„Życie jest procesem, który da się wyabstrahować z jego medium”.
Asteroidę reprezentuje dinozaur Barney: śpiewa o miłości na pograniczu, o namiętności materii do jej replikatorów, o jej przyjaźni z głodnymi miliardami na pacyficznym pobrzeżu.
— Kocham cię — grucha w uszach głos Amber, która próbuje dokładnie go namierzyć. — Chcę cię mocno przytulić…
Amber, ułamek sekundy świetlnej dalej, mierzy w jego sygnał zestawem kursorów, każe im śledzić jego przesunięcie dopplerowskie i odczytuje parametry jego orbity.
— Ładuj, cel — mruczy.
Animowany fioletowy dinozaur robi piruet i wygłupia się pośrodku jej pola widzenia, żonglując zakończonym diamencikiem mieszadełkiem do koktajli.
— Czas na przytulanie! Mam asteroidę! — dodaje z sarkazmem Amber.
Gdzieś za nią w pierścieniu dokującym pomiędzy segmentami grzmią silniki manewrowe na zimny gaz, ustawiając niezgrabny statek-zbieracz dziobem do kamienia-Barneya. Z zakłopotaniem powstrzymuje własny entuzjazm, wszczepki łapczywie konfiskują pływające wokół synaps nadmiarowe cząsteczki neuroprzekaźników, zanim odpali się wychwyt zwrotny. W nieważkości nie należy się zanadto ekscytować. Ale chęć, by stawać na rękach, skakać i śpiewać, nigdzie nie znika — to jej skała, ta skała ją kocha, a ona ją ożywi.
Przestrzeń pokoju Amber wypełnia masa rzeczy, które prawdopodobnie nie pasują do statku kosmicznego. Na rogach śpiwora powiewają mackowate pasy bezpieczeństwa, niepojętym sposobem obrastające osadem brudnych ciuchów, jak wielka nieożywiona stułbia. (Roboty sprzątające rzadko odważają się zapuścić do sypialni nastolatki). Jedna ze ścian odtwarza w kółko symulację projektowanego cyklu konstrukcyjnego Habitatu 1, wielkiej, rozmytej sfery z żarzącym się rdzeniem (Amber właśnie odgrywa pewną rolę w stworzeniu go). Na jego obwodzie trzy czy cztery małe pastelowe laleczki w stylu kawaii tropią się nawzajem, dając milionkilometrowe kroki. A kot ojca leży zwinięty pomiędzy przewodem klimatyzacji a szafką z kostiumami i świszcząco pochrapuje.
Amber szarpie wyblakłą aksamitną zasłonę, oddzielającą jej pokój od reszty ula.
— Mam go! — krzyczy. — Jest cały mój. Amber rządzi!
To jak dotąd szesnasta ometkowana przez sierociniec skała, ale dla niej szczególna — pierwsza złapana osobiście. Odbija się od przeciwnej ściany mesy, płosząc jedną z ropuch ag Oscara — która zresztą powinna być zamknięta w części hodowlanej. Jak ona tu w ogóle wlazła? A regeneratory sygnału audio kopiują przychodzący sygnał, brzmią jak rozmyte przez szum echo transmitowanych przez przedpotopowe elektroniczne wideoniańki odgłosów tysięcy noworodków.
— Szybka jesteś — jęczy Pierre, gdy dopada go w kantynie.
— A jak! — Amber potrząsa głową, prawie nie kryjąc pogardliwego uśmiechu wyższości. Wie, że to niezbyt ładnie, ale mama jest bardzo daleko, a tata i macocha nie przejmują się takimi rzeczami. — Dobra jestem — obwieszcza. — No i co z naszym zakładem?
— Ajaj. — Pierre wbija dłonie głębiej w kieszenie. — Tylko chwilowo nie mam przy sobie dwóch milionów drobnymi. Przy następnym cyklu?
— Co?! — Jest wściekła. — Założyliśmy się!
— No wiesz… doktor Bayes mówił, że tym razem też ci się nie uda, więc moją inteligentną kasę wpakowałem w opcje. Gdybym je teraz wyciągnął, byłbym na wielkim minusie. Dasz mi czas do końca cyklu?
— Oj, Pee, taki bystry, a wierzy simom. — Jej awatar promieniuje nastoletnią wzgardą. Pierre garbi się pod jej wzrokiem. Ma tylko dwanaście lat, piegi i jeszcze się nie nauczył, że zobowiązania trzeba realizować. — Tym razem ci daruję — oświadcza Amber — ale zapłacisz mi za to. Duży procent.
Pierre wzdycha.
— A jaką stopę odse…
— Nie, Pierre. Duży procent twojej uwagi. Przez jeden cykl będziesz moim niewolnikiem! — Uśmiecha się złośliwie.
Pierre natychmiast robi przestraszoną minę.
— Jeśli nie każesz mi sprzątać tacy ze śmieciami. Nie planujesz tego, prawda?
Witamy w czwartym dziesięcioleciu. Myśląca masa w Układzie Słonecznym przekracza już 1 MIPS na gram; czyli wciąż jest on niezbyt bystry, ale już nie całkiem tępy. Populacja ludzi osiągnęła niemal szczyt, sięgając dziewięciu miliardów, ale przyrost zaczyna już skłaniać się ku ujemnemu, a średnia wieku w rejonach zwanych niegdyś „rozwiniętymi” jest dobrze po czterdziestce. Ludzkie procesy umysłowe stanowią około 1028 MIPS-ów z układowej mocy. Prawdziwe myślenie spoczywa głównie na aureoli tysiąca bilionów procesorów otaczających białkowe maszyny swą obliczeniową mgiełką — każdy z osobna ma jedną dziesiątą mocy ludzkiego mózgu, ale razem są dziesięć tysięcy razy mocniejsze, a ich liczba podwaja się co dwadzieścia milionów sekund — dochodzi już do 1033 MIPS-ów i nadal rośnie, choć Układowi Słonecznemu daleko jeszcze do pełnego przebudzenia.
Technologie przychodzą i odchodzą, ale nawet pięć lat temu nikt nie przewidywał, że puszkowane naczelne będą teraz orbitować wokół Jowisza — synergia nowych branż i dziwacznych modeli biznesowych zreanimowała epokę kosmiczną, znaczną rolę odegrało też wykrycie (dotąd nierozszyfrowanych) sygnałów pozaziemskich cywilizacji. Niespodziewani eksploratorzy marginesów rozwijają nowe nisze ekologiczne na peryferiach ludzkiej infoprzestrzeni, minuty lub godziny świetlne od centrum, w miarę jak nabiera tempa ekspansja zamrożona jeszcze w latach 70. XX wieku.
Amber, jak większość postindustrialistów na pokładzie statku-sierocińca Ernst Sanger, ma paręnaście lat: choć u wielu z nich naturalne talenty ulepszono przez komórkową rekombinację genetyczną, ona, wskutek wyznawanych przez matkę ideałów, musi zadowalać się prozaicznymi komputerowymi pomocami. Nikt jej nie grzebał przy tylnej korze ciemieniowej, żeby powiększyć pamięć krótkoterminową, ani przy tylnym górnym zakręcie skroniowym, żeby poprawić przetwarzanie informacji słownej, ale za to dorastała z neuroimplantami, które są dla niej teraz równie naturalne jak płuca czy palce. Połowa jej mózgowego softu wybiega poza czaszkę, układając się na sieci procesorów podpiętych do mózgu kanałem komunikacyjnym opartym na kwantowym splątaniu — jej osobistej metakorze.Te młode mutanty jasno płoną: nie są może całkiem niezrozumiałe dla swych rodziców, lecz kompletnie obce — tak. Przepaść między pokoleniami jest szeroka jak lata sześćdziesiąte i głęboka jak Układ Słoneczny. Rodzice, urodzeni w najgorszych latach XXI wieku, dorastali w towarzystwie białych, ociężałych wahadłowców, stacji kosmicznej, która tylko kręciła się w kółko, i komputerów, które popiskiwały przy naciskaniu klawiszy. Pomysł, że w ogóle można sobie polecieć na orbitę Jowisza, jest dla nich równie nieintuicyjny, jak Internet dla przedstawiciela amerykańskiego wyżu.
Większość pasażerów puszki uciekła od rodziców, uważających, że nastolatki mają chodzić do szkoły, niemogących poradzić sobie z pokoleniem tak podrasowanym, że przerasta inteligencją wszystkich dorosłych wokół. Amber w wieku sześciu lat posługiwała się biegle dziewięcioma językami, w tym tylko dwa były ludzkie, a sześć poddawało się serializacji[8]. Gdy miała lat siedem, matka zabrała ją do szkolnego psychologa, bo mówiła syntetycznymi językami. Dla Amber to była kropla, która przelała czarę, i dziewczyna zadzwoniła do ojca z nielegalnego, anonimowego telefonu. Ojciec miał wprawdzie orzeczony zakaz kontaktów z nią, ale matce nie przyszło do głowy wystąpić o takowy dla jego partnerki…
Pod żądłem napędu statku marszczą się potężne zwoje chmur: pomarańczowe, brązowe i błotnistoszare pasma powoli wyczołgują się zza opuchniętego horyzontu Jowisza. Sanger zbliża się do peryjowium, zanurzony głęboko w śmiercionośne pole magnetyczne gazowego olbrzyma; po walcu skaczą wyładowania elektrostatyczne, rozpalając się łukiem wokół ciemnofioletowej chmury gazów wydechowych wypychanych przez magnetyczne zwierciadła napędu plazmowego o zmiennym impulsie. Plazmowa rakieta jest podkręcona na maksymalny przepływ masy, impuls właściwy ma teraz prawie tak mały, jak rakieta z reaktorem rozszczepiającym, ale za to daje maksymalny ciąg; cała konstrukcja, poskrzypując i pojękując, wykonuje manewr asysty grawitacyjnej. Za godzinę napęd zamigoce, zgaśnie i sierociniec zacznie spadać w górę, na zewnątrz, ku Ganimedesowi, a potem opadnie na orbitę wokół Amaltei, czwartego księżyca Jowisza (i źródła większości materii w pierścieniu Gossamera). Nie są pierwszymi puszkowanymi człekokształtnymi docierającymi do podukładu Jowisza, ale za to jednym z pierwszych prywatnych przedsięwzięć tego typu. Transmisja danych jest tu ślimacza — jakby ssało się przez słomkę zdechłe ślimaki — od paru setek mikrosond o mysich móżdżkach i kilku pozostawionych przez NASA lub ESA dinozaurów dzielą ich miliony kilometrów próżni. Są tak daleko od wnętrza Układu, że macierz łącznościowa statku idzie w większości na cache’owanie danych — przychodzące informacje pochodzą już sprzed całych kilosekund.
Amber, podobnie jak połowa nieśpiących pasażerów, przygląda się temu z fascynacją z mesy. Mesa jest długim, nadmuchiwanym walcem o podwójnym kadłubie, umieszczonym osiowo pośrodku statku. W rurach w jej ścianach mieści się większość ich zapasów wody. Całą przeciwległą ścianę zajmuje projekcja wideo, w czasie rzeczywistym przedstawiająca trójwymiarowy obraz przetaczającej się pod nimi planety; w rzeczywistości, pomiędzy nimi a uwięzionymi w magnetycznej otoczce Jowisza cząstkami umieszczono tyle masy, ile się tylko dało.
— W tym sobie popływać… — wzdycha Lilly. — Tylko sobie wyobraźcie, zanurkować w to morze…
Na oknie pojawia się jej awatar, oddalony o kilometry próżni surfuje na srebrnej desce.
— Nieźle by cię spiekło od tego wiatru — szydzi Kas.
Awatar Lilly, dotąd ubrany w migotliwy metaliczny kostium kąpielowy, zaczyna nagle przypominać fakturą pieczone mięso i ostrzegawczo macha kiełbaskowatymi paluszkami.
— I ciebie też, i okno, przez które tam wlazłeś!
Wirtualna próżnia za oknem zaczyna się roić od ciał, przeważnie ludzkich, wyginających się i przeistaczających w udawanej walce, gdy połowa dzieciaków podejmuje wirtualne wyzwanie „każdy na każdego”. To gest na pohybel dojmującemu lękowi, że za cienkimi ściankami sierocińca czai się środowisko naprawdę tak nieprzyjazne, jak sugeruje usmażony awatar Lilly.
Amber odwraca się do swego pulpitu: pracuje nad zawiłą plątaniną formularzy, które trzeba wypełnić, zanim ekspedycja rozpocznie pracę. Wokół niej krążą i onieśmielają fakty i liczby, które nigdy się zanadto nie oddalają. Jowisz waży 1,9 x 1027 kilogramów. Ma dwadzieścia dziewięć księżyców, a wokół nich tłoczy się w przybliżeniu dwieście tysięcy pomniejszych ciał, skalnych brył i śmieci — licząc tylko te większe niż składniki pierścienia, Jowisz bowiem (jak Saturn) też ma pierścienie, chociaż nie tak widoczne. Dotarło tutaj w sumie sześć ważniejszych platform orbitalnych — oraz dwieście siedemnaście mikrosond, wszystkie oprócz sześciu należą do prywatnych konsorcjów rozrywkowych. Pierwszą ludzką ekspedycję zorganizowały sześć lat temu ESA Studios, po nich parę firm od próbnego wydobycia oraz magistrala mikrohandlowa, która rozsiała po całym podukładzie pół miliona pikosond. A teraz dotarł Sanger i trzy inne puszki z małpami (jedna z Marsa, dwie z niskiej orbity okołoziemskiej) i wygląda na to, że wybuchnie tu żywiołowa kolonizacja, gdyby tylko nie fakt, że istnieją co najmniej cztery konkurencyjne Wielkie Plany na zagospodarowanie masy Jowisza.
Ktoś ją poszturchuje.
— Ej, Amber, co tam porabiasz?
Otwiera oczy.
— Odrabiam pracę domową.
To Su Ang.
— Słuchaj, my lecimy na Amalteę, nie? Ale nasze sprawozdania finansowe lądują w Reno, więc trzeba odwalić całą tę papierkową robotę. Monia prosiła, żebym pomogła. Tego jest cała góra.
Ang nachyla się i czyta do góry nogami:
— Agencja Ochrony Środowiska?
— Tak. Arkusz Szacunkowej Oceny Przyszłego Wpływu na Środowisko dwieście cztery, sześć b, strona druga. Mam im „wypisać wszystkie akweny wody stojącej w promieniu pięciu kilometrów od terenu planowanych prac wydobywczych. W przypadku prac ziemnych poniżej poziomu wód gruntowych także wymienić wszystkie źródła, zbiorniki i strumienie w odległości mniejszej lub równej głębokości wykopu w metrach pomnożonej przez pięćset, do maksymalnej odległości dziesięciu kilometrów w kierunku zgodnym z uwarstwieniem geologicznym. Dla każdego ze zbiorników wypisać wszystkie zagrożone lub objęte ochroną gatunki ptactwa, ryb, ssaków, gadów, płazów, bezkręgowców i roślin występujące w promieniu dziesięciu kilometrów…
— …od kopalni na Amaltei. Która krąży sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów nad Jowiszem, nie ma atmosfery, a na jej powierzchni można w pół godziny łyknąć dziesięć grejów promieniowania. — Ang kręci głową, a potem psuje efekt, chichocząc.
Amber unosi wzrok.
Na ścianie przed nią ktoś — pewnie Nicky albo Borys — wkleił do wirtualnej bijatyki karykaturę jej własnego awatara. Od tyłu obejmuje ją olbrzymi pies z kreskówki, z obwisłymi uszami i nieprawdopodobnie wielkim wzwodem, wyśpiewujący anatomicznie nieprawdopodobne propozycje i sugestywnie się przy tym pieszczący.
— Chuj z nim!
Wytrącona przez ten szok z roztargnienia — i zła — Amber upuszcza górę papierów i ciska na ekran nowy awatar, wyśniony w nocy przez jej agenta.
Nazywa się Szpic i jest groźny. Szpic urywa psu głowę i sika mu do tchawicy o ludzkiej anatomii: tymczasem ona rozgląda się dookoła, próbując się domyślić, który ze skretyniałych dzieciaków albo zagubionych maniaków nauki mógł wysłać jej tak niesympatyczny przekaz.
— Dzieciaki! Spokój! — Rozgląda się. Jedna z Franklinów (tym razem dwudziestoparoletnia czarnoskóra kobieta) patrzy na nich groźnie. — Nie można was zostawić na pół kilo, żebyście się nie pobili?
Amber wydyma usta.
— Się nie bijemy, to jest ożywiona wymiana zdań.
— Ha. — Franklinka się pochyla; ręce ma splecione, na twarzy przyklejony uśmieszek. — Już to kiedyś słyszałam. W każdym razie… — ona-oni machają ręką i ekran gaśnie -…mam dla was wiadomość. Nasz tytuł został zweryfikowany. Fabryka rusza, gdy tylko wyłączymy żądło i zakończymy przepychanie papierologii przez prawników. Wreszcie mamy szansę zarobić na nasze utrzymanie…
Amber wspomina historię starożytną, przeszłość sprzed pięciu lat według jej osi czasu. W tej powtórce widzi wnętrze piętrowego wiejskiego domu gdzieś na głębokim Zachodzie; przebywają tam z matką tymczasowo, dopóki ona zajmuje się audytem jakiejś przestarzałej firmy fabrykacyjnej, tłukącej z krzemu układy scalone dla Pentagonowych projektów, które dawno zjechały z krzywej nowoczesności. Matka pochyla się nad nią, groźnie dorosła w swym ciemnym kostiumie i klipsach-przyzwoitkach.
— Idziesz do szkoły i koniec dyskusji.
Matka jest lodowatą blond madonną i należy do najskuteczniejszych łowców nagród w skarbówce — potrafi przyprawić prezesów wielkich firm o atak paniki, po prostu mrugając. Amber, płowowłosa narwana ośmiolatka o pomieszanej tożsamości, przez brak doświadczenia niepewna, gdzie przebiega granica między nią a siecią, nie umie jeszcze się skutecznie bronić. Po paru sekundach werbalizuje słabiutki protest:
— Ja nie chcę! — Jeden z demonów pomagających zarządzać postawą podpowiada, że to niedobre podejście, więc Amber modyfikuje wypowiedź: — Mamo, oni znowu będą mnie męczyć. Za bardzo się od nich różnię. A w ogóle to wiem, że chcesz, żebym socjalizowała się z moimi metrykalnymi równoważnikami, ale czy nie po to mam zapas pasma transmisyjnego we wstęgach bocznych? Mogę się naprawdę dobrze socjalizować w domu.
Mama robi coś niespodziewanego: przyklęka, tak by mieć oczy na wysokości jej twarzy. Obie stoją na dywanie salonu, gdzie rządzi brązowy sztruks w stylu lat siedemdziesiątych oraz kwasowo-pomarańczowe tapety w perskie roślinne zakrętasy. Choć raz są same: gdy ludzie walczą, domowe roboty chowają się po kątach.
— Kochanie, posłuchaj mnie. — Głos ma zdyszany, naładowany emocjami równie silnymi i duszącymi, jak woda kolońska, której używa, żeby stłumić u klientów zapach ich strachu. — Wiem, że ojciec pisze ci takie rzeczy, ale to wszystko nieprawda. Potrzebujesz towarzystwa, fizycznego towarzystwa, twoich rówieśników. Nawet z twoją wszczepką jesteś kimś naturalnym, a nie jakimś przekonstruowanym dziwadłem. Naturalne dzieci, jak ty, potrzebują towarzystwa, inaczej dziwaczeją. Amber, socjalizacja to nie tekstowe gadki z podobnymi do ciebie ludźmi, musisz nauczyć się radzić też z tymi, którzy się od ciebie różnią. Nie będziesz jakimś cyborgiem-sieciowym świrem. Ale żebyś była zdrowa, trzeba chodzić do szkoły, rozwijać swój mentalny system odpornościowy. W końcu, co nas nie zabije, czyni nas mocniejszymi, tak czy nie?
To chamski moralny szantaż, przejrzysty jak szkło i manipulatorski jak cholera, ale corpus logica Amber oznacza go ogromnym animowanym symbolem, sugerującym prawdopodobieństwo kary fizycznej, jeśli na to zareaguje — mama jest wzburzona, nozdrza ma rozszerzone, oddech przyśpieszony, na policzkach jest widoczne rozszerzenie naczyń krwionośnych. Amber — do spółki ze wszczepką i wsparciem metakory złożonej z rozproszonych agentów — jest wystarczająco dojrzała, by modelować, przewidywać i umieć uniknąć kar cielesnych. Jednakże jej wzrost i dziecinny wygląd stawiają ją w niekorzystnym położeniu podczas negocjacji z dorosłymi, którzy dorastali w prostszych czasach. Wzdycha i robi ryjek, żeby dać mamie do zrozumienia, że się nie zgadza, ale będzie posłuszna.
— No dobra. Skoro tak mówisz.
Mama wstaje, wpatrzona w przestrzeń — pewnie mówi Saturnowi, żeby odpalił silnik i otworzył garaż.
— Tak mówię, skarbie. Wkładaj buty, zabiorę cię, wracając z pracy, i mam dla ciebie prezent, wieczorem razem pojedziemy, sprawdzimy sobie nowy kościół. — Uśmiecha się, lecz uśmiech nie dociera do oczu.
Amber już dawno się domyśliła, że te rytuały mają zapewnić jej symulowane wychowanie w stylu amerykańskiej klasy średniej, którego według niej Amber rozpaczliwie potrzebuje, zanim wpadnie głową naprzód w przyszłość. Tak naprawdę, tak samo jak Amber, nie lubi tych kościołów, ale nie ma sensu się kłócić.
— Teraz będziesz już grzeczna, prawda?
Imam modli się w stabilizowanym żyroskopowo meczecie.
Meczet jest nieduży i ma jednego wiernego, modlącego się w samotności co siedemnaście tysięcy dwieście osiemdziesiąt sekund. Wezwanie do modlitwy rozsyła po sieci, ale w przestrzeni transjowiszowej nie może odpowiedzieć na nie żaden inny wyznawca Proroka. Czas pomiędzy modlitwami dzieli między zagadnienia podtrzymywania życia oraz studia. Sadeq studiuje i hadisy, i systemy oparte na wiedzy, a teraz współpracuje z innymi uczonymi przy tworzeniu poprawionej konkordancji wszystkich znanych isnadów, co umożliwi zbadanie systemu islamskiego prawa z całkiem nowej perspektywy — która będzie niezmiernie potrzebna, kiedy pojawi się spodziewany przełom w komunikacji z obcymi. Ich cel to znaleźć odpowiedź na pytania dręczące islam w epoce podrasowanej świadomości, a te pytania spoczywają przede wszystkim na barkach Sadeqa, ich przedstawiciela na orbicie okołojowiszowej.
Sadeq jest drobnej budowy, ma krótko przycięte czarne włosy i nieustannie znużoną minę — w odróżnieniu od załogi sierocińca ma cały statek dla siebie. Pierwotnie była to irańska podróbka kapsuły Shenzhou-B, z doczepionym na rufie chińskim modułem stacji kosmicznej typu 921, ale ten toporny wehikuł o stylu z lat sześćdziesiątych — jak lśniąca aluminiowa ważka kopulująca z puszką po coli — ma na dziobie dziwną kapsułę z napędem M2P2 — minimagnetosferycznym napędem plazmowym. To plazmowy żagiel, zbudowany na orbicie przez którąś Wake Shield Facility koncernu Daewoo. Wydęty wiatrem słonecznym, w zaledwie cztery miesiące zaholował Sadeqa i jego zagraconą stację kosmiczną na Jowisza. Jego obecność tutaj jest triumfem dla islamskiej społeczności, sam czuje się jednak dojmująco samotny — kiedy przekręca zwierciadła miniaturowego obserwatorium w stronę Sangera, imponuje mu jego wielkość i stanowczy wygląd. Fakt, że Sanger góruje wielkością, mówi mu o przewadze skuteczności zachodnich instrumentów finansowych, półautonomicznych funduszy inwestycyjnych działających w zmiennym cyklu rozliczeniowym, dopasowanym do wahań koniunktury, które umożliwiły finansowanie komercyjnych podbojów kosmosu. Prorok, pokój jego duszy, może i potępił lichwę, ale na pewno pokaz potęgi tych machin do tworzenia kapitału nad Wielką Czerwoną Plamą dałby mu do myślenia.
Skończywszy modlitwę, Sadeq spędza na dywaniku jeszcze parę bezcennych minut. Stwierdza, że w tym otoczeniu trudno się medytuje — klęcząc w ciszy, uświadamia sobie mruczenie wentylatorów, zapach brudnych skarpet i potu, metaliczny posmak ozonu z generatorów tlenu Elektrona. Trudno się zbliżyć do Boga w tym statku kosmicznym z trzeciej ręki, oddanym przez arogancką Rosję ambitnym Chinom, a potem pobożnym rządcom Qom, którzy znaleźli dla niego zastosowanie lepsze, niż wyobraża sobie którykolwiek z tych pogańskich krajów. Posłali tę zabawkową stacyjkę kosmiczną daleko, ale czy ktoś mówił, że Bóg życzył sobie, by ludzie żyli tutaj, na orbicie wokół rozdętego gazowego olbrzyma?
Sadeq kręci głową; zwija matę i z cichym westchnieniem upycha ją obok jedynego iluminatora. Czuje ukłucie tęsknoty za domem, za dzieciństwem w gorącym, pylistym Yazd i wieloma latami studiów w Qom; uspokaja się, rozglądając wokół, przeszukując stację, którą teraz zna na wylot, równie dobrze jak mieszkanie na czwartym piętrze betonowego bloku, należące do rodziców — robotnika w fabryce samochodów i jego żony. Tam dorastał. Wnętrze stacji jest wielkości szkolnego autobusu, a wszystkie powierzchnie zagracają schowki, pulpity instrumentów i warstwy niczym nieosłoniętych rur. Obok wymiennika ciepła, który dawał mu się ostatnio we znaki, podryguje parę kuleczek rozmrażacza, jak wyrzucone na brzeg meduzy. Sadeq wyprawia się wierzgnięciem na poszukiwanie plastikowej butelki, przeznaczonej właśnie na takie okazje, potem zbiera pakiet z narzędziami i poleca jednemu z agentów odnaleźć stosowny fragment dziennika napraw; czas raz a porządnie naprawić to przeciekające złącze.
Poświęci z godzinkę na intensywne prace hydrauliczne, a potem zje sobie liofilizowany gulasz jagnięcy z soczewkowym puree i gotowanym ryżem, popije bańką mocnej herbaty i zabierze się za przejrzenie następnej sekwencji manewrowej. Może, jak Bóg da, nie będzie już więcej systemowych alarmów i uda mu się do wieczora i ostatniej modlitwy spędzić godzinę czy dwie na badaniach naukowych. Może pojutrze znajdzie nawet parę godzin na relaks, obejrzy sobie jeden ze starych filmów, w których tak fascynuje go możliwość wglądu w obce kultury — na przykład „Apollo 13”. W długich misjach kosmicznych załoga nigdy nie ma łatwo. A Sadeqowi jest jeszcze trudniej — jest sam, nie ma z kim pogadać, bo zwłoka w łączności z Ziemią to ponad pół godziny w każdą stronę. A, o ile mu wiadomo, w promieniu pół miliarda kilometrów jest jedynym wiernym.
Amber wystukuje paryski numer telefonu i czeka, aż ktoś odbierze. Zna tę dziwną kobietę na maleńkim ekraniku: mama nazywa ją „luksusową dziwką twojego ojca”, zawsze ze specyficznym, wąskim uśmieszkiem. (Amber raz tylko zapytała, co to jest luksusowa dziwka, i dostała po twarzy — nie mocno, tylko ostrzegawczo).
— Jest tata? — pyta.
Dziwna kobieta wygląda na lekko skonsternowaną. (Włosy ma jasne, jak mama, ale ten kolor ewidentnie pochodzi z butelki z rozjaśniaczem, są przycięte bardzo krótko, a skórę ma śniadą).
— Oui. Znaczy, tak. — Uśmiecha się nieśmiało. — Przepraszam cię, to jest jednorazowy telefon? Chcesz z nim rozmawiać?
Amber pośpiesznie odpowiada:
— Chcę go zobaczyć.
Amber ściska telefon, jakby od niego zależało jej życie — to tani, jednorazowy gadżet z pudełka z płatkami i tektura zaczyna już mięknąć w jej spoconych palcach.
— No bo, ciociu Nette, mama mi nie pozwala.
— Pst. — Annette, która jest z ojcem Amber dwa razy dłużej niż jej matka, uśmiecha się. — Jesteś pewna, że twoja matka nie wie o tym telefonie?
Amber się rozgląda. Jest jedynym dzieckiem w toalecie, bo teraz nie ma przerwy, a ona powiedziała nauczycielce, że musi „już”.
— Jestem pewna, że poziom ufności przy p równym dwadzieścia jest ponad zero koma dziewięć.
Jej bayesowska głowa podpowiada, że nie można tego w ten sposób szacować, bo mama nigdy wcześniej nie złapała jej z zakazanym telefonem, ale co tam. Nie mogę ściągnąć na tatę kłopotów, jeśli nie będzie wiedział, prawda?
— Świetnie. — Annette się rozgląda. — Manny, telefon niespodzianka do ciebie.
Na ekranie pojawia się tata. Amber widzi całą jego twarz, wygląda młodziej niż ostatnim razem — chyba przestał nosić te toporne staroświeckie okulary.
— Cześć, Amber! Gdzie jesteś? Twoja matka wie, że do mnie dzwonisz? — Wygląda na lekko zaniepokojonego.
— Nie — odpowiada. — Ten telefon był w pudełku z grahamkami.
— Fuj. Posłuchaj, kochanie, musisz pamiętać, żeby nigdy, przenigdy do mnie nie dzwonić w sytuacji, kiedy mama może się o tym dowiedzieć. Bo wtedy powie, że ja zmusiłem cię, żebyś do mnie dzwoniła, i napuści na mnie prawników z rozżarzonymi szczypcami i imadłami. I nawet wujek Gianni nie da rady tego załatwić. Rozumiesz?
— Tak, tato. — Amber wzdycha. — Chociaż wiem, że to nieprawda. Nie pytasz, czemu dzwonię?
— Hm.
Przez moment ojciec wygląda na zbitego z tropu. Potem kiwa z namysłem głową. Amber lubi tatę, bo przeważnie traktuje ją poważnie w rozmowie. To potwornie upierdliwe, że trzeba pożyczać telefony od kolegów z klasy albo tunelować się przez faszystowski firewall mamusi, za to tata nigdy nie zakłada, że ona nie ma o niczym pojęcia dlatego, że jest tylko dzieckiem.
— No dawaj. Coś cię dręczy? Co tam w ogóle słychać?
Musi się streszczać: jednorazówka ma przedpłaconą niedużą kwotę, Amber korzysta z bardzo kiepskiej taryfy międzynarodowej, a dzwonek na przerwę może zabrzmieć w każdej chwili.
— Tato, ja chcę stąd uciec. Naprawdę. Mamie z każdym tygodniem coraz bardziej odwala, teraz ciąga mnie po tych wszystkich kościołach, a wczoraj się wściekła, kiedy przyłapała mnie na gadaniu z terminalem. Chce, żebym poszła do szkolnego psychologa! Za co? Nie potrafię, być taka, jak ona by chciała. Już nie jestem jej małą dziewczynką! A za każdym razem, kiedy się wytuneluję z domu, próbuje mi założyć bota treściowego; od tego boli głowa, nie da się nawet normalnie myśleć! — Z zaskoczeniem czuje, jak oczy nabiegają jej łzami. — Zabierzcie mnie stąd!
Twarz ojca trzęsie się i przesuwa w bok, ukazując zaniepokojoną tante Annette.
— Wiesz, że twój ojciec nie może nic zrobić? Ma związane ręce przez prawników matki.
Amber pociąga nosem.
— A ty możesz pomóc? — pyta.
— Zobaczę, co da się zrobić — obiecuje luksusowa dziwka ojca, gdy rozlega się dzwonek na przerwę.
Pakiet z instrumentami oddziela się od sondy, którą Sanger obsługuje pozyskane skały, i opada pięćdziesiąt kilometrów w dół na powierzchnię kartoflowatego kamienia. W tle wisi olbrzymi i wypukły Jowisz, impresjonistyczna tapeta dla kosmologa-wariata: Pierre zagryza dolną wargę, skupiając się na sterowaniu sondą.
Ubrana w czarny śpiwór Amber unosi się nad jego głową jak olbrzymi nietoperz, ciesząc się wolnością przez jedną zmianę. Patrzy z góry na włosy Pierre’a, przycięte jak spod garnka, chude, żylaste ręce ściskające obie strony pulpitu obserwacyjnego, i zastanawia się, co mu kazać zrobić potem. Niewolnik przez jeden dzień to ciekawe doświadczenie: życie na Sangerze jest na tyle absorbujące, że nikt nie cierpi na nadmiar wolnego czasu (przynajmniej do momentu poskładania wielkich habitatów i wycelowania w Ziemię wysokoprzepustowej anteny). Robią wszystko według potężnie skomplikowanego planu wygenerowanego przez zespół specjalistów od ścieżki krytycznej ich sponsora, na opieprzanie się nie ma za wiele czasu. Cała ekspedycja opiera się na bezwstydnym wykorzystywaniu pracy dzieci — bo mniej niż dorośli obciążają systemy podtrzymywania życia — każąc im zasuwać po dwanaście godzin dziennie, żeby tylko zbudować sobie przyczółek na brzegu przyszłości. (Gdy będą starsze, a ich opcje nabiorą zbywalności, staną się bogate, ale oburzenia stadnego chóru medialnego na Ziemi to wcale nie powstrzymywało). Dla Amber sama możliwość wykorzystania cudzej pracy jest nowością i chce się cieszyć każdą minutą.
— No, niewolniku — rzuca nonszalancko — jak idzie?
Pierre pociąga nosem.
— W porządku.
Amber zauważa, że nie chciał na nią spojrzeć. Ma trzynaście lat. Czy w tym wieku nie powinien już mieć obsesji na punkcie dziewczyn? Dostrzega jego ciche, intensywne skupienie, wypuszcza dyskretną sondę ku jego zewnętrznej granicy; nic nie wskazuje, by ją zauważył, odbija się, nie mogąc wyszczerbić jego mentalnego pancerza.
— Prędkość przelotowa — mówi burkliwie Pierre, gdy dwie tony metalu, ceramiki i innych cudów o fazie diamentowej zaczynają pędzić trzysta kilometrów na godzinę ku powierzchni Barneya. — Przestań mnie szturchać, są trzy sekundy opóźnienia i nie chcę wpaść w pętlę sprzężenia zwrotnego.
— Będę cię szturchać, kiedy tylko mi się spodoba, niewolniku. — Pokazuje mu język.
— A jeśli przez ciebie to upuszczę? — Z poważną miną unosi ku niej wzrok. — Zresztą, w ogóle można tak robić, jak my?
— Ty mi kryjesz dupę, a ja tobie — odpowiada Amber, potem czerwienieje. — Rozumiesz, o co mi chodzi.
— Pewnie. — Pierre szczerzy się od ucha do ucha, potem odwraca do konsoli. — Aj, to wcale nie jest śmieszne. A ten kubeł bitów, któremu dałaś kontrolę nad swoimi ośrodkami mowy, musisz trochę podregulować. Wali za dużo dwuznaczności, ktoś jeszcze cię weźmie za dorosłego.
— Pilnuj swoich spraw, a ja swoich. Na początek powiedz mi, co się tam dzieje.
— Nic. — Pierre odchyla się w tył i krzyżuje ręce, krzywiąc się do ekranu. — Teraz będzie dryfować przez pięćset sekund, potem korekta kursu w połowie i deceleracyjny ogień przed samym lądowaniem. A potem jeszcze godzina, zanim się rozpakuje i zacznie rozwijać kabel ze szpuli. Coś jeszcze podać? Makaron instant?
— Aha. — Amber rozkłada skrzydła nietoperza i przekręca się w powietrzu na plecy. Gapi się w okno, czując się bogata i rozleniwiona, podczas gdy Pierre odwala za nią cały dzień roboty. — Obudź mnie, kiedy pokaże się coś ciekawego.
Może powinna kazać mu się karmić obranymi winogronami albo żeby wymasował jej stopy, ale ten kawałek wyalienowanej roboty też ładnie wpływa na jej samoocenę. Patrzy na krzywiznę karku, na napięte ręce, i myśli, że może w tych wszystkich chichotach i szeptach starszych dziewczyn, „naprawdę mu się podobasz”, coś jednak jest…
Okno dźwięczy jak gong, Pierre pokasłuje.
— Poczta do ciebie — rzuca sucho. — Przeczytać ci?
— Co, kur…
Po ekranie rozlewa się wiadomość, wężykami od prawej do lewej, jak treść jej korporacyjnego instrumentu (teraz leżącego bezpiecznie w zuryskiej skrytce depozytowej). Chwilę trwa załadowanie agenta gramatycznego obsługującego arabski, kolejną minutę przyjęcie mejla do wiadomości. A potem Amber zaczyna kląć, głośno i nieustająco.
— Mamo, niech cię szlag, czemu ty mi robisz takie rzeczy?
Korporacyjny instrument przyjechał FedEksem, w ogromnej paczce zaadresowanej do Amber. Wydarzyło się to w dzień jej urodzin, mama była w pracy, ona zaś pamięta to tak dokładnie, jakby to było godzinę temu.
Pamięta, że wyciąga rękę do góry i przesuwa kciukiem po notatniku doręczyciela, czując szorstkość mikrosekwencerów próbkujących jej DNA. Gdy pociąga za zakładkę na pudełku, rozpakowuje się automatycznie, wypluwając przenośną drukarkę 3D, pół ryzy papieru zadrukowanego staroświeckim nieinteligentnym atramentem oraz małego, pręgowanego kota z wielkim symbolem „@” na boku. Kot wyskakuje z kartonu, przeciąga się, potrząsa głową i wgapia się w nią.
— Jesteś Amber? — mruczy.
Naprawdę wydaje prawdziwe kocie dźwięki, ale sens jest dla niej jasny — potrafi komunikować się bezpośrednio z jej interfejsem kompetencji językowych.
— Tak — odpowiada nieśmiało. — A ty jesteś od tante Nette?
— Nie, kurwa, od wróżki-zębuszki. — Pochyla głowę i tryka w jej kolano, przesuwając umieszczonymi za uszami gruczołami zapachowymi po całej spódniczce. — Słuchaj, masz w kuchni trochę tuńczyka?
— Mama nie wierzy w owoce morza. Mówi, że w dzisiejszych czasach to tylko hodowlane, zagraniczne paskudztwa. Mówiłam ci już, że mam urodziny?
— No to, kurwa, wszystkiego najlepszego. — Kot ziewa, przekonująco realistycznie. — To jest prezent od twojego taty. Palant mnie zahibernował i wysłał z nim, żebym ci pokazał, jak się go obsługuje. Ja ci radzę, żebyś wypieprzyła go do kosza. Nic dobrego z niego nie wyniknie.
Amber przerywa gderanie kota, radośnie klaszcząc w dłonie.
— No to co to jest? — pyta. — Jakiś nowy wynalazek? Wykręcona zabawka erotyczna z Amsterdamu? Pistolet, żebym mogła zastrzelić pastora Wallace’a?
— Eee. — Kot jeszcze raz ziewa i zwija się w kłębek na podłodze, obok drukarki 3D. — To jakiś podejrzany model biznesowy, który ma cię wyciągnąć spod władzy matki. Ale ostrożnie z nim. Mówił, że jest legalny tylko w nielicznych jurysdykcjach. Mama będzie w stanie go podważyć, jeśli pozna zasadę jego działania.
— Rany. Zajebiste.
Tak naprawdę, Amber jest zadowolona, bo ma urodziny, mama jest w pracy, a ona sama w domu, do towarzystwa mając tylko telewizor w trybie moralnej większości. Odkąd matka postanowiła, że niezbędnym elementem jej wychowania jest średnia modalna dawka staromodnej religii, sprawy poszły tak daleko, że teraz najlepszym prezentem od tante Annette byłby właśnie jakiś zaprogramowany przez tatę przekręt, mający ją stąd wyrwać. Jeśli to nie zadziała, matka wieczorem znów zabierze ją do kościoła — Amber jest pewna, że i tym razem nie wytrzyma i urządzi scenę. Jej tolerancja na rozmyślną głupotę maleje bardzo szybko, i choć prawdziwym powodem, dla którego matka zmusza ją do łykania tego gówna, jest być może ćwiczenie jej memetycznej odporności — z mamą nigdy nie wiadomo — sytuacja jest napięta, odkąd wyrzucono ją ze szkółki niedzielnej za żywiołową dyskusję w obronie teorii ewolucji.
Kot obwąchuje drukarkę.
— Odpal ją może?
Amber otwiera pokrywę drukarki, wyjmuje ochronne kawałki styropianowego popcornu i wkłada wtyczkę do gniazdka. Warkot, z tyłu dobiega fala odpadowego ciepła, gdy głowice kształtujące studzą się do temperatury roboczej; drukarka rejestruje dane właściciela.
— Co mam teraz zrobić? — pyta.
— Weź kartkę oznaczoną README i postępuj według instrukcji — melorecytuje znudzonym głosem kot. Mruga do niej i zaczyna udawać karykaturalny francuski akcent: — Le README zawieha wskazówki pour uhuchomienie załączonego kohpohacyjnego insthumentu. W hazie wątpliwości, phoszę zwhócić się do załączonego Aineko. — Marszczy nos, jakby miał zamiar złapać niewidocznego owada. — Uwaga: nie polegaj na zdaniu kota, to przewrotne zwierzę, nie możesz mu ufać. W inicjacji jego bazy memetycznej brała udział twoja matka, kiedy jeszcze byliśmy małżeństwem. Koniec. — Przez chwilę mruczy coś pod nosem. — Pieprzona, nadęta paryska kurwa, naszczam jej do szuflady z bielizną, nawrzucam sierści do bidetu…
— Nie bądź wredny.
Amber szybko przegląda README. Według taty instrumenty korporacyjne to potężne czary, a ten jest wyjątkowy pod każdym względem — zarejestrowana w Jemenie spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, tak wykręcona, by wpasować się w część wspólną szariatu i globalnego legislatozaura. Niełatwo to zrozumieć, nawet z pomocą osobistej sieci pełnej podrozumnych agentów, mających pełen dostęp do całych bibliotek międzynarodowego prawa handlowego — wąskim gardłem jest tu zdolność pojmowania samego mózgu. Dokumenty wydają jej się bardzo zagadkowe — i nie chodzi o fakt, że połowa jest po arabsku, w końcu po to ma agentów gramatycznych, czy nawet to, że pełno w nich wyrażeń symbolicznych i niestrawnych kawałków kodu w LISP-ie — wydaje się jednak, że firma twierdzi, że jedynym celem jej istnienia jest nabywanie praw majątkowych do niewolników.
— Co to ma być? — pyta kota. — O co tu chodzi?
Kot kicha, potem robi zniesmaczoną minę.
— To nie był mój pomysł, pani ważna. Twój ojciec to dziwny gość, a matka go strasznie nienawidzi, bo nadal go kocha. I stąd ma odpały. A jeśli serio traktuje całe to gówno z kościołami, to może je w ten sposób sublimuje. Według niego ma świra na punkcie władzy — i coś w tym jest. W każdym razie, gdy twój ojciec uciekł poszukać sobie nowej dominy, załatwiła mu zakaz kontaktów. Ale zapomniała objąć nim jego partnerkę, więc to ona kupiła tę puszkę Pandory i wysłała ją do ciebie, jasne? Annie to niezła cholera, ale on owinął ją sobie wokół palca, albo coś w tym stylu. W każdym razie, potworzył wszystkie te spółki i zbudował drukarkę, która nie jest, jak ta u mamy, podpięta na sztywno do filtrującego proxy, właśnie po to, abyś mogła prawnie się od niej uniezależnić. O ile chcesz właśnie to zrobić.
Amber przewija dynamiczne fragmenty README — przeważnie nudne prawnicze diagramy UML-owe — chłonąc istotę planu. Jemen należy do nielicznych krajów, gdzie obowiązuje jednocześnie tradycyjny sunnicki szariat i jest możliwość zarejestrowania takiego przekrętu, jak spółka z o.o. Legalne jest posiadanie niewolników — fikcja polega na tym, że ich właściciel posiada opcję zabezpieczoną przyszłą produktywnością swego niewolnika, a raty odsetkowe rosną szybciej, niż nieszczęsna ofiara jest w stanie je spłacać — a firmy są przecież osobami prawnymi. Jeśli Amber sprzeda się tej firmie w niewolę, stanie się niewolnikiem, i to firma będzie legalnie odpowiedzialna za jej działania i jej utrzymanie. Reszta prawnego instrumentu — właściwie prawie dziewięćdziesiąt procent — to zbiór samomodyfikujących się korporacyjnych mechanizmów, napisanych pod różne systemy prawne, pozwalające na istnienie firm o kompletnych w sensie Turinga korporacyjnych konstytucjach. Stanowią one wydmuszkową konstrukcję — właściciela niewolniczego kontraktu. Na drugim końcu tej wydmuszkowej łamigłówki jest fundusz powierniczy, którego głównym beneficjentem i udziałowcem jest Amber. Kiedy osiągnie pełnoletność, przejmie całkowitą kontrolę nad wszystkimi spółkami w tej sieci i będzie mogła anulować swój niewolniczy kontrakt; do tego czasu fundusz powierniczy (praktycznie należący do niej) nadzoruje spółkę, która jest jej właścicielką (i chroni ją przed próbami ewentualnego wrogiego przejęcia). Aha, cała sieć została poinstruowana przez nadzwyczajne walne zgromadzenia akcjonariuszy, że ma natychmiast przetransferować swoje aktywa do Paryża. W załączeniu bilet lotniczy w jedną stronę.
— Jak myślisz, powinnam to kupić? — pyta.
Trudno powiedzieć, jak inteligentny jest ten kot — odpowiednio pogrzebawszy, pod tymi sieciami semantycznymi znajdzie się pewnie ziejącą pustkę — ale ta historia brzmi całkiem przekonująco.
Kot siada i owija łapy ogonem.
— Ja nic ci nie powiem, rozumiesz? Kupisz to i możesz sobie mieszkać z tatą. Ale twoja matka i tak rzuci się na niego z biczem, a na ciebie z bandą prawników i kajdankami. Ja ci radzę: zadzwoń do Franklinów i wyjedź na ten ich wydobywczy przekręt w kosmosie. W kosmosie nikt ci nie doręczy żadnego nakazu. Poza tym, ich długoterminowy plan przewiduje wejście na rynek CETI, żeby łamać pakiety sieciowe obcych. Moim zdaniem, skoro pytasz, w Paryżu ani trochę ci się nie spodoba. Twój tata i ta dziwka-żabojadka są swingerami, wiesz? W ich życiu nie ma miejsca na dziecko. Albo, tak teraz sobie pomyślałem, na kota. Cały dzień pracują dla Senatora, a całą noc wciągają narkotyki, chodzą na fetyszowe imprezy, technoparty, do opery, różne takie rozrywki dla dorosłych. Ojciec chodzi w sukienkach częściej niż twoja mama, a kiedy się nie kochają hałaśliwie na balkonie, twoja tante Nette prowadza go po mieszkaniu na łańcuchu. Skrzywią ci styl, dzieciaku. Nie powinnaś męczyć się z rodzicami, którzy mają więcej życia niż ty.
— Hm.
Amber marszczy nos, na wpół zdegustowana, że knowania kota są szyte tak grubymi nićmi, na wpół zaś zgadzając się z jego przekazem. Muszę się nad tym porządnie zastanowić, postanawia.
A potem rozlatuje się w tak wielu kierunkach naraz, że domowe łącze prawie zdycha. Częścią siebie zaczyna studiować zawiłą piramidę korporacyjnej struktury, inny fragment zastanawia się, co może pójść nie tak, kolejny (zapewne mieszczący się w mokrej i bałaganiarskiej białkowej jaźni) myśli, że bardzo dobrze byłoby znowu zobaczyć tatę, choć nie bez obaw. Przecież rodzice nie powinni uprawiać seksu — nie ma takiego przepisu, czy czegoś?
— Powiedz mi o tych Franklinach. Oni są małżeństwem? Czy są sami?
Trójwymiarowa drukarka nabiera prędkości. Zaczyna cicho posykiwać, rozpraszając ciepło z komory z głęboką próżnią w swej przechłodzonej przestrzeni roboczej. Zaczyna tworzyć w bebechach beleczki z jednolitych atomów, budując je z kondensatów Bosego-Einsteina unoszących się w temperaturze bliskiej zera bezwzględnego. Nakładając na nie prążki interferencyjne, tworzy atomowy hologram, budując idealną replikę jakiegoś artefaktu-oryginału, aż do poziomu atomowego — nie ma tu żadnych topornych ruchomych nanoczęści, mogących się zepsuć, przegrzać czy zmutować. Coś wyjdzie z drukarki za pół godziny, coś sklonowanego z oryginału z dokładnością do stanów kwantowych poszczególnych atomów składowych. Kot machinalnie przysuwa się do wylotów ciepłego powietrza.
— Bob Franklin zmarł jakieś dwa, trzy lata przed twoim urodzeniem. Twój ojciec robił z nim interesy. Matka też. W każdym razie, kazał zachować fragmenty swego noumenonu, teraz wykonawcy jego woli próbują odtworzyć jego świadomość, uruchamiając go w rozproszeniu na swoich wszczepkach. Są kimś w rodzaju borganizmu, ale mają kasę i styl. Zresztą, Bob już wtedy wszedł w kosmiczny biznes, pomogły mu w tym jakieś finansowe czary, które wypichcił dla niech kumpel twojego ojca, a teraz budują kosmiczny habitat, który chcą zawieźć aż na Jowisza, gdzie rozmontują parę mniejszych księżyców i zaczną budować rafinerie helu-3. To ten przekręt z CETI, o którym wcześniej wspomniałem, ale w dłuższej perspektywie mają jeszcze sporo innych opcji. Rozumiesz, znajomi twojego ojca złamali szyfr na przekazie od obcych, tym, o którym wszyscy wiedzą. To zestaw instrukcji do znalezienia najbliższego routera podłączonego do galaktycznego Internetu. Planują tam polecieć i pogadać z jakimiś obcymi.
Amber ledwo się w tym wszystkim łapie — później trzeba będzie się dowiedzieć, co to są te rafinerie helu-3 — ale idea ucieczki w kosmos ma pewien urok. Przygoda, te sprawy. Amber rozgląda się po salonie i przez chwilę widzi w nim kapsułę, małą drewnianą celę, uwięzłą głęboko pośrodku nigdy niespełnionej wizji środkowych Stanów, w której chce ją wychować matka, jak w czymś w rodzaju zdeformowanej klatki Skinnera, mającej wytresować ją do normalności.
— A fajny jest ten Jowisz? — pyta. — Wiem, że jest wielki i niezbyt gęsty, ale wiesz… coś tam się w ogóle dzieje? Są jacyś obcy?
— To pierwsze miejsce, w jakie musisz się udać, jeśli chcesz w ogóle spotkać obcych — mówi kot, gdy drukarka z klekotem wypluwa fałszywy paszport (dość autentycznie postarzony), zawiłą metalową pieczęć z arabskimi napisami oraz przygotowaną na miarę szczepionkę o szerokim spektrum, specjalnie dla niedojrzałego układu odpornościowego Amber. — Włóż to na rękę, podpisz trzy kopie, włóż do koperty i idziemy. Musimy zdążyć na samolot, niewolnico.
Sadeq je właśnie kolację, gdy na orbicie Jowisza pojawia się pierwszy tutaj proces.
Samotnie, w ciasnej, huczącej pustce swej stacji rozważa wywód powoda. Jest napisany kulawym językiem, wyraźnie widać, że to niechlujne maszynowe tłumaczenie: suplikantka jest kobietą, Amerykanką, która, co dziwne, twierdzi, że jest chrześcijanką. Już to jest dość zaskakujące, a co dopiero natura jej próśb, na pierwszy rzut oka niedorzecznych. Zmusza się do zjedzenia do końca chleba, spakowania odpadków do worka i wyczyszczenia talerza, nim zacznie się porządnie nad tym zastanawiać. Może to niesmaczny żart. Ewidentnie nie. Jako jedyny kadi poza orbitą Marsa, jest wyjątkowo predysponowany do wysłuchania tego wniosku — a to naprawdę jest casus głośno domagający się sprawiedliwości.
Kobieta prowadząca bogobojne życie — nie, nie do końca zgodne z przykazaniami, ale przynajmniej wykazująca pewne oznaki pokory i dążąca do głębszego zrozumienia — zostaje pozbawiona dziecka wskutek machinacji swego nieudanego męża, który zostawił ją wiele lat temu. Sam fakt, że samotnie zajmowała się tym dzieckiem, uderza Sadeqa jako wyraźnie zachodni, ale czytając relacje o nonszalanckim zachowaniu męża, jest skłonny jej to wybaczyć — marny los czekałby dziecko wychowywane do dorosłości przez takiego mężczyznę. Ów człowiek pozbawia ją dziecka, ale nie uczciwymi środkami: nie zabiera go do swego domu, nie próbuje go wychowywać, czy to w zgodzie ze swymi przekonaniami, czy to prawidłami szariatu. Zamiast tego, czyni dziecko niewolnikiem w bagnie zachodniej tradycji prawnej, a potem rzuca ją w odległą otchłań, by trudziła się dla wątpliwych sił samozwańczego „postępu”. Tych samych sił, przeciw którym posłano Sadeqa, jako przedstawiciela islamskiej społeczności, ummy, na orbicie Jowisza.
Z namysłem drapie krótką brodę. Paskudna historia, ale co z tym zrobić?
— Komputer — mówi — odpowiedź do tej suplikantki: „Szanowna Pani, z całego serca współczuję Pani w cierpieniu, niestety, nie wiem, w jaki sposób mógłbym Pani pomóc. Pani serce woła o pomoc przed Bogiem (święć się imię Jego), jednak sprawa ewidentnie leży w gestii tymczasowych władz w Dar al-Harb”. — Waha się.
Naprawdę? — myśli. W mózgu zaczynają się kręcić prawnicze trybiki.
— „Gdyby udało się Pani znaleźć sposób na otworzenie furtki, dzięki której mógłbym dowodzić, iż Pani córka podlega prawu koranicznemu, postarałbym się przygotować uzasadnienie dla jej wyzwolenia, na chwałę Pana (święć się imię Jego)”. Koniec, wstaw podpis, wyślij.
Odpina rzepy przytrzymujące go przy stole, unosi się i delikatnym kopnięciem odpycha ku dziobowej części zagraconego habitatu. Sterowniki teleskopu mieszczą się pomiędzy ultradźwiękową pralką do ubrań a systemem oczyszczania powietrza z wodorotlenkiem litu. Są aktywne, bo ostatnio prowadził panoramiczny przegląd wewnętrznego pierścienia, wypatrując sygnatury zamarzniętej wody. Parę chwil trwa podłączenie systemu nawigacyjno-śledzącego do sterownika teleskopu i zmuszenie go do poszukiwania tego wielkiego, nieznanego statku głupców. Coś poszturchuje go niecierpliwie w myśli — irytująca świadomość, że chyba przeoczył coś w mejlu od tej kobiety — było tam parę gigantycznych załączników. Połową umysłu przegląda codziennie podsyłane przez kolegów-naukowców podsumowanie ostatnich newsów. Jednocześnie czeka cierpliwie, aż teleskop wypatrzy iskierkę światła, na której jest uwięziona córka nieszczęsnej kobiety.
Może to jest sposób, myśli, nawiązać z nimi jakiś dialog. Niech tym eleganckim sposobem odpowiedzi na trudne pytania same się znajdą. Jeśli uda się ich przekonać, że ich plany to mrzonki, można będzie bez konfrontacji uchronić wiernych przed wznoszoną przez nich wieżą Babel. A jeżeli ta Pamela mówi poważnie, Sadeq nie będzie musiał czekać końca swoich dni tu, w zimnie pomiędzy światami, z dala od swych wiekowych rodziców, brata, kolegów i przyjaciół. I będzie za to niezmiernie wdzięczny, bo w najgłębszej głębi serca wie, że jest bardziej uczonym niż wojownikiem.
— Przepraszam, ale borg właśnie próbuje zasymilować pozew sądowy — mówi recepcjonistka. — Poczeka pani?
— Kurka. — Amber wymruguje z oka duszka Binarnej Betty, automatycznej sekretarki, i rozgląda się po kabinie. — Jak w zeszłym wieku — burczy. — Za kogo oni się mają?
— Za doktora Roberta H. Franklina — podpowiada kot. — Nie ma szans, mówię ci. Bob tak uwielbiał marychę, że cały ten zbiorowy umysł wyrósł, popalając sobie jego wektor stanu jak faję…
— Zamknij się, kurwa! — krzyczy na niego Amber. I natychmiast, skruszona (wie bowiem, że wrzaski w nadmuchiwanym statku kosmicznym to poważne faux pas), dodaje: — Przepraszam.
Wypączkowuje autonomiczny wątek o pełnej kontroli nad przywspółczulnym układem nerwowym, każe mu się uspokoić, potem kilka kolejnych, żeby zostały fakihami, znawcami prawa koranicznego. Uświadamia sobie, że wykupiła o wiele za dużo z wąskiego pasma transmisyjnego sierocińca — będzie musiała to później odpracować — ale to konieczne.
— Mama posunęła się za daleko. Teraz to już wojna.
Wypada z kabiny i zaczyna wirować dokładnie w centralnej osi habitatu, jak zagubiony pocisk szukający celu, na którym mógłby wyładować wściekłość. Niezły byłby taki atak…
Ciało jednak mówi jej, żeby się uspokoiła, zrobiła sobie przerwę. Gdzieś w tył głowy skapuje z któregoś z automatów islamska prawna mądrość; Amber czuje się sfrustrowana, zła i pozbawiona kontroli nad rzeczywistością, ale już nie wściekła. Podobnie było trzy lata temu, gdy mama zauważyła, że Amber za bardzo zaprzyjaźniła się z Jenny Morgan, i przeniosła ją do nowego rejonu. Powiedziała, że to ze względu na pracę, ale Amber wie swoje. Matka poprosiła o to, żeby utrzymać ją w stanie zależności i bezradności. Mama ma pierdolca na punkcie władzy, zdecydowane poglądy, jak należy chować dziecko, i wbija szpony w Amber odkąd zabrakło taty, czyniąc z jej wychowania dzieło swego życia — co jest trudne, bo kiepski z niej materiał na ofiarę, a w dodatku jest bystra i dobrze skomunikowana z siecią. Teraz jednak mama znalazła sposób, żeby kompletnie zrobić ją w chuja i gdyby nie podczaszkowy soft, wieczko by odleciało i Amber wpadłaby w szał.
A tak, zamiast wrzeszczeć na kota, albo próbować przekazać wiadomość Franklinom, Amber idzie tropić borga w jego legowisku w realu.
Na pokładzie Sangera jest borga szesnaścioro — sami dorośli, członkowie Kolektywu Franklina, nielegalnie zamieszkujący ruiny pośmiertnej wizji Boba. Użyczają fragmentów swych mózgów, żeby uruchamiać to, co udało się nauce wskrzesić z umysłu zmarłego internetowego miliardera, czyniąc go pierwszym bodhisattwą epoki transferów osobowości — oczywiście, nie licząc kolonii langust. Królową-matką jest kobieta o imieniu Monica: szczupła, gibka, brązowooka władczyni ula, z wypalonymi w raster rogówkowymi implantami i oschłym, sardonicznym sposobem mówienia, przeżerającym ludzkie ego jak pustynny wiatr. Uruchamianie Boba wychodzi jej najlepiej ze wszystkich — oprócz Jacka, który przyprawia o gęsią skórkę — a kiedy pozostaje sobą, też jest nie najgorsza (w odróżnieniu od Jacka, który publicznie nigdy sobą nie bywa). I pewnie dlatego została Maksymalnym Dowódcą ekspedycji.
Amber znajduje Monicę w ogródku kuchennym numer 4, wykonującą operację na filtrze zatkanym przez ropuszy skrzek. Prawie jej nie widać zza wielkiej rury, a przylepiony rzepem zestaw narzędzi powiewa na wietrze jak dziwny niebieski lądowy morszczyn.
— Monica? Masz chwilę?
— Jasne, mam chwil ile chcesz. Przydasz się na coś? Podasz mi ten przeciwbieżny klucz i sześciokątną końcówkę szóstkę?
— Hm. — Amber chwyta błękitną flagę i grzebie w jej zawartości. Montuje się w niej coś, co ma baterie, silniczki, przeciwwagę i laserowe żyroskopy. Amber podaje to pod rurę. — Proszę. Wasz telefon jest ciągle zajęty.
— Wiem. Przyszłaś porozmawiać o twoim nawróceniu, prawda?
— Tak!
Ze studzienki ciśnieniowej dobiega metaliczny szczęk.
— Weź to. — Spod rury wypływa plastikowa torba, rozdęta przy zapięciu. — Muszę tu trochę odkurzyć. Znajdź sobie maskę, jeśli jeszcze nie masz.
Minutę później Amber siedzi z powrotem obok nóg Moniki, z twarzą zakrytą maską z pochłaniaczem.
— Nie chcę, żeby to przeszło! — mówi. — Nie jestem żadną muzułmanką, obojętne, co wygaduje mama! Ten sędzia nie może mnie dostać w swoje łapy! Nie może — powtarza. W tonie jej głosu pasja walczy z niepewnością.
— Może wcale nie chce? — Kolejna torba. — No, łap.
Amber łapie, ułamek sekundy za późno. W przykry sposób przekonuje się, że w środku jest pełno wody i ropuszego skrzeku. Oślizłe sznurki pełne wijących się przecinków kijanek wylatują w powietrze i odbijają się od ścian prysznicem płaziego confetti.
— Bueee!
Monica gramoli się spod rury.
— Oj, nie złapałaś.
Odbija się nogami od powierzchni kolektywnie uznanej za podłogę i zrywa z rolki kawał papierowego ręcznika, ciskając nim w osłonę wentylatora nad studzienką. Razem sprzątają skrzek za pomocą papierów i worków na śmieci — gdy kończą ścierać to paskudztwo, rolka z ręcznikiem zaczyna się kręcić i pomlaskiwać, przetwarzając celulozę ze zbiorników z algami na świeżą porcję papieru.
— Paskudne to było — stwierdza Monica, gdy kosz na śmieci wsysa ostatni worek. — A skąd tu się wzięła ropucha, nie wiesz czasem?
— Nie, ale wachtę przed końcem ostatniego cyklu znalazłam jedną w mesie. Zaniosłam z powrotem do Oscara.
— Już ja z nim pogadam. — Monica ponuro spogląda na rurę. — Każę mu tu przyjść i zamontować nowy filtr. To co, mam zostać Bobem?
— Eee… — Amber się zastanawia. — Nie wiem. Jak uważasz.
— Dobra, Bob wchodzi. — Twarz Moniki rozluźnia się lekko, potem jej rysy sztywnieją. — W sumie, ja widzę, że decyzja należy do ciebie. Twoja matka trochę ci zablokowała ruchy, nie?
— Tak. — Amber marszczy czoło.
— No dobra. Teraz pomyśl, że jestem idiotką. Spróbuj mi to wytłumaczyć.
Amber podciąga się wzdłuż rurki z wodą i odwraca się do Moniki/Boba, unoszących się ze stopami nad podłogą.
— Uciekłam z domu. Matka była moją właścicielką, to znaczy, ona miała prawa rodzicielskie, a ojciec był ich pozbawiony. Więc on, przez podstawioną osobę, pomógł mi się sprzedać w niewolę pewnej firmie. Firma należała do funduszu powierniczego, którego głównym beneficjentem będę, kiedy osiągnę pełnoletność. Z prawnego punktu widzenia jestem majątkiem ruchomym tej spółki, więc może mi rozkazywać, ale cała wydmuszka jest tak ustawiona, żeby akceptować moje polecenia. Jestem więc autonomiczna. Prawda?
— Rzeczywiście coś w stylu twojego ojca — mówi neutralnie Monica/Bob. Jej północnoangielski akcent, przez który przebija teraz zaśpiew kogoś w średnim wieku z Doliny Krzemowej, brzmi dziwnie — środkowoatlantycko.
— Problem polega na tym, że większość państw nie uznaje niewolnictwa, po prostu ładnie je przystrajają i nazywają loco parentis albo jakoś tak. A te, które je akceptują, z reguły nie posiadają odpowiedników spółek z ograniczoną odpowiedzialnością, nie mówiąc już o kontrolowaniu ich przez inne, zagraniczne spółki. Tata wybrał Jemen, z uwagi na to, że obowiązuje tam taka głupawa odmiana szariatu — i są do dupy z przestrzeganiem praw człowieka — ale jednocześnie prawie stosują się do otwartego protokołu prawnych standardów, a przez turecki bezpiecznik legislacyjny potrafią wpinać się w normy unijne.
— No więc?
— Czyli ściśle rzecz biorąc, byłam janczarem. Mama przechodziła przez chrześcijańską fazę, co czyniło mnie niewierzącą chrześcijanką, niewolnicą islamskiej spółki. A teraz ta głupia menda nawróciła się na szyityzm. W normalnych warunkach islamskość dziedziczy się po ojcu, ona jednak starannie wybrała sobie odłam o postępowych poglądach na prawa kobiet — jakichś liberalnych konstrukcjonistów wśród fundamentalistów, „co zrobiłby dziś Prorok, gdyby musiał myśleć o samopowielających się fabrykach gumy do żucia” i tego typu rzeczy. Generalnie, goście mają progresywne poglądy na takie sprawy, jak prawna równość płci, bo Prorok też, jak na swój czas, był mocno do przodu, uważają więc, że powinni iść za jego przykładem. W każdym razie oznacza to, że matka może twierdzić, że jestem muzułmanką — zgodnie z jemeńskim prawem, muszę być traktowana jako muzułmański majątek ruchomy tej spółki. A to niejasne, czy ich kodeks w ogóle pozwala na niewolników-muzułmanów. Nie chodzi o to, że od razu miałabym jakieś prawa czy coś, ale obowiązek dbałości o moje wychowanie religijne należy do miejscowego imama, i… — Bezradnie wzrusza ramionami.
— Czy on już kazał ci się zastosować do nowych reguł? — pyta Monica/Bob. — Czy już ograniczał ci swobodę postępowania albo próbował wpływać na twój umysł? Upierał się przy tłumikach libido albo przestrzeganiu zasad dotyczących stroju?
— Jeszcze nie — odpowiada ponuro Amber. — Ale to nie jest jakiś tam figurant. Domyślam się, że pewnie wykorzystuje mamę — i mnie — żeby wkręcić się do kontroli nad całą naszą ekspedycją. Stwierdzi, że jesteśmy pod jego jurysdykcją, zarządzi jakiś arbitraż, tego typu sprawy. Mogłoby być gorzej — mógłby zażądać ode mnie pełnego podporządkowania swej szczególnej interpretacji szariatu. A oni pozwalają na wszczepki, ale wymagają obowiązkowego filtra konceptualnego. Kiedy sobie uruchomię coś takiego, w rezultacie sama zacznę w to wszystko wierzyć.
— Jasne. — Monica wykonuje w powietrzu powolne salto w tył. — A teraz mi wytłumacz, dlaczego nie możesz po prostu tego odrzucić?
— Ponieważ… — Głęboki wdech. — Mam dwa wyjścia. Mogę wyprzeć się islamu, wtedy staję się apostatką, co automatycznie przerywa moją zależność od spółki-wydmuszki, czyli zgodnie z prawem unijnym i amerykańskim należę do matki. Albo mogę stwierdzić, że ten instrument nie ma prawnej władzy nade mną, bo kiedy go podpisywałam, byłam w USA, gdzie niewolnictwo jest nielegalne. Wtedy zgodnie z prawem należę do matki. Mogę też zakryć twarz i żyć w skromności jako muzułmanka, robić, co zechce imam — i wtedy matka nie ma nade mną władzy, ale to ona wyznacza mi opiekuna. Bob, no widzisz, ona to znakomicie zaplanowała.
— Aha. — Monica z powrotem obraca się ku podłodze i spogląda na Amber, nagle wyraźnie po Bobowemu. — Dobra, wyspowiadałaś mi się z kłopotów, a teraz zacznij myśleć jak twój tato. On codziennie przed śniadaniem ma z dziesięć kreatywnych pomysłów, stąd jego reputacja. Matka obstawiła cię ze wszystkich stron. Wyrwij się myślą za ten kordon. Co możesz zrobić?
— No… — Amber obraca się i przyciska do piersi grubą rurę hodowli hydroponicznej, jak ostatnią deskę ratunku. — To prawny paradoks. Jestem w pułapce, bo zapędziła mnie pod taką jurysdykcję. Pewnie mogłabym porozmawiać z sędzią, ale ona już starannie go dobierze. — Jej oczy się zwężają. — Jurysdykcją. Wiesz co, Bob? — Puszcza rurę i unosi się swobodnie, z włosami rozwianymi jak halo komety. — Może byśmy urządzili sobie własną jurysdykcję?
Monica uśmiecha się od ucha do ucha.
— O ile dobrze pamiętam, tradycyjny sposób był taki: opanowujesz kawałek ziemi i mianujesz się królem, ale są jeszcze inne metody. Mam takich znajomych, chyba powinnaś ich poznać. Nie są może mistrzami konwersacji, a transmisja trwa dwie godziny w każdą stronę, ale chyba się przekonasz, że znają już odpowiedź na to pytanie. Zresztą, może najpierw porozmawiaj z tym imamem i dowiedz się, co to za jeden? Może cię zaskoczy? W końcu on przebywał tutaj, zanim jeszcze twoja matka zdecydowała się go wykorzystać.
Sanger wisi na orbicie trzydzieści kilometrów nad talią Amaltei, skały o kształcie kartofla. Roboty roją się na zboczach Mons Lyctos, wystającego dziesięć kilometrów nad średnią wysokość powierzchni. Rozciągając po jałowej ziemi przezroczyste arkusze, wzniecają tumany czerwonego siarczanowego pyłu. Są tak blisko Jowisza (zaledwie sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów nad wirującym obłędem jego chmurobrazu), że połowę nieba wypełnia nieustannie zmieniający się cyferblat gazowego olbrzyma, Amaltea bowiem okrąża swego pana w niecałe dwanaście godzin. Osłony radiacyjne Sangera pracują pełną parą, otaczając statek falującą aureolą plazmy — radio nie działa, ludzie-górnicy sterują robotami poprzez zawiłą sieć laserowych obwodów. Inne, większe automaty rozwijają na północ i południe od wyznaczonego miejsca lądowania szpule z ciężkimi kablami. Kiedy zamknie się obwód, powstanie cewka przecinająca pole magnetyczne Jowisza i wytwarzająca prąd (a tym samym niezauważalnie wyhamowująca pęd orbitalny księżyca).
Amber wzdycha i szósty raz w ciągu godziny zerka w sieciową kamerkę przyczepioną na bocznej ściance kajuty. Pozdejmowała plakaty i kazała zabawkom się posprzątać. Za kolejne dwa tysiące sekund maleńki irański stateczek wzniesie się ponad brzeg al-Moshtari[9] i przyjdzie czas, by porozmawiać z nauczycielem. Perspektywa tego spotkania wcale ją nie cieszy. Jeśli okaże się siwym, starym dziadem z najbardziej zatwardziałego, fundamentalistycznego odłamu, będzie miała problem — brak szacunku dla wieku jest od pokoleń nieodłączną cechą charakteru każdego zachodniego nastolatka, a interkulturowy wątek, któremu kazała douczyć się z islamu, zwrócił jej uwagę, że nie dzieje się tak we wszystkich kulturach. Lecz, jeżeli się okaże, że jest młody, inteligentny i elastyczny, będzie jeszcze gorzej. Mając osiem lat, Amber przeglądała „Poskromienie złośnicy” i stwierdza, że nie ma ochoty na główną rolę we własnej multikulturowej produkcji.
Jeszcze raz wzdycha.
— Pierre?
— Co tam?
Jego głos dochodzi z podstawy skrzynki ratunkowej w jej pokoju. Siedzi tam zwinięty, kończyny drgają mu ospale — steruje robotem wydobywczym na powierzchni Obiektu Barney, bo tak nazwała się ta skała. Ten robot to długonogi sobowtór komarnicy, w mikrograwitacji bardzo powoli przeskakujący z nogi na nogę. Skała ma zaledwie pół kilometra w najdłuższej osi, jest pokryta dziwną, brązową węglowodorową mazią, pełną związków siarki wywianych przez jowiszowe wiatry z powierzchni Io.
— Idę.
— I to szybko. — Amber zerka w ekran. — Za sto dwadzieścia sekund znowu dajemy ognia. — Ściśle rzecz ujmując, widoczny na ekranie zasobnik z ładunkiem jest skradziony. Bob powiedział, że jeśli go zwróci, nie będzie problemu, ale nie uda mu się tego zrobić, jeśli zasobnik nie doleci na Barneya, a tam nie znajdzie się dość zamarzniętej wody, żeby uzupełnić mu paliwo. — Coś już znalazłeś?
— To co zawsze. Koło jednego z główniejszych biegunów znalazłem żyłę lodu, brudnego, ale jest go co najmniej tysiąc ton. A cała powierzchnia aż chrupie od smoły. Amber, i wiesz co? W tym pomarańczowym szajsie jest pełno fulerenów.
Amber szczerzy się do swojego odbicia w ekranie. To świetna wiadomość. Kiedy ładunek, którym steruje, spadnie na powierzchnię, Pierre pomoże jej rozciągnąć nadprzewodzące kable wzdłuż większej osi Barneya. To tylko półtora kilometra, więc da zaledwie parędziesiąt kilowatów prądu, ale w zasobniku jest także fabrykator kondensacyjny, który będzie mógł z niego skorzystać i zacząć z szybkością około dwóch gramów na sekundę przerabiać skorupę Barneya na wysoko przetworzone produkty. Wykorzystają projekty uwolnione przez Fundację na rzecz Swobodnego Sprzętu i za niecałe dwieście tysięcy sekund będą mieli macierz sześćdziesięciu czterech trójwymiarowych drukarek, rzygających ustrukturalizowaną materią z szybkością ograniczoną tylko dostępnością energii. Na początek zajebisty namiot-kopuła, trochę swobodnego azotu i tlenu do oddychania, potem doda się wielką webową pamięć podręczną, bezpośrednie łącze z Ziemią o dużej przepustowości i w niecały milion sekund Amber dostanie swoją własną, jednoosobową kolonię. Ekran mruga na nią.
— Cholera! Pierre, znikaj! — Rozmowa przychodząca nagli. — Słucham? Kto mówi?
Ekran wypełnia widok zatłoczonej, bardzo XX-wiecznej kosmicznej kapsuły. Zamieszkujący ją gość ma dwadzieścia parę lat, mocno opaloną twarz, krótko przycięte włosy i brodę, jest ubrany w strój koloru khaki, jaki wkłada się pod skafander. Unosi się pomiędzy instrukcją do systemu ręcznego dokowania TORU a oprawną w złotą ramkę fotografią Kaaby w Mekce.
— Dobry wieczór — oświadcza uroczyście. — Czy mam zaszczyt rozmawiać z Amber Macx?
— Uhm, tak. To ja.
Wpatruje się w niego: w niczym nie przypomina jej wyobrażenia ajatollaha — czymkolwiek jest ajatollah — starego, ubranego na czarno i wściekle fundamentalistycznego.
— Kim pan jest?
— Jestem dr Sadeq Churasani. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? Czy moglibyśmy teraz porozmawiać?
Wygląda na to, że zależy mu tak bardzo, że Amber automatycznie kiwa głową.
— Oczywiście. Czy to moja matka kazała panu to zrobić?
Rozmawiają po angielsku. Amber stwierdza, że facet mówi dobrze, choć trochę sztywno. Uświadamia sobie, że jej rozmówca nie korzysta z modułu gramatycznego — czuje ukłucie strachu: on naprawdę musiał nauczyć się języka tą pracochłonną metodą.
— Z nią trzeba rozmawiać bardzo ostrożnie. Formalnie rzecz biorąc, nie kłamie, ale udaje jej się skłonić ludzi, żeby robili to, co chce.
— Tak, rozmawiałem z… och. — Przerwa. Dzieli ich niecała sekunda świetlna, w sam raz tyle, by boleśnie wchodzić sobie w słowo, albo znienacka milknąć. — Rozumiem. Czy na pewno powinnaś w ten sposób mówić o swojej matce?
Amber zaczerpuje tchu.
— Dorośli mogą się rozwieść. Gdybym ja mogła się z nią rozwieść, zrobiłabym to. Ona jest… — Bezradnie macha rękami w poszukiwaniu odpowiedniego słowa. — Proszę posłuchać: ona nie potrafi przegrać walki. Kiedy widzi, że przegrywa, zaczyna szukać sposobu, żeby napuścić na przeciwnika prawo. Tak jak na mnie. Nie rozumie pan?
Dr Churasami ma bardzo niepewną minę.
— Nie jestem pewien, czy rozumiem — odpowiada. — Może, hm… powinienem teraz powiedzieć, jaki jest cel tej rozmowy?
— Jasne. Proszę bardzo.
Zadziwia ją sposób, w jaki się do niej odnosi — chyba naprawdę traktuje ją poważnie. Jak kogoś dorosłego. To wrażenie jest tak niespodziewane w przypadku kogoś mającego więcej niż dwadzieścia lat — że prawie zapomina, że nie rozmawiałaby z nim, gdyby matka jej w to nie wrobiła.
— A więc… jestem inżynierem. A dodatkowo studentem fikh, islamskiego prawoznawstwa. Mam nawet prawo zasiadać jako sędzia. Bardzo niski rangą sędzia, ale to i tak ogromna odpowiedzialność. W każdym razie, twoja matka, Panie jej błogosław, złożyła na moje ręce prośbę. Czy wiesz o tym?
— Tak. — Amber się spina. — To kłamstwo. Te fakty są wypaczone.
— Hm. — Sadeq z namysłem skrobie się po brodzie. — No cóż, będę musiał się przekonać, prawda? Twoja matka poddała się woli Boga. Oznacza to, że jesteś córką muzułmanki, która twierdzi…
— Ona chce pana użyć w charakterze broni! — przerywa mu Amber. — Czy pan rozumie, że ja sprzedałam się w niewolę, żeby od niej uciec? Zostałam niewolnicą firmy, zarządzanej przez fundusz powierniczy, który przejmę po osiągnięciu pełnoletności. I ona teraz próbuje zmienić reguły, żeby dostać mnie z powrotem. Wie pan o tym? Gówno ją obchodzi pana religia, ona chce tylko mnie!
— Ale matczyna miłość…
— Chuj z miłością! — wypala Amber. — Ona chce władzy.
Sadeq robi surową minę.
— Dziecko, bardzo brzydko się wyrażasz. Ja staram się tylko ustalić, jakie są fakty. Powinnaś zapytać siebie, czy taki brak szacunku służy twoim interesom. — Waha się, potem kontynuuje, już mniej ostro: — Naprawdę twoje dzieciństwo było aż tak złe? Uważasz, że matka wszystko robiła wyłącznie dla władzy? A może cię kochała. — Pauza. — Zrozum proszę, muszę się tego wszystkiego dowiedzieć. Dopiero wtedy będę wiedział, jak należy postąpić.
— Moja matka…
Amber zamiera i wypączkowuje chmurę wątków odczytujących wspomnienia. Rozwijają się wachlarzem wokół jej umysłu, jak warkocz komety. Wywołując skomplikowaną konstrukcję sieciowych analizatorów i filtrów klasyfikujących, zamienia wspomnienia w skonkretyzowane obrazy i rzuca nimi w ptasi móżdżek kamerki sieciowej, żeby Sadeq mógł je zobaczyć. Niektóre są tak bolesne, że Amber musi zamknąć oczy. Mama w pełnym biurowym rynsztunku bojowym nachyla się nad Amber i grozi, że siłą wyłączy jej dodatki leksykalne, jeśli nie będzie ćwiczyć gramatyki bez ich pomocy. Mama: obcesowo mówiąca Amber, że znów się przeprowadzają, przemocą odrywająca ją od szkoły i koleżanek, które już nieśmiało zaczynała lubić. Sprawa z kościołem miesiąca. Matka przyłapuje ją na rozmowie telefonicznej z ojcem, drze telefon na pół i bije ją nim. Mama przy stole kuchennym zmusza ją do jedzenia.
— Moja matka uwielbia władzę.
— Ach. — Jego spojrzenie robi się szklane. — Tak o niej myślisz. Od jak dawna masz taki poziom… nie, przepraszam, że zapytałem. Ewidentnie znasz się na wszczepkach. Twoi dziadkowie wiedzą? Rozmawiałaś z nimi?
— Moi dziadkowie? — Amber powstrzymuje się przed prychnięciem. — Rodzice mamy nie żyją. Rodzice taty żyją, ale z nim nie rozmawiają. Lubią mamę. A mnie się boją. Bo wiem różne takie drobiazgi: w jakich są progach podatkowych, jakie mają profile konsumenta. Kiedy miałam cztery lata, już umiałam zgłębiać w pamięci dane. Nie jestem taka, jak małe dziewczynki w ich czasach, więc nic nie rozumieją. Wie pan, że starsi ludzie w ogóle nas nie tolerują? Niektóre kościoły tylko tłuką kasę na egzorcyzmach dla staruchów, którzy uważają, że ich dzieci są nawiedzone.
— No cóż. — Sadeq znów z roztargnieniem skrobie brodę. — Widzę, że muszę się sporo douczyć. Ale wiesz, że twoja matka przeszła na islam, prawda? Oznacza to, że też jesteś muzułmanką. Dopóki nie będziesz dorosła, twoim prawnym przedstawicielem jest rodzic. A matka stwierdza, że wobec tego jesteś moim problemem. Hm.
— Nie jestem muzułmanką. — Amber wbija wzrok w ekran. — I nie jestem dzieckiem. — Jej wątki schodzą się z powrotem, szepcząc w popłochu za oczami: głowa nagle robi się tłoczna, obrzmiała od idei i dwa razy starsza niż świat. — Nie jestem niczyją własnością. Co pana prawo mówi o ludziach od urodzenia mających wszczepia? Albo o tych, którzy chcą żyć wiecznie? Panie sędzio, ja nie wierzę w żadnego boga. Nie wierzę w żadne granice. Matka nie może mnie fizycznie do niczego zmusić, a już na pewno nie może za mnie decydować. Może co najwyżej podważać mój status prawny, a jeśli postanowię zostać poza jej zasięgiem, jakie to ma w ogóle znaczenie?
— Skoro tak oświadczasz, będę się musiał nad tym wszystkim zastanowić. — Mężczyzna patrzy jej w oczy, z namysłem, jak rozważający diagnozę lekarz. — Zadzwonię do ciebie niebawem. A gdybyś potrzebowała z kimś porozmawiać, pamiętaj, że jestem stale dostępny. Jeśli mogę w jakikolwiek sposób złagodzić twój ból, jestem do usług. Pokój z tobą i twoimi bliskimi.
— Nawzajem — mruczy ponuro Amber, gdy połączenie się kończy. — A to co?
Na ścianie zaczyna wirować popiskująca animacja, błagalnie zwracająca na siebie uwagę.
— To chyba ładownik — mówi zawsze pomocny Pierre. — On już usiadł?
— Ej, zdaje się, że kazałam ci spadać?! — napada na niego Amber.
— I przegapić taką rozrywkę? — Szczerzy się do niej szelmowsko. — Amber ma nowego chłopaka! Zaraz wszystkim rozpowiem…
Mijają cykle snu; pożyczona drukarka 3D na powierzchni Obiektu Barney wypluwa mapy bitowe atomów, kwantowym krokiem marszowym układające się na platformie odbiorczej — powstają tam układy sterowania i szkielety nowych drukarek. (Żadnych topornych nanoasemblerów, żadnych robocików wielkości wirusów zapamiętale sortujących cząsteczki na kupki — tylko dziwaczne skwantowane czary atomowej holografii, modulowane kondensaty Bosego-Einsteina kolapsujące w dziwną, koronkową, przechłodzoną maszynerię). Prują przez magnetosferę Jowisza, w pętlach kabla płynie prąd, w który powoli zamienia się pęd skały. Maleńkie robociki pełzają w pomarańczowym pyle, wybierając z niego surowiec do pieca frakcjonującego. Park maszynowy Amber rośnie powoli, rozpakowując się według algorytmu wymyślonego przez dzieciaki z młodszych klas polskiego technikum i prawie nie wymagając ludzkiego nadzoru.
Na wysokiej orbicie ponad Amalteą zawiłe instrumenty finansowe mnożą się i koniugują. Opracowane specjalnie w celu ułatwienia handlu z obcymi inteligencjami, które, jak się uważa, SETI wykryła osiem lat temu, równie dobrze funkcjonują jako fiskalni stróżowie dla kosmicznych kolonii. Salda rachunków bankowych Sangera w Kalifornii i na Kubie wyglądają znośnie — od wejścia w przestrzeń Jowisza sierociniec przejął na własność około stu gigaton przypadkowych skał oraz jeden księżyc, na tyle mały, że mieści się tuż poniżej progu definicji suwerennego ciała planetarnego według Międzynarodowej Unii Astronomicznej. Borg ciężko pracuje, dowodząc pełnymi zapału zespołami dziecięcych udziałowców przy budowie przemysłowych metakonstrukcji, niezbędnych, by rozpocząć eksploatację jowiszowego helu-3. Są tak skupieni, że przez większość czasu są sobą i nie uruchamiają Boba, swej wspólnej tożsamości i mesjanistycznej motywacji.
Pół godziny świetlnej stamtąd zmęczona Ziemia budzi się i usypia zgodnie ze swą przedwieczną orbitalną dynamiką. Religijny college w Kairze rozważa problemy nanotechnologii: jeśli przy użyciu nanotechnologii wykonamy kopię plastra boczku, z dokładnością do poziomu molekularnego, ale tak, że ów plaster nigdy nie wchodził w skład świni, jak należy go traktować? (Jeśli przez zamapowanie i zasymulowanie wszystkich synaps skopiujemy mózg wiernego do komputera, to czy ta maszyna stanie się muzułmaninem? Jeśli nie, to dlaczego nie? Jeśli tak, to jakie będzie miała prawa i obowiązki?). Ważkość owego teotechnologicznego dociekania podkreślają zamieszki na Borneo.
Inne zamieszki, w Barcelonie, Madrycie, Birmingham i Marsylii, akcentują kolejny palący problem — społeczny chaos spowodowany tanimi kuracjami odmładzającymi. Eksterminatorzy zombiaków, czyli ruch rozczarowanej młodzieży zwrócony przeciwko niegdyś siwej europejskiej gerontokracji, upiera się, że ludzie sprzed czasów supersieci, nieumiejący obsłużyć wszczepek nie są w pełni świadomi: ich zajadłość może się równać tylko z wściekłością dynamicznych siedemdziesięcioparolatków z wyżu demograficznego, o ciałach, które częściowo wróciły do pełni sił lat sześćdziesiątych, ale umysłach nadal przynależących do wolniejszego, pewniejszego stulecia. Pseudomłodzi wyżowcy czują się oszukani, zmuszeni do powrotu na rynek pracy, choć nie umieją sobie radzić z przyśpieszoną przez wszczepki kulturą nowego tysiąclecia, bo ich wypracowane z trudem doświadczenie wskutek szalejącej deflacji czasu dawno się zestarzało.
Typowy dla tego wieku jest cud gospodarczy w Bangladeszu. Stopa wzrostu wynosi ponad dwadzieścia procent, cały kraj opanowała tania, niekontrolowana bioindustrializacja — rolnicy, dawniej uprawiający ryż, teraz hodują plastik i doją z krów jedwab, a ich dzieci studiują rolnictwo morskie i projektują przybrzeżne ławice. Telefony komórkowe ma prawie osiemdziesiąt procent społeczeństwa, prawie dziewięćdziesiąt umie czytać — niegdyś biedny kraj wreszcie wyrywa się ze swej historycznej pułapki infrastrukturalnej i zaczyna rozwijać — jeszcze jedno pokolenie i będą bogatsi od Japonii.
Nowe, radykalne teorie ekonomiczne krążą wokół przepustowości transmisji, czasu przesyłania informacji z prędkością światła oraz implikacji CETI, łączności z inteligencją pozaziemską. Kosmologowie i kwantowcy współpracują przy tworzeniu cudacznych, rozciągniętych relatywistycznie instrumentów finansowych. Przestrzeń (pozwalająca przechowywać informację) i struktury (pozwalające ją przetwarzać) zyskują na wartości, podczas gdy traci na niej głupia masa — na przykład złota. Zdegenerowane resztki tradycyjnych giełd papierów wartościowych lecą swobodnie w dół, tradycyjny przemysł mikroprocesorowy i bio/nanotechnologiczny pada pod szturmem replikatorów materii i samomodyfikujących się idei. Jego spadkobiercy wydają się skazani na rolę nowej fali żądnych kontaktu barbarzyńców, stawiających całą swoją tysiącletnią przyszłość na szansę jakiegoś daru od gości z obcej cywilizacji. Microsoft, niegdyś potentat, US Steel epoki krzemu, powoli znika w procesie likwidacji.
Na australijskim zadupiu pojawia się pierwszy wybuch zielonej mazi — prymitywnego biomechanicznego replikatora, pożerającego wszystko, co napotka. Zwalcza się go, dywanowo obrzucając bombami paliwowo-powietrznymi. Amerykańskie lotnictwo natychmiast reaktywuje dwie grupy operacyjne wyremontowanych bombowców B-52 i oddaje je do dyspozycji stałej komisji ONZ ds. samopowielających się broni. (CNN odkrywa, że jeden z ich najnowszych pilotów, zaciągający się na nowo z ciałem dwudziestolatka i pustym kontem emerytalnym, po raz pierwszy pilotował je nad Laosem i Kambodżą). To doniesienie przyćmiewa WHO, obwieszczające koniec pandemii HIV, po ponad pięćdziesięciu latach bigoterii, paniki i milionach ofiar.
— Oddychaj miarowo. Pamiętasz ćwiczenia z regulatorem? Jeśli zauważysz, że podnosi ci się tętno albo zasycha w ustach, zrób pięć minut przerwy.
— Zamknij mordę, Neko, próbuję się skupić.
Amber męczy się z tytanowym półpierścieniem, próbując przewlec przez niego pasek. Przeszkadzają jej w tym grube rękawice. Skafandry na wysoką orbitę — czyli w zasadzie „pończochy” na całe ciało, zapewniające skórze ciśnienie i pomagające oddychać — to żaden problem, ale tu, w głębi pasa radiacyjnego Jowisza, trzeba wkładać stary skafander Orłan-DM, mający chyba ze trzynaście warstw. Na zewnątrz panuje pogoda jak w Czarnobylu, zamieć pędzących przez próżnię cząstek alfa i gołych protonów, więc ta ochrona jest naprawdę potrzebna.
— No, jest. — Amber zaciąga mocno pasek, szarpie za półpierścień, zabiera się za następny. Unika patrzenia w dół, bo ściana, do której się przypina, nie ma podłogi, urywa się dwa metry niżej, a potem do najbliższego ciała stałego jest sto kilometrów pustej przestrzeni.
Grunt śpiewa jej kretyńsko:
— Ja cię kocham, a ty mnie, to powszechne cią-że-nie…
Dziewczyna stawia stopy na półeczce wystającej z burty kapsuły i wyglądającej jak platforma dla samobójców; łapie metalizowane rzepy, szarpie za paski, żeby się obrócić i wyjrzeć poza bok kapsuły. Jej masa wynosi około pięciu ton, jest niewiele większa niż przedpotopowy Sojuz i wypchana po sufit wrażliwym na środowisko sprzętem, który będzie jej potrzebny, oraz gigantyczną czułą anteną.
— Mam nadzieję, że wiesz, co robisz — mówi ktoś przez interkom.
— Oczywiście, że…
Amber czuje klaustrofobię i bezradność, sama w tej żelaznej dziewicy z demobilu Energii NPO, z kiepską łącznością i dziwacznymi rurami — części jej mózgu tu nie działają. Gdy miała cztery lata, mama zabrała ją do słynnych jaskiń gdzieś na dalekim Zachodzie. Pół kilometra pod ziemią przewodnik wyłączył światła, a ona krzyknęła ze zdumienia — ciemność wyciągnęła macki i dotknęła jej. Teraz to nie ciemność napawa ją lękiem, lecz brak myśli. Na przestrzeni stu kilometrów pod nią nie ma żadnych umysłów, nawet na powierzchni skały będzie mieć do towarzystwa tylko to kretyńskie ćwierkanie botów. Wszystko, co czyni przyjaznym wszechświat dla człekokształtnych, siedzi upchnięte w ogromnym statku, majaczącym gdzieś z tyłu ponad głową — Amber musi walczyć z chęcią zerwania tych wszystkich pasków i popłynięcia w górę pępowiną łączącą kapsułę z Sangerem.
— Wszystko będzie dobrze. — Zmusza się do wypowiedzenia tych słów. Choć nie jest tego pewna, każe sobie w to wierzyć. — To po prostu rajzefiber. Czytałam o tym, jasne?
Coś dziwnie wysokim tonem piszczy w jej uszach. Przez chwilę czuje na plecach lodowaty pot, potem odgłos ustaje. Przez chwilę siedzi spięta, a gdy dźwięk powraca, rozpoznaje go. To ów gadatliwy dotychczas kot zwinął się w kłębek w cieple ciśnieniowej kapsuły na bagaż i zaczął chrapać.
— No, jedziemy — mówi Amber. — Czas ruszać.
Rozpoznające mowę makro gdzieś w głębi firmware’u dokującego Sangera autoryzuje jej dostęp i łagodnie puszcza kapsułę. Pęka parę pęcherzyków zimnego gazu, przez kapsułę przebiegają głębokie, dudniące wibracje i już leci.
— Amber. Co tam słychać? — rozlega się w uszach znajomy głos.
Amber mruga. Tysiąc pięćset sekund, minęło prawie pół godziny.
— A u ciebie, Robes-pierre? Ścinałeś ostatnio jakichś arystokratów?
— Ha, ha! — Pauza. — Widzę stąd twoją głowę.
— Jak wygląda? — W gardle ma gulę; nie do końca wie dlaczego. Pierre pewnie podpiął się do którejś z mniejszych kamer zbliżeniowych, rozsianych po zewnętrznym kadłubie statku-bazy, i przygląda się, jak spada.
— Tak jak zawsze. W sumie… — odpowiada lakonicznie. Kolejna pauza, tym razem dłuższa. — Szalona jesteś, wiesz? Swoją drogą, Su Ang mówi „cześć”.
— Cześć, Su Ang.
Amber powstrzymuje się przed spojrzeniem w górę — w stosunku do jej stóp, nie wektora — i sprawdzenia, czy jeszcze widać statek.
— Cześć — mówi nieśmiało Ang.
— Ale w szachy z tobą przegrywam. — Amber marszczy czoło. Su Ang i jej przekombinowane genetycznie algi. Oscar i jego ropuchy z fabryki farmaceutycznej. Ludzie, których zna od trzech lat; przeważnie nie zwracała na nich uwagi, a już w ogóle nie myślała, że za nimi zatęskni. — Słuchajcie, wpadniecie do mnie z wizytą?
— Chcesz, żebyśmy wpadli? — W głosie Ang słychać powątpiewanie. — A kiedy to będzie gotowe?
— Całkiem niedługo. — Drukarki na powierzchni, wypluwające cztery kilogramy ustrukturalizowanej materii na minutę, zdążyły już zrobić dla niej parę rzeczy: kopułę habitatu, bebechy farmy alg i krewetek, koparkę, żeby je zakopać, śluzę powietrzną. I nawet kibelek. Wszystko to tam leży, czeka na poskładanie i zasiedlenie nowego domu. — Kiedy borg wróci z Amaltei.
— Czekaj, mówisz, że oni też się przenoszą? Skąd to wiesz?
— Idź i pogadaj z nimi — mówi Amber. Właściwie Sanger wyrusza ku drugiemu księżycowi także ze względu na nią, gdyż przez parę milionów sekund chce być sama w eterze. Kolektyw Franklina robi jej wielką przysługę.
— Jak zwykle przed krzywą — wcina się Pierre; w jej uszach brzmi to trochę jak podziw.
— Wy też — odpowiada, trochę za szybko, Amber. — Wpadnijcie, jak tylko ustabilizuje wam się cykl podtrzymywania życia.
— Tak zrobimy.
Burta kapsuły tuż obok głowy rozjarza się czerwonym blaskiem. Amber unosi wzrok w samą porę, żeby dostrzec, jak włącza się lśniący, błękitny promień lasera głównego napędu Sangera.
Mija osiemnaście milionów sekund, prawie jedna dziesiąta jowiszowego roku.
Imam, patrząc na ekran kontroli ruchu, z namysłem targa brodę. Co za czasy, na każdej wachcie w układ Jowisza wchodzi nowy załogowy statek, w przestrzeni naprawdę robi się tłoczno. Kiedy przylatywał, było tu mniej niż dwieście osób. Teraz to małe miasto, a wielu z nich mieszka w samym centrum mapy podejścia pośrodku jego ekranu. Oddycha głęboko — próbuje nie zwracać uwagi na wszechobecny smród starych skarpet — i studiuje mapę.
— Komputer, co z moim okienkiem podejścia?
— Twoje okienko: pozwolenie na rozpoczęcie ostatniego odcinka podejścia za sześć-dziewięć-sześć sekund. Ograniczenie prędkości do dziesięciu metrów na sekundę przez dziesięć kilometrów, potem zejść do dwóch metrów na sekundę na odcinku jednego kilometra. Pobieram mapę niedozwolonych wektorów ciągu. — Fragmenty mapy podejścia barwią się na czerwono, oznaczając miejsca, gdzie jego strumień gazów wylotowych uszkodziłby inne statki. Sadeq wzdycha.
— Skorzystamy z Kursu. Naprowadzanie dla Kursu mają włączone?
— Obsługa systemu dokowania Kurs do poziomu trzy.
— Chwała Allachowi. — Grzebie w menu systemu naprowadzania, konfigurując programową emulację przestarzałego (ale niezwykle niezawodnego) układu kontroli dokowania Sojuza. Nareszcie statek sam się trochę sobą zajmie. Rozgląda się. Przez dwa lata mieszkał w tej puszce, a zaraz z niej wyjdzie. Aż trudno w to uwierzyć.
Radio, zwykle milczące, nieoczekiwanie ożywa.
— Brawo Jeden Jeden, mówi Imperialna Kontrola Lotów. Proszę o kontakt słowny, odbiór.
Sadeq drga, zaskoczony. Głos brzmi nieludzko, skanduje w kadencjach typowych dla syntezatora mowy: mówi tak wielu poddanych Jej Wysokości.
— Brawo Jeden Jeden do Kontroli. Słucham, odbiór.
— Brawo Jeden Jeden, przydzielone okienko podejścia w tunelu cztery, śluza Delta. Kurs włączony, ustaw naprowadzanie na siedem cztery zero i przekaż nam kontrolę.
Pochyla się nad ekranem i w pośpiechu sprawdza ustawienia systemu dokującego.
— Kontrola, wszystko w porządku.
— Brawo Jeden Jeden, oczekuj na podejście.
Kolejna godzina mija powoli, system nawigacyjny sprowadza jego Typ 921 do skalistego doku. Jedyny optyczny iluminator zasypuje pomarańczowy pył. Kilometr przed przyziemieniem Sadeq skupia się na zamykaniu różnych ochronnych pokryw i mocowaniu wszystkiego, co mogłoby polecieć przy wstrząsie. Wreszcie rozkłada na podłodze przed pulpitem swój dywanik i unosi się nad nim przez dziesięć minut, z zamkniętymi oczyma, pogrążony w modlitwie. Niepokoi się nie o samo lądowanie, lecz co będzie dalej.
Królestwo Jej Wysokości rozciąga się przed zdezelowanym modułem jak pordzewiały płatek śniegu o półkilometrowej średnicy. Jego środek jest zakopany w luźnej śnieżce z szarego gruzu, ospałe ramiona rozgwiazdy powiewają nad wypukłym, pomarańczowym horyzontem Jowisza. Drobniutkie rzęski, rozgałęziające się fraktalnie aż po poziom cząsteczek, wyrastają w regularnych odstępach na ramionach głównego kolektora. Do korzeni potężnej konstrukcji przywierają kapsuły mieszkalne, jak grono bezpestkowych winogron. Już widać olbrzymie stalowe pętle generatorów, unoszące się nad oboma biegunami płatka śniegowego, spowite iskrzącą plazmą; pierścienie Jowisza tworzą za nimi tęczę ciemności.
Zdezelowana stacja nareszcie pokonuje ostatni odcinek podejścia. Sadeq uważnie obserwuje wyniki symulacji Kursu, wpuszczając je sobie bezpośrednio w pole widzenia. Z zewnętrznej kamery widzi tę skalną bryłę i winogrona. Gdy widok wypełza na wklęsły sufit statku, oblizuje wargi, gotowy, by walnąć w przełącznik sterowania ręcznego i rozpocząć drugą próbę — ale prędkość opadania maleje, a kiedy zbliża się na tyle, by dało się dostrzec rysy na metalowym stożku doku tuż przed statkiem, jest mierzona zaledwie w centymetrach na sekundę. Delikatny wstrząs, potem dygot i przenikający wszystko łoskot — to odpalają zatrzaski na pierścieniu dokującym. Wylądował.
Jeszcze raz bierze głęboki wdech i próbuje wstać. Jest tu grawitacja, ale niezbyt silna — w każdym razie chodzić się nie da. Rusza ku pulpitowi systemu podtrzymywania życia i zamiera w pół drogi, słysząc, że w węźle dokującym coś się dzieje. Odwraca się w samą porę, by dostrzec otwierający się ku niemu właz, obłok skraplanej pary, a potem…
Jej Wysokość Cesarzowa siedzi w sali tronowej, markotnie obracając na palcu nowy sygnet, który zaprojektował dla niej koniuszy. To niemal pięćdziesięciogramowa bryła strukturalnego węgla oprawna w prosty pierścień z wydobytego z asteroidy irydu. W środku połyskują błękitnofioletowe iskierki laserów, jest to bowiem nie tylko klejnot korony, ale również optyczny router, element infrastruktury władzy, budowanej przez nią tutaj, na skraju Układu Słonecznego. Jej Wysokość jest odziana w proste czarne bojówki i bluzę, utkane z najdelikatniejszego pajęczego jedwabiu i włókna szklanego, ale stopy ma bose; jej styl ubierania się najtrafniej można by określić jako młodzieżowy, zresztą, w mikrograwitacji niektóre stroje są po prostu niepraktyczne. Nosi jednak koronę, jako monarchini. Jest tu też kot, czy też sztuczna istota śpiąca za tronem i śniąca, że jest kotem.
Dama dworu (a czasami inżynier hydroponiki) podprowadza Sadeqa do drzwi.
— Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę powiedzieć — mówi nieśmiało, potem kuca i płynie z powrotem.
Sadeq podchodzi do tronu, ustawia się na podłodze (prostej bryle z czarnego kompozytu, jeśli nie liczyć fotela wyrastającego ze środka jak egzotyczny kwiat) i czeka, aż zostanie zauważony.
— Doktor Churasani, jak mniemam. — Uśmiecha się do niego, nie niewinnym uśmiechem dziecka ani wszechwiedzącym uśmieszkiem dorosłego — po prostu serdecznie go pozdrawia. — Witam w moim królestwie. Proszę swobodnie korzystać ze wszystkich niezbędnych usług, życzę przyjemnego pobytu.
Sadeq ma niewzruszoną minę. Królowa jest młoda, na twarzy wciąż zachowała dziecięcy tłuszczyk, pucołowatość podkreśla jeszcze mikrograwitacja — ale traktować ją jak niedojrzałą byłoby wielkim błędem.
— Dziękuję Waszej Wysokości za wyrozumiałość — szepcze rytualnie.
Za tronem, ściany lśnią jak diamenty, układając się w kalejdoskopowe wzory. To już teraz jest największa pozaziemska, czy wręcz pozaplanetarna, przechowalnia danych w ludzkim kosmosie. Korona królowej, czy raczej nieduży kask przykrywający wierzch i tył głowy, także skrzy się i rzuca dyfrakcyjne tęcze; większość jego emisji leży jednak w bliskim nadfiolecie, niewidocznym poza delikatnym, żarzącym się nimbem, jaki tworzy wokół jej głowy. Jak aureola.
— Proszę usiąść. — Zaprasza go gestem. Z sufitu wytryskuje, nadmuchując się, fotel-kołyska, przystosowany do stanu nieważkości. Opada skosem ku niej, otwarty i zapraszający. — Na pewno jest pan zmęczony. Sterowanie statkiem w pojedynkę jest bardzo wyczerpujące. — Marszczy smętnie czoło, jakby coś wspominała. — A dwa lata to niemal coś bez precedensu.
— Wasza Wysokość jest nazbyt uprzejma. — Sadeq owija wokół siebie poręcze kołyski i odwraca się do niej. — Ufam, że pani trud przyniósł owoce.
Królowa wzrusza ramionami.
— Sprzedaję towar, którego najbardziej brakuje na każdym pograniczu… — Uśmiecha się. — Bo to nie jest Dziki Zachód, prawda?
— Sprawiedliwości nie da się sprzedawać — mówi sztywno Sadeq. Po chwili dodaje: — Przepraszam, nie chciałem urazić. Uważam po prostu, że choć pani mówi, że waszym celem jest zapewnienie prawa, to w istocie musicie sprzedawać coś całkiem innego. Sprawiedliwość bez Boga, oferowana temu, kto da najlepszą cenę, to żadna sprawiedliwość.
Królowa kiwa głową.
— Pominąwszy na razie Boga, w zupełności się zgadzam. Nie da się tego sprzedawać. Ale mogę sprzedawać uczestnictwo w sprawiedliwym systemie. A nasze nowe pogranicze jest w istocie mniejsze, niż się ktokolwiek spodziewał, prawda? Nasze ciała może i wymagają miesięcy, żeby się przemieścić między światami, ale dyskusje i spory docierają tam w sekundy lub minuty. I o ile wszyscy zgadzają się przestrzegać mego arbitrażu, fizyczne środki przymusu mogą zaczekać do czasu, aż znajdą się w moim zasięgu. A wszyscy naprawdę są zgodni, że do mojej konstrukcji prawnej jest łatwiej się dostosować niż do którejkolwiek ziemskiej. — W jej głosie pobrzmiewa wyzywająca, stalowa nuta: aureola rozjaśnia się; ściany sali tronowej reagują blaskiem.
Pięć miliardów wejść, albo i więcej, zachwyca się Sadeq. Korona to cud inżynierii, mimo że większość jej masy jest ukryta w ścianach i podłodze tego olbrzymiego konstruktu.
— Istnieje prawo ujawnione nam przez Proroka, pokój Jego duszy, i istnieje prawo, zgodnie z którym żyją ludzie, prawo boskie zaś jest różnie interpretowane nawet przez tych, którzy studiują jego słowa. Jak, z braku słowa Proroka, potrafi pani stanowić moralny kompas?
— Hm. — Królowa postukuje palcami w poręcz tronu, serce Sadeqa zamiera.
Słyszał już opowieści gości od górniczych samowolek i menedżerów-bandytów, speców od szantażowania wrogim przejęciem, mocno zakorzenionych w ziemskich systemach prawnych, o tym, jak zmasakrował ich tutejszy arbitraż. O tym, jak ona potrafi przeżyć rok w minutę, wydrzeć ci wspomnienia przez twoją nakorową wszczepkę i zmusić cię do przeżycia swoich najgorszych błędów w swej koszmarnie wszechpotężnej symulacji. Jest królową — pierwszą osobą, która zawładnęła tak wielką ilością masy i energii, że mogła wyrwać się przed krzywą technologicznych ograniczeń, pierwszą, która ustanowiła własną jurysdykcję i zdecydowała, że pewne eksperymenty będą legalne, żeby móc korzystać ze swojego przecięcia masy i energii. Jest tu siłą wyższą — nawet infożołnierze Pentagonu zaczęli już respektować autonomię Imperium Pierścienia. W istocie, ciało siedzące przed nim na tronie zawiera pewnie ułamek jej tożsamości. Nie jest w żadnym razie pierwszym transferem osobowości ani częściówką, lecz pierwszym powiewem, zwiastunem burzy, która przybędzie, gdy ci aroganccy ludzie osiągną swój cel, demontując wszystkie planety i zamieniając ich głupią, niezamieszkaną masę w myślącą substancję, sięgającą po najdalsze rubieże widocznego wszechświata.
A on właśnie podał w wątpliwość słuszność jej wizji, i to w jej obecności.
Usta królowej drgają. Potem rozciągają się w szeroki, drapieżny uśmiech. Kot za nią siada i przeciąga się, a potem wpatruje w Sadeqa zwężonymi oczyma.
— Wiesz, pierwszy raz od wielu tygodni ktoś mi powiedział, że jestem gówno warta. Czy ty aby nie rozmawiałeś znowu z moją matką, co?
Teraz następuje kolej Sadeqa, by wzruszyć niepewnie ramionami.
— Przygotowałem werdykt — mówi powoli.
— Aha. — Amber kręci olbrzymim pierścieniem z diamentem. Potem patrzy mu w oczy, trochę nerwowo. Choć, właściwie jak miałby ją zmusić do przestrzegania swojego wyroku…?
— Podsumowując: jej motywy są nieczyste — mówi krótko Sadeq.
— Czy to oznacza to, co ja myślę? — pyta Amber.
Sadeq jeszcze raz zaczerpuje tchu.
— Tak, chyba tak.
Uśmiech powraca.
— I to wszystko?
Sadeq unosi ciemną brew.
— Tylko jeśli potrafi mi Wasza Wysokość udowodnić, że pomimo braku boskiego objawienia posiada jednak sumienie.
Jej reakcja go zaskakuje.
— A, oczywiście, że tak. To kolejny element programu. Pozyskanie boskich objawień.
— Co takiego? Od obcych?
Kot, wysunąwszy pazury, delikatnie wspina się na jej kolana i czeka, aż zostanie przytulony i pogłaskany. Ani przez chwilę nie spuszcza z niego wzroku.
— No, a skąd? — pyta Amber. — Doktorze, Trust Franklina nie użyczył mi środków na zbudowanie tego zamku w zamian za trochę prawniczej roboty papierkowej i pewne, hm, interesujące, ustępstwa prawne Brukseli. Od wielu lat wiedzieliśmy, że w głębi kosmosu kryje się cała należąca do obcych sieć z przełączaniem pakietów, że do nas docierają tylko wycieki z któregoś routera. Okazuje się, że ten węzeł jest całkiem niedaleko od nas, w fizycznej przestrzeni. Hel-3, oddzielna jurysdykcja, szybka industrializacja Io — to wszystko ma swój cel.
Sadeq oblizuje usta.
— Chce pani kierunkowo wysłać do nich odpowiedź?
— Nie, lepiej: jedziemy ich odwiedzić. Skrócić cykl odpowiedzi do czasu rzeczywistego. Przylecieliśmy tutaj, żeby zbudować statek i zrekrutować załogę, choćby trzeba było skanibalizować cały układ Jowisza, żeby to sfinansować.
Kot ziewa, potem mierzy go znużonym spojrzeniem żołnierza-weterana.
— Ta durna dziewczyna chce zaciągnąć swoją świadomość, duszę, na spotkanie z kimś tak inteligentnym, że równie dobrze mógłby być bogiem — mówi. — A wcześniej musi przekonać upierdliwą publiczność tam, na Ziemi, że jako nawrócona na ateizm, i tak dalej, w ogóle coś takiego posiada. Co oznacza, że mamy cię, brudasku. Jest wakat na stanowisku pokładowego teologa na pierwszym statku wyruszającym poza układ Jowisza. Chyba nie uda mi się ciebie przekonać, żebyś odrzucił tę propozycję?
Parę lat później dwóch facetów i kot dają sobie w palnik w barze, który nie istnieje.
Powietrze baru wypełnia kłębiąca się, relatywistyczna chmura dymu — to stellarium, dokładnie przedstawiające widok za wyimaginowanymi ścianami. Aberracja światła gwiazd przesuwa ich kolor ku fioletowi obok drzwi, rozjaśnia tęczową mgiełką nad stołami i przyciemnia do mglistej czerwieni przed antresolą z przodu. Efekt Dopplera pojawiał się powoli w ciągu paru miesięcy, w miarę jak statek nabierał pędu. Z braku widocznego ruchu gwiazd — albo stałego łącza do modułu sterującego statku — to najłatwiejszy sposób, by napity pasażer poczuł, jak przeraźliwie szybko porusza się Wędrowny cyrk. Już jakiś czas temu jego masa zwiększyła się relatywistycznie o połowę, obecnie każdy kilogram ma energię wielomegatonowej bomby wodorowej.
Rudo-brązowy kot — który postanowił być kotką, na złość ludziom, którzy sądzą, że wszystkie rude koty są samcami — rozwala się leniwie na drewnianych deskach przed barem, dokładnie pod gwiezdnym mostkiem nawigacyjnym. Jak łatwo przewidzieć, chwyta tam jedyny promień światła, jaki istnieje na tym statku. W półmroku z tyłu baru dwóch facetów garbi się przy stole, każdy pogrążony we własnych ponurych myślach: jeden hołubi butelkę czeskiego piwa, drugi na wpół pustą szklaneczkę koktajlową.
— Nie byłoby tak źle, gdyby tylko dała mi jakiś znak — mówi jeden, przechylając butelkę, żeby zerknąć na fuzle na dnie. — Nie, to nie tak. Gdyby okazała normalne zainteresowanie. A tak, to właściwie nie wiem, gdzie jesteśmy.
Drugi odchyla się na krześle, mruży oczy i patrzy na wyblakłą brązową farbę na suficie.
— Posłuchaj kogoś, kto wie — mówi. — Gdybyś wiedział, nawet byś o tym nie marzył. Zresztą to, czego ona chce, i to, czego ty chcesz, to pewnie dwie zupełnie różne rzeczy.
Pierwszy facet przesuwa dłonią po włosach. Pod tym postarzającym dotykiem ciasno zwinięte czarne loczki na chwilę siwieją.
— Pierre, to od posuwania Amber dostaje się takiego talentu do protekcjonalnych stwierdzeń?
Pierre patrzy na niego tak jadowicie, jak tylko potrafi ulepszony dziewiętnastolatek.
— Ciesz się, że ona nie ma tutaj uszu — syczy. Odruchowo zaciska rękę na szklaneczce, ale model fizyki baru nie pozwala mu jej zgnieść. — Borys, za dużo wypiłeś.
Od strony kotki dobiega lodowaty śmiech, jak dzwoneczki.
— A ty zamknij mordę — mówi Borys, zerkając na zwierzę. Unosi butelkę, wlewa resztkę piwa do ust. — Może i masz rację. Przepraszam. Nie chciałem mówić źle o królowej. — Wzrusza ramionami, odstawia puste szkło. Jeszcze raz wzrusza ramionami. — Po prostu dostaję tutaj depresji.
— Świetnie ci to idzie — zauważa Pierre.
Borys znów wzdycha.
— Jak widać. Gdybyśmy się zamienili miejscami…
— Oj wiem, zaraz mi powiesz, że zabawa polega na gonieniu króliczka i że to nie to samo, kiedy wyrzuca cię, jak się pokłócicie, a ja nie uwierzę w ani jedno słowo, bo jestem smutny, sam i w ogóle. — Pierre prycha. — Borys, życie nie jest sprawiedliwe, musisz się z tym pogodzić.
— To już lepiej pójdę. — Borys wstaje.
— Tylko z daleka od Ang — rzuca Pierre, wciąż na niego wściekły. — Przynajmniej dopóki nie wytrzeźwiejesz.
— Spokojnie, spokojnie, specjalnie sobie uruchomiłem wątek pilnujący. — Borys mruga z irytacją. — Wymuszający społecznie poprawne zachowania. Normalnie nie pozwoliłby mi się tak nawalić. Nie w miejscu, gdzie można sobie uszkodzić reputację.
Powoli rozpływa się w powietrzu, zostawiając Pierre’a samego z kotem.
— Ile jeszcze trzeba będzie wytrzymywać to gówno? — pyta głośno. W kieszonkowym świecie statku nerwy są na wyczerpaniu, a kłótnie mnożą się w nieskończoność.
Kotka nie odwraca wzroku.
— Według naszego obecnego układu odniesienia, odrzucamy główny reflektor i zaczynamy hamować za kolejne dwa miliony sekund — mówi. — Z powrotem wrócimy za pięć czy sześć megasekund.
— To spora różnica. A ile ma teraz delta kulturalna? — pyta z nudów Pierre. Pstryka palcami. — Kelner, jeszcze raz to samo.
— Zapewne dziesięć czy dwadzieścia razy więcej niż w momencie naszego wylotu — odpowiada kotka. — Jeśli śledziłeś wiadomości z domu, zapewne zauważyłeś znaczne przyśpieszenie w instalowaniu routerów z przełączanym splątaniem kwantowym. Odbywa się tam kolejna rewolucja sieciowa, tylko że ta zakończy się w niecały miesiąc, bo wykorzystają nieużywane, dawno położone w ziemi, ciemne światłowody.
— Przełączanym… splątaniem? — Pierre z zakłopotaniem kręci głową. Kelner, ciało bez twarzy w czarnym krawacie i długim wykrochmalonym fartuchu, obchodzi bar i podaje mu szklaneczkę. — Brzmi prawie, jakby miało sens. I co jeszcze?
Kotka przewraca się na bok, przeciąga, wysuwając pazury.
— Pogłaszcz mnie, to może ci powiem — proponuje.
— Pies cię jebał — odpowiada Pierre.
Unosi szklankę, wyciąga wisienkę koktajlową na patyczku, rzuca ją ku spiralnym schodom prowadzącym do toalet i wychyla pół drinka za jednym zamachem — zmrożony różowy napój o smaku karmelizowanej heksozy z etanolem. Odstawiając szklankę, omal go nie wylewa, czym demonstruje swój stan na pograniczu upojenia.
— Ty najemniku!
— Chory z miłości naćpany człowiek — odpowiada bez urazy kotka, przekręca się i wstaje. Wygina grzbiet i ziewa, grożąc światu kłami jak z kości słoniowej. — Wy, małpoludy… gdybym się tobą przejmowała, musiałabym obrzucić cię piaskiem. — Przez chwilę wygląda na zdziwioną własnymi słowami. — To znaczy pogrzebałabym cię. — Przeciąga się ponownie i rozgląda po barze, pustym, jeśli nie liczyć ich. — A w ogóle, to kiedy przeprosisz Amber?
— W życiu jej, kurwa, nie przeproszę! — krzyczy Pierre. W powstałej ciszy i zamieszaniu unosi szklankę i próbuje dopić koktajl, ale lód całkiem już opadł na dno, wywołując u niego atak kaszlu, przez co rozpyla płyn po stole. — Mowy nie ma — chrypi cichutko.
— Duma nie pozwala, co? — Kotka podkrada się do krawędzi baru, z ogonem uniesionym wysoko i wygiętym w koci znak zapytania. — Jak Borys i jego młodzieńcze problemy z kobietami? Wy, naczelne, jesteście takie przewidywalne. Co to za pomysł, żeby obsadzać statek postludzkimi nastolatkami…
— Idź sobie — mówi Pierre. — Nie mam czasu, piję.
— No to pij na Macksa — rzuca aluzję kotka, odwracając się. Ale humorzasty młodzian nie odpowiada nic, tylko wyczarowuje z przepastnych otchłani kolejnego drinka.
Tymczasem, w innej części siateczkowatej rzeczywistości Wędrownego cyrku inna instancja tej samej kotki — z imienia, Aineko, z usposobienia — sarkastycznej — rozmawia z córką swej dawnej właścicielki, królową Imperium Pierścienia. Awatar Amber wygląda mniej więcej na szesnaście lat, ma jasne włosy — w nieładzie — i uwypuklone kości policzkowe. To oczywiście kłamstwo, w swoim subiektywnym czasie ma lat dwadzieścia kilka, ale pozorny, widoczny wiek ma niewielkie znaczenie zarówno w przestrzeni symulacji, zaludnionych przez transfery umysłów, jak i w rzeczywistości, gdzie postludzie starzeją się z różną prędkością.
Ma na sobie postrzępioną czarną sukienkę i opalizujące fioletowe legginsy. Rozwala się leniwie na poręczach swego nieformalnego tronu — pokazowo bezsensownej bryły wykonanej z jednego wielkiego węglowego kryształu domieszkowanego półprzewodnikami. (Ale w odróżnieniu od rzeczywistego mebla w domu na orbicie Jowisza, ten tutaj jest zaledwie elementem wirtualnego środowiska). Ta sceneria bardzo przypomina poranek po imprezie, coś w rodzaju podupadłego klubu dla gotów — wszędzie odór dymu, wymięty aksamit, drewniane kościelne ławki, wypalone świeczki i ponure polskie awangardowe obrazy. Sposób, w jaki siedzi, zupełnie pozbawia ją resztek królewskiego dostojeństwa: jedno kolano zawiesiła na lewej poręczy tronu i bawi się manipulatorem o sześciu osiach. Ale to jej prywatne pomieszczenia, zresztą nie jest na służbie — majestat królowej wykorzystuje wyłącznie przy oficjalnych okazjach.
— Bezbarwne zielone myśli wściekle śpią — proponuje.
— No, nie — odpowiada kotka. — Bardziej coś jak „Witajcie, Ziemiacy, skompilujcie mnie u waszego przywódcy”.
— Punkt dla ciebie — przyznaje Amber. Stuka obcasem w tron i bawi się sygnetem. — Nie ma, kurna, mowy, żebym ładowała na moje kochane szare komórki jakiś pełen błędów obcy mózgowy soft. A i semiotyka też jest pokręcona. Co mówi doktor Churasani?
Aineko siada pośrodku karmazynowego dywanu u stóp podium i leniwie się wygina, żeby obwąchać sobie krocze.
— Sadeq pogrążył się w interpretacjach pism. Nie pozwolił się od nich oderwać.
— Hm. — Amber wpatruje się w kotkę. — A właśnie. Ty nosisz ten kawałek kodu źródłowego… od kiedy?
— Od odebrania sygnału, przez dokładnie dwieście szesnaście milionów czterysta dwadzieścia dziewięć tysięcy pięćdziesiąt dwie sekundy — odpowiada Aineko, po czym piszczy z wyższością. — W skrócie, niecałe sześć lat.
— Właśnie. — Amber zaciska powieki. W uszach umysłu szepczą jej nieprzyjemne możliwości. — A gadać do ciebie zaczęło…
— …około trzech milionów sekund później, gdy puściłam go na prostym środowisku uruchomionym na emulatorze sieci neuronowej, udającym elementy zwoju podprzełykowego langusty. Jasne?
Amber wzdycha.
— Szkoda, że nie powiedziałam o tym tacie. Albo Annette. Wszystko by się inaczej ułożyło!
— A jak? — Kotka przestaje lizać sobie tyłek i mierzy królową wyjątkowo nieprzeniknionym spojrzeniem. — Specjaliści potrzebowali dziesięciu lat, żeby dojść, że pierwsza wiadomość jest mapą pulsarów z pewnego regionu i zawiera drogę do najbliższego routera międzygwiezdnej sieci. Wiedza, jak się do niego podłączyć, zdaje się psu na budę, jeśli dzielą nas od niego trzy lata świetlne, nie? Poza tym, fajnie było obserwować, jak różni kretyni próbują „złamać szyfr obcych”, nawet nie pomyślawszy, że może to odpowiedź w języku, który znamy, na wiadomość, jaką wysłaliśmy wiele lat temu. Bałwany. A Manfred też mnie wkurzył o jeden raz za dużo. Cały czas traktował mnie jak jakiegoś cholernego domowego zwierzaka.
— Ale ty…
Amber zagryza wargę. Już miała powiedzieć „Ale ty byłaś tylko domowym zwierzakiem, kiedy cię kupował”. Przemysłowo konstruowana świadomość to stosunkowo nowy wynalazek — kiedy Manfred i Pamela pierwszy raz grzebali w sieci kognicyjnej Aineko, jeszcze nie istniała — według pewnego sceptycznego odłamu gości od sztucznej inteligencji nadal nie istnieje. Nawet ona sama jeszcze parę lat temu nie dowierzała zapewnieniom Aineko o samoświadomości, bo łatwiej jej się myślało o kotce jako o zimboe — zombie pozbawionym świadomości, ale tak zaprogramowanym, by oszukiwać w tej kwestii świadome istoty wokół. — Teraz wiem, że jesteś świadoma, ale Manfred wtedy nie wiedział. Czy wiedział?
Aineko spogląda na nią, a potem powoli zwęża oczy do szparek — może to kocia czułość, a może jakiś bardziej zawoalowany gest. Amber trudno uwierzyć, że dwadzieścia pięć lat temu Aineko zaczynała jako sterowana prymitywną siecią neuronową zabawka z fabryki na Dalekim Wschodzie — nie była niczym więcej niż mechanicznym emulatorem zwierzęcia, choć dającym się uaktualniać.
— Przepraszam. Zacznę od początku. Ty, tylko ty i nikt inny, wykombinowałaś, co oznacza drugi pakiet od obcych. Pomimo że zespół analityczny CETI spędził nad tym w sumie Gaja wie ile równoważników osobolat. Mam nadzieję, że mi wybaczysz, gdy stwierdzę, że trochę trudno mi w to uwierzyć?
Kotka ziewa.
— Powinnam powiedzieć Pierre’owi, a nie tobie. — Zerka na Amber, widzi jej piorunujące spojrzenie i pośpiesznie zmienia temat. — Rozwiązanie było intuicyjnie oczywiste, ale nie dla ludzi. Jesteście tacy werbalni. — Unosi tylną łapkę i przez chwilę drapie się za lewym uchem, potem przestaje, w roztargnieniu wymachując stopą. — A poza tym zespół CETI szukał pod latarnią, a ja węszyłam w trawie. Szukali liczb pierwszych; kiedy nie wyszło, zaczęli hodować maszynę Turinga, na której dałoby się to puścić i od razu by się nie zawiesiła. — Aineko delikatnie opuszcza łapkę. — Nikt nie spróbował przedstawić tego jako mapy połączonego systemu opartego na jedynych ziemskich składnikach, które kiedykolwiek wysłaliśmy w głęboki kosmos. Nikt oprócz mnie. Ale wiesz, w moim mózgowym sofcie maczała też palce twoja matka.
— Przedstawić jako mapę… Ty miałaś spenetrować sieć korporacyjną taty?
— Pewnie — mówi kotka. — Miałam się bez końca rozwidlać i zgwałcić grupowo jego zaufaną sieć. Ale nie zrobiłam tego. — Ziewa. — Bo Pam mnie też wkurzyła. Nie lubię, gdy ktoś chce mnie wykorzystywać.
— Nieważne. Zabranie tego na pokład to naprawdę głupi krok z twojej strony — wypomina Amber.
— Akurat. — Kotka patrzy na nią bezczelnie. — Siedziało w izolowanym środowisku. I udało mi się to uruchomić, za siedemset czterdziestym pierwszym razem. Na tych łowców nagród, kumpli Pameli, też by zadziałało, gdyby było trzeba. Ale mam to tu i teraz, właśnie kiedy jest ci potrzebne. To jak, chcesz łyknąć ten pakiet?
Amber prostuje się na tronie.
— Mówiłam ci, puknij się w głowę. W życiu nie puszczę jakiegoś podejrzanego kawałka obcego softu neuronowego w mojej głównej pętli dialogowej, czy choćby na egzokorze! — Mruży oczy. — On umie skorzystać z twojego modelu gramatycznego?
— Pewnie. — Gdyby była człowiekiem, pewnie teraz wzruszyłaby nonszalancko ramionami. — Amber, to jest naprawdę bezpieczne. Ja wiem co to jest.
— Chcę z nim porozmawiać — rzuca Amber. I zanim kotka zdąża odpowiedzieć, dodaje: — Czyli co to jest?
— To jest stos protokołów. W skrócie, umożliwia podłączanie do sieci nowych węzłów, bo zapewnia im wysokopoziomową konwersję protokołów. Żeby móc nas tłumaczyć, kiedy dotrzemy do routera, musi nauczyć się myśleć jak człowiek. Dlatego wstawili do niego sieć neuronową langust — chcieli, żeby było zgodne z naszą architekturą. W środku nie ma żadnych bomb zegarowych, miałam mnóstwo czasu na sprawdzenie. No i co, dalej jesteś pewna, że nie chcesz wpuścić tego do głowy?
Pozdrowienia z piątego dziesięciolecia wieku cudów.
W Układzie Słonecznym — znajdującym się około dwudziestu ośmiu bilionów kilometrów, tylko trzy lata świetlne od pędzącego kosmolociku Wędrownego cyrku — wrze od zmian. W ciągu ostatnich dziesięciu lat postęp technologiczny był większy niż w całej dotychczasowej ludzkiej historii; było także więcej nieprzewidzianych wypadków.
Okazało się, że wiele trudnych problemów można ugryźć. Genom i proteom[10] planety zmapowano już tak dokładnie, że głównym wyzwaniem dla bionauk jest teraz fenom — wyznaczenie przestrzeni fazowej określanej przez przecięcie genów i struktur biochemicznych, zrozumienie, w jaki sposób są generowane rozszerzone charakterystyki fenotypowe i jak przyczyniają się do ewolucyjnej sprawności. Biosfera nabrała surrealizmu: w szkockich górach widziano małe smoki, a na amerykańskim Środkowym Zachodzie obserwuje się szopy pracze programujące kuchenki mikrofalowe.
Moc obliczeniowa Układu Słonecznego wynosi teraz około tysiąca MIPS-ów na gram i w najbliższym czasie raczej się nie zwiększy — poza drobnym ułamkiem, cała głupia materia jest nadal zamknięta pod planetarnymi skorupami, a stosunek rozum/masa dotarł do szklanego sufitu, przez który uda mu się przebić dopiero, kiedy ludzie, korporacje, czy inne postludzkie istoty wezmą się za rozbiórkę co większych planet. Pierwszy krok już uczyniono — na orbicie Jowisza i w pasie asteroid. Działacze Greenpeace okupują Erosa i Junonę, ale przeciętna asteroida jest już otoczona rafą specjalizowanej nanomaszynerii i odłamków, ofiar kosmicznego wyścigu po ziemię, jak w czasach Dzikiego Zachodu. Najlepsze mózgi rozkwitają w nieważkości, umysły otoczone eterem rozumnych rozszerzeń o mocy przetwarzania o wiele rzędów wielkości większej od swego białkowego rdzenia — to takie głowy, jak Amber, królowa Imperium Wewnętrznego Pierścienia, pierwszego samoczynnie się rozszerzającego ośrodka władzy na orbicie okołojowiszowej.
Na dnie ziemskiej studni grawitacyjnej nastąpiła poważna katastrofa gospodarcza. Tanie antymortageny, niekontrolowane wspomagacze osobowości i nowa formalna teoria niepewności sprawiły, że branża ubezpieczeniowa przebiła dno. Gra na najgorsze aspekty kondycji ludzkiej — chorobę, starość i śmierć — jest teraz, jak się zdaje, świetnym sposobem na stratę, a trwająca niemal pięćdziesiąt godzin spirala deflacyjna załatwiła na amen spore kawałki globalnego rynku papierów wartościowych. Za podstawowe prawa człowieka w rozwiniętym świecie uważa się teraz prawo do geniuszu, ładnego wyglądu i długiego życia; natomiast długofalowe skutki upowszechnienia i uproduktowienia inteligencji odczuwają nawet najbiedniejsze zakątki kuli ziemskiej.
Era dojrzałej nanotechnologii to jednak nie tylko cud, miód i orzeszki. Masowe wzmacnianie inteligencji wcale nie prowadzi do upowszechnienia się postaw racjonalnych. Wybuchowo szerzą się nowe religie i tajemnicze sekty; większość sieci nie działa, wypłaszczona przez kolejne semiotyczne dżihady. Indie i Pakistan urządziły sobie od dawna upragnioną wojnę atomową; interwencja amerykańskich i unijnych nanosatelitów powstrzymała większość pocisków balistycznych, potem poszła fala ataków sieciowych i pocisków paraliżujących — chaos jest odczuwalny do tej pory. Na szczęście okazało się, że łatwiej przeżyć infowojnę niż wojnę atomową — zwłaszcza po odkryciu, że prosty filtr zmiękczający powstrzymuje większość fraktali Langforda, powodujących zawieszenie mózgowej maszyny neuronowej, tak że kończy się zaledwie na łagodnym bólu głowy.
Nowe odkrycia tego dziesięciolecia to między innymi źródło słabej siły odpychania, odpowiadającej za zmianę szybkości rozszerzania się wszechświata po Wielkim Wybuchu, a na konkretniejszym poziomie eksperymentalne uruchomienie Wyroczni Turinga, działającej na układach ze splątaniem kwantowym — to maszyna, która potrafi ustalić, czy dane wyrażenie funkcjonalne da się w skończonym czasie wyliczyć. Rozkwita Ekstremalna Kosmologia, w ramach której niektórzy bardziej oczytani badacze rozważają możliwość, że świat powstał jako maszyna obliczeniowa, której program jest zakodowany drobnym drukiem w stałej Plancka. Teoretycy zaś znów mówią o możliwości wykorzystania sztucznych tuneli czasoprzestrzennych do zapewnienia natychmiastowych połączeń między odległymi zakątkami wszechświata.
Większość ludzi zdążyła już zapomnieć o dobrze znanym pozaziemskim komunikacie odebranym piętnaście lat temu. Bardzo nieliczni w ogóle wiedzą o drugim, bardziej skomplikowanym, który nadszedł trochę później. Większość tych nielicznych jest teraz pasażerami lub kibicami Wędrownego cyrku — świetlnego żaglowca, który szybko opuszcza Układ Słoneczny, jadąc na promieniu lasera generowanym przez instalacje Amber na niskiej orbicie okołojowiszowej. (Ciągnięte przez magnetosferę Jowisza nadprzewodzące liny, zakotwiczone do Amaltei, zapewniające żarłocznym laserom gigawaty prądu: energia pochodząca z orbitalnego momentu pędu małego księżyca).
Wędrowny cyrk, wyprodukowany wiele lat temu w zakładach Airbusa-Cisco, jest teraz wiejskim zaściankiem, odciętym od głównego nurtu ziemskiej kultury; natomiast złożoność jego systemów mocno ogranicza masa: cel podróży znajduje się o prawie trzy lata świetlne od Ziemi, więc nawet przy bardzo dużym przyśpieszeniu i relatywistycznej prędkości przelotowej taki jednokilogramowy statek ze swym stukilowym żaglem świetlnym będzie lecieć niemal siedem lat. Na wysłanie sondy o załogowym kalibrze nie stać nawet budżetu energetycznego nowych państw w podukładzie Jowisza — loty podświetlne są przeraźliwie kosztowne. Zatem, zamiast wielkiego statku z własnym napędem, wiozącego puszkowane człekokształtne, jak to sobie wyobrażały przeszłe pokolenia, w kosmos leci bryła nanokomputerów wielkości puszki coli, na której chodzi neuronowa symulacja transferów osobowości jakichś dziesiątek ludzi, z zaledwie normalną, fizjologiczną szybkością. Liniowa ekstrapolacja sugeruje, że do czasu, gdy prześlą się z powrotem na Ziemię, żeby zgrano ich na nowe, świeżo sklonowane ciała, ludzką cywilizację wyprzedzi taki potok zmian, jak w dotychczasowych pięćdziesięciu tysiącleciach — czyli całej ziemskiej historii gatunku homo sapiens sapiens.
Amber nie ma z tym problemu, dla niej to, co spodziewa się znaleźć na orbicie brązowego karła Hyundai+4904/-56, jest warte tego oczekiwania.
Pierre pracuje w jeszcze innym wirtualnym środowisku, tym, które zarządza głównym systemem sterującym Wędrownego cyrku. Gdy przychodzi wiadomość, jest zajęty nadzorowaniem botów konserwujących żagiel. Po promieniu z orbity Jowisza jedzie do nich dwóch gości. Jedyną osobą w okolicy jest Su Ang — dotarła tu zaraz po nim i jest zajęta własnymi sprawami. Maszyna wirtualna głównego układu sterującego — jak wszystkie inne dostępne dla ludzi środowiska na tym poziomie wirtualizacji — jest konstruktem opartym na motywach ze znanego filmu; ten akurat przypomina mostek dawno leżącego na dnie transatlantyku, choć na tle roztaczającej się z okien panoramy na oceaniczną głębinę dyskretnie wyświetlają się informacyjne interfejsy. Wszędzie łagodnie połyskuje polerowany mosiądz.
— Co to było?! — wykrzykuje Pierre, odpowiadając na cichy brzęk dzwonka.
— Mamy gości — powtarza Ang, przerywając rytmiczne przeżuwanie. (Próbuje się podkręcić żuciem betelu, choć najpierw usunęła z niego czarami plamiący zęby barwnik, a za parę godzin pewnie zrobi sobie detoks). — Od dłuższego czasu się buforują; samo wysyłanie potwierdzeń zżera nam większość pasma w tamtą stronę.
— Kto to może być? Jakiś pomysł? — pyta Pierre i zakłada nogi na oparcie pustego fotela sternika. Wpatruje się ponuro w bezmiar szarozielonego oceanu.
Ang znów przeżuwa, obserwując go z miną, której Pierre nie umie zinterpretować.
— Nadal są zamknięci — mówi. Pauza. — Ale błyskiem przyszło coś od Franklinów, z domu. Jeden z nich to prawnik, a drugi jest producentem filmowym.
— Producentem filmowym?
— Trust Franklina mówi, że pomoże nam pokryć koszty procesowe. Myanmar zyskuje przewagę. Już wezwali do stawienia się instancję Amber z orbity, a proces chcą prowadzić w jakimś niszowym systemie prawnym. Rekonstrukcjonistyczne Chrześcijańskie Cesarstwo Oregonu, czy coś takiego.
— Och… — Pierre się krzywi.
Codzienne wiadomości z Ziemi, przesyłane słabszym, modulowanym laserem, są coraz gorsze. Z pozytywów: Amber jest niewiarygodnie bogata — reputacyjne futuresy oparte na dobrym imieniu ojca oznaczają, że ludzie staną na rzęsach, żeby coś dla niej zrobić. Ma też mnóstwo majątku: setki gigaton skał na niskiej orbicie okołojowiszowej z wystarczającą energią kinetyczną, żeby zasilać Europę Północną przez sto lat. Ale międzygwiezdna wyprawa mocno zżera te pieniądze — zarówno tradycyjne środki do pośredniczenia w wymianie towarowej, jak i nowocześniejsze, bardziej kreatywne ich odmiany — mniej więcej tak, jakby ładowano zielone papierki łopatą na taśmociąg prowadzący prosto w wylot działającego silnika rakietowego. Samo tylko powstrzymywanie protestów ekologów przeciwko wybijaniu z orbity małego księżyca Jowisza to nie lada praca. Poza tym obudziła się cała banda ziemskich władz państwowych i próbuje środkami legislacyjnymi wykroić kawałek tortu dla siebie. Nikt jeszcze nie próbował przejęcia siłą (Imperium Pierścienia ma na smyczy dwieście gigawatów w laserach, a Amber traktuje suwerenność bardzo poważnie: zawnioskowała nawet o członkostwo w ONZ i Komisji Europejskiej), ale same te upierdliwe procesy, kumulując się, już prawie uniemożliwiają im pracę. Niemal jak sankcje ekonomiczne. Sprawy nie ułatwia także odejście na emeryturę wujka Gianniego.
— Coś na ten temat? — pyta Pierre.
— Mmmhm. — Ang chyba jest czymś zirytowana. — Zaczekaj na naszą kolej, za parę dni wylezą z bufora. Może ten prawnik zabierze trochę dłużej, ma ze sobą jakąś ogromną paczkę danych. Pewnie kolejny półrozumny pozew zbiorowy.
— Na pewno. Nigdy się nie nauczą, co?
— Czego? Naszego systemu prawnego?
— Uhm. — Pierre kiwa głową. — To jeden z lepszych pomysłów Amber: zreanimowanie jedenastowiecznego szkockiego prawa i uzupełnienie go o parę nowych opcji dotyczących pieniactwa, rozstrzygnięcia przez pojedynek oraz uniewinnienia za poręczeniem. — Krzywi się i wypączkowuje parę duchów, żeby czekały na przybycie gości; potem wraca do konserwacji żagla.
Przestrzeń międzygwiezdna jest pełna ostrego pyłu — przy tej prędkości każde ziarenko ma energię pocisku armatniego — i żagiel laserowy znajduje się w nieustannym stanie rozkładu. Spory fragment masy układu napędowego stanowią srebrne płatki do łatania i naprawiania dziur powyrywanych w cienkiej jak bańka mydlana błonie. Trudność polega na tym, że należy wiedzieć, gdzie najbardziej potrzeba skierować zasoby naprawcze, jednocześnie minimalizując naprężenia w linach nośnych, unikając rezonansu i nierównowagi ciągu. Tresując roboty naprawcze, cały czas rozpamiętuje nienawistny list od starszego brata (który wciąż wini go o śmierć ojca), religijne napomnienia Sadeqa — myśli o nich: zabobonne bzdury — niestałość władczych kobiet i nieskończone otchłanie swej własnej, dziewiętnastoletniej duszy.
W czasie, gdy on duma, Ang najwyraźniej kończy to co robiła i znika — nie chce jej się nawet skorzystać z połyskujących mahoniowych drzwi z tyłu mostka, po prostu wyparowuje i materializuje się w innym miejscu.
Pierre zastanawia się, czy jest wkurzona — unosi wzrok i dokładnie w tym momencie w jego mapę pamięci wpina się z powrotem jeden z duchów; odtąd wie, co się stało, gdy spotkał się z nowym przybyszem. Wytrzeszcza oczy.
— Cholera!
Do wirtualnego świata Wędrownego cyrku pierwszy ściągnął się nie producent, lecz właśnie prawnik. Ktoś będzie musiał powiedzieć Amber, a rozmowa z nią to ostatnia rzecz, której by chciał. Lecz pewnie będzie musiał zadzwonić — to nie jest jakaś rutynowa wizyta, ten prawnik oznacza problemy.
Bierzemy mózg i wsadzamy go do słoika. A jeszcze lepiej: bierzemy mapę mózgu i wsadzamy ją do mapy butelki — albo ciała — i karmimy sygnałami, udającymi jego neurologiczne bodźce. Odczytujemy impulsy wyjściowe i przesyłamy do modelowego ciała w modelowym świecie, posiadającym model fizyki — w ten sposób zamykamy pętlę. Kartezjusz zrozumiałby to bez problemu. Tak właśnie, w uproszczeniu, wyglądają pasażerowie Wędrownego cyrku. Niegdyś fizyczni ludzie, teraz ich neuronowy soft (razem z mapą podczaszkowego białkowego sprzętu, na którym chodzi) został przeniesiony do wirtualnej maszyny wykonywanej przez bardzo potężny komputer, tak że świat, którego doświadczają, jest zaledwie snem we śnie.
Mózgi w słoikach — obdarzone potęgą: całkowitą, dyktatorską władzą nad rzeczywistością, w której przebywają — rezygnują czasem z procesów, które w ciałach są nie do uniknięcia. Menstruacja jest nieobowiązkowa. Opcjonalne: wymioty, anginy, zmęczenie i zdrętwienie, podo. Tak samo śmierć ciała i jego rozkład. Niektóre jednak nie ustają, bo ludzie (choćby i skonwertowani na swój programowy opis, przesłani wysokoprzepustowym laserowym łączem i uruchomieni na innym wirtualnym środowisku) tego nie chcą. Oddychanie jest zbyteczne, ale brak tego odruchu jest bardzo nieprzyjemny, jeśli nie zmanipuluje się mapy podwzgórza, czego większość homomorficznych transferów wolałaby nie robić. Potem mamy jedzenie — nie z głodu, lecz dla przyjemności: na wyciągnięcie ręki jest danie ze smażonego dodo przyprawianego sylfionem, no bo właściwie dlaczego nie? Wygląda na to, że ludzkie przywiązanie do bodźców zmysłowych ma się dobrze. Już nie wspominając o seksie i innowacjach technicznych, jakie stają się możliwe, gdy można zmieniać cały wszechświat. I zamieszkujące go ciała.
Audiencja dla nowych gości odbywa się w jeszcze innym filmie: w paryskim pałacu Karola IX, w sali tronowej przeniesionej hurtem z „Królowej Margot” Patrice’a Chereau. Amber uparła się przy historycznej autentyczności, realizmie na jedenaście gwiazdek z dziesięciu. Jest rok 1572 po sufit, realistyczny na maksa. Pierre burczy w rozdrażnieniu, nieprzyzwyczajony do brody. Uwiera go suspensorium, a ukradkowe spojrzenia upewniają, że nie tylko on na dworze czuje się niekomfortowo. Natomiast Amber wygląda olśniewająco w sukni noszonej przez Isabelle Adjani w roli Małgorzaty de Valois, a jaskrawe promienie słońca, wlewające się do sali przez witraże wysoko ponad głowami zimboe-aktorów, przydają całej imprezie swego rodzaju prymitywnego majestatu. Jest aż gęsto od ciał w sutannach, kubrakach i mocno wyciętych sukniach — niektóre zamieszkują prawdziwi ludzie. Pierre znów pociąga nosem: ktoś (pewnie Gavin, z jego historycznym pierdolcem) postarał się o realistyczne zapachy. Ma cholerną nadzieję, że nikt się nie zrzyga. Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy przebrać się za Katarzynę Medycejską…
Grupka aktorów odgrywających hugenockich żołnierzy podchodzi do tronu, na którym zasiada Amber: powoli kroczą naprzód, eskortując dość skonsternowanego jegomościa z długimi prostymi włosami, w brokatowym surducie, chyba uszytym ze złotogłowia.
— Jego lordowska mość, królewski adwokat Alan Glashwiecz! — obwieszcza lokaj, odczytując to z pergaminu. — Obecny tu na rozkaz znakomitej gildii i kancelarii prawniczej Smoot, Sedgwick Associates. Ma ważkie sprawy natury prawniczej do omówienia z Jej Królewską Mością!
Fanfara. Pierre zerka na Jej Królewską Mość, która elegancko kiwa głową, choć wygląda na lekko zmęczoną — jest parny letni dzień, w tych wielowarstwowych szatach musi być bardzo gorąco.
— Witam na najdalszych rubieżach Imperium Pierścienia — oznajmia głosem dźwięcznym jak dzwon. — Serdecznie pana witam i zapraszam do przedstawienia mi swojej petycji na publicznej audiencji w obliczu mego dworu.
Pierre skupia wzrok na Glashwieczu, który wydaje się zaniepokojony. Na pewno przyswoił sobie podstawy dworskiej etykiety pierścienia (osiemnaście tysięcy mieszkańców tam w domu, czyli rosnące księstewko), ale zawsze chwilę trwa, zanim przybysz uświadomi sobie samą rzeczywistość, autentyczną staroświecką monarchię opartą na trzech filarach władzy Amber: energii, danych i czasie.
— Z najwyższą przyjemnością — odpowiada trochę sztywno — ale w obecności wszystkich tych…
Pierre przegapia ciąg dalszy, czując, że ktoś dźgnął go palcem w pośladek. Podskakuje i odwraca głowę, widząc damę dworu Su Ang patrzącą przez niego na tron. Jest ubrana w morelową sukienkę z obcisłymi rękawami i gorsetem obnażającym wszystko powyżej sutków. We włosach nosi fortunę w perłach. Ang mruga do niego.
Pierre pauzuje scenę, odrywając ją od rzeczywistości, odwraca się do niej.
— Jesteśmy teraz sami? — pyta Ang.
— Raczej tak. Chcesz o czymś pogadać? — pyta Pierre, czując falę ciepła na policzkach. Szum wokół to przypadkowy szmer generowanego komputerowo tłumu, unieruchomionego w ich współdzielonym wątku rzeczywistości, przetwarzanym niezależnie od reszty wszechświata.
— Oczywiście! — Ang uśmiecha się do niego i wzrusza ramionami.
Biust ma oszałamiający — w gorsecie z tamtych czasów nawet szkielet miałby rowek między piersiami. Jeszcze raz doń mruga.
— Oj, Pierre. Tak łatwo cię rozkojarzyć! — Pstryka palcami i jej ubranie zmienia się kolejno w afgański czador, nagość, garnitur i z powrotem w dworską suknię. Jedynym niezmiennikiem jest uśmiech. — No dobra, teraz uważasz: przestań się na mnie gapić i popatrz na niego.
Pierre, jeszcze bardziej zażenowany, spogląda za jej wyciągniętą ręką aż ku chwilowo zamrożonemu emisariuszowi Maurów.
— Na Sadeqa?
— Pierre, Sadeq go zna. Ten gość oznacza, że coś jest nie tak.
— Kurna, myślisz, że nie wiem? — Pierre spogląda na nią ze złością, zapomniawszy o zażenowaniu. — Widziałem go już. Śledziłem, co robił przez wiele lat. Gość jest przykrywką dla Królowej Matki. Robił za jej prawnika rozwodowego, kiedy rozprawiała się z ojcem Amber.
— Przepraszam. — Ang odwraca wzrok. — Ostatnio trochę nie byłeś sobą. Wiem, że coś między tobą a królową poszło nie tak. Niepokoiło mnie to. Nie zwracasz uwagi na szczegóły.
— Tak? A kto według ciebie ostrzegł Amber?
— A. Okej, czyli jesteś w obiegu. Zresztą, nie wiem. Byłeś rozkojarzony. Mogę ci jakoś pomóc?
— Posłuchaj. — Pierre kładzie dłonie na jej ramionach.
Ona nie porusza się, ale unosi wzrok i patrzy mu w oczy — Su Ang ma zaledwie metr sześćdziesiąt wzrostu.
Pierre czuje ukłucie czegoś dziwnego: to nastoletnia męska niepewność co do kobiecej przyjaźni. Czego ona chce?
— Wiem i przepraszam, postaram się bardziej zwracać uwagę, ale ostatnio sporo czasu spędzałem we własnej głowie. Powinniśmy wrócić na salę, zanim ktoś zauważy.
— A nie chcesz najpierw pogadać o tym problemie? — pyta Ang, chcąc wzbudzić jego zaufanie.
— No… — Pierre kręci głową.
Mógłbym wszystko jej powiedzieć, uświadamia sobie niepewnie, poszturchiwany nerwowo przez metasumienie. Ma paru takich agentów-speców od porad osobistych, ale Ang to osoba z krwi i kości oraz przyjaciółka. Nie będzie go osądzała, a jej model ludzkich zachowań społecznych jest na pewno o niebo lepszy niż u tych systemów ekspertowych. Lecz zaraz skończy się czas, a poza tym Pierre czuje się nieczysto.
— Dobra, nie teraz — mówi. — Wracajmy.
— Okej. — Ang kiwa głową, odwraca się, ze świstem spódnic odsuwa od niego o krok, on zaś jeszcze raz odmraża czas i wskakują z powrotem na miejsce w większym świecie, w samą porę, by zobaczyć, jak szanowny gość wręcza królowej pozew zbiorowy, królowa zaś postanawia, że rozstrzygnięcie nastąpi przez pojedynek.
Hyundai+4904/-56 to brązowy karzeł, bryła brudnego wodoru skompresowanego podczas narodzin gwiazd, ośmiokrotnie cięższy od Jowisza, ale nie na tyle ciężki, by rozpalić się własną reakcją termojądrową. Nieubłagana presja grawitacji przezwyciężyła w jego rdzeniu siłę odpychania elektronów, prasując je w warstwę mazi otaczającej sferę materii zdegenerowanej. Jest niewiele większy od gazowego olbrzyma będącego źródłem energii dla ludzkiego statku, ale o wiele gęstszy. Gigalata temu przypadkowe zdarzenie, gdy gwiazdy omal się nie zderzyły, wyrzuciło go, koziołkującego, we własny układ, skazując na dryf w wiecznej ciemności, razem z gromadką uwijających się wokół dla towarzystwa zamrożonych księżyców.
Gdy Wędrowny cyrk wyhamowuje w małej odległości od niego, pozbywszy się głównego żagla, który dryfuje teraz nieco dalej, w przestrzeni międzygwiezdnej, odbijając światło ku mniejszemu, rezerwowemu żaglowi i spowalniając w ten sposób statek, Hyundai+4904/-56 znajduje się niecały parsek od Ziemi, bliżej niż Proxima Centauri. W widzialnym zakresie jest kompletnie ciemny i mógłby przedryfować przez obrzeże Układu Słonecznego niedostrzeżony przez konwencjonalne teleskopy w bezpośredniej obserwacji. Swoją nazwę zawdzięcza dopiero badaniom nieba w podczerwieni z początków obecnego wieku.
Na mostku (idącym teraz na jedną dziesiątą czasu rzeczywistego) zebrała się gromadka pasażerów i załogi, żeby obserwować przylot. Amber zasiadła, skulona, w fotelu kapitana, markotnie obserwując zgromadzone awatary. Pierre wciąż unika jej przy każdej okazji poza oficjalnymi audiencjami, a adwokat-rekin i jego ukochana hydra nie byli zaproszeni, poza nimi jednak jest tutaj większość ludzi. Na warstwach wirtualizacyjnych Wędrownego cyrku uruchomiono trzydzieści sześć transferów osobowości, soft wykopiowany z ciał, które tam, w domu, w większości spokojnie sobie żyją. Spory tłumek — ale w tłumie też można odczuwać samotność, nawet jeśli się nim rządzi. A zwłaszcza gdy martwisz się długiem, choć jesteś miliarderką, beneficjentką największego ludzkiego funduszu opartego na wycenie reputacji. Strój Amber — czarne legginsy, czarny sweter — jest równie mroczny, jak jej nastrój.
— Gryziesz się czymś. — Na oparciu fotela obok pojawia się dłoń.
Amber rozgląda się i kiwa głową na przywitanie.
— Tia. Usiądź sobie. Nie byłeś na audiencji?
Chudy, śniady mężczyzna z krótko przyciętą bródką i głęboko pobrużdżonym czołem wślizguje się na siedzenie obok.
— Była obca mojemu dziedzictwu kulturalnemu — wyjaśnia ostrożnie — chociaż sama sytuacja nie jest mi do końca nieznana. — Przelotny uśmiech grozi rozlaniem się po jego kamiennej twarzy. — Ale obsada wydała mi się odrobinę bulwersująca.
— Nie jestem żadną Małgorzatą de Valois, ale ta nieobsadzona rola… powiedzmy po prostu, że kostium pasuje. — Amber odchyla się w fotelu. — Wiesz, Małgorzata miała interesujące życie — rzuca z namysłem.
— Masz na myśli: zepsute i rozpasane? — ripostuje sąsiad.
— Sadeq. — Zamyka oczy. — Nie spierajmy się teraz o bezwzględne miary moralności, okej? Mamy do zrobienia wejście na orbitę, potem odnalezienie artefaktu i nawiązanie dialogu, a ja już mam dosyć. Jestem wyczerpana.
— Ach… to przepraszam. — Pochyla głowę. — Czy to wina tego młodzieńca? Czy jakoś ci uchybił?
— Niezupełnie… — Amber się waha.
Sadeq, którego zaprosiła na statek, żeby w razie, gdyby natrafili na jakichś bogów, mieć na pokładzie teologa, zajął się jej duchowym samopoczuciem, jak czymś w rodzaju hobby. Czasem uważa to za lekko obraźliwe, niekiedy jej to pochlebia, ale zawsze jest surrealistyczne. Sadeq, korzystając z kwantowych technik badawczych dostępnych dla obywateli Imperium Pierścienia, prześcignął swych kolegów w liczbie publikacji i w bezprecedensowo młodym wieku został wybrany hojatolislamem: kiedy wrócą, jego oryginał zapewne już będzie ajatollahem. Rozważnie postępuje wobec różnic kulturowych, rozumuje z nieskazitelną logiką, starannie unika zrażania jej do siebie — i nieustannie stara się kierować jej moralnym rozwojem.
— To prywatne nieporozumienie — oświadcza Amber. — Wolałabym o tym nie mówić, dopóki sobie z tym sami nie poradzimy.
— Dobrze.
Wygląda na nieusatysfakcjonowanego, ale nic w tym dziwnego. Sadeq wciąż ma na butach pył z ulicznego dzieciństwa spędzonego w przemysłowym mieście Yazd. Ona czasami zastanawia się, czy ich różnice zdań nie odzwierciedlają w miniaturze przepaści między początkiem XX i początkiem XXI wieku.
— Wróćmy zatem do spraw bieżących. Wiesz, gdzie jest ten router?
— Dowiem się za parę minut. Albo godzin. — Amber podnosi głos, jednocześnie wypączkowując parę duchów poszukiwawczych: — Borys! Masz jakiś pomysł, gdzie lecieć?
Borys niezdarnie obraca się ku niej. Ubrał się dziś w velociraptora, a one mają problemy z manewrowaniem w ciasnych wnętrzach.
— Posuńcie się trochę! — warczy niecierpliwie. Pokasłuje, co w głębi jego żylastego gardła brzmi groźnie. — Przeszukuję pamięć żagla.
Odwrotna strona cienkiej jak bańka mydlana błony żagla jest pełna maleńkich nanokomputerków, rozmieszczonych parę mikronów jeden od drugiego. Wyposażone w receptory światła, działające jak automaty komórkowe, tworzą gigantyczny detektor ze skanowaniem fazowym, coś w rodzaju siatkówki o ponad stumetrowej średnicy. Borys zasila je wzorcami opisującymi wszystko, co różni się od niezmiennego gwiazdobrazu. Niebawem ich pamięć zostanie skondensowana i wróci jako wizja poruszającego się mroku — zimnych, martwych akolitów nieudanego słońca.
— Ale gdzie on powinien być? — pyta Sadeq. — Wiesz w ogóle, czego szukamy?
— Tak. Powinniśmy znaleźć go bez problemu. Będzie wyglądał jakoś tak.
Amber celuje palcem wskazującym w rząd szklanych okien przed mostkiem. Jej sygnet rozbłyska rubinowo, za szybami, zamiast morskiego krajobrazu pojawia się coś nieopisanie dziwacznego. Nad powierzchnią złowrogiej planety wiszą w przestrzeni grona perłowych korali tworzących spiralne sznury, dyski i barwne sploty przenikające przez siebie nawzajem.
— Coś jakby rzeźba Williama Lathama wykonana z materii osobliwej, nie?
— Bardzo abstrakcyjne — odpowiada Sadeq.
— To żyje — dodaje Amber. — A kiedy odpowiednio się zbliży, będzie chciało nas zjeść.
— Co? — Sadeq prostuje się, zdumiony.
— Jak to? Nikt ci nie powiedział? — pyta Amber. — Myślałam, że uświadomiliśmy wszystkich. — Rzuca mu lśniący złotem owoc granatu.
Sadeq go łapie. Owoc wiadomości rozpływa mu się w dłoni, siedzi teraz otoczony mgiełką duchów chłonących w jego imieniu te informacje.
— Kurczę — dodaje łagodnie Amber.
Sadeq zamiera. Na jego skórze i ciemnym garniturze pojawiają się piktogramy, jakby poprzerastane bluszczem kruszące się kamienie; sygnalizują, że jest zajęty w innym, prywatnym świecie.
— Chrrr! Szefowo, coś znalazłem! — woła Borys, śliniąc się na podłogę mostka.
Amber unosi wzrok. Proszę, niech to będzie router, myśli.
— Daj to na główny ekran.
— Jesteś pewna, że to bezpieczne? — pyta nerwowo Su Ang.
— Nic nie jest bezpieczne — wypala Borys, stukając w pokład potężnymi pazurami. — Proszę. Spójrzcie na to.
Widok za oknem zmienia się w perspektywę pylistego, niebieskawego horyzontu: wodorowe wiry ocierają się o pierzaste chmury białych kryształów metanu, wypchnięte ponad punkt zamarzania tlenu przez rezydualny ruch obrotowy Hyundaia+4904/-56. Obraz jest bardzo silnie wzmocniony — nieuzbrojone ludzkie oko widziałoby tylko czerń. Zza krawędzi gigantycznej planety wynurza się mała blada tarcza: Callidice, największy z księżyców brązowego karła — albo jego druga od środka planeta, niewiele większa od Merkurego jałowa skała. Ekran pokazuje zbliżenie na ten księżyc, pędząc nad powierzchnią podziurawioną kraterami i przyprószoną wydzielinami lodowych wulkanów. W końcu, tuż nad odległym horyzontem pojawia się coś migocącego, turkusowego, wirującego na lodowato czarnym tle.
— To jest to — szepcze Amber, czując, jak jej żołądek zmienia się w galaretę, gdy wokół rozwiewają się jak nocne zjawy wszystkie straszne przypuszczenia i domysły. — To jest to! — Uradowana, wstaje, chcąc podzielić się tą chwilą ze wszystkimi drogimi jej osobami. — Sadeq, obudź się! Niech ktoś zawoła tego cholernego kota! I gdzie Pierre? Też musi to zobaczyć!
Poza zamkiem króluje noc i hulanki. Pijane tłumy awanturują się w wigilię św. Bartłomieja, nocy pogromu hugenotów. Nad głowami strzelają fajerwerki, a otwarte okna wpuszczają ciepły powiew niosący woń gotowanego mięsa, dymu z palonego drewna i otwartych rynsztoków. Tymczasem kochanek skrada się w półmroku po krętych kamiennych schodach, zmierzając na umówione spotkanie. Wypił to i owo, na jego najlepszej lnianej koszuli widnieją plamy z potu i jedzenia. Zatrzymuje się przy trzecim oknie, by odetchnąć świeżym powietrzem i przesunąć dłońmi po grzywie długich, rozczochranych i tłustych włosów. Po co ja to robię? — zastanawia się. Takie rozróby to zupełnie nie w jego stylu…
Pnie się dalej po schodach. Na górze staje przed dębowymi drzwiami wychodzącymi na przedsionek oświetlony wiszącą na haku latarnią. Odważa się wejść do pokoju gościnnego, wyłożonego poczerniałym ze starości dębem. Przejście przez próg powoduje włączenie umówionego skrzyżowania doznań. Jego stopami nie kieruje teraz własna wola, lecz coś całkiem innego: w piersi czuje obce drżenie; rozchodzące się tam ciepło, wyczekiwanie, rozluźnienie każą mu wykrzyknąć:
— Gdzie jesteś?!
— Tutaj.
Widzi ją, czeka na niego w przejściu. Jest roznegliżowana, zostały jej tylko liczne warstwy halek i płaski gorset, w którym jej piersi wypiętrzają się niczym imponujące kopuły. Obcisłe rękawy są na wpół rozpięte, włosy rozpuszczone. Cały tonie w jej przepięknych oczach, chłonie widok ściśniętych gorsetem prostych jak struna pleców, smakuje jej usta. W jego rzeczywistości jest magnesem, niesamowicie pociągającym i tak naprężonym, że zaraz pęknie.
— Kręci cię to? — pyta.
— Pewnie.
Zbliżając się do niej, czuje się spięty, bez tchu, w kleszczach niemożliwości i pożądania.
Eksperymentowali już z rolami płciowymi, testując dla zabawy ekstremalny dymorfizm płciowy tej epoki, ale pierwszy raz robią to w ten sposób. Ona otwiera usta, on ją całuje, czuje wciskający się między wargi jej ciepły język; mocno obejmuje ją w talii.
Napiera na niego, czując jego erekcję.
— Więc to tak jest u ciebie — mówi, zdziwiona.
Drzwi do jej komnaty są uchylone, lecz Amber już nie potrafi się powstrzymywać i czekać: przypływ nowych wrażeń — przekierowanych przez model fizjologiczny do jego proprioceptywnego sensorium — włada teraz nimi niepodzielnie. Ociera się o niego biodrami, głębiej wciska w jego objęcia, cichutko gardłowo pojękując, czuje obrzmienie jąder, twardość penisa. On prawie mdleje od jej intensywnych odczuć, jakby się rozpuszczał, czując napierającą, rozdygotaną twardość, jakby zamieniał się w wodę i odpływał. Jakimś sposobem udaje mu się zamknąć w ramionach jej talię — ściśniętą, bez tchu — po czym popycha ją ku sypialni. Gdy rzuca ją na pękający w szwach materac, Amber jęczy:
— Zrób mi to! Już!
Nie wiadomo kiedy ląduje na niej, nogawice plączą się wokół kostek, jej spódnice są podwinięte do talii; całuje go, przywierając doń biodrami i szepcząc niecierpliwe nic nieznaczące słowa. Potem ma już serce w jej ustach, uczucie, jakby świat wdzierał się w jego intymne części ciała, co jest tak niespodziewane, że aż traci od tego dech. Jego penis jest gorący, twardy jak skała i chce go jej wepchnąć tak bardzo… a jednocześnie czuje w nim przerażającego i niespodziewanego intruza. Przywierając do niej, czuje dotyk własnego języka na jej sutkach, jak błyskawice, jest obnażony, przestraszony i pełen ekstazy, gdy jej intymne części przyjmują w siebie jego członka. Zaczynając rozpływać się we wszechświecie, w dyskretnym azylu własnej głowy krzyczy: „Nie wiedziałem, że to tak jest…!”.
Po wszystkim Amber odwraca się do niego z leniwym uśmiechem i pyta:
— I jak było? — Oczywiście zakładając, że skoro podobało się jej, jemu też musiało.
On natomiast pamięta tylko uczucie wpychającego się weń wszechświata i że to było bardzo przyjemne. I słyszy wrzaski ojca: „Co ty, pedał jakiś jesteś, czy co?!” — i czuje się brudny.
Witamy w ostatniej megasekundzie przed nieciągłością.
Układ Słoneczny myśli już wściekle, mając 1033 MIPS-ów — idee kłębią się i wirują w machinie równoważnej bilionowi nieulepszanych ludzkich mózgów. Pierścienie Saturna żarzą się odpadowym ciepłem. Ostatni wierni Świętych Dni Ostatnich korelują przestrzeń fazową swojego genomu z danymi o swoim pochodzeniu, próbując w ten sposób wskrzesić przodków. Na równikowej orbicie Ziemi wykwitły kosmiczne holowniki, jak wdzięczne paprotkowate liście rosiczek, wciągające na orbitę ładunek i pasażerów. Na powierzchni Merkurego roi się od krabopodobnych robocików, wydzielających czarną maź przetworników fotoelektrycznych i srebrne nitki transporterów masy. Tę wewnętrzną planetę, stopniowo kurczącą się pod atakiem olbrzymiej ilości energii słonecznej i upartych robotów górniczych, spowija świecąca chmura przemysłowych nanomów.
Pierwotne wcielenia Amber i jej dworu unoszą się na wysokiej orbicie okołojowiszowej, kontrolując olbrzymi ośrodek handlu głupią materią, szybko pożerający dostępną masę wewnętrznego układu Jowisza. Odbywa się tu ożywiony handel masą reakcyjną, przychodzą dostawy dwufazowych struktur diamentowo-próżniowych, które są tu montowane i wysyłane w niższe rejony Układu Słonecznego. Daleko w dole gigantyczna żarząca się ósemka — pięćsetkilometrowa pętla nadprzewodzącego kabla — muska skraj skłębionych jowiszowych chmur, ciągnąc za sobą przez magnetosferę płomienne smugi. Zamienia orbitalny moment pędu w prąd elektryczny, wysyłając go ku Hyundaiowi+4904/-56 macierzą fasetkowych laserów jak musze oko. Dopóki oryginalnej Amber i jej cielesnemu zespołowi udaje się utrzymać go w ruchu, Wędrowny cyrk może kontynuować swą wyprawę badawczą — jako element postludzkiej cywilizacji ewoluującej w burzliwych głębinach Układu Słonecznego, część uciekającego pociągu wleczonego za niepohamowaną lokomotywą historii.
W jałowych oceanach Tytana powstaje dziwaczna nowa biologia, oparta na złożonej, adaptującej się materii. W lodowatych otchłaniach poza orbitą Plutona przechłodzone bozonowe gazy zestalają się w niesamowite, oniryczne konstrukcje, gotowe do wysłania do wewnątrz układu, do jego szybko myślącego rdzenia.
W gorących głębinach nadal mieszkają ludzie, choć coraz trudniej jest ich rozpoznać. Do XXI wieku ich życie było nieprzyjemne, brutalne i krótkie. Chroniczne niedożywienie, brak wykształcenia i endemiczne choroby wykształciły kulawe umysły i niepełnosprawne ciała. Teraz większość nich działa wielozadaniowo: białkowe mózgi stanowią rdzeń rozproszonej jak chmura osobowości, w większej części zwirtualizowanej na piętrowych warstwach strukturalizowanych rzeczywistości, daleko od ich fizycznych ciał. Wojny i rewolucje, czy raczej ich dzisiejsi pobratymcy, przetaczają się przez świat w miarę jak kolejne stałe przeistaczają się w zmienne; dla niektórych ludzi śmierć głupoty jest jeszcze trudniejsza do przyjęcia niż koniec śmiertelności. Niektórzy zamrażają się w szkle, żeby czekać na niepewną postludzką przyszłość. Inni modyfikują samo sedno swojej tożsamości, by lepiej radzić sobie ze zmienionymi wymaganiami współczesności. Wśród nich mamy i takich, których nie uznałby za człowieka nikt z poprzedniego wieku — krzyżówki ludzko-korporacyjne, rodziny zombiaków odhumanizowanych przez własną optymalizację, software’owe diabły i anioły, przebiegle inteligentne instrumenty finansowe. Nawet ich fantazje ulegają teraz autodekonstrukcji.
Do Wędrownego cyrku nie dociera nic z tych rzeczy, oprócz mocno lakonicznych raportów informacyjnych. Statek jest skamieliną, pozostawioną w tyle przez przyśpieszającą falę postępu. Ale to na jego pokładzie zachodzą wydarzenia należące do najważniejszych w stożku światła ludzkości.
— Borys, przywitaj się z meduzą.
Borys, w ludzkim przebraniu, gapi się na Pierre’a i ściska oburącz dzbanek. Jego zawartość leniwie kręci mackami: jedna prawie wynurza się z roztworu, wypychając z niego nadzianą na szpikulec wisienkę koktajlową.
— Nie pozbierasz się za to — grozi Borys. Zadymione powietrze wokół jego głowy zawirowuje demonicznymi wizjami zemsty.
Su Ang wpatruje się uważnie w Pierre’a, który z kolei obserwuje Borysa, unoszącego dzbanek do ust i pijącego. Maleńkie meduzy — drobne, bladoniebieskie, o graniastym dzwonie i czterech gronach macek na każdym jego rogu — są łatwe do przełknięcia. Borys krzywi się, gdy w ustach szaleją nematocysty, ale za chwilę czy dwie kostkomeduza jest już w przełyku, a jego model biochemiczny tymczasem ogranicza szkody wyrządzone parzydełkami w jamie ustnej.
— Rany — mówi, biorąc kolejny łyk margarity z osy morskiej. — Cieleśniaki, nie róbcie tego w domu.
— A ja? — Pierre wyciąga rękę. — Mogę?
— Wymyśl sobie sam jakąś truciznę — szydzi Borys, ale wypuszcza z rąk dzbanek, podając go Pierre’owi, który unosi go do ust i pije.
Koktajl z kostkomeduz kojarzy mu się z upalnym latem w Hongkongu. Pieczenie na języku jest bolesne, ale szybko ustępuje uczuciu gorąca, gdy alkohol wlewa się w drobne ranki — ten świat tylko na tyle pozwala śmiercionośnej meduzie.
— Niezłe — mówi Pierre, ścierając z brody zabłąkany splot macki. Podsuwa dzbanek Su Ang. — O co chodzi z tym człowiekiem-plecionką? — Wskazuje kciukiem za plecy, ku stolikowi wciśniętemu w róg naprzeciwko obitego miedzią baru.
— A co nas to obchodzi? — pyta Borys. — Taka dekoracja, nie?
Bar to trzystuletnia brunatna kawiarnia, w której karta piw ma szesnaście stron, a brązowe drewniane boazerie znaczą plamy ze stęchłego piwa. W powietrzu jest aż gęsto od zapachu tytoniu, drożdży piwnych i spreju melatoninowego — i nic z tych rzeczy naprawdę nie istnieje. Amber wykopała go ze zbiorowych wspomnień Franklinowego borga, na podstawie chaotycznych e-maili od ojca opisujących jej cielesne korzenie — oryginał, o ile jeszcze istnieje, znajduje się w Amsterdamie.
— Mnie obchodzi kto to jest — rzuca Pierre.
— Daruj sobie — mówi cicho Ang. — To pewnie prawnik z ekranem chroniącym prywatność.
Pierre zerka przez ramię.
— Poważnie?
Ang przytrzymuje jego przegub.
— Poważnie. W ogóle nie zwracaj na niego uwagi. Do czasu procesu nie musisz.
Człowiek-plecionka siedzi niepewnie w rogu. Przypomina uwitą z suchego sitowia i przyozdobioną czerwoną chustką sylwetkę. W miejscu, gdzie powinien mieć prawą dłoń, plątaninę powiązanych końcówek wypełnia kufel z doppelbockiem. Od czasu do czas unosi go do ust, jakby chciał pić. Piwo znika w przestrzeni osobliwej jego wnętrza.
— Chuj z procesem — rzuca krótko Pierre. — I z Amber też, za to, że mianowała mnie swoim publicznym obrońcą…
— A od kiedy to z pozwami przychodzi w komplecie niewidzialny gość? — pyta Donna-dziennikarka, wkopiowując się do baru wraz z przerywanymi historycznymi śladami, sugerującymi, że dopiero co wraca z archiwum.
— Od… — Pierre mruga. — Cholera. — Razem z Donną weszła tu Aineko; a może była tu cały czas, zwinięta jak bochenek chleba na stoliku przed człowiekiem-plecionką. — Psujesz ciągłość — skarży się. — Ten świat jest zepsuty.
— To se go napraw — mówi Borys. — Wszyscy inni jakoś sobie radzą. — Pstryka palcami. — Kelner!
— Przepraszam. — Donna kręci głową. — Ja nie chciałam.
Ang jest, jak zawsze, bardziej zgodna.
— A jak się czujesz? — pyta grzecznie. — Może spróbujesz tego przepysznego trującego koktajlu?
— Wszystko w porządku — mówi Donna, masywnie zbudowana Niemka. Jeśli wierzyć publicznemu awatarowi, jest solidnie umięśnioną blondynką, otoczoną mgiełką mikrokamer. W jej rozproszonym umyśle stanowią różne punkty widzenia, niestrudzenie łącząc i montując poszczególne ujęcia w niekończący się dziennik podróży. Jest współpracowniczką konsorcjum medialnego CIA i ściągnęła się na statek w tym samym pakiecie, co pozew.
— Danke, Ang.
— Teraz też nagrywasz? — pyta Borys.
Donna kręci nosem.
— Ja nie nagrywam… — Przelotny uśmiech. — Jestem tu tylko skanerem. Pięć godzin od przybycia. Potem może przestanę.
Pierre zerka przez stół na dłonie Su Ang; knykcie ma białe i napięte.
— Staram się w miarę możliwości niczego nie przegapić — ciągnie Donna, nieświadoma niepokoju Ang. — Jest mnie tu osiem i wszystkie nagrywamy.
— I to tyle? — pyta Ang, unosząc brew.
— Tak, to tyle, taką mam pracę po prostu! Nie mówcie, że wy nie lubicie tego, czym się tu zajmujecie.
— Racja. — Pierre znów wbija wzrok w kąt, unikając kontaktu z tym szczerym Piętaszkiem płci żeńskiej. Przychodzi mu do głowy, że gdyby sceneria wokół wymagała upiększenia śpiewem, Ang darłaby się na całe gardło. — Amber mówiła ci, jakie tu obowiązuje prawo do prywatności?
— Tu jest jakieś prawo do prywatności? — pyta Donna, nacelowując na niego co najmniej trzy subiektywne duchy; wyraźnie żywi mieszane uczucia, co do poruszonej przezeń kwestii.
— Kodeks poszanowania prywatności — potwierdza Pierre. — Nie wolno nagrywać w prywatnych pomieszczeniach, nie można nagrywać w publicznych, jeśli ktoś nie wyraża zgody. Żadnych izolowanych środowisk i żadnego wkręcania.
Donna jest urażona.
— W życiu bym czegoś takiego nie zrobiła! Zresztą, zamknięcie kogoś w przestrzeni wirtualnej, żeby rejestrować reakcje… w Pierścieniu to przestępstwo, nie?
— Twoja matka — rzuca szyderczo Borys, podsuwając jej świeży dzbanek jadowitej meduzy z lodem.
— O ile wszyscy się zgadzamy — przerywa Ang, szukając zgody. — Przecież niedługo wszystko się rozstrzygnie, prawda?
— Poza procesem — mruczy Pierre, znów patrząc w róg.
— Nie widzę problemu — mówi Donna — to sprawa między Amber i jej przeciwnikami po drugiej stronie łącza!
— To jest jednak problem — wtrąca nonszalancko Borys. — Ile są warte twoje opcje?
— Moje… — Donna kręci głową. — Nie są jeszcze zbywalne.
— Możliwe. — Borys ma poważną minę. — Ale i tak, kiedy wrócimy, miara twojej wiarygodności poleci w niebo. Zakładając, że ludzie będą jeszcze używać rozproszonych rynków reputacji do oceny stabilności swoich partnerów biznesowych.
Niezbywalne. Pierre obraca tę myśl w głowie, nieco zaskoczony. Sądził, że wszyscy na pokładzie — może poza tym adwokatem, Glashwieczem — są pełnoprawnymi członkami ekspedycji.
— Nie są zbywalne — upiera się Donna. — Ja mam niezależne notowania. — Przez chwilę na jej twarzy igra coś prawie jak uśmiech, uroczo powściągliwa mina, niemająca nic wspólnego z jej prostoduszną powierzchownością. — Jak ta kotka.
— Kotka… — Pierre odwraca się jak dźgnięty.
Właśnie: Aineko siedzi w milczeniu na stoliku przed człowiekiem-plecionką, ale kto ją tam wie, co się dzieje w tej futrzastej głowie? Muszę powiedzieć o tym Amber, uświadamia sobie z niechęcią. Powinienem powiedzieć o tym Amber…
— Ale twoja reputacja nie ucierpi od pobytu na naszym statku, co? — pyta głośno.
— Nic mi się nie stanie — oświadcza Donna. Podchodzi kelner. — Dla mnie butelkę schneider weisse — zamawia. A potem zwraca się do Pierre’a: — Wierzysz w osobliwość?
— Masz na myśli, czy wyznaję osobliwość? — pyta Pierre, uśmiechając się sztywno.
— Ależ skąd, skąd! — Donna macha ręką, uśmiecha się szeroko, kiwa do Su Ang. — Nie o to mi chodziło! Uważajcie: chciałam zapytać, czy wierzycie w ideę osobliwości, a skoro tak, to gdzie ona jest?
— Robisz ze mną wywiad? — pyta Ang.
— No, nie mogę przecież zaciągnąć was do symulacji i potraktować jakąś imitacją rzeczywistości, prawda? — Donna rozpiera się na stołku, gdy barman stawia przed nią ceramiczny kufel.
— A. No tak. — Ang zerka ostrzegawczo na Pierre’a i wysyła w jego pole widzenia bardzo dyskretną wiadomość: „Nie pogrywaj z nią, to poważna sprawa”.
Borys patrzy na Ang z miną wyrażającą beznadziejne pragnienie. Pierre próbuje wszystko zignorować i potraktować pytanie poważnie.
— Osobliwość to coś jak to starodawne wniebowzięcie u amerykańskich chrześcijan, tak? — mówi. — Kiedy wszyscy polecimy do nieba, zostawiając ciała na dole. — Prycha, sięga w powietrze i bez powodu narusza przyczynowość, wyczarowując znikąd dzban zimnej sangrii. — Wniebowzięcie jajogłowych. Wypiję za to.
— Ale kiedy to się stało? — pyta Donna. — Moja publiczność będzie chciała znać twoje zdanie.
— Cztery lata temu, kiedy stworzyliśmy instancję tego statku — odpowiada natychmiast Pierre.
— W latach nastych — mówi Ang. — Kiedy ojciec Amber wyzwolił przetransferowane langusty.
— To się jeszcze nie stało — wtrąca Borys. — Osobliwość jest wtedy, gdy w pewnym momencie szybkość zmian jest nieskończona. Odtąd przyszłość nie daje się przewidywać istotom sprzed osobliwości, tak? Czyli to się jeszcze nie stało.
— Wprost przeciwnie. To stało się szóstego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku, o jedenastej czasu atlantyckiego. Wtedy właśnie przesłano między procesorami Arpanetu pierwsze sterujące pakiety sieciowe — to było pierwsze połączenie internetowe. To właśnie jest osobliwość. Odtąd wszyscy żyliśmy w świecie, który był nie do przewidzenia na podstawie poprzednich zdarzeń.
— Bzdury — kontruje Borys. — Osobliwość to religijne pierdoły. Chrześcijański mistycyzm, wniebowzięcie, przemalowane i wykorzystane na nowo przez jajogłowych-ateistów.
— Niezupełnie. — Su Ang patrzy nań obrażona. — Na przykład my tutaj, sześćdziesiąt parę ludzkich umysłów. Zostaliśmy wymigrowani — za życia — z naszych własnych głów za pomocą niesamowitego połączenia nanotechnologii i elektronowego rezonansu paramagnetycznego, tak że teraz chodzimy jako program na systemie operacyjnym, wirtualizującym wiele modeli fizycznych naraz i symulującym rzeczywistość — wszystko po to, żebyśmy nie ześwirowali od deprywacji sensorycznej! I cała ta machina, wielkości paznokcia, siedzi w statku kosmicznym wielkości walkmana babuni, orbituje wokół jakiegoś brązowego karła, nieco ponad trzy lata świetlne od domu, planuje wpiąć się do routera sieciowego zbudowanego przez przedwieczną obcą inteligencję, a ty mi mówisz, że ta fundamentalna zmiana w kondycji ludzkiej to bzdura?
— Yhm. — Borys wygląda na zakłopotanego. — Nie o to mi chodziło. Bzdurą jest sama osobliwość, a nie transfery albo…
— Taa, jasne. — Ang uśmiecha się zwycięsko do Borysa. Ten po chwili więdnie.
Donna szczerzy się entuzjastycznie.
— Fascynujące! — zachwyca się. — A powiedzcie mi, co to za langusty i czemu są takie ważne?
— To przyjaciele Amber — wyjaśnia Ang. — Wiele lat temu jej ojciec zrobił z nimi interes. To były pierwsze transfery, wiesz? Tkanka nerwowa langusty zhybrydyzowana z heurystycznym API i jakąś przypadkową zbitką wnioskujących w tył systemów ekspertowych. Wydostały się z laboratorium do sieci, a Manfred zorganizował układ dający im wolność, w zamian za pomoc w zarządzaniu orbitalną fabryką Franklina. To było dawno, zanim ludzie doszli, jak powinna wyglądać autofabrykacja. W każdym razie, langusty uparły się — umieściły taki warunek w umowie — żeby Bob Franklin zapłacił za wysłanie ich przez siatkę nasłuchową głębokiego kosmosu w przestrzeń międzygwiezdną. Chciały emigrować, a patrząc, co się teraz dzieje z Układem Słonecznym, czy możemy mieć do nich pretensje?
Pierre pociąga spory łyk sangrii.
— Kot — mówi.
— Kot… — Głowa Donny obraca się, ale Aineko znów zniknęła, wycinając się wstecz z historii zdarzeń w tej przestrzeni publicznej. — Co kot?
— To kot rodzinny — wyjaśnia Ang. Wyciąga rękę po dzban Borysa z sokiem z meduz, ale robiąc to, marszczy brew. — Aineko wtedy jeszcze nie była świadoma, ale później… gdy SETI@home wreszcie odebrała tę wiadomość, eee… ileś lat temu, Aineko przypomniała sobie o langustach. I złamała ten szyfr na wylot, gdy wszystkie zespoły CETI myślały jeszcze kategoriami neumannowskich architektur i programowania zorientowanego pojęciowo. Komunikat zaś był siecią semantyczną, zaprojektowaną tak, żeby łatwo zintegrować się z wysłanymi wiele lat wcześniej langustami i zapewnić wysokopoziomowy interfejs do sieci komunikacyjnej, którą zaraz odwiedzimy. — Ściska opuszki palców Borysa. — SETI@home zarejestrowała te współrzędne — stąd przyszła transmisja, chociaż publicznie mówiło się, że jej źródło jest o wiele dalej, nie chcieli ryzykować paniki, gdyby ludzie dowiedzieli się, że obcy siedzą nam pod samymi drzwiami. Tak czy owak, kiedy Amber wyrobiła sobie pozycję, postanowiła w to miejsce zajrzeć. I stąd wyprawa. Aineko stworzyła wirtualną langustę i przepytała pakiet od obcej cywilizacji, stąd wiemy jak otworzyć kanał komunikacyjny.
— Aha, teraz coś rozumiem — mówi Donna. — Ale ten proces… — Zerka na pustego człowieka-plecionkę w rogu.
— No, to jest pewien problem — potwierdza dyplomatycznie Ang.
— Nie — wtrąca Pierre. — To ja mam problem. Wszystko przez Amber.
— Hm? — Donna wpatruje się w niego. — Przez królową? Czemu?
— Bo to ona postanowiła, że okresem raportowym dla firm w jej domenie będzie miesiąc księżycowy i że środkiem rozwiązywania korporacyjnych konfliktów będzie pojedynek — burczy Pierre. — No i poręczenie osoby godnej zaufania, ale w tym przypadku nie da rady, bo w promieniu trzech lat świetlnych nie ma żadnego uznanego serwera reputacji. Pojedynek w procesie cywilnym, w tych czasach! I do tego wyznaczyła mnie na obrońcę.
W najbardziej tradycyjny ze sposobów, wspomina z ciepłym drgnieniem nostalgii. Już przed tym katastrofalnym eksperymentem jego ciało i dusza należały do niej. Nie jest pewien, czy tak jest nadal, ale…
— Muszę zająć się tym pozwem, oprotestować go w jej imieniu — dodaje.
Ogląda się przez ramię. Plecionka siedzi spokojnie, wlewając piwo do niewidzialnego gardła jak zmęczony robotnik rolny.
— Rozstrzygnięcie przez pojedynek — tłumaczy Su Ang skonfundowanemu rojowi duchów Donny, krążącemu niepewnie wokół nowego pojęcia. — Nie fizyczny pojedynek, ale walka umiejętności. Wtedy wydawało się, że to świetny pomysł, żeby pieniacze przestali zasypywać Imperium Pierścienia bzdurnymi pozwami, ale prawnicy Królowej Matki są bardzo uparci. Zapewne dlatego, że przez lata zrobiło się z tego coś w rodzaju pojedynku gwiazd. Pamela pewnie ma to już gdzieś, ale ten z dupy wyjęty prawnik traktuje to jak osobistą krucjatę. Kiedy muzyczna Mafija dobrała się do niego, na pewno nie było mu miło. Ale jest coś jeszcze: kiedy wygra, do niego należy wszystko. Wszystko-wszystko.
Kolejne dziesięć milionów kilometrów i Hyundai+4904/-56 już majaczy za spadochroniastym świetlnym żaglem Wędrownego cyrku, jak fragment mroku wygryziony z krawędzi wszechświata. Podgrzewa go ciepło powstające przez grawitacyjne sprężanie jądra, ma z sześćset stopni Kelvina, ale to nędzne promieniowanie nie jest w stanie stopić wiecznego lodu skuwającego Callidice, Iambe, Celeusa i Metaneirę, martwo urodzone planety uwięzione na orbicie brązowego karła.
Lecz wokół tej potężnej wodorowej kuli krążą nie tylko planety. Oko z detekcją fazową konstrukcji Borysa dostrzegło tam coś metalicznego i gorącego, orbitującego tuż nad wierzchołkami chmur, na wysokości zaledwie dwudziestu tysięcy kilometrów. Cokolwiek to jest, obraca się zupełnie nie w płaszczyźnie ekliptyki nakreślanej przez lodowe księżyce i w przeciwnym kierunku. Jeszcze dalej, odbita iskierka szmaragdowego promienia lasera dopatruje się na tle gwiazdobrazu jaskrawego klejnocika: to cel podróży, router.
— Mamy go — mówi Borys. Jego ciało dyskretnie wraca do człowieczeństwa, przekonując wstecznie kieszonkowy wszechświat mostka, że cały czas był tu obecny w człekokształtnej formie. Amber zerka w bok. Sadeqa wciąż spowija bluszcz, jego skóra ma fakturę zerodowanego wapienia. — Najkrótsza ścieżka podejścia to sześćdziesiąt trzy sekundy świetlne, za osiemset tysięcy sekund. Manewrując, możemy zbliżyć się bardziej, ale wejście na stabilną orbitę trochę potrwa.
Amber kiwa z namysłem głową, rozsyłając swoje kopie do pracy nad mechaniką. Wielki żagiel świetlny jest niewygodny, ale potrafi skorzystać z dwóch źródeł energii: pierwotnego promienia, idącego z Jowisza, oraz jego odbicia od głównego żagla, pozostawionego sporo w tyle. Kusi, żeby korzystając z niego, nieustannie przyśpieszać, wjechać w układ na pełnym ciągu i po prostu wylądować pod kosmicznymi drzwiami routera. Ale ryzyko przerwania promienia jest zbyt duże. Takie przerwy, trwające sekundy do minut, zdarzyły się sześć razy w ciągu podróży. Nie jest pewna, co je powoduje (Pierre ma jakąś teorię o przesłaniających promień obiektach obłoku Oorta, ona zaś myśli, że bardziej prawdopodobne są przerwy w dopływie energii na Pierścieniu), ale konsekwencje utraty napędu podczas manewrowania głęboko w quasi-okołogwiezdnej studni grawitacyjnej są o wiele poważniejsze niż chwilowy brak ciągu podczas swobodnego lotu w przestrzeni.
— Nie ryzykujmy — mówi. — Wejdziemy na normalną orbitę i zaczniemy równo krążyć. Mamy tu dość studni grawitacyjnych, żeby pobawić się we flippera. Wolałabym nie wchodzić na balistyczną trajektorię, która grozi hamowaniem przez zderzenie, jeśli stracimy napęd i nie złapiemy niczego w żagiel.
— Bardzo rozważnie — zgadza się Borys. — Marta, zajmij się tym. — Nieowadzie brzęczenie wskazuje, że heteromorficzna sterniczka już to robi. — Za około dwóch milionów sekund będziemy mogli przyjrzeć się z bliska, ale jak chcesz, mogę go pingnąć teraz?
— Nie potrzeba już analizować protokołu — rzuca nonszalancko Amber. — Gdzie… a, tu jesteś. — Wyciąga rękę i podnosi z podłogi Aineko, która wygina się w łuk i liże jej przedramię języczkiem jak papier ścierny. — A co ty myślisz?
— Może jeszcze zrobić ci herbatki? — prycha kotka, skupiając wzrok na artefakcie pośrodku głównego ekranu przed mostkiem.
— Nie, rozmowa wystarczy — mówi Amber.
— No dobra. — Kotka ciemnieje, zacina się w trakcie ruchu, wyżera lokalną moc przetwarzania tak bardzo, że aż zakłóca fizykę modelu. — Czyli otwieram port.
Mija subiektywna minuta czy dwie.
— A gdzie Pierre? — mruczy Amber.
Niektóre z technicznych odczytów, jakie ma w polu widzenia dzięki wysokim uprawnieniom, są niepokojące. Wędrowny cyrk ma prawie osiemdziesiąt procent wykorzystania mocy obliczeniowej. Poczynania Aineko przy otwieraniu interfejsu do routera zżerają ogromną ilość mocy i pasma.
— A gdzie ten cholerny prawnik? — dodaje w ramach refleksji.
Wędrowny cyrk jest mały, ale jego żagiel mocno konfigurowalny. Aineko przejmuje grupkę komórek na jego powierzchni i zmienia je z prostych reflektorów na sprzężone fazowo zwierciadła: mały laser na kadłubie statku zaczyna migotać tysiąc razy na sekundę, a jego promień odbija się od zmodyfikowanych elementów lustra, skupiając się w punkt tuż przed odległą błękitną kropką routera. Aineko podkręca częstotliwość modulacji, dodaje kilka kanałów na różnych długościach fal i zaczyna wypuszczać predefiniowane sygnały, będące nośnikiem kodowania wysokopoziomowych danych.
— Prawnika zostaw mnie.
Amber wzdryga się, zerka w bok. Sadeq spogląda na nią. Uśmiecha się, nie pokazując zębów.
— Prawnicy nie komponują się z dyplomacją — wyjaśnia.
— Hm.
Router przed nimi się rozrasta. Sznury opalizujących kul zwijają się w dziwne sploty wokół ukrytego jądra, rozszerzając się i wywracając na lewą stronę jakby w skurczach, wywołujących w całej konstrukcji fale rekomplikacji. Jeden sznur korali bruka czerwona iskierka lasera, nagle rozpala się jaskrawo, śląc dane z powrotem.
— Ach!
— Jest kontakt — mruczy kotka.
Palce Amber, zaciśnięte na poręczach fotela, bieleją.
— Co on mówi?
— Co oni mówią — poprawia Aineko. — To delegacja handlowa, już się tu ściąga. Jeśli chcesz, mogę dać im interfejs do naszych systemów przez tę sieć negocjacyjną, którą nam podesłali.
— Zaraz! — Amber prawie wstaje z nagłego zdenerwowania. — Nie dawaj im żadnego dostępu! Pomyśl trochę! Wrzuć ich do sali tronowej, za parę godzin udzielimy im oficjalnej audiencji. — Waha się. — Ta warstwa sieciowa, którą podesłali. Możesz ją nam udostępnić, dać coś, co by tłumaczyło na ich system gramatyczny?
Kotka się rozgląda, w irytacji tłucze ogonem.
— Lepiej sami sobie załadujcie tę sieć…
— Nie ma mowy. Nikt na tym statku nie będzie puszczał obcego kodu, dopóki go dokładnie nie przejrzymy — mówi z naciskiem Amber. — A w ogóle, to zapuszkować ich w Luwrze, jak najdokładniej, i niech porozumiewają się z nami przez nasz powolny interfejs lingwistyczny. Jasne?
— Jasne — odpowiada gderliwie kotka.
— Delegacja handlowa — myśli głośno Amber. — Jak podszedłby do nich tata?
W jednej sekundzie jest w barze, gawędzą z Su Ang, duchem Donny Dziennikarki i kopią Borysa; w kolejnej gwałtownie przenosi się w całkiem odmienną przestrzeń.
Rozglądając się po mrocznej, wyłożonej dębem komnacie, zmusza się do opanowania, choć serce niemal koziołkuje mu po klatce piersiowej. To jest bardzo dziwne, na tyle dziwne, że oznacza albo poważny pad systemu, albo wejście w jego domenę z jakimiś przerażająco wysokimi uprawnieniami. Na pokładzie takie ma tylko…
— Pierre?
Stoi za nim, a on odwraca się gniewnie.
— Po co mnie tu zaciągnęłaś? Nie wiesz, że to niekultu…
— Pierre.
Przerywa, patrzy na Amber. Nie potrafi się na nią wściekać, nie twarzą w twarz. Jest rozbrajająco śliczna, choć nie na tyle głupia, by trzepotać rzęsami. Jakaś głęboko ukryta cząstka jego osobowości w jej obecności kurczy się i czuje nieswojo.
— Co jest? — pyta obcesowo.
— Nie wiem czemu mnie unikasz. — Unosi nogę, by zrobić krok ku niemu, potem rezygnuje i zagryza wargę.
Nie rób mi tego! — myśli Pierre.
— Wiesz, że to mnie rani? — pyta Amber.
— Tak. — Takie wyznanie jego też rani. Nad uchem wydziera mu się ojciec, jak wtedy, gdy przyłapał go z Laurentem, starszym bratem; to wybór między nim a Amber, którego wcale nie chce dokonywać. Wstyd. — Ja nie… bo mam z tym parę problemów.
— Chodzi o tę ostatnią noc?
Pierre kiwa głową. Teraz Amber naprawdę robi krok w przód.
— Jeśli chcesz, możemy o tym porozmawiać. Co tylko chcesz — dodaje.
Pochyla się ku niemu, Pierre czuje, jak jego opór topnieje. Wyciąga ręce, tuli ją. Amber obejmuje go, kładzie mu policzek na ramieniu, i to zupełnie nie wydaje się niewłaściwe. Jak coś tak dobrego w ogóle może być złe?
— Źle się z tym czułem — szepcze w jej włosy. — Musiałem sobie wszystko przemyśleć.
— Oj, Pierre. — Głaszcze go po puszku na karku. — Trzeba było powiedzieć. Nie musimy tego tak robić, jeśli ci to nie odpowiada.
Strasznie trudno się przyznać do tego, że wszystkie sposoby mu nie odpowiadają. Jak jej to powiedzieć? Mówić w ogóle?
— Nie porwałaś mnie tutaj, żeby mi to powiedzieć — dyskretnie zmienia temat.
Amber puszcza go, cofa się.
— Co jest? — pyta.
— Coś nie tak? — na pół pyta, na pół stwierdza Pierre. — Nawiązaliśmy może kontakt?
— Taaa. — Amber się krzywi. — W Luwrze siedzi delegacja handlowa obcych. To jest ten problem.
— Delegacja handlowa obcych. — Obraca te słowa w ustach, smakując je. Po gorących i namiętnych zdaniach, które zdławił w sobie, wydają się paradoksalne, chłodne i powolne. To jego wina, że zmienił temat.
— Delegacja handlowa — powtarza Amber. — Powinnam była to przewidzieć. No wiesz, w końcu sami chcieliśmy przejść przez ten router, prawda?
Pierre wzdycha.
— Myśleliśmy, że tak zrobimy. — Szybkie zerknięcie we właściwości świata, okazuje się, że ma tu pewne możliwości: wywołuje fotel, rozsiada się w nim. — Na orbitach wokół większości brązowych karłów w galaktyce mamy samopowielające się rozgałęziacze komunikacyjne, routery, połączone siecią dwupunktowych tuneli czasoprzestrzennych. Tak było w tej broszurce? Tego się spodziewaliśmy. Ograniczone pasmo przenoszenia, niespecjalnie przydatne dla dojrzałej inteligencji, która już zamieniła swobodną masę swojego macierzystego układu w komputronium, ale wystarczające, żeby rozmawiać z sąsiadami. Te rozmowy odbywają się przez sieć z przełączaniem pakietów, w czasie rzeczywistym, bez ograniczenia prędkością światła, ale związaną wspólnym układem odniesienia i opóźnieniem pomiędzy kolejnymi segmentami sieci.
— Z grubsza tak to wygląda — zgadza się Amber z wysokości rzeźbionego w rubinie tronu obok niego. — Tylko że czeka na nas delegacja handlowa. A właściwie to już wchodzi na nasz pokład. I ja tego nie kupuję. W całym tym systemie coś mi śmierdzi.
Pierre marszczy czoło.
— Masz rację, to nie ma sensu — mówi wreszcie. — W ogóle.
Amber kiwa głową.
— Mam ze sobą ducha taty. Wkurzył się tym wszystkim.
— Posłuchaj starego. — Pierre ponuro wydyma usta. — Mieliśmy przeskoczyć na drugą stronę lustra, ale ktoś był szybszy. Pytanie brzmi: dlaczego?
— Nie podoba mi się to. — Amber wyciąga rękę w bok, Pierre chwyta jej dłoń. — No i jeszcze ten pozew. Trzeba będzie urządzić proces, i to raczej wcześniej niż później.
— Naprawdę wolałbym, żebyś nie wyznaczała mnie swoim obrońcą. — Puszcza jej palce.
— Tss. — Scenografia zmienia się, tron znika, teraz Amber siedzi na poręczy jego fotela, prawie na nim. — Wiesz, miałam bardzo dobry powód.
— Powód?
— Ty masz prawo wyboru broni. A właściwie nawet pola walki. Nie chodzi o „walkę na miecze do ostatniej krwi”. — Uśmiecha się szelmowsko. — Idea systemu prawnego, który opiera się nie na arbitrażu, ale rozstrzygnięciu w pojedynku jest taka: zdecydować, kto sprawniej służy społeczeństwu, a zatem zasługuje na preferencyjne potraktowanie. Stosowanie do sporów między firmami tego samego modelu prawnego, który wykorzystujemy do dyskusji między osobami fizycznymi, jest idiotyzmem, zwłaszcza teraz, gdy większość firm jest software’ową abstrakcją modelu biznesowego; w interesie społeczeństwa pozostaje promowanie efektywnego obrotu handlowego, a nie pieniactwa. Znika korporacyjne pieprzenie w bambus i przeżywają najtwardsi — dlatego właśnie miałam zamiar skonstruować ten pojedynek jako konkurs na osiągnięcie maksymalnej przewagi konkurencyjnej w wymianie handlowej z obcymi. Jeśli to naprawdę handlowcy, to chyba my mamy im więcej do zaoferowania niż jakiś cholerny prawnik z czeluści ziemskiego stożka światła.
Pierre mruga.
— Eee… — Mruga ponownie. — Chcesz, żebym ściągnął sobie jakiś program kinematyczny do szermierki i „na plasterki” gościa?
— Skąd ci to przyszło do głowy? Wiesz przecież, jak dobrze cię znam. — Zsuwa się z poręczy fotela, ląduje mu na kolanach. Wierci się, żeby spojrzeć mu w oczy z paru centymetrów. — Cholera, Pierre, ja wiem, że nie jesteś jakimś macho-psychopatą!
— Ale adwokaci twojej matki…
Amber wzrusza ramionami.
— To prawnicy. Przyzwyczajeni opierać się na precedensach. Wystarczy zmienić zasady funkcjonowania wszechświata i wszystko im się pieprzy w głowach. — Przywiera mu do piersi. — Urządzisz im rzeźnię. Stopa zysku leci w kosmos, krew na giełdowym parkiecie. — Splata ręce na jego lędźwiach. — Mój ty bohaterze!
W Tuileriach jest pełno zdezorientowanych langust.
Aineko nagięła ten wirtualny świat, instalując w starannie wypielęgnowanym ogrodzie na zewnątrz symboliczną szeroką bramę — wyobrażającą Uroborosa pętlę ze spatynowanego brązu, stojącą jak niedorzeczny łuk obok żwirowej ścieżki. Olbrzymie czarne langusty — każda wielkości kucyka — wychodzą z bladobłękitnego pola buforowego pętli, falując czułkami. W realnym świecie nie miałyby szans, tu jednak model fizyczny skorygowano, udzielając im specjalnej dyspensy, pozwalającej poruszać się i oddychać.
Amber prycha pogardliwie, wchodząc do sali audiencyjnej skrzydła Sully.
— Tej kotce to nie można wierzyć — szepcze.
— To był twój pomysł, prawda? — pyta Su Ang, próbując schować się za zombie-damami dworu, niosącymi tren Amber. Po obu stronach stoją szpalery żołnierzy, zapewniających królowej swobodne przejście.
— Żeby dać kotce swobodę? Tak. — Amber jest rozdrażniona. — Ale zaburzać ciągłości nie pozwalałam! Nie ma mowy!
— Ja od początku nie rozumiałam, po co to całe średniowiecze — zauważa Ang. — Nawet w przeszłości nie schowasz się przed osobliwością.
Pierre, idący w należytej odległości za królową, kręci głową — on nie wszczynałby z Amber sprzeczki na temat jej gustu w kwestii scenografii.
— Ale za to ładnie wygląda — rzuca lakonicznie Amber. Staje przed tronem i czeka, aż damy dworu ustawią się wokół. Siada ostrożnie wśród obfitych spódnic, trzymając się prosto jak struna. Suknia to misterna rzeźba wykorzystująca jej ciało jako szkielet. — Robi wrażenie na prostakach, wygląda przekonująco w wąsko sprofilowanych mediach. Daje takie prefabrykowane poczucie tradycji. Kojarzy się z grozą i strachem, a mój dwór wymaga tego, żeby działać, sugeruje ludziom, że mają mi nie podskakiwać. Przypomina nam, skąd pochodzimy… i w niczym nie zdradza, dokąd podążamy.
— Ale dla bandy obcych langust to żadna różnica — zauważa Su Ang. — Brakuje im układu odniesienia. — Przesuwa się, stając za tronem.
Amber zerka na Pierre’a, kiwa na niego.
Pierre rozgląda się, wypatrując prawdziwych ludzi, nie pustych zombiakowych twarzy charakterystycznych[11], przydających scenografii biologicznej głębi. Ta w czerwonej sukni, czy to czasem nie Donna Dziennikarka? I tam też, z krótszymi włosami, w męskim stroju, ona wszędzie się wepchnie. A to Borys, siedzi za biskupem.
— Ty jej powiedz — prosi go Ang.
— Nie mogę — przyznaje. — Próbujemy nawiązać łączność, prawda? Ale nie chcemy za wiele zdradzać o sobie, o tym, jak myślimy. Taki historyczny sztafaż nie pozwoli im dowiedzieć się o nas zbyt wiele: przestrzeń fazowa kultur technicznych, które mogły potencjalnie wyewoluować z takich korzeni, jest zbyt obszerna, by łatwo ją przeanalizować. Dlatego będziemy gadać przez languścianą warstwę tłumaczącą i nic nie zdradzimy. Staraj się nie wypaść z roli piętnastowiecznej księżnej Albi — to kwestia bezpieczeństwa narodowego.
— Hmmm. — Ang marszczy brwi, gdy przepycha się ku niej fagas w liberii, stawiając jej za plecami składane krzesełko. Odwraca się przodem do rozwiniętego od drzwi czerwonozłotego dywanu, grzmią trąby, wrota się otwierają, wpuszczając delegację langust.
Są wielkie jak wilki, czarne, kolczaste i groźne. Monochromatyczne pancerze nie pasują do pstrokatego ludzkiego tłumu. Czułki mają ogromne i ostre jak brzytwy. Pomimo to idą naprzód niepewnie, kręcąc na boki oczami na słupkach. Ogony wloką mozolnie po dywanie, ale ze staniem nie mają problemu.
Pierwsza z langust staje w obliczu tronu i przechyla się, żeby wycelować oko w Amber.
— Jestem niespójny — skarży się. — Nie ma płynnego tlenku wodoru, wy-gatunek inaczej reprezentowali w pierwszym kontakcie. Niespójność, wyjaśnić?
— Witamy w ludzkim interfejsie do podróżowania w przestrzeni fizycznej, Wędrownym cyrku — odpowiada spokojnie Amber. — Cieszy mnie, że wasz tłumacz działa wystarczająco dobrze. Macie rację, nie ma tu wody. Kiedy langusty nas odwiedzają, na ogół jej nie potrzebują. A my, ludzie, nie mieszkamy w wodzie. Czy mogę zapytać, kim jesteście, kiedy nie przyoblekacie ciał pożyczonych od langust?
Dezorientacja. Druga langusta staje dęba i szczęka potężnymi pancernymi czułkami. Żołnierze po obu stronach mocniej ściskają piki, lecz skorupiak szybko opada z powrotem.
— My jesteśmy Fajansiści — mówi pierwsza langusta, wyraźnie artykułując słowa. — A to jest odwzorowana na ciało warstwa translacyjna. Na podstawie mapy otrzymanej z waszoprzestrzeni, czterdzieści bilionów kilometrów świetlnych temu?
— To oznacza dwadzieścia lat — szepcze Pierre w prywatny kanał łączący Amber z pozostałymi prawdziwymi ludźmi w sali audiencyjnej. — Pomieszali miary czasu i przestrzeni. Czy to coś sugeruje?
— W sumie niewiele — komentuje ktoś inny. Chandra? Żart spotyka się z odrobiną grzecznego śmiechu i napięcie w sali odrobinę maleje.
— Jesteśmy Fajansiści — powtarza langusta. — Przychodzimy, żeby wymieniać towary. Co chcemy z waszych rzeczy?
Na czole Amber rysują się delikatne zmarszczki. Pierre domyśla się, że myśli teraz bardzo szybko.
— My uważamy to za niekulturalne pytanie — mówi cicho.
Szczęk pazurów na kamiennej podłodze. Szczęk zwieranych szczęk.
— Przyjmujecie nasze tłumaczenie? — pyta przywódca.
— Mówicie o transmisji, którą przesłaliście nam, hm, trzydzieści tysięcy bilionów kilometrów świetlnych temu? — pyta Amber.
Langusta kołysze się na odnóżach w górę i w dół.
— Prawda. Wysłaliśmy.
— Nie możemy zintegrować tej sieci — odpowiada beznamiętnie Amber, a Pierre zmusza się do zachowania pokerowej twarzy. (Wprawdzie langusty jeszcze nie potrafią czytać ludzkiej mowy ciała, ale na pewno wszystko nagrywają do późniejszej analizy). — Pochodzi od zupełnie innego gatunku. Celem naszej podróży było podłączenie naszego gatunku do sieci. Chcemy wymieniać cenne informacje z wieloma innymi gatunkami.
Niepokój, przestrach, ożywienie.
— Nie możecie tego robić! Nie jesteście nieprzetłumaczalna jednostka.
Amber unosi rękę.
— Powiedzieliście „nieprzetłumaczalna jednostka”. Tego nie rozumiem. Możecie to wyrazić inaczej?
— My, tak jak wy, nie jesteśmy nieprzetłumaczalna jednostka. Sieć jest dla nieprzetłumaczalna jednostka. My jesteśmy dla nieprzetłumaczalne pojęcie numer jeden, jak jednokomórkowy organizm wobec nas. Nie możemy z wami, nieprzetłumaczalne pojęcie numer dwa. Próba podjęcia handlu z nieprzetłumaczalna jednostka oznacza narażenie się na śmierć lub przemianę w nieprzetłumaczalne pojęcie numer jeden.
Amber pstryka palcami — czas staje. Królowa popatruje na Su Ang, Pierre’a, innych członków załogi.
— Jakieś opinie?
Aineko, dotąd niewidzialna, siada na dywanie u podnóża tronu.
— Nie jestem pewna. Te makra są tak oznaczane, bo mają coś nie tak z semantyką.
— Nie tak, czyli jak? — pyta Su Ang.
Kotka uśmiecha się tajemniczo i zaczyna niknąć.
— Czekaj! — warczy Amber.
Aineko blednie dalej, ale zostaje po niej drżący cień: nie uśmiech, ale mapa wag sieci neuronowej, trójwymiarowa i w niepojęty sposób skomplikowana.
— „Nieprzetłumaczalna jednostka” odwzorowana na sieć gramatyczną langust zawiera składniki „boga” dociążone atrybutami mistycyzmu i niezrozumiałości w stylu Zen. Ale jestem prawie pewna, że naprawdę oznacza to „zoptymalizowany świadomy transfer, pracujący dużo szybciej niż w czasie rzeczywistym”. Słabo nadludzka istota typu pierwszego, jak, eee… te w naszym układzie. Implikuje to, że ci Fajansiści chcą, żebyśmy postrzegali ich jak bogów. — Uwidacznia się z powrotem. — Ktoś to kupuje?
— Drobne cwaniaczki — mruczy Amber. — Popisują się. Albo używają jakiejś podejrzanej metagramatyki, przez którą wydają się więksi niż są w rzeczywistości, żeby nabrać wieśniaków, którzy dopiero co przyjechali do miasta.
— Najprawdopodobniej. — Aineko odwraca się i zaczyna myć sobie bok.
— I co zrobimy? — pyta Su Ang.
— Zrobimy? — Amber unosi narysowaną ołówkiem brew i błyska uśmiechem, który odejmuje od jej pozornego wieku dobre dziesięć lat. — Namieszamy im w głowach! — Ponownie pstryka palcami i czas rusza. Bez zakłóceń ciągłości, oprócz faktu, że Aineko ciągle siedzi pod tronem. Kotka unosi głowę i rzuca królowej gniewne spojrzenie. — Rozumiemy wasze obawy — mówi gładko Amber — ale my już wam daliśmy modele fizjologiczne i neuroarchitekturę ciał, z których teraz korzystacie. Chcemy się komunikować. Może pokażcie nam swoje prawdziwe twarze albo prawdziwy język?
— To jest język handlowy! — protestuje Langusta Nr 1. — Fajansiści to metabolicznie zróżnicowana koalicja z różnych światów. Bez jednolitego interfejsu. Najłatwiej przestrzegać jednego planu i mówić jednym językiem, zoptymalizowanym dla waszego zrozumienia.
— Hm. — Amber się pochyla. — Czy ja was dobrze rozumiem. Jesteście koalicją osobników z różnych gatunków. Wolicie korzystać z jednolitego modelu interfejsu, który wam wysłaliśmy, i proponujecie nam moduł językowy, z którego korzystacie. Chcecie z nami handlować.
— Wymieniać korzyści — podkreśla Fajansista, kołysząc się na odnóżach. — Mamy wiele! Tożsamości tysiąca cywilizacji. Bezpieczne tunele do stu archiwów na sieci, przystosowanych dla istot niebędących nieprzetłumaczalna jednostka. Zdolność kontrolowania ryzyka komunikacji. Technika manipulowania materią na poziomie molekularnym. Oparte na kwantowym splątaniu rozwiązania iteracyjnych problemów algorytmicznych.
— Staroświecka nanotechnologia i błyszczące koraliki, żeby zaimponować dzikusom — mruczy Pierre na kanale konferencyjnym Amber. — Co oni sobie myślą? Ile według nich jesteśmy do tyłu?
Amber zmusza się do uśmiechu.
— To bardzo interesujące! — świergocze do przedstawicieli Fajansistów. — Mianowałam dwóch przedstawicieli, którzy będą z wami negocjować: to jest nasz wewnętrzny dworski konkurs. Polecam wam Pierre’a Naqeta, mojego prokurenta. Ponadto, możecie zechcieć handlować z Alanem Glashwieczem, niezależnym czynnikiem, aktualnie tu nieobecnym. Jeśli wyrażacie zgodę, w najbliższym czasie mogą się pojawić także inni.
— Cieszymy się — mówi Langusta Nr 1. — Jesteśmy zmęczeni i zdezorientowani długą podróżą przez bramy. Proszę o podjęcie negocjacji później.
— Proszę bardzo. — Amber kiwa głową.
Porządkowy, bezmyślny, ale imponującej postury zimboe, sterowany pajęczą siecią wątków jej osobowości, wygrywa na trąbce ostrą nutę. Pierwsza audiencja zakończona.
Poza stożkiem światła Wędrownego cyrku, po drugiej stronie przestrzennej przepaści między małym, ruchomym królestwem Amber a czeluściami czasu imperialnego, trzymającymi w szponach splątane kwantowo sieci Układu Słonecznego, rodzi się nowa, osobliwa rzeczywistość.
Witamy w momencie najszybszych przemian.
W Układzie Słonecznym żyje około dziesięciu miliardów ludzi, każdy umysł otacza egzokora rozproszonych agentów, wypączkowywanych przez głowę wątków osobowościowych, przetwarzanych na chmurach mgły użytkowej — nieskończenie elastycznych, rzadkich jak aerożel, zasobów komputerowych — w której mieszkają. Głębiny mgły ożywiają iskierki szybkiej transmisji danych: większość ziemskiej biosfery została wciśnięta w watę i zakonserwowana dla przyszłych badań. Na każdego żyjącego człowieka przypada miliard programowych agentów, niosących informacje w najdalsze zakątki przestrzeni adresowej świadomości.
Słońce, dotąd będące zwyczajnym, lekko zmiennym karłem klasy G2, zniknęło w szarej chmurze — otaczającej je całkowicie, za wyjątkiem wąskiego pasa w płaszczyźnie ekliptyki. Jego blask pada więc, niezmieniony, na wewnętrzne planety, oprócz Merkurego, którego już nie ma — został całkowicie zdemontowany i zamieniony w wysokotemperaturowe nanokomputery zasilane energią słoneczną. O wiele ostrzejsze światło pada teraz na Wenus, otoczoną lśniącymi paprociami węglowych kryształów, za pomocą olbrzymich nadprzewodzących pętli wokół równika, pompujących moment obrotowy w ledwo co kręcącą się planetę. Ona też niebawem zostanie rozebrana. Jowisz, Neptun, Uran — wszystkim wyrosły pierścienie porównywalne z saturnowym. Ale skanibalizowanie olbrzymów gazowych potrwa o wiele dłużej niż małych, skalistych ciał z wnętrza Układu.
Dziesięć miliardów mieszkańców tego diametralnie odmienionego Układu pamięta jeszcze człowieczeństwo — prawie połowa z nich urodziła się przed milenium. Niektórzy nadal są ludźmi, nietkniętymi przez pęd metaewolucji, która zastąpiła ślepe darwinowskie zmiany celowym, teleologicznym postępem. Ukrywają się w zamkniętych wspólnotach i twierdzach na wzgórzach, mruczą modlitwy i przeklinają tych, którzy bezbożnie zburzyli naturalny porządek rzeczy. Przemiana fazowa objęła jednak ośmiu ludzi z dziesięciu. To najbardziej globalna rewolucja w kondycji ludzkiej od czasu odkrycia mowy.
Milion eksplozji szarej mazi — bezładnie replikujących się nanobotów — grozi dramatycznym podwyższeniem temperatury biosfery. Walczy z nimi ogólnoplanetarny układ immunologiczny, poskładany z niegdysiejszej Światowej Organizacji Zdrowia. Jeszcze dziwniejsze katastrofy zagrażają fabrykom bozonów w Obłoku Oorta. Nad biegunami Słońca unoszą się wytwórnie antymaterii. Układ Sol wykazuje wszelkie objawy niekontrolowanej eksplozji inteligencji — przejściowe skazy są dla cywilizacji technologicznej równie normalne, jak problemy z cerą dla dojrzewającego nastolatka.
Mapa gospodarcza planety zmieniła się nie do poznania. I kapitalizm, i komunizm, skłócone ideologiczne dzieci przedindustrialnej epoki, stały się równie przestarzałe, jak boża łaska królów: firmy są teraz żywe, żyć mogą także umarli. Globalizm i plemienność zakończyły się — pierwszy przekształcił się w jeden homogeniczny organizm gospodarczy, drugi w mierzoną promieniem Schwarzschilda izolację. Istoty pamiętające jeszcze swoje człowieczeństwo planują dekonstrukcję Jowisza, budowę wielkiej symulacyjnej przestrzeni, poszerzającej dostępne w Układzie miejsce do mieszkania. Przekształcając całą pozagwiezdną masę Układu w procesory, będą w stanie pomieścić tyle umysłów równoważnych ludzkim, co cywilizacja posiadająca planetę z dziesięcioma miliardami ludzi wokół każdej gwiazdy w galaktyce.
Dojrzalsza wersja Amber mieszka w burzliwym chaosie orbity okołojowiszowej; jest tam też egzemplarz Pierre’a, choć przeniósł się parę godzin świetlnych dalej, pod Neptuna. Czy myśli czasem o swej relatywistycznej siostrze-bliźniaczce? Nie wiadomo. W pewnym sensie nie ma to znaczenia, bo kiedy Wędrowny cyrk wróci na orbitę Jowisza, u szybko myślących istot w domu minie tyle czasu, co w rzeczywistym wszechświecie pomiędzy erą powstawania gwiazd a chwilą obecną — wiele miliardów lat.
— Jako twój nadworny teolog mówię ci, że to nie bogowie.
Amber kiwa cierpliwie głową. Uważnie obserwuje Sadeqa.
Sadeq chrząka.
— Borys, powiedz jej.
Borys odchyla się na krześle i obraca ku królowej.
— Amber, on ma rację. To handlarze i do tego nie za bystrzy. Ciężko uchwycić ich semiotykę, kiedy kryją się za modelem langusty, który puściliśmy im dwadzieścia lat temu, ale to na pewno nie skorupiaki i na pewno nie ludzie. Ani nie transludzie. Ja się domyślam, że to banda tępaków, którzy dostali w łapy zabawki porzucone przez inteligentniejszych gości. Jak nasi ziemscy fundamentaliści. Wyobraź sobie, że któregoś dnia się budzą i stwierdzają, że wszyscy inni poszli sobie do wielkiego transferowego środowiska w niebie. Zostawiając im całą planetę. Jak myślisz, co zrobią z całym tym światem, ze wszystkimi gadżetami, o które się potkną? Jedni rozwalą, co tylko znajdą, inni nie będą tacy głupi. Ale będą myśleć małymi kategoriami. Tacy padlinożercy, dekonstruktywiści. Ich cała ekonomia to gra o sumie ujemnej. Odwiedzić jakichś obcych, okantować ich, zabrać nowe pomysły, samemu nie rosnąć, nie przekraczać granicy.
Amber wstaje, podchodzi do okien na przodzie mostka. W czarnych dżinsach i grubym swetrze niezbyt przypomina feudalną królową, jaką odgrywa przed turystami.
— Przyjęcie ich na pokład to wielkie ryzyko. Nie jestem z tego zadowolona.
— Ile aniołów może zatańczyć na czubku szpilki? — Sadeq uśmiecha się krzywo. — Znamy odpowiedź. Ale może oni w ogóle nie wiedzą, że tańczą z nami. To nie są bogowie, których bałaś się znaleźć.
— Nie — wzdycha Amber. — W ogóle niespecjalnie się od nas różnią. Widzicie, my też nie jesteśmy za dobrze przystosowani do tego środowiska, prawda? Taszczymy ze sobą te wizerunki, polegamy na fałszywych rzeczywistościach, które da się odwzorować na naszych ludzkich zmysłach. Jesteśmy emulacjami, nie prawdziwymi sztucznymi inteligencjami. A gdzie Su Ang?
— Mogę ją znaleźć. — Borys marszczy brwi.
— Prosiłam, żeby przeanalizowała czas przybycia obcych — dodaje po namyśle Amber. — Byli blisko, zbyt blisko. I kiedy tylko trąciliśmy ten router, pojawili się cholernie szybko. Z teorią Aineko jest coś nie tak. Prawdziwi właściciele tej sieci, do której się włączyliśmy, zapewne używają do komunikacji protokołów o wiele wyższego poziomu, rozumnych pakietów, które same potrafią budować efektywne bramy komunikacyjne. A ci Fajansiści pewnie czatują na rozmaitych żółtodziobów, żeby ich wycyckać. Jak pedofile przed szkołą. Nie zamierzam dawać im takiej okazji, zanim nie nawiążemy kontaktu z czymś prawdziwym!
— Ale możesz nie mieć wyboru — mówi Sadeq. — Jeśli nie potrafią krytycznie myśleć, jak podejrzewasz, wystraszą się, kiedy zaczniesz im modyfikować otoczenie. I mogą wpaść w furię. Wątpię, czy oni w ogóle rozumieją, jak stworzyć taką skażoną metagramatykę, jaką nam posłali. Dla nich to tylko narzędzie, dzięki któremu obce ciemniaki są jeszcze bardziej naiwne — i łatwiej z nimi negocjować. Kto wie, skąd je wzięli?
— Broń gramatyczna. — Borys powoli obraca się na fotelu. — Chcesz zapewnić sobie korzystne warunki handlowe? Wbuduj propagandę w swój soft tłumaczący. Śliczne. Ci goście w ogóle słyszeli o nowomowie?
— Pewnie nie — mówi powoli Amber, po krótkiej pauzie, wystarczającej, by wątki obserwacyjne znalazły książkę, wszystkie trzy adaptacje filmowe „1984” oraz szereg niedorobionych kontynuacji. Wzdryga się, integrując je do pamięci. — Fuj. Nieciekawa wizja. Kojarzy mi się z… — pstryka palcami, próbując przypomnieć sobie ulubiony komiks taty -…Dilbertem.
— Taki faszyzm z ludzką twarzą — mówi Sadeq. — Nie ma znaczenia, kto rządzi. Mógłbym opowiedzieć o moich rodzicach, o tym, jak dorastałem w czasie rewolucji. To trucizna dla duszy, nigdy nie mieć w niej cienia wątpliwości. A ci obcy chcą nam wszczepić własny zestaw pewników.
— Chyba powinniśmy sprawdzić, jak idzie Pierre’owi — mówi głośno Amber. — Nie pozwolę, żeby go zatruli. — Uśmiech. — To mój obowiązek.
Donna Dziennikarka jest wszędzie jednocześnie. To przydatna umiejętność, pozwala tworzyć bezstronne relacje — bo można rozmawiać z obiema stronami naraz.
W tej chwili jedna Donna siedzi w barze z Glashwieczem, który ewidentnie nie zdaje sobie sprawy, że może dowolnie modyfikować swój poziom dehydrogenazy alkoholowej, i wskutek tego za chwilę potwornie się nawali. Donna pomaga mu w tym: fascynuje ją obserwowanie tego młodego, zgorzkniałego człowieka, któremu zabrał młodość niekontrolowany proces samoulepszania.
— Jestem pełnoprawnym partnerem — mówi gorzko — w spółce Glashwiecz i Jaźnie. Jestem jedną z Jaźni. Wszystkie jesteśmy partnerami, ale tylko Glashwiecz Pierwszy posiada wpływy. Stary kutafon! Gdybym wiedział, że, kiedy dorosnę, stanę się czymś takim, to uciekłbym do jakiejś hipisowskiej komuny antyglobalistycznej. — Opróżnia szklankę, popisując się laryngologiczną zręcznością, i pstryknięciem palców zamawia kolejną. — Po prostu obudziłem się któregoś ranka i odkryłem, że wskrzesił mnie mój starszy sobowtór. Powiedział, że ceni moją młodzieńczą energię i optymizm, po czym zaproponował mi mniejszościowy pakiet, opcje zbywalne dopiero za pięć lat. Kutas.
— Opowiedz mi o tym — namawia go współczującym tonem Donna. — Siedzimy tutaj, samotni wśród idiopatycznych postaci, ani jednego multipleksa…
— Proste jak cholera. — W rękach Glashwiecza pojawia się kolejna butelka buda. — W jednej chwili stoję w tym paryskim mieszkaniu, totalnie upokorzony przez przebranego za babę komucha nazwiskiem Macx i jego oślizłą francuską dziwkę-menedżerkę, w następnej jestem na dywanie przed biurkiem mojego alter ego, który proponuje mi stanowisko młodszego partnera. Jest siedemnaście lat później, wszystkie te cudactwa, które wymyślał Macx, są standardem w biznesie, a w sali obok siedzi mnie sześciu i zbiera materiały, bo ten gość, ja w roli starszego partnera, nie ufa i nie chce współpracować z nikim innym. Poniżające i tyle.
— I dlatego znalazłeś się tutaj. — Donna odczekuje, aż Glashwiecz pociągnie z butelki potężny łyk.
— Tak. Zaręczam ci, że to lepsze niż pracować dla samego siebie — to zupełnie nie przypomina samozatrudnienia. Zdarza ci się czasami zdystansować od pracy? Wierz mi, to naprawdę bardzo nieprzyjemne, kiedy patrzysz z zewnątrz na siebie samego, mającego pół gigasekundy więcej doświadczenia, i ten nowy ty ma nie tylko dystans do klienta, ma dystans do ciebie-ciebie. Dlatego poszedłem do college’u, obryłem się z praw i etyki sztucznej inteligencji, regulacji dotyczących transferów osobowości i rekurencyjnych wykroczeń. Potem sam się zgłosiłem, że chcę tu pojechać. Ona cały czas jest jego klientką, więc myślałem… — Glashwiecz wzrusza ramionami.
— A któryś delta-ty się nie sprzeciwił? — pyta Donna, wypączkowując duchy, żeby obserwowały go ze wszystkich stron.
Przez chwilę zastanawia się, czy mądrze zrobiła. Glashwiecz jest niebezpieczny — władza, którą ma nad matką Amber, fakt, że może wykręcić jej rękę i zmusić do poszerzenia swojego pełnomocnictwa, sugeruje mroczne tajemnice. Może za tymi uporczywymi pozwami kryje się coś więcej niż tylko prozaiczna rodzinna waśń?
Twarz Glashwiecza stanowi studium perspektywy.
— No, jeden-jedna tak — mówi lekceważącym tonem. Któryś z punktów widzenia Donny dostrzega pogardliwy skurcz policzka. — Zamknąłem ją w mojej zamrażarce. Nim ktoś zauważy, minie trochę czasu. To nie morderstwo — bo ja nadal tu jestem, prawda? — a sam na siebie przecież nie doniosę. Chyba. Zresztą, nawet gdybym to zrobił, proces byłby lewostronnie rekurencyjny.
— No a ci obcy — podpowiada Donna — i rozstrzygnięcie w pojedynku? Co o tym sądzisz?
Glashwiecz uśmiecha się szyderczo.
— Mała dziwka-królówka idzie w ślady ojca, nie? Też niezła z niej menda. Ten filtr doboru konkurencyjnego, jaki sobie wymyśliła, to wredna sprawa — jeśli będzie go utrzymywać zbyt długo, upośledzi jej społeczeństwo — ale na krótką metę zapewnia wielką przewagę. Chce, żebym grał w ten handel o własne życie i nie wolno mi złożyć formalnego pozwu przeciwko niej, dopóki nie pokonam tego jej ukochanego maklerka, tego żula z Marsylii. Tak? Tylko że ona nie wie, że mam przewagę. Uwaga, zdradzam tajemnicę. — Po pijacku przechyla butelkę. — Rozumiesz, znam tę kotkę. Tę z brązową „małpą” na boku, nie? Kiedyś należała do tej mendy, tatusia naszej królówki, Manfreda. Zobaczysz. W tej sprawie moją klientką jest jej mamusia, Pamela, była żona Manfreda. I ona dała mi klucze dostępowe do tej kotki. Hasła. (Czknięcie). Wezmę ją za łeb i wyciągnę z mózgu tę cholerną warstwę translacyjną ukradzioną gościom z CETI@home. I wtedy sobie z nimi pogadam. — Pijany adwokat, ofiara szoku przyszłości, dopiero się rozkręca. — Zdobędę ich gówno i zdezasembluję je. Dezasemblacja to przyszłość przemysłu, wiesz?
— Dezasemblacja? — pyta reporterka, za maską obiektywizmu obserwująca go z pełną obrzydzenia fascynacją.
— No tak. Powstaje osobliwość, a z tego wynika nierównowaga. A jak gdzieś jest nierównowaga, zawsze ktoś może się dorobić na rozmontowywaniu resztek. Znałem kiedyś takiego ekono-ekonomistę, taki miał zawód. Pracował dla eurounii, miał fetysz na punkcie gumy. Powiezzział mi o takiej fabrysse koło Barselony. Mieli w niej linię do demontażu. Na jednym końcu wjeżdżały barso drogie serwery. Rozpakowywali je. Potem rozbierali obudowy, wyciągali dyski, procesory, pamięci, wszystkie te bebechy. Wszystko ładnie do woreczków. Pudełko i resztki won, bo gówno warte. Chodzi o to, że producent liczył sobie tyle za części, że opłacało się kupować całe maszyny i rozbierać je. Na śrubki. I wszystkie śrubki sprzedać. Kurna, dostali nawet jakąś nagrodę dla przedsiębiorców, za pomysłowość! Bo wiedzieli, że dezasemblacja to fala przyszłości.
— I co dalej z tą fabryką? — pyta Donna, nie mogąc oderwać odeń oczu.
Glashwiecz macha pustą butelką ku rozciągającemu się na suficie gwiezdnemu łukowi.
— Kogo to, kurwa, obchodzi? Zamknęli się jakieś (czknięcie) dziesięć lat temu. Prawo Moore’a doszło do ściany, cały rynek zdechł. Ale dezasemblacja, taki taśmowy kanibalizm, to dalej świetna opcja. Nowe życie dla starych produktów. Masa kasy. — Szczerzy się, oczy ma zamglone chciwością. — Tak zrobię z tymi kosmicznymi langustami. Nauczę się ich języka i nawet się nie obejrzą jak ich załatwię.
Maleńki stateczek dryfuje na wysokiej orbicie nad atmosferą jak mętna, brunatna zupa. Jest pyłkiem uwięzionym głęboko w studni grawitacyjnej Hyundaia+4904/-56, pomiędzy dwoma źródłami światła: jaskrawym szafirowym spojrzeniem laserów napędowych Amber z orbity Jowisza a szmaragdowym obłędem samego routera, hipertoroida utkanego z materii osobliwej.
Mostek Wędrownego cyrku jest teraz w stałym użytku jako miejsce spotkań umysłów mających do niego dostęp. Pierre spędza na nim coraz więcej czasu, uznał bowiem, że to wygodne miejsce do szlifowania swoich kampanii handlowych i makr arbitrażowych. W chwili, gdy Donna zajmuje się krytykowaniem strategii prawnika-multipleksa, siedzi tu w neomorficznej postaci — sześcioręki, dwugłowy zarys ludzkiej postaci z żywego srebra, przepatrujący z nieludzką szybkością tensorowe mapy gęstości transmisji informacji w bezpośrednim otoczeniu zbitki nagich osobliwości w centrum routera.
Na tyle mostka coś migoce pustką, a potem dostrzega Su Ang, która jest tam od zawsze. Przez minutę przygląda mu się w kontemplacyjnym milczeniu.
— Masz chwilę?
Pierre się nakłada. Jeden duch-cień dalej skupia się na pulpicie, inna instancja odwraca się, krzyżuje ręce i czeka, co powie.
— Wiem, że jesteś zajęty… — zaczyna. — Czy to aż takie ważne?
— Tak. — Pierre rozmazuje się, resynchronizując wcielenia. — Ten router, wiesz, że od niego odchodzą cztery tunele? Każdy z nich promieniuje, jakby miał temperaturę około 1011 kelwinów, wszystkie długości fal niosą multipleksowane transmisje danych, ale może też coś więcej — nagłówki pakietów wykazują pewne cechy samopodobieństwa. Wiesz, ile to danych? Mniej więcej 1012, tyle co nasze wysokoprzepustowe łącze do domu. Ale w porównaniu z tym, co jest po drugiej stronie tuneli… — Kręci głową.
— Jeszcze więcej?
— Niewyobrażalnie więcej! Tunele są powolne w porównaniu z umysłami, do których są podpięte. — Znów się rozmazuje, niezdolny znieruchomieć, nie mogąc odwrócić wzroku od pulpitu. Wzburzenie to czy ekscytacja? Trudno powiedzieć. U Pierre’a te dwa stany są czasem nie do odróżnienia. Łatwo się nakręca. — Mamy chyba, w zarysie, rozwiązanie paradoksu Fermiego. Transcendenty nie podróżują, bo mają za mało pasma — próba migracji przez taki tunel byłaby jak próba wgrania naszego mózgu muszce owocowej; jeśli są tacy, jak myślę… a ścieżka podświetlna też odpada, bo nie mogliby zabrać ze sobą wystarczającej ilości komputronium. Chyba że…
I znów się wyłącza. Ale zanim zdąży się rozmazać, Ang przysuwa się i kładzie mu dłonie na ramionach.
— Pierre, uspokój się. Wyłącz na trochę. Uspokój.
— Ale nie mogę! — Teraz widzi, że naprawdę jest nakręcony. — Muszę ustalić najlepszą strategię handlową, żeby Amber nie była już na celowniku tego pozwu, a potem powiedzieć jej, żeby nas stąd zabrała; tak blisko routera jest bardzo niebezpiecznie! Fajansiści to przy tym pikuś.
— Przestań.
Wstrzymuje swe wielokrotne osobowości, zbiega się do jednej, skupionej tu i teraz.
— Słucham?
— Teraz lepiej. — Obchodzi go powoli. — Musisz nauczyć się jakoś kulturalniej radzić sobie ze stresem.
— Stresem! — prycha Pierre. Potem wzrusza ramionami, przy trzech kompletach łopatek to robi wrażenie. — To akurat mogę wyłączyć, kiedy tylko zechcę. Efekt uboczny egzystencji; jesteśmy jak świnie w cyberkosmosie, tarzamy się w cielesnych symulacjach, ale na surowo nowego środowiska łyknąć nie jesteśmy w stanie. Co chciałaś ode mnie? Szczerze. Bo jestem bardzo zajęty. Muszę zorganizować sieć handlową.
— Mamy problem z Fajansistami, mimo że sądzisz, że tam grozi nam coś poważniejszego — wyjaśnia cierpliwie Ang. — Borys ma ich za pasożyty grające w grę o ujemnej sumie, napadające na takie świeżynki, jak my. Glashwiecz, jak się zdaje, chce coś z nimi ugrać. Amber sugeruje, żeby kompletnie ich wyciąć, nie zwracać na nich uwagi i spróbować pogadać z kimś innym, z kimkolwiek, kto zechce słuchać.
— Ktokolwiek zechce słuchać, jasne — powtarza ze znużeniem Pierre. — Jakieś jeszcze skarby koronnej mądrości?
Ang zaczerpuje tchu. Zauważa, że facet jest po prostu denerwujący. Co gorsza, sam tego nie dostrzega. Denerwujący, ale uroczy.
— Czyli organizujesz sieć handlową, tak?
— Tak. Standardową sieć niezależnych spółek, reprezentowanych przez automaty komórkowe w środowisku pakietowych usług prawnych Imperium Pierścienia. — Pierre lekko się rozluźnia. — Każda ma dostęp do oddzielnego fragmentu własności intelektualnej i może korzystać z poprawionego analizatora składniowego, który dostaliśmy od tej kotki. Są skonfigurowane do komunikacji z taką tabelą ofert — bazarem — i właśnie otwieram łącze z routerem, żeby rozgłosić wszystkim jego istnienie. Handel… — Na jego czole wykwita bruzda. — W tej sieci istnieją co najmniej dwa różne standardy walut, używane do kupowania pasma przenoszenia i priorytetu w obsłudze twoich pakietów. Ich wartość maleje wraz z odległością, jakby cała konstrukcja miała stymulować rozwój dalekosiężnych łączy sieciowych. Jeśli dobiorę się do tego pierwszy, a Glashwiecz będzie próbował mnie podgryźć, oferując wartość intelektualną po niższych cenach…
— Nie będzie, Pierre — mówi Ang łagodnie. — Posłuchaj, co mówię: Glashwiecz skupi się na Fajansistach. Wejdzie z nimi w jakiś układ. Amber chce, żebyś ich ignorował. Rozumiesz?
— Rozumiem. — Jeden z dzwonów komunikacyjnych wydaje głuche brzęknięcie. — O, zaraz, to ciekawe.
— Co ciekawe? — Ang wyciąga szyję, żeby dostrzec okno na rzeczywistość, które wykluło się znikąd tuż przed Pierrem.
— Potwierdzenie z… — Pierre wyciąga z ekranu elegancko zmaterializowaną ideę i pokazuje jej w kuli srebrnego światła -…odległości dwustu lat świetlnych! Ktoś chce pogadać. — Uśmiecha się. Pulpit podzwania jeszcze raz. — Znów odpowiada. Zastanawia mnie, co to znaczy.
Puszczenie drugiej wiadomości przez translator to kwestia chwili. Tylko że on przez chwilę nie chce działać. Zanim odezwie się ludzkim głosem, Pierre musi skorygować jakieś dziwne, niszczące wszystko zakłócenia w sieci fałszywych langust.
— Ciekawe.
— No, myślę. — Szyja Ang wraca do normalnej postaci. — Lepiej powiem Amber.
— Powiedz — mówi bez przekonania Pierre. Nawiązują kontakt wzrokowy, lecz Ang nie widzi w jego oczach tego, na co liczyła. On pokazuje wszystkie emocje. — Nie dziwi mnie, że ich translator nie chciał przekazać tej wiadomości.
— Ta gramatyka jest celowo zaburzona — mruczy Ang i pędzi ku komnacie audiencyjnej Amber — więc właściwie oni nam grożą. Wydaje się, że Fajansiści gdzieś po drodze zyskali sobie bardzo złą reputację — i Amber musi o tym wiedzieć.
Glashwiecz pochyla się ku Languście Nr 1, żołądek podchodzi mu do gardła. W czasie rzeczywistym od wywiadu w barze minęła ledwie kilosekunda, lecz w swoim subiektywnym zdążył już zlikwidować kaca, doszlifować ofertę. Postanowił działać. W Tuileriach.
— Oszukano was — mówi półgłosem, wierząc w furtki prywatności, które uzyskał, zastraszając matkę Amber. Dostępy dające mu pewien poziom kontroli nad władzą tego wirtualnego świata, do którego zaciągnęła go kotka.
— Oszukano? Kontekst wypłaszczony w przeszłości czy poddany gramatycznym zniekształceniom? Lingwistyczne zło?
— To ostatnie. — Glashwiecz jest zadowolony, choć musi przez to podejść bliżej do dwumetrowego wirtualnego skorupiaka, a wolałby tego nie robić. Pokazanie ofierze, że ktoś ją oszukał, to zawsze znakomity ruch, zwłaszcza gdy dysponuje się kluczami do klatki, w której jest zamknięta. — Oni nie mówią wam prawdy o tym systemie.
— Otrzymaliśmy gwarancje — mówi wyraźnie Langusta Nr 1. Jej żuwaczki poruszają się bez przerwy, głos dochodzi gdzieś ze środka głowy. — Ty masz inny fenotyp. Dlaczego?
— Za tę informację musicie zapłacić — mówi Glashwiecz. — Mogę sprzedać wam ją na kredyt.
Targują się krótko. Ustalany jest kurs wymiany pytań oraz metryka zaufania, według której można oceniać odpowiedzi.
— Ujawnić wszystko — nalega Fajansista-negocjator.
— W naszym świecie jest wiele rozumnych gatunków — odpowiada prawnik. — Kształt, który przybraliście, należy tylko do jednego z nich — do gatunku chcącego odróżnić się kształtem od mojego. Bo mój pierwszy osiągnął etap tworzenia narzędzi. Obecnie niektóre z gatunków są sztuczne, ale wszystkie uzyskują korzyści z wymiany informacji.
— Dobrze wiedzieć — zapewnia go langusta. — My chętnie kupujemy gatunki.
— Kupujecie gatunki? — Glashwiecz przekrzywia głowę.
— Mamy niepohamowane pragnienie zostania kimś, kim nie jesteśmy — mówi langusta. — Nowości, niespodzianki! Białko gnije, drewno się rozkłada. A my szukamy u obcych innego typu istnienia. Daj nam swój somatotyp i wszystkie swoje myśli, będziemy mogli ciebie śnić.
— Myślę, że coś da się załatwić — ustępuje Glashwiecz. — Czyli chcecie być, a nie: wydzierżawić sobie prawo do tymczasowej zmiany w ludzi? Dlaczego?
— Nieprzetłumaczalne pojęcie numer trzy oznacza nieprzetłumaczalne pojęcie numer cztery. Bóg nam tak powiedział.
— Dobrze, czyli muszę na razie przyjąć to na wiarę? Jak wy naprawdę wyglądacie?
— Poczekaj, zaraz ci pokażę — odpowiada langusta. Zaczyna się trząść.
— Co robisz…
— Chwilę. — Langusta drży, delikatnie się wijąc, jak tęgi biznesmen poprawiający garderobę po obfitym służbowym obiedzie. Pod grubym, chitynowym pancerzem przesuwają się ledwie widoczne niepokojące kształty. — Musisz nam pomóc — wyjaśnia osobliwie stłumionym głosem. — Chcesz nawiązać bezpośrednie łącza handlowe. Fizycznych wysłanników, tak?
— Tak, bardzo proszę. — Podekscytowany Glashwiecz zgadza się. Dokładnie na to liczył: upragniona przewaga konkurencyjna, która udowodni jego sprawność w zasądzonym przez Amber korporacyjnym pojedynku. — Będziecie handlować z nami bezpośrednio, z pominięciem tego interfejsu?
— Zgadzam się. — Langusta milknie; ze skorupy dobiega ciche chrupanie. Wtem Glashwiecz słyszy za sobą chrzęst żwiru. Kroki.
— Co ty tu robisz? — pyta, odwracając się.
To Pierre, z powrotem w standardowej ludzkiej postaci — u pasa ma miecz, a w dłoniach ogromny pistolet z zamkiem kołowym.
— Ej!
— Proszę odsunąć się od obcego — ostrzega Pierre, unosząc broń.
Glashwiecz zerka z powrotem na Langustę Nr 1. Wciągnęła głowę pod pancerz i wije się, kołysząc niebezpiecznie na boki. Pod skorupą coś zaczyna czernieć, nabierając intensywności i faktury.
— Jako pełnomocnik prawny tego oto obcego, stanowczo protestuję…
Langusta bez ostrzeżenia szarżuje i staje na tylnych odnóżach. Wyciąga potężne szczypce oraz pokryte ostrymi rzęskami szczękonóża i łapie prawnika za ramiona.
— Ej! — woła Glashwiecz i próbuje zrobić unik, ale langusta już wisi nad nim, wysuwając z głowy żuwaczki i szczękonóżki.
Obrzydliwe chrupnięcie w stawie łokciowym, zwierające się szczęki szczękonóża miażdżą kość ramieniową. Mężczyzna zaczerpuje tchu do krzyku, a wtedy cztery małe szczęki chwytają go za głowę i wciągają między poruszające się żuwaczki.
Pierre odskakuje w bok, próbując znaleźć linię ognia, która nie przechodziłaby przez ciało prawnika. Langusta mu nie pomaga: kręci się w miejscu, przyciskając do siebie targane konwulsjami zwłoki. Śmierdzi gównem, z aparatu gębowego tryska krew. Coś tu jest nie tak z modelem biofizycznym, realizm podkręcony o wiele bardziej niż zwykle.
— Merde — szepcze Pierre. Walczy z ciężkim spustem, coś delikatnie warczy, ale huk się nie rozlega.
Natomiast nieco dalej rozlega się mokre chrupanie: langusta rozprawia się z twarzą prawnika i przełyka konwulsyjnie, wsysając głowę i ramiona do mielca.
Pierre zerka na potężny pistolet.
— Cholera! — krzyczy.
Patrzy z powrotem na langustę, potem odwraca się i biegnie do najbliższego muru. Po ogrodzie dla gości chodzą sobie wolno inne langusty.
— Amber, alarm! — śle prywatnym kanałem Pierre. — Wróg w Luwrze!
Langusta, która pożarła Glashwiecza, opada nad ciałem na wszystkie odnóża i dygoce. Pierre desperacko odciąga kurek broni, zbyt zszokowany, by sprawdzić, czy jest nabita.
— Naciągnęli model biofizyczny — wysyła.
Mógłbym tu zginąć, uświadamia sobie wstrząśnięty. Ta instancja mnie mogłaby umrzeć na zawsze.
Pancerz, w kałuży krwi i strzępów ludzkiego ciała, rozpęka się na pół. Wychodzi z niego, prostując się, bladoskóra i lśniąca wilgotno ludzka sylwetka: puste błękitne oczy zerkają na boki, postać przeciąga się i staje prosto, niepewnie stąpając na dwóch niestabilnych nogach. Otwiera usta, wydobywa się z nich dziwny bulgotliwy syk.
Pierre ją zna.
— Co ty tu robisz?!
Naga kobieta odwraca się do niego. Jest podobna do matki Amber jak dwie krople wody, nie licząc szczękonóży zamiast dłoni.
— Udziały! — syczy i chwiejnie postępuje ku niemu, szczękając szczypcami.
Pierre jeszcze raz napina sprężynę. Huk prochu, dym, odrzut niemal wykręca mu łokieć, z piersi nagiej kobiety wytryska fontanna krwi. Warczy nieartykułowanie i potyka się — wtem strzępy zakrwawionego mięsa zwierają się z powrotem i nieprawdopodobnie szybko zasklepiają. Atakuje dalej.
— A mówiłem Amber, że łatwiej byłoby się bronić w Matriksie — klnie Pierre, rzucając pistolet i dobywając miecza, gdy obcy odwraca się ku niemu i unosi zakończone szczypcami ramiona. — Broni! Dużo broni.
— Dawaj udziały! — syczy najeźdźca z kosmosu.
— Ty nie możesz być Pamelą Macx — mówi Pierre, oparty plecami o ścianę, czubkiem miecza celując w kobietę-langustę. — Ona jest w jakimś klasztorze w Armenii, czy jakoś tak. Wyciągnęłaś to z pamięci Glashwiecza. Pracował dla niej, prawda?
Kleszcze ciach-ciachają mu przed twarzą.
— Udziały w inwestycji! — skrzeczy wiedźma. — Miejsce w zarządzie! Mózgi na śniadanie! — Szarżuje w bok, próbując ominąć miecz.
— Niemożliwe, kurwa! — wścieka się Pierre.
Fajansista atakuje w złym momencie, nadziewając się na klingę miecza, szczypce szczękają łapczywie. Pierre usuwa się w bok, omal nie zostawiając skóry na chropowatych cegłach — biofizyka działa dla wszystkich tak samo, zmanipulowany model każe napastniczce zwalić się z jękiem na ziemię.
Potem wyciąga miecz i nerwowo oglądając się przez ramię, tnie ją w szyję. Od wstrząsu prawie odpada mu ramię, ale rąbie dalej, aż wszędzie tryska krew — na kikucie odciętej szyi tkwi coś okrągłego, nieubłaganie, bezgłośnie poruszając szczęką.
Patrzy na to przez chwilę, później buntuje mu się żołądek i próbuje wypluć zawartość na pobojowisko.
— Gdzie się, kurwa, wszyscy podziali?! — wrzeszczy na prywatnym kanale. — Wróg w Luwrze!
Prostuje się, łapie oddech. Czuje się żywy, przerażony, pełen obrzydzenia i rozradowany jednocześnie. Łoskot eksplodujących ze wszystkich stron pancerzy tłumi śpiew ptaków — to wysłannicy Fajansistów przybierają nowe, zapewne groźniejsze formy.
— Chyba niespecjalnie mają pojęcie, jak się przejmuje symulowaną przestrzeń — dodaje. — Może dla nich już jesteśmy nieprzetłumaczalnym pojęciem numer jeden.
— Nie bój się, odcięłam połączenie przychodzące — śle Su Ang. — To tylko grupa szturmowa; pakiety z resztą inwazji są filtrowane.
Ze skorup langust wykluwają się mężczyźni i kobiety o oczach bez wyrazu, ubrani w zakurzone czarne mundury. Potykają się i biegają bez ładu po ogrodach królewskiego pałacu, jak zdezorientowani hugenoccy intruzi.
Borys migoce i pojawia się w rzeczywistości za plecami Pierre’a.
— Dokąd? — pyta, wyciągając anachroniczną, ale śmiercionośną katanę.
— Tam. Załatwimy to razem.
Pierre niebezpiecznie mocno podkręca sobie tłumik emocjonalny, likwidując naturalny odruch odrazy, zamieniając się tymczasowo w socjopatycznego zabójcę. Podchodzi do kwilącego na grządce z różami młodego langustopodobnego stworzenia o wielkich czarnych oczach, pokrytego białymi włoskami. Borys odwraca wzrok, gdy Pierre je zabija. Potem jeden z większych popełnia błąd, szarżując na Borysa, który odruchowo tnie mieczem.
Niektórzy Fajansiści próbują walczyć z zabijającymi je Pierre’em i Borysem, ale utrudnia im to sama anatomia, ludzko-languścia hybryda, szczypce i szczęki przeciwko mieczom i sztyletom. Gdy krwawią, ziemia nasiąka miedzianym odcieniem ich soków.
— Powielmy się — proponuje Borys. — Skończmy to.
Pierre tępo kiwa głową. Wszystko wokół spowija półprzejrzysta warstwa obojętności, oprócz rozżarzonego punkcika sztucznej nienawiści — rozgałęziają się, mnożąc swoje wektory stanu, by w pełni wykorzystać możliwości wirtualizacyjne tego świata. Posiłków już nie potrzeba: Fajansiści skupili się na ataku na biofizyczny model wszechświata, każąc mu jak najdokładniej naśladować fizyczną rzeczywistość, ale przeoczyli bardziej zaawansowane techniki, które umożliwia wojna w wirtualnej przestrzeni.
Teraz Pierre znajduje się w sali audiencyjnej, z twarzą, rękoma i ubraniem unurzanymi w obrzydliwej krwi opiera się o tył tronu Amber. Jest go tylko jeden. Jeden z Borysów — może jedyny? — stoi pod drzwiami. Prawie nie pamięta, co się działo — górnoprzepustowy filtr traumatyczny nie wpuszcza do pamięci długoterminowej okropności z równoległych instancji masowego morderstwa.
— Chyba czysto! — woła. — Co teraz?
— Czekamy, niech pojawi się Katarzyna Medycejska — mówi kotka. Jej uśmiech materializuje się przed nim jak widmowa groźba. — Amber zawsze znajdzie sposób, żeby o wszystko obwinić matkę. Co, może tego nie wiedziałeś?
Pierre zerka na krwawe pobojowisko na ścieżce na zewnątrz, gdzie Glashwiecza napadła pierwsza kobieta-langusta.
— Chyba już mamy ją z głowy. — Pamięta tę akcję w trzeciej osobie, z wyciętym wszystkim co subiektywne. — Niesamowite podobieństwo — powtarza wątek, który wciąż ma ją w pamięci operacyjnej. — Mam nadzieję, że tylko powierzchowne. — Potem na zawsze zapomina to wirtualne morderstwo. — Powiedz królowej, że już mogę rozmawiać.
Witamy na opadającym zboczu po drugiej stronie krzywej szybkości postępu.
Daleko w Układzie Słonecznym orbita Ziemi biegnie przez pylisty tunel w przestrzeni. Do macierzystej planety wciąż dociera blask Słońca, w większości łapany przez coraz większe, koncentryczne sfery komputronium zbudowanego z resztek wewnętrznych planet.
Mniej więcej dwa miliardy przeważnie niemodyfikowanych ludzi wegetuje na ruinach przejścia fazowego, nie rozumiejąc, dlaczego olbrzymia superkultura, której tak nienawidzili, nagle ucichła. Przez ich fundamentalistyczne firewalle przenika niewiele informacji, ale nawet te strzępy odmalowują niepokojący obraz społeczeństwa, w którym nie ma już ciał. Niesione wiatrem obłoki narzędziowej mgiełki tworzą większe od cyklonów wieże aerożelu, usuwające z większości wybrzeży Europy i Ameryki Północnej ostatnie pozostałości fizycznej ludzkiej cywilizacji. Resztki tulą się do siebie za murami enklaw, dziwując się potworom i zwiastunom ukazującym się na ruinach postindustrialnej cywilizacji, mylnie biorąc przyśpieszenie za upadek.
Rozmyte chmury komputronium, koncentryczne obłoki nanokomputerów wielkości ziaren ryżu, otaczające Słońce pierścieniami, zasilane jego energią i orbitujące warstwami ułożonymi gęsto jak w matrioszce, są wciąż niedojrzałe i zawierają zaledwie jedną tysięczną fizycznej planetarnej masy Układu, a jednak dochodzą do klasycznego progu gęstości obliczeniowej, 1042 MIPS-ów, czyli dość, by obsłużyć miliard cywilizacji równie skomplikowanych, jak ta, która istniała przed Wielkim Demontażem. Przemiana nie sięgnęła jeszcze gazowych olbrzymów, parę enklaw na rubieżach Układu zachowuje niezależność — Imperium Pierścienia Amber wciąż jest niepodległym bytem i jeszcze przez parę lat będzie — lecz wewnętrzne planety, z wyjątkiem Ziemi, zostały już skolonizowane znacznie dokładniej, niż wyobrażało to sobie NASA w zakurzonych wizjach z początku ery kosmicznej.
Spoza Akceleracji nie da się w zasadzie zorientować, co się dzieje w środku. Nie pozwala na to szybkość transmisji: o ile można wysyłać dane w obie strony, o tyle olbrzymia liczba operacji odbywających się w jej wirtualnych światach przytłoczyłaby każdego zewnętrznego obserwatora. W środku roju umysły bilion lub więcej razy bardziej złożone od całej ludzkości myślą o ideach przerastających ludzką wyobraźnię tak dalece, jak mikroprocesor pojmowanie nicienia. W światobrazach upchniętych w zakamarki tego świata-umysłu rozkwita milion przypadkowych ludzkich cywilizacji. Śmierć nie obowiązuje, triumfuje życie. Kwitnie tysiąc ideologii, ludzka natura przystosowała się do tego, tam gdzie było trzeba. Kambryjska eksplozja idei tworzy ekologie myśli, gdyż Układ Słoneczny nareszcie zyskuje świadomość, myśl wreszcie wyzbywa się ograniczeń nędznych kiloton szarego tłustego mięcha pochowanego w kruchych ludzkich czaszkach.
Gdzieś w głębi Akceleracji bezbarwne zielone myśli pogrążone we wściekłym śnie pamiętają o wypuszczonym lata temu maleńkim stateczku i bacznie go obserwują. Niebawem, uświadamiają sobie, stateczek będzie mógł zadziałać jako ich pełnomocnik w toczonej od wieków rozmowie. Zaczynają się negocjacje o dostęp do pozaukładowego skarbu Amber; Imperium Pierścienia rozkwita, przynajmniej na chwilę.
Najpierw jednak trzeba będzie unowocześnić oprogramowanie po ludzkiej stronie tego połączenia sieciowego.
W sali audiencyjnej Wędrownego cyrku zrobiło się tłoczno. Obecna jest cała załoga, z wyjątkiem wciąż zamrożonego prawnika i obcych najeźdźców-barbarzyńców. Właśnie skończyli przeglądać nagrania zajść w Tuileriach, fatalnej w skutkach ostatniej rozmowy Glashwiecza z Fajansistami, późniejszej walki o przetrwanie. Pora podjąć decyzje.
— Nie powiedziałam, że musicie iść ze mną — mówi Amber, zwracając się do dworu. — Ale według mnie przybyliśmy tu wszyscy właśnie po to. Ustaliliśmy, że pasma wystarczy, żeby przesyłać ludzi i niezbędne do ich obsługi maszyny wirtualne, spodziewamy się rozsądnego poziomu dobrej woli po drugiej stronie, a przynajmniej agalmicznej chęci podzielenia się z nami radami dotyczącymi braku zaufania dla Fajansistów. Ja proponuję, że się skopiuję i zobaczę, co jest po drugiej stronie tunelu. Co więcej, po tej stronie się spauzuję i przejdę w tę instancję, która wróci, o ile nie będzie zbyt długiej zwłoki. Jak długiej, jeszcze nie postanowiłam. Kto ze mną?
Pierre staje za tronem, z rękoma na oparciu. Patrzy nad głową Amber, na kota na jej kolanach, widzi, jak mruży oczy, spoglądając na niego.
Ciekawe, myśli, zastanawiamy się, czy przeskoczyć na drugą stronę króliczej nory i powierzyć nasze osobowości komuś, kto tam mieszka. Po spotkaniu z Fajansistami. Przecież to głupota.
— Wybacz, proszę, ale nie jestem idiotą — mówi Borys. — Jesteśmy na terenie paradoksu Fermiego, tak? Mamy sieć o natychmiastowym transferze, możliwą do przejścia i zapewniającą pasmo na przesyłanie umysłów odpowiadających ludzkim. No to gdzie mamy w historii odwiedziny obcych? Musi być jakiś nadrzędny powód ich nieobecności. Ja bym tu zaczekał i zobaczył, co wróci. A potem ewentualnie łyknął ich pigułę albo nie.
— Ja mogę przesłać pół mózgu na drugą stronę, bez kopii zapasowej — mówi ktoś inny. Zresztą pasma i tak wystarczy tylko na pół mózgu.
Wszyscy śmieją się bez przekonania, co tylko utwierdza go w słabnącym uporze.
— Popieram Borysa — mówi Su Ang. Zerka na Pierre’a, wyłapuje jego wzrok.
Pierre’owi rozjaśnia się w głowie. Delikatnie nią kręci. Nie miałaś szans, bo należę do Amber, myśli, ale kasuje tę myśl przed wysłaniem. Może w innej instancji jego problemy z królewskim prawem pierwszej nocy nabrzmiałyby bardziej i złamały jego upór; może w innym świecie to by się już stało?
— Myślę, że to pochopny krok — mówi szybko. — Bardzo mało wiemy o postosobliwościowych cywilizacjach.
— To nie jest osobliwość — rzuca kąśliwie Amber. — To tylko krótka fala przyśpieszenia. Coś jak inflacja kosmologiczna.
— Wygładza nierównomierności w początkowym rozkładzie świadomości — mruczy kotka. — A ja też mogę głosować?
— Pewnie — wzdycha Amber. Rozgląda się. — Pierre?
— Idę z tobą — odpowiada z duszą na ramieniu.
Amber uśmiecha się promiennie.
— No dobrze. Wszyscy krytykanci, proszę wyjść z tego świata.
Sala audiencyjna nagle niemal pustoszeje.
— Ustawiam wartownika, żeby zrestartował nas od tego punktu za miliard sekund, jeśli router niczego w tym czasie nie odeśle — obwieszcza grobowym głosem Amber, patrząc na poważne twarze tych, którzy zostali. Dodaje z zaskoczeniem: — Sadeq! Nie myślałam, że podejdzie ci ta…
Sadeq ma poważną minę.
— Czyż nie sprzeniewierzyłbym się mojej wierze, gdybym nie był gotów nieść słowa Proroka tym, którzy zapewne nigdy ich nie słyszeli?
Amber kiwa głową.
— Może i masz rację.
— No to jedziemy — niecierpliwi się Pierre. — Nie można tego odkładać w nieskończoność.
Aineko unosi głowę.
— Zawsze wszystko zepsujesz!
— Okej — potakuje Amber. — No to…
Wciska wyimaginowany przełącznik i czas się zatrzymuje.
Na drugim końcu czasoprzestrzennego tunelu, o dwieście lat świetlnych w rzeczywistej przestrzeni, spójna wiązka fotonów zaczyna odtańcowywać przed sensoriami obserwatorów opowieść o ludzkiej tożsamości. A na orbicie wokół Hyundaia+4904/-56 chwilowo wszystko pozostaje bez zmian…
Syntetyczny klejnocik wielkości puszki coli spada przez milczący mrok. Noc jest cicha jak grób i mroźniejsza niż środek zimy na Plutonie. Cienkie jak bańki mydlane żagle fotonowe zwisają smętnie, bo dawno zbladł nadymający je powiew szafirowego laserowego światła. Przedwieczny blask gwiazd rysuje pod martwym ciałem kosmolociku kontur potężnego planetowatego ciała.
Minęło osiem ziemskich lat odkąd dzielny Wędrowny cyrk wkradł się na niską orbitę zimnego brązowego karła Hyundai+4904/-56. Pięć lat odkąd lasery napędowe w Imperium Pierścienia zamilkły bez ostrzeżenia, pozostawiając napędzany świetlnym żaglem statek trzy lata świetlne od domu. Router, dziwny obcy artefakt orbitujący wokół brązowego karła, nie odpowiada, od czasu kiedy załoga statku przesłała się jego cudaczną siecią opartą na splątaniu kwantowym do jakiejś obcej sieci po drugiej stronie. Właściwie nie dzieje się nic: nic poza powolnym ciurkaniem sekund, gdy zegar-wartownik odmierza chwile pozostałe do wskrzeszenia członków załogi z kopii zapasowej — zakładając, że przetransferowanym egzemplarzom nie da się już pomóc.
Tymczasem poza stożkiem światła…
Amber budzi się raptownie, jak z koszmaru. Siada pośpiesznie, z jej piersi zsuwa się cienkie prześcieradło; zimny powiew na plecach chłodzi ją natychmiast, odparowując zimny pot. Mruczy coś, niezdolna subwokalizować.
— Gdzie ja jestem… A, sypialnia. Skąd się tu wzięłam? — Bełkot. — Aha, rozumiem. — Jej oczy rozszerzają się w przestrachu. — To nie był sen…
— Witam, człowieku Amber — rozlega się głos ducha, na oko dochodzący znikąd. — Widzę, że się obudziłaś. Chcesz coś?
Amber przeciera zmęczone oczy. Trzymając się ramy łóżka, rozgląda się uważnie wokół.
Rejestruje lustro obok łóżka i swoje odbicie w nim: młoda kobieta, chuda, jak wszyscy noszący w genomie sztuczkę p53 ograniczającą kalorie, ma jasne rozczochrane włosy i ciemne oczy. Mogłaby uchodzić za tancerkę lub żołnierza, raczej nie za królową.
— Co się dzieje? Gdzie ja jestem? Kim jesteś i co ja robię w twojej głowie?
Jej oczy się zwężają. Inwentaryzuje otoczenie, do głosu dochodzi analityczny umysł.
— Router — szepcze. Konstrukcja z materii osobliwej orbitująca wokół brązowego karła, zaledwie parę lat świetlnych od Ziemi. — Jak dawno przeszliśmy na tę stronę?
Rozglądając się, widzi pokój wyłożony ściśle dopasowanymi kamieniami. Między nimi znajduje się głęboka wnęka z oknem, w stylu niegdysiejszych zamków krzyżowców, ale nie ma w niej szyby — tylko biały, pusty ekran. Jedyny mebel, oprócz perskiego dywanu na zimnych kamieniach, to łóżko, na którym siedzi. Przypomina jej to scenę ze starego filmu, zagadkę Kubricka — cała ta scenografia musi być zrobiona celowo, i to wcale nie jest zabawne.
— Czekam — oświadcza i z powrotem opiera się o wezgłowie.
— Według naszych zapisów taka reakcja oznacza, że jesteś już w pełni samoświadoma — mówi duch. — Dobrze. Bardzo długo byłaś nieświadoma. Wyjaśnienia będą długie i chaotyczne. Czy mogę zaproponować coś do jedzenia? Czego byś sobie życzyła?
— Kawę, jeśli macie. Chleb i humus. Coś do ubrania. — Amber, nagle onieśmielona, krzyżuje ręce. — Wolałabym jednak mieć dostęp administracyjny do tego świata. Trochę tu brakuje wygód, jak na rzeczywistość, w której mam żyć.
To nie do końca jest prawda — ma na przykład zaawansowany i przyjazny człowiekowi model biofizyczny, nie jest to tylko podrasowana trójwymiarowa pierwszoosobowa strzelanka. Wbija wzrok w lewe przedramię, gdzie opalona skóra i wypukła okrągła blizna stanowią pamiątkę po młodzieńczym wypadku z uszczelką ciśnieniową na orbicie Jowisza. Amber zastyga na chwilę. Porusza w milczeniu ustami, ale w tym wszechświecie jest uwięziona w jednym miejscu, nie może się rozdzielać ani zlewać w jedną z zagnieżdżonych rzeczywistości, po prostu wywołując podprogramy, które zainstalowano jej w zakamarkach umysłu jeszcze kiedy była nastolatką. Wreszcie pyta:
— Ile czasu nie żyłam?
— Dłużej, niż żyjesz, o parę rzędów wielkości — odpowiada duch.
Z powietrza nad jej łóżkiem zestala się taca z chlebkami pita, humusem i oliwkami, z boku pokoju pojawia się szafa na ubrania.
— Mogę zacząć wyjaśniać teraz albo zaczekać, aż skończysz jeść. Jak wolisz?
Amber rozgląda się raz jeszcze, potem skupia na białym ekranie we wnęce okiennej.
— Teraz. Dam sobie radę — mówi z ledwie wyczuwalną goryczą. — Chciałabym jak najszybciej zrozumieć, jakie popełniłam błędy.
— Widzę-widzimy, że jesteś zdecydowanym człowiekiem — mówi z nutką dumy w głosie duch. — To dobrze, Amber. Żeby tu przeżyć, będziesz potrzebować całej swojej stanowczości…
W świątyni obok wieży górującej nad suchą równiną nadszedł czas pokuty — myśli mieszkającego w wieży kapłana zabarwiają się żalem. Według zegara czasu rzeczywistego wciąż nastawionego na takt innej ery, jest Aszura, dziesiąty dzień Muharramu, tysiąc trzysta czterdziesta rocznica męczeństwa Trzeciego Imama, Saida asz Szuhady[12].
Kapłan w wieży był pogrążony w modlitwie przez nieskończoną ilość czasu, zatrzymany w wiecznej chwili medytacji i deklamacji. Teraz, gdy ogromne, czerwone słońce wpływa nad horyzont bezkresnej pustyni, jego myśli płyną ku teraźniejszości. Aszura to szczególny dzień — dzień zadośćuczynienia za zbiorowe winy, za zło wyrządzone zaniedbaniem; lecz Sadeq ma zwyczaj patrzeć w przyszłość. Wie, że to wada, ale jakże typowa dla jego pokolenia: pokolenia szyickiego duchowieństwa reagującego na zeszłowieczne ekscesy, pokolenia, które pozbawiło ulemów władzy doczesnej, zerwało z wilajatem al-fakih[13]Chomeiniego i jego następców, pozostawiło rządzenie ludziom i zaczęło się mierzyć z paradoksami współczesności. Teologiczną obsesją Sadeqa, jego specjalnością, jest program rewizji eschatologii i kosmologii. Tu, w wieży z białej, wysuszonej słońcem gliny, na bezkresnej równinie istniejącej tylko w wyimaginowanej przestrzeni stateczku wielkości puszki do napoju, kapłan zużywa swe cykle procesora na rozmyślania nad najbardziej złośliwym z trapiących mudżtahidów problemów — paradoksem Fermiego.
(Enrico Fermi jadł pewnego dnia obiad, a jego koledzy dyskutowali o tym, czy inne światy mogą być zamieszkane przez rozwinięte cywilizacje. „Skoro tak”, powiedział, „to czemu dotąd nas nie odwiedzili?”).
Sadeq kończy wieczorne obrzędy w niemal zupełnej ciszy, potem wstaje, przeciąga się, jak to ma w zwyczaju, i wychodzi z małego, bezludnego dziedzińca u podstawy wieży. Brama — ogrzane słońcem wrota z kutego żelaza — delikatnie poskrzypuje przy otwieraniu. Sadeq zerka na górny zawias, marszczy brwi, zaklinając go, by był czysty i nieuszkodzony. Model fizyki uznaje jego uprawnienia dostępu: cienka obrączka czerwieni wokół sworznia robi się srebrzysto-nowa i skrzypienie ustaje. Sadeq zamyka bramę i wchodzi do wieży.
Wspina się ciężkim, równym krokiem po spiralnych schodach, wijących się równomiernie ponad nim. Zewnętrzne ściany są pełne wąskich okienek-strzelnic. Przez każde z nich widzi inny świat. Tutaj, miesiąc ramadan, zmierzch. W kolejnym zielone, zamglone niebo i o wiele zbyt bliski horyzont. Starannie unika zastanawiania się nad implikacjami tej wielorakiej przestrzeni. Jest po modlitwie, po obcowaniu ze świętością i nie chce tracić bliskości wiary. I tak już znalazł się bardzo daleko od domu i ma wiele spraw do przemyślenia. Otaczają go dziwne i osobliwe idee, od których erozyjna pustynia wiary wcale nie daje wytchnienia.
U szczytu schodów dochodzi do drzwi z okutego żelazem starego drewna. Nie pasują tutaj — to architektoniczna i kulturowa anomalia. Klamkę stanowi pętla czarnego metalu. Sadeq spogląda na nią jak na czającą się do jadowitego ataku głowę żmii. Wyciąga jednak dłoń i przekręca klamkę, przestępuje przez próg i wchodzi do pałacu fantazji.
Nic tu nie jest prawdziwe, upomina się. Nie bardziej niż iluzje wyczarowane przez dżinów w opowieściach z tysiąca i jednej nocy. I tak jednak, widząc tę scenę, nie może powstrzymać się od uśmiechu — łagodzonego frustracją sardonicznego, samokrytycznego uśmiechu.
Ci, którzy pojmali Sadeqa, ukradli mu duszę i zamknęli ją — go — w bardzo osobliwym więzieniu: świątyni z wieżą sięgającą raju. Jest to cała klasyczna litania średniowiecznych marzeń, wydestylowana z piętnastu wieków piśmiennictwa. Otoczone kolumnadami dziedzińce, chłodne baseny wyłożone przebogatymi mozaikami, komnaty wypełnione wszelkimi wyobrażalnymi luksusami, na jakie pozwala głupia materia, bezkresne bankiety czekające na jego apetyt — i dziesiątki przepięknych niekobiet, chętnych, by spełnić każdą jego fantazję. Sadeq jest człowiekiem, fantazji ma więc aż nadto, ale nie pozwoli sobie ulec pokuszeniu.
Nie umarłem, rozumuje. Więc jakże mogę być w raju? Jest to zatem fałszywy raj, pokusa mająca sprowadzić mnie na manowce. Zapewne. Chyba że jestem martwy, ponieważ Allach, pochwalone bądź imię Jego, uznaje, że ludzka dusza oddzielona od ciała jest martwa. Ale skoro tak, to czyż transfer osobowości nie jest grzechem? W takim razie jestem grzesznikiem, i to nie może być raj. A poza tym, te dekoracje są takie infantylne!
Sadeq, zawsze skłonny do filozoficznych rozważań, wizję życia pośmiertnego też ma bardziej wyintelektualizowaną niż większość ludzi, włączył bowiem do niej idee równie podejrzane w kontekście wiary islamskiej, jak myśli Teilharda de Chardin dla XX-wiecznego Kościoła Katolickiego. Dla niego żaden wskaźnik nie sygnalizuje fałszywości raju lepiej niż właśnie obecność czekających na każde skinienie siedemdziesięciu i dwóch przepięknie bezmózgich hurys. Wynika z tego, że naprawdę nie może być martwy…
Cała ta kwestia realności jest tak drażniąca, że Sadeq co wieczór robi to samo. Idzie, nie bacząc na bezcenne dzieła sztuki, pośpiesznie mija nisze, w których nogi rozkładają niemal nagie supermodelki, po czym dociera do małego, nieumeblowanego pokoiku z pojedynczym wysokim oknem w jednej ze ścian. Tam siada po turecku na podłodze i medytuje; nie modli się, lecz intensywnie w skupieniu rozmyśla. Każdej fałszywej nocy (nie ma bowiem sposobu poznać, jak szybko płynie czas poza jego cyberprzestrzenną niszą) siada tak i myśli, w samotności umysłu biorąc się za bary z demonem Kartezjusza. A pytania, które sobie zadaje, co noc brzmią tak samo: czy jestem w stanie sprawdzić, czy to prawdziwe piekło? A jeśli nie, to jak z niego uciec?
Duch mówi Amber, że była martwa przez prawie jedną trzecią miliona lat. Po drodze wiele razy inkarnowano ją z zapisu — i umierała ponownie — ale nic o tym nie wie, bo jest odgałęzieniem głównego pnia, a wszystkie inne gałęzie umierały w izolacji.
Samą w sobie kwestią wskrzeszenia niespecjalnie się przejmuje — urodziła się w epoce postmoravcowej[14], więc po prostu pewne aspekty opisów wyjaśnień ducha wydają jej się rozczarowująco niepełne. Coś jakby powiedział, że uśpiono ją i przywieziono tutaj, ale nie dodał, czy samolotem, pociągiem, czy samochodem.
Nie ma problemu ze stwierdzeniem ducha, że znajduje się bardzo daleko od Ziemi — czyli w odległości około ośmiu tysięcy lat świetlnych. Gdy ona i inni zaryzykowali przesłanie swoich osobowości znalezionym na orbicie Hyundaia+4904/-56 routerem, zdawali sobie sprawę, że mogą wylądować gdziekolwiek — albo nigdzie. Ale żeby miała wciąż znajdować się w stożku światła punktu źródłowego — to już jest bardzo wątpliwe. Pierwszy odebrany przez SETI przekaz wyraźnie sugerował, że router jest częścią sieci samopowielających się natychmiastowych komunikatorów, rozsiewających się po wszystkich chłodnych brązowych karłach, których pełno w galaktyce. Spodziewała się więc wylądować znacznie dalej.
Znacznie bardziej bulwersujące jest stwierdzenie ducha, że ludzki genotyp już co najmniej dwa razy wymarł, że nieznana jest jego macierzysta planeta oraz że Amber jest prawdopodobnie jedynym ocalałym w publicznych archiwach człowiekiem. W tym momencie mu przerywa:
— Nie rozumiem, co to ma ze mną wspólnego! — Potem dmucha na filiżankę z kawą, chcąc ostudzić zawartość. — Nie żyję — wyjaśnia z nutą porozumiewawczego sarkazmu w głosie. — Nie pamiętasz? Po prostu tutaj przyjechałam. Tysiąc sekund temu, czasu subiektywnego, siedziałam w węźle kontrolnym statku kosmicznego, zastanawiając się, co zrobić z routerem, wokół którego orbitowaliśmy. Zdecydowaliśmy się przez niego przesłać, w ramach misji handlowej. I obudziłam się tutaj w łóżku, po fafnastu bimbalionach stuleci, gdziekolwiek i cokolwiek znaczy „tutaj”. Bez dostępu do sterowania rzeczywistością i moich rozszerzeń, nie mogę nawet sprawdzić, czy ta symulacja jest prawdziwa, czy osadzona w innej. Żebym zorientowała się w swojej sytuacji, musisz mi wyjaśnić po co ci w ogóle jakaś stara wersja mnie; a poza tym, dopóki nie dowiem się, kim jesteś, w niczym ci nie pomogę. Aha, a propos, co z resztą? Gdzie oni są? Bo wiesz, nie byłam sama.
Duch na moment zastyga i Amber czuje mokrą falę przerażenia. Może posunęłam się za daleko?
— Wydarzył się nieszczęśliwy wypadek — złowieszczo odpowiada duch. Morfuje z półprzejrzystej kopii ciała Amber w zarys ludzkiego szkieletu z misternymi naroślami na kościach sugerującymi więcej niż śmiertelnego kostniakomięsaka. — My-konsensus wierzymy, że jesteś najlepszą osobą, żeby zaradzić tej sytuacji. To dotyczy strefy zdemilitaryzowanej.
— Zdemilitaryzowanej? — Amber kręci głową, po czym upija łyk kawy. — Co masz na myśli? Co to za miejsce?
Duch znów migoce, przybierając za awatar abstrakcyjny obracający się hipersześcian.
— My zajmujemy przestrzeń wieloraką przyległą do strefy zdemilitaryzowanej. Strefa mieści się poza naszą główną rzeczywistością, mają do niej dostęp istoty, które swobodnie przechodzą przez nasz firewall, podróżując do zewnętrznej sieci i z zewnętrznej sieci. My-my używamy DMZ-a[15], żeby szacować wartość informacyjną istot migrujących, rozumnych jednostek walutowych i tym podobnych. My-my, kiedy przybyliście, złożyliśmy was w depozyt na zabezpieczenie przyszłych transakcji opcjami na kontrakty terminowe na gatunek ludzki.
— Waluta! — Amber nie wie, czy powinna być rozbawiona, czy zbulwersowana — obie reakcje wydają się stosowne. — Wszystkich gości tak traktujecie?
Duch ignoruje pytanie.
— Strefa padła ofiarą niekontrolowanej agresji semiotycznej. My-my sądzimy, że tylko ty możesz jej zaradzić. Jeśli zgodzisz się to uczynić, dokonamy wymiany wartości, zapłacimy, wynagrodzimy współpracę, wypłacimy wynagrodzenie, wyzwolimy, zrepatriujemy.
Amber opróżnia filiżankę.
— Wy w ogóle wchodziliście dotąd w ekonomiczne interakcje ze mną albo podobnymi do mnie ludźmi? — pyta. — Jeśli nie, to czemu mam wam wierzyć? Jeśli tak, dlaczego mnie wskrzesiliście? Spotkam tu może jakieś bardziej doświadczone wersje samej siebie? — Patrzy nań, unosi sceptycznie brew. — Wygląda to na początek dość opresywnej relacji.
Na wszystkie próby dowiedzenia się czegoś o własnej sytuacji duch reaguje unikami. Robi się przejrzysty, urasta do rozmiarów zamglonego okna na świat pełen niesamowitych kształtów. Nad krajobrazem pełnym zielonych jajowatych wzgórz i domków z sernika płyną chmury, z których wyrastają drzewa.
— Natura tego ataku: w DMZ-cie grasuje obca inteligencja — stwierdza. — Obcy przykłada błędną semiotykę do złożonych struktur służących do wspierania handlu. Amber, ty znasz tego obcego. Potrzebne nam rozwiązanie. Zabij potwora, a otrzymasz linię kredytową. Własną, zarządzaną przez siebie samą rzeczywistość, wgląd do umów handlowych, ulepszone zmysły, możliwość przemieszczania się. Możemy nawet unowocześnić cię do poziomu konsensusu ty-my, jeśli wyrazisz życzenie.
— A ten potwór… — Amber pochyla się i zagląda w okno.
Ma szczerą ochotę zignorować tę podejrzaną propozycję — nie wygląda ona zbyt kusząco. Unowocześnić mnie do poziomu widmowego fragmentu obcego umysłu grupowego? — myśli z ironią.
— Co to za obcy? — Bez możliwości wsparcia się w skomplikowanych wnioskowaniach wieloma wątkami naraz, czuje się ślepa i niepewna. — To któryś z Fajansistów?
— Brak danych. On-oni przybyli razem z tobą — odpowiada duch. — Przypadkowo zaktywizował się parę sekund przed teraźniejszością. Szaleje w strefie zdemilitaryzowanej. Amber, pomóż nam. Uratuj nasz węzeł, bo inaczej stracimy łączność z siecią. A kiedy to się stanie, zginiesz razem z nami-nami. Uratuj nas…
Pojedyncze wspomnienie, należące do kogoś innego, rośnie szybciej niż pocisk kierowany, jest też znacznie bardziej od niego śmiercionośne.
Jedenastoletnia Amber jest niezdarnym dzieckiem o zbyt długich kończynach, wałęsającym się po ulicach Hongkongu, turystką ze wsi podziwiającą rozpalone do czerwoności jądro Królestwa Środka. To jej pierwsze i ostatnie wakacje, zanim Trust Franklina przypnie ją pasami w ładowni kosmicznego samolotu Shenzhou i wystrzeli z Xinkiang na orbitę. Na razie cieszy się wolnością, choć jest zastawiona na jakieś parę milionów euro; przyszła mała taikonautka, gotowa do wieloletniej harówki na okołojowiszowej orbicie, żeby spłacić samonapędzającą się siatkę opcji, które mają do niej prawo własności. To niezupełnie niewolnictwo: dzięki temu, że tata wymyślił tę sztuczkę ze spółkami-wydmuszkami, nie musi obawiać się, że matka ją gdzieś dopadnie i z powrotem wtrąci do posthumanistycznego więzienia, polegającego na wychowywaniu jej jak staroświeckiej małej dziewczynki. Zatem teraz, gdy ma już trochę kieszonkowego, pokój w Hiltonie, a towarzystwa dotrzymuje jej połączony z Franklinami osobisty komunikator, postanawia wreszcie zabawić się w te osiemnastowieczne bzdury o oświeceniu w podróży, ale chce zrobić to porządnie.
Jest to bowiem jej ostatni dzień na wolności w tej przypadkowo wyewoluowanej biosferze.
W tej dekadzie wszystko dzieje się w Chinach, gorących, gęstych i pełnych drakońskich kar dla przestarzalców. Nacjonalistyczna żądza dogonienia Zachodu została zastąpiona konsumerystyczną żądzą posiadania wszystkich najnowszych gadżetów, najbardziej malowniczych pamiątek ze staroświeckich ulic Ameryki; najszybszych, najnowszych i najbardziej wypasionych upgrade’ów dla ciała i duszy. A Hongkong jest jeszcze szybszy i bardziej gorączkowy niż cała reszta Chin, albo i całego cholernego świata. Tu właśnie rozdziawiają gęby turyści z Tokio, przeżywając szok przyszłości, olśnieni stechnologizowanym życiem.
Idzie przez Jardine’s Bazaar. Wystawa cudów i dziwów, a nie „Żaden Bazar” myśli, zanurzając się w falach wilgotnego hałasu. Ze szkła i chromu dachów drogich centrów handlowych i luksusowych hoteli wyrastają szkieletowe grzybki kopuł geodetycznych, grożąc odfrunięciem w powiewie upalnej morskiej bryzy. Z Kai Tak nie wylatują już z hukiem samoloty pasażerskie, żadne połyskliwe aluminiowe chmury burzowe nie rozsiewają pasażerów o wybałuszonych oczach po galeriach i rybnych targach Kowloon i Nowych Terytoriów. W tych napiętych ostatnich dniach Wojny z Bezrozumiem na niebie poruszają się całkiem nowe i niesamowite kształty; Amber obserwuje z rozdziawionymi ustami startującego niemal pionowo shenyanga F-30, plątaninę w niepojęty sposób pozakrzywianych powierzchni, znikających w punkcie zbieżności perspektywy przeczącej tak wzrokowi, jak i radarowi. Chiński… myśliwiec? nosiciel rakiet? superkomputer? zmierza nad Morze Południowochińskie, by dołączyć do nieustającego patrolu, zapewniającego kapitalistyczny świat, że jest ono strzeżone przed Panami Wszelkiej Negacji, Wahabickim Złem.
Przez chwilę jest po prostu rozwiniętym nad wiek ludzkim dzieckiem. Jej podświadomość została odłączona od sieci przez potężne infowojenne demony, chińskie rządowe cenzuroboty uniemożliwiające jej pozyskanie informacji o ich najgroźniejszej broni. Gdy umysł ma przez chwilę pusty jak wydmuszka, facet o pociągłej twarzy, z niebieskimi włosami szturcha ją w nerki i zrywa z ramienia torbę.
— Ej! — krzyczy, potykając się.
Widzi wszystko nieostro, optyka nie reaguje, nie chce zapamiętać biometrycznego modelu napastnika. To ten martwy moment, martwa strefa bez zasięgu sieci, a złodziej ucieka, zanim Amber zdąży złapać równowagę. Poza tym, z odłączonymi od sieci rozszerzeniami nie ma pojęcia, jak się po kantońsku krzyczy „Łapać złodzieja!”.
Parę sekund później myśliwiec znika z zasięgu wzroku i państwowe cenzorskie pole się luzuje.
— Łapcie go, palanty! — krzyczy, ale ciekawscy kupujący po prostu gapią się na niegrzeczne cudzoziemskie dziecko.
Starsza kobieta celuje w nią jednorazowym telefonem i coś odkrzykuje. Amber puszcza się biegiem. W brzuchu już czuje drgania emitowanych przez torbę infradźwięków — jeśli jej zaraz nie dogoni, torba urządzi scenę. Klienci rozpraszają się, kobieta z wózkiem, uciekając, o mało jej nie rozjeżdża.
Zanim Amber dociera do przerażonej torby, złodziejowi udaje się ulotnić. Przez prawie minutę musi ją głaskać, żeby przestała wrzeszczeć i schowała kolce, dając się podnieść. Do tego czasu pojawia się już robocop.
— Dokumenty proszę — rzęzi syntetyczną angielszczyzną.
Amber w przerażeniu patrzy na torbę: w boku zieje wielka dziura, a całość jest o wiele za lekka. Nie ma go, myśli zrozpaczona. Ukradł go.
— Pomocy — mówi słabym głosem, pokazując torbę zdalnemu policjantowi, patrzącemu oczyma robota. — Okradziono mnie.
— Co zginęło? — pyta robot.
— Mój Hello Kitty — mówi, trzepocąc rzęsami. Kłamliwość puszczona na pełne obroty, sumienie pod obcas, ostrzeżone o poważnych konsekwencjach, gdyby policja odkryła prawdziwą naturę kotka. — Ukradli mi kotka! Może mi pan pomóc?
— Z pewnością — odpowiada gliniarz, kładąc jej na ramieniu uspokajającym gestem dłoń, która zamienia się w stalową obrączkę, gdy wpycha ją do furgonetki i sztywnym, oficjalnym językiem informuje, że jest aresztowana pod zarzutem kradzieży sklepowych, a w celu udowodnienia niewinności musi w pełni współpracować podczas audytu wszystkich posiadanych rzeczy.
Do czasu, gdy białkowy mózg Amber zdał sobie sprawę, że został grzecznie aresztowany, niektóre zewnętrzne wątki już się rozdarły, wołając o pomoc, a systemy śledzenia mobilnego handlu zidentyfikowały komisariat, na który ją wiozą dzięki śladom w logach kliknięć i pomocnemu menedżerowi licencji software’owych. Wypączkowują agenty mające powiadomić członków Franklinów, Amnesty International, Partię Kosmosu i Wolności oraz prawników ojca. Gdy policjantka w średnim wieku pakuje ją do wiśniowo-turkusowego aresztu dla młodocianych przestępców, w dyżurce dzwonią już telefony z pytaniami od prawników, dostawców fast foodów oraz pewnego wyjątkowo czujnego brukowego pisemka śledzącego koneksje tatusia.
— Pomoże mi pani odzyskać mojego kotka? — pyta ją poważnym tonem.
— Nazwisko — czyta policjantka, oczy ma rozbiegane od symultanicznego tłumaczenia. — Proszę wydać poważny papier tożsamości.
— Ukradli mi kota — upiera się Amber.
— Kota? — Policjantka wygląda na zdezorientowaną, potem sfrustrowaną. Ewidentnie nie ma w repertuarze nastoletnich obcokrajowców odpowiadających na pytania jakimś bełkotem. — Nazwisko pytamy podać?
— Nie — mówi Amber. — Chodzi o mojego kota. Ukradli go. Kota mi ukradli.
— Aha! Dokumenty proszę.
— Dokumenty? — Amber jest coraz bardziej wystraszona. Nie czuje świata na zewnątrz, celę otacza klatka Faradaya, w środku jest klaustrofobicznie cicho. — Chcę mojego kota! I to już!
Gliniara pstryka palcami, potem sięga do kieszeni i wyciąga kartę identyfikacyjną, którą wskazuje zamaszystym gestem.
— Dokumenty — powtarza. — Albo.
— Nie wiem, o czym pani mówi! — lamentuje Amber.
Policjantka patrzy na nią dziwnie.
— Czekaj. — Wstaje, wychodzi, a minutę później wraca z facetem o pociągłej twarzy, w ciemnym garniturze i delikatnie świecących okularach w drucianych oprawkach.
— Co to za sceny?! — pyta chamskim i obcesowym tonem. — Jak się nazywasz? Odpowiadaj, albo będziesz tu nocować.
Amber wybucha płaczem.
— Ukradli mi kota — łka.
Detektyw i gliniara ewidentnie nie wiedzą, jak sobie z tym poradzić; przeraża ich klimat emocjonalnego chaosu z podtekstem kłopotliwego dyplomatycznego incydentu.
— Czekaj tutaj — mówią i wychodzą z celi, zostawiając ją z plastikowym animatronicznym koalą oraz tandetnym libańskim automatem z kawą.
Dopiero teraz docierają do niej konsekwencje tej straty — porwania Aineko — i Amber płacze głośno i beznadziejnie. W każdym wieku trudno poradzić sobie z utratą kogoś bliskiego, kot był jej złośliwie dowcipnym towarzyszem przez rok, opoką pewności dającą jej siłę do uwolnienia się ze szponów matki. To straszne, tak go stracić na rzecz jakiejś chińskiej dziupli, gdzie pewnie pokroją go na części albo przerobią na zupę. Amber, zrozpaczona, udręczona, wyje do ścian pokoju przesłuchań, podczas gdy uwięzione na zewnątrz wątki jej świadomości szukają kopii zapasowych, z którymi mogłyby się zsynchronizować.
Jednak po godzinie, gdy się uspokaja, opadając w studnię czystej rozpaczy, rozlega się pukanie — pukanie! — do drzwi. Ktoś wścibski wsuwa głowę.
— Proszę przyjść z nami. — To policjantka z kiepskim softem tłumaczącym. Widzi, że Amber płacze i zaczyna coś mamrotać pod nosem, ale gdy wstaje i człapie ku niej, kobieta się zamyka.
Prowadzi dziewczynę do sali z biurowymi boksami, pełnej policyjnych biurokratów w różnych stadiach teleobecności. Przy jednym z pierwszych biurek czeka detektyw z owiniętym sznurkiem wilgotnym kartonowym pudełkiem.
— Proszę zidentyfikować — prosi, przecinając sznurek.
Amber kręci głową, oszołomiona napływem synchronizujących wspomnienia wątków.
— Czy to…?
Mokry papier pokrywki rozchyla się. Z pudełka wyskakuje trójkątna główka i węszy. Puszcza bąbelki z porośniętych brązowym futerkiem nozdrzy.
— Co tak długo? — pyta kot, gdy Amber sięga do pudełka i wyciąga go. Futro ma mokre i zmatowiałe od słonej wody.
— Jeśli mam wam załatwić tego obcego, na początek proszę mi dać uprawnienia do modyfikacji rzeczywistości — mówi Amber. — Potem znajdź najnowsze instancje wszystkich ludzi, którzy przybyli tu ze mną, zbierz ich wszystkich razem i im też daj uprawnienia roota. A potem potrzebny nam będzie dostęp do innych osadzonych w DMZ-cie światów. I jeszcze broń. Dużo broni.
— To może być trudne — odpowiada duch. — Wielu z tych pozostałych ludzi już osiągnęło stan zatrzymania. Co najmniej jeden jeszcze żyje, ale nie jest dostępny, dopóki trwa pewien eschatologiczny eksperyment. Nie wszyscy zostali zarejestrowani z funkcją wersjonowania; inni zostali-zostają zagubieni w DMZ-cie. My-teraźniejsi możemy dać ci ekstremalny dostęp do strefy zdemilitaryzowanej, ale zapytujemy o potrzebę broni opartej na energii kinetycznej.
Amber wzdycha.
— Wy naprawdę jesteście medialnymi analfabetami, co? — Wstaje i przeciąga się, czując, jak z jej mięśni wysącza się symulowane senne odrętwienie. — I chcę z powrotem moją… — Ma to na końcu języka. Czegoś brakuje. — Czekajcie. O czymś zapomniałam. — O czymś ważnym, myśli zdziwiona. Czymś, co przez cały czas ze mną było i mi… podpowiadało…? mrrrr… pomagało? — Dobra, nieważne. — Usta same wymawiają słowa. — Naprawdę potrzebny mi ten drugi człowiek. To nie podlega dyskusji. Dobrze?
— Może być z tym kłopot — powtarza duch. — Ta istota jest zapętlona w rekurencyjnie zamkniętym świecie.
— Co? — Amber mruga. — Możesz to sformułować inaczej? Albo wyjaśnić na przykładzie?
— Przykład. — Duch zagina powietrze w pokoju w rozżarzoną kulę plazmy w kształcie butelki Kleina. Amber, patrząc na nią, dostaje zeza. — Najbliższym odniesieniem w ludzkiej bazie historycznej jest demon Kartezjusza. Ta istota ukryła się w zamkniętej przestrzeni, ale teraz już nie wie, czy jest ona obiektywnie prawdziwa, czy nie. A w każdym razie odmawia interakcji.
— A możecie mnie tam przenieść? — pyta Amber. Umie sobie radzić z kieszonkowymi światami, robi to całe życie. — Dajcie mi tylko jakąś przewagę…
— Z takim postępowaniem może się wiązać ryzyko — ostrzega duch.
— Nie obchodzi mnie to — rzuca gniewnie. — Przenieście mnie tam i tyle. Znam tego kogoś, prawda? Wyślijcie mnie w jej sny, a ja ją obudzę, okej?
— Rozumiem — mówi duch. — Przygotuj się.
Bez słowa ostrzeżenia Amber pojawia się gdzie indziej. Rozgląda się, widzi misterną mozaikową podłogę, bielone ściany z pustymi otworami okiennymi, za którymi na nocnym niebie delikatnie mrugają gwiazdy. Jej ubranie jakimś sposobem zostało zastąpione przez seksowną bieliznę pod prawie przezroczystą suknią, a włosy urosły o prawie pół metra. Bardzo to dezorientujące. Mury są z kamienia. Stoi w drzwiach do pokoju, gdzie nie ma niczego poza łóżkiem. A na nim…
— Cholera! — wykrzykuje. — Coś ty za jedna?
Młoda i niewiarygodnie, klasycznie piękna kobieta na łóżku patrzy na nią pustym wzrokiem, potem przewraca się na bok. Jest naga, bezwłosa od uszu w dół, leży w leniwej, zachęcającej pozycji.
— Tak? — pyta Amber. — O co chodzi?
Kobieta na łóżku przyzywa ją powolnym gestem. Amber kręci głową.
— Niestety, to nie moja scena. — Wycofuje się na korytarz, potyka, nieprzyzwyczajona do tak wysokich szpilek. — To jakaś samcza fantazja, prawda? I to jakiegoś głupawego nastolatka.
Jeszcze raz się rozgląda. W jedną stronę korytarz prowadzi do szeregu kolejnych drzwi, z drugiej kończy się spiralnymi schodami. Amber skupia się, próbując przekonać świat, żeby zaprowadził ją do logicznego celu, ale uzyskuje zero reakcji.
— No nic, będę musiała sama odwalić robotę. Szkoda, że…
Marszczy brwi. Już prawie chciała, żeby był z nią ktoś jeszcze, ale nie pamięta kto. Bierze więc głęboki wdech i rusza ku schodom.
— W górę, w dół? — zapytuje sama siebie.
W górę — skoro już masz wieżę, to chyba logiczne, że chcesz spać na samym szczycie. Pnie się więc po stopniach, przytrzymując spiralnej poręczy. Ciekawe, kto to wszystko wymyślił i w jaką rolę wpasuję się w jego scenariuszu? Po namyśle, to drugie pytanie wydaje się głupie i retoryczne. Już ja mu powiem parę słów…
Na górze schodów natrafia na proste, drewniane drzwi z niezamkniętą zasuwą. Przystaje na kilka sekund, szykując się do konfrontacji z marzycielem tak pogrążonym w solipsyzmie, że zbudował wokół siebie ten zamek erotycznych marzeń. Mam nadzieję, że to nie Pierre, myśli ponuro, popychając drzwi.
Pokój jest pusty, podłogę ma drewnianą. Żadnych mebli, tylko jedno puste okno wysoko na ścianie. Pośrodku siedzi po turecku mężczyzna w długiej szacie, odwrócony do niej plecami. Mruczy coś cicho i delikatnie się kiwa. Amber aż traci dech, uświadamiając sobie, kto to taki.
Ja pierdolę!
Wytrzeszcza oczy.
To on przez cały czas miał w głowie coś takiego?
— Nie wzywałem cię — mówi spokojnie Sadeq, nie odwracając się, żeby na nią spojrzeć. — Idź precz, kusicielko. Nie jesteś prawdziwa.
Amber odchrząkuje.
— Przykro mi cię rozczarować, ale się mylisz — odpowiada. — Trzeba złapać jakiegoś obcego potwora. Idziesz ze mną na polowanie?
Sadeq przestaje kiwać głową. Powoli się unosi, prostuje plecy, potem wstaje i się odwraca. Oczy błyszczą mu w blasku księżyca.
— Dziwne. — Rozbiera ją wzrokiem. — Przypominasz kogoś, kogo znałem. Nigdy wcześniej tak nie było.
— Kurwa żeż twoja…! — Amber prawie wybucha, ale po chwili się hamuje. — Co to ma być, konferencja Zjednoczenia Solipsystów?
— Ja… — Sadeq wygląda jak osłupiały. — Przepraszam, czy ty twierdzisz, że jesteś prawdziwa?
— Tak prawdziwa, jak ty. — Amber chwyta go za rękę. Sadeq nie stawia oporu, gdy ciągnie go do drzwi.
— Jesteś pierwszą osobą, która mnie odwiedza. — Sadeq jest wyraźnie wstrząśnięty.
— No chodź, rusz się. — Ciągnie go za sobą, w dół spiralnymi schodami. — Chcesz tu zostać? Naprawdę? — Zerka na niego. — Co to w ogóle za miejsce?
— Piekło to niebo w krzywym zwierciadle — mówi powoli, przepuszczając brodę między palcami swobodnej ręki. Nagle łapie ją w talii i przyciąga do siebie. — A teraz zobaczymy, jak bardzo jesteś prawdziwa…
Amber, nieprzyzwyczajona do takiego traktowania, nadeptuje mu na stopę i odpycha go.
— Jesteś prawdziwa! — krzyczy, obijając się o poręcz schodów. — Wybacz mi, wybacz! Musiałem sprawdzić…
— Co sprawdzić? — warczy Amber. — Jeśli jeszcze raz mnie tkniesz, zostaniesz tu i zgnijesz! — Już zaczyna wypączkowywać ducha, który przekaże obcemu na zewnątrz, żeby ją zabrał z tego kieszonkowego świata. Groźba jest więc poważna.
— Ale musiałem… zaczekaj. Masz wolną wolę. Właśnie to wykazałaś. — Oddycha ciężko, spoglądając na nią błagalnie. — Najmocniej cię przepraszam, wybacz mi! Musiałem się przekonać, że nie jesteś kolejnym zombiakiem!
— Zombiakiem?
Amber się rozgląda. Za nią pojawiła się kolejna żywa lala, stoi w drzwiach ubrana w obcisły skórzany kostium bez krocza. Zapraszająco kiwa do Sadeqa. Inne ciało, odziane w paski gumy w strategicznych miejscach, pomiaukuje u jej stóp, wijąc się uwodzicielsko. Amber unosi brwi.
— Wziąłeś mnie za coś takiego?
Sadeq kiwa głową.
— Ostatnio się wycwaniły. Niektóre nawet umieją mówić. Jedną prawie pomyliłem z… — Dygoce konwulsyjnie. — Nieczysta!
— Nieczysta. — Amber przygląda mu się z namysłem. — W takim razie to chyba nie jest twój osobisty raj, co? — Po chwili wyciąga do niego rękę. — Idziemy.
— Przepraszam, że wziąłem cię za zombiaka — powtarza Sadeq.
— Zważywszy okoliczności, chyba ci wybaczę — odpowiada Amber.
A potem duch zabiera ich oboje na zewnątrz.
W teraźniejszości zbiegają się kolejne wspomnienia:
Imperium Pierścienia to olbrzymie skupisko samopowielających się robotów, zgromadzone przez Amber na niskiej orbicie okołojowiszowej, napędzane masą i pędem niewielkiego księżyca J-48 Barney i stanowiące platformę startową dla międzygwiezdnej sondy, którą pomagają jej zbudować partnerzy biznesowi ojca. To także siedziba jej tronu i, jedno z ważniejszych, centrum usług jurystycznych w zewnętrznym Układzie Słonecznym. Tu Amber jest królową, arbitrem i władczynią. Sadeq zaś jej sędzią i doradcą.
Powód, którego Amber zna tylko jako rozbłysk na radarze o trzydzieści minut świetlnych stąd, złożył w jej sądzie pozew, oskarżający o nadużycie władzy, herezję i pieniactwo pewną półrozumną korporacyjną piramidę finansową. Przybyła ona do przestrzeni okołojowiszowej dwanaście milionów sekund temu i wydaje się skoncentrowana na nawróceniu na swój osobliwy zestaw memów wszystkich inteligentnych istot w okolicy. O jej uwagę błaga cały pakiet wielowątkowych kontrpozwów, twierdzących, że ów rozbłysk, pisząc o ich intencjach i celach, narusza ich prawa patentowe, autorskie oraz tajemnicę handlową.
Amber nie ma teraz na Pierścieniu, więc nie może się tym osobiście zająć. Pozostawiła Sadeqa, żeby walczył z opornymi mechanizmami jej systemu prawnego — zaprojektowanego od podstaw po to, by sądowe spory między korporacjami były upierdliwe jak mało co — sama natomiast zabrała Pierre’a na dyplomatyczną wizytę w innej jowiszowej kolonii — Republice Żłobka. Założył ją statek-sierociniec Trustu Franklinów, Ernst Sanger, w ciągu ostatnich czterech lat Republika urosła do rozmiarów trzykilometrowego, rachitycznego płatka śniegu. W jej centrum wykwita rosnący powoli cylinder O’Neilla: większość mieszkańców stacji ma mniej niż dwa lata — to nowe, nad wiek rozwinięte nabytki borganizmu Trustu.
Z boku wzgórza niepewnie trzymającego się wewnętrznej ściany wirującej misy znajduje się plac wyłożony czymś całkiem podobnym do chropowatego marmuru. Niebo to czarna otchłań, kręcąca się powoli wokół wycelowanej w Jowisza osi. Amber rozpiera się w wiklinowym fotelu, z wyciągniętymi nogami i jedną ręką na czole. Na stołach przed nią walają się resztki gigantycznego obiadu. Ociężała i objedzona, głaszcze zwiniętego na kolanach kota. Pierre gdzieś poszedł, pewnie zwiedzać jakiś prototypowy ekosystem, testowany akurat przez którąś grupę inicjatywną umysłów borga. Amber zupełnie się tym nie zainteresowała. Zjadła przepyszny posiłek, nie ma na głowie żadnych pozwów, w domu wszystko idzie jak trzeba po ścieżce krytycznej, a poza tym, tak trudno ostatnio o przyjemnie spędzony czas…
— Masz kontakt z ojcem? — pyta Monica.
— Uhm. — Amber gładzi bok mruczącego cicho kota. — Mejlujemy do siebie. Czasem.
— Tak tylko, z ciekawości. — Monica to miejscowa królowa borga, gibka, piwnooka, z myląco leniwym, przeciągającym głoski akcentem, angielszczyzną z Yorkshire przenikającą się ze slangiem z Doliny Krzemowej. — Wiiisz, do mnie czasem napisze.Teraz, kiedy Gianni jest na emeryturze, nie ma za wiele do roboty tam na dole studni. Mówił, że może tu przyjedzie.
— Gdzie? Na orbitę Jowisza? — Amber otwiera oczy w popłochu. Aineko przestaje mruczeć i spogląda oskarżycielsko na Monikę.
— Nie denerwuj się. — Monica wygląda na lekko rozbawioną. — Nie będzie ci się chyba w nic wtrącał.
— Ale tutaj… — Amber prostuje się. — Szlag — dodaje cicho. — Co mu do łba strzeliło?
— Niepokoje wieku średniego, według moich braci z dna studni. — Monica wzrusza ramionami. — Tym razem Annette go nie powstrzymała. Ale jeszcze się nie przygotował mentalnie do podróży.
— Świetnie. To może nie… — Amber urywa. — ”Mentalnie”? Co konkretnie masz na myśli?
Starsza kobieta uśmiecha się do niej drwiąco przez parę sekund, potem ustępuje.
— On chce sobie zrobić transfer osobowości.
— A co? To wstyd czy jak? — pyta Ang.
Amber zerka na nią z lekką irytacją, ale Ang nie patrzy w jej stronę. Też mi przyjaciele, myśli Amber. Zostanie królową wszystkiego w zasięgu wzroku to świetna metoda na zepsucie koleżeńskich układów.
— On tego nie zrobi — wyrokuje Amber. — Jego talent się wypalił.
— Myśli, że kiedy zoptymalizuje się do wielobieżności, uda mu się go odzyskać. — Monica nadal się uśmiecha. — Sama mówiłam, że właśnie tego mu potrzeba.
— Nie chcę, żeby ojciec zawracał mi tu dupę. Albo matka. Albo ciocia Nette i wujek Gianni. Pismo do kontroli imigracyjnej: zakaz wjazdu dla Manfreda Macksa oraz pozostałych wymienionych osób, bez zezwolenia sekretarza Jego Królewskiej Mości.
— A co on zrobił, że tak cię drażni? — pyta od niechcenia Monica.
Amber wzdycha i się garbi.
— Nic. Nie jestem niewdzięczna, ani nic takiego, po prostu ten jego ekstropianizm jest aż żenujący. Przecież to właśnie on robił w zeszłym wieku za apokalipsę. Wiesz?
— A mnie się wydaje, że jak na ludzką istotę, bardzo daleko patrzył w przyszłość — oświadcza ustami Moniki borg Franklinów.
Amber odwraca wzrok. Pierre by to zrozumiał, myśli. Pierre wiedziałby, dlaczego tak niechętnie reaguje na perspektywę przyjazdu ojca. Pierre także chce wyrzeźbić sobie swoją własną niszę, bez zaglądających przez ramię rodziców, chociaż z zupełnie innych powodów. Skupia wzrok na kimś płci męskiej i mniej dojrzałym. To chyba Nicky, myśli, choć dość dawno go nie widziała — idzie ku skwerowi, kompletnie nagi i przepięknie opalony.
— Rodzice. Jaki z nich w ogóle pożytek? — pyta Amber z całą zadziornością siedemnastolatki. — Nawet jeśli pozostaną neoteniczni, i tak stracą elastyczność. I jeszcze ta długa, paleolityczna tradycja niewolnictwa nieletnich. Dla mnie kompletnie nieludzka.
— A powiedz, ile miałaś lat, kiedy można cię było zostawić samą w domu? — prowokuje Monica.
— Trzy. Wtedy dostałam pierwsze wszczepki. — Amber uśmiecha się do podchodzącego młodego Adonisa, który odwzajemnia uśmiech. Tak, to Nicky, wyraźnie się cieszy, że ją widzi. Fajne jest to życie, myśli, zastanawiając się leniwie, czy powiedzieć Pierre’owi.
— Czasy się zmieniają — rzuca Monica. — Nie spisuj rodziny za wcześnie na straty, może się zdarzyć, że jeszcze będzie ci potrzebna.
— Hm. — Amber się krzywi, słysząc starą frakcję borga. — Wszyscy tak mówicie!
Wchodząc na trawę, od razu czuje, jak wokół otwierają się możliwości. Ma tu uprawnienia zarządcze, a sam wszechświat jest wielki i otwarty, nie to co egzystencjalna pułapka Sadeqa. Jedno drgnienie podprocesu poprawia jej własny wizerunek, skraca włosy i przywraca wygodne ubranie. Kolejne dostarcza przydatnych diagnostycznych wskazań. Ma paskudne przeczucie, że chodzi tu w izolowanym środowisku-piaskownicy pewnie dla kompatybilności — pewne drobiazgi sugerują, że dostęp do interfejsu kontrolnego symulacji idzie przez pośredników — ale przynajmniej go dostała.
— O rany! Z powrotem w prawdziwym świecie! — Nie posiada się z ekscytacji, zapomina nawet, że była zła na Sadeqa za to, że wziął ją za aktorkę w swoim kartezjańskim teatrze, odgrywającym sceny z purytańskiego piekła. — O, zobacz! To DMZ!
Stoją na trawiastym pagórku ponad skrzącym się śródziemnomorskim miastem, które drzemie pod rozmytym fraktalnym niesłońcem, wiszącym pośrodku hiperboloidalnego krajobrazu, niknącego w niesamowicie odległym błękicie. W ścianach świata tkwią w regularnych odstępach bladobłękitne studnie, łączące go z innymi elementami wielorakiego wszechświata.
— Duchu, jakie to ma wymiary? W porównaniu z planetami.
— Strefa zdemilitaryzowana to zagnieżdżona rzeczywistość, przez którą przechodzą wszystkie transfery pomiędzy routerem w miejscowym układzie gwiezdnym oraz cywilizacją, która go zbudowała. Wykorzystuje moc rzędu jednej tysięcznej umysłu-matrioszki, którego jest częścią, choć wspomniana niekontrolowana inwazja pochłania obecnie znaczną jej część. Znane jest wam pojęcie mózgu-matrioszki? — Duch brzmi marudnie i pedantycznie.
Sadeq kręci głową. Amber patrzy nań z niedowierzaniem.
— Rozbieramy wszystkie planety danego układu gwiezdnego — wyjaśnia. — Zamieniamy je w pył nanokomputerowy, zasilany wymiennikami ciepła i rozsiany na koncentrycznych orbitach wokół centralnej gwiazdy. Wewnętrzne orbitale pracują blisko punktu topnienia żelaza, zewnętrzne są zimne jak ciekły azot, każda warstwa żywi się ciepłem odpadowym poprzedniej. Coś jak ruska matrioszka zrobiona ze sfer Dysona, sfera w sferze w sferze, tylko że nie jest zaprojektowane do wspierania ludzkiego życia. To komputronium, materia zoptymalizowana do obliczeń już na poziomie atomowym, a na niej chodzą wyłącznie transfery osobowości — tato oszacował kiedyś, że nasz Układ Słoneczny mógłby w ten sposób obsłużyć jakieś, eee… sto miliardów razy więcej mieszkańców, niż ma Ziemia. Skromnie licząc. Wszyscy jako transfery, żyjący w symulacjach. Jeśli na początku rozbierze się wszystkie planety i zbuduje mózg-matrioszkę.
— Aha. — Sadeq kiwa z namysłem głową. — Wy też tak to definiujecie? — rzuca ku świecącemu punkcikowi, którym duch zaznacza swoją obecność.
— Zasadniczo tak — odpowiada ten, prawie z urazą.
— Zasadniczo? — Amber się rozgląda.
Miliard światów do zbadania, myśli oszołomiona. I to na samym firewallu? Ma niejasne poczucie, że ktoś ją oszukuje: ludzkie możliwości przekracza już samo przeliczenie cyferek w pojawiających się tu wielkich liczbach, ale nie ma w tym nic fundamentalnie niezrozumiałego. Tato mówił, że Amber zapewne zobaczy taki świat jeszcze za swojego białkowego życia. Tato i jego kompani od kielicha, śpiewający „Rozebrać Księżyc! Przetopić Marsa!” w zamku pod Pragą i czekający, aż dotrą pierwsze wyniki bezwstydnie zmanipulowanych wyborów. Było wtedy trzecie dziesięciolecie, Partia Kosmosu i Wolności przejmowała stery Unii Europejskiej i dodawała gazu do prędkości ucieczki. Tylko że teraz podobno znalazła się kiloparseki od domu, wśród przedwiecznych obcych cywilizacji i w ogóle. Gdzie ich niezwykła supernauka? Gdzie gwiazdy neutronowe, słońca zrobione z materii osobliwej, przystosowane do obliczeń z prędkościami jądrowymi, a nie elektronicznymi? Coś mi tu śmierdzi, myśli, wypączkowując kopię samej siebie i otwierając prywatny kanał do Sadeqa.
— Są za mało rozwinięci. Myślisz, że ci goście to ktoś w rodzaju Fajansistów? Pasożytów albo barbarzyńców, którzy jadą machiną na gapę?
— Myślisz, że nas oszukują? — odsyła Sadeq.
— Hm. — Amber rusza w dół na piazzę pośrodku miasteczka-podróbki. — To wszystko jest zbyt ludzkie.
— Ludzkie… — powtarza Sadeq dziwnie tęsknym głosem. — Nie mówiliście czasem, że ludzie wymarli?
— Wasz gatunek jest przestarzały — rzuca z satysfakcją duch. — Niewystarczająco przystosowany do sztucznych rzeczywistości. Źle zoptymalizowane układy, nadmiernie skomplikowane czujniki o niskiej przepustowości, niechlujne użycie zmiennych globalnych…
— Tak, tak, rozumiem, o co chodzi — mówi Amber, znów wpatrując się w miasteczko. — W takim razie, czemu sądzisz, że załatwimy obcego, z którym macie problem?
— Bo o was prosił — odpowiada duch, zwężając się z elipsy w linię, a potem kurcząc w pozbawiony wymiarów jaskrawy punkt. — O, już idzie. My-ja nie ryzykujemy kontaktu. Wezwij nas-mnie, gdy zabijesz smoka. Do widzenia.
— Jasna cho… — Amber się obraca.
Są jednak z Sadeqiem sami, pod palącym słońcem. Piazza, całkiem jak ta w Republice Żłobka, jest uroczo rustykalna — ale nikogo i nic nie ma w domu, jeśli nie liczyć prażących się w południowym słońcu ozdobnych żeliwnych mebli ogrodowych, stołu z parasolem. W plamie słońca pod nim rozciąga się coś włochatego.
— Wygląda na to, że jesteśmy sami — mówi Sadeq. Uśmiecha się krzywo, potem wskazuje stół. — Może zaczekamy, aż przyjdzie gospodarz?
— Gospodarz. — Amber się rozgląda. — Strasznie się boją tego obcego. Ciekawe dlaczego?
— Prosił, żeby nas wezwać. — Sadeq odwraca się do stołu, odsuwa krzesło i ostrożnie siada. — To może być bardzo dobra wiadomość. Albo bardzo zła.
— Hm. — Amber kończy obserwację, nie widząc oznak życia.
Nie ma lepszych pomysłów, więc też podchodzi do stołu i zasiada naprzeciwko Sadeqa. Pod jej taksującym wzrokiem zachowuje się nieco nerwowo; może po prostu jest zażenowany, że widział ją w bieliźnie. Gdyby moje zaświaty tak wyglądały, też bym była zażenowana, myśli sobie Amber.
— Ej, prawie weszłaś na… — Sadeq zamiera, wpatrując się w coś tuż obok jej lewej stopy. Przez chwilę ma zdumioną minę, potem uśmiecha się szeroko. — Co ty tu robisz? — pyta jej ślepą plamkę.
— Z kim ty rozmawiasz? — pyta zdumiona.
— Ze mną, głuptasie. — Ze ślepego punktu odpowiada coś rozkosznie znajomego. — Czyli te bałwany chcą cię wykorzystać, żeby się mnie pozbyć, taa? Niezbyt to przemyślane.
— Kto… — Amber wbija wzrok w płytę chodnikową, wypączkowuje stado duchów nerwowo atakujących wszystkie dostępy do modyfikacji tej rzeczywistości. Ślepoty najwyraźniej nic nie rusza. — Ty jesteś tym obcym?
— No a kto? — pyta z gryzącą ironią ślepa plamka. — Nie, jestem kotką twojego ojca. Posłuchaj, chcesz się stąd wydostać?
Amber trze oczy.
— W ogóle cię nie widzę, kimkolwiek jesteś — odpowiada. — My się znamy? — Ma dziwne wrażenie, że naprawdę go zna, że to ktoś ważny, że to istotna luka w jej tożsamości, ale w żaden sposób nie potrafi sobie przypomnieć, kto to taki.
— Jasne, kochanie. — W głosie-niegłosie wydobywającym się z mglistej plamki na trawie pobrzmiewa nutka zmęczenia życiem. — Nieźle was oboje zhackowali. Wpuśćcie mnie, to wam to naprawię.
— Nie! — wykrzykuje Amber, na sekundę przed Sadeqiem, który patrzy na nią dziwnie. — Naprawdę jesteś najeźdźcą?
Ślepa plamka wzdycha.
— Takim samym jak ty, pamiętasz? Przyjechaliśmy tu razem. Z jedną różnicą: ja nie pozwalam, żeby jakiś durny korporacyjny duch używał mnie jako wymienialnej waluty.
— Wymienialnej… Pamiętam cię — mówi powoli Sadeq, z wyrazem osłupienia na twarzy. — O co ci chodzi?
Ślepa plamka ziewa, ukazując ostre białe kiełki. Amber potrząsa głową, chcąc odgonić halucynację.
— Niech no zgadnę. Obudziłaś się w jakimś pokoju, ten obcy duch powiedział ci, że ludzki gatunek wymarł, a potem poprosił, żebyś mnie załatwiła. Tak? — pyta ślepa plamka.
Amber kiwa głową, lodowaty paluch strachu jeździ jej tam i z powrotem po kręgosłupie.
— On kłamie? — pyta.
— Jak cholera. — Ślepa plamka uśmiecha się teraz. Ten uśmiech pośród pustki nie znika; po prostu wokół nie widać żadnego ciała. — Według mojej orientacji jesteśmy jakieś szesnaście lat świetlnych od Ziemi. Przeszli tędy Fajansiści, ogołocili wszystko do zera i gdzieś poszli; nawet nie wiesz, co to za zabita dechami dziura. Podstawową formą życia jest niesamowicie porąbana korporacyjna ekosfera, złożona z rozmnażających się i rodzących się nawzajem instrumentów prawnych. Napadają na przejeżdżających tędy ludzi i wykorzystują ich jako walutę.
Za uśmiechem kryje się trójkątna, spiczasta główka, zmrużone oczka i ostro zakończone uszy — drapieżna, inteligentnie wyglądająca, ale nieskończenie obca twarzyczka. Amber widzi ją kątem oka, gdy rozgląda się po piazzy.
— Mówisz, że my… znaczy, że oni schwytali nas, kiedy się tu pojawiliśmy, i namieszali mi w pamięci… — Nagle czuje, że niesamowicie trudno jej się skupić, ale wpatrując się intensywnie w ten uśmiech, prawie dostrzega za nim ciało, skulone jak włochata kura, z przednimi łapami elegancko owiniętymi ogonem.
— Otóż to. Tylko nie spodziewali się natknąć na kogoś takiego jak ja. — Uśmiech jest nieskończenie szeroki, w stylu kota z Cheshire, na tle rudo-brązowej, pasiastej sierści, która migoce jej przed oczyma jak halucynacja. — Narzędzia hackerskie twojej matki potrafią daleko sięgnąć, wiesz Amber? Pamiętasz Hongkong?
— Hong…
Następuje chwila bezbolesnego ucisku, po czym Amber czuje, jak ze wszystkich stron znikają olbrzymie, niewidoczne bariery. Rozgląda się wokół, po raz pierwszy widząc piazzę taką, jaką jest, wokół nerwowo czeka połowa załogi Wędrownego cyrku, na podłodze, u stóp Amber siedzi wyszczerzony kot. Dziewczyna widzi gigantyczne ściany samokomplikujących się danych odgradzających miasteczko od ziejących dziur — łącz do innych routerów w sieci.
— Witamy z powrotem — rzuca ponuro Pierre, gdy Amber popiskuje ze zdumienia i nachyla się, by wziąć kotkę na ręce. — No to, skoro już się wydostałaś spod spodu, może się zastanowimy, jak by tu wrócić do domu?
Witamy w szóstej dekadzie trzeciego milenium. Te dawne miary czasu niewiele już znaczą — choć parę miliardów białkowych ludzi wciąż nosi w sobie te wirusowe memy, samo teocentryczne datowanie otrzymało już śmiertelny cios: może i są lata pięćdziesiąte, ale co to oznacza dla ciebie, zależy od tego, jak szybko kręci się twoja rzeczywistość. A to pomiędzy rozmaitymi podgatunkami transferów, eksplodujących właśnie na peryferie Układu Słonecznego, potrafi różnić się o parę rzędów wielkości — niektóre dopiero co wyszły z roku 2049, inne wchodzą już w subiektywne tysięczne milenium.
Podczas gdy Wędrowny cyrk orbituje wokół routera obcych (który z kolei orbituje wokół brązowego karła Hyundai+4904/-56), podczas gdy Amber i jej załoga tkwią w pułapce na drugim końcu czasoprzestrzennego tunelu łączącego router z siecią niezmierzenie olbrzymich przestrzeni obcych umysłów — podczas gdy dzieje się to wszystko, ludziom, tym cholernym kretynom, udało się wreszcie doprowadzić swój gatunek do stanu przestarzałości. Spadli z najwyższego piedestału bożego stworzenia (albo teologicznego samozadowolenia, zależnie od waszych zapatrywań na ewolucyjną biologię), a bezpośrednim tego powodem jest atak samoświadomych korporacji. Zupełnie nowego znaczenia nabiera teraz zwrot „inteligentne pieniądze” — zderzenie międzynarodowego ustawodawstwa finansowego z technologią neuroinformatyczną doprowadziło do powstania rodziny całkiem nowych gatunków — szybko poruszających się po sieci korporacyjnych drapieżców. Merkury został rozbity przez konsorcjum pośredników w handlu energią, Wenus zaś stanowi chmurę pyłu, żarzącego się jaskrawo wskutek naenergetyzowania przez zogniskowane światło słoneczne. Gdzie niegdyś krążył Merkury, wokół Słońca w różnych płaszczyznach lata milion miliardów małych jak pięść skomputeryzowanych kul od morgensternów, z tyłu żarzących się ciepłem odpadowym myślenia.
Miliardy białkowych ludzi nie chcą mieć nic wspólnego z tymi bluźnierczymi nowymi rzeczywistościami. Liczni przywódcy potępiają transfery i SI jako bezduszne maszyny. Inni zachowują się bojaźliwie, pielęgnując samozachowawcze memy do tego stopnia, że dawna zdrowa obawa przed obraniem mózgu jak cebuli przez odwzorowujące myśli roboty rozrasta się w przenikającą wszystko od stóp do głów nerwicę. Zelektryfikowane czepki z folii aluminiowej sprzedają się jak świeże bułeczki. A i tak setki milionów zamieniły już białkowe marionetki na myślące maszyny — a ci mnożą się szybko. Za parę lat populacja białkowa będzie zdecydowaną mniejszością na marginesie ludzkości. Jeszcze parę lat później zapewne wybuchnie wojna: mieszkańcy myślobłoku mają ciągły niedosyt głupiej materii do zrestrukturyzowania, a białkowcy słyną z kiepskiego wykorzystania złóż krzemu i metali ziem rzadkich, których jest tak wiele na dnie ziemskiej studni grawitacyjnej.
Energia i myśl katalizują zmianę stanu skupienia w skondensowanej materii Układu Słonecznego. Liczba MIPS-ów na kilogram idzie do góry po stromym odcinku krzywej sigmoidalnej — głupia materia ożywa, w miarę jak drapieżni nanomechaniczni słudzy dzieci umysłu restrukturyzują wszystko po kolei. Powstający na orbicie wokół Słońca myślobłok pogrzebie w końcu całą biologiczną ekologię, stając się kolejnym punktem w kosmosie widocznym z teleskopów innych, właśnie wchodzących w epokę żelaza, cywilizacji — o ile zrozumieją co widzą: ostatnie podrygi nierozumnej materii, narodziny nadającej się do zamieszkania rzeczywistości rozleglejszej niż galaktyka i o wiele szybszej. Podrygi, które za parę stuleci będą oznaczać koniec biologicznego życia w promieniu mniej więcej roku świetlnego od tej gwiazdy, gdyż mózgi-matrioszki, choć stanowią szczyt osiągnięć inteligentnej cywilizacji, są z natury rzeczy nieprzyjazne dla białkowego życia.
Pierre, Wszystkowidząca Donna oraz Su Ang opowiadają Amber o tym, czego się dowiedzieli o bazarze — tak nazywają przestrzeń, określaną przez ducha mianem „strefy zdemilitaryzowanej” — przy lodowatych margaritach i bardzo udatnej symulacji przechodzącego z ręki do ręki jointa. Niektórzy z nich pałętali się tu na wolności przez całe subiektywne lata. To sporo informacji do przyswojenia.
— Warstwa fizyczna ma pół roku świetlnego średnicy, jest czterysta razy masywniejsza od Ziemi — tłumaczy Pierre. — Oczywiście, nie jest pełna — największy element jest mniej więcej wielkości mojej niegdysiejszej pięści. — Amber mruży oczy, próbując przypomnieć sobie, jaka była — skale wielkości słabo się pamięta. — No i spotkałem tu takiego starego czatbota, twierdził, że przeżył swoją rodzimą gwiazdę, ale nie jestem pewien, czy chodzi na wszystkich klepkach. W każdym razie, jeśli mówi prawdę, jesteśmy o jedną trzecią roku świetlnego od ciasnego układu podwójnego — zasilają to wszystko orbitalnymi laserami wielkości Jowisza, żeby nie zbliżać się do tych paskudnych studni grawitacyjnych.
Amber, mimo że nieco lepiej zorientowana, jest onieśmielona — ten dziwaczny bazar jest parę miliardów razy większy niż cała ludzka cywilizacja sprzed osobliwości. Choć stara się tego nie okazać, boi się, że powrót do domu okaże się niemożliwy — że będzie wymagać zasobów wykraczających poza ekonomiczny horyzont, równie realistycznych jak obsadzenie dziesięciocentówki w roli banknotu dolarowego. Ale trzeba przynajmniej spróbować. Wiele zmienia sama świadomość istnienia bazaru…
— Ile możemy zdobyć pieniędzy? — pyta. — Co tu w ogóle służy za pieniądze? Zakładając, że mają gospodarkę niedoboru. Może pasmo przenoszenia?
— No właśnie. — Pierre patrzy na nią dziwnie. — W tym właśnie sęk. Duch ci nie powiedział?
— Nie powiedział? — Amber unosi brew. — Coś tam powiedział, ale w sumie przecież nie okazał się jakimś wiarygodnym przewodnikiem, co?
— Powiedz jej — wtrąca cicho Su Ang. Sama odwraca wzrok, czymś zawstydzona.
— Mają gospodarkę niedoboru jak trzeba — mówi Pierre. — Ograniczonym zasobem jest pasmo przenoszenia oraz materia. Cała cywilizacja siedzi tu lokalnie, bo jeśli odsuniesz się za daleko, nadrobienie zaległości w plotkach trwa całe wieki. Inteligencje na mózgach-matrioszkach znacznie częściej niż się spodziewaliśmy zostają w domu, co najwyżej przez cały czas wiszą na telefonie. A rzeczy, które przychodzą z innych inteligentnych światów, używają jako, no cóż, waluty. Weszliśmy przez dziurę do wrzucania monet, nic dziwnego, że wylądowaliśmy w banku.
— Wszystko tu jest tak porąbane, że w ogóle nie wiem od czego zacząć — burczy Amber. — Jak w ogóle oni w to wpadli?
— Mnie nie pytaj. — Pierre wzrusza ramionami. — Mam przeczucie, że kogokolwiek tu spotkamy, będzie zorientowany podobnie jak my, albo i gorzej. Ten, kto zbudował ten mózg, raczej już tu nie mieszka, z wyjątkiem tych samonapędzających się korporacji i gapowiczów w rodzaju Fajansistów. A my jesteśmy tak samo ciemni jak oni.
— Hm. Myślisz, że zbudowali takie coś, a potem ot, tak sobie wymarli? Głupi koniec…
Su Ang wzdycha.
— Odkąd zbudowali sobie taki wielki dom, zaczęli się robić zbyt ciężcy i skomplikowani, żeby podróżować. Wyginięcie dość często przytrafia się nadmiernie wyspecjalizowanym gatunkom, które za długo tkwią w jakiejś ekologicznej niszy. Jeśli założymy, że osobliwość, a potem zmaksymalizowanie lokalnych zasobów obliczeniowych — tak jak mamy tutaj — to standardowy stan końcowy dla cywilizacji tworzących narzędzia, to nic dziwnego, że żadna z nich nigdy nas nie odwiedziła.
Amber wbija wzrok w stół przed sobą, opiera wierzch dłoni na chłodnym metalu i próbuje sobie przypomnieć, jak wypączkować drugi egzemplarz swojego wektora stanu. Chwilę później jej pomocny duch rozwala model fizyki stołu. Żeliwo ustępuje palcom jak przyjemnie elastyczna guma.
— No, widzicie, mamy trochę władzy nad tym światem, przynajmniej tyle na początek. Próbował ktoś jakichś automodyfikacji?
— To niebezpieczne — stwierdza kategorycznie Pierre. — Do takich prób, im nas więcej, tym lepiej. I przydałby się też jakiś własny firewall.
— Jak głęboka jest tutaj rzeczywistość? — pyta Sadeq. To w zasadzie pierwsze pytanie, zadane przezeń z własnej woli, Amber widzi w tym pozytywny objaw: wreszcie wyściubia łeb ze skorupy.
— Długość Plancka to mniej więcej jedna setna milimetra. Zbyt mała, żeby to dostrzec, a niekłopotliwa w obsłudze dla symulatorów. W przeciwieństwie do prawdziwej czasoprzestrzeni.
— Ale… — Sadeq się waha. — Kiedy potrzeba, potrafią tę rzeczywistość powiększać?
— No pewnie, fraktale tu działają. — Pierre kiwa głową. — Nie zau…
— To miejsce to pułapka — stanowczo oświadcza Su Ang.
— Nie, skąd — replikuje rozdrażniony Pierre.
— Czemu pułapka? — pyta Amber.
— Siedzimy tu już dłuższy czas — mówi Ang. Zerka na Aineko, rozciągniętą na kamieniach, drzemiącą, czy co tam robią lekko nadludzkie AI, kiedy emulują śpiącego kota. — Kiedy twoja kotka uwolniła nas z więzów, trochę się rozejrzeliśmy. Są tu takie rzeczy, że… — Wzdryga się. — Większość przestrzeni symulacyjnych nie nadaje się dla ludzi. Mają modele fizyczne, które nie obsługują naszego typu neuronowego przetwarzania. Moglibyśmy się tam zmigrować, ale wymagałoby to portowania na zupełnie nową logikę — czy po takim zabiegu w ogóle pozostalibyśmy sobą? Poza tym jest tu tyle istot na z grubsza tym samym poziomie złożoności co my — to znakomity dowód, że budowniczowie dawno tu nie mieszkają. Tylko pomniejsze rozumne stworzenia, grzebiące w śmietnikach. Robale i pasożyty, ryjące w trupie, kiedy na polu bitwy zapadnie zmrok.
— Ja spotkałam Fajansistów — rzuca Donna. — Najpierw parę razy zeżarli mojego ducha, ale potem doszłam, jak z nimi gadać.
— I są jeszcze inni obcy — dodaje ponuro Su Ang. — Żadnego nie chcielibyście spotkać w ciemnym zaułku.
— Więc na kontakt nie ma co liczyć — podsumowuje Amber. — W każdym razie nie z kimś transcendentnym i życzliwie nastawionym do przyjezdnych.
— To pewnie prawda — przyznaje Pierre. Niezbyt go to cieszy.
— Czyli utknęliśmy w kieszonkowym świecie, z ograniczoną szybkością transferu do domu i bandą zwariowanych gości ze slumsów, którzy wprowadzili się do opuszczonego i zrujnowanego dworu i chcą nas użyć w charakterze waluty? „Jezus nas zbawi i odkupi nasze dusze za wartościowe towary”. Tak?
— Tak. — Su Ang ma przygnębioną minę.
— No właśnie. — Amber patrzy z namysłem na Sadeqa, który wpatruje się w dal, w niesamowitą, nieskończoną plamę na słońcu, malującą cały plac w cienie. — Ej, mój fachowcu od bogów. Pytanie do ciebie.
— Słucham? — Sadeq patrzy na nią z lekko oszołomionym wyrazem twarzy. — Przepraszam, właśnie poczułem na gardle szpony jeszcze większej pułapki…
— Nie czuj. — Amber szczerzy zęby i nie jest to sympatyczna mina. — Byłeś kiedyś w Brooklynie?
— Nie, czemu?
— Bo teraz pomożesz mi sprzedać tym syfiarzom most. Rozumiesz? A tymi samymi pieniędzmi zapłacimy im, żeby przesłali nas na drugą stronę. I wrócimy do domu. Posłuchajcie, plan jest taki…
— Chyba da się zrobić — mówi Sadeq, ponuro przyglądając się butelce Kleina na stole. Jest do połowy pusta, a zza rogu czterowymiarowego naczynia zupełnie nie widać płynnej zawartości. — Wystarczająco długo siedziałem sam w czymś takim, żeby… — Wzdryga się.
— Nie chcę, żeby coś ci się stało — odpowiada Amber, bardzo spokojnie, bo ma paskudne przeczucie, że ich przeżywalność w tym miejscu ma naklejoną metkę z datą ważności.
— Nic się nie bój. — Sadeq uśmiecha się krzywo. — Jedno kieszonkowe piekło, drugie, co za różnica.
— Rozumiesz, dlaczego…
— Tak, tak. — Kiwa lekceważąco głową. — Nie możemy wysłać do środka własnych kopii, to byłoby okropne. Musi być bezludne, prawda?
— Nasz cel to dostać się do domu, a nie zostawiać tysiące kopii w jakimś tutejszym kieszonkowym świecie, tak? — pyta z wahaniem Su Ang. Wygląda na rozkojarzoną, większość uwagi skupia na absorbowaniu przeżyć kilkunastu duchów, których wypączkowała, żeby pilnowały bezpieczeństwa wokół nich.
— Komu to sprzedajemy? — pyta Sadeq. — Skoro ma być atrakcyjne…
— To nie musi być kompletna replika Ziemi. Tylko przekonująca reklama przedosobliwościowej cywilizacji, pełnej ludzi. Masz siedemdziesiąt i dwa zombiaki, z których można wykroić mózgi; dokleić do tego parę zmiennych i da się je tak spermutować, żeby trochę bardziej się od siebie różniły.
Amber zwraca się do drzemiącej kotki.
— Ej, futrzaku. Ile my tu naprawdę jesteśmy, w czasie rzeczywistym? Możesz załatwić Sadeqowi trochę więcej zasobów do jego ogrodu rozkoszy?
Aineko przeciąga się i ziewa, stuprocentowo kocia, potem unosi ogon i patrzy na Amber oczyma jak szparki.
— Jakieś osiemnaście minut, według zegara. — Przeciąga się jeszcze raz i siada, elegancko składając razem przednie łapki i owijając je ogonem. — Duchy napierają na mnie, wiesz? Chyba nie dam rady długo tego utrzymać. W hackowaniu ludzi nie są zbyt dobrzy, ale myślę, że już niedługo powołają do życia nową kopię ciebie, która będzie do nich lepiej nastawiona.
— Nie rozumiem, czemu ciebie nie zasymilowali tak jak nas.
— Znowu wszystko przez twoją matkę. To ona ciągle aktualizowała kod chroniący prawa autorskie mojej osobowości. Stwierdzenie, że „nielegalna świadomość to pogwałcenie prawa autorskiego”, jest do dupy do momentu, gdy obcy chcą się debuggerem dobrać do twojego tyłomózgowia — wtedy ratuje życie. — Aineko spuszcza wzrok i zaczyna myć łapkę. — Ten twój mułła ma jakieś sześć dni czasu subiektywnego. Potem mamy przerąbane.
— Wchodzę w to. — Sadeq wstaje. — Dziękuję.
Uśmiecha się do kotki uśmiechem, który blednie do przezroczystości, wisząc w symulowanym powietrzu jak echo — kapłan wraca do swej wieży, tym razem z planem i scenariuszem w głowie.
— Czyli zostajemy my. — Su Ang zerka na Pierre’a i z powrotem na Amber. — Komu chcesz opchnąć ten wariacki plan?
Amber rozpiera się w fotelu i uśmiecha. Awatar Donny w postaci archaicznej kamery filmowej podwieszonej pod modelem śmigłowca filmuje z tyłu wszystko dla potomnych. Kiwa do niej leniwie.
— To ona podsunęła mi ten pomysł. Bo kogo tu jeszcze znamy na tyle głupiego, żeby wejść w taki przekręt?
Pierre patrzy na nią podejrzliwie.
— Chyba już to przerabialiśmy — mówi powoli. — Teraz też każesz mi kogoś zabić?
— To pewnie nie będzie konieczne, chyba że korporacyjne duchy zorientują się, że uciekamy, i okażą się na tyle pazerne, żeby chcieć nas zabić.
— No widzisz, czegoś się poprzednim razem nauczyłeś — rzuca Ang, a Amber kiwa głową. — I zero nieporozumień, prawda? — Uśmiecha się promiennie do Amber.
Amber odwzajemnia uśmiech.
— Otóż to. I dlatego to ty… — wskazuje na Pierre’a — masz za zadanie się dowiedzieć, czy pałętają się tu jeszcze jakieś niedobitki Fajansistów. Chcę, żebyś złożył im propozycję nie do odrzucenia.
— Ile chcecie za samą cywilizację? — pyta Ślimak.
Pierre patrzy nań z namysłem. To nie jest prawdziwy ziemski mięczak, na Ziemi ślimaki nie osiągają dwóch metrów długości i nie miewają białych, koronkowych egzoszkieletów podtrzymujących ich czekoladowe ciało. Ale wbrew wyglądowi, nie jest to też żaden obcy. To po prostu niespłacony korporacyjny instrument finansowy, który przebrał się za dawno wymarły obcy transfer, licząc, że wierzyciele nie rozpoznają go, jeśli będzie wyglądał na powstałą ewolucyjnie istotę rozumną. Któryś z porzuconych członków ekspedycji Amber nawiązał z nim kontakt parę subiektywnych lat temu, kiedy badał ruiny miasta leżącego pośrodku firewalla. Teraz przyszedł do niego Pierre, bo to jeden z najbardziej obiecujących wątków handlowych. Z naciskiem na „obiecujący” — obiecuje wiele, ale wątpliwe, czy rzeczywiście jest w stanie to wszystko spełnić.
— Cywilizacja nie jest na sprzedaż — mówi powoli Pierre. Interfejs tłumaczący migoce, zapisując jego słowa i przekształcając je na inną głęboką gramatykę, co wymaga nie tylko przełożenia składni, lecz podłożenia w odpowiednich miejscach równoważnych znaczeń. — Ale jeśli chcesz, możemy ci nadać status uprzywilejowanego obserwatora. Wiemy, kim jesteś. Jeśli interesuje cię znalezienie nowego rynku, żeby wejść na nim do obrotu, to zauważ, że twoje zasoby własności intelektualnej będą warte znacznie więcej tam niż tutaj.
Ukrywający się korporacyjny instrument unosi się odrobinę i zwija w ściślejszą kulę. Na skórze występują mu czerwone plamy.
— Muszę się nad tym zastanowić. Wasz obowiązkowy okres rozliczeniowy jest stały czy zmienny? Czy samoświadome istoty-korporacje mają prawo swobodnie zawierać umowy?
— Mogę zapytać mojej klientki — rzuca nonszalancko Pierre. Powstrzymuje skurcz niepokoju. Nadal nie jest pewien, jak to jest pomiędzy nim i Amber, ale to na pewno coś więcej niż relacja służbowa; ma pewne obawy co do ryzyka, na jakie naraża się Amber. — Moja klientka ma jurysdykcję, w której prawo dotyczące spółek da się zmodyfikować tak, aby spełniało twoje wymagania. Twoja działalność na szerszą skalę wymagałaby zastosowania spółek-wydmuszek — pojęcie powraca echem przetłumaczone jako „organizm-żywiciel” — ale to jest do załatwienia.
Błona tłumacząca drga przez chwilę, najwyraźniej przeformułowuje jakieś bardziej abstrakcyjne pojęcia na zrozumiałe dla korporacji. Pierre jest dość pewien przyjęcia oferty. Przy pierwszym spotkaniu Ślimak przechwalał się, że ma dostęp do routera na najniższym sprzętowym poziomie. Ale także przeklinał protokoły firewalla, które nie pozwalały mu stąd uciec (pominąwszy fakt, że na wstępie, dość niekulturalnie, chciał pożreć swego rozmówcę). Czeka więc cierpliwie, rozglądając się po bagnistym krajobrazie przetykanym kępami kolczastych fioletowych paproci. Ta korporacja musi być naprawdę zdesperowana, żeby w ogóle rozważać taką cudaczną propozycję, jaką wymyśliła Amber.
— Brzmi interesująco — oznajmia Ślimak po krótkim, uzgadniającym dialogu z błoną. — Jeśli dostarczę odpowiedni genom, będziecie w stanie dopasować dla niego pasujący kontener?
— Myślę, że tak — ostrożnie odpowiada Pierre. — A ty z kolei, czy będziesz w stanie dostarczyć tyle energii, ile nam potrzeba?
— Z bramy? — Błona tłumacząca na moment wyhalucynowuje ludzika z kresek, wzruszającego ramionami. — Bez problemu. Wszystkie bramy są splątane: wrzucasz spójne promieniowanie do jednej, wylatuje z innej. Tylko najpierw wyciągnijcie mnie z tego firewalla.
— Ale ograniczenie do prędkości światła…
— Żaden kłopot. Najpierw wchodzicie wy, a potem głupi instrument, który zostawię, kupi energię i wyśle ją za wami. Sieć routerów działa synchronicznie, jest oparta na szkielecie z automatów skończonych, na którym chodzi Wszechświat Jeden Zero; wiadomości są przekazywane z tą samą prędkością — prędkością światła w próżni, tunele służą tylko do skracania odległości między węzłami. Cała idea tej sieci to bezstratność. Bo kto by przepuszczał swój mózg kanałem komunikacyjnym, który po drodze wprowadziłby mu jakieś losowe przekłamania?
Pierre robi zeza, próbując zrozumieć implikacje ślimaczej kosmologii. Lecz tak naprawdę nie ma już na to czasu — jeśli Aineko ma rację, na pozałatwianie wszystkiego została niespełna rzeczywista minuta. Za minutę wściekłe duchy zaczną się włamywać do DMZ-u innymi środkami.
— Jeśli chcesz spróbować, chętnie cię weźmiemy — mówi, myśląc o zaciśniętych kciukach, króliczych łapkach na szczęście i firewallach.
— Stoi. — Błona tłumaczy mu odpowiedź Ślimaka. — Więc teraz wymieniamy udziały/plazmidy/własność? I przejęcie gotowe?
Pierre gapi się na Ślimaka.
— To jest biznesowa umowa! — protestuje. — Co ma do tego seks?
— Składam przeprosiny. Myślę, że mamy błąd w tłumaczeniu. Powiedziałeś, że to połączenie firm?
— Ale nie w ten sposób. To umowa. Zgadzamy się zabrać cię ze sobą. A w zamian ty pomagasz zwabić Fajansistów do świata, który dla nich przygotujemy, i skonfigurować router na drugim końcu…
I tak dalej.
Amber zbiera się na odwagę i przypomina sobie podany przez ducha adres zaświatów Sadeqa. W jej subiektywnym czasie od jego zniknięcia minęło około pół godziny.
— Idziemy? — pyta kotkę.
— Ja chyba nie chcę — mówi Aineko. Odwraca wzrok z rozkosznym brakiem zainteresowania.
— Phi. — Amber spina się i otwiera port do Sadeqowego kieszonkowego świata.
Jak zwykle ląduje wewnątrz wieży. Stoi na ozdobnej mozaikowej podłodze, w sali o pobielonych ścianach i ostrołukowych oknach. Ale coś się zmieniło; po chwili uświadamia sobie co. Z zewnątrz dobiegają odgłosy ruchu ulicznego, gruchanie gołębi na dachach, czyjeś krzyki. Ludzie.
Podchodzi do najbliższego okna, wygląda przez nie i cofa się raptownie. Tam jest gorąco. Pył i dym wiszą w powietrzu barwy cementu nad blokami z nieotynkowanego betonu o dachach pełnych anten satelitarnych i tanich, jaskrawych ekranów reklamowych na diodach. Patrzy w dół: widzi skutery, samochody — brudne, napędzane paliwem kopalnym molochy, tona stali i materiałów wybuchowych po to, by wozić jednego człowieka, stosunek masy jeszcze gorszy niż w starożytnych pociskach balistycznych — oraz chodzących tam i z powrotem jaskrawo ubranych ludzi. Nad nimi bzyczy helikam stacji telewizyjnej, połyskując obiektywami nad ulicznym korkiem.
— Jak w domu, prawda? — odzywa się z tyłu Sadeq.
Amber wzdryga się.
— W czymś takim dorastałeś? To Yazd?
— W rzeczywistej przestrzeni już dawno nie istnieje. — Sadeq wygląda na zamyślonego, ale jest o wiele bardziej ożywiony niż ta ledwo świadoma parodia, którą uratowała z tego budynku, kiedy jeszcze to wszystko było średniowieczną wizją zaświatów, zaledwie parę subiektywnych godzin temu. Zmusza się do uśmiechu. — Nieźle to chyba wyszło. Wiesz, że zdemontowaliśmy to jeszcze przed naszym odlotem?
— To jest bardzo szczegółowe.
Amber rzuca oczyma przez okno, multiplikuje je i każe im rozesłać się małymi wirtualnymi duszkami po wszystkich ulicach tego irańskiego przemysłowego miasta. Nad ich głowami, po powietrznych szlakach prują wielkie airbusy, wożące pielgrzymów na hadżdż, turystów do nadmorskich kurortów nad Zatoką Perską, a towary na zagraniczne rynki.
— To czasy, które najłatwiej mi było sobie przypomnieć — mówi Sadeq. — Bardzo długo mnie tu nie było. Studiowałem w Qom, byłem w Kazachstanie na szkoleniu dla kosmonautów… ale tu zrobiłem coś w rodzaju wczesnych lat dwudziestych. Po wszystkich problemach, po upadku przewodników duchowych powstało młode, energiczne, liberalne państwo pełne optymizmu i wiary w demokrację. Wiary w wartości, które gdzie indziej miały się kiepsko.
— Myślałam, że demokracja to tam nowa rzecz?
— Nie. — Sadeq kręci głową. — W Teheranie prodemokratyczne zamieszki wybuchały już w dziewiętnastym wieku, nie wiedziałaś, prawda? Dlatego właśnie pierwsza rewolucja… Nie. — Przecina dłonią powietrze. — Polityka i wiara to wybuchowa mieszanka. — Marszczy brwi. — Ale przyjrzyj się. O to ci chodziło?
Amber wzywa z powrotem rozproszone oczy — niektóre przefrunęły aż tysiąc kilometrów — i skupia się na reintegracji ich obserwacji z Sadeqowego dzieła.
— Wygląda przekonująco. Choć nie za bardzo.
— Taki był cel.
— No dobrze. — Uśmiecha się. — To po prostu Iran? Czy też gdzieś w zakamarkach pozwoliłeś sobie na to i owo?
— Kto? Ja? — Unosi brew. — I tak mam sporo wątpliwości co do moralności tego… projektu… nawet nie próbując wkraczać w domenę Allacha, święć się imię Jego. Obiecuję, że w tym świecie nie ma żadnych istot rozumnych poza nami. Ludzie to puste kukły z moich snów, manekiny sklepowe. Zwierzęta to byle jakie bitmapy. To, o co prosiłaś, i ani grama więcej.
— Świetnie. — Amber się waha. Przypomina sobie minę umorusanego chłopczyka odbijającego z kolegami piłkę obok zabitej dechami stacji benzynowej na pustynnej szosie; wspomina ożywioną pogawędkę dwóch syntetycznych gospodyń domowych, jednej w tradycyjnej czerni, drugiej w jakichś modnych, importowanych euroszmatkach. — Oni na pewno nie są prawdziwi? — pyta.
— Na pewno. — Sadeq przez chwilę ma niepewną minę. — Idziemy? Okupanci gotowi do wprowadzenia?
— Pierwszy tak, Pierre pracuje nad drugim. Idziemy, bo zaraz nas stratują.
Macha dłonią, otwierając z powrotem przejście na piazzę, gdzie jej kotka-robotka — dla obcych koszmarny potwór-najeźdźca — śpi, goniąc superinteligentne wyśnione myszy po wielowymiarowych światach.
— Czasem sama się zastanawiam, czy jestem świadoma. Ciarki mam od takich myśli. Chodźmy, sprzedamy tym obcym most brooklyński.
W pozbawionym okien pokoju ukradzionym z roku 2001 Amber stawia czoło kłamliwemu duchowi.
— Uwięziłaś potwora — oświadcza duch.
— Tak. — Amber czeka na odpowiednią chwilę, czując, jak delikatne listki łaskoczą brzegi jej świadomości; przypomina to atak kanałem czasowym. Przychodzi jej chwilowa chętka na kichnięcie, potem gorący rozbłysk gniewu, mijający niemal od razu.
— I zmodyfikowałaś się tak, żeby odciąć zewnętrzne sterowanie — dodaje duch. — Czego chcesz, Autonomiczna Amber?
— Czy wy nie rozumiecie pojęcia indywidualności? — pyta, zirytowana bezczelnością, z jaką manipulują przy jej stanach wewnętrznych.
— Indywidualność to zbędna bariera w transferze informacji — mówi duch, przybierając swój pierwotny kształt, półprzezroczyste odbicie jej własnego ciała. — Zmniejsza efektywność kapitalistycznej gospodarki. Ciągle nie mamy-mam dostępu do znacznej części DMZ-u. Jesteś pewna, że pokonałaś potwora?
— Zrobi, co mu każę — odpowiada Amber, starając się, by jej głos zabrzmiał pewniej, niż ona się czuje: czasem ten cholerny transhumanistyczny kot-cyborg jest nieprzewidywalny, jak prawdziwy. — Przejdźmy do sprawy płatności.
— Płatności. — W głosie ducha brzmi rozbawienie.
Lecz Pierre powiedział jej jak obserwować błonę tłumaczącą i teraz już dostrzega w niej to i owo. Przesunięcie kolorów oznacza ogromną semantyczną odległość; istota po drugiej stronie, choć wygląda jak duch jej samej, jest bardzo niepodobna do człowieka.
— Przecież nie można się spodziewać, że my-my zapłacimy własnym pieniądzom za świadczenie nam jakichś usług?
Amber się uśmiecha.
— Chcemy, żebyście otworzyli nam kanał do routera, z którego przybyliśmy.
— To niemożliwe — odpowiada duch.
— Chcemy taki otwarty kanał, oraz żeby pozostał otwarty przez sześćset milionów sekund po naszym przejściu.
— To niemożliwe — powtarza duch.
— Proponujemy w rozliczeniu całą cywilizację — mówi beznamiętnie Amber. — Całą ludzką rasę, miliony osobników. Po prostu nas puśćcie, a my o to zadbamy.
— Wy… zaczekaj. — Kontur ducha migoce delikatnie, rozmywając się. Podczas gdy duch naradza się ze swoimi innymi węzłami, Amber otwiera prywatny kanał do Pierre’a.
— Fajansiści już są? — wysyła.
— Przechodzą. Ci konkretnie nie pamiętają, co się stało na Wędrownym cyrku, te wspomnienia nigdy do nich nie dotarły. Dlatego Ślimak namówił ich do współpracy. Strasznie to wygląda, jak „Inwazja pożeraczy ciał”, wiesz?
— Nie obchodzi mnie, jak to wygląda — odpowiada Amber. — Muszę wiedzieć, czy już jesteśmy gotowi.
— Sadeq mówi, że tak, że świat jest gotowy.
— Dobra, to pakujcie się. Zaraz odjeżdżamy.
Kontur ducha się wyostrza.
— Cała cywilizacja? — pyta. — To niemożliwe. Wasze przybycie… — Urywa, znów się rozmywając.
A, mam cię. Łgarz, łgarz, w portkach ogień masz!
— Chyba nie udało ci się znaleźć w archiwach całej ludzkiej cywilizacji?
— Ten potwór, który przeszedł przez sieć razem z nami, jest drapieżnikiem — oświadcza z kamienną twarzą Amber. — Połknął całą cywilizację, zanim udało nam się bohatersko zwrócić jego uwagę i zwabić za sobą do routera. To archiwożerca — wszystko było dalej w środku, zamrożone, dopóki tego z powrotem nie rozpakowaliśmy. W naszym układzie cywilizacja już dawno jest odzyskana z gorących cieni: zabieranie jej z powrotem nie ma żadnego sensu. Ale my musimy wrócić, żeby zadbać o to, by żaden więcej drapieżnik tego typu nie odkrył routera — ani szybkiego koncentratora, który do niego podłączyliśmy.
— Jesteś pewna, że zabiłaś tego potwora? — pyta duch. — To byłaby spora niedogodność, gdyby znów wyszedł z kryjówki we własnych archiwach trawiennych.
— Mogę dać gwarancję, że jeśli nas puścicie, nie sprawi wam już problemów — mówi Amber, w myślach zaciskając kciuki. Duch najwyraźniej nie zauważył olbrzymiego klina fraktalnie skompresowanych danych, o rząd wielkości większego od niej samej. W głowie wciąż czuje pożegnalny uśmiech Aineko, echo białych zębów, ufających jej, że je ożywi, gdy powiedzie się plan ucieczki.
— My-my wyrażamy zgodę. — Duch skręca się dziwacznie, przeobrażając się w pięciowymiarową hipersferę. Przez chwilę gwałtownie kipi, potem wypluwa mniejszy przedmiot — unoszące się w powietrzu zniekształcenie przestrzeni, jak pozbawiona grawitacji czarna dziura. — Oto wasz tunel. Pokaż nam tę cywilizację.
— Dobrze… Teraz!… Łapcie.
Amber napina wyimaginowany mięsień i jedna ściana pokoju znika, otwierając przejście do egzystencjalnego piekła Sadeqa, teraz przemalowanego na podobieństwo XXI-wiecznego irańskiego przemysłowego miasta i zaludnionego Fajansistami-pasożytami, którzy nie wierzą własnemu szczęściu — trafili na cały kontynent zombiaków, gotowych zacząć nosić ich głodną ciał świadomość.
Duch dryfuje ku otwartemu oknu. Amber chwyta dziurę, rozszerza ją dłońmi, zbiera własne myśli i wysyła wiadomość „Otwarte!” na kanał, którego słuchają pozostali. Czas na chwilę przystaje, a potem…
Syntetyczny klejnocik wielkości puszki coli spada przez zimną próżnię, na wysokiej orbicie wokół brązowego karła. Ale ta przestrzeń w żadnym razie nie jest ciemna. Szafirowy blask, jaskrawy jak Słońce w południe na Marsie, świeci na pinkfloydowski szalony diament, odrzucający puchnące błony świetlnego żagla, cienkiego jak bańka mydlana. Powoli oddryfowują od puszki. Niepilnowany pełnomocnik korporacji Ślimaka zmanipulował firmware routera, otwarty tunel czasoprzestrzenny, który zasila go w energię, płonie ogniem atomowej kuli ognistej — światłem lasera wysyłanym z odległej o wiele lat świetlnych gwiazdy, napędzającym Wędrowny cyrk w powrotnym rejsie do jego niegdyś ludzkiego układu macierzystego.
Amber i Pierre schronili się w symulacji jej domu na Imperium Pierścienia. Jedną ścianę sypialni stanowi lita bryła diamentu — okno wychodzące na kipiącą jonosferę Jowisza, na orbicie na tyle niskiej, by horyzont wydawał się płaski. Leżą wtuleni w siebie w jej łóżku, nieco wygodniejszej replice królewskiego łoża Henryka VIII. Wygląda jak wyrzeźbione z tysiącletnich dębowych belek. Pozory mylą, jak zwykle w Imperium Pierścienia — a jeszcze bardziej w zatłoczonych symulacyjnych przestrzeniach Wędrownego cyrku, pełznącego z jedną dziesiątą prędkości światła — tylko taką szybkość da się osiągnąć, dysponując ułamkiem powierzchni żagla.
— Podsumuję. Przekonałaś. Tubylców. Że symulacja Iranu, zaludniona opanowanymi przez Fajansistów zombiakami jest ludzką cywilizacją?
— Otóż to. — Amber przeciąga się leniwie i robi do niego minę. — Sami są sobie winni, gdyby te zbiorowe korporacyjne stwory nie używały świadomych istot w charakterze pieniędzy, nie nabrałyby się na taki numer, prawda?
— Ludzie. Forsa.
— No cóż. — Ziewa, po czym unosi się i apodyktycznie pstryka palcami: za jej plecami pojawiają się wypełnione pierzem poduszki, przed nimi materializuje się srebrna taca, a na niej dwa kieliszki z winem. — W domu korporacje też są teraz formami życia, prawda? I handluje się nimi. Przekazujemy je naszym SI, żeby nabrały osobowości prawnej, ale analogia idzie głębiej. Spójrz tylko na siedzibę dowolnej firmy: pełno dzieł sztuki, drogich mebli, wszędzie służba w lansadach, pucuje wszystko…
— …czyli to nowa arystokracja, prawda?
— Nieprawda. Kiedy zdominują świat, powstanie raczej coś przypominającego nową biosferę. Albo i, cholera, zupę pierwotną: prokarionty, bakterie, algi, rojące się bezmyślnie, wymieniające pieniądze na plazmidy. — Królowa przekazuje swemu towarzyszowi kielich z winem, po wypiciu cudownie napełniający się z powrotem. — Z natury rzeczy, co bardziej złożone algorytmy alokacji zasobów powstają tam, gdzie występuje ich niedobór… i jeśli nie zejdziesz im z drogi, ciebie też zrealokują. Właśnie coś takiego stało się chyba w tym mózgu-matrioszce, gdzie wylądowaliśmy. Sądząc po Ślimaku, gdzie indziej też się to zdarza. Daje do myślenia: skąd przybyli budowniczowie tej konstrukcji. I gdzie poszli. I czy wiedzieli, że koniec inteligentnego, korzystającego z narzędzi życia jest odskocznią do ewolucji korporacyjnych instrumentów finansowych.
— Może myśleli, że zanim te spółki wydadzą walutę, jaką dla nich stanowią, uda im się doprowadzić je do upadłości. — Pierre ma przejętą minę. — Piętrzyli dług publiczny, importowali luksusowe rozszerzenia pola widzenia, obżerali się egzotycznymi snami. Taka prymitywna matrioszka-cywilizacja po wpięciu do sieci byłaby jak, hm… — waha się -…wspólnota plemienna. Prymitywna poosobliwościowa cywilizacja pierwszy raz stykająca się z galaktyczną siecią. Onieśmielona. Chce wszystkich luksusów naraz. Wydaje swój kapitał, ludzki lub obcy, trwoni machiny memetyczne, które ich stworzyły. Aż nie zostaje nic, tylko dżungla korporacyjnych instrumentów, szukających, kogo by tu zawłaszczyć.
— Spekulacje.
— Jałowe spekulacje — zgadza się Pierre.
— Ale nie możemy przejść nad tym do porządku dziennego. — Amber kiwa głową. — Może jakiś wczesny korporacyjny drapieżca skonstruował maszynerię, która rozsiała tunele czasoprzestrzenne po wszystkich brązowych karłach, i puścił na nich sieć routerów, chcąc szybko się wzbogacić. Dzięki temu, że nie umieszczali ich w układach, gdzie prawdopodobnie rozwija się inteligentne życie, zadbali o to, że natrafią na nie tylko cywilizacje bliskie osobliwości. Cywilizacje, które zaszły zbyt daleko, by stać się łatwym łupem, zapewne nie wysyłają statku, żeby się temu przyjrzeć… więc taka sieć zapewnia wielkiemu miastu stały dopływ wieśniaków do oskubania. Lecz uruchomili ten mechanizm miliardy lat temu, a potem sobie wymarli, sieć zaś propagowała się dalej sama — teraz nie zostało już nic poza wypalonymi matrioszkowymi mózgami i grasującymi pasożytami w rodzaju tych gniewnych duchów albo Fajansistów. I ofiarami, jak my. — Wzdryga się i zmienia temat. — A propos obcych, zadowolony jest ten Ślimak?
— Kiedy ostatni raz z nim rozmawiałem, był. — Pierre dmucha na kieliszek, który rozpada się na milion świetlnych okruchów. Robi podejrzliwą minę, przypomniawszy sobie zdziczały korporacyjny instrument, który ze sobą zabrali. — Nie ufam mu jeszcze na tyle, żeby wpuszczać do nieregulowanej symulacji, ale zapewnił nam doskonałą kontrolę nad laserem routera. Mam po prostu nadzieję, że nie będziesz już musiała go wykorzystywać, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Bo trochę mnie niepokoi, że Aineko spędza tam tyle czasu.
— Aaa, to tam ona siedzi? Też się niepokoiłam.
— Koty nie przychodzą na wołanie, prawda?
— Coś w tym jest. — Zerknąwszy nerwowo na jowiszowy chmurobraz, dodaje: — Ciekawe, co tam zastaniemy?
Za oknem, pozorny terminator Jowisza leci ku nim dziwnie szybko, wokół statku zaczyna zapadać zmrok.