszcze jest człowiekiem.

To też minie, myśli sobie większość jego metakory. I dryfuje gdzieś daleko w sieć, by tam snuć głębokie przemyślenia, niech mięcho poprzeżywa sobie pradawne rozkosze wypuszczonego na wolność ciała.

ROZDZIAŁ 3 TURYSTA

Kuba Skoczek biegnie na ślepo, z obcasów strzelają błękitne płomienie. W prawej ręce, wyprostowanej dla zachowania równowagi, trzyma skradzione pamięci frajera. Zostająca w tyle ofiara siedzi na twardych kamieniach chodnika. Może nie wie, co się stało; może patrzy w ślad za uciekającym młodziakiem. Ale turyści przesłaniają widok, zresztą nie ma żadnych szans na złapanie złodzieja. Amnezja ponapadowa, tak to nazywają w polis, choć dla Kuby Skoczka to tylko kolejny fant, za który może kupić paliwo do swoich wojskowych butów z ruskiego demobilu.


* * *

Ofiara siedzi na kamieniach, oburącz ściskając bolące skronie. Co się stało? — zachodzi w głowę. Świat jest pełen rozmazanych, szybko poruszających się wielobarwnych kształtów, uzupełnionych ogłuszającymi dźwiękami. Zamontowane w uszach kamery co chwila się restartują. Mają atak paniki co osiemset milisekund, za każdym razem, gdy uświadamiają sobie, że są w jego osobistej sieci komputerowej samotne, pozbawione uspokajającego wsparcia huba, który dyktowałby im, gdzie wysyłać strumień przychodzących danych sensorycznych. Dwa telefony komórkowe kłócą się jak kretyni o pasmo w jego sieci, a pamięć… gdzieś zniknęła.

Wysoka blondynka, niosąca zapakowaną w różową bąbelkową folię elektryczną piłę łańcuchową, nachyla się nad nim z zaciekawieniem:

— Dobrze się pan czuje? — pyta.

— Ja… — Kręci głową. To boli. — Kim ja jestem?

Monitor medyczny ogłosił alarm, bo spadło mu ciśnienie krwi: puls dudni, kortyzol w osoczu wystrzelił pod sufit — cała masa biometryk sugeruje, że wchodzi w szok.

— Chyba wezwę pogotowie — oświadcza kobieta. Mruczy do klapy: — Telefon, wezwij pogotowie. — Nieznacznie kiwa ku niemu palcem, jakby konkretyzowała geolink, potem odchodzi z piłą pod pachą.

Typowe zachowanie emigrantki z południa w Atenach Północy, zbyt zakłopotanej, żeby się w coś angażować. Człowiek jeszcze raz kręci głową, zamykając oczy, gdy wokół niego w skomplikowanych pętlach wiruje stado dziewczyn na motorowych rolkach. Gdzieś na północy, na moście zaczyna wyć syrena.

Kim ja jestem? — zastanawia się.

— Jestem Manfred — odpowiada z oszołomieniem i zdumieniem.

Unosi wzrok na posąg jeźdźca z brązu, górującego nad tłumem na ruchliwym rogu ulicy. Na tablicy z jego imieniem ktoś przylepił hologram Hello Cthulhu! - różowe pluszowe macki ospale falują, atakując go falą kawaii.

— Jestem Manfred. Manfred. Pamięć. Gdzie moja pamięć.

Malezyjscy emeryci pokazują go sobie z górnego pokładu przejeżdżającego autobusu. Ma palące poczucie, że zapomniał o jakiejś niecierpiącej zwłoki sprawie. Gdzieś szedłem, przypomina sobie. Co robiłem? Było to coś niezwykle ważnego, ale nie pamięta co. Miał się z kimś spotkać, żeby… ma to na końcu języka.


* * *

Witamy u zarania trzeciego dziesięciolecia — w epoce chaosu, charakteryzującej się totalnym załamaniem przemysłu kosmicznego.

Większość mocy intelektualnej na Ziemi nie rodzi się już, lecz produkuje; na każdego człowieka przypada dziesięć mikroprocesorów, a ta liczba podwaja się co czternaście miesięcy. Zatrzymał się przyrost naturalny w krajach rozwijających się, stopa urodzeń spadła poniżej poziomu odnawialności pokoleń. W krajach okablowanych co bardziej perspektywiczni politycy zastanawiają się, jak by tu przemówić do rodzącej się społeczności sztucznych inteligencji.

Badanie kosmosu utknęło na mieliźnie drugiej recesji tego wieku. Rząd Malezji ogłosił, że za dziesięć lat zainstaluje na Marsie imama, ale poza nimi nikogo to specjalnie nie obchodzi.

Towarzystwo Osadników Kosmicznych dalej próbuje zainteresować korporację Disneya prawami medialnymi do swego planu utworzenia kolonii w okołoziemskich punktach Lagrange’a, nieświadome, że tam już jest kolonia, i to wcale nie ludzka: pierwsza generacja transferów, kalifornijskie langusty w chwiejnej symbiozie ze starodawnymi systemami ekspertowymi, kwitną na pokładzie platformy eksploatującej asteroidy, w którą zainwestował holding Franklina. Tymczasem cięcia budżetowe w chińskiej agencji kosmicznej zagrażają dalszemu istnieniu Bazy Księżycowej Mao. Wygląda na to, że nikt jeszcze nie znalazł sposobu na osiąganie zysków gdziekolwiek ponad orbitą geostacjonarną.

Dwa lata temu Jet Propulsion Laboratory, Europejska Agencja Kosmiczna i kolonia langust-transferów na komecie Chruniczew-7 odebrały sygnał spoza Układu Słonecznego, wyglądający na sztuczny: większość ludzi nie ma o tym pojęcia, a ci, którzy wiedzą, przeważnie mają to gdzieś. W końcu, jeśli nie umieją się dostać nawet na Marsa, kogo obchodzi, co się dzieje sto bilionów kilometrów dalej?


* * *

Portret młodzieńca, który zszedł na złą drogę:

Kuba ma siedemnaście lat i jedenaście miesięcy. Ojca nigdy nie poznał; był nieplanowanym dzieckiem, a ojcu udało się zginąć w wypadku na budowie, zanim Fundusz Alimentacyjny zdołał położyć łapę na jego pensji. Matka wychowywała go w dwupokojowym mieszkaniu komunalnym na Hawick. Kiedy był mały, pracowała w call center, ale interes zdechł, na drugim końcu linii telefonicznej nie potrzeba już ludzi. Teraz ustawia produkty na półkach w sklepie wynajmowanym przez efemeryczne wirtualne firemki, które pojawiają się i znikają jak turyści podczas festiwalowego sezonu, ale dzisiaj popyt na ludzi do ustawiania towarów także jest nie za wielki.

Matka posłała Kubę do miejscowej szkoły religijnej, z której co chwila go wyrzucali, tak że w wieku dwunastu lat przeważnie wałęsał się sam po mieście. Jako trzynastolatek nosił już bransoletkę zwolnienia warunkowego za kradzieże w sklepach; jako czternastolatek złamał sobie obojczyk, rozbijając się ukradzionym dla zabawy samochodem i srogi szeryf-prezbiterianin posłał go do instytucji prowadzonej przez Wolny Kościół Szkocji, który dokończył dzieła, niwecząc jego perspektywy edukacyjne surowymi zasadami i nielegalnym rzemieniem.

Teraz jest dyplomowanym absolwentem trudnego kursu unikania publicznych kamer, ze specjalnością w konstruowaniu steganograficznego alibi. Na ogół polega to na popełnianiu przestępstw w środowisku o dużej gęstości — jeśli kogoś napadać, to tam, gdzie jest tak wielu przechodniów, że trudno akurat tobie przylepić winę. Ale systemy ekspertowe polis są już na jego tropie. Jeśli będzie robił skoki tak często, za kolejne cztery miesiące widoczna będzie statystyczna korelacja wystarczająca do przekonania ławy przysięgłych nawet złożonej z podobnych kolesiów, że jest winny i nie ma co pierdolić — a wtedy wyląduje na cztery lata w Saughton.

Lecz Kuba nie zna rozkładu normalnego, ani testu chi-kwadrat, i kiedy zakłada masywne okulary, zdarte jakiemuś turyście gapiącemu się na rzeźbę na North Bridge, przyszłość wydaje mu się świetlana. A po chwili, gdy zaczynają szeptać mu w stereo do uszu i wyświetlać zobaczone przez turystę obrazki, zaczyna lśnić jeszcze jaśniej.

— Trzeba zrobić interes, zawrzeć transakcję — szepczą okulary. — Spotkać borga, zagrać akord. — Peryferyjne pole widzenia wypełniają dziwaczne jaskrawe wykresy, jak halucynacje naćpanego marketingowca.

— Kto ty, kurwa, jesteś? — pyta Kuba, zaintrygowany kolorowymi światełkami i ikonkami.

— Jestem twoim kartezjańskim teatrem, a ty moim widzem — mruczą okulary. — Dow Jones minus piętnaście, Federacja Zaufania plus trzy, przyszła informacja o niewykryciu związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy społeczną kontrolą nad długością damskich spódnic, stylem golenia męskich bród a pojawianiem się odporności na liczne antybiotyki u gram-ujemnych laseczek. Przyjąć?

— No, niech będzie — mruczy Kuba, gdy lawina obrazów zwala mu się na gałki oczne i przebija młotem przez uszy jak superego bezcielesnego olbrzyma.

Bo też dokładnie coś takiego ukradł: okulary i sakiewka u pasa, które wyrwał turyście, kryją w środku dość sprzętu, żeby pociągnąć cały Internet z przełomu wieków. Srają pasmem przenoszenia, ciągną naraz pierdyliard wyszukiwań i cały rój innych agentów, w sumie składających się na spory procent zbiorowego umysłu stanowiącego osobowość ich właściciela. Ów właściciel to postludzki sieciowy genius loci, zmieniony z agalmicznego przedsiębiorcy w speca od polityki dotyczącej emancypacji sztucznych inteligencji. Kiedy jeszcze siedział w biznesie, katalizował powstawanie wartości dodanej wszędzie, gdzie się pojawił, w śladach jego stóp wyrastały drzewa rodzące pieniądze. Teraz jest kimś w rodzaju zakulisowego negocjatora, umiejącego zbudować koalicję tam, gdzie nikt inny nie dostrzegał nawet odrobiny wspólnego interesu. A Kuba ukradł mu pamięć. W oprawce okularów są mikrokamery, w zausznikach mikrofony; wszystko ląduje w przypiętej do paska holograficznej pamięci podręcznej, a potem jest rozpraszane po zdalnych magazynach danych. Cztery miesiące zajmują terabajt, taka ilość pamięci masowej nic nie kosztuje. Jedyną niezwykłą cechą tego sprzętu jest fakt, że jego posiadacz — Manfred — współdzieli wszystko ze swymi agentami. Może transfery umysłów na razie nie sprawdzają się w praktyce, ale on już zrobił w tym kierunku prawie cały krok.

Praktycznie rzecz biorąc, okulary są Manfredem, niezależnie od tożsamości białkowej machiny, która wtyka w nie swe gałki oczne. Ten mocno zdezorientowany Manfred podnosi się i czując dziwną pustkę w głowie — nie licząc nieśmiałego pytania o akcesoria do ruskich butów wojskowych — otrzepuje się i rusza na spotkanie na drugim końcu miasta.


* * *

Tymczasem na innym spotkaniu zauważają już nieobecność Manfreda.

— Coś się musiało stać — mówi Annette. Unosi lustrzane okulary i z wyraźnym zdenerwowaniem pociera lewe oko. — Czemu nie odpowiada na czacie? Przecież wie, że czekamy na niego z tą telekonferencją. Nie wydaje ci się to dziwne?

Gianni kiwa głową, prostuje się i patrzy na nią zza biurka. Postukuje w lśniący, palisandrowy blat. Słoje drewna przesuwają się, przybierając dziwny, odmienny układ, generując stereogramy z losowych punktów, wiadomości przeznaczone tylko dla jego oczu.

— Był na moją prośbę w Szkocji — mówi po chwili. — Szczegółów nie znam, bo są te zabezpieczenia prywatności… ale gdybyś ty, oficjalna najbliższa osoba, zechciała pofatygować się osobiście… na pewno będzie ci łatwiej. Miał w planach spotkanie z Kolektywem Franklina, twarzą w twarz, jeden-do-wielu…

Gabinetowy tłumacz jest porządny, ale nie da rady w czasie rzeczywistym synchronizować włoskiego i francuskiego przekładu z ruchem ust. Annette musi z wysiłkiem wsłuchiwać się w jego słowa, bo układ warg się nie zgadza, jak na kiepsko zdubbingowanym filmie. Jej kosztowne nowe wszczepki nie są jeszcze podłączone do ośrodka Broki, nie może więc po prostu ściągnąć sobie na boku włoskiego modułu gramatycznego. Sprzęt komunikacyjny mają najlepszy na rynku, wirtualne środowisko wyrzeźbione co do najdrobniejszego włoska, ale wciąż nie do końca radzi to sobie z barierą językową. Poza tym, coś ją ciągle dekoncentruje: sposób, w jaki biurko w połowie szerokości przechodzi z czarnego jesionu w palisander, albo dziwne prądy powietrzne, zupełnie niepasujące do pomieszczenia o tej wielkości.

— No, ale co się z nim stało? Poczta głosowa próbuje coś ściemniać. Jest dobra, ale nie umie przekonująco kłamać.

Gianni wygląda na zaniepokojonego.

— Manfred ma takie napady, robi coś po swojemu, nic nikomu wcześniej nie mówi. Ale nie podoba mi się to. Powinien komuś z nas powiedzieć.

Od tamtego pierwszego spotkania w Rzymie Manfred należał w zespole Gianniego do kluczowych osób — był takim macherem, który rusza w teren, spotyka się z ludźmi i rozwiązuje ich problemy. Utracić go w tej chwili byłoby bardziej niż kłopotliwe. A poza tym przyjaźni się z nim.

— Mnie też się to nie podoba. — Annette wstaje. — Jeśli zaraz nie oddzwoni…

— Pojedziesz i go znajdziesz.

Oui. — Na jej twarzy błyska uśmiech, natychmiast wymazany przez zmarszczki niepokoju. — Ale co mogło się stać?

— Nic. Cokolwiek. — Gianni wzrusza ramionami. — Ale on jest nam niezbędny. — Zerka na nią ostrzegawczo. — I ty też. Nie daj się złapać borgowi. I Manfred też.

— Nie ma obaw, obojętne, co się stało, ściągnę go z powrotem i tyle. — Prostuje się, płosząc zaczajony za jej biurkiem odkurzacz. — Au revoir!

Ciao.

Gdy wychodzi z gabinetu, minister migoce jej za plecami, znikając z przeciwległej ściany w ponurym szarym kolorze zimnego ekranu. Gianni jest w Rzymie, ona w Paryżu, Markus w Düsseldorfie, a Ewa we Wrocławiu. Są jeszcze inni, zamknięci w cyfrowych komórkach rozproszonych na połowie starzejącego się kontynentu — jeśli nie zapragną uścisnąć sobie rąk, mogą do woli krzyczeć do siebie przez całe biuro. Ich sekrety i rubaszne żarty są tunelowane przez kilka anonimizowanych warstw komunikacyjnych.

Gianni próbuje przebić się z regionalnej polityki do europejskich spraw krajowych. Oni — jego sztab wyborczy — mają zapewnić mu miejsce w Komisji Konfederacji, jako Reprezentanta do spraw Nadzoru nad Inteligencją i poszerzyć granice postludzkiej aktywności, dalej w przestrzeń kosmiczną, dalej w czas. Wskutek tego, strata kluczowego członka zespołu, nadwornego futurologa i kombinatora, byłaby dla pewnych ludzi niezmiernie interesująca: ściany mają uszy, a nie wszystkie mózgi, do których są podłączone, są ludzkie.

Annette denerwuje się bardziej, niż okazywała przy Giannim. To zupełnie do Manfreda niepodobne, przerwać kontakt na tyle czasu; jeszcze dziwniejsze, że recepcjonistka nie łączy jej rozmów, zważywszy że jej mieszkanie było dla nich przez ostatnie parę lat najbliższym odpowiednikiem domu. Lecz coś tu śmierdzi. Wyszedł dyskretnie wczoraj wieczorem, zapewniając, że jutro wraca, a teraz nie odbiera.

Może to ta jego była? — zastanawia się Annette, mimo że Gianni sugeruje misję specjalną. Ale Pamela już się do nich nie odzywa, jeśli nie liczyć przysyłanej niezawodnie co roku sarkastycznej kartki, tak wymierzonej, aby doszła dokładnie w urodziny córki, której Manfred nigdy nie spotkał. Mafija muzyczna? Bomba w liście od Copyright Control Association of America? Ależ skąd, gdyby się stało coś takiego, jego medyczny monitor rozdarłby się na całe gardło.

Annette zorganizowała wszystko tak, żeby nic mu nie groziło ze strony złodziei własności intelektualnej. Zapewniła mu wszelkie niezbędne wsparcie, on z kolei ułatwił jej znalezienie własnej drogi w życiu. Ma ciepłe poczucie szczęścia za każdym razem, gdy pomyśli, ile już razem osiągnęli. Ale dokładnie dlatego jest teraz zaniepokojona. Bo pies na straży nie zaszczekał…

Wzywa taksówkę, jedzie na lotnisko de Gaulle’a. Jeszcze w trakcie jazdy, za pomocą swej parlamentarnej karty udaje jej się wykopać kogoś z miejsca w klasie biznes w najbliższym A320 lecącym na edynburski Turnhouse, zarezerwować nocleg i transfer z lotniska. Samolot już wznosi się nad kanałem La Manche, gdy dociera do niej znaczenie ostatniej uwagi Gianniego: on chyba myśli, że Kolektyw Franklina może być dla Manfreda niebezpieczny.


* * *

Poczekalnia na pogotowiu ma kubełkowe fotele z zielonego plastiku i subtraktywne rzeźby wygenerowane przez dzieci na drukarkach 3D, poprzyklejane do ścian jak surrealistyczne konstrukcje z lego. Panuje tu głęboka cisza, całe pasmo zarezerwowano dla urządzeń medycznych — gdzieś płaczą dzieci, okresowo wyją syreny, gdy podjeżdżają karetki, wokół jest pełno rozgadanych ludzi, lecz Manfred czuje się jak na dnie głębokiego, błękitnego basenu z ciszą. Czuje się jak nawalony, tylko że ten akurat narkotyk nie daje euforii ani przyjemności. Na rogach korytarza sprzedawcy zachwalają gołębie z kebabowego rożna, tuż obok pordzewiałej i zamkniętej łańcuchem budki dla wolontariuszy; kamery obserwują błękitne śpiwory chronicznych przypadków czekających przed gabinetem zabiegowym. Manfred, sam we własnej głowie, jest przerażony i otumaniony.

— Będzie pan przyjęty po podpisaniu umowy o poufności — mówi pielęgniarz w izbie przyjęć, podsuwając Manfredowi pod nos wiekowy tablet. Usługi publicznej służby zdrowia są nadal bezpłatne, ale podjęto pewne kroki zapobiegające aferom. — Proszę podpisać klauzulę zobowiązania, tutaj i tutaj, inaczej lekarz dyżurny pana nie przyjmie.

Manfred wgapia się zamglonym wzrokiem w nos pielęgniarza, zaczerwieniony i nieco opuchnięty od szpitalnej infekcji. Telefony znów mu się kłócą, nie może sobie przypomnieć dlaczego — zwykle się tak nie zachowują, coś musi być nie tak, ale strasznie trudno mu o tym myśleć.

— Skąd się tu wziąłem? — pyta po raz trzeci.

— Podpis. — Ktoś wciska mu w dłoń długopis.

Manfred skupia się na wydruku i gwałtownie prostuje, gdy uaktywniają się głęboko wdrukowane odruchy.

— To pozbawianie praw człowieka! Tu jest napisane, że pacjentowi zakazuje się ujawniania informacji dotyczących operacyjnych i diagnostycznych procedur oraz procesów w wymienionej wyżej instytucji służby zdrowia, to znaczy u was, jakiejkolwiek osobie trzeciej, to znaczy mediom publicznym, pod rygorem przepadku wszystkich korzyści zdrowotnych zgodnie z Ustawą o Reformie Służby Zdrowia. Nie mogę tego podpisać! Napiszę gdzieś w sieci, ile dni byłem w szpitalu, i możecie mi skonfiskować lewą nerkę!

— To niech pan nie podpisuje. — Bezpłciowy pielęgniarz-pielęgniarka wzrusza ramionami, unosi połę sari i odchodzi. — Miłego czekania!

Manfred wyjmuje zapasowy telefon i gapi się na wyświetlacz.

— Coś tu jest nie tak.

Popiskują klawisze; pracowicie wprowadza jakieś kody operacji i dostaje się do skomplikowanego, pradawnego dezasemblera-asemblera pakietów X.25 — coś mętnie i niepokojąco podpowiada mu, gdzie może stamtąd trafić: przeważnie w dawno odesłane na emeryturę bebechy sieci służby zdrowia — ale po chwili wspomnienia generują błąd stronicowania i nikną gdzieś pomiędzy opuszkami palców a momentem pojawienia się zrozumienia. Frustrujące uczucie: mieć mózg jak przedpotopowy silnik samochodowy z zawilgoconymi świecami, który się kręci i kręci, ale nie zapala.

Sprzedawca kebabów obok rzędu fotelików, gdzie czeka Manfred, rzuca na ruszt kostkę przyprawową; buchają błękitne kłęby aromatycznego, ziołowego dymu — kanabinoidy, uspokajające i pobudzające apetyt. Manfred dwa razy pociąga nosem, potem chwiejnie wstaje na nogi i wyrusza na poszukiwanie toalety. Kręci mu się w głowie. Mamrocze coś do zegarka:

— Halo, Gwatemala? Poproszę z działem dozowania. Proszę rozwinąć moje drzewo memetyczne, bo nie wiem o co chodzi. Cholera. Kim ja byłem? Co się stało? Czemu wszystko jest takie rozmazane? Nie mogę znaleźć okularów…

Z oddziału dla trędowatych wychodzi stadko zwiedzających w anachronicznych strojach — mężczyźni w ciemnych garniturach, kobiety w długich sukniach. Wszyscy noszą też niebieskie, jednorazowe rękawiczki i maski na twarzach. Emanują buczeniem i trzaskami szerokopasmowej, szyfrowanej transmisji, więc Manfred instynktownie odwraca się, by iść za nimi. Wychodzą z pogotowia pochylnią dla wózków, dwie panie w towarzystwie trzech panów, a za nimi chwiejnie zatacza się obłąkany uchodźca z XXI wieku. Wszyscy tacy młodzi, uświadamia sobie Manfred. A gdzie mój kot? Aineko mógłby coś z tego zrozumieć, gdyby Aineko był zainteresowany.

— Sądzę, że należałoby udać się do naszego klubu — stwierdza jeden z młodych dandysów.

— Ależ tak! Proszę! — ćwierka jego towarzyszka, krótko ostrzyżona blondynka, klaszcząc w dłonie, potem zdzierając z nich z irytacją anachroniczne plastikowe rękawiczki i ukazując sensoryczno-pozycyjne rękawice z koronkowych drucików. — Ta wycieczka była całkowicie nieproduktywna. Jeśli nasz kontakt jest tutaj, nie widzę sposobu na zlokalizowanie go, poza złamaniem tajemnicy medycznej albo dobrym prezentem dla kogoś.

— Biedni — szepcze druga kobieta, zerkając przez ramię na leprozorium. — Taka upokarzająca śmierć.

— Sami sobie na to zasłużyli; gdyby nie nadużywali antybiotyków, nie znaleźliby się w izolatce — dodaje dwudziestokilkulatek z bokobrodami, który przedwcześnie nabrał manier ojca rodziny, po czym chrząka pretensjonalnie. Punktuje stwierdzenie stuknięciem laski w chodnik. Przed przejściem przez ulicę do parku Meadows zatrzymują się, przepuszczając stadko rowerzystów i rikszę. — Degeneracja układu immunologicznego wskutek niewypełniania wskazań medycznych.

Manfred przystaje, żeby przyjrzeć się trawie; mózg szaleje, analizując fraktalne kształty źdźbeł. Potem szarżuje za nimi i omal nie przejeżdża go napędzany kołem zamachowym autobus dla turystów.

Klub.

Stąpa po chodniku, schodzi z niego, depcze trzy miliardy lat roślinnej ewolucji.

Coś z tymi ludźmi.

Czuje dziwne pragnienie, jakby tropizm informacyjny. Wysoka, ciemnowłosa kobieta podkasuje długie spódnice, żeby nie uwalać ich błotem. Widzi błysk opalizujących halek, falujących jak olej na wodzie, a pod nimi staromodne wojskowe kamasze. Czyli nie wiktoriańskie, jakieś inne.

Przyjechałem spotkać się z…

Ma to nazwisko na końcu języka. Prawie. Czuje, że to ma coś wspólnego z nimi.

Brygada przechodzi przez Meadows wysadzaną drzewami alejką, docierając do frontu XIX-wiecznej budowli, z szerokimi schodami i wypolerowanym mosiężnym dzwonkiem. Wchodzą, a młodzieniec z bokobrodami odwraca się na progu i zwraca do Manfreda:

— Szedł pan za nami aż tutaj. Chce pan wejść? Może znajdzie pan to, czego pan szuka.

Manfred wchodzi na dygocących nogach, potwornie bojąc się tego, o czym zapomniał.


* * *

Tymczasem Annette przesłuchuje kota Manfreda.

— Kiedy ostatni raz widziałeś tatę?

Aineko odwraca się od niej i koncentruje na myciu poduszek lewej łapki. Futro ma jak prawdziwe — gęste, o ładnym wzorze, z wyjątkiem zdobiących oba boki URL-i strony producenta; ale jego pysk nie produkuje śliny, za jamą ustną nie ma żołądka ani płuc.

— Idź sobie — mówi. — Zajęty jestem.

— Kiedy ostatni raz widziałeś Manfreda? — powtarza uparcie Annette. — Nie mam na to czasu. Polis nie ma pojęcia. Pogotowie też. Zniknął z sieci i na nic nie odpowiada. Więc ty, co ty możesz mi powiedzieć?

Ustalenie hotelu, w którym się zatrzymał, zajęło jej dokładnie osiemnaście minut, licząc od dotarcia do terminalu rezerwacyjnego w hali przylotów — zna jego gust. Trochę dłużej zajęło przekonanie recepcjonistki, żeby wpuściła ją do jego pokoju. Lecz Aineko jest o wiele bardziej krnąbrny, niż się spodziewała.

— AI Neko mod dwa alfa wymaga regularnych przerw w pracy — mówi pompatycznie kot. — Wiedziałaś, kupując mi takie ciało. Czego się spodziewałaś po kawałku mięcha, dostępności do pięciu dziewiątek po przecinku? Idź sobie, muszę pomyśleć. — Wysuwa język, który nieruchomieje, sondy na jego spodzie uzupełniają wypadnięte w ciągu dnia włosy.

Annette wzdycha. Manfred unowocześniał tego kota-robota przez wiele lat, także Pamela, jego eksżona, maczała palce w konfiguracji neuronów. To jego trzecie ciało, a po każdym sprzętowym upgradzie przejawia coraz bardziej realistyczną niechęć do współpracy. Niedługo zażyczy sobie kuwety ze żwirkiem i zacznie rzygać na dywan.

— Polecenie priorytetowe — mówi Annette. — Przesłać dziennik zdarzeń do mojego kartezjańskiego teatru, od t minus osiem godzin do teraz.

Kot wzdryga się i ogląda za nią.

— Ludzka dziwka! — syczy. Potem zamiera, a powietrze wypełnia się jaskrawym, bezgłośnym tsunami danych.

I Annette, i Aineko mają sprzęt do ekstremalnie szybkiej transmisji w szerokim widmie; obserwator mógłby zauważyć, że oczy kota i pierścień na jej lewej dłoni mrugają do siebie błękitnobiało. Po paru sekundach Annette kiwa głową i przebiera palcami w powietrzu, poruszając się po widocznej tylko dla niej sekwencji czasowej. Aineko prycha na nią gniewnie, potem wstaje i odchodzi z wysoko uniesionym ogonem.

— Robi się ciekawie — mruczy Annette. Splata palce, uciskając jakieś tajemnicze punkty na knykciu i przegubie, potem wzdycha i przeciera oczy. — Wyszedł stąd z własnej woli, wyglądał normalnie… — odzywa się do kota. — Mówił, z kim się spotka?

Kot siada we wpadającym przez wysokie okno promieniu światła, ostentacyjnie odwracając się tyłem.

Merde — warczy Annette. — Skoro nie chcesz mu pomóc…

— Spróbuj na Grassmarket — rzuca niechętnie kot. — Coś wspominał, że idzie tam spotkać się z Kolektywem Franklina. Oni to mu dopiero pomogą…


* * *

Facet w chińskim mundurze z lumpeksu i potwornie drogich okularach wbiega po wilgotnych kamiennych stopniach, pod kamienną tablicą, informującą, że mieści się tu schronisko Armii Zbawienia. Wali do drzwi. Para przelatujących nad pobliskim zamkiem MiG-ów Stowarzyszenia Rekonstrukcji Zimnowojennych niemal tłumi jego głos.

— Otwierać, cipy! Jest interes!

Klapka wizjera umieszczonego w drzwiach na wysokości oczu przesuwa się, zerka nań para czarnookich kamerek jak koraliki.

— Kim pan jest i czego chce? — trzeszczy głośnik.

To nie Armia Zbawienia — chrześcijaństwo od kilkudziesięciu lat jest w Szkocji bardzo niemodne, więc Kościół zajmujący obecnie ten budynek poszedł z duchem czasu, żeby nie wypaść z interesu.

— Jestem Macx. Moje systemy kontaktowały się z wami. Przyszedłem złożyć wam propozycję nie do odrzucenia. — A przynajmniej to każą mu powiedzieć okulary. To, co naprawdę wydobywa się z jego ust, brzmi raczej jak: „Ja Max. Moje systemy z wami rozmawiali. Ja przyszed dla was złożyć propozycję nie do łodmówienia”. Okulary nie zdążyły jeszcze popracować nad jego akcentem. A poza tym jest tak z siebie dumny, że pstryka palcami i tańczy z niecierpliwości na najwyższym stopniu.

— Aha, dobrze, proszę chwilę zaczekać.

Człowiek po drugiej stronie głośnika ma krystaliczny akcent z Morningside, któremu udaje się brzmieć bardziej angielsko niż sam król i rdzennie szkocko jednocześnie. Otwierają się drzwi, Macx staje przed wysokim, jakby trochę trupim mężczyzną w mającym najlepsze lata dawno za sobą tweedowym garniturze oraz koloratce wyciętej z przejrzystej płytki drukowanej. Twarz niemal zakrywają mu rejestrujące anielskie okulary.

— Kim pan jest? Jak pan mówił?

— Jestem Macx! Manfred Macx! Mam dla pana taką propozycję, że sam pan nie uwierzy. Mam wyjście z waszych finansowych tarapatów. Będziecie bogaci! — Okulary podpowiadają, Macx mówi.

Człowiek w drzwiach przechyla lekko głowę, jego okulary badają Maksa od stóp do głów. Macx podskakuje entuzjastycznie, z obcasów buchają mu kłęby błękitnych spalin.

— Na pewno trafił pan pod dobry adres?

— No, musi tak.

Gospodarz cofa się do środka.

— Dobrze, proszę wejść, usiąść i wszystko mi opowiedzieć.

Macx wpada w podskokach do salonu, z mózgiem szeroko otwartym na lawinę wykresów kołowych, krzywych wzrostu, dokumentów pączkujących w cudacznej fazoprzestrzeni korporacyjnego oprogramowania zarządczego.

— Mam interes, że mi pan nie uwierzy — czyta, szybując obok tablic ogłoszeniowych, do których poprzyszpilano jak motyle chińskie ulotki, przestępując przez zwinięte dywany i stos kupionych na wyprzedaży laptopów, mijając radiotelefon do nabożeństwa, który służy pani Muirhouse także jako ogrodowe poidełko dla ptaków. — Wynajmujecie to od pięciu lat, a wasze opublikowane sprawozdania wskazują, że nie zarabiacie zbyt wiele, ledwo wystarcza na czynsz. Ale jesteście udziałowcem Scottish Nuclear Electric, prawda? Większość środków pana Kościoła stanowi fundusz zapisany Kościołowi przez jedną z wiernych, szykującą się na spotkanie z punktem omega, prawda?

— Hm. — Pastor patrzy nań dziwnie. — Nie mogem komentować naszego funduszu inwestycji eschatologicznych. A czemu pan tak myśli?

Jakimś sposobem lądują w gabinecie duchownego. Nad wytartym fotelem wisi ogromna, oprawiona w ramę grafika komputerowa, przedstawiająca kolapsujący kosmos z Końca Świata, gromady galaktyk usiane zbiegającymi się ku centralnemu punktowi sferami Dysona pełnymi eschatonu. Z góry patrzy na to rozpromieniony dobroduszną aprobatą święty Tipler Astrofizyk, a nad jego głową unosi się aureola z kwazarów. Plakaty głoszą nową ewangelię: „Kosmologia jest lepsza niż domysły” oraz „Żyj wiecznie w moim stożku światła”.

— Coś panu podać? Herbatkę? Ładowarkę do ogniw paliwowych? — pyta duchowny.

— Może amfę? — pyta z nadzieją Macx. Twarz wydłuża mu smutek, gdy pastor z przepraszającą miną kręci głową. — Nieważne, żartowałem tylko, rozumie. — Pochyla się ku niemu. — Znam ty wasze ciemne spekulacje opcjami na pluton — syczy. W złowróżbnym geście postukuje palcem w oprawkę okularów. — Oni nie tylko nagrywają, oni myślom. Ja wiem, gdzie poszli ty piniondze.

— Co pan ma? — pyta zimno pastor; zniknęły wszelkie oznaki dobrego humoru. — Teraz będę musiał pociąć te wspomnienia. Myślałem, że całkiem o tym zapomniałem, a teraz, przez pana, pewne fragmenty mojej pamięci nie będą mogły zlać się z Bóstwem.

— Nie denerwuje się. Po cholere oszczyndzać, jak nie można za to se pożyć? Zabawić się jak trza? Ten u góry by wam pokazał, co?

— Czego pan chce?

— No dobra. — Macx, urażony, odchyla się w tył. — Mam… — Urywa. Na jego twarzy pojawia się wyraz dezorientacji. — Mam langusty — obwieszcza w końcu. — Genetycznie zmodyfikowane, przetransferowane langusty, które sterują własnym zakładem odzyskiwania uranu. — Gdy coraz bardziej się gubi, okulary tracą kontrolę nad jego akcentem: — Nu, i ja bym ściognoł te waszo kase na miejsce… — Strategiczna przerwa. — Żeby mógł pan w terminie zapłacić podatek. Bo, pan rozumie, te langusty są odporne na neutrony. No nie, to nieprawda. Ja chciał panu sprzedać coś, co by móg użyć za — twarz wykrzywia mu grymas niesmaku -…darmo?

W przybliżeniu, trzydzieści sekund później, zbierając się ze stopni przed wejściem do Pierwszego Zreformowanego Kościoła Tiplera-Astrofizyka, człowiek, który chciał być Macksem, zaczyna się zastanawiać, że może ten świat wielkich finansów to nie taki łatwy biznes, jak sobie myślał. Niektóre z agentów w okularach zastanawiają się, czy ten problem rozwiązałyby lekcje wymowy; inne nie są tak pewne.


* * *

Wracamy do lekcji historii — perspektywy tej dekady skupiają się głównie w obszarze medycyny.

Parę tysięcy podstarzałych przedstawicieli wyżu demograficznego ściąga do Teheranu na Woodstock IV. Europa rozpaczliwie stara się zaimportować ze Wschodu pielęgniarki i asystentów do domów opieki; w Japonii całe rolnicze wioski zioną pustką i niszczeją, duchy społeczności wyssanych do sucha przez miasta jak mieszkalne czarne dziury.

Na strzeżonych osiedlach starszych ludzi na amerykańskim Środkowym Zachodzie szerzy się plotka, zostawiając po sobie chaos i zamieszki: starzenie się powoduje powolny wirus, zakodowany w genomie ssaków, którego nie zdołała wyplenić ewolucja, a bogaci miliarderzy trzymają łapę na prawach do szczepionki. Charles Darwin, jak zawsze, obrywa mocniej, niżby się mu należało. (W prywatnych klinikach czekają mniej spektakularne, ale bardziej realistyczne metody leczenia starości — rekonstrukcja telomerów i heksozowa redukcja zdenaturowanych białek — dla tych, którzy chcą w moment przepuścić cały fundusz emerytalny). Oczekuje się, że postęp istotnie przyśpieszy, bo niedługo zaczną wygasać fundamentalne patenty; Fundacja na rzecz Wolnych Chromosomów już wydała manifest apelujący o stworzenie wolnego od ograniczeń własności intelektualnych genomu z ulepszeniami wszystkich pospolicie uszkadzanych eksonów.

Powszechnie prowadzi się eksperymenty nad digitalizowaniem i uruchamianiem mózgowego oprogramowania neuronowego („wetware”) na emulatorach; niektórzy co radykalniejsi libertarianie twierdzą, że gdy ta technologia dojrzeje, śmierć — a raczej wiążące się z nią drakońskie ograniczenia w prawie własności i prawach obywatelskich — staną się największym w historii problemem prawa cywilnego.

Większość weterynaryjnych polis ubezpieczeniowych uwzględnia teraz, za dodatkową drobną opłatą, klonowanie zwierzaka w przypadku nagłej i bolesnej śmierci. Klonowanie ludzi, z powodów, których nikt już do końca nie rozumie, w większości rozwiniętych krajów jest nadal zabronione — ale bardzo niewiele sądów upiera się przy obowiązkowej aborcji identycznych bliźniaków.

Niektóre towary są drogie: cena ropy naftowej przekroczyła osiemdziesiąt euro za baryłkę i nieubłaganie idzie w górę. Inne są tanie: na przykład komputery. Hobbyści drukują na domowych atramentówkach nowe procesory o dziwacznej architekturze; goście w średnim wieku podcierają sobie tyłki papierem diagnostycznym, informującym o poziomie cholesterolu.

Ostatnie ofiary postępu technologicznego to: elegancki sklep z ubraniami w centrum miasta, klozet spłukiwany wodą, ciężki czołg piechoty oraz pierwsza generacja kwantowych komputerów. Nowością tego dziesięciolecia są tanie, ulepszone systemy immunologiczne, implanty mózgowe podpinające się bezpośrednio do organu Chomsky’ego i gadające ze swymi właścicielami przez ich własne ośrodki mowy oraz wszechobecna społeczna paranoja na punkcie limbicznego spamu. Nanotechnologia rozpadła się na kilkanaście odrębnych dyscyplin, a sceptycy przewidują, że większość niedługo wymrze. Filozofowie scedowali doświadczenia fenomenalne na inżynierów, a tym, co aktualnie sprawia problem w dziedzinie sztucznej inteligencji, jest nauczenie softu, by czuł zakłopotanie.

Natomiast od energii termojądrowej oczywiście nadal dzieli nas pięćdziesiąt lat.


* * *

Wiktorianie przemieniają się w Gotów na oczach przeżywającego szok kulturowy Manfreda.

— Wyglądałeś, jakbyś się zgubił — wyjaśnia Monica, pochylając się nad nim z ciekawością. — Co z twoimi oczami?

— Źle widzę. — Manfred próbuje tłumaczyć. Wszystko jest rozmazane, a głosy, zwykle nieustannie trajkoczące mu w głowie, zostawiły po sobie tylko ryczącą ciszę. — To znaczy, ktoś na mnie napadł. I zabrał… — Łapie ręką powietrze; czegoś mu brakuje na pasku.

Monica, wysoka kobieta, którą pierwszą zauważył w szpitalu, wchodzi do pokoju. Teraz ma na sobie coś obcisłego, opalizującego i będącego, niesamowite, rozproszonym rozszerzeniem jej neuroektodermy. Pozbawiona rekwizytów z dramatu kostiumowego, jest dorosłym człowiekiem z XXI wieku, urodzonym albo wybudowanym po wyżu demograficznym z przełomu wieków. Pokazuje Manfredowi kilka palców.

— Ile?

— Dwa. — Manfred próbuje się skupić. — Co…?

— Brak wstrząsu mózgu — rzuca. — Momencik, wezwę kogoś.

Ma brązowe oczy, na źrenicach migocą bursztynowe rastry. Szkła kontaktowe? — zastanawia się Manfred, głowę ma obrzmiałą, myśli nienaturalnie powoli. Jakby był pijany, tylko o wiele mniej przyjemnie: teraz nie potrafi objąć idei myślą ze wszystkich stron naraz. To tak kiedyś wyglądała świadomość? Wstrętne uczucie powolności. Odwraca się od niego.

— Medline mówi, że zaraz dojdzie pan do siebie. Główny problem to utrata tożsamości. Ma pan gdzieś kopię zapasową?

— Proszę. — Alan, nadal w cylindrze i z bokobrodami, podaje Manfredowi okulary. — Proszę wziąć, pomogą panu. — Jego kapelusz się trzęsie, jakby pod rondem lęgło się jakieś eksperymentalne sztuczne życie.

— Dziękuję. — Manfred wyciąga rękę z żałosnym poczuciem wdzięczności. Zakłada je. Zaczynają od szeregu testów, szepczą mu pytania i obserwują ogniskowanie się oczu. Po minucie pokój staje się wyraźny — wyświetlają mu sztuczny obraz kompensujący krótkowzroczność. Mam ograniczony dostęp do sieci, zauważa z ciepłym uczuciem ulgi. — Mogę do kogoś zadzwonić? — pyta. — Chciałbym sprawdzić, co z tym backupem.

— Proszę bardzo. — Alan wymyka się przez drzwi; Monica siada naprzeciwko i wpatruje się w jakiś wewnętrzny świat. Pomieszczenie jest wysokie, ma bielone ściany i drewniane okiennice do zasłaniania wykuszy z aerożelowymi oknami. Nowoczesne modułowe meble potwornie gryzą się z oryginalną dziewiętnastowieczną architekturą. — Czekaliśmy na pana.

— Czekaliście…? — Z wysiłkiem zmienia ścieżkę. — Miałem się z kimś spotkać. Tutaj. To znaczy w Szkocji.

— Z nami. — Umyślnie nawiązuje kontakt wzrokowy. — Żeby przedyskutować z naszym patronem możliwe opcje inteligencji.

— Z waszym… — Zaciska powieki. — Cholera! Nie pamiętam. Potrzebne mi natychmiast moje okulary. Pomocy.

— A co z kopią zapasową? — pyta Monica.

— Zaraz. — Manfred próbuje sobie przypomnieć, pod jaki adres zajrzeć. Bezskutecznie, tylko się boleśnie frustruje. — Gdybym tak wiedział, gdzie trzymam resztę umysłu… — skarży się. — Kiedyś była… aha, no, jest.

Natychmiast po wejściu na serwer na jego okulary zwala się olbrzymia sieć semantyczna, rozbijając otoczenie na monochromatyczne piksele, zacinające się przy rozglądaniu.

— To trochę potrwa — ostrzega gospodarzy, gdy potężny kawał jego metakory próbuje porozumieć się z mózgiem przez sieć bezprzewodową, która w zasadzie nadaje się wyłącznie do przeglądania stron WWW. I tak zresztą ściąga tylko niekrytyczną dla bezpieczeństwa część osobowości — publicznie dostępne agenty i rozmaite subiektywne, ogólnikowe gadki — ale ogromny pałac pamięci buduje się tak czy owak, rysując się jako szkic dzieł sztuki i cudów świata na pobielonych ścianach sali.

Widząc na nowo zewnętrzny świat, czuje się trochę bardziej sobą — a przynajmniej może wypączkować z siebie agenta-wyszukiwacza, który potem zsynchronizuje się z nim, mówiąc, co znalazł. Wciąż nie ma dostępu do tajemnic własnej duszy (w tym także osobistych wspomnień) — te są zablokowane, dopóki nie dokona biometrycznej weryfikacji tożsamości i kwantowej wymiany kluczy. Dobrze, że chociaż pozbierał do kupy wszystkie klepki i że niektóre nawet działają. Czuje się jakby trzeźwiał po dziwnym, nowym narkotyku, to niesamowicie uspokajające poczucie zasiadania z powrotem za sterami własnej głowy.

— Chyba muszę złożyć zawiadomienie o przestępstwie — mówi Monice, czy raczej komuś, kto jest obecnie podłączony do głowy Moniki, wie już bowiem, kim jest i z kim miał się spotykać (chociaż powodu nadal nie zna), i rozumie, że dla Kolektywu Franklina tożsamość jest mocno polityczną kwestią.

— Zawiadomienie o przestępstwie — dodaje Monica z lekkim szyderczym uśmiechem. — Może kradzież tożsamości?

— Tak, tak, wiem, tożsamość jest kradzieżą, nie można wierzyć nikomu, kogo wektor stanu nie rozgałęził się przynajmniej raz na gigasekundę, zmiana jest jedynym niezmiennikiem i tak dalej, do wyrzygania. Z kim ja w ogóle gadam? A zresztą, skoro rozmawiamy, to czy nie jesteśmy z grubsza po jednej stronie? — Próbuje się wyprostować na rozłożonym fotelu: silniczki krokowe delikatnie mruczą, dopasowując kształt oparcia.

— Stronniczość jest opcjonalna. — Kobieta, przez część czasu będąca Monicą, patrzy nań dziwnie. — Ma zwyczaj zmieniać się diametralnie, kiedy zmienia się liczbę wymiarów. Powiedzmy po prostu: teraz jestem Monica plus nasz opiekun. To panu wystarczy?

— Opiekunie nasz, któryś jest w cyberprzestrzeni…

Monica rozpiera się na sofie, która z bzyczeniem wysuwa z siebie stolik okolicznościowy z małym barkiem.

— Coś do picia? Podać kawę? Guaranę? A może berliner weisse, jak za starych dobrych czasów?

— Może być guarana. Cześć, Bob. Dawno umarłeś?

Monica chichocze.

— Manny, ja nie umarłem. Może nie jestem pełnym transferem osobowości, ale czuję się sobą. — Przewraca z zażenowaniem oczyma. — Rzuca jakieś chamskie uwagi o pana żonie. Nie powtórzę tego — dodaje.

— Mojej byłej żonie. — Manfred poprawia ją automatycznie. — Tej, hm… podatkowej femme fatale. No właśnie, czyli, jak rozumiem, jest pani tłumaczką Boba?

— Tak. — Patrzy poważnie na Manfreda. — Widzi pan, wiele mu zawdzięczamy. Zapisał ruchowi wszystkie aktywa oraz swoje transfery-częściówki. Czujemy się więc zobowiązani ucieleśniać jego osobowość kiedy tylko się da, mimo że nie wszystko da się zrobić na podstawie zaledwie paru petabajtów zapisów. Coś się jednak udaje.

— Langusty. — Manfred kiwa głową i bierze od niej szklankę. Pokryte diamentem krzywizny naczynia skrzą się w popołudniowym słońcu. — Wiedziałem, że to ma coś z nimi wspólnego. — Prostuje się i marszczy brwi. — Żebym tak jeszcze pamiętał, po co tu przyszedłem! To było coś świeżego, gdzieś w głębokiej pamięci… coś, czego nie chciałem powierzyć własnej głowie. Coś z Bobem.

Otwierają się drzwi za sofą, wchodzi Alan.

— Przepraszam — mówi cicho i przechodzi na drugą stronę pokoju. Ze ściany wysuwa się stacja robocza, z wnęki serwisowej wytacza się fotel. Siada, podpierając podbródek dłońmi, wpatruje się w biały pulpit. Od czasu do czasu mruczy cicho: — Tak, rozumiem… sztab wyborczy… trzeba zaudytować darowizny…

— Kampania wyborcza Gianniego — podpowiada Monica.

Manfred podskakuje.

— Gianni… — Gdy przypomina sobie przesłanie swego politycznego frontmena, w głowie odblokowuje mu się potężny pakiet wspomnień. — No właśnie! O to chodziło! Na pewno! — Patrzy na nią z podekscytowaniem. — Przyszedłem tutaj, żeby przekazać wam wiadomość od Gianniego Vittorii. O… — Robi strapioną minę. — Nie jestem do końca pewien… — dodaje wymijająco — ale to było ważne. Coś na dłuższą metę kluczowego, coś o grupowych umysłach i głosowaniu. Ale to info ma gość, który mnie napadł.


* * *

Grassmarket to przesadnie surowy brukowany plac wtulony w podzamcze. Annette staje koło szubienic, gdzie niegdyś tracono czarownice; rozsyła niewidzialnych agentów, by węszyli za tropem Manfreda. Aineko, nadmiernie poufały, zwiesza się z jej lewego ramienia jak satanistyczna stuła i rzuca jej prosto w ucho strumień zdeszyfrowanych rozmów z komórek.

— Nie wiem od czego zacząć. — Wzdycha z irytacją.

To jedna wielka pułapka na turystów, drapieżna roślina o wielu paszczach, trawiąca łatwy kredyt i wypluwająca zeschłe truchła cudzoziemców. Drogę zamieniono w deptak i pokryto obrzydliwie autentycznymi średniowiecznymi kocimi łbami; w miejscu, gdzie kiedyś był parking, teraz znajduje się stały jarmark antyków — można tam kupić wszystko, od mosiężnych okuć do kominków po starożytne odtwarzacze CD. Sporo tego towaru — to wszelkie śmieci po dot-comach, konkurujące o miano japońsko-szkockiego souveniru z piekła rodem — tartany z Purolandu, animatroniczne potwory z Loch Ness gniewnie syczące na wysokości kolan, używane laptopy. Wszędzie roi się od ludzi, w tematycznych pubach (dyżurnym motywem jest tu, jak się zdaje, wieszanie) po drogie butiki z ich fabrykatorami tkanin i cyfrowymi lustrami. Chodnik tarasują uliczni artyści, elementy nieustającego nomadycznego Fringe’a: mim robot, z bardzo tradycyjną srebrną farbą na twarzy, przedrzeźnia przechodniów ironicznie stylizowanymi gestami.

— Spróbuj w noclegowni — podpowiada Aineko, chroniący się w torbie na ramię.

— W noc… — Annette reaguje z opóźnieniem, bo słownik w zmowie z otwartym państwowym firmware’em zwala jej w sensorium geograficzną bazę danych wszystkich miejskich usług komunalnych. — A, no tak. — Sam Grassmarket jest stricte dla turystów, ale fragmenty pod koniec, w głębi brudnego kanionu niesympatycznych pięciopiętrowych kamiennych budynków, są już ewidentnie slumsowate. — No jasne.

Omija stragan sprzedający jednorazowe komórki i tanie analizatory genomu, obchodzi gromadkę nastolatek w szponach jakiegoś importowanego fetyszu kawaii, spoglądających na nią w popłochu z wysokości swoich różowych koturnów — pewnie biorą ją za szkolnego kuratora — a także stojak z pospinanymi łańcuchami rowerami. Pilnująca ich dziewczyna wygląda na znudzoną na śmierć. Ledwo zauważa, że Annette wtyka jej do kieszeni bezbarwnie anonimowe dziesięć euro.

— Gdybyś chciała kupić lewy rower — pyta — to gdzie byś szukała?

Parkingowa gapi się na nią. Annette przez moment myśli, że ją przeceniła. Potem dziewczyna coś mruczy.

— Co? — pyta Annette.

— McMurphys. Kiedyś nazywał się Bannerman’s. Na Cowgate, w tamte strone. — Patrzy z niepokojem na stojak z podopiecznymi. — Ale pani nie…

— Aha. — Annette podąża wzrokiem za jej spojrzeniem: prosto w ciemny, kamienny kanion. No, trudno. — Manny, mon chèr, niech ta wycieczka będzie tego warta — mruczy.

McMurphys to podrabiany pub irlandzki, kamienna grota zamontowana pod górą pozbawionych wyrazu biur. Kiedyś był to prawdziwy irlandzki pub, ale potem dostał się w łapy deweloperów, w krótkich odstępach czasu mutując w klub punkowy, winiarnię i podrabiany holenderski coffee shop, po czym, wypalony jak każda gwiazda, wypadł z głównego cyklu. Teraz cieszy się nienaturalnie przedłużoną, chłodną egzystencją, jako coś w rodzaju używanej imitacji irlandzkiego pubu z neonowymi czterolistnymi koniczynkami zwisającymi ze sztucznie poczernionych sosnowych belek nad stołami z bali — innymi słowy, życiem po życiu wypalonego czarnego karła, cienia niegdysiejszego poważnego alkoholowego przybytku. Gdzieś po drodze piwniczkę z piwem przebudowano na toaletę (robiąc na górze więcej miejsca dla płacących klientów), tak że obecnie z kija nalewają musujący koncentrat rozcieńczony wodą z kranu.

— Znasz to? Eurokratka z kotem-robotem przychodzi do szemranego pubu na Cowgate i mówi „coca-cola”? A kiedy przynoszą szklankę, pyta: „a drugie gdzie?”.

— Morda w kubeł — syczy Annette do torby. — Mało śmieszne.

Jej osobisty miernik zagrożenia natrętami właśnie wysłał mejla do telefonu na przegubie, który wyświetla teraz kręcący się żółty wykrzyknik, co oznacza, że według publicznie znanych policyjnych statystyk przestępczości, w wyniku pobytu tutaj jej składki ubezpieczeniowe prawdopodobnie doznają poważnego uszczerbku.

Aineko unosi wzrok ze swego barłogu w torbie i ziewa rozdzierająco, ukazując różowe, żebrowane podniebienie i różowy język.

— Co? Zrobisz mi coś? Właśnie pingowałem głowę Manny’ego. Opóźnienie było minimalne.

Barmanka podchodzi chyłkiem i ostentacyjnie nie nawiązuje kontaktu wzrokowego.

— Colę zero — zamawia Annette i mówi ściszonym głosem w stronę torby: — A to znasz? Jak Eurokratka przychodzi do szemranego pubu, zamawia pół litra coli light, a potem wylewa ją do swojej torby i mówi: „Ojoj, kociakowi się mokro zrobiło”.

Annette płaci za colę. W pubie jest pewnie jeszcze parędziesiąt osób; trudno powiedzieć, bo wnętrze przypomina zabytkową piwnicę, pełno w nim kamiennych łuków prowadzących do nisz umeblowanych starymi kościelnymi ławkami i stołami ze szramami po nożach. Nad jednym ze stolików pochylają się goście, którzy mogliby być motocyklistami, studentami albo dobrze maskującymi się alkoholikami: są długowłosi i noszą kamizelki ze zbyt dużą liczbą kieszeni, w przewrotnie cyganeryjnym stylu, co sprawia, że Annette mruga, dopóki któryś z literackich programów nie poinformuje jej, że siedzi wśród nich pewien umiarkowanie znany miejscowy pisarz, swego rodzaju guru ruchu na rzecz kosmosu i wolności. W innym kącie kilka kobiet w wysokich butach i futrzanych kapeluszach ślęczy nad menu, a w loży garbi się nad kuflami gromadka ulicznych artystów, którzy przyszli tu po fajrancie. Nikt z obecnych nie ma na sobie niczego, co choćby odrobinę przypominało biurowy mundur, ale współczynnik odlotowości jest powyżej średniej; więc Annette maksymalnie przyciemnia okulary, poprawia krawat i się rozgląda.

Otwierają się drzwi, wchodzi dość nijaki młodzian, ubrany w workowate polowe ciuchy, wełnianą czapeczkę i buciory, będące kwintesencją stylu panzer division i składające się prawie z samych amortyzatorów i oliwkowoburych kevlarowych paneli. Nosi też…

— Mój zestawik do wykrywania włamań sieciowych… — zaczyna kot, gdy Annette odstawia szklankę i podchodzi do chłopaka — wypatrzył coś, co się zaczyna na…

— Ile chcesz za te okulary? — pyta go półgłosem.

Podrywa się i niemal podskakuje.

— No, kuwwa, weś no przestań! — skarży się w dziwnie znajomy sposób. — A… — Przełyka ślinę. — Annie! Kto ty…

— Spokojnie. Zdejmij je, bo jeśli będziesz je dalej nosił, tylko ci zaszkodzą — mówi, starając się nie poruszać zbyt gwałtownie, bo czuje jeszcze czyjś rozdygotany lęk i wie bez patrzenia, że wykrzyknik na zegarku poczerwieniał i zaczął migać. — Posłuchaj, dam ci za okulary i tę torbę z paska dwieście euro, żywą gotówką. Zero pytań, skąd je wziąłeś, i nikomu ani słowa.

Chłopak siedzi jak skamieniały, zahipnotyzowany, widać, jak światło z wnętrza soczewek rozlewa się po jego wychudzonych policzkach, migocąc jak chłodne błyskawice, jakby podłączył mózg do sieci energetycznej; ona zaś, przełykając, bo nagle zaschło jej w gardle, powoli unosi rękę i ściąga mu okulary z twarzy, drugą dłonią chwytając sakiewkę. Chłopak wzdryga się i mruga. Kładzie mu przed nosem dwie stueurówki.

— Spadówa — mówi Annette, nie do końca niemiłym tonem.

Sięga po nie wolno, chwyta i ucieka — z ogłuszającym hukiem przebija się przez drzwi, skręca w lewo na ścieżkę rowerową i znika w dole, pędząc ku budynkom parlamentu i kampusowi.

Annette niespokojnie obserwuje drzwi.

— Gdzie on jest? — syczy, podenerwowana. — Masz, kocie, jakiś pomysł?

— Yhm. To twój problem, znaleźć go — mruczy z zadowoleniem Aineko.

Annette czuje w kręgosłupie lodowaty cierń niepokoju. Ktoś odłączył Manfreda od jego pamięci? Gdzie on może teraz być? Gorzej: kim on może teraz być?

— Tobie też w dupę — mruczy.

Zdejmuje okulary, o wiele mniej funkcjonalne niż stuningowany od A do Z sprzęt Manfreda, i nerwowo unosi do twarzy odzyskane szkła. Czuje, że jest w tym coś nieuczciwego, jakby podczytywała mejle ukochanego. Ale jak inaczej ustalić, dokąd mógł pójść?

Zakłada okulary i próbuje sobie przypomnieć, co robiła wczoraj w Edynburgu.


* * *

— Gianni?

Out, ma chérie?

Pauza.

— Zgubiłam go. Ale mam jego aide-mémoire. Taki młodociany pasożyt bawił się nimi w cyberpunka. Żadnego śladu, gdzie mógł pójść, więc je założyłam.

Pauza.

— O rany.

— Gianni, a dlaczego właściwie wysłałeś go do Kolektywu Franklina?

Pauza (podczas której chłód chropowatej kamiennej ściany, o którą się opiera, zaczyna przenikać przez tkaninę marynarki).

— Nie chciałem zawracać ci głowy takimi detalami.

Merde. Gianni, to nie żadne detale, oni są akceleracjonistami. Masz pojęcie, co mogą zrobić z jego głową?

Pauza, potem jęk.

— Tak.

— No to czemu to zrobiłeś? — indaguje Annette.

Kuli się, wklepując słowa do telefonu tak, że przechodnie omijają ją z daleka, niepewni, czy rozmawia, czy po prostu halucynuje.

— Kurde, Gianni, zawsze, kiedy zrobisz coś takiego, ja muszę potem doprowadzać go do porządku! Manfred nie jest zdrowy jak byk, cały czas żyje na granicy ostrego szoku przyszłości, a wtedy, w lutym, wcale nie żartowałam, mówiąc ci, że jeśli jeszcze raz go wypłaszczysz, będzie musiał miesiąc leżeć w klinice! Jeżeli nie będziesz ostrożny, to może w ogóle odpaść i dołączyć do tego borganizmu…

— Annette. — Ciężkie westchnienie. — W nim cała nadzieja. Wiem, że okres półtrwania agalmicznego katalizatora spadł do sześciu miesięcy i dalej leci na pysk. Manny jest już daleko za statystycznym okresem przydatności, o cztery odchylenia standardowe, wiadomo nam o tym. Ale ten impas w kwestii praw cywilnych musimy przełamać teraz, przy tych wyborach. Musimy osiągnąć konsensus, a Manfred to nasz jedyny pracownik, który może w ogóle poważyć się na rozmowę z Kolektywem na swoich własnych warunkach. Posłaniec-negocjator, a nie wypalony wyrobnik, prawda? Musimy dysponować koalicyjnym zapasem głosów, zanim dopadnie nas limit reelekcji i w Brukseli nastąpi impas, jak w Ameryce. To więcej niż ważne — to konieczne.

— To żadne wytłumaczenie…

— Annette, oni mają częściowy transfer Boba Franklina. Zrobili go przed śmiercią, mają wystarczający kawałek jego osobowości, żeby go ucieleśniać, puszczając z podziałem czasu na własnych mózgach. Musimy namówić Kolektyw Franklina, żeby wykorzystał swoje potężne zasoby do lobbowania za Poprawką Równych Praw; jeśli PRP przejdzie, wszystkie istoty rozumne będą miały prawo do głosowania, prawo własności, transferowania się, retransferowania i migrowania między nośnikami. To chyba ważniejsze niż małe szare stworki, które zaglądają ci do dupy przez zimny wziernik. Od tego zależy cała przyszłość. Manny sam zaczął, majstrując przy prawach tych skorupiaków. Teraz pozwolimy obejmować transfery prawem autorskim zamiast prawem cywilnym i gdzie będziemy za pięćdziesiąt lat? Myślisz, że można to zignorować? Już wtedy było ważne, a teraz, kiedy jeszcze te langusty odebrały wiadomość…

— Cholera. — Odwraca się i dotyka czołem chłodnego kamienia. — Potrzebna mi recepta. Na ritalin albo coś podobnego. I jego lokalizacja. Resztę zostaw mnie.

Nie dodaje: „W tym także zeskrobywanie go potem z sufitu”, to jest w domyśle. Nie mówi też:,Ale ty płacisz”. To też rozumie się samo przez się — Gianni może i jest wyrachowanym politycznym kombinatorem, ale o swoich ludzi dba.

— Lokalizacja to prosta rzecz, mamy sygnał podający pozycję. Współrzędne GPS są…

— Nie ma potrzeby, mam jego okulary.

Merde, że cię zacytuję. Zaprowadź ich do niego, ma cherie. Daj mi rozproszone notowania zaufania tego transferu osobowościowego Boba Franklina, a ja dam Bobowi jego amnestię, będzie mógł zarządzać swoją korporacyjną tożsamością, tak jakby nadal żył. I wyciągniemy dyplomatyczne kasztany z ognia, nim zaczną parzyć. Dobrze?

Oui.

Przerywa połączenie i rusza pod górę Cowgate (Krowiej Bramy — niegdyś chłopi prowadzali tędy trzodę na targ), w stronę nieustającego ulicznego festiwalu Fringe, a potem ku Meadows. Gdy przystaje naprzeciwko szubienic, przed nią wybucha bijatyka: jakiś skacowany troglodyta czuje się urażony przez małpującego jego ruchy mima robota i gwałtownie urywa mu ramię. Mim stoi i wygląda na zdezorientowanego, coś mu iskrzy w stawie barkowym. Dwóch wkurzonych studentów rzuca się i daje krótkowłosemu wandalowi w mordę. Wszyscy drą się na siebie z niezrozumiałymi akcentami z Oxgangs i Laboratorium Robotyki Herriotta-Watta. Annette przygląda się bijatyce i się wzdryga — jakby w przebłysku widziała wizję świata, w którym izba deputowanych odrzuca Poprawkę Równych Praw — i jej redefinicję osoby fizycznej: świat, w którym po śmierci stajesz się własnością, a jeśli rodzisz się pozbawiony daru rodzicielskiego DNA, jesteś skazany na niewolnictwo.

Może Gianni miał rację, myśli. Żeby tylko to mnie prywatnie tyle nie kosztowało…


* * *

Manfred czuje, że zaraz będzie miał kolejny atak. Ma już wszystkie typowe objawy — świat, z jego olbrzymią przewagą bezmyślnej materii, staje się obrazą; cudaczne pomysły błyskają bez grzmotu daleko na rozległych płaskowyżach jego wyobraźni — ale z metakorą chodzącą dla bezpieczeństwa w izolowanym trybie czuje się tępy. I powolny. Albo i przestarzały. To ostatnie jest niemal tak przyjemne jak głód heroinowy — nie może tworzyć wątków, które zbadają wykonalność jego pomysłów i wrócą z wynikami. Jakby ktoś zabrał mu pięćdziesiąt punktów IQ; jego mózg czuje się jak chirurgiczny skalpel użyty do ścinania drzew. Taki psujący się umysł to straszne więzienie. Manfred chce się wydostać, i to bardzo, ale zbyt się boi uczynić ten krok.

— Gianni to umiarkowany eurosocjalista, polityczny pragmatyk optujący za mieszanym rynkiem — wyrzuca Manfredowi duch Boba czerwonymi od błyszczyku ustami Moniki. — Spodziewałbyś się, że będę głosował na kogoś takiego? Zatem, co według niego mogę dla niego zrobić?

— Chodzi o… eee… — Manfred buja się w fotelu, w obronnym geście krzyżując ręce i wbijając dłonie mocno pod pachy. — Rozmontować księżyc! Zdigitalizować biosferę i zmienić ją w noosferę… cholera, przepraszam, to plan długoterminowy. Zbudować sfery Dysona, mnóstwo sfer… Khm. Gianni to eksmarksista, z odłamu zreformowanych bliskich ortodoksji trockistów. Wierzy w możliwość zrealizowania Prawdziwego Komunizmu, stanu filozoficznej łaski, do czego trzeba spełnić pewne wstępne wymagania, jak nieobrzucanie się koktajlami Mołotowa i brak Policji Myśli; chce, żeby wszyscy stali się na tyle bogaci, żeby kłótnie o własność środków produkcji miały tyle sensu, co dyskusje o tym, kto będzie spał w wilgotnym miejscu na samym końcu jaskini. To znaczy, że on nie jest twoim wrogiem. Jest wrogiem tych stalinowskich dewiacjonistów, psów łańcuchowych sztabu Partii Konserwatywnej, pragnących zakładać nam podsłuchy w sypialniach i podać wszystko jak na tacy wielkim korporacjom, których właścicielami są fundusze emerytalne — a te z kolei polegają na tym, że ludzie umierają w sposób przewidywalny, co daje im rację bytu. I, tego… co ważniejsze, że umierający nie próbują się trzymać swojego majątku i ruchomości. Siedzą sobie w trumience przy ognisku, śpiewają ekstropianistyczne pieśni, te sprawy. Wszystko przez aktuariuszy, to oni tak szacują oczekiwaną długość życia, żeby zachęcić ludzi do kupowania polis ubezpieczeniowych, a te pieniądze są inwestowane w kontrolę nad środkami produkcji… wszystko przez twierdzenie Bayesa…

Alan ogląda się na Manfreda przez ramię.

— Oj, chyba częstowanie go guaraną to nie był najlepszy pomysł — mówi złowróżbnym tonem.

Manfred przeszedł tymczasem w tryb nieliniowej wibracji: buja się w przód i w tył, jednocześnie wykonując małe podskoki, jak lewitujący jogin technofil usiłujący przeskoczyć do osobliwości. Monica nachyla się ku niemu i wytrzeszcza oczy.

— Manfred — syczy. — Zamknij się!

Manfred natychmiast przestaje ględzić, z wyrazem osłupienia na twarzy.

— Kim ja jestem? — pyta i przewraca się do tyłu. — Czemu ja, tu i teraz, mieszkam w tym ciele…

— Atak niepewności co do własnego człowieczeństwa — zauważa Monica. — Kiedy pierwszy raz spotkał się z Bobem w Amsterdamie, osiem lat temu, chyba miał to samo. — Wygląda na zaniepokojoną, na czoło wysuwa się inna tożsamość. — Co robić?

— Trzeba go wygodnie ułożyć. — Alan podnosi głos: — Kanapa, rozłóż się. — Tył sofy, na której leży Manfred, opada, podnóżek się unosi, spod stóp wysuwa się dziwnie ożywiona kołdra. — Manny, słuchaj, wszystko będzie dobrze.

— Kim ja jestem, co ja oznaczam? — bełkocze bez ładu i składu Manfred. — Zbitką propagujących się drzew decyzyjnych, kompresją fraktalną, milionem złącz synaptycznych smarowanych pożytecznymi endorfinami… — Naprzeciwko już grzeje się nielegalna farmakopea, żeby sporządzić jakieś solidne środki uspokajające. Monica idzie do kuchni, żeby przynieść mu coś do picia. — Czemu to robisz? — pyta oszołomiony Manfred.

— Wszystko w porządku. Połóż się, odpocznij. — Alan pochyla się nad nim. — Wrócimy do rozmowy rano, kiedy będziesz już wiedział kim jesteś. — Odwracając głowę, mówi nieco ciszej do Moniki, która wraca z butelką mrożonej herbaty: — Lepiej zawiadomić Gianniego, że on źle się czuje. Jedno z nas może będzie musiało spotkać się z ministrem. Wiesz może, czy Macx jest zaudytowany? — Ponownie zwraca się do Manfreda: — Odpoczywaj sobie, Manny. My się o wszystko zatroszczymy.

Jakiś kwadrans później Manfred, który w szponach egzystencjalnej migreny bezwolnie zgodził się na wypicie naszprycowanej lekami herbaty, leży na łóżku i się relaksuje. Oddech się wyrównuje, ustaje podświadome mamrotanie. Siedząca obok Monica bierze go za prawą rękę, ułożoną na wierzchu kołdry.

— Chcesz żyć wiecznie? — deklamuje tonem Boba Franklina. — We mnie możesz żyć wiecznie…


* * *

Kościół Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich wierzy, że nieochrzczony nie możesz się dostać do Ziemi Obiecanej — ale możesz, jeśli Kościół pozna twoje nazwisko i rodowód — nawet po twojej śmierci. Jego genealogiczne bazy danych zaliczają się do najbardziej imponujących dzieł historiograficznych na świecie. A poza tym lubi nawracać.

Kolektyw Franklina wierzy, że nie możesz się dostać do przyszłości, jeśli nie zdigitalizuje twojego neuronowego wektora stanu, a przynajmniej nie sporządzi obrazu twoich wejść zmysłowych i genomu, najdokładniejszego, na jaki pozwala aktualnie technologia. I wcale nie musisz być żywy. Jego zbiorowy umysł zalicza się do najbardziej imponujących dzieł informatycznych na świecie. A poza tym lubi nawracać.


* * *

Zmrok w mieście. Annette niecierpliwie przedetptuje na progu.

— Proszę mnie, kurwa, wpuścić — warczy ze zniecierpliwieniem do domofonu. — Merde!

Ktoś otwiera drzwi.

— Kto…

Annette wpycha go do środka, kopniakiem zatrzaskuje drzwi i opiera się o nie.

— Prowadzić mnie do waszego bodhisattwy. I to już.

— Ja… — Odwraca się i rusza do środka, przez ciemny korytarz prowadzący obok klatki schodowej. Annette kroczy za nim agresywnie. Otwiera drzwi, nurkuje do środka, ona też, zanim zdąży je zamknąć.

Pokój jest oświetlony odbitym światłem rozmaitych ukrytych diod, skalibrowanych tak, by dawać ciepły blask letniego popołudnia. Pośrodku stoi łóżko, na nim śpi człowiek, okrążony stadkiem skupionych instrumentów diagnostycznych. Po obu stronach śpiącego człowieka czuwają dwie osoby.

— Coście z nim zrobili? — warczy Annette, rzucając się naprzód.

Manfred mruga załzawionymi oczyma, zdezorientowany, gdy Annette nachyla się nad nim.

— Halo? Manny? — Po chwili rzuca przez ramię: — Jeśli coś mu się stało…

— Annie? — Manfred wygląda na zdumionego. Ma zsunięte na czoło jaskrawopomarańczowe gogle, nie własne, przypominające wyrzucone na brzeg meduzy. — Źle się czuję. Żebym tak mógł dostać drania, który to zrobił…

— Załatwione — rzuca Annette, postanawiając nie wspominać o transakcji, dzięki której zwraca mu pamięć.

Ściąga z własnej twarzy jego okulary i ostrożnie nakłada je Manfredowi, zdejmując te zastępcze. Torbę z mózgiem kładzie obok ramienia, żeby była w zasięgu. Gdy eter wokół wypełnia niewidoczny jazgot, jeżą się jej włoski na karku — oczy Manfreda za szkłami rozjarzają się jaskrawym błękitem, jakby między uszami przeskakiwała mu iskra wysokiego napięcia.

— Och. Kurde. — Siada, kołdra zsuwa mu się z obnażonych ramion, Annette traci dech. Odwraca się ku nieruchomej postaci po lewej. Facet na fotelu kiwa głową. — Coście mu zrobili?

— Opiekowaliśmy się nim. I nic ponadto. Przyjechał w stanie absolutnej dezorientacji, a po południu jeszcze mu się pogorszyło.

Nigdy nie widziała tego faceta, ale ma przeczucie, że go zna.

— Pan Robert… Franklin?

Ponownie kiwa głową.

— Jego awatar jest we mnie.

Rozlega się łomot: to Manfred przewraca oczyma i zwala się z powrotem na łóżko.

— Przepraszam. Monica?

Młoda kobieta siedząca po drugiej stronie kręci głową.

— Nie, u mnie też chodzi Bob.

— A. No to ty jej powiedz, ja muszę mu przynieść sok.

Kobieta, będąca także Bobem Franklinem, czy jakimś jego fragmentem, który osiem lat temu przeżył walkę z rzadkim typem nowotworu mózgu, dostrzega spojrzenie Annette i kręci głową, uśmiechając się lekko.

— Kiedy jesteś zespólnią, nigdy nie czujesz się samotna.

Annette marszczy czoło; żeby przetworzyć to zdanie, musi napaść na nie słownikiem.

— Jedna duża, wielojądrowa komórka? Aha, rozumiem. Macie ten nowy implant. Żeby lepiej wszystko rejestrować.

Dziewczyna wzrusza ramionami.

— A ty chciałabyś po śmierci zostać wskrzeszona w trzeciej osobie, jako aktor w jakiejś wąskopasmowej inscenizacji? Albo cień uwierających wspomnień w czaszce kogoś nieznajomego? — Prycha; ten gest kłóci się z resztą mowy ciała.

— Bob był zapewne jednym z pierwszych borganizmów. To znaczy, u ludzi. Po Jimie Bezierze. — Annette zerka na Manfreda, który zaczął cichutko pochrapywać. — To musiało być strasznie pracochłonne.

— Sprzęt monitorujący kosztował wtedy miliony — mówi dziewczyna… Monica? — i za dobrze nie działał. Dostęp do jego funduszy na badania zyskaliśmy pod warunkiem, że regularnie uruchamiamy jego częściówki. On chciał zbudować coś w rodzaju zagregowanego wektora stanu — wziąć te częściówki, czyli wszystko co się mi… jemu… udało zarejestrować tą techniką sprzed kilku lat i pouzupełniać je kawałkami osobowości innych ludzi.

— A, no tak. — Annette wyciąga rękę i machinalnie odgarnia Manfredowi z czoła zabłąkany włos. — Jak to jest, należeć do umysłu zbiorowego?

Monica prycha, ewidentnie rozbawiona.

— A jak to jest, widzieć czerwony? Jak to jest, być nietoperzem? Nie umiem powiedzieć, mogę tylko pokazać. Każdy z nas może w dowolnej chwili sobie pójść.

— Tylko że jakoś nie idziecie.

Annette drapie się po głowie, maca krótkie włoski nad niemal niewyczuwalnymi bliznami kryjącymi sieć wszczepek — narzędzi, które pojawiły się rok czy dwa temu, a Manfred je odrzucił. („Darwinowsko hodowany nanotech, pierwsza, niedorobiona wersja, nie da się do tego zrobić przejrzystego interfejsu” — powiedział. „Dzięki, na razie zostaję z moim zewnętrznym sprzętem”).

— Dzięki, nie skorzystam. I nie wydaje mi się, żeby on, kiedy się zbudzi, przyjął waszą propozycję.

(W podtekście: Możecie go sobie wziąć po moim trupie).

Monica wzrusza ramionami.

— Jego strata, nie będzie żył wiecznie w osobliwości, razem z innymi naśladowcami naszego szacownego nauczyciela. Zresztą mamy tylu neofitów, że nie wiemy, co z nimi zrobić.

Annette przychodzi do głowy pewna myśl.

— Hm. Wy wszyscy macie jeden umysł? W częściach? Czyli pytanie do ciebie to pytanie do was wszystkich?

— Może tak być. — Odpowiadają jednocześnie Monica i to drugie ciało, Alan, stojące w drzwiach z czymś prostokątnym, wyglądającym jak zaimprowizowany zestaw diagnostyczny.

— A czemu pytasz? — pyta Alan.

Manfred pojękuje: słychać różowy szum — to okulary szepczą mu do uszu, przewodnictwo kostne zapewnia łącze szeregowe do jego białkowego softu.

— Manfreda przysłano tutaj, żeby się dowiedział, czemu jesteście przeciwni PRP — wyjaśnia Annette. — Niektórzy członkowie naszego sztabu działają bez wiedzy reszty.

— No właśnie. — Alan siada na fotelu obok łóżka i odchrząkuje, pompatycznie wypinając pierś. — To bardzo istotna kwestia teologiczna. Ja uważam…

— Ja czy my? — przerywa Annette.

— My uważamy — wtrąca Monica. Potem zerka na Alana. — Przepraaaszam…

Te objawy indywidualności w ramach umysłu grupowego zbijają Annette z tropu — nie tak sobie ich wyobrażała, setki razy przykładając do nich szablon borga, natomiast ta quasi-religijna wiara w osobliwość w ogóle jej nie rusza.

— Mówcie dalej.

— Jedna osoba, jeden głos, to przestarzała koncepcja — kontynuuje Alan. — Trzeba się pochylić nad ogólniejszą kwestią, wartościowania tożsamości, rozważyć na nowo sprawę prawa wyborczego. No bo jak? Jeden głos na każde ciepłe ciało? Albo na każdą rozumną osobowość? A co z inteligencją rozproszoną? Postulaty Poprawki mają poważne błędy, są oparte na kulcie indywidualności, nie ma w nich miejsca na prawdziwą złożoność posthumanizmu.

— Coś jak dziewiętnastowieczne propozycje nadania prawa do głosowania kobietom, obejmujące tylko żony ziemian — dodaje chytrze Monica. — Zupełnie nie w tę stronę.

— Ach, oui. — Annette, nagle wrażliwa na krytykę, zaplata ręce na piersi. Nie to spodziewała się usłyszeć. To elitarystyczna strona manewru z posthumanizmem, potencjalnie równie groźna dla jej pooświeceniowych poglądów, jak boskie prawo królów.

— Ale tam jest więcej niedopatrzeń.

Głowy wszystkich odwracają się w stronę, z której dobiega głos. Manfred znów ma otwarte oczy, gdy rozgląda się po pokoju; Annette widzi w nich nieobecną wcześniej iskierkę zainteresowania.

— W zeszłym wieku ludzie płacili — kontynuuje Manfred — żeby po śmierci zamrożono ich głowy, licząc, że kiedyś uda się ich zrekonstruować. Nie mają żadnych praw obywatelskich — prawo nie uznawało śmierci za proces odwracalny. A jak poradzić sobie teraz, kiedy wy przestaniecie ucieleśniać Boba? Wypiszecie się z borganizmu? Albo może później wrócicie do niego? — Ze znużeniem pociera czoło. — Przepraszam, ostatnio nie byłem sobą. — Na jego twarzy migoce krzywy, nieco maniakalny uśmieszek. — Widzicie, dłuższy czas klarowałem Gianniemu, że potrzebna jest nam zupełnie nowa prawna koncepcja osoby. Żeby poradziła sobie z rozumnymi korporacjami, sztucznymi głupotami, secesjonistami z umysłów zbiorowych i ponownie ucieleśnionymi transferami. Ludzie o zacięciu religijnym mają teraz niezły ubaw, dyskutując o problemach tożsamości. Czemu my, posthumaniści o tym nie myślimy?

Torba Annette się wybrzusza — Aineko wysuwa głowę, węszy, wyskakuje na dywan i zaczyna się myć, całkowicie ignorując ludzi wokół.

— Już nie wspominając o eksperymentach, które uważają się za prawdziwe istoty — dodaje Manfred. — I obcych.

Annette zamiera, patrząc na niego.

— Manfred! Nie powinieneś…

Manfred przygląda się Alanowi, który wygląda na najbardziej zintegrowanego spośród wykonawców zmarłego miliardera-inwestora — nawet jego mina przywodzi Annette na myśl spotkanie z Bobem Franklinem w Amsterdamie, na początku obecnego dziesięciolecia, kiedy Manfred jeszcze należał do swego prywatnego smoka.

— Obcych — powtarza Alan. Drga mu brew. — Chodzi o ten sygnał, o którym mówi SETI, czy, hm, jakiś inny? I od jak dawna o nim wiecie?

— Gianni macza palce we wszystkim naokoło — rzuca beznamiętnie Manfred. — No, a od czasu do czasu gadamy też z langustami, w końcu są raptem parę godzin świetlnych stąd, prawda? One nam powiedziały o sygnałach.

— Eee. — Oczy Alana mętnieją na moment; protezy Annette odmalowują jego głowę rozświetlającą się sztucznym światłem wydobywającym się z potylicy, gdy jego pasmo sensoryczne zatyka się na chwilę olbrzymim plikiem ściąganym z serwerowego pyłu wyściełającego wszystkie ściany w budynku. Monica wygląda na poirytowaną, postukuje paznokciami w tył krzesła.

— Sygnały — mówi. — No właśnie. Dlaczego trzymacie je w tajemnicy?

— Pierwszego nie trzymaliśmy. — Annette marszczy brwi. — Nie mogliśmy go zatuszować, bo łapał go kto chciał, wystarczyła odpowiednio wycelowana antena w ogródku. Tylko że większość ludzi zainteresowanych informacją o kontakcie z obcymi już i tak uważa, że oni wpadają tu co drugi wtorek i czwartek, żeby zarządzić badania proktologiczne. Reszta uważa, że to fikcja. Zaledwie nieliczni drapią się po głowach i zastanawiają, czy to nie jest po prostu jakieś nowe kosmiczne zjawisko, emitujące sygnał o bardzo niskiej entropii. A z sześciu pozostałych pięciu próbuje rozkodować treść przekazu. Ostatni jest przekonany, że to kawał. Natomiast drugi sygnał, no cóż, on był na tyle słaby, że złapała go tylko siatka nasłuchowa głębokiego kosmosu.

Manfred manipuluje przy sterowaniu łóżka.

— To nie jest kawał — dodaje. — Ale z tego pierwszego zapisali tylko jakieś szesnaście megabajtów danych, z drugiego może dwa razy tyle. Jest w tym sporo szumu, sygnały się nie powtarzają, ich długość nie jest liczbą pierwszą, nie ma żadnych wyraźnych metainformacji, które opisywałyby ich wewnętrzny format, więc ciężko do tego podejść. A na domiar złego, dilbertowscy szefowie z Arianespace — tu zerka na Annette, jakby oczekiwał reakcji na nazwę jej byłego pracodawcy — wymyślili, że najlepiej będzie utajnić drugi sygnał i pracować nad nim w tajemnicy — podobno dla przewagi konkurencyjnej — a co do pierwszego, udawać, że w ogóle go nie było. Więc tak naprawdę nikt nie wie, ile czasu zajmie nam dojście, czy to tylko ping z galaktycznych serwerów domenowych, pulsar, który nauczył się wypluwać osiemnaście kwadrylionów cyfr pi, czy coś innego.

— Ale — Monica rozgląda się — pewien być nie możesz.

— Według mnie on może być rozumny — mówi Manfred. Wreszcie znajduje odpowiedni guzik i łóżko zaczyna się składać z powrotem w sofę. Potem zaś znajduje zły guzik; kołdra rozpuszcza się w lepki turkusowy szlam, wsysany z gulgotem przez mnóstwo maleńkich dysz w ramie pod wezgłowiem. — Cholerny aerożel. Na czym stanąłem?

— Rozumny pakiet sieciowy? — pyta Alan.

— No, nie. — Manfred kręci głową, uśmiecha się. — Powinienem zapytać, czy czytałeś Vinge’a… a może to było w filmie? Nie, ja myślę, że tak naprawdę istnieje tylko jedna logiczna rzecz, którą można sobie przesyłać tam i z powrotem. Zapewne pamiętacie, że jakieś… dziewięć lat temu prosiłem was, żebyście ją wysłali?

— Langusty. — Błysk w oczach Alana gaśnie. — Dziewięć lat. Droga do Proximy Centauri i z powrotem?

— Tak, odległość jest mniej więcej taka. No i trzeba pamiętać, że to górna granica, równie dobrze mógł przyjść z jakiegoś bliższego miejsca. W każdym razie źródło pierwszego sygnału SETI było o parę stopni przesunięte i odległe o ponad sto lat świetlnych, ale drugi sygnał przyszedł z niecałych trzech lat świetlnych. Rozumiecie, dlaczego tego nie nagłośniono — chcieli uniknąć paniki. I nie, ten sygnał nie jest po prostu echem nagranej transmisji langust. Myślę, że to próba jakiejś wymiany ambasadorów, ale jeszcze go nie złamaliśmy. I co? Teraz rozumiecie, dlaczego trzeba znowu zabrać się z łomem za kwestię praw obywatelskich? Potrzebujemy szkieletu dla prawodawstwa, które objęłoby nieludzi. Jak najszybciej. Inaczej, kiedy sąsiedzi wpadną z wizytą…

— Rozumiem — mówi Alan. — Będę musiał to ze sobą przegadać. Może coś się uda wypracować, tylko miejmy świadomość, że to coś tymczasowego, a nie rozwiązanie na stałe.

Annette prycha.

— Żadne rozwiązanie nie jest na stałe!

Monica chwyta jej wzrok i mruga: Annette zdumiewa się ewidentną różnicą zdań w obrębie zespólni.

— Dobra — odzywa się z nadzieją w głosie Manfred — to chyba wszystko, o co mogliśmy prosić? Dzięki za gościnność, ale bardzo potrzebuję poleżeć trochę we własnym łóżku. Kiedy byłem odłączony, musiałem wiele rzeczy rejestrować w pamięci i chciałbym to gdzieś zapisać, nim zapomnę, kim jestem — dodaje z naciskiem, a Annette cichutko wzdycha z ulgą.


* * *

Tego samego wieczoru dzwoni dzwonek.

— Kto tam? — pyta domofon.

— Eee… to ja — mówi człowiek na schodkach. Wygląda na lekko zmieszanego. — Macx. Ja przyszed sie spotkać z… — ma to nazwisko na końcu języka -…z kimś.

— Proszę. — Rozlega się brzęczenie elektromagnesu otwierającego drzwi, które zatrzaskują się za Macksem. Podkute metalem buty stukają na kamiennej posadzce, chłodne powietrze delikatnie pachnie niespaloną do końca naftą lotniczą.

— Ja Macx — powtarza niepewnie. — To znaczy, ja był Macx jakiś czas temu i tyko łeb mie rozbolał. Tera to znowu ja i chciałby być kimś innym… wy mnie pomożecie?


* * *

Jeszcze później na parapecie siada kot, obserwując zza zasłony wnętrze zaciemnionego pokoju. Dla ludzkich oczu jest tu ciemno, dla kocich jasno — blask księżyca spływa w ciszy po ścianach i meblach, skłębionej pościeli, dwóch nagich ciałach ludzi splecionych pośrodku łóżka.

Oboje są po trzydziestce — jej krótko przycięte włosy zaczynają siwieć, jak przetykane wyraźnymi pasemkami oksydowanego drutu, jego kasztanowa szopa nie wykazuje jeszcze oznak wieku. Dla kota, patrzącego rozmaitymi nienaturalnymi zmysłami, w paśmie mikrofal jej głowa jarzy się delikatną aureolą spolaryzowanych emisji. Mężczyzna nie posiada takiej aury: jak na te czasy i wiek jest osobliwie naturalny, choć — co dziwne — nie zdjął okularów, a ich oprawki świecą dość podobnie. Niewidzialna zupa radiacyjna łączy oboje ludzi z porozrzucanymi dookoła ubraniami, emanującymi niezasypiającym nigdy rozumem, komunikującym się strużkami z walizkami, bagażem podręcznym oraz (choć ten widok wcale mu się nie podoba) kocim ogonem, będącym całkiem czułą anteną.

Dwoje ludzi właśnie skończyło się kochać — robią to rzadziej niż w pierwszych kilku latach, za to z większą czułością i doświadczeniem — na słupku łóżka wciąż wisi rolka wściekle różowej taśmy do krępowania w motywy Hello Kitty, na bocznym stoliku leży bryłka programowalnego plastiku z pamięcią kształtu. Mężczyzna leży na wznak, z głową w zgięciu lewego łokcia kobiety. Przesuwając wzrok ku podczerwieni, kot dostrzega, że kobieta promienieje — naczynia włosowate w szyi i piersi rozszerzyły się, żeby przyśpieszyć przepływ krwi.

— Starzeję się — mamrocze mężczyzna. — Spowalniam.

— Tam, gdzie to ważne, wcale nie — odpowiada kobieta, delikatnie łapiąc go za prawy pośladek.

— Nie, jestem pewien — upiera się mężczyzna. — Te fragmenty mnie, które wciąż siedzą w głowie… ile znasz procesorów, których się używa po trzydziestu iluś latach od urodzenia?

— Znowu myślisz o tych wszczepkach — odpowiada ostrożnie kobieta. Kot pamięta, że to czuły punkt; kiedyś były medyczną procedurą, dzięki której niewidomi odzyskiwali wzrok, a autyści mowę, teraz wewnątrzoponowe implanty rozwinęły się w akcesoria niezbędne kaście żyjącej teraźniejszością. — Nie są już tak ryzykowne jak kiedyś. Jeśli się coś spieprzy, mamy stymulatory wzrostu neuronalnego i tanie zastępcze komórki macierzyste. Na pewno któryś z twoich sponsorów załatwiłby ci dodatkową ochronę.

— Tss, myślę o tym jeszcze. — Przez chwilę milczy. — Wczoraj nie byłem sobą. Byłem kimś innym. Kimś zbyt powolnym, żeby nadążyć. To zmienia punkt widzenia na wszystko: bałem się stracić moją biologiczną plastyczność, utknąć na przestarzałej wszczepce, gdy dookoła wszystko idzie do przodu. Ale jaka część mnie i tak żyje poza moją głową? — Jeden z jego zewnętrznych wątków generuje animowany piktogram i pokazuje go oczom jej umysłu. Uśmiecha się, dostrzegając hermetyczny humor. — Jednak bardzo ciężko będzie się przestawić na nowy interfejs.

— Dasz radę — wyrokuje ona. — Zawsze możesz sobie dyskretnie załatwić receptę na nowotropinę B. — To agonista receptorowy stymulujący zainteresowanie nowością, opracowany dla oddziałów gerontologicznych: w połączeniu z MDMA jest składnikiem ulicznego koktajlu zwanego sensomagiem. — Pozwoli ci się skupić do czasu, gdy poczujesz się komfortowo.

— Co będzie dalej z życiem, jeśli ja nie potrafię dotrzymać kroku zmianom? — zapytuje tęsknie Manfred, patrząc na sufit.

Kot tłucze ogonem, rozzłoszczony jego antropocentryzmem.

— Ty jesteś moją futurologiczną ochroną przed burzą — mówi półżartem kobieta i przesuwa dłoń, ujmując jego genitalia.

Kot zauważa, że jej obecna aktywność jest w większości czysto biologiczna: poza sporadyczną wymianą danych z zewnętrznymi urządzeniami wykorzystuje większość swej wszczepki do przetwarzania ETItalk@home, jednego z rozproszonych silników łamiących szyfry, próbującego zdekodować gramatykę przekazu od obcych, który według podejrzeń Manfreda kwalifikuje się do nadania mu obywatelstwa.

Ulegając chęci, której nie umie wyartykułować, kot wysuwa czułek ku najbliższemu routerowi. Cyberzwierz dysponuje kluczami Manfreda; Manfred domyślnie ma Aineko na liście zaufanych. Niemądrze, bo przecież grzebała w nim jego była żona, a jeszcze te wszystkie kocięta, które wchłonął w młodości. Kot tuneluje się w mrok i samotnie tropi coś w sieci…

— Pomyśl tylko o ludziach, którzy nie potrafią się przystosować — mówi Manfred. W jego głosie pobrzmiewa obawa.

— Staram się nie myśleć. — Kobieta się wzdryga. — Ty masz trzydzieści lat i zwalniasz. A młodzi? Czy chociaż oni są w stanie nadążyć?

— Mam córkę. Ma mniej więcej sto sześćdziesiąt milionów sekund. Gdyby Pamela pozwoliła mi się z nią skontaktować, mógłbym się dowiedzieć… — W głosie pobrzmiewa echo dawnego bólu.

— Manfred, nie rób tego. Proszę.

Manfred mimo wszystko nie odpuścił sobie: Amber to węzeł na trwałe wiążący go z odległą orbitą wokół Pameli.

Kot słyszy w oddali śpiew umysłów langust w próżni, strumień danych płynący z ich dalekiego, kometowego domu, dryfującego w ciszy przez pas asteroid ku zimnemu spotkaniu poza orbitą Neptuna. Langusty śpiewają o alienacji i wypadnięciu z obiegu, o inteligencji zbyt powolnej i słabej, by dotrzymać kroku pędowi zmian, szlifującemu piaskiem ludzki świat, tak że teraz wszystkie krawędzie, których trzymają się ludzie, są postrzępione i kruche.

Oprócz dalekich langust pinguje także anonimowy rozproszony serwer — składnicę danych rozsianą holograficznie po milionie komputerów peer-to-peer, nie do wykasowania, pełną sekretów i kłamstw, których nikomu nie uda się zdementować. Dyskusje, muzyka, zrzynki z najnowszych hollywoodzkich przebojów. Agenty poszukiwawcze kota pomijają to wszystko, szukając najważniejszej próbki. Łapie ją — chwilowa awaria okularów Manfreda to jedyny objaw zauważalny dla obojga ludzi — wlecze łup do domu, pożera i porównuje z próbką danych analizowaną przez egzokorę Annette.

— Przepraszam, kochanie. Czasem po prostu czuję… — Wzdycha. — Starzenie się polega na zostawianiu za sobą kolejnych możliwości. Nie jestem już wystarczająco młody. Straciłem swój dynamiczny optymizm.

Próbka danych na pirackim serwerze różni się od tej przetwarzanej przez wszczepkę Annette.

— Odzyskasz go jeszcze — pociesza go łagodnie, głaszcząc po boku. — Wciąż ci smutno, że cię napadli. To też przejdzie. Zobaczysz.

— Taa. — Wreszcie się rozluźnia, włącza mu się odruchowe przekonanie o własnej niezależności. — Przejdzie mi tak czy owak. Albo komuś, kto pamięta, że był mną…

W ciemności Aineko obnaża zęby w uśmiechu. Spełniając głęboko zakodowane pragnienie wtrącania się w cudze sprawy, przenosi plik na drugą stronę, kopiując sobie jednocześnie pakiet, nad którym pracowała Annette. Teraz ona ma kopię numeru dwa, sekwencji, którą odebrała blisko domu sieć prowadząca nasłuch głębokiego kosmosu, a Europejska Agencja Kosmiczna i inne wielkie kliki chciały ją zachować dla siebie. Odpala się kolejny głęboko wyryty wątek, Aineko analizuje pakiet z perspektywy, z jakiej nie patrzył jeszcze żaden człowiek. Teraz splot procesów uruchomionych na abstrakcyjnej maszynie wirtualnej zadaje mu pytanie, którego nie da się zakodować w żadnej ludzkiej gramatyce. „Czekaj i patrz”, mówi do swego pasażera. „Wcześniej czy później domyślą się czym jesteśmy”.

Загрузка...