— Szkoda tracić czas na te głupstwa — oznajmiła Babcia. — Mam ważniejsze sprawy.

— I ja — zapewniła Niania.

— Dobrej nocy pani życzę.

— I pani.

Odwróciły się do siebie plecami i pomaszerowały wśród ulewy.


* * *

Nocny deszcz stukał w zasłonięte okna domu Magrat, gdy czarownica przerzucała kartki książek Mateczki Whemper, poświęconych temu, co z braku lepszego określenia można nazwać magią naturalną.

Stara kobieta była kolekcjonerką takich dzieł, a co jeszcze dziwniejsze, sama je pisała — czarownicom rzadko przydaje się umiejętność pisania. Jednak Mateczka Whemper książkę za książką wypełniała swym drobnym, starannym pismem, referując wyniki cierpliwie prowadzonych eksperymentów magii stosowanej. Mateczka Whemper była czarownicą naukowcem[10].

Magrat szukała zaklęć miłosnych. Za każdym razem, kiedy przymknęła oczy, widziała w ciemności czerwono-żółtą postać. Coś musiała z tym zrobić.

Zatrzasnęła książkę i zajrzała do swoich notatek. Przede wszystkim musi poznać jego imię. Powinna to załatwić stara sztuczka z obieraniem jabłka. Trzeba obrać jabłko tak, żeby otrzymać jeden długi kawałek skórki, i rzucić ją za siebie. Upadnie na podłogę, układając się w jego imię. Miliony dziewcząt próbowały tego sposobu i były nieodmiennie rozczarowane wynikiem, chyba że ukochany miał na imię Scss. Działo się tak dlatego, że nie używały niedojrzałego owocu odmiany Sunset Wonder zerwanego trzy minuty przed południem pierwszego mroźnego dnia jesieni i obranego lewą ręką srebrnym nożem o ostrzu nie szerszym niż pół cala. Mateczka wykonała wiele doświadczeń i w tej sprawie podała bardzo szczegółowe wskazówki. Magrat zawsze trzymała kilka takich jabłek na wszelki wypadek, a teraz taki wypadek właśnie nastąpił.

Odetchnęła głęboko i rzuciła obierzynę przez ramię.

Odwróciła się wolno.

Jestem czarownicą, powiedziała sobie. To zwyczajne zaklęcie. Nie ma się czego bać. Weź się w garść, dziewczyno. Kobieto.

Spojrzała i ze zdenerwowania przygryzła wargę.

— Kto by pomyślał? — powiedziała głośno.

Udało się.

Serce biło jej szybko, kiedy wróciła do notatek. Co dalej? A tak… O świcie zebrać nasienie paproci w jedwabną chusteczkę. Drobne pismo Mateczki Whemper przez dwie strony podawało szczegółowe instrukcje botaniczne, które — dokładnie wypełnione — prowadziły do stworzenia napoju miłosnego. Trzeba go było przechowywać w szczelnie zamkniętej buteleczce na dnie wiadra lodowatej wody.

Magrat otworzyła tylne drzwi. Pioruny ucichły, ale pierwszy szary brzask nowego dnia tonął w nieustającej mżawce. Nadal jednak kwalifikował się jako świt, Magrat zaś była pełna determinacji.

Ciernie szarpały ją za sukienkę, a mokre włosy kleiły się do czoła, gdy maszerowała przez ociekający deszczem las.

Drzewa kołysały się, chociaż nie było wiatru.


* * *

Niania Ogg także wyszła wcześnie. I tak nie mogła zasnąć, a poza tym martwiła się o Greeba. Greebo był jednym z jej czułych punktów. Rozumowo zgadzała się wprawdzie, że jest istotnie grubym, chytrym, cuchnącym wielokrotnym gwałcicielem, ale instynktownie wciąż widziała w nim tego małego, puszystego kotka, jakim był dziesięciolecia temu. To, że kiedyś zapędził wilczycę na drzewo i poważnie przestraszył niedźwiedzicę, która niewinnie kopała ziemię w poszukiwaniu korzonków, nie przeszkadzało Niani martwić się, że przytrafiło mu się coś złego. Wszyscy inni mieszkańcy królestwa zgadzali się, że jedyną rzeczą, zdolną powstrzymać Greeba, jest bezpośrednie trafienie meteorytem.

Teraz, posługując się odrobiną elementarnej magii, podążała jego śladem, choć mógłby to zrobić każdy obdarzony zmysłem powonienia. I przez wilgotne uliczki dotarła aż do otwartej bramy zamku.

Przechodząc skinęła głową strażnikom. Żadnemu z nich nie przyszło nawet na myśl, żeby ją zatrzymać, ponieważ czarownice — tak jak pszczelarze i wielkie goryle — chodzą tam, gdzie im się spodoba. Zresztą starsza pani, dzwoniąca łyżką o miskę, nie tworzyła zapewne grupy uderzeniowej armii inwazyjnej.

Życie strażnika zamkowego w Lancre było niewiarygodnie nudne. Jeden z nich, oparty na włóczni, przepuszczając Nianię zapragnął, żeby zdarzyło się coś bardziej ekscytującego. Już wkrótce miał się przekonać, jak bardzo się mylił. Drugi strażnik stanął na baczność i zasalutował.

— Dzień dobry, mamo.

— Dzień dobry, Shawn — odpowiedziała Niania i wkroczyła na wewnętrzny dziedziniec.

Jak wszystkie czarownice, Niania żywiła awersję do wejść od frontu. Dlatego okrążyła twierdzę i weszła do wnętrza przez drzwi kuchenne. Kilka pokojówek dygnęło przed nią uprzejmie. Podobnie ochmistrzyni, w której Niania rozpoznała jedną ze swoich synowych, chociaż imienia nie mogła sobie przypomnieć.

Dlatego właśnie, kiedy lord Felmet wyszedł z sypialni, zobaczył idącą ku niemu korytarzem czarownicę. Nie mogło być wątpliwości: była czarownicą od czubka spiczastego kapelusza po buty. I przychodziła po niego.


* * *

Magrat zsunęła się bezradnie ze wzgórka. Była przemoczona do nitki i oblepiona błotem. Ciekawe, pomyślała z goryczą; kiedy się czyta te zaklęcia, zawsze przychodzi na myśl piękny słoneczny ranek późną wiosną. W dodatku zapomniała sprawdzić, jaka to piekielna odmiana tej piekielnej paproci się nadaje.

Drzewo zrzuciło na nią swój ładunek kropel. Magrat odsunęła z czoła mokre włosy i usiadła ciężko na zwalonym pniu, z którego wyrastały wielkie kępy białych, nieprzyzwoitych grzybów.

A pomysł wydawał się taki dobry. Wiązała z sabatem wielkie nadzieje. Była pewna, że nie należy być czarownicą samotnie, bo wtedy przychodzą do głowy głupie myśli. Marzyła o mądrych dyskusjach na temat naturalnych energii, pod wiszącym na niebie wielkim księżycem… Potem mogłyby wypróbować kilka dawnych tańców, opisanych w książce Mateczki Whemper. Niekoniecznie nago, czy okryte światłem księżyca, jak to pięknie nazywano; Magrat nie miała złudzeń co do kształtu własnego ciała, a starsze czarownice wydawały się solidnie zbudowane pod sukniami. Zresztą nie było to bezwzględnie obowiązkowe. Książki twierdziły, że dawne czarownice tańczyły czasami w sukniach na zmianę. Magrat nie rozumiała, jak można tańczyć na zmianę. Może nie było tam miejsca dla wszystkich równocześnie…

Na pewno jednak Magrat nie spodziewała się pary zgryźliwych staruszek, w najlepszym razie ledwie uprzejmych, które po prostu nie rozumiały nastroju. Oczywiście, na swój sposób starały się być miłe, ale Magrat miała uczucie, że jeśli czarownica jest dla kogoś miła, robi do wyłącznie z sobie znanych powodów.

A kiedy czarowały, wyglądało to tak zwyczajnie jak sprzątanie w domu. Nie nosiły okultystycznej biżuterii. Magrat głęboko wierzyła w moc okultystycznej biżuterii.

Nic się nie udało. Trudno, wraca do domu.

Wstała, otuliła się mokrą suknią, ruszyła przez mglisty las…

…i usłyszała tupot biegnących stóp. Ktoś zbliżał się bardzo szybko, nie dbając, kto go usłyszy. Trzask łamanych gałązek zagłuszało dziwne dzwonienie. Magrat wsunęła się za kapiący deszczem ostrokrzew i ostrożnie wyjrzała przez liście.

To był Shawn, najmłodszy syn Niani Ogg, a metaliczny dźwięk powodowała jego o kilka numerów za duża kolczuga, Lancre nie było bogatym królestwem i przez wieki strażnicy zamkowi przekazywali sobie kolczugi z pokolenia na pokolenie, często na długim kiju. Shawn wyglądał w swojej jak pancerny dog.

Stanęła przed nim na ścieżce.

— Panna Magrat! — zawołał Shawn, unosząc klapę kolczugi, zakrywającą mu oczy. — Chodzi o mamę!

— Co się jej stało?

— On ją zamknął! Powiedział, że przyszła, bo chciała go otruć! A ja nie mogę zejść do lochów, bo tam są sami nowi strażnicy! Mówią, że zakuł ją w łańcuchy… — Shawn zmarszczył brwi. — To znaczy, że stanie się coś strasznego. Wie pani, jaka ona jest, kiedy się rozzłości. Nigdy już nie da nam spokoju.

— Dokąd biegłeś? — zapytała Magrat.

— Sprowadzić naszego Jasona, naszego Wane’a, naszego Darrona, naszego…

— Chwileczkę…

— Panno Magrat, a jeśli oni zechcą ją torturować? Wie pani, jaki ona ma język, kiedy się rozzłości…

— Myślę — poinformowała Magrat.

— Postawił przy bramach własnych gwardzistów i w ogóle…

— Shawn, czy mógłbyś przez minutę nie gadać?

— Kiedy nasz Jason się dowie, już on zajmie się księciem. Twierdzi, że najwyższy czas, żeby ktoś to zrobił.

Jason był młodym człowiekiem o budowie i — w opinii Magrat — mózgu stada wołów. I chociaż był gruboskórny, nie sądziła, żeby przeżył grad strzał.

— Na razie nic mu nie mów — powiedziała z namysłem. — Może znajdzie się inny sposób.

— Poszukam Babci Weatherwax, dobrze? — spytał Shawn, prze-stępując z nogi na nogę. — Ona będzie wiedzieć, co robić. Jest czarownicą.

Magrat znieruchomiała. Już przedtem sądziła, że jest zła, ale teraz ogarnęła ją wściekłość. Była przemoczona, zmarznięta i głodna, a ten osobnik… Dawniej, uznała, w takiej chwili zalałaby się łzami.

— Oj… — wykrztusił Shawn. — Hm… Nie chciałem… O rany… Hm…

Cofnął się.

— Jeśli przypadkiem spotkasz Babcię Weatherwax — wycedziła Magrat tonem, który wyryłby jej słowa na szkle — możesz jej powiedzieć, że zajmę się tą sprawą. A teraz uciekaj, zanim zamienię cię w żabę. I tak jesteś do niej podobny.

Odwróciła się, podciągnęła spódnicę i ruszyła biegiem do swojego domku.


* * *

Lord Felmet lubił napawać się cudzym nieszczęściem. Dobrze mu to wychodziło. — Wygodnie, co? — zapytał. Niania Ogg zastanowiła się.

— Znaczy, nie licząc tych kajdan? — spytała.

— Jestem nieczuły na twoje nędzne pochlebstwa — oznajmił książę. — Gardzę twoimi podstępnymi sztuczkami. Wiedz, że będziesz torturowana.

Słowa nie wywarły jakoś należytego skutku. Niania rozglądała się po lochu lekko zaciekawionym wzrokiem turysty.

— A potem zostaniesz spalona na stosie — dodała księżna.

— Dobrze — odparła Niania.

— Dobrze?

— Strasznie tu zimno. Co to za wielka szafa z kolcami? Książę drżał z podniecenia.

— Aha! — zawołał. — Zaczynasz rozumieć? To, moja droga, jest Żelazna Dziewica. Najnowszy wynalazek. Przekonasz się…

— Mogę ją wypróbować?

— Jestem głuchy na twoje błagania o… — Książę zamilkł. Nerwowy tik wykrzywił mu policzek.

Księżna zbliżyła się, aż jej czerwona twarz znalazła się o kilka cali od nosa Niani.

— Możesz udawać lekceważenie — syknęła. — Ale już wkrótce będziesz się śmiała drugą stroną twarzy.

— Moja twarz ma tylko jedną stronę — zauważyła Niania.

Księżna pieszczotliwie pogładziła tacę z narzędziami.

— Zobaczymy — mruknęła i chwyciła obcęgi.

— I nie myśl nawet, że ktoś przyjdzie ci z pomocą — oznajmił książę. Mimo chłodu pocił się obficie. — Tylko my mamy klucze do tego lochu. Cha, cha. Będziesz przykładem dla wszystkich, którzy rozsiewają o mnie wrogie plotki. Nie waż się krzyczeć, że jesteś niewinna. Przez cały czas słyszę głosy, powtarzające kłamliwie…

Księżna chwyciła go mocno za ramię.

— Dość — warknęła. — Chodź, Leonalu. Pozwolimy, by przez chwilę zastanowiła się nad swym przyszłym losem.

— …twarze… ohydne kłamstwa… nie było mnie tam, a zresztą on sam upadł… i owsianka zawsze przesolona… — Książę zataczał się wyraźnie.

Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Szczęknęły zamki, głucho stuknęły opadające sztaby.

Niania pozostała samotna w mroku. Migocząca na ścianie pochodnia sprawiała tylko, że ciemność wokół stawała się jeszcze bardziej nieprzenikniona. Dziwne metaliczne kształty, projektowane dla celów nie bardziej wyszukanych niż niszczące testy ludzkiego ciała, rzucały nieprzyjemne cienie. Niania Ogg zadrżała w łańcuchach.

— No dobrze — rzuciła. — Widzę cię. Kim jesteś? Król Verence stanął przed nią.

— Widziałam, jak robisz miny za jego plecami — powiedziała Niania Ogg. — Ledwie zdołałam zachować powagę.

— Nie robiłem min, kobieto. Marszczyłem czoło. Niania spojrzała z ukosa.

— Chyba cię znam. Ty nie żyjesz.

— Wolę określenie „odszedłeś” — stwierdził król.

— Pokłoniłabym się[11], ale wiesz, mam na sobie te łańcuchy i w ogóle. Nie widziałeś tu gdzieś kota?

— Tak. Śpi w komnacie na górze. Niania odetchnęła.

— Czyli wszystko w porządku. Już zaczynałam się martwić. — Rozejrzała się po lochu. — Co to za wielkie łóżko tam w kącie?

— To ława tortur — odparł król i wyjaśnił jej zastosowanie. Niania Ogg pokiwała głową.

— Ależ on ma pomysłowy móżdżek — mruknęła.

— Obawiam się, madam, że to ja jestem odpowiedzialny za pani obecne położenie — wyznał Verence. Usiadł, a w każdym razie zawisł o kilka cali nad poręcznym kowadłem. — Chciałem ściągnąć tu czarownicę.

— Podejrzewam, że nie znasz się na zamkach?

— Chyba przekraczają jeszcze moje możliwości… Ale z pewnością… — Verence szerokim gestem wskazał loch, kajdany i Nianię — dla czarownicy to wszystko tylko…

— Lite żelazo — poinformowała Niania. — Ty może i przejdziesz przez nie, aleja nie potrafię.

— Nie sądziłem… Myślałem, że czarownice znają się na magii…

— Młody człowieku — rzekła Niania. — Będę ci wdzięczna, jeśli przestaniesz gadać.

— Madam! Jestem królem!

— Jesteś również martwy, więc na twoim miejscu powstrzymałabym się od wyrażania opinii. A teraz bądź grzecznym chłopcem i nie przeszkadzaj.

Wbrew wszelkim swoim instynktom, król poczuł, że musi posłuchać. Nie potrafił się sprzeciwić temu głosowi. Przemawiał do niego zza zasłony lat, z dni spędzonych w pokoju dziecinnym. Echo tego głosu mówiło, że jeśli nie zje wszystkiego, zaraz pójdzie do łóżka.

Niania Ogg zabrzęczała łańcuchami. Miała nadzieję, że pomoc zjawi się szybko.

— Ehem… — zaczął niepewnie król. — Sądzę, że winien jestem wyjaśnienie…


* * *

— Dziękuję — powiedziała Babcia Weatherwax. A ponieważ Shawn wyraźnie tego oczekiwał, dodała jeszcze: — Bardzo dobrze zrobiłeś. — Tak, psze pani. Psze pani…

— Coś jeszcze?

Shawn w zakłopotaniu miął brzeg swojej kolczugi.

— To nieprawda, co wszyscy mówią o naszej mamie, prawda? — zapytał. — Przecież nie rzuca złych uroków na ludzi. Oprócz rzeźnika Daviesa. I starego Cakebreada, ale on kopnął jej kota. Przecież to nie były takie, jak to powiedzieć, prawdziwe uroki, psze pani.

— Nie mów do mnie „proszę pani”.

— Dobrze, psze pani.

— Mówili takie rzeczy?

— Tak, psze pani.

— No cóż, twoja mama rzeczywiście czasem irytuje ludzi. Shawn przestąpił z nogi na nogę.

— Tak, psze pani, ale oni opowiadają okropne rzeczy też o pani, za pozwoleniem. Babcia zesztywniała.

— Jakie rzeczy?

— Wolałbym nie mówić, psze pani.

— Jakie rzeczy?

Shawn rozważył dostępne posunięcia. Nie miał zbyt wielu możliwości.

— Różne rzeczy, które nie są prawdziwe, psze pani — oświadczył, jak najszybciej zaznaczając swoje stanowisko. — Najróżniejsze. Na przykład że stary Verence był niedobrym królem, a pani pomogła mu siąść na tronie, i że pani sprowadziła ostrą zimę zeszłego roku, i że krowa Norbuta nie daje mleka, odkąd pani na nią spojrzała. Same kłamstwa, psze pani — dodał lojalnie.

— Zgadza się — odparła Babcia.

Zamknęła drzwi przed dyszącym chłopakiem, przez chwilę stała zamyślona, po czym wróciła na fotel.

— Zgadza się — orzekła po chwili. A jeszcze później dodała:

— To stara miotła, ale nie możemy pozwolić, żeby ludzie tak traktowali czarownice. Kiedy straci się szacunek, jest się nikim. Nie pamiętam, żebym patrzyła na krowę Norbuta. Kto to jest Norbut?

Wstała, z haka za drzwiami zdjęła swój spiczasty kapelusz i przed lustrem umocowała go kilkoma groźnymi spinkami.

Wsuwały się na miejsca po kolei, niepowstrzymane niby gniew boży.

Zniknęła w obórce i wróciła ze swoim płaszczem. Kiedy go nie używała, służył za okrycie chorym kozom. Dawno temu był z czarnego aksamitu. Teraz był po prostu czarny. Został starannie i powoli spięty zmatowiałą srebrną broszką.

Żaden samuraj, żaden błędny rycerz nie ubierał się nigdy tak ceremonialnie.

Wreszcie Babcia wyprostowała się, zbadała swe mroczne odbicie w szkle, rzuciła mu pełen satysfakcji uśmieszek i wyszła tylnymi drzwiami.

Atmosferę zagrożenia jedynie odrobinę rozproszył odgłos jej biegania tam i z powrotem, kiedy próbowała uruchomić miotłę.


* * *

Magrat także przyglądała się sobie w lustrze. Wykopała z szafy jaskrawozieloną suknię, uszytą tak, by równocześnie odsłaniała i przylegała. Byłaby taka, gdyby Magrat miała coś, co można odsłaniać albo do czego przylegać. Aby naprawić co bardziej widoczne braki, wcisnęła z przodu parę zwiniętych pończoch. Starała się także rzucić czar na włosy, ale te były z natury czaroodporne i zaczynały już odzyskiwać swój naturalny wygląd.

Magrat spróbowała również nałożyć makijaż. Wynik trudno by nazwać niekwestionowanym sukcesem. Brakowało jej praktyki. Nie była pewna, czy nie przesadziła z cieniem do powiek.

Szyję i palce przyozdobiła taką ilością srebra, że wystarczyłoby na pełny serwis obiadowy, a na to wszystko narzuciła czarny płaszcz podszyty czerwonym jedwabiem.

W pewnym oświetleniu i ze starannie dobranego kąta, Magrat nie była nieatrakcyjna. Czyjej przygotowania poprawiły wygląd, jest rzeczą dyskusyjną. Na pewno jednak cienka warstwa pewności siebie otuliła jej drżące serce.

Wyprostowała się i obróciła przed lustrem. Grona amuletów, magicznej biżuterii i okultystycznych bransolet zawieszonych na rozmaitych częściach ciała pobrzękiwały przy każdym ruchu. Aby nie dostrzec zbliżającej się czarownicy, nieprzyjaciel musiałby być nie tylko ślepy, ale także głuchy jak pień.

Wróciła do swego warsztatu i obejrzała to, co raczej dyskretnie i nigdy w obecności Babci nazywała Narzędziami Sztuki. Był wśród nich nóż z białą rękojeścią, używany do przygotowywania magicznych składników. Był też nóż z czarną rękojeścią, wykorzystywany przy magicznych rytuałach. Magrat wyryła w rękojeściach tyle run, że wciąż groziło im złamanie. Oba noże z pewnością były potężne, ale…

Magrat z żalem potrząsnęła głową, przeszła do kuchni i chwyciła nóż do chleba. Coś jej mówiło, że w takich czasach solidny, ostry nóż do chleba jest prawdopodobnie najlepszym przyjacielem każdej dziewczyny.


* * *

— Moim małym oczkiem — rzekła Niania Ogg — widzę coś, co zaczyna się na K.

Duch króla rozejrzał się ze znużeniem.

— Kolce — zaproponował.

— Nie.

— Kciukozgniot?

— Ładna nazwa. Do czego to służy?

— Taka śruba na palec — wyjaśnił król i zademonstrował.

— Nie, to nie to — stwierdziła Niania.

— Duszący kłębek? — zapytał z desperacją.

— To jest na D, a poza tym nie wiem, co to takiego — odparła Niania Ogg.

Verence uprzejmie wskazał narzędzie i wytłumaczył, jak się go używa.

— Stanowczo nie.

— Karzący Rozżarzony But?

— Coś za dobrze znasz te nazwy — stwierdziła surowo Niania. — Na pewno nie używałeś tych rzeczy za życia?

— Wykluczone, Nianiu — zapewnił duch.

— Chłopcy, którzy kłamią, trafiają w nieprzyjemne miejsca — ostrzegła.

— Prawdę mówiąc, większość z nich sprowadziła tu osobiście lady Felmet — przekonywał król. Jego położenie i tak było raczej niepewne i wolał nie martwić się dodatkowo o jakieś nieprzyjemne miejsca.

Niania pociągnęła nosem.

— No dobrze — rzekła udobruchana. — To były „kleszcze”.

— Przecież to są obcęgi, nie… — zaczął Verence, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.

W dorosłym życiu nie bał się żadnego człowieka, bestii ani połączenia ich obu, ale głos Niani budził wspomnienia szkoły i pokoju dziecinnego, srogich poleceń wydawanych przez sztywne damy w długich spódnicach, a także zdrowego jedzenia — głównie szarego i brązowego. Wtedy wydawało się niestrawne, ale dzisiaj myślał o nim jak o ambrozji.

— Pięć do zera dla mnie — oświadczyła z zadowoleniem Niania.

— Oni niedługo wrócą — przypomniał król. — Jesteś pewna, że nic ci nie grozi?

— A gdybym nie była, to w czym mógłbyś mi pomóc? Brzęknęły odsuwane rygle.


* * *

Kiedy miotła Babci niepewnie zniżała się do lądowania, przed zamkiem czekał już spory tłumek. Ludzie umilkli. A gdy czarownica ruszyła do bramy, rozsunęli się, by zrobić jej miejsce. Niosła pod pachą kosz jabłek.

— W lochach jest czarownica — szepnął jej ktoś do ucha. — Podobno straszliwie ją torturują.

— Bzdura — rzuciła Babcia. — To niemożliwe. Przypuszczam, że Niania Ogg przyszła doradzić królowi czy coś w tym rodzaju.

— Podobno Jason Ogg zwołuje braci — oznajmił zalękniony kramarz.

— Szczerze wam radzę, wracajcie do domów — powiedziała Babcia Weatherwax. — Prawdopodobnie zaszło nieporozumienie. Wszyscy wiedzą, że nie można uwięzić czarownicy wbrew jej woli.

— Tym razem sprawy zaszły za daleko! — zawołał któryś z wieśniaków. — Najpierw te pożary i podatki, a teraz to. Wszystko przez czarownice. To się musi skończyć. Znam swoje prawa.

— A jakie to prawa? — spytała Babcia.

— Prawo przekładania, dojenia krowy, gadania, prawo do resztek, do bójek, do miodu i szpuntu — wymienił posłusznie wieśniak.

— I do zbierania żołędzi co drugi rok. I prawo do wypasania dwóch trzecich kozy na wspólnych łąkach. Dopóki on jej nie spalił. A to była wspaniała koza.

— Daleko można zajść, kiedy tak dobrze zna się swoje prawa — pochwaliła go Babcia. — Ale teraz idź do domu.

Odwróciła się i spojrzała na bramę. Na warcie stało dwóch wyjątkowo czujnych strażników. Babcia podeszła bliżej i wbiła wzrok w jednego z nich.

— Jestem bezbronną handlarką jabłek — oznajmiła głosem, który bardziej by się nadawał do wypowiedzenia średniej wojny. — Pozwól mi przejść, skarbie.

Ostatnie słowo kryło w sobie ostrze.

— Nikomu nie wolno wchodzić do zamku — odparł strażnik.

— Rozkaz księcia.

Babcia wzruszyła ramionami. O ile pamiętała, gambit handlarki jabłek poskutkował tylko raz w całej historii czarodziejskiej sztuki. Ale był tradycyjnym otwarciem.

— Znam cię, Champecie Poldy — rzekła. — Pamiętam, że kładłam do grobu twojego dziadka, a ciebie przyjmowałam na świat.

— Obejrzała się na gapiów, zebranych kawałek dalej, potem na strażnika, którego twarz zmieniła się już w maskę grozy. Pochyliła się do niego. — Pokazałam ci pierwszą kryjówkę w tym padole łez, i na wszystkich bogów, jeśli teraz staniesz mi na drodze, pokażę ci twoją ostatnią.

Włócznia brzęknęła cicho, wypadając z zesztywniałych palców strażnika. Babcia poklepała go pocieszająco po ramieniu.

— Nie przejmuj się — powiedziała. — Masz, zjedz jabłko.

Zrobiła krok i druga włócznia zagrodziła jej drogę. Z zaciekawieniem podniosła głowę.

Drugi strażnik nie pochodził z Ramtopów. Ten miejski najemnik został tu ściągnięty, gdy zaszła potrzeba uzupełnienia przerzedzonych w ostatnich latach szeregów. Twarz pokrywała mu siatka blizn. Kilka z nich ułożyło się w coś, co miało przypominać wzgardliwy uśmieszek.

— Więc to jest magia czarownic, tak? — zapytał. — Słaba. Może wystraszyć tych wiejskich głupków, kobieto, ale mnie wcale nie przeraża.

— Myślę, że wiele trzeba, żeby przestraszyć takiego silnego chłopaka jak ty — powiedziała Babcia, sięgając do kapelusza.

— I nie próbuj mnie zagadywać. — Strażnik patrzył prosto przed siebie, kołysząc się lekko na piętach. — Stare baby dyrygujące ludźmi! Powinno się z tym skończyć.

— Jak sobie życzysz. — Babcia odsunęła włócznię.

— Posłuchaj! Mówiłem chyba… — zaczął strażnik, chwytając Babcię za ramię.

Jej dłoń przesunęła się szybko; patrzącym zdawało się niemal, że pozostała nieruchoma. Ale nagle strażnik trzymał się za rękę i jęczał.

Babcia wsunęła spinkę na miejsce i ruszyła biegiem.


* * *

— Zaczniemy od prezentacji narzędzi — oznajmiła z satysfakcją księżna.

— Już widziałam — odparła Niania Ogg. — Przynajmniej te, które zaczynają się na K, S, T i W.

— Zobaczymy, jak długo zdołasz utrzymać ten lekki ton rozmowy — warknęła księżna. — Rozpal ogień, Felmet.

— Rozpal ogień, Błaźnie — polecił książę.

Błazen ruszył powoli. Nie tego się spodziewał. Torturowanie ludzi nie mieściło się w jego planach. Zadawanie z zimną krwią bólu starszym paniom nie było jego sprawą. A już zadawanie bólu czarownicom, i to z krwią w dowolnej temperaturze, nie było sprawą nawet bliższych i dalszych krewnych.

— To mi się nie podoba — mruknął pod nosem.

— Świetnie — stwierdziła Niania Ogg, obdarzona doskonałym słuchem. — Zapamiętam, że ci się nie podobało.

— Co to ma znaczyć? — spytał ostro książę.

— Nic takiego — odparła Niania. — Długo to potrwa? Nie jadłam jeszcze śniadania.

Błazen zapalił zapałkę. W powietrzu koło niego nastąpiło leciuteńkie zawirowanie i płomyk zgasł. Zaklął i wziął następną. Tym razem drżącą dłonią doniósł ją aż do paleniska, nim także zapłonęła jaśniej i zgasła.

— Pospiesz się, człowieku! — krzyknęła księżna, rozkładając narzędzia.

— Jakoś nie chce się zapalić — wymruczał Błazen, kiedy płomyk następnej zapałki wyciągnął się w jasną smugę i zgasł.

Książę wyrwał mu z ręki pudełko i upierścienioną dłonią uderzył w twarz.

— Czy żaden mój rozkaz nie może być wypełniony?! — wrzasnął. — Kaleka na duchu! Słabeusz! Daj pudełko!

Błazen cofnął się. Ktoś, kogo nie widział, szeptał mu do ucha słowa, których nie mógł zrozumieć.

— Wyjdź — rozkazał książę. — Dopilnuj, żeby nam nikt nie przeszkadzał.

Błazen potknął się o stopień, odwrócił się i z ostatnim, badawczym spojrzeniem w stronę Niani, wyskoczył za drzwi. Podskakiwał jeszcze trochę, z przyzwyczajenia.

— Ogień nie jest niezbędny — oświadczyła księżna. — Po prostu pomaga. A teraz, kobieto, czy się przyznasz?

— Do czego? — zapytała Niania.

— Wszyscy wiedzą, do czego. Zdrada. Złowrogie czary. Udzielanie pomocy wrogom króla. Kradzież korony…

Ciche brzęknięcie kazało im się obejrzeć. Zakrwawiony sztylet spadł z ławy, jakby ktoś próbował go podnieść, ale brakło mu siły. Niania usłyszała, jak duch króla przeklina pod nosem.

— …i rozpowszechnianie fałszywych plotek — dokończyła księżna.

— …sól w moim jedzeniu — dodał książę, nerwowo zerkając na obandażowaną dłoń. Wciąż miał wrażenie, że w lochu przebywa ktoś czwarty.

— Jeśli się przyznasz — rzekła księżna — zostaniesz tylko spalona na stosie. I proszę, żadnych dowcipnych uwag.

— Jakie fałszywe plotki?

— Na temat przypadkowej śmierci króla Verence’a — wyszeptał chrapliwie Felmet.

Powietrze znowu zawirowało.

Niania siedziała z głową przechyloną w bok, jakby słuchała głosu, który tylko ona mogła usłyszeć. Ale książę też był pewien, że coś słyszy… Może nie głos, raczej odległy szum wiatru.

— Nie wiem o niczym fałszywym — powiedziała. — Wiem, że go zabiłeś, że wbiłeś mu sztylet w plecy. Działo się to na szczycie schodów. — Przerwała nasłuchując i zaraz dodała: — Tuż obok zbroi z piką. I powiedziałeś: Jeśli ma się stać, niechby przynajmniej stało się niezwłocznie” czy coś takiego. A potem wyrwałeś sztylet króla z pochwy u pasa… ten sam sztylet, który leży tutaj na podłodze… i…

— Kłamiesz! Nie było żadnych świadków! Sprawdziliśmy… Niczego nie mogli zobaczyć! Słyszałem coś w ciemności, ale nikogo nie było! Nie mogło być nikogo, widzącego cokolwiek! — krzyczał książę.

Żona spojrzała na niego groźnie.

— Siedź cicho, Leonalu. Myślę, że w tych czterech ścianach możemy zrezygnować z wymówek.

— Kto jej powiedział? Może ty?

— I uspokój się. Nikt jej nie powiedział. Na miłość bogów, przecież jest czarownicą. One potrafią wykryć takie rzeczy. Jasne spojrzenie czy coś…

— Jasnowidzenie — poprawiła ją Niania.

— Które wkrótce utracisz, moja dobra kobieto. Chyba że zdradzisz nam, kto jeszcze wie o tym. I pomożesz nam w kilku innych kwestiach — zagroziła ponuro księżna. — A uczynisz to, wierz mi. Jestem bardzo doświadczona w takich sprawach.

Niania rozejrzała się. W lochu robiło się tłoczno. Król Verence dyszał wręcz wściekłością i był niemal widzialny. Uparcie próbował pochwycić sztylet. Za nim jednak byli też inni: falujące, złamane sylwetki, nie tyle duchy, ile wspomnienia, bólem i grozą wtopione w materię murów.

— Mój własny sztylet! To dranie! Zabili mnie moim własnym sztyletem! — wołał duch króla Verence’a, unosząc widmowe ramiona i wzywając cały tamten świat, by był świadkiem jego ostatecznego poniżenia. — Dajcie mi siłę…

— Owszem — zgodziła się Niania. — Warto spróbować.

— A teraz zaczniemy — rzekła księżna.


* * *

— Co? — Strażnik nie zrozumiał.

— Powiedziałam, że przyszłam tu sprzedać moje piękne jabłka — powtórzyła Magrat.

— Jakiś targ się odbywa czy co?

Strażnik był bardzo nerwowy, gdyż jego kolegę właśnie zabrali do lazaretu. Nie po to zgłosił się do tej pracy, żeby mieć do czynienia z czymś takim.

Po chwili coś mu zaświtało.

— Nie jesteś czarownicą, prawda? — zapytał, sięgając niezręcznie po pikę.

— Oczywiście, że nie. Wyglądam na czarownicę?

Strażnik spojrzał na jej okultystyczne bransolety, podszewkę płaszcza i twarz. Twarz była szczególnie niepokojąca. Magrat zużyła mnóstwo pudru, by uczynić ją bladą i interesującą. Puder komponował się z tuszem do rzęs, co strażnikowi kojarzyło się z dwoma muchami, które rozbiły się w cukiernicy. Odruchowo skrzyżował palce, by odepchnąć urok cienia do powiek.

— Zgadza się — mruknął niepewnie.

Umysł strażnika zmagał się z problemem. Była czarownicą. Ostatnio sporo się mówiło o tym, że czarownice są szkodliwe dla zdrowia. Dostał rozkaz, żeby nie przepuszczać żadnych czarownic, ale nikt nawet nie wspomniał o handlarkach jabłek. Handlarki jabłek to żaden kłopot. Kłopoty sprawiają czarownice. Powiedziała, że jest handlarką jabłek, a przecież nie będzie podważał słowa czarownicy.

Zadowolony z tego zastosowania logiki, odstąpił na bok i szerokim gestem wskazał jej przejście.

— Wchodź, handlarko jabłek — powiedział.

— Dziękuję — rzuciła słodkim głosem Magrat. — Może chcesz jabłko?

— Nie, dziękuję. Nie skończyłem jeszcze tego, co je dostałem od tej drugiej czarownicy. — Zawahał się. — Nie, nie od czarownicy. Od handlarki jabłek. Tak, handlarki jabłek. Sama tak mówiła.

— Dawno przechodziła?

— Parę minut…


* * *

Babcia Weatherwax wcale się nie zgubiła. Nie należała do osób, które się kiedykolwiek gubią. Po prostu w tej chwili wiedziała co prawda dokładnie, gdzie się znajduje, ale nie była pewna lokalizacji wszystkich innych miejsc. Właśnie znowu dotarła do kuchni, doprowadzając do załamania kucharza, który usiłował upiec kawałek selera. Fakt, że kilka osób próbowało kupić od niej jabłka, nie poprawiał jej nastroju.

Magrat tymczasem znalazła drogę do głównej sali, o tej porze całkiem pustej, jeśli nie liczyć dwóch strażników grających w kości. Nosili liberię osobistej gwardii Felmeta i przerwali grę, gdy tylko pojawiła się Magrat.

— No, no… — Jeden z nich uśmiechnął się złośliwie. — Może dotrzymasz nam towarzystwa, ślicznotko[12].

— Szukam drogi do lochów — wyjaśniła Magrat, dla której słowa „molestowanie seksualne” były tylko pustym zbiorem sylab.

— Coś podobnego! — Strażnik mrugnął do kolegi. — Myślę, że moglibyśmy ci pomóc.

Wstali i zajęli miejsca z jej boków. Wyczuwała intensywny zapach zwietrzałego piwa oraz bliskość dwóch podbródków, o które można by zapalać zapałki. Gorączkowe sygnały zewnętrznych części umysłu zaczęły przełamywać jej żelazną wiarę, że złe rzeczy przytrafiają się tylko złym ludziom.

Sprowadzili ją schodami w dół, w labirynt wilgotnych, łukowo sklepionych korytarzy. Magrat szukała pospiesznie jakiegoś sposobu, by uprzejmie zrezygnować z ich towarzystwa.

— Muszę was uprzedzić — powiedziała — że nie jestem, jak może się wydawać, zwykłą handlarką jabłek.

— Coś takiego…

— W rzeczywistości jestem czarownicą.

Nie zrobiło to na nich wrażenia, na jakie liczyła. Gwardziści spojrzeli po sobie.

— No i dobrze — rzekł pierwszy. — Zawsze się zastanawiałem, jak to jest, kiedy się pocałuje czarownicę. Tutaj mówią, że zmienia człowieka w żabę.

Drugi szturchnął go lekko.

— W takim razie… — zaczął powolnym, poważnym tonem człowieka, który wierzy, że to, co powie za chwilę, będzie niewiarygodnie śmieszne — …już dawno musiałeś którąś pocałować.

Krótki rechot urwał się nagle. Jakaś siła pchnęła Magrat na ścianę, skąd mogła podziwiać zbliżenie nozdrzy gwardzisty.

— Posłuchaj mnie uważnie, maleńka — powiedział. — Nie jesteś pierwszą czarownicą, jaką tu mamy… jeśli jesteś czarownicą. Ale może będziesz mieć szczęście i wyjdziesz stąd, jeśli będziesz dla nas miła. Rozumiesz?

Gdzieś w pobliżu rozległ się krótki, wysoki krzyk.

— To, rozumiesz — rzekł gwardzista — była czarownica, która miała pecha. Wszystkim nam możesz wyświadczyć przysługę, jasne? Naprawdę miałaś szczęście, że nas spotkałaś.

Jego ręka zaprzestała swej niedawno rozpoczętej badawczej wędrówki.

— Co to? — zwrócił się do bladej twarzy Magrat. — Nóż? Nóż? Musimy potraktować sprawę poważnie. Prawda, Hron?

— Trzeba ją zakneblować i związać — wtrącił pospiesznie Hron. — Nie potrafią rzucać czarów, kiedy nie mogą mówić ani machać rękami.

— Zabierzcie od niej łapy!

Cała trójka spojrzała w głąb korytarza, na Błazna. Brzęczał ze złości.

— Puśćcie ją natychmiast! — krzyknął. — Bo się na was poskarżę!

— Aha, poskarżysz na nas, co? — parsknął Hron. — A kto cię będzie słuchał, czerwony głupku?

— Mamy tu czarownicę — oświadczył drugi gwardzista. — Więc lepiej idź sobie dzwonić gdzie indziej. — Zwrócił się do Magrat. — Lubię takie bojowe dziewczyny — powiedział, błędnie, jak się okazało.

Błazen zbliżył się z miną człowieka śmiertelnie rozgniewanego.

— Powiedziałem, żebyś ją puścił.

Hron wyjął miecz i mrugnął do kolegi.

Magrat uderzyła. Był to nie planowany, instynktowny cios, którego energia została poważnie zwiększona ciężarem pierścieni i bransolet. Dłoń zetknęła się ze szczęką prześladowcy ł obróciła go dwa razy, zanim z cichym westchnieniem złożył się bezwładnie pod ścianą. Dziwnym przypadkiem miał na twarzy odciśnięte kilka istotnych w okultyzmie symboli.

Hron wytrzeszczył na niego oczy, po czym spojrzał na Magrat. Podniósł miecz w tej samej chwili, gdy wpadł na niego rozpędzony Błazen. Zwalili się na ziemię. Jak większość drobnych mężczyzn, Błazen w walce polegał na wstępnym szalonym impecie, który powinien zapewnić mu przewagę. Tracił głowę w dalszych etapach. Walka zapewne źle by się dla niego skończyła, gdyby Hron nagle nie uświadomił sobie, że szyję uciska mu ostrze kuchennego noża.

— Puść go — rozkazała Magrat, odgarniając włosy z oczu. Zesztywniał.

— Zastanawiasz się pewnie, czy naprawdę potrafię ci poderżnąć gardło — wysapała Magrat. — Ja też tego nie wiem. Pomyśl, jaką będziemy mieli zabawę sprawdzając.

Wolną ręką chwyciła Błazna za kołnierz i postawiła na nogi.

— Skąd dobiegł krzyk? — spytała, nie odrywając wzroku od gwardzisty.

— Z tamtej strony. Trzymają ją w izbie tortur i wcale mi się to nie podoba. Posunęli się za daleko. Nie mogłem wejść do środka, więc pobiegłem kogoś poszukać…

— Znalazłeś mnie — zauważyła Magrat.

— Ty — zwróciła się do Hrona. — Zostań tutaj. Albo uciekaj, nie obchodzi mnie to. Ale nie próbuj iść za nami.

Pokiwał głową, a potem spoglądał, jak oddalają się korytarzem.

— Drzwi są zamknięte — oznajmił Błazen. — Dochodzą różne dźwięki, ale drzwi są zamknięte.

— Przecież to lochy…

— Ale nie powinny chyba być zamknięte od środka!

Drzwi okazały się nie do pokonania. Od wewnątrz dobiegała cisza — gęsta, wibrująca cisza, przeciskająca się szczelinami i rozlewająca w korytarzu — cisza gorsza jeszcze od krzyków.

Błazen przestępował z nogi na nogę, a Magrat badała szorstką powierzchnię drzwi.

— Naprawdę jesteś czarownicą? — zapytał. — Tak mówili, ale czy to prawda? Wcale nie wyglądasz jak czarownica, wyglądasz… to znaczy… — Zaczerwienił się. — Nie jak stara wiedźma, ale absolutnie cudownie…

Zamilkł.

Całkowicie panuję nad sytuacją, powiedziała sobie Magrat. Nigdy nie sądziłam, że tak będzie, ale myślę precyzyjnie i jasno.

I uświadomiła sobie całkowicie precyzyjnie, że jej podkładki zsunęły się do pasa, głowa budzi uczucie, jakby założyła tam gniazdo rodzina niehigienicznych ptaków, a makijaż nie tylko się rozmazuje, wręcz ścieka jak wodospad. Suknię miała rozdartą w kilku miejscach, ręce posiniaczone i z jakichś powodów czuła się tak wspaniale, jakby cały świat miała u swych stóp.


* * *

— Lepiej się cofnij, Verence — powiedziała. — Nie jestem pewna, co z tego wyjdzie.

Usłyszała, że Błazen gwałtownie wciąga powietrze.

— Skąd znasz moje imię?

Magrat obejrzała drzwi. Dąb był stary, liczył sobie wiele stuleci, ale wyczuwała odrobinę soków pod powierzchnią, którą lata zahartowały w coś niemal tak twardego jak kamień. W normalnych okolicznościach to, co zamierzała Magrat, wymagało całego dnia kreślenia planów i worka egzotycznych składników. Przynajmniej tak zawsze sądziła. Teraz skłonna była w to wątpić. Jeśli można przywołać demona w kotle, to można zrobić wszystko.

Uświadomiła sobie, o co pytał Błazen.

— Och… Pewnie gdzieś je usłyszałam.

— Nie przypuszczam. Nigdy go nie używam. Wiesz, przy księciu nie jest to wygodne imię. To przez mamę. Matki lubią dawać synom imiona królów. Dziadek zawsze powtarzał, że takie imię jest mi całkiem na nic i nie powinienem biegać…

Magrat kiwnęła głową. Okiem zawodowca rozglądała się po mrocznym tunelu.

Miejsce nie wyglądało obiecująco. Dębowe deski tkwiły tu od lat, odcięte od zegara pór roku.

Z drugiej strony… Babcia mówiła kiedyś, że wszystkie drzewa są jednym drzewem czy coś w tym rodzaju. Magrat wydawało się, że rozumie, choć nie była całkiem pewna, co to oznacza. Na zewnątrz trwała wiosna. Duch życia, jaki pozostał w drewnie, musiał być tego świadom. A jeśli zapomniał, ktoś musiał mu powiedzieć.

Przycisnęła dłonie do drzwi i zamknęła oczy. Próbowała wyobrazić sobie przejście przez drewno, poza zamek, do cienkiej warstwy gleby na zboczach, do powietrza, do słońca…

Błazen widział tylko, że Magrat stoi nieruchomo. Potem włosy wolno stanęły jej sztorcem. Rozniósł się zapach gnijących liści.

I nagle, bez ostrzeżenia, ów młot, który potrafi miękki jak gąbka grzyb przebić przez sześć cali kamiennego chodnika albo pognać węgorza przez tysiące mil wrogiego oceanu do konkretnego górskiego stawu, uderzył poprzez Magrat w drzwi.

Odsunęła się oszołomiona, walcząc z gorączkowym pragnieniem, by zagłębić stopy w kamieniu i wypuścić liście. Błazen ją przytrzymał i wstrząs niemal go powalił.

Magrat wsparła się o lekko brzęczącą podporę. Tryumfowała. Udało jej się! I to bez żadnych dodatkowych pomocy! Gdyby tylko inne mogły to zobaczyć…

— Nie podchodź — ostrzegła Błazna. — Mam wrażenie, że dałam… dość dużo.

Błazen obejmował ramionami jej chude ciało i był zbyt wstrząśnięty, by wykrztusić choć słowo. Ale ktoś jednak odpowiedział.

— W samej rzeczy — przyznała Babcia Weatherwax, wynurzając się z mroku. — Sama nigdy bym na to nie wpadła. Magrat wytrzeszczyła na nią oczy.

— Byłaś tu cały czas?

— Tylko kilka minut. — Babcia zerknęła na drzwi. — Niezła technika — pochwaliła. — Ale to stare drewno. I było w ogniu, jak sądzę. Dużo w nim żelaznych gwoździ i takich tam. Nie sądzę, żeby to zadziałało. Ja spróbowałabym raczej z kamieniami, ale…

Przerwało jej ciche pacnięcie. Potem następne, a potem cała ich seria, jakby nagle spadł deszcz budyniu.

Drzwi bardzo powoli wypuszczały liście.

Babcia przyglądała im się przez moment, po czym spojrzała w przestraszone oczy Magrat.

— Uciekamy! — krzyknęła.

Chwyciły Błazna i pobiegły ukryć się za dogodnym filarem.

Drzwi zatrzeszczały ostrzegawczo. Kilka desek wygięło się w roślinnej agonii; trysnął grad kamiennych odprysków, kiedy gwoździe, usunięte niby ciernie z rany, rykoszetowały na murach. Błazen schylił się, gdy zamek wirując przefrunął mu nad głową i roztrzaskał się o ścianę.

Dolne części desek wysunęły badawczo białe korzenie, sunące po mokrych kamieniach do najbliższej szczeliny, by się w nią zagłębić. Dziury po sękach nabrzmiały, strzeliły gałęziami, trafiły w kamienną futrynę i rozepchnęły ją na boki. A przez cały czas rozbrzmiewał niski huk, odgłos komórek drzewa, próbujących opanować pędzącą przez nie falę pierwotnego życia.

— Gdybym ja to robiła — rzekła Babcia Weatherwax, kiedy zapadł się fragment stropu korytarza — załatwiłabym to inaczej. Nie krytykuję cię — zastrzegła. — Całkiem rozsądne działanie. Myślę tylko, że może trochę przesadziłaś.

— Przepraszam — wtrącił Błazen.

— Nie radzę sobie z kamieniami — wyjaśniła Magrat.

— No cóż, kamienie wymagają wyrobionego smaku…

— Przepraszam — powtórzył Błazen.

Obie czarownice spojrzały na niego. Cofnął się.

— Czy nie powinniście kogoś ratować? — zapytał.

— Rzeczywiście — przyznała Babcia. — To prawda. Chodźmy, Magrat. Zobaczymy, w co ona się wplątała.

— Słyszałem krzyki — dodał Błazen, który wciąż miał wrażenie, że nie traktują sprawy z należytą powagą.

— Nic dziwnego — odparła Babcia. Odsunęła go na bok i przestąpiła nad korzeniem. — Gdyby mnie ktoś zamknął w lochu, na pewno byłyby krzyki.

W celi unosiły się chmury kurzu. W nikłym świetle jedynej żagwi Magrat niewyraźnie dostrzegła dwie postacie, kryjące się w najdalszym kątku. Większość mebli leżała poprzewracana na podłodze; nie wyglądały na ostatnie osiągnięcia w dziedzinie wygody. Niania Ogg siedziała spokojnie w czymś, co wyglądało na dyby.

— Nie spieszyłyście się — zauważyła. — Wyciągnijcie mnie z tego, dobrze? Kurcz mnie łapie.

Był również sztylet.

Wirował wolno pośrodku celi, połyskując, gdy ostrze odbijało światło.

— Mój własny sztylet! — wołał duch króla głosem, który tylko czarownice mogły usłyszeć. — Tyle czasu, a ja nic nie wiedziałem! Załatwili mnie moim własnym nożem!

Kołysząc sztyletem, postąpił o krok w stronę królewskiej pary. Cichy bełkot wyrwał się z warg księcia, zadowolony, że udało mu się wymknąć.

— Dobrze sobie radzi, prawda? — rzuciła Niania, kiedy Magrat pomagała jej się uwolnić.

— Czy to dawny król? Oni go widzą?

— Chyba nie.

Król Verence zachwiał się pod ciężarem. Był już za stary na zabawę w poltergeista. To dobre dla młodych.

— Niech tylko porządnie go złapię — mruczał. — A żeby to…

Sztylet wyśliznął się z niematerialnego uchwytu, brzęknął o podłogę. Babcia Weatherwax podeszła szybko i postawiła na nim stopę.

— Martwi nie powinni zabijać żywych — oświadczyła. — Byłby to niebezpieczny jak mu tam… precedens. Przede wszystkim bylibyśmy w mniejszości.

Księżna pierwsza otrząsnęła się ze zgrozy. Widziała noże sunące w powietrzu i eksplodujące drzwi, a teraz te kobiety urągały jej w jej własnym lochu. Nie była pewna, jak powinna reagować na zjawiska nadprzyrodzone, ale miała dokładne wyobrażenie, co należy uczynić z trzecim punktem.

Usta księżnej otworzyły się niby brama czerwonego piekła.

— Straż! — wrzasnęła. Zauważyła Błazna, stojącego niepewnie przy drzwiach. — Błaźnie! Wołaj straże!

— Są zajęci. A my już wychodzimy — powiedziała Babcia. — Które z was jest księciem?

Skulony w kucki Felmet wpatrywał się w nią przekrwionymi oczami. Wąski strumyk śliny ściekał mu z kącika ust. Książę zachichotał.

Babcia przyjrzała mu się dokładniej. Z głębi załzawionych oczu coś odpowiedziało jej wyzywającym spojrzeniem.

— Nie zamierzam dawać ci pretekstu — oznajmiła cichym głosem. — Ale byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś opuścił kraj. Abdykował albo co.

— Na czyją korzyść? — spytała lodowatym tonem księżna. — Czarownicy?

— Nie — rzekł książę.

— Co powiedziałeś?

Książę wyprostował się, strzepnął z ubrania trochę kurzu i spojrzał na Babcię. Jądro chłodu w głębi jego oczu rozrosło się wyraźnie.

— Odmówiłem. Myślisz, że przestraszą mnie tanie kuglarskie sztuczki? Jestem królem prawem zdobywcy i nie możesz tego zmienić. To chyba jasne, czarownico.

Zbliżył się.

Babcia obserwowała go uważnie. Nigdy jeszcze nie spotkała się z niczym podobnym. Ten człowiek był wyraźnie obłąkany, ale w sercu jego szaleństwa tkwiła przeraźliwa, zimna logika, jądro czystego międzygwiezdnego lodu pośrodku paleniska. Uważała go za słabeusza pod cienką skorupą siły, ale prawda była inna. Gdzieś w głębi jego umysłu, poza horyzontem zdarzeń racjonalności, samo ciśnienie obłędu wykuło jego szaleństwo w coś twardszego niż diament.

— Jeśli pokonasz mnie magią, wtedy magia będzie rządzić — oznajmił książę. — A tego nie możesz zrobić. Każdy król koronowany z twoją pomocą znajdzie się w twojej władzy. Zawiedźmiony, można powiedzieć. Kto magią wojuje, od magii ginie. I magia cię zniszczy. Wiesz o tym. Cha, cha.

Babcia zacisnęła pięści, aż pobielały jej palce. Książę podszedł bliżej.

— Możesz mnie zabić — rzekł. — Może nawet potrafisz znaleźć kogoś na moje miejsce. Ale naprawdę musi być błaznem, gdyż będzie wiedział, że wciąż spogląda na niego twoje złe oko. I jeśli cię nie zadowoli, jego życie straci wartość. Możesz zaprzeczać, ale on będzie pamiętał, że włada za twoim przyzwoleniem. A wtedy nie będzie żadnym królem. Prawda?

Babcia odwróciła wzrok. Pozostałe czarownice cofnęły się, gotowe do uniku.

— Pytałem, czy to prawda?

— Tak — przyznała Babcia. — To prawda…

— Tak.

— …ale jest ktoś, kto może cię pokonać.

— Dziecko? Niech wróci, kiedy dorośnie. Młodzieniec z mieczem, w pogoni za swoim przeznaczeniem. — Książę parsknął. — Bardzo romantyczne. Ale mam wiele lat na przygotowania. Niech spróbuje.

Tuż obok pięść króla Verence’a przecięła powietrze i nie zdołała trafić.

Książę pochylił się, aż jego nos znalazł się o cal od nosa Babci.

— Wracajcie do swoich kociołków, wiedźmy — szepnął.


* * *

Babcia Weatherwax kroczyła korytarzami zamku Lancre jak wielki rozzłoszczony nietoperz; śmiech księcia odbijał się echem w jej głowie.

— Mogłaś zesłać mu bąble albo co — stwierdziła Niania Ogg. — Hemoroidy są niezłe. I dozwolone. Dalej by rządził, tyle że na stojąco. To zawsze dobry żart.

Babcia Weatherwax milczała. Gdyby wściekłość była ciepłem, jej kapelusz stanąłby w płomieniach.

— Co prawda byłby od tego jeszcze gorszy. — Niania biegła, żeby dotrzymać jej kroku. — To samo z bólem zębów. Zerknęła z ukosa na nieruchomą twarz Babci.

— Nie musisz się martwić — powiedziała. — Nic mi właściwie nie zrobili. Ale dziękuję.

— Nie martwię się o ciebie, Gytho Ogg — warknęła Babcia. — Przyszłam tylko dlatego, że Magrat się bała. Zawsze powtarzam, że jeśli czarownica sama nie potrafi o siebie zadbać, nie powinna nazywać siebie czarownicą.

— Sądziłam, że Magrat dobrze sobie poradziła z drzewem.

— Wyrabia się.

Babcia rozejrzała się czujnie po korytarzu i pochyliła do ucha Niani.

— Nie chciałam sprawiać mu satysfakcji — szepnęła — ale pobił nas.

— No nie wiem — odparła Niania. — Nasz Jason i kilku mocnych chłopców mogłoby…

— Widziałaś jego strażników? Nie tacy jak dawniej. To twardzi ludzie.

— Mogłybyśmy trochę chłopcom pomóc…

— Nic z tego. Ludzie sami muszą rozwiązywać takie sprawy.

— Jeśli tak twierdzisz, Esme… — zgodziła się potulnie Niania.

— Twierdzę. Magia jest po to, żeby nią władać, nie żeby władała.

Niania kiwnęła głową. Po chwili przypomniała sobie obietnicę i z gruzu na podłodze podniosła nieduży kamień.

— Już myślałem, że zapomniałaś — odezwał się duch króla za jej uchem.

Kawałek dalej Błazen biegł w podskokach za Magrat.

— Mogę cię znowu zobaczyć? — zapytał.

— No… sama nie wiem — odparła Magrat, choć serce śpiewało jej z radości.

— Może dziś wieczorem?

— Och nie. Dziś wieczorem będę bardzo zajęta.

Zamierzała zwinąć się w łóżku z kubkiem gorącego mleka i notatkami Mateczki Whemper na temat astrologii doświadczalnej, ale instynkt podpowiadał jej, że każdy starający powinien pokonywać liczne trudności, by bardziej mu zależało.

— Więc jutro wieczorem? — nie ustępował Błazen.

— Jutro będę chyba myła włosy.

— Mogę mieć wolne w piątkową noc.

— Widzisz, nocami mamy wiele pracy…

— Zatem po południu.

Magrat zawahała się. Może instynkt się mylił?

— No… — powiedziała.

— Koło drugiej. Na łące przy stawie, dobrze?

— No…

— Więc do zobaczenia. Zgoda? — zapytał desperacko.

— Błaźnie! — Głos księżnej odbił się echem w korytarzu, a po twarzy Błazna przemknął wyraz grozy.

— Muszę iść — szepnął. — Na łące, zgoda? Włożę coś takiego, żebyś mnie rozpoznała. Zgoda?

— Zgoda — powtórzyła Magrat, zahipnotyzowana mocą jego uporu. Potem odwróciła się i pobiegła za czarownicami.

Przed zamkiem rozgrywało się istne pandemonium. Tłum, który tkwił pod murami, kiedy przybyła Babcia, rozrósł się znacznie. Przez nie strzeżoną teraz bramę wlał się do wnętrza i uderzał falami o mury dziedzińca. Nieposłuszeństwo obywatelskie było w Lancre zjawiskiem nowym, ale mieszkańcy kraju opanowali już podstawowe zasady, jak na przykład potrząsanie w górze sierpami i grabiami, połączone z prostymi ruchami w górę i w dół, z towarzyszeniem groźnych min i okrzyków „Precz”. Tylko kilku, którzy nie całkiem pojęli, o co chodzi, wymachiwało flagami i wiwatowało. Zaawansowani adepci szukali już wzrokiem łatwopalnych budynków wewnątrz murów. Sprzedawcy ciastek i kiełbasek w bułce pojawili się znikąd[13] i handlowali żwawo. Już niedługo ktoś pewnie czymś rzuci.

Trzy czarownice stały u szczytu schodów prowadzących do głównej bramy twierdzy i obserwowały morze głów.

— Jest nasz Jason! — zawołała radośnie Niania Ogg. — I Wane, i Darron, i Kev, i Trev, i Nev…

— Zapamiętam ich twarze — zapewnił lord Felmet. Stanął im za plecami i objął przyjaźnie. — A widzicie moich łuczników na murach?

— Widzę — odparła ponuro Babcia.

— Więc uśmiechnij się i pomachaj. Żeby ludzie widzieli, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Czyż bowiem nie odwiedziłaś mnie dzisiaj w sprawach państwowych?

Pochylił się Babci do ucha.

— Masz setki możliwości — szepnął. — Ale ich skutek zawsze będzie taki sam. — Odsunął się. — Nie jestem człowiekiem nierozsądnym — dodał uprzejmie. — Jeśli przekonacie ludzi, żeby zachowywali się spokojnie, może dam się przekonać i złagodzę nieco moje rządy. Oczywiście niczego nie obiecuję.

Babcia milczała.

— Uśmiech i machaj — rozkazał książę.

Babcia uniosła rękę i zademonstrowała krótki grymas, nie mający żadnego związku z humorem. Potem zmarszczyła brwi i szturchnęła Nianię Ogg, która machała i szczerzyła zęby jak szalona.

— Nie musisz przesadzać — syknęła.

— Ale tam jest nasza Reet i Sharleen z dziećmi — wyjaśniła Niania. — Hej, hej!

— Cicho bądź, stara miotło — warknęła Babcia. — I opanuj się!

— Świetnie. Dobra robota — pochwalił książę. Również uniósł ręce, a właściwie rękę. Druga wciąż go bolała. Wczoraj w nocy znowu spróbował tarki, ale bez rezultatu.

— Ludu Lancre! — zakrzyknął. — Nie lękajcie się! Jestem waszym przyjacielem. Będę was chronił przed czarownicami. Zgodziły się zostawić was w spokoju!

Babcia przyglądała mu się z ukosa. To jeden z tych maniaków depresyjnych, myślała. W górę i w dół, jak coś tam. W jednej chwili cię zabije, w następnej spyta, czy dobrze się czujesz.

Uświadomiła sobie, że Felmet spogląda na nią wyczekująco.

— Słucham?

— Powiedziałem: teraz proszę szanowną Babcię Weatherwax, by powiedziała kilka słów. Cha, cha.

— Tak powiedziałeś?

— Tak.

— Posunąłeś się o wiele za daleko.

— Posunąłem się, to prawda. — Książę zachichotał. Babcia zwróciła się do tłumu. Ludzie ucichli.

— Idźcie do domu — powiedziała. Nadal trwała cisza.

— To wszystko? — zapytał lord Felmet.

— Wszystko.

— A co z przysięgami wiecznej wierności?

— Co z nimi? Gytho, przestań tak wymachiwać!

— Przepraszam.

— A teraz my też musimy już iść — oznajmiła Babcia.

— Przecież tak miło nam się rozmawia — zaprotestował książę.

— Chodź, Gytho — rzuciła lodowato Babcia. — Gdzie się podziała Magrat?

Zawstydzona Magrat podniosła głowę. Pochłonęła ją rozmowa z Błaznem, choć była to taka rozmowa, gdzie obie strony wiele czasu poświęcają na przyglądanie się własnym butom i przecieranie paznokci. Dziewięćdziesiąt procent prawdziwej miłości to mocne, czerwieniące uszy zakłopotanie.

— Wychodzimy — oznajmiła Babcia.

— Pamiętaj, piątek po południu — szepnął Błazen.

— Jeśli zdołam — odparła Magrat.

Niania Ogg uśmiechnęła się domyślnie.

Babcia Weatherwax zbiegła po schodach i przecisnęła się przez tłum. Dwie pozostałe podążały za nią. Kilku roześmianych strażników pochwyciło jej wzrok i natychmiast tego pożałowało. Jednak tu i tam zabrzmiał ledwie skrywany pogardliwy śmieszek. Babcia przemknęła przez bramę, po zwodzonym moście i po ulicach miasta. Idąc szybko, mogła pokonać większość ludzi biegiem.

Za nimi książę roześmiał się głośno. Przekroczył ostatni maniakalny szczyt swojego szaleństwa i teraz zsuwał się szybko ku dnu rozpaczy.

Babcia nie zatrzymywała się, dopóki nie minęła granic miasteczka. Pod przyjaznym liściastym stropem lasu zeszła z drogi i siadła ciężko na pniu. Ukryła twarz w dłoniach.

Dwie czarownice zbliżyły się do niej niespokojnie. Magrat poklepała ją delikatnie po ramieniu.

— Nie załamuj się — powiedziała. — Obie uważamy, że bardzo dobrze się zachowałaś.

— Nie załamuję się, tylko myślę — odparła Babcia. — Idźcie sobie.

Niania Ogg uniosła brwi i spojrzała na Magrat ostrzegawczo. Oddaliły się na bezpieczną odległość, choć przy obecnym nastroju Babci nawet sąsiedni wszechświat mógł się okazać zbyt bliski. Usiadły na omszałym głazie.

— Dobrze się czujesz? — spytała Magrat. — Nic ci nie zrobili, prawda?

— Nawet nie tknęli mnie palcem. — Niania pociągnęła nosem.

— To nie są prawdziwi władcy — dodała. — Stary król Gruneweld, na przykład, nie marnowałby czasu na wymachiwanie narzędziami i groźby. Od razu: łup, łup! Igły pod paznokcie i żadnego gadania. Żadnych złowrogich śmiechów. To był prawdziwy król. Bardzo łaskawy.

— Groził, że cię spali.

— Na to bym się nie zgodziła. Zauważyłam, że masz amanta.

— Słucham?

— Taki młody człowiek z dzwonkami — wyjaśniła Niania. — I twarzą kopniętego spaniela.

— Ach, ten. — Magrat zaczerwieniła się pod resztką makijażu.

— Wiesz, to taki sobie chłopak. Wszędzie za mną chodzi.

— To może być kłopotliwe, co?

— Poza tym jest taki mały… I ciągle podskakuje — dodała Magrat.

— Dobrze mu się przyjrzałaś? — spytała stara czarownica.

— Słucham?

— Nie. Tak myślałam. To bardzo mądry człowiek, ten Błazen. Powinien zostać jednym z tych… aktorów.

— Nie rozumiem.

— Następnym razem spójrz na niego jak czarownica, nie jak kobieta — poradziła Niania i porozumiewawczo szturchnęła Magrat pod żebro. — Dobra robota z tymi drzwiami — dodała. — Nieźle sobie radzisz, nie ma co. Mam nadzieję, że powiedziałaś mu o Greebo.

— Obiecał, że natychmiast go wypuści, Nianiu. Babcia Weatherwax prychnęła głośno.

— Słyszałyście śmieszki w tłumie? — zapytała. — Ktoś chichotał.

Niania Ogg usiadła obok niej.

— I paru wytykało nas palcami — powiedziała. — Wiem.

— Nie można tego tolerować.

Magrat przysiadła na drugim końcu pnia.

— Są inne czarownice — przypomniała. — Wiele czarownic mieszka w Ramtopach. Mogłyby pomóc.

Jej dwie koleżanki spojrzały po sobie z bolesnym zaskoczeniem.

— Nie sądzę, żebyśmy musiały posuwać tak daleko — mruknęła Babcia. — Prosić o pomoc…

— Bardzo niedobra praktyka — przytaknęła Niania Ogg.

— Przecież poprosiłyście demona, żeby wam pomógł — przypomniała Magrat.

— Wcale nie — zaprzeczyła Babcia.

— Właśnie. Wcale nie.

— Rozkazałyśmy mu, żeby współpracował.

— Dokładnie.

Babcia Weatherwax wyciągnęła nogi i przyjrzała się swoim butom. To były dobre, mocne buty, nabijane gwoździami, z półksiężycowymi podkówkami. Trudno było uwierzyć, że szewc je uszył; ktoś raczej położył zelówkę i je zbudował.

— Wiecie, jest taka czarownica pod Skundem — oświadczyła. — Siostra Jakaś…jak jej było… Jej syn wyjechał i został marynarzem. No wiesz, Gytho, ta co pociąga nosem i kładzie pokrowce na oparciach foteli, jak tylko człowiek sobie usiądzie…

— Grodley — podpowiedziała Niania Ogg. — Wysuwa mały palec, kiedy pije herbatę, i ciągle upuszcza chusteczkę.

— Tak. Właśnie. Nie zniżyłam się do rozmowy z nią od czasu tej sprawy z szubienicą; pamiętasz. Myślę, że z rozkoszą przyjechałaby tutaj, niuchała wszędzie, zaglądała i wtykała palce. I tłumaczyła, co powinnyśmy robić. A tak: pomagać. Ładnie byśmy wyglądały, gdybyśmy wszystkim chciały pomagać.

— Tak jest. A pod Skundem drzewa rozmawiają z ludźmi i spacerują po nocach — poinformowała Niania. — Nie pytają nawet o pozwolenie. Fatalna organizacja.

— Nie tak świetna, jaką mamy tutaj? — spytała Magrat. Babcia wstała.

— Wracam do domu — oznajmiła.

Istnieją tysiące powodów, dla których magia nie rządzi światem. Nazywają się czarownice i magowie, myślała Magrat, wychodząc za starszymi koleżankami na drogę.

Był to zapewnię wspaniały plan Natury, pozwalający jej się bronić. Dopilnowała, by każdy obdarzony talentem magicznym był tak skłonny do współpracy jak niedźwiedzica z bólem zębów. W ten sposób groźna moc rozpraszała się w przypadkowych sprzeczkach i sporach. Oczywiście, istniały różnice stylu. Magowie mordowali się w wietrznych korytarzach, czarownice zwyczajnie wyrzynały się na ulicach. I wszyscy byli egocentryczni jak wirujący bąk. Nawet kiedy pomagają innym, rozmyślała Magrat, robią to przede wszystkim dla siebie. Szczerze mówiąc, są jak duże dzieci.

Oprócz mnie, pomyślała z dumą.

— Jest bardzo zdenerwowana, prawda? — zwróciła się do Niani Ogg.

— No cóż, to poważny problem. Im bardziej przyzwyczajasz się do magii, tym bardziej chcesz z niej korzystać. I tym bardziej staje ci na drodze. Kiedy zaczynałaś, pewnie nauczyłaś się od Mateczki Whemper paru zaklęć i bez przerwy ich używałaś.

— No tak. Wszyscy tak robią.

— Ogólnie znany fakt — zgodziła się Niania. — Ale gdy lepiej opanujesz Sztukę, przekonasz się, że najtrudniejsza jest ta magia, z której w ogóle nie korzystasz.

Magrat rozważyła tę tezę.

— To zeń? — spytała.

— Nie wiem. Nigdy go nie widziałam.

— Kiedy byłyśmy w lochach, Babcia wspominała, że mogłam spróbować z kamieniami. To chyba bardzo trudna magia.

— Wiesz, Mateczka nie bardzo interesowała się kamieniami. Ale to nie takie trudne. Trzeba poszturchać ich wspomnienia. No wiesz, z dawnych czasów, kiedy były gorące i płynne.

Przerwała nagle i gwałtownie sięgnęła do kieszeni. Chwyciła odłamek zamkowego kamienia i odetchnęła z ulgą.

— Już się bałam, że zapomniałam o nim. — Wyjęła kamień. — Możesz wyjść.

Był ledwie widoczny w jasnym blasku dnia: lekkie migotanie powietrza pod drzewami.

Król Verence zamrugał. Nie był przyzwyczajony do dziennego światła.

— Esme! — zawołała Niania. — Ktoś tu chciałby z tobą porozmawiać.

Babcia odwróciła się powoli i spod zmrużonych powiek spojrzała na ducha.

— Widziałam cię chyba w lochu… — stwierdziła. — Kim jesteś?

— Verence, król Lancre — oznajmił duch i skłonił się nisko. — Czy mam zaszczyt zwracać się do Babci Weatherwax, najczcigodniejszej z czarownic?

Wzmiankowano już, że choć Verence pochodził z długiej linii królów, nie był jednak zasadniczo głupi. W dodatku przez ponad rok nie poświęcał uwagi problemom ciała, co dokonało prawdziwych cudów. Babcia Weatherwax uważała się za osobę całkowicie odporną na pochlebstwa, lecz król fachowo aplikował jej równoważnik dziennej produkcji cechu piekarzy sporego państwa. Pokłon był szczególnie dobrym pociągnięciem.

Babci Weatherwax drgnął kącik ust. Skłoniła się sztywno w odpowiedzi, gdyż nie była całkiem pewna, jak ma reagować na określenie „najczcigodniejsza”.

— Ja nią jestem — przyznała. — Możesz wstać — dodała z królewską miną.

Król Verence pozostał na klęczkach, mniej więcej dwa cale ponad poziomem gruntu.

— Błagam o pomoc — rzekł.

— Zaraz… A jak się wydostałeś z zamku?

— Szacowna Niania Ogg zechciała mi dopomóc — wyjaśnił król. — Pomyślałem, że skoro jestem przykuty do kamieni Lancre, to mogę udać się tam, gdzie kamienie podążą. Obawiam się, że skorzystałem z pewnych nieuczciwych sztuczek, by ten cel osiągnąć. Obecnie kryję się pod jej fartuchem.

— Nie ty pierwszy — rzuciła odruchowo Babcia Weatherwax.

— Esme!

— I błagam cię, Babciu Weatherwax, byś przywróciła mojego syna na tron.

— Przywróciła?

— Wiesz, o co mi chodzi. Czy jest w dobrym zdrowiu?

Babcia kiwnęła głową.

— Kiedy ostatni raz Patrzyłyśmy, jadł właśnie jabłko.

— Jego przeznaczeniem jest, by został królem Lancre.

— No tak. Hm… Wiesz, przeznaczenie to ciężka sprawa.

— Zatem nie pomożesz? Babcia zrobiła zbolałą minę.

— To by było wtrącanie — stwierdziła. — A wtrącanie się do polityki zawsze źle się kończy. Kiedy raz człowiek zacznie, nie może przestać. To podstawowa zasada magii. Nie wolno tak sobie zadzierać z podstawowymi zasadami.

— Zatem nie pomożesz?

— No… Oczywiście, pewnego dnia, kiedy chłopiec podrośnie…

— Gdzie jest teraz? — zapytał nagle król. Czarownice unikały patrzenia sobie w oczy.

— Dopilnowałyśmy, żeby bezpiecznie opuścił kraj — wyjaśniła zakłopotana Babcia Weatherwax.

— Z dobrą rodziną — dodała szybko Niania Ogg.

— Jacy to ludzie? — chciał wiedzieć król. — Nie pospolitacy, mam nadzieję?

— Absolutnie — oznajmiła Babcia stanowczo, gdy przed oczami wyobraźni pojawił się jej Vitoller. — Wcale nie pospolici. Bardzo niepospolici. Hm.

Oczami szukała pomocy u Magrat.

— Byli Thespianami — oznajmiła z mocą Magrat. Jej głos emanował taką aprobatą, że król odruchowo pokiwał głową.

— Aha — powiedział. — To dobrze.

— Naprawdę? — szepnęła Niania. — Nie wyglądali na takich.

— Nie okazuj swojej ignorancji, Gytho Ogg — skarciła ją Babcia. Zwróciła się do ducha. — Przepraszam za to zajście, wasza wysokość. Ona zwyczajnie się popisuje. Nawet nie wie, gdzie leży Thespia.

— Gdziekolwiek leży, mam nadzieję, że potrafią wyszkolić młodego człowieka w sztuce wojny — rzekł Verence. — Znam Felmeta. Za dziesięć lat okopie się tutaj jak żaba w kamieniu.

Verence spojrzał kolejno na czarownice.

— Do jakiego królestwa powróci? Słyszałem, czym się ono staje już dzisiaj. Czy chcecie przez lata patrzeć, jak z wolna zmienia się w coś ponurego i zaniedbanego?

Duch króla rozpłynął się, lecz głos wisiał w powietrzu, delikatny jak zefir.

— Pamiętajcie, siostry — powiedział jeszcze. — Król i jego kraj to jedno.

I zniknął.

Kłopotliwą ciszę przerwała Magrat, wycierając nos.

— Jedno co? — spytała Niania Ogg.

— Musimy coś przedsięwziąć — oświadczyła Magrat zduszonym z emocji głosem. — Zasady czy nie zasady.

— To bardzo irytujące — stwierdziła cicho Babcia.

— Tak, ale co chcesz zrobić?

— Rozważyć te kwestie. Pomyśleć o wszystkim.

— Myślałaś już ponad rok.

— Jedno co? To jedno co? — dopytywała się Niania.

— Nie wystarczy tylko reagować — orzekła Babcia Weatherwax. — Należy…

Od strony Lancre na drodze pojawił się wóz. Turkotał i podskakiwał.

— …starannie rozważyć wszystkie możliwości.

— Po prostu nie wiesz, co robić, prawda? — zgadła Magrat.

— Bzdura. Ja…

— Nadjeżdża wóz, Babciu.

Babcia Weatherwax wzruszyła ramionami.

— Wy, młodzi, nie zdajecie sobie sprawy z jednego… — zaczęła.

Czarownice nigdy nie przejmowały się bezpieczeństwem na drodze. Ruch, jaki występował na szlakach wokół Lancre, albo je omijał, albo — gdy było to niemożliwe — czekał, aż zejdą z drogi. Babcia Weatherwax od dzieciństwa uznawała to za prawo natury. Nie zginęła odkrywając, że tak nie jest, jedynie dzięki refleksowi Magrat, która ściągnęła ją do rowu.

Był to bardzo interesujący rów. Mieszkały w nim ruchliwe, podobne do korkociągów stworzenia, będące bezpośrednimi potomkami istot żyjących w pierwotnej zupie Stworzenia. Ktokolwiek sądził, że woda jest nieciekawa, mógł spędzić w tym rowie pouczające pół godziny z silnym mikroskopem. Rów miał też w sobie pokrzywy, a teraz również Babcię Weatherwax.

Nieprzytomna z wściekłości przedarła się przez zielsko i wynurzyła z rowu niczym Wenus Anadyomene, tyle że starsza i pokryta rzęsą wodną.

— T-t-t… — powiedziała, wskazując drżącym palcem oddalający się wóz.

— To był młody Neshley spod Inkcap — wyjaśniła Niania Ogg z pobliskiego krzaka. — Jego rodzina zawsze była trochę zwariowana. Nic dziwnego, matka była z Whipple’ów.

— Najechał na nas!

— Mogłaś zejść mu z drogi — zauważyła Magrat.

— Zejść mu z drogi?! — oburzyła się Babcia. — Jesteśmy czarownicami! To nam ludzie schodzą z drogi! — Wygramoliła się na drogę, wciąż wskazując palcem daleki wóz. — Na Hokiego, pożałuje, że się urodził…

— Był sporym dzieckiem, o ile pamiętam — wtrącił krzak. — Jego matka strasznie się męczyła przy porodzie.

— Nigdy jeszcze niczego takiego nie przeżyłam. Nigdy — oznajmiła Babcia, drżąc niby cięciwa łuku. — Ja go nauczę najeżdżać na nas, jakbyśmy… jakbyśmy… jakbyśmy były zwyczajnymi ludźmi!

— On już to umie — stwierdziła Magrat. — Pomóż mi wyciągnąć Nianię z tego krzaka, dobrze?

— Zamienię go…

— Ludzie nie mają już szacunku i tyle — burczała Niania, gdy Magrat pomagała jej wyrwać się z cierni. — Wszystko to z powodu króla, który jest jednym. Ot co.

— Jesteśmy czarownicami! — wrzasnęła Babcia, wygrażając pięścią niebiosom.

— Tak, tak — zgodziła się Magrat. — Harmoniczna równowaga wszechświata i wszystkiego. Wydaje mi się, że Niania jest trochę zmęczona.

— Goja robiłam przez cały czas? — spytała Babcia retorycznie z gestem, który nawet Vitollera przyprawiłby o spazm zazdrości.

— Niewiele — przyznała Magrat.

— Śmieją się ze mnie! Śmieją się! Na moich własnych drogach! W moim własnym kraju! — krzyczała Babcia. — Dość tego!

Nie zniosę kolejnych dziesięciu takich lat! Nie zniosę nawet jednego dnia!

Drzewa wokół zakołysały się; kurz z drogi wzniósł się wirującymi kształtami, próbującymi odsunąć się od niej jak najdalej. Babcia Weatherwax wyciągnęła długie ramię, na jego końcu wyprostowała jeden długi palec, a na jego czubku z zakrzywionego paznokcia strzeliła nagle iskra oktarynowego ognia.

Pół mili dalej cztery koła wozu odpadły równocześnie.

— Zadzierasz z czarownicą, tak?!! — wrzasnęła Babcia do drzew. Niania wstała z wysiłkiem.

— Lepiej ją łapmy — szepnęła do Magrat.

Obie skoczyły na Babcię i przycisnęły jej ręce do tułowia.

— Ja mu pokażę, co potrafi czarownica! — krzyczała.

— Tak, tak, dobrze, bardzo dobrze — uspokajała ją Niania. — Ale może nie w tej chwili i nie w ten sposób, co?

— Wiedźmy, tak?!! — wrzeszczała Babcia. — Ja mu…

— Przytrzymaj ją, Magrat — poleciła Niania Ogg i podwinęła rękaw. — Takie rzeczy zdarzają się najlepiej wyszkolonym — wyjaśniła i z zamachu wymierzyła Babci policzek, który obie je oderwał od ziemi. Taką groźną, finałową nutą mógłby się skończyć wszechświat.

Przerywając chwilę ciszy, jaka nastąpiła zaraz potem, Babcia Weatherwax powiedziała:

— Dziękuję.

Z demonstracyjną godnością obciągnęła suknię i dodała:

— Mówiłam poważnie. Spotkamy się dzisiaj przy głazie i uczynimy to, co konieczne. Tak.

Poprawiła spinki w kapeluszu i niezbyt pewnym krokiem ruszyła w stronę domu.

— A co z zasadą niewtrącania się do polityki? — spytała Magrat, wpatrzona w plecy Babci.

Niania Ogg masowała obolałe palce.

— Na Hokiego, ta kobieta ma szczękę jak kowadło — mruknęła. — Co mówiłaś?

— Pytałam, co z zasadą niewtrącania się do polityki.

— Aha. — Niania ujęła dziewczynę pod rękę. — Rzecz w tym — tłumaczyła — że kiedy lepiej opanujesz Sztukę, przekonasz się, że jest też inna zasada. Esme przestrzegała jej przez cale życie.

— Jak ona brzmi?

— Kiedy łamiesz zasady, łam je mocno i na dobre. — Niania Ogg wyszczerzyła dziąsła, groźniejsze jeszcze od zębów.


* * *

Książę uśmiechnął się ponad lasem. — To działa — stwierdził. — Ludzie burzą się przeciw czarownicom. Jak ty to robisz, Błaźnie?

— Żarty, wujaszku. I plotki. Ludzie są i tak prawie gotowi, żeby uwierzyć. Wszyscy szanują czarownice. Rzecz w tym, że nikt ich specjalnie nie lubi.

Piątek po południu, pomyślał. Muszę zdobyć jakieś kwiaty. I mój najlepszy kostium, ten ze srebrnymi dzwoneczkami. O rety.

— To nas cieszy. Sprawuj się tak dalej, Błaźnie, a pasuję cię na rycerza.

To był dowcip numer 302 i Błazen wiedział, że nie należy pozostawiać otwarcia bez pointy.

— Radujmy się, wujaszku — powiedział znużonym głosem, nie zważając na grymas bólu, jaki pojawił się na obliczu księcia. — Mimo że pasowanie (bicie pasem) nie jest powodem do uciechy. Ale choć wielu rycerzy jest błaznami, czy koniecznie…

— Tak, tak, dobrze — przerwał mu lord Felmet.

Czuł się dzisiaj o wiele lepiej. Dostał wieczorem nie przesoloną owsiankę, a zamek sprawiał wrażenie przyzwoicie pustego, bez żadnych głosów na granicy słyszalności.

Usiadł na tronie. Po raz pierwszy wydał mu się całkiem wygodny.

Księżna zajęła miejsce u jego boku. Oparła brodę na ręku i w skupieniu obserwowała Błazna. Trochę go to niepokoiło. Z księciem wiedział, na czym stoi: musiał tylko przeczekać, aż obłęd znowu wyniesie władcę na poziom uprzejmości. Za to księżna budziła w nim prawdziwe przerażenie.

— Okazuje się, że słowa są niezwykle potężne — powiedziała.

— W samej rzeczy, pani.

— Musiałeś długo studiować.

Błazen przytaknął. Potęga słów pozwoliła mu przetrwać piekło Gildii. Magowie i czarownice używali słów jak narzędzi, żeby osiągnąć swoje cele, ale według Błazna słowa były celem samym w sobie.

— Słowa potrafią zmienić świat — oświadczył. Zmrużyła oczy.

— Już to mówiłeś. Nadal nie jestem przekonana. Silni ludzie zmieniają świat. Silni ludzie i ich czyny. Słowa są jak marcepan na torcie. Naturalnie, ty wierzysz, że słowa są ważne. Jesteś słaby i nie masz nic innego.

— Wasza wysokość się myli.

Tłuste palce księżnej zabębniły po poręczy tronu.

— Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś potrafił uzasadnić tę opinię — rzekła.

— Pani, książę zamierza wyciąć lasy, czyż nie?

— Drzewa gadają o mnie — szepnął lord Felmet. — Słyszę, jak mruczą do siebie, kiedy wyruszam na przejażdżkę. Powtarzają kłamstwa na mój temat.

Księżna i Błazen porozumieli się wzrokiem.

— Jednakże — podjął Błazen — plan ten spotkał się z fanatyczną opozycją.

— Co?

— Ludziom się to nie podoba. Księżna nie wytrzymała.

— Co nas to obchodzi?! — ryknęła. — My tu rządzimy! Zrobią, co im każemy, albo zostaną bezlitośnie straceni!

Błazen zatańczył, podskoczył i uspokajająco uniósł dłoń.

— Ależ najdroższa, skończą nam się poddani — mruknął książę.

— Nie trzeba, nie trzeba — tłumaczył z desperacją Błazen. — To wcale nie jest konieczne. Należy tylko… — Przerwał na moment, bezgłośnie i szybko poruszając wargami. — Należy wprowadzić w życie dalekosiężny i ambitny plan rozwoju rolnictwa, zapewnienia dodatkowych miejsc pracy w tartakach, uzyskania terenów pod zabudowę oraz walki z bandytyzmem.

Tym razem to książę był zdumiony.

— I jak mam tego dokonać?

— Wyciąć drzewa.

— Przecież mówiłeś…

— Siedź cicho, Leonalu — przerwała mu księżna. Skierowała na Błazna kolejne długie, pełne zadumy spojrzenie. — A jak — podjęła w końcu — należy zabrać się do burzenia domów tych, których się nie lubi?

— Rozwój budownictwa miejskiego — odparł Błazen.

— Myślałam, żeby je spalić.

— Higieniczny rozwój budownictwa miejskiego.

— I posypać ziemię solą.

— Radujmy się… Sądzę, że to higieniczny rozwój budownictwa miejskiego połączony z programem ochrony środowiska. Niezłym pomysłem byłoby posadzenie tam paru drzew.

— Żadnych drzew! — krzyknął Felmet.

— To drobiazg. I tak nie przeżyją. Najważniejsze, żeby je posadzić.

— Ale chciałabym też podnieść podatki — oznajmiła księżna.

— No cóż, wujaszku…

— Nie jestem twoim wujaszkiem.

— Ciotuniu?

— Nie.

— Zatem… łaskawco… musisz przecież sfinansować swój ambitny program rozwoju państwa.

— Słucham? — wtrącił książę, który znowu nie zrozumiał.

— Chodzi mu o to, że wycinanie drzew kosztuje — wyjaśniła księżna.

Uśmiechnęła się do Błazna. Po raz pierwszy spojrzała na niego, jakby był czymś innym niż obrzydliwym małym karaluchem. W jej wzroku nadal był spory element karalucha, lecz teraz wzrok ów stwierdzał raczej: dobry karaluch, nauczył się służyć.

— Interesujące — mruknęła. — A czy słowa mogą zmienić przeszłość?

Błazen zastanowił się.

— Chyba nawet łatwiej — uznał. — Przeszłość jest przecież tym, co ludzie pamiętają, a wspomnienia to tylko słowa. Kto wie, jak zachowywał się król tysiąc lat temu? Są tylko wspomnienia i opowieści. I sztuki, naturalnie.

— A tak. Widziałem kiedyś sztukę — przypomniał sobie Felmet.

— Dużo zabawnych ludzi w raj tuzach. Dużo krzyków. Widzom się podobało.

— Twierdzisz, że historia jest tym, co opowiada się ludziom? Błazen rozejrzał się po sali tronowej i odnalazł króla Gruneberry’ego Dobrego (906–967).

— Był dobry? — spytał wskazując palcem. — Kto to wie dzisiaj? A w czym był dobry? Ale do końca świata pozostanie Gruneberrym Dobrym.

Książę pochylił się na tronie. Oczy mu błysnęły.

— Chcę być dobrym władcą — oznajmił. — Chcę, żeby ludzie mnie lubili. I żeby dobrze mnie wspominali.

— Załóżmy — przerwała księżna — że są inne kwestie, podlegające kontrowersji. Kwestie prawdy historycznej, która… jest zamglona.

— Nie zrobiłem tego — zapewnił pospiesznie książę. — On się pośliznął i upadł. I tyle. Mnie tam nawet nie było. Zaatakował mnie. To była samoobrona. I tyle. Pośliznął się i upadł w samoobronie. — Głos opadł do szeptu. — W tej chwili nie przypominam sobie szczegółów tej sprawy.

Felmet potarł swoją prawą dłoń, którą już chyba nie mógłby chwycić sztyletu.

— Uspokój się, mężu — rzuciła księżna. — Wiem, że tego nie zrobiłeś. Z pewnością pamiętasz, że nie było mnie tam razem z tobą. To właśnie ja nie podałam ci sztyletu.

Książę zadrżał.

— Do rzeczy, Błaźnie — rzekła lady Felmet. — Mówiłam właśnie, że być może, pewne sprawy winny zostać właściwie opisane.

— Łaskawco… To, że nie było cię tam w owej chwili? — spytał wesoło Błazen.

To prawda, że słowa są potężne. Jedna z ich umiejętności to zdolność wymykania się z ust, zanim mówiący zdąży je powstrzymać. Gdyby słowa były małymi owieczkami, Błazen by patrzył, jak skaczą beztrosko pod miotacz ognia wzroku księżnej.

— Gdzie nie było? — spytała.

— Nigdzie — zapewnił pospiesznie Błazen.

— Durniu! Każdy gdzieś jest.

— Chciałem powiedzieć, że byłaś, pani, wszędzie oprócz szczytu schodów.

— Których schodów?

— Żadnych. — Błazen zaczynał się pocić. — Wyraźnie pamiętam, że cię tam, pani, nie widziałem. Księżna przyjrzała mu się groźnie.

— Żebyś tylko nie zapomniał — ostrzegła.

Potarła dłonią podbródek. Rezultatem był odgłos drapania.

— Rzeczywistość to tylko słowa, powiadasz. A zatem słowa to rzeczywistość. Ale jak słowa mogą stać się historią?

— To była bardzo dobra sztuka. Ta, którą widziałem — szepnął rozmarzony Felmet. — Były walki, ale nikt naprawdę nie zginął. I parę mów, bardzo dobrych moim zdaniem.

Od strony księżnej znów zabrzmiał dźwięk papieru ściernego.

— Błaźnie — odezwała się.

— Pani?

— Umiałbyś napisać sztukę? Sztukę, która obiegnie cały świat, która będzie pamiętana, kiedy plotki już dawno umilkną?

— Nie, pani. Potrzebny jest szczególny talent.

— Ale potrafiłbyś znaleźć kogoś, kto go posiada?

— Są tacy ludzie, pani.

— Znajdź jednego — szepnął książę. — Najlepszego. Znajdź najlepszego. Prawda wyjdzie na jaw. Znajdź go.


* * *

Burza odpoczywała, chociaż nie miała na to ochoty. Przez dwa tygodnie studiowała słynny antycyklon nad Okrągłym Morzem, zjawiała się codziennie i kręciła przy chłodnym froncie, wdzięczna za każdą okazję wyrwania drzewa albo przeniesienia w trąbie powietrznej jakiegoś domku do dowolnego osiągalnego szmaragdowego grodu. Ale wielkie załamanie pogody nie nadeszło.

Pocieszała się myślą, że nawet słynne burze przeszłości — na przykład Wielki Szkwał z roku 1789 albo huragan Zelda i jej Zdumiewające Spadające Żaby — na pewnym etapie kariery doznawały podobnych trudności.

Poza tym miała niezłe występy w stylu pantomimy na równinach, przynosząc milionom wczesny śnieg i odmrożenia. Dość filozoficznie traktowała konieczność powrotu w te okolice, gdzie nie miała do roboty nic poza kołysaniem wrzosów. Gdyby pogoda była ludźmi, ta burza spędzałaby czas w papierowej czapeczce za ladą hamburgerowego piekła.

Aktualnie obserwowała trzy postacie, sunące wolno przez wrzosowiska, z determinacją zdążające ku nagiemu spłachetkowi ziemi, gdzie stał głaz. To znaczy zwykle stał, choć w tej chwili nie był widoczny.

Burza rozpoznała w tych postaciach przyjaciół i koneserów, powitała je więc krótkim gromem. Został on całkowicie zignorowany.

— Te przeklęte kamienie zniknęły — oznajmiła Babcia Weatherwax. — Wszystkie, ile ich tu było.

Twarz miała bladą. Gdyby ją portretował malarz, byłby z pewnością neurotykiem. Wyglądała niezwykle rzeczowo. I chodziło raczej o złe rzeczy.

— Rozpal ogień, Magrat — rzuciła odruchowo.

— Wszystkim nam dobrze zrobi filiżanka herbaty — stwierdziła Niania Ogg, mamrocząc to zdanie jak mantrę. Sięgnęła w głębiny swego płaszcza. — Z odrobiną czegoś na rozgrzewkę — dodała, wyjmując niewielką butelkę jabłecznika.

— Alkohol jest oszustem i plami duszę — oznajmiła bohatersko Magrat.

— Nigdy go nie ruszam — zapewniła Babcia Weatherwax. — Musimy zachować czyste umysły, Gytho.

— Kropelka do herbaty to żadne picie — zapewniła Niania. — To lekarstwo. Zimny tu wiatr, siostry.

Wypiły w milczeniu. Po chwili odezwała się Babcia.

— Wiesz co, Magrat? Najlepiej się znasz na sabatach. Równie dobrze możemy to załatwić jak należy. Co dalej?

Magrat zawahała się. Raczej nie ośmieli się zaproponować tańca nago.

— Jest pieśń — powiedziała. — W hołdzie księżycowi w pełni.

— Nie jest w pełni — zauważyła Babcia. — On… ten… jak mu… pęcznieje.

— Przybiera — podpowiedziała usłużnie Niania.

— Myślę, że to w hołdzie księżyców w pełni ogólnie — zaryzykowała Magrat. — A potem musimy wznieść naszą świadomość. Obawiam się, że księżyc w pełni jest jednak niezbędny. Księżyce w ogóle są bardzo ważne.

Babcia przyjrzała jej się z uwagą.

— To jest to nowoczesne czarownictwo? — spytała.

— Między innymi, Babciu. Jest tego o wiele więcej. Babcia Weatherwax westchnęła.

— Każdej wedle gustu, jak sądzę. Ale niech mnie rozerwie, jeśli pozwolę tej błyszczącej kuli z kamienia mówić mi, co mam robić.

— Jasne. Do licha z tym wszystkim — zgodziła się Niania. — Rzućmy na kogoś urok.


* * *

Błazen sunął ostrożnie przez ciemne korytarze. Nie miał ochoty ryzykować. Magrat dość obrazowo opowiedziała mu o zwykłym nastroju Greeba, pożyczył więc z zamkowego składu dziedzicznych kolczug parę rękawic i coś w rodzaju metalowego kaptura.

Dotarł do komnaty, ostrożnie odsunął rygiel, pchnął drzwi i odskoczył pod ścianę.

Korytarz pociemniał trochę, gdy bardziej intensywna ciemność w komnacie rozlała się i zmieszała z jaśniejszą ciemnością na zewnątrz. Poza tym nic. Liczba wypadających przez drzwi prychających, rozwścieczonych kuł morderczego futra wynosiła zero. Błazen odetchnął z ulgą i wśliznął się do wnętrza.

Greebo spadł mu na głowę.

Miał za sobą długi dzień. Pokój nie oferował takich radości życia, jakich Greebo nauczył się oczekiwać i wymagać. Jedyną ciekawostką, odkrytą przed południem, okazała się kolonia myszy. Całe ich generacje przegryzały się przez bezcenny gobelin przedstawiający historię Lancre. Dotarły już do króla Murune (709-745), którego spotkał tragiczny los[14], kiedy je spotkał także.

Greebo naostrzył sobie pazury o popiersie jedynego w Lancre panującego wampira, królowej Grimnir Palowniczki (1514-1553, 1553-1557, 1557-1562, 1562-1567 i 1568-1573). Dokonał porannych ablucji na portrecie nieznanego władcy, który zaczynał się już rozpuszczać. A teraz był znudzony i w dodatku zły.

Przejechał pazurami tam, gdzie powinny się znajdować uszy Błazna, ale nagrodą był jedynie metaliczny zgrzyt.

— Kto jest dobrym kiciuniem? — zapytał Błazen. — Mru mru mru mru mrr.

To zaintrygowało Greeba. Oprócz Niani Ogg nikt tak do niego nie mówił. Wszyscy inni nazywali go „Auuwynochastądwrednydraniu!” Pochylił się więc ostrożnie, zaciekawiony nowym zjawiskiem.

Z punktu widzenia Błazna, odwrócony koci pysk spłynął wolno z góry. Miał wyraz złowrogiego zaciekawienia.

— Kicia cię do domciu? — rzucił z nadzieją Błazen. — Kicia patsi: dźwiciunie są otwarte.

Greebo zacisnął chwyt. Znalazł przyjaciela.

Błazen bardzo ostrożnie wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył z powrotem. Przeszedł przez główny hol, na dziedziniec, obok wartowni i przez bramę, skinąwszy głową — delikatnie — strażnikom.

— Przeszedł tu jakiś człowiek z kotem na głowie — zauważył jeden z nich po minucie czy dwóch namysłu.

— Widziałeś, kto to był?

— Chyba Błazen.

Znowu zapadła cisza. Drugi strażnik poprawił halabardę.

— Paskudna robota — stwierdził. — Ale pewnie ktoś musi się tym zajmować.


* * *

— Nie będziemy rzucać żadnych uroków. To prawie nigdy nie wychodzi, kiedy nie wiedzą, że je rzuciłaś.

— Poślemy mu podobną do niego lalkę z powbijanymi szpilkami.

— Nie, Gytho.

— Musimy tylko zdobyć jego paznokcie — upierała się Niania.

— Nie.

— Albo jego włosy albo cokolwiek. Szpilki już mam.

— Nie!

— Rzucanie uroków i klątwy są moralnie naganne i fatalnie oddziaływają na karmę — oznajmiła Magrat.

— A ja i tak go przeklnę — postanowiła Niania. — Po cichutku. Mogła mnie tam śmierć spotkać w tym lochu.

— Nie będziemy go przeklinać. Zastąpimy go. Co zrobiłaś ze starym królem?

— Zostawiłam kamień na stole w kuchni. Nie mogłam już tego wytrzymać.

— Nie rozumiem dlaczego — zdziwiła się Magrat. — Był bardzo miły… jak na ducha.

— Do niego nic nie mam. Chodzi o innych.

— Innych?

— „Proszę cię, wynieś kamień z zamku, dobra mateczko, żebym mógł go nawiedzać”, mówił — wyjaśniła Niania Ogg. — „Piekielnie tu nudno, pani Ogg, wybaczcie wulgarne słowo”. I wyniosłam, oczywiście. Podejrzewam, że inni podsłuchiwali. Hej ho, pomyśleli, wszyscy na pokład, pora na krótkie wakacje. Nie mam nic przeciwko duchom, zwłaszcza duchom z królewskiej krwi — zastrzegła lojalnie. — Ale mój domek to nie dla nich miejsce. Rozumiecie, w pralni jakaś kobieta w rydwanie wrzeszczy jak najęta. I co? W spiżarni para małych dzieciaków. I ludzie bez głów w całym domu. Ktoś jęczy pod zlewem, a jeszcze taki mały włochaty wędruje dookoła i wygląda na zagubionego. Tak być nie powinno.

— Najważniejsze, że nie ma go tutaj — stwierdziła Babcia. — Nie chcemy tu żadnych mężczyzn.

— To duch, nie mężczyzna — zauważyła Magrat.

— Nie musimy wchodzić w szczegóły — odparła lodowato Babcia.

— Ale nie możesz starego króla posadzić z powrotem na tronie. Duchy nie mogą rządzić. Nie mógłby przecież nosić korony. Przeleciałaby przez niego.

— Zastąpimy księcia królewskim synem. To właściwa sukcesja.

— Och, przecież już o tym mówiłyśmy — rzuciła lekceważąco Niania. — Za jakieś piętnaście lat, może… Ale…

— Dzisiaj — rzekła Babcia.

— Dziecko na tronie? Nie przetrwa nawet piętnastu minut.

— Nie dziecko. Dorosły mężczyzna. Pamiętasz Aliss Demurrage?

Przez chwilę trwała cisza. Potem Niania Ogg usiadła ciężko.

— Niech mnie piekło… — szepnęła. — Nie chcesz chyba tego próbować?

— Właśnie taki mam zamiar.

— Niech mnie piekło — powtórzyła cicho Niania. — Zastanowiłaś się?

— Tak.

— Posłuchaj, Esme. Wiesz sama, że Czarna Aliss była jedną z najlepszych. Znaczy się, ty też jesteś świetna w tym, no, w głowo-logii, w myśleniu i w ogóle. Ale Czarna Aliss, wiesz, ona zwyczajnie brała i robiła swoje.

— Chcesz powiedzieć, że nie potrafię, tak?

— Przepraszam bardzo — wtrąciła Magrat.

— Nie. Nie. Oczywiście, że nie. — Niania nie zwróciła na nią uwagi.

— I dobrze.

— Tylko… ona była, no wiesz, najczciwniejszą z czarownic, jak mówił król.

— Najczcigodniejszą — poprawiła Babcia, która sprawdziła to słowo. — Nie najczciwniejszą.

— Przepraszam! — powtórzyła Magrat, tym razem głośniej. — Kto to była Czarna Aliss? I — dodała szybko — żadnych znaczących spojrzeń i gadania tak, żebym nie zrozumiała. W tym sabacie uczestniczą trzy czarownice. Pamiętajcie o tym.

— Żyła długo przed tobą — wyjaśniła Niania Ogg. — Właściwie nawet przede mną. Mieszkała pod Skundem. Bardzo potężna czarownica.

— Jeśli wierzyć plotkom — dodała Babcia Weatherwax.

— Kiedyś zmieniła dynię w królewską karocę — oświadczyła Niania.

— Na pokaz. Komu to pomoże, jeśli zjawi się na balu pachnąc jak ciasto z dyni? A ta sprawa ze szklanym pantofelkiem… niebezpieczna moim zdaniem.

— Ale największe jej dokonanie — ciągnęła Niania, nie zważając na słowa Babci — to uśpienie całego pałacu na pełne sto lat, dopóki… — Zawahała się. — Nie mogę sobie przypomnieć. Chodziło o krzewy róż, a może coś z kołowrotkiem? Zdaje się, że jakaś księżniczka miała ukłuć… Nie, to książę. Właśnie.

— Ukłuć księcia? — zaniepokoiła się Magrat.

— Nie. On miał ją pocałować. Bardzo romantyczna była ta Czarna Aliss. W jej zaklęciach zawsze tkwiła odrobina romansu. Najbardziej lubiła Dziewczę spotykające Żabę.

— Dlaczego nazywali ją Czarną Aliss?

— Przez paznokcie — wyjaśniła Babcia.

— I zęby — dodała Niania Ogg. — Aliss uwielbiała słodycze. Mieszkała w prawdziwej chatce z piernika. W końcu dwójka dzieciaków wepchnęła ją do pieca. Szokujące.

— I zamierzasz uśpić cały zamek? — spytała Magrat.

— Ona nigdy nie uśpiła zamku. To tylko bajki starych bab. — Babcia spojrzała znacząco na Nianię. — Po prostu zakołysała trochę czas. To nie takie trudne, jak się wydaje. Wszyscy to robią. Czas jest jak guma. Można go naciągnąć, jak komu wygodnie.

Magrat już chciała powiedzieć, że to nieprawda, że czas jest czasem, każda sekunda trwa dokładnie sekundę, to przecież jej obowiązek…

Ale zaraz przypomniała sobie tygodnie, które przemknęły w mgnieniu oka, i popołudnia trwające całą wieczność. Minuty ciągnące się godzinami i godziny, które minęły tak szybko, że nawet tego nie zauważyła.

— To tylko odczucie — powiedziała. — Prawda?

— O tak. Oczywiście. Jak wszystko. A jaka to różnica?

— Sto lat to byłaby jednak przesada — zauważyła Niania.

— Myślę, że piętnaście to ładna, okrągła liczba — uznała Babcia. — Pod koniec chłopak będzie miał prawie osiemnaście. Rzucimy zaklęcie, pojedziemy po niego, on zamanifestuje swoje przeznaczenie i wszystko skończy się dobrze i miło.

Magrat powstrzymała się od komentarza. Przyszło jej bowiem do głowy, że przeznaczenia wydają się łatwe, kiedy się o nich rozmawia. Jednak trudno na nich polegać, kiedy w grę wchodzą żywi ludzie. Ale Niania Ogg pochyliła się i dolała jej do herbaty kolejną solidną porcję jabłkowej brandy.

— Mogłoby się udać — powiedziała. — Trochę spokoju i ciszy przez piętnaście lat. O ile przypominam sobie zaklęcie, musisz przelecieć dookoła zamku, zanim zapieje kur.

— Nie o tym myślałam — wyznała Babcia. — To by się nie zgadzało. Felmet ciągle byłby królem i państwo by chorowało. Nie. Chciałam raczej przesunąć całe królestwo.

Uśmiechnęła się promiennie.

— Całe Lancre? — upewniła się Niania.

— Tak.

— Piętnaście lat w przyszłość?

— Tak.

Niania zerknęła na miotłę Babci. Była solidnie wykonana i trwała, jeśli nie liczyć drobnych kłopotów z rozruchem, ale wszystko ma swoje granice.

— To ci się nie uda — uznała Niania. — Nie na tym… Dookoła całego królestwa? To aż po Proszkonóż i w dół do Wywrotki Drumlina. Nie zdołasz wziąć ze sobą takiego zapasu magii.

— Pomyślałam o tym — odparła Babcia.

Znów uśmiechnęła się promiennie. Był to przerażający widok.

Wyjawiła im swój plan. Był straszny.

W minutę później wrzosowisko było już puste. Czarownice ruszyły do swoich zadań. Przez chwilę panowała cisza, przerywana tylko piskami nietoperzy i z rzadka szelestem wiatru we wrzosach.

Potem z pobliskiej błotnistej kałuży rozległ się bulgot. Bardzo powoli, oblepiony mchem głaz wynurzył się na powierzchnię i z głęboką nieufnością spenetrował widnokrąg.


* * *

Greebo świetnie się bawił. Z początku myślał, że jego nowy przyjaciel zabiera go do domku Magrat, ale z jakiegoś powodu zboczyli w ciemnościach ze ścieżki i ruszyli na spacer po lesie. Po jednym z najciekawszych — zdaniem Greeba — kawałków. Był to wzniesiony teren, bogaty w ukryte dziury i niewielkie, głębokie bagienka, nawet w piękną pogodę spowity mgłami. Greebo często tu zaglądał w nadziei, że jakiś wilk wybierze to miejsce na dzienną kryjówkę.

— Myślałem, że koty umieją same trafić do domu — wymruczał Błazen.

W duchu przeklinał sam siebie. Łatwo mógł zanieść nieszczęsne stworzenie do domu Niani Ogg, oddalonego ledwie o parę ulic, niemal w cieniu zamku. Ale wpadł na pomysł, że dostarczy je do Magrat. To zrobi na niej wrażenie, uznał. Czarownice bardzo lubią koty. A potem będzie musiała zaprosić go na filiżankę herbaty czy czegoś innego…

Postawił nogę w kolejnej kałuży. Coś poruszyło się pod stopą. Błazen odskoczył na wielki grzyb.

— Posłuchaj, kocie — rzekł. — Musisz zejść ze mnie. Potem możesz poszukać drogi do domu, a ja pójdę za tobą. Koty dobrze widzą w ciemności i zawsze znajdują drogę — dodał z nadzieją.

Sięgnął nad głowę. Greebo zatopił pazury w jego ręku, co miało być przyjaznym ostrzeżeniem. Z zaskoczeniem odkrył, że przez kolczugę nie osiąga spodziewanego rezultatu.

— Dobry kotek. — Błazen postawił go na ziemi. — Idź, szukaj domu. Dowolnego domu.

Uśmiech Greeba niknął powoli, aż pozostał jedynie kot. Było to niemal równie niesamowite jak sytuacja odwrotna.

Greebo przeciągnął się i ziewnął, by ukryć zakłopotanie. Został nazwany „dobrym kotkiem” w samym środku swoich ulubionych terenów łowieckich. Mogło to poważnie zaszkodzić jego reputacji.

Zniknął w poszyciu.

Błazen wytrzeszczył oczy w ciemności. Zaświtało mu w głowie, że choć lubił lasy, jednak lubił je na odległość. Przyjemna była świadomość, że gdzieś są; niestety, lasy wyobraźni różnią się od lasów rzeczywistych, w których — na przykład — człowiek się zgubił. Rośnie w nich więcej potężnych dębów i mniej kolczastych krzaków. Ponadto przejawiają tendencję ukazywania się w świetle dnia, a drzewa nie mają groźnych twarzy i długich, ostrych gałęzi. Drzewa wyobraźni są dumnymi gigantami puszczy. Natomiast większość tutejszych drzew sprawiała wrażenie roślinnych gnomów, zwykłych podpórek dla huby i bluszczu.

Błazen przypominał sobie niejasno, że można wykryć, z której strony leży Oś, badając, która strona pni jest porośnięta mchem. Szybkie badanie pobliskich pni dowodziło, że wbrew klasycznym zasadom geografii, Oś leży wszędzie.

Greebo zniknął.

Błazen westchnął, zdjął osłonę z kolczugi i brzęcząc cicho ruszył na poszukiwanie jakiegoś wzniesienia. Wydało mu się to niezłym pomysłem. Ziemia, po której stąpał, wydawała się drżeć. Był pewien, że nie powinna tego robić.


* * *

Magrat unosiła się na miotle kilkaset stóp ponad obrotową granicą Lancre, spoglądając w dół na morze mgieł, skąd z rzadka sterczał czubek jakiegoś drzewa podobny do obrośniętej wodorostami skały w czasie przypływu. Wydęty księżyc sunął nad nią; pewnie znowu przybierał. Porządny wąski rogalik byłby lepszy. Bardziej odpowiedni.

Zadrżała. Zastanowiła się, gdzie jest teraz Babcia Weatherwax.

Miotła starej czarownicy była powszechnie znana i budziła lęk na niebie Lancre. Babcia dość późno poznała lot i po krótkim okresie nieufności polubiła go jak mucha gnijący rybi łeb. Problem jednak polegał na tym, że każdy lot Babcia pojmowała jako prostą linię łączącą punkty A i B; nie mogła pogodzić się z faktem, że inni użytkownicy powietrza też mają jakieś prawa; to proste zjawisko zmieniło trasy lotów migracyjnych na całym kontynencie. Przyspieszona ewolucja wśród miejscowego ptactwa stworzyła generację latającą na grzbiecie, by czujnie obserwować całe niebo.

Głęboka wiara Babci, że wszystko powinno schodzić jej z drogi, dotyczyła też innych czarownic, wysokich drzew, a czasem także gór.

Babcia zmusiła również żyjące pod górami krasnoludy, by z lęku o życie zwiększyły szybkość jej miotły. Wiele jajek zostało złożonych w powietrzu przez niczego nie podejrzewające ptaki, które nagle zauważyły pędzącą ku nim Babcię, spoglądającą groźnie znad kija miotły.

— Ojej — zmartwiła się Magrat. — Mam nadzieję, że nikogo nie trafiła.

Nocny wietrzyk obrócił ją wolno w powietrzu, niby kurka na dachu. Zadrżała lekko i spojrzała czujnie na oświetlone księżycowym blaskiem góry, wysokie Ramtopy, których ośnieżone granie i pokryte lodem wąwozy nie uznawały żadnego króla ani kartografa. Lancre otwierało się na świat jedynie z krawędziowej strony; pozostałe jego granice były zębate jak paszcza wilka i o wiele bardziej niedostępne. Z tej wysokości Magrat mogła objąć wzrokiem całe królestwo…

Coś zawarczało w górze, podmuch zakręcił nią znowu, a zniekształcony dopplerowsko głos krzyknął:

— Nie gap się, dziewczyno!

Ścisnęła kolanami gałązki i pchnęła miotłę wyżej.

Kilka minut zajęło jej zrównanie się z Babcią Weatherwax, która leżała niemal na swojej miotle, by zmniejszyć opór wiatru. Ciemne wierzchołki drzew migały w dole, gdy Magrat dogoniła ją wreszcie. Babcia odwróciła się do niej, przytrzymując ręką kapelusz.

— W samą porę — rzuciła. — W tej zostało najwyżej parę minut lotu. Podleć bliżej i do roboty.

Wyciągnęła rękę. Magrat również. Miotły dygotały i kołysały się w strumieniach aerodynamicznych. Czarownice się dotknęły.

Magrat poczuła mrowienie, gdy moc popłynęła po ramieniu[15]. Miotła Babci skoczyła do przodu.

— Zostaw mi trochę! — zawołała Magrat. — Muszę wrócić na dół!

— To nie będzie trudne! — Babcia Weatherwax przekrzykiwała wycie wiatru.

— Ale wrócić bezpiecznie!

— Jesteś czarownicą, prawda? Przy okazji, zabrałaś kakao? Tu, w górze, można zamarznąć!

Magrat pokiwała głową i wolną ręką przekazała kosz.

— Świetnie! — stwierdziła Babcia. — Dobra robota. Spotkamy się przy moście na Lancre.

Wyprostowała palce.

Magrat została w tyle, szarpana wiatrem, mocno ściskając miotłę, która — jak się obawiała — miała tyle siły nośnej co drewniane polano. Z pewnością zbyt mało, by wyrwać dorosłą kobietę z objęć grawitacji.

Opadając wolno w stronę lasu, Magrat pomyślała, że fakt, iż Babcia nie chciała się przejąć jej problemami, był jednak rodzajem komplementu. Sugerował, że jej zdaniem potrafi rozwiązać je samodzielnie.

Przyszedł czas na któreś z zaklęć Przemiany.

Magrat skoncentrowała się.

No cóż, chyba się udało.

Żaden śmiertelnik nie dostrzegłby zmiany. Magrat osiągnęła jedynie zestrojenie procesów psychicznych. Z oszołomionej, lekko przestraszonej kobiety, szybującej ku nieprzyjaznej ziemi, zmieniła się w kobietę aktywną, optymistyczną, myślącą pozytywnie, która panuje nad własnym życiem, bierze za nie pełną odpowiedzialność i ogólnie wie, skąd przychodzi. Niestety to, dokąd zmierza, nie zmieniło się wcale. Tyle że Magrat poprawiło się samopoczucie.

Wbiła pięty w gałązki i zmusiła miotłę, by w jednym krótkim zrywie zużyła ostatnie resztki mocy i poleciała zygzakiem kilka stóp nad koronami drzew. Kiedy znowu opadła i zaczęła ryć bruzdę wśród liści, Magrat skupiła się, wszystkich bogów lasu, którzy akurat słuchają, poprosiła o miękkie lądowanie i runęła w dół.

Na Dysku znanych jest około trzech tysięcy ważniejszych bogów, a uczeni teologowie co tydzień odkrywają nowych. Oprócz drobniejszych bóstw skał, drzew i wody, w Ramtopach działają dwa. Pierwszy, Hoki, półczłowiek, półkozioł i złośliwy żartowniś, został wygnany z Dunmanifestin za zrobienie Ślepemu Io, przywódcy bogów, starego dowcipu z wybuchającą jemiołą. Drugi, Herne Ścigany, to strachliwe i zalęknione bóstwo małych kudłatych zwierzątek, których przeznaczeniem jest zakończyć życie z chrupnięciem i krótkim piskiem…

Każdy z nich mógł być sprawcą niewielkiego cudu, jaki oto nastąpił. Albowiem — w lesie pełnym zimnych kamieni, ostrych pni i ciernistych krzewów — Magrat wylądowała na czymś miękkim.

Babcia tymczasem, na drugim etapie swej podróży, przyspieszała w stronę gór. Wypiła żałośnie letnie kakao i z właściwą sobie dbałością o czystość środowiska zrzuciła butelkę, przelatując nad górskim jeziorem.

Okazało się, że zdaniem Magrat pożywny posiłek składa się z dwóch kanapek z jajkiem i rzeżuchą i z odkrojoną skórką, oraz — co Babcia zauważyła, zanim wiatr je porwał — dwóch listków pietruszki, ułożonych starannie na każdej z nich. Babcia przyglądała się kanapkom przez chwilę. Po czym je zjadła.

Rozwarła się przed nią rozpadlina, wciąż wypełniona zimowym śniegiem. Jak maleńka iskierka na tle ogromu Ramtopów, Babcia wdarła się w labirynt gór.

Daleko za nią Magrat usiadła i odruchowo wyjęła z włosów gałązkę. Kilka łokci za nią w deszczu liści opadła na ziemię miotła.

Jęk i ciche, nierówne dzwonienie skłoniło ją, by rozejrzeć się w mroku. Niewyraźna postać na kolanach wyraźnie czegoś szukała.

— Wylądowałam na tobie? — spytała Magrat.

— Ktoś wylądował — odparł Błazen. Przeczołgali się bliżej siebie.

— To ty?

— To ty!

— Co tu robisz?

— Radujmy się… Szedłem sobie po ziemi — wyjaśnił Błazen. — Wiesz, wielu ludzi to robi. To znaczy, jestem pewien, że już wcześniej to się zdarzało. Nic oryginalnego. Pewnie to z braku wyobraźni, ale cóż, zawsze mi wystarczało.

— Zraniłam cię?

— Mam wrażenie, że jeden czy dwa dzwonki nigdy już nie będą takie same.

Błazen pogrzebał w stosie liści i w końcu odszukał swoją znienawidzoną czapkę. Czapka zastukała.

— Całkiem zmiażdżona, tuszę — stwierdzi!, ale wsadził ją na głowę. Najwyraźniej poczuł się lepiej. — Deszcz tak, grad tak, nawet kamień — kontynuował. — Ryby czy żaby, w porządku. Kobiety nigdy, aż do dzisiaj. Czy coś takiego może się powtórzyć?

— Masz strasznie twardą głowę — stwierdziła Magrat, podnosząc się z ziemi.

— Skromność nie pozwala mi na komentarz — odparł Błazen, opamiętał się i dodał szybko: — Łaskawco.

Spoglądali na siebie, a ich myśli pędziły jak szalone.

Magrat myślała: Niania kazała dobrze się mu przypatrzeć. Patrzę. I wygląda tak samo: mały, chudy człowieczek w zabawnym kostiumie trefnisia; właściwie garbus.

I naraz — jak często się zdarza, gdy kilka przypadkowych wypukłości na chmurze może w oku patrzącego zmienić się nagle w galeon czy wieloryba — Magrat uświadomiła sobie, że Błazen wcale nie jest mały. Jest co najmniej średniego wzrostu, ale udaje niskiego garbiąc ramiona, krzywiąc nogi i chodząc przykucnięty, przez co wygląda, jakby bez przerwy chciał podskakiwać.

Ciekawe, co jeszcze zauważyła Gytha Ogg, pomyślała zaintrygowana.

Błazen roztarł ramię i uśmiechnął się krzywo.

— Pewnie nie masz pojęcia, gdzie jesteśmy — mruknął.

— Czarownice nigdy się nie gubią — odparła z godnością. — Choć mogą chwilowo zostać wprowadzone z błąd. Lancre jest chyba tam. A teraz przepraszam, muszę poszukać wzgórza.

— Żeby zobaczyć, gdzie jesteśmy?

— Żeby zobaczyć kiedy. Dziś w nocy dzieje się wiele czarów.

— Naprawdę? W takim razie będę ci towarzyszył — postanowił rycersko Błazen, spojrzawszy na pełen drzew mrok, dzielący go od posadzki w korytarzu. — Nie chciałbym, żeby coś ci się stało.

Pochylona nad miotłą Babcia pędziła nad graniami i przepaściami. Wychylała się na boki w nadziei, że poprawi to trochę sterowanie, które pogarszało się nie wiedzieć czemu. Poderwany podmuchem lecącej miotły śnieżny pył wznosił się i skręcał w dziwne kształty. Wzniesione fale zlodowaciałego śniegu, przez całą zimę zawieszone nad lodowcowymi dolinami, zadrżały i rozpoczęły powolny, bezgłośny upadek. Czasami przelot akcentował huk lawiny.

Babcia spojrzała w dół, na pejzaż mroźnej śmierci i groźnego piękna. Wiedziała, że kraina także na nią patrzy, tak jak drzemiący człowiek może patrzeć na komara. Zastanowiła się, czy ziemia wie, co ona robi. I czy możliwy upadek uczyni bardziej miękkim. Natychmiast skarciła się za tę słabość. Nie, kraina nie była taka. Nie targowała się. Kraina dawała i brała bez litości. Pies zawsze najmocniej gryzie dłoń weterynarza.

Aż wreszcie przebiła się, przemknęła nad ostatnim szczytem tak nisko, że butem nabrała śniegu. A potem runęła ku nizinom.

Mgła, nigdy zbyt daleka od gór, powróciła, ale tym razem postarała się i stworzyła przed Babcią gęste, srebrzyste morze. Babcia jęknęła.

Gdzieś wśród tego morza dryfowała Niania Ogg, od czasu do czasu pociągając z butelki dla ochrony przed zimnem.

Szczęśliwie stało się tak, że Babcia — z kapeluszem i stalowosiwymi włosami ociekającymi wilgocią, z butami sypiącymi bryłkami lodu — usłyszała daleki, stłumiony głos, entuzjastycznie tłumaczący niewidocznemu niebu, że jeż ma o wiele mniej powodów do zmartwienia niż jakikolwiek inny ssak. Niczym sokół, który dostrzegł w trawie coś małego i puszystego, niczym wędrowny międzygwiezdny wirus grypy, który właśnie zauważył przepływającą w pobliżu błękitną planetę, Babcia przesunęła kij i pomknęła w dół przez gęste kłęby.

— Tutaj! — wrzasnęła, pijana szybkością i uniesieniem. Jej głos pięćset stóp niżej odebrał przechodzącemu wilkowi apetyt na kolację.

Niania Ogg z pewnym wahaniem złapała ją za rękę i obie miotły pomknęły w górę, ku czystemu, rozgwieżdżonemu niebu.

Dysk jak zawsze sprawiał wrażenie, że Stwórca zaprojektował go specjalnie do oglądania z góry. Pasma srebrzystych i białych obłoków ciągnęły się ku krawędzi, skręcone obrotami świata w tysiącmilowe kręgi. Za pędzącymi miotłami dach mgły zwinął się w tunel białego oparu, tak że patrzący bogowie — a patrzeli z całą pewnością — widzieli przerażający lot jako bruzdę na niebie.

Na tysiącu stóp, wciąż nabierając wysokości, dwie czarownice kłóciły się znowu.

— To był głupi pomysł — skarżyła się Niania. — Nigdy nie lubiłam wysokości.

— Zabrałaś coś do picia?

— Pewnie. Przecież mówiłaś.

— I co?

— Wypiłam to — odparła Niania. — Siedzieć tu w górze, w moim wieku… Nasz Jason by się wściekł. Babcia zgrzytnęła zębami.

— Trudno. Przekaż moc — powiedziała. — Moja już się kończy. Zdumiewające…

Głos Babci przeszedł w krzyk, gdy bez żadnego ostrzeżenia miotła zawirowała nagle i zniknęła z zasięgu wzroku.


* * *

Błazen i Magrat siedzieli na pniu na niewielkim wzgórku w lesie. Światła Lancre płonęły całkiem niedaleko, ale żadne z tych dwojga nie proponowało, by opuścić to miejsce. Powietrze między nimi aż iskrzyło od nie wypowiedzianych myśli i szalonych domysłów.

— Długo jesteś Błaznem? — spytała uprzejmie Magrat. Zarumieniła się w ciemności. W tej atmosferze pytanie zabrzmiało wyjątkowo nieuprzejmie.

— Przez całe życie — odparł z goryczą Błazen. — Już w kołysce bawiłem się dzwonkami.

— Pewnie przechodzą z ojca na syna?

— Nieczęsto widywałem ojca. Kiedy byłem mały, odszedł, by zostać błaznem u władców Quirmu. Pokłócił się z dziadkiem. Wracał od czasu do czasu, żeby odwiedzić mamę.

— To straszne.

Dzwonki brzęknęły smutnie, gdy Błazen wzruszył ramionami. Niezbyt wyraźnie pamiętał, że ojciec był niewysokim, wesołym człowiekiem z oczami jak dwie ostrygi. Czyn tak odważny, jak przeciwstawienie się seniorowi rodu, zupełnie nie leżał w jego naturze. Dźwięk potrząsanych w gniewie dwóch kompletów dzwonków wciąż nawiedzał Błazna we wspomnieniach, które i bez tego pełne były nieprzyjemnych scen.

— Mimo wszystko — zaczęła Magrat głosem wyższym niż zwykle, z vibrato niepewności — to pewnie szczęśliwe życie. Wiesz, skłanianie ludzi do śmiechu.

Kiedy nie usłyszała odpowiedzi, spojrzała na Błazna. Twarz miał jak wykutą z kamienia. Cicho, jakby mówił do siebie, zaczął opowiadać.

Opowiadał o Gildii Błaznów i Trefnisiów w Ankh-Morpork.

Większość odwiedzających brała początkowo jej budynek za siedzibę Gildii Skrytobójców, która w rzeczywistości dysponowała zespołem miłych, przestronnych pawilonów tuż obok (skrytobójcy zawsze mieli dużo pieniędzy). Młodzi błaźni, pracując ciężko nad materiałem w pokojach zawsze, nawet w środku lata lodowato zimnych, często słyszeli młodych skrytobójców bawiących się za murem. Zazdrościli im, choć — oczywiście — liczba wesołych głosów malała w miarę zbliżania się końca semestru (skrytobójcy wierzyli w egzaminy konkursowe).

Zresztą wiele odgłosów przebijało się przez wysokie, ponure, ślepe mury. Intensywnie wypytując służbę, młodzi błaźni wyrabiali sobie wyobrażenie miasta. Na zewnątrz były tawerny i parki; był cały ruchliwy świat, w którym studenci i uczniowie rozmaitych Gildii i College’ów odgrywali swoje role — albo wyczyniając w nim różne sztuczki, albo biegając po nim z krzykiem, albo podrzucając jego części w górę. Rozbrzmiewał tam śmiech, który nie dbał o Pięć Kadencji czy Dwanaście Infleksji. Oraz — chociaż uczniowie w swoich pokojach dyskutowali nad prawdziwością tych wieści — istniał podobno nieautoryzowany humor, żarty opowiadane w stylu wolnym, bez żadnych odniesień do Wielkiej Księgi Żartów ani do wskazówek Rady.

Tam, poza ciemnymi murami, ludzie opowiadali sobie dowcipy, nie pamiętając nawet o Lordach Chaotyczności.

Taka myśl otrzeźwiała. Nie dosłownie, ponieważ w Gildii alkohol był zakazany. Ale otrzeźwiałaby, gdyby nie był.

Nie istniało miejsce trzeźwiejsze niż Gildia.

Rozgoryczony Błazen wspominał potężnego, czerwonego na twarzy brata Dowcipnisia, wieczory poświęcone nauce Wesołych Anegdot i długie poranki w lodowatej sali gimnastycznej, gdzie zapamiętywali Osiemnaście Pośliźnięć i zaakceptowaną trajektorię śmietankowego tortu. I żonglerkę. Żonglerkę! Żonglerki uczył brat Wic, człowiek zimny i twardy. I to nie fakt, że Błaznowi źle szło żonglowanie, doprowadzał go do wściekłej furii. Błaznom powinno źle iść żonglowanie, zwłaszcza żonglowanie zabawnymi obiektami, takimi jak torty śmietankowe, płonące pochodnie czy bardzo ostre tasaki. Tym, co doprowadzało brata Wica do czerwonej, obłąkanej wściekłości, był fakt, że Błaznowi źle idzie żonglowanie, ponieważ sobie z nim nie radzi.

— Nie chciałbyś zostać kimś innym? — zainteresowała się Magrat.

— A jaki jest wybór? — odparł Błazen. — Nie widziałem nikogo, kim mógłbym zostać.

Uczniowie błazeńscy w ostatnim roku nauki mogli wychodzić na miasto, choć ze straszliwie długim spisem zakazów. Skacząc żałośnie po ulicach, Błazen po raz pierwszy zobaczył magów, sunących godnie jak strojne okręty. Widział ocalałych skrytobójców, eleganckich, roześmianych młodych ludzi odzianych w czarny jedwab, lśniący jak noże pod nim ukryte. Widział kapłanów w fantastycznych kostiumach, z lekka tylko zniekształconych przez gumowe ofiarne fartuchy, noszone podczas ważniejszych nabożeństw. Przekonał się, że każdy zawód i zajęcie miało swój strój. I po raz pierwszy uświadomił sobie, że jego uniform został starannie i pracowicie zaprojektowany w jednym tylko celu: by noszący go człowiek wyglądał na kompletnego durnia.

Mimo to wytrwał. Całe życie poświęcił wytrwaniu.

Wytrwał jedynie dlatego, że nie miał absolutnie żadnego talentu, a gdyby zrezygnował, dziadek obdarłby go żywcem ze skóry. Uczył się autoryzowanych żartów, aż w głowie mu dzwoniło. Wstawał przed świtem i ćwiczył żonglerkę, aż trzeszczały łokcie. Perfekcyjnie opanował komiczny słownik, aż rozumieli go tylko najstarsi lordowie. Podskakiwał i fikał z niezłomną, posępną determinacją i zakończył naukę jako najlepszy z roku. Otrzymał za to Pęcherz Honorowy. Po powrocie do domu wrzucił go do wygódki.

Magrat milczała.

— A jak ty zostałaś czarownicą? — zapytał Błazen.

— Słucham?

— No wiesz, chodziłaś do szkoły albo co?

— Aha. Nie. Mateczka Whemper zeszła pewnego dnia do wioski, ustawiła wszystkie dziewczęta w rzędzie i wybrała mnie. Widzisz, Sztuki się nie wybiera. To ona wybiera ciebie.

— No tak, ale kiedy naprawdę stajesz się czarownicą?

— Chyba wtedy, kiedy inne czarownice zaczną cię tak traktować. — Magrat westchnęła. — Jeśli w ogóle zaczną — dodała. — Myślałam, że tak będzie, kiedy rzuciłam ten czar w korytarzu. Był naprawdę dobry.

— Radujmy się, toż to rytuał przejścia — stwierdził Błazen, nie mogąc się powstrzymać.

Magrat spojrzała na niego chłodno. Zakaszlał.

— Inne czarownice, czyli te dwie starsze damy? — upewnił się, zapadając w swój zwykły posępny nastrój.

— Tak.

— Bardzo silne osobowości, jak przypuszczam.

— Bardzo — przyznała z uczuciem Magrat.

— Ciekawe, czy znały mojego dziadka. Magrat wpatrzyła się w swoje stopy.

— Tak naprawdę są całkiem miłe — zapewniła. — Tylko że, no, kiedy się jest czarownicą, nie myśli się o innych. To znaczy myśli się, ale człowieka nie obchodzą ich uczucia, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Przynajmniej dopóki się o tym nie pomyśli.

Znowu spojrzała na stopy.

— Ty taka nie jesteś — stwierdził Błazen.

— Słuchaj, wolałabym, żebyś przestał pracować dla księcia — oświadczyła desperacko Magrat. — Wiesz, jaki on jest. Torturuje ludzi, pali domy i w ogóle.

— Przecież jestem jego błaznem — odparł Błazen. — Błazen musi być lojalny wobec swego pana. Aż do śmierci. Obawiam się, że to tradycja, a tradycje są bardzo ważne.

— Przecież ty nawet nie chciałeś być błaznem!

— Nienawidzę tego. Ale to nie ma nic do rzeczy. Jeśli przyszło mi zostać błaznem, będę takim, jak należy.

— To głupie — stwierdziła Magrat.

— Wolałbym: błazeńskie. Błazen przysunął się bliżej.

— Jeśli cię pocałuję — zapytał — zmienisz mnie w żabę?

Magrat znowu spojrzała na swoje stopy. Przesunęły się pod suknią, zakłopotane poświęcaną im uwagą.

Wyczuwała cienie Gythy Ogg i Esme Weatherwax, siedzące po obu stronach. Widmo Babci spojrzało na nią groźnie. Czarownica panuje nad każdą sytuacją.

Paniuje, poprawiła wizja Niani Ogg i przez chwilę gestykulowała, co wiązało się z licznymi porozumiewawczymi uśmiechami i machaniem rękami.

— Trzeba będzie się przekonać — odpowiedziała Magrat.

Los przeznaczył temu pocałunkowi, by stał się najniezwyklejszym w historii.

Czas, jak zauważyła Babcia Weatherwax, jest przeżyciem subiektywnym. Dla Błazna lata spędzone w Gildii były wiecznością, a godziny z Magrat na wzgórzu minęły jak kilka minut. Natomiast nad Lancre dwie garści sekund jak karmel rozciągnęły się w godziny grozy.

— Lód! — wrzasnęła Babcia. — Jest oblodzona!

Niania Ogg pojawiła się z boku, na próżno usiłując zgrać kurs i prędkość z wirującą, skaczącą miotłą. Oktarynowe iskry strzelały z zamarzniętych, pozwieranych gałązek. Niania pochyliła się i chwyciła Babcię za spódnicę.

— Mówiłam, że to głupie! — krzyknęła. — Przeleciałaś przez całą tę mgłę, a potem w górę, w zimne powietrze, tępa miotło!

— Puść moją spódnicę, Gytho Ogg!

— Łap moją! Coś ci się pali z tyłu!

Przebiły warstwę chmur i wrzasnęły chórem, gdy porośnięty krzakami grunt wynurzył się znikąd i wymierzył prosto w czarownice.

I przeleciał obok.

Niania spojrzała w dół, w czarną perspektywę, na dnie której dostrzegała spienioną biało wodę.

Przeleciały nad krawędzią wąwozu Lancre.

Niebieski dym unosił się z miotły, ale Babcia trzymała się mocno. Skręciła z wysiłkiem.

— Co ty wyprawiasz?! — zawołała Niania.

— Mogę lecieć wzdłuż rzeki! — odpowiedziała Babcia, przekrzykując trzask płomieni. — Nie martw się!

— Przesiadaj się, słyszysz! Wszystko skończone, nie zrobisz tego!

Za Babcią nastąpił niewielki wybuch, a kilka garści płonących gałązek oderwało się i wirując opadło w głębię wąwozu. Miotła szarpnęła w bok. Niania chwyciła Babcię za ramiona, gdy jasny płomień przepalił następne wiązanie.

Płonący kij wystrzelił Babci spomiędzy nóg, skręcił w powietrzu i pomknął prosto w górę, ciągnąc za sobą smugę iskier i wydając dźwięk jak mokry palec przesuwany po krawędzi kieliszka.

Niania leciała głową w dół, trzymając Babcię za ramiona. Obie spojrzały na siebie i krzyknęły.

— Nie dam rady cię podciągnąć!

— A ja na pewno nie zdołam się wspiąć. To chyba jasne. Nie bądź dzieckiem, Gytho!

Niania rozważyła tę sugestię. I puściła.

Trzy małżeństwa i awanturnicza młodość dały Niani Ogg uda, którymi mogłaby łupać orzechy kokosowe. Wyzywając siłę ciążenia, ciasną pętlą pchnęła miotłę w dół. Przed sobą widziała spadającą jak kamień Babcię Weatherwax. Jedną ręką przytrzymywała kapelusz, drugą starała się nie dopuścić, by grawitacja zajrzała jej pod spódnicę. Niania przyspieszyła, aż zatrzeszczała miotła, pochwyciła spadającą czarownicę w pasie i szarpiąc za kij wyrównała lot. Odetchnęła.

Ciszę, jaka nastąpiła, przerwała Babcia Weatherwax.

— Nigdy więcej tego nie rób, Gytho Ogg.

— Obiecuję.

— A teraz zawróć. Lecimy do Mostu Lancre, zapomniałaś? Niania posłusznie wykręciła miotłą, po drodze zamiatając ściany wąwozu.

— Przed nami jeszcze całe mile — zauważyła.

— Zamierzam tego dokonać — oznajmiła Babcia. — Przed nami długa noc.

— Obawiam się, że nie dość długa.

— Czarownica nie zna słowa „porażka”, Gytho.

Wystrzeliły nad otwarty teren. Horyzont był linią złotego blasku — to powolny świt Dysku sunął po ziemi, niszcząc przedmieścia nocy.

— Esme — odezwała się Niania Ogg.

— Co?

— To znaczy „brak sukcesu”.

Przez chwilę leciały w lodowatej ciszy.

— Mówiłam, jak to się… metaforycznie — wyjaśniła Babcia.

— Aha. No tak. Mogłaś uprzedzić.

Linia światła była szersza, jaśniejsza. Po raz pierwszy cień zwątpienia wdarł się w myśli Babci, zaskoczony, że znalazł się w tak obcym otoczeniu.

— Zastanawiam się, ile jest w Lancre kogutów — rzuciła cicho.

— To znowu takie, jak to się… pytanie?

— Tak tylko się zastanawiam.

Niania Ogg wiedziała. Były trzydzieści dwa zdolne do piania. Wiedziała, ponieważ policzyła je wczoraj wieczorem — dzisiaj wieczorem — i wydała Jasonowi polecenia. Miała piętnaścioro dorosłych dzieci oraz niezliczone wnuki i prawnuki, a oni dostali prawie cały wieczór na zajęcie pozycji. To powinno wystarczyć.

— Słyszałaś coś? — spytała Babcia. — Od strony Ostrego Grzbietu. Niania spojrzała niewinnie na pokrytą oparem ziemię. W tak rannej godzinie głos niósł się daleko.

— Co?

— Tak jakby „urk”.

— Nie.

Babcia odwróciła się.

— O tam — zawołała. — Tym razem na pewno słyszałam. Coś w rodzaju „ku-ka-aaa-argh”.

— Nic nie słyszałam, Esme. — Niania Ogg uśmiechnęła się do nieba. — Przed nami Most Lancre.

— I tam! Wprost pod nami! Wyraźny pisk!

— Na pewno ptaki śpiewają przed świtem. Patrz, już tylko pół mili.

Babcia spojrzała gniewnie na tył głowy koleżanki.

— Dzieje się coś dziwnego — oświadczyła.

— Nie mam pojęcia, Esme.

— Ramiona ci się trzęsą!

— Nad wąwozem zgubiłam szal. A trochę tu chłodno. Już prawie jesteśmy.

Babcia rozglądała się gniewnie. Jej myśli przemierzały labirynt mrocznych podejrzeń. Musi rozszyfrować tę zagadkę. Jak tylko będzie miała czas.

Pod nimi przepłynęły wolno mokre belki głównego połączenia Lancre ze światem zewnętrznym. Z oddalonej o pół mili kurzej farmy zabrzmiał chór zduszonych pisków i głuchy stuk.

— A to? Co to było twoim zdaniem?

— Jakiś szkodnik w kurniku. Ostrożnie, schodzimy w dół.

— Kpisz ze mnie?

— Cieszę się, Esme. Przejdziesz za to do historii, wiesz? Spłynęły na most. Babcia Weatherwax zeskoczyła lekko i poprawiła strój.

— No… tak — rzuciła nonszalancko.

— Jesteś lepsza niż Czarna Aliss. Wszyscy tak powiedzą — mówiła dalej Niania Ogg.

— Niektórzy ludzie powiedzą wszystko — stwierdziła Babcia. Spojrzała przez poręcz na spieniony nurt w dole, a potem w górę, na daleki występ, na którym wznosił się Zamek Lancre.

— Myślisz, że naprawdę powiedzą? — spytała z pozorną obojętnością.

— Zapamiętaj moje słowa.

— Hm.

— Ale nie zapominaj, że musisz jeszcze dopełnić zaklęcie. Babcia Weatherwax skinęła głową. Stanęła twarzą ku wschodzącemu słońcu, wzniosła ręce i dopełniła zaklęcie.


* * *

Jest prawie niemożliwe, żeby w słowach oddać nagły upływ piętnastu lat i dwóch miesięcy.

Łatwiej dokonać tego obrazami. Można wtedy wykorzystać kalendarz z mnóstwem spadających kartek albo zegar, którego wskazówki kręcą się coraz szybciej, aż całkiem się rozmywają. Albo drzewa, w kilka sekund okrywające się kwiatami i owocami.

No wiecie… Albo słońce zmienia się w ognisty pas na niebie, a dni i noce migoczą szybko, jak w zepsutym stroboskopie; albo kostiumy widoczne w sklepie z ubraniami naprzeciwko znikają i pojawiają się szybciej niż na striptizerce, która w jeden wieczór musi obsłużyć dziesięć knajp.

Istnieje wiele sposobów, jednak żaden z nich nie jest tu konieczny, gdyż żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła.

Słońce istotnie przeskoczyło kawałek w bok, drzewa po krawędziowej stronie wąwozu wydawały się nieco wyższe, a Niania nie mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś ciężki właśnie na niej usiadł, spłaszczył ją zupełnie, a potem rozprostował na nowo.

Stało się tak dlatego, że królestwo nie przeniosło się w czasie w normalnym sensie tego słowa, sugerującym migotanie nieba i przyspieszone zdjęcia. Przemieściło się wokół czasu, co jest metodą bardziej elegancką, łatwiejszą w realizacji i zaoszczędzającą długich poszukiwań laboratorium naprzeciwko sklepu z ubraniami, który przez sześćdziesiąt lat trzyma na wystawie ten sam manekin, co tradycyjnie jest najbardziej czasochłonnym i kosztownym zabiegiem w całym przedsięwzięciu.


* * *

Pocałunek trwał ponad piętnaście lat. Nawet żaby tego nie potrafią.

Błazen odsunął się. Oczy mu się zaszkliły, na twarzy miał wyraz oszołomienia.

— Poczułaś, że cały świat zadrżał? — zapytał. Magrat spojrzała nad jego ramieniem w las.

— Chyba jej się udało — stwierdziła.

— Co takiego? Zawahała się.

— Nie, nic. Nic ważnego.

— Spróbujemy jeszcze raz? Mam wrażenie, że poprzednio nie zrobiliśmy tego jak należy.

Magrat kiwnęła głową.

Tym razem trwało to tylko piętnaście sekund. Wydawało się, że dłużej.


* * *

Drżenie przebiegło po zamku; wstrząsnęło tacą, z której książę Felmet jadł owsiankę — ku swej radości nie przesoloną.

Poczuły je duchy, tłoczące się teraz w domu Niani Ogg niby drużyna rugby w budce telefonicznej.

Rozprzestrzeniło się do wszystkich kurników w królestwie i liczne ręce rozluźniły uścisk. Trzydzieści dwa fioletowe na dziobach koguty nabrały tchu i zaczęły piać jak oszalałe. Ale było już za późno, za późno…


* * *

— Wciąż mi się wydaje, że coś knułaś — oświadczyła Babcia Weatherwax.

— Może jeszcze herbaty? — zaproponowała uprzejmie Niania Ogg.

— Nie będziesz mi nic dolewać? — upewniła się Babcia. — To przez ten drink tak się wczoraj zachowałam. Nigdy bym się nie podjęła czegoś takiego. To straszne.

— Czarna Aliss by tego nie dokonała — stwierdziła z podziwem Niania. — Owszem, zaliczyła sto lat, zgadza się, ale przesunęła tylko jeden zamek. Uważam, że z zamkiem każdy dałby sobie radę.

Babcia rozpogodziła się nieco.

— I dopuściła, żeby tyle zielska wyrosło na brzegach — zauważyła skromnie.

— Właśnie.

— Znakomita robota! — zawołał z zachwytem król Verence. — Wszyscy sądzimy, że doskonała. Przebywając na płaszczyźnie eterycznej, mieliśmy okazję przyglądać się bardzo dokładnie.

Niania Ogg obejrzała tłoczące się za nim duchy, których nie spotkał zaszczyt siedzenia przy — a częściowo w — kuchennym stole.

— Wy wszyscy wyniesiecie się do wygódki — oznajmiła. — Bezczelni! Oprócz dzieciaków — dodała. — Mogą zostać, biedne maleństwa.

— Proszę zrozumieć… Tak przyjemnie jest znaleźć się poza zamkiem — wyjaśnił król.

Babcia Weatherwax ziewnęła.

— A teraz — rzekła — musimy znaleźć chłopca. To następny krok.

— Poszukamy go zaraz po obiedzie.

— Obiedzie?

— Będzie kura — poinformowała Niania. — A ty jesteś zmęczona. Poza tym porządne poszukiwanie zajmuje dużo czasu.

— Będzie w Ankh-Morpork — stwierdziła Babcia. — Zapamiętaj moje słowa. Wszyscy tam trafiają. Zaczniemy od Ankh-Morpork. Kiedy w grę wchodzi przeznaczenie, nie trzeba ludzi szukać. Wystarczy na nich poczekać w Ankh-Morpork.

Niania rozpromieniła się.

— Nasza Karen wyszła za tamtejszego oberżystę — poinformowała. — Nie widziałam jeszcze dziecka. Miałybyśmy darmowy wikt i mieszkanie.

— Nie musimy tam jechać. Rzecz w tym, żeby to on przyjechał tutaj. To miasto ma w sobie coś takiego… Jest jak ściek.


* * *

— To pięćset mil stąd! — zawołała Magrat. — Nie będzie cię całe wieki!

— Nic nie poradzę — odparł Błazen. — Książę udzielił mi specjalnych instrukcji. Ufa mi.

— Ha! Pewnie chce sprowadzić więcej żołnierzy!

— Nie. Nic takiego. Nie aż tak źle. — Błazen zawahał się. Wprowadził Felmeta w świat słów. Przecież to chyba lepsze niż walenie ludzi mieczami? Czy nie zyska się w ten sposób na czasie? Czy w tych okolicznościach to nie najlepsze wyjście?

— Nie musisz jechać! Nie chcesz jechać!

— To nie ma nic do rzeczy. Obiecałem mu lojalność…

— Tak, wiem. Dopóki nie umrzesz. Ale przecież wcale w to nie wierzysz! Sam mówiłeś, jak bardzo nienawidzisz całej Gildii i wszystkiego!

— No tak. A jednak muszę to zrobić. Dałem słowo. Magrat była bliska tupania nogami, choć nie upadła jeszcze aż tak nisko.

— Akurat kiedy zaczęliśmy się lepiej poznawać! — krzyknęła. — Jesteś żałosny!

Błazen zmrużył oczy.

— Byłbym żałosny, gdybym złamał słowo — oznajmił. — Jestem może wyjątkowo nierozsądny. Trudno. W każdym razie wracam za parę tygodni.

— Czy nie rozumiesz? Proszę cię, żebyś go nie słuchał.

— Powiedziałem już, że mi przykro. Nie będę mógł cię zobaczyć przed wyjazdem, prawda?

— Będę myła włosy — odparła chłodno Magrat.

— Kiedy?

— Zawsze.


* * *

Hwel rozmasował grzbiet nosa i ze znużeniem popatrzył na poplamiony woskiem papier. Sztuka nie szła mu najlepiej.

Rozpracował już spadający żyrandol, znalazł miejsce dla złoczyńcy noszącego maskę, by ukryć swe okaleczenie, napisał na nowo jeden z zabawniejszych fragmentów, by uwzględnić fakt, iż bohater przyszedł na świat w walizce. Tylko klauni sprawiali mu kłopot. Zmieniali się za każdym razem, kiedy o nich pomyślał. Wolał ich tradycyjnie dwójkami, ale teraz zjawił się skądś trzeci i Hwel nie potrafił wymyślić dla niego żadnych śmiesznych kwestii.

Pióro zgrzytając sunęło po ostatniej karcie papieru, próbując zarejestrować głosy płynące przez rozmarzony umysł Hwela i wydające się tak śmiesznymi.

Wysunął czubek języka. Pot zrosił mu czoło.

Oto mój gabinecik, pisał. Z takim gabinecikiem można zajść bardzo daleko. I pragnąłbym, żebyś ruszył już teraz. A jeśli w karecie odjechać nie możesz, to odjedź w złości. A skoro i to za szybko dla cię, to odjedź w tej chwili i w złości. Zaraz… Ołówka nie maszże? Kredkę…

Hwel ze zgrozą spojrzał na słowa. Na papierze wydawały się całkiem bezsensowne, bez związku. A jednak… A jednak wśród publiczności umysłu…

Zanurzył pióro w kałamarzu i ruszył w pościg za echami.

DRUGI KLAUN: Zgadza się, szefie.

TRZECI KLAUN (trzymający lejek z pęcherzem): Tru tu!

Hwel zrezygnował. Owszem, to było śmieszne, wiedział, że to śmieszne. W snach słyszał śmiech widzów. Ale nie nadawało się do niczego. Nie teraz. Może nigdy. Tak jak ten drugi pomysł z dwoma klaunami, jednym chudym, drugim grubym… Zaprawdę w niezły pasztet mię wpakowałeś, Stanleigh… Śmiał się do bólu w piersi, a reszta trupy przyglądała mu się zdumiona. Ale w snach ta scena była przezabawna.

Odłożył pióro i przetarł oczy. Pewnie już prawie północ, a życiowe przyzwyczajenie kazało oszczędzać świece. Chociaż, prawdę mówiąc, stać ich było teraz na tyle świec, ile zdołają wypalić. Choćby Vitoller zaprzeczał.

Cztery gongi uderzyły na mieście, a nocni strażnicy oznajmiali, że to istotnie północ i że — jak należy przypuszczać — panuje spokój. Wielu z nich zdołało nawet skończyć zdanie, zanim ich napadnięto.

Hwel otworzył okiennice i wyjrzał na Ankh-Morpork.

Przyjemnie byłoby stwierdzić, że o tej porze roku miasto prezentowało się najlepiej. Nie byłoby to prawdą. Miasto prezentowało się najbardziej typowo.

Rzeka Ankh, kloaka połowy kontynentu, była szeroka i zamulona, kiedy docierała do granic miasta. Zanim je opuściła, już nie płynęła, raczej się sączyła. Ze względu na wiekowe osady mułu, łożysko znajdowało się wyżej niż niektóre nisko położone tereny i teraz, gdy topniejące śniegi spowodowały przybór, liczne nędzne dzielnice doświadczyły powodzi, jeśli wolno użyć tego słowa wobec cieczy, którą można nosić w siatce. Taka powódź zdarzała się co roku i doprowadziłaby do ruiny system ścieków i kanałów; tym lepiej zatem, że miasto prawie ich nie posiadało. Każdy z mieszkańców po prostu trzymał na podwórzu płaskodenną łódź, a od czasu do czasu dobudowywał w domu nowe piętro.

Powszechnie uznawano, że miasto jest bardzo zdrowe. Niewiele zarazków potrafiło tu przetrwać.

Hwel spojrzał na morze mgły, w którym budynki stały niby konkursowe zamki z piasku w czasie przypływu. Pochodnie i oświetlone okna tworzyły miłe wzory na lśniącej powierzchni. Ale jego uwagę przyciągała jasność bliższa niż inne.

Na skrawku ziemi położonej nieco wyżej na brzegu, zakupionym przez Vitollera za bajeczną sumę, powstawał nowy budynek. Rósł nawet nocą, niby grzyb — Hwel widział ogień w koszach na rusztowaniach. Wynajęci rzemieślnicy, a nawet niektórzy aktorzy, nie pozwalali, by przeszkodziło im w pracy zwykłe ściemnienie nieba.

Nowe budynki rzadko pojawiały się w Ankh-Morpork. A ten był nawet nowym typem budynku.

To Disk.

Z początku Vitollerem wstrząsnął ten pomysł, jednak Tomjon zaczął go przekonywać. A każdy wiedział, że kiedy chłopak się przyłoży, skłoni wodę, żeby płynęła pod górę.

— Przecież zawsze wędrowaliśmy, chłopcze — mówił Vitoller głosem pełnym rozpaczy, głosem człowieka, który wie, że w końcu przegra w tej dyskusji. — Nie mogę tak nagle się osiedlić. W moim wieku…

— Wcale ci to nie wychodzi na dobre — oświadczył stanowczo Tomjon. — Wszystkie te zimne noce i mroźne poranki. Lat ci nie ubywa. Powinniśmy się gdzieś zatrzymać i niech ludzie do nas przychodzą. Sam wiesz, jakie tłumy mamy ostatnio. Sztuki Hwela są słynne.

— To nie moje sztuki przyciągają tłumy — stwierdził wtedy Hwel. — To aktorzy.

— Nie wyobrażasz sobie chyba, że będę siedział przy kominku w ciasnym pokoju, sypiał na puchowym łóżku i takie bzdury — rzekł Vitoller, ale wtedy zobaczył wyraz twarzy żony i poddał się.

Potem wynikła jeszcze sprawa samego teatru. Skłonienie wody, by płynęła pod górę, było dziecinną sztuczką w porównaniu z wyrwaniem Vitollerowi pieniędzy. Ale rzeczywiście ostatnio powodziło im się doskonale. Odkąd Tomjon podrósł na tyle, żeby włożyć perukę i wypowiedzieć dwa słowa bez załamania głosu.

Hwel i Vitoller patrzyli, jak stają pierwsze belki drewnianego rusztowania.

— To wbrew naturze — skarżył się wsparty na lasce Vitoller. — Tak schwytać ducha teatru, zamknąć go w klatce. To go zabije.

— Sam nie wiem — odparł bez przekonania Hwel.

Tomjon starannie opracował swoje plany. Zanim choć słowem wspomniał o nich ojcu, cały wieczór poświęcił Hwelowi. I teraz myśli krasnoluda wirowały szaleńczo, przewidując możliwości ruchomych dekoracji, kulis, kotar i cudownych maszynerii, które nawet bogów mogą opuścić z nieba, i zapadni, potrafiących wynieść demony z piekieł. Hwel nie bardziej był zdolny protestować przeciw nowemu teatrowi, niż małpa zrezygnować z plantacji bananów.

— To paskudztwo nie ma nawet nazwy — burczał Vitoller. — Powinienem go nazwać Kopalnia złota, tyle pieniędzy mnie kosztuje. Chciałbym tylko wiedzieć, skąd je brać…

Proponowali zresztą wiele nazw, ale żadna nie odpowiadała Tomjonowi.

— Ona musi oznaczać wszystko — oświadczył. — Ponieważ wszystko znajdzie się we wnętrzu. Cały świat na scenie, rozumiecie? I Hwel powiedział wtedy, wiedząc, że o to właśnie chodzi:

— Dysk.

A teraz Disk był prawie gotów, a on nie skończył jeszcze nowej sztuki.

Zamknął okno, wrócił do biurka, chwycił pióro i przysunął nową ryzę papieru. Pewna myśl przyszła mu do głowy: Cały świat naprawdę był sceną — dla bogów…

Zaczął pisać.

Cały Dysk Teatrem jest jedynie, zanotował. A mężczyźni wszyscy i kobiety to zaledwie aktorzy. Popełnił błąd i przerwał; spadła kolejna cząstka natchnienia i pchnęła jego myśli na całkiem nowe tory.

Spojrzał na słowa na papierze i dopisał: Prócz tych, co sprzedają prażoną kukurydze.

Po chwili skreślił wszystko i spróbował jeszcze raz: Niczym scena w Teatrze jest Świat, na której wszelkie Osoby są aktorami.

Tak chyba było lepiej.

Zastanowił się chwilę i podjął z wysiłkiem: Czasami wchodzą. Czasami schodzą.

Chyba tracił wątek. Czas, czas… Potrzebował wręcz nieskończoności.

Z sąsiedniego pokoju rozległ się stłumiony krzyk i głuche uderzenie. Hwel upuścił pióro i ostrożnie uchylił drzwi.

Pobladły chłopiec siedział na łóżku. Uspokoił się, kiedy wszedł krasnolud.

— Hwel…

— Co jest, mały? Koszmary?

— Bogowie, to było straszne! Znów je widziałem! Przez moment myślałem nawet, że…

Hwel, który z roztargnieniem zbierał części ubrania rozrzucone po całym pokoju, znieruchomiał. Wiedział, że sny są ważne. Ze snów biorą się pomysły.

— Że co? — zapytał.

— To coś… Wiesz, byłem wewnątrz czegoś, jakby kuli, a nade mną pochylały się trzy straszliwe twarze.

— Tak?

— Tak. I wszystkie zawołały „Cześć ci…”, a potem zaczęły się kłócić o moje imię. W końcu powiedziały „Wszystko jedno, przyszły królu, cześć ci”. A jedna zapytała, dokąd ten król ma przyjść. Któraś z dwóch pozostałych zawołała: „Po prostu przyszły, dziewczyno! Takie właśnie rzeczy powinno się mówić w tej sytuacji, więc mogłabyś się postarać”. Wszystkie się zbliżyły i jedna z nich stwierdziła: Jest trochę chudy. To pewnie przez to zagraniczne jedzenie”, a najmłodsza na to: „Nianiu, przecież ci mówiłam, że nie ma żadnej Thespii”. Potem sprzeczały się trochę i jedna z tych starszych zapytała: „On nas chyba nie słyszy, prawda? Rzuca się trochę i przewraca z boku na bok”, a druga: Jakoś nigdy nie mogłam w niej ustawić dźwięku, Esme”. I jeszcze trochę się posprzeczały, wszystko zaszło mgłą i… i wtedy się obudziłem — dokończył niepewnie chłopiec. — To było straszne, bo za każdym razem, kiedy przysuwały się do kuli, ona tak jakby wszystko powiększała i widziałem tylko oczy i nosy.

Hwel podciągnął się na brzeg wąskiego łóżka.

— Zabawna rzecz, takie sny — stwierdził.

— W tym nie było nic zabawnego.

— Nie, ale wiesz, zeszłej nocy przyśnił mi się taki niski, krzywonogi człowieczek. Miał na głowie mały czarny kapelusz i szedł tak, jakby w butach miał pełno wody.

Tomjon uprzejmie pokiwał głową.

— Tak? I co?

— To już wszystko. I nic. Miał taką laseczkę, którą kręcił i… no wiesz… to było niesamowicie…

Głos krasnoluda ucichł z wolna. Na twarzy Tomjona pojawił się wyraz uprzejmego i lekko pobłażliwego zdziwienia. Ten wyraz Hwel umiał już rozpoznawać i się go lękać.

— W każdym razie było to bardzo zabawne — dokończył, w części do siebie. Wiedział, że nigdy nie przekona reszty zespołu. Jeśli nie ma w tym tortu, twierdzili, to nie jest śmieszne.

Tomjon zsunął nogi z łóżka i sięgnął po spodnie.

— Już nie zasnę — oznajmił. — Która godzina?

— Po północy. Wiesz, co twój ojciec mówi, kiedy za późno kładziesz się do łóżka.

— Wcale się nie kładę. — Tom wciągnął buty. — Ja tylko wcześnie wstaję. Wczesne wstawanie jest bardzo zdrowe. A teraz wychodzę, żeby zdrowo się czegoś napić. Możesz iść ze mną — dodał. — Żeby mnie przypilnować.

Hwel przyjrzał mu się z powątpiewaniem.

— Wiesz także, co twój ojciec mówi o piciu — rzekł.

— Wiem. Powiedział, że kiedy był młody, robił to bez przerwy. Mówił, że zupełnie spokojnie potrafił żłopać piwo przez całą noc, wracać do domu o piątej rano i rozbijać okna. Mówił też, że był prawdziwym zawadiaką; nie to co dzisiejsze wymoczki, które nie potrafią utrzymać w sobie tego, co wypiją. — Tomjon poprawił przed lustrem dublet i dodał: — Wiesz, Hwel, odpowiedzialne zachowanie to coś, co przychodzi z wiekiem. Jak żylaki.

Hwel westchnął. Tomjon miał legendarną pamięć do nie przemyślanych uwag.

— No dobrze — zgodził się. — Ale tylko po jednym. W jakimś przyzwoitym miejscu.

— Obiecuję. — Tomjon założył kapelusz. Miał w nim piórko. — A przy okazji: jak się żłopie?

— To chyba znaczy, że większość się rozlewa.


* * *

Jak woda w rzece Ankh była gęściejsza i objawiająca więcej charakteru od zwykłej rzecznej wody, tak i atmosfera w Załatanym Bębnie była cięższa od zwykłej. Przypominała suchą mgłę.

Tomjon i Hwel obserwowali, jak wylewa się na ulicę. Drzwi otworzyły się gwałtownie i jakiś człowiek wyszedł przez nie tyłem, nie dotykając właściwie gruntu, dopóki nie uderzył o mur po drugiej stronie ulicy.

Olbrzymi troll, zatrudniany przez właścicieli lokalu do pilnowania porządku, wywlókł jeszcze i rzucił na bruk dwa bezwładne ciała, kopiąc przy tym raz czy dwa w co bardziej miękkie miejsca.

— Myślę, że to właściwe miejsce dla zawadiaków. Jak sądzisz? — zapytał Tomjon.

— Na to wygląda — mruknął Hwel.

Zadrżał. Nie cierpiał tawern. Ludzie zawsze stawiali mu kufle na głowie.

Wśliznęli się do wewnątrz, gdy troll, w poszukiwaniu ukrytych drogocenności, potrząsał trzymanym za nogę pijakiem.

Picie w Bębnie porównywano do nurkowania w bagnie. Tyle że w bagnie aligatory nie opróżniają najpierw kieszeni ofiary. Dwieście oczu obserwowało nowo przybyłych, przeciskających się w stronę baru, setka ust znieruchomiała w trakcie picia, przeklinania i błagania, dziewięćdziesiąt dziewięć czół zmarszczyło się w wysiłku ustalenia, czy przybysze należą do kategorii A, ludzi, których należy się bać, czy B, ludzi, którzy powinni się bać.

Tomjon przeszedł między klientami, jakby był właścicielem lokalu. Z typową dla młodych brawurą zastukał w kontuar. Brawura nie była cechą zwiększającą szansę przeżycia pod Załatanym Bębnem.

— Dwa kufle najlepszego piwa, karczmarzu! — zawołał głosem tak idealnie dobranym, że nim jeszcze ucichło echo słów, zdumiony barman posłusznie napełnił pierwszy kufel.

Hwel podniósł głowę. Po prawej stronie stał niezwykle potężny mężczyzna, noszący na sobie zewnętrzne części ciał kilku solidnych byków i dość łańcuchów, by przycumować okręt. Miał twarz wyglądającą niczym plac budowy porośnięty włosami. I ta twarz pochylała się nad krasnoludem.

— Niech mnie piekło… — powiedziała. — To przeklęta ozdoba trawnikowa.

Hwel zesztywniał. Mieszkańcy Morpork byli dość kosmopolityczni, jednak przejawiali swobodny, rzeczowy stosunek do ras nieludzkich, mianowicie tłukli je cegłą po głowie i wrzucali do rzeki. Nie dotyczyło to trollów, ma się rozumieć. Trudno jest żywić rasowe uprzedzenia wobec istot mających siedem stóp wzrostu i potrafiących przegryzać mury. W każdym razie trudno je żywić długo. Ale istoty wzrostu trzech stóp były wręcz stworzone do dyskryminacji.

Olbrzym postukał Hwela w czubek głowy.

— Gdzie twoja wędka, ozdobo trawnikowa? — zapytał. Barman pchnął kufle po mokrym kontuarze.

— Proszę — rzucił ze złośliwym uśmiechem. — Jeden kufel. I jedno pól kufla.

Tomjon otworzył już usta, by przemówić, ale Hwel szturchnął go ostrzegawczo w kolano. Nie przejmować się, nie przejmować, wymknąć się jak najszybciej, to jedyny sposób…

— A gdzie twoja spiczasta czapeczka? — spytał brodacz. Sala ucichła. Zapowiadało się niezłe przedstawienie.

— Pytałem, gdzie twoja czapeczka, gapciu? Barman sięgnął pod ladę i na wszelki wypadek ścisnął leżącą tam pałkę nabijaną gwoździami.

— Ehem… — powiedział.

— Mówiłem do tej ozdoby trawnikowej. Mężczyzna chwycił swój kufel i powoli wylał resztki na głowę krasnoluda.

— Nie będę tu więcej pijał — mruknął, kiedy to również nie przyniosło skutku. — Nie dość, że wpuszczają tu małpy, to jeszcze kurdupli…

Cisza w tawernie nabrała nowej intensywności. Zwykły odsuwany stołek rozbrzmiewał niczym zgrzyt zagłady. Wszystkie oczy spojrzały w drugi koniec sali, gdzie siedział jedyny klient Załatanego Bębna, zaliczający się do kategorii C.

To, co Tomjon wziął za stary worek oparty o ladę, wyciągnęło ręce i… i drugie ręce, tyle że to były nogi. Smętne, giętkie oblicze zwróciło się do mówiącego z wyrazem melancholijnym niczym mgły ewolucji. Zabawne wargi się rozsunęły. Ale w zębach nie było już absolutnie nic zabawnego.

— Ehem… — powtórzył barman, przestraszony dźwiękiem własnego głosu w tej straszliwej małpiej ciszy. — Na pewno nie to chciałeś powiedzieć, prawda? Nie o małpach, prawda? Właściwie nie, prawda?

— Co to jest, do licha? — syknął Tomjon.

— Myślę, że to orangutan — odparł Hwel. — Małpa.

— Małpa to małpa — stwierdził brodacz, co słysząc kilku bardziej przewidujących klientów Bębna zaczęło przesuwać się do drzwi. — Znaczy: co z tego? Ale przeklęte ozdoby trawnikowe…

Pięść Hwela uderzyła na poziomie krocza.

Krasnoludy mają reputację straszliwych wojowników. Każda rasa istot trzystopowego wzrostu, która preferuje topory i rusza do bitwy jak do konkursu drwali, wkrótce staje się znana. Jednak lata pracy piórem zamiast młotem zmniejszyły nieco siłę jego ciosów. I pewnie zakończyłby tu swój żywot, gdyż wielkolud wrzasnął i wyrwał miecz zza pasa, gdyby para delikatnych, skórzastych dłoni natychmiast mu go nie wyrwała i z niewielkim tylko wysiłkiem nie zgięła wpół[16].

Kiedy olbrzym warknął i odwrócił się, ramię przypominające pęk kijów od miotły ściągniętych gumą i porośniętych rudą sierścią rozwinęło się po skomplikowanej krzywej i trzepnęło go w szczękę z taką siłą, że uniósł się na kilka cali i wylądował na stole.

Stół uderzył w sąsiedni stół i przewrócił parę ław. Impet okazał się wystarczający, by doprowadzić do wybuchu mocno już spóźnionej bójki, zwłaszcza że wielkolud przyszedł z kolegami. Ponieważ nikt nie zdradzał ochoty do atakowania małpy, która sennie porwała z półki butelkę i odbiła dno o kontuar, klienci walili tego, kto stał najbliżej. Dla zasady. Tak nakazuje etykieta podczas bójki w tawernie.

Hwel wszedł pod stół i pociągnął za sobą Tomjona, który przyglądał się z zaciekawieniem.

— Więc to robią zawadiacy… Zawsze się zastanawiałem…

— Myślę, że rozsądnie byłoby teraz wyjść — stwierdził stanowczo krasnolud. — Zanim, no wiesz… zanim zaczną się kłopoty.

Huknęło — to ktoś wylądował na stole nad nimi. Brzęknęło tłuczone szkło.

— Myślisz, że to prawdziwe zawadiactwo, czy tylko zabawa? — spytał z uśmiechem Tomjon.

— Za chwilę to będzie mord, mój chłopcze. Tomjon skinął głową i wyczołgał się w sam środek bitwy. Hwel usłyszał, jak uderza czymś o kontuar i krzyczy, prosząc o ciszę. W panice zakrył głowę rękami.

— Ja nie chciałem… — zaczął.

Wołanie o ciszę w trakcie bójki w tawernie było wydarzeniem tak rzadkim, że ciszy Tomjon się doczekał. I ciszę wypełnił.

Hwel drgnął, słysząc, jak rozbrzmiewa głos chłopca, pełen pewności siebie i emocji pierwszej klasy.

Bracia! Ale czy braćmi nazwać mogę was wszystkich, kiedy tej nocy…

Krasnolud wysunął głowę. Zobaczył Tomjona na stołku, z ręką wyciągniętą przed siebie w klasycznej pozie deklamacyjnej. Ludzie wokół znieruchomieli w akcie spuszczania sobie nawzajem solidnego lania. Wszyscy patrzeli na chłopca.

W dole, na poziomie blatu, wargi Hwela poruszały się w doskonałej synchronizacji ze słowami Tomjona, gdy recytował znajomą mowę. Krasnolud zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie.

Walczący wyprostowali się, wypięli piersi, poprawili tuniki, popatrzyli na siebie przepraszająco. Wielu z nich wręcz stanęło na baczność.

Nawet Hwel poczuł, jak wrze mu krew, a przecież sam pisał te słowa. Męczył się nad nimi pół nocy, wiele lat temu, kiedy Vitoller poinformował, że potrzebuje dodatkowych pięciu minut w trzecim akcie Króla Ankh.

Nagryzmol nam coś, co dodaje ducha — powiedział. — Trochę odwagi, woli walki. No wiesz. Żeby rozgrzać krew i dodać godności naszym przyjaciołom ze zniżkowych miejsc. I dość długie, żebyśmy zdążyli zmienić dekoracje.

Hwel wtedy trochę się wstydził tej sztuki. Sławna bitwa pod Morpork, jak podejrzewał, składała się z około dwóch tysięcy ludzi zagubionych na mokradłach w zimny, wilgotny dzień i rąbiących się nawzajem zardzewiałymi mieczami. Co by powiedział ostatni król Ankh bandzie obdartych żołnierzy, wiedzących, że są okrążeni, a wróg ma przewagę liczebną i taktyczną? Coś z zębem, coś ostrego, coś jak łyk brandy dla konającego; żadnej logiki, żadnych wyjaśnień, tylko słowa, które potrafią sięgnąć wprost do mózgu zmęczonego żołnierza, szarpnąć za jądra i postawić na nogi.

A teraz widział skutek.

Zaczynało mu się wydawać, że ściany runęły, że zimna mgła sunie nad mokradłami, dusi wszelkie głosy i słychać tylko niecierpliwe wrzaski ścierwojadów…

I ten głos.

Sam napisał te słowa, były jego, żaden na wpół obłąkany król nigdy tak nie mówił. Napisał je, żeby wypełnić przerwę, wepchnąć za zasłonę zamek z malowanej derki na drewnianym rusztowaniu. A ten głos zdzierał z jego słów pył węgla i wypełniał salę diamentami.

Ja stworzyłem te słowa, myślał Hwel. Ale nie do mnie należą. Są jego.

Popatrzcie tylko na tych ludzi. U żadnego z nich nawet nie błyśnie myśl o patriotyzmie. Ale gdyby Tomjon ich poprosił, ta banda pijaków poszłaby do szturmu na pałac Patrycjusza. I pewnie by go zdobyła.

Mam nadzieję, że jego usta nigdy nie wpadną w niewłaściwe ręce…

Kiedy ucichły ostatnie sylaby, gorącym echem wypalając ślad w każdym umyśle na sali, Hwel otrząsnął się, wyczołgał z ukrycia i stuknął Tomjona w kolano.

— Chodźmy stąd, głuptasie — szepnął. — Zanim przestanie działać.

Mocno chwycił chłopca za rękę, wręczył oszołomionemu barmanowi dwa bezpłatne bilety na przedstawienie i ruszył do wyjścia. Zatrzymał się dopiero na sąsiedniej ulicy.

— Chyba całkiem dobrze sobie poradziłem? — spytał Tomjon.

— Chyba aż za dobrze. Chłopiec zatarł ręce.

— Świetnie. A gdzie pójdziemy teraz?

— Jeszcze nie masz dość?

— Noc jeszcze młoda!

— Nie. Noc jest już martwa. To dzień jest młody — odparł pospiesznie krasnolud.

— W każdym razie ja jeszcze nie wracam. Nie znasz jakiegoś bardziej gościnnego miejsca? Przecież nawet nic nie wypiliśmy. Hwel westchnął.

— Tawerna trolli — mówił dalej Tomjon. — Słyszałem o nich. Podobno jest jedna na Mrokach[17]. Chciałbym obejrzeć tawernę trolli.

— One są tylko dla trolli, chłopcze. Płynna lawa do picia, muzyka dla kamiennego ucha i kamienie o smaku serowym.

— A bary krasnoludów?

— Nie spodobałyby ci się — zapewnił z przekonaniem Hwel. — Poza tym nie mógłbyś się wyprostować.

— Tak nisko?

— Spójrz na to z innej strony: pomyśl, jak długo potrafiłbyś śpiewać o złocie?

— Jest żółte i brzęczy zdrowo, i można za nie kupować — zaczął na próbę Tomjon. Przeciskali się przez tłum na placu Pękniętych Księżyców. — Jakieś cztery sekundy.

— Właśnie. Przez pięć godzin musiałbyś się powtarzać.

Hwel ponuro kopnął kamyk. Za poprzedniego pobytu w mieście odwiedził kilka barów krasnoludów i mu się nie podobały. Z jakiegoś powodu jego pobratymcy, którzy w domu nie robili nic bardziej nagannego niż kopanie rud żelaza, i polowanie na małe zwierzęta, w mieście czuli się zobowiązani do noszenia kolczug zamiast bielizny, paradowania z toporami za pasem i przedstawiania się takimi imionami jak na przykład Timkin Grzmiące Trzewia. No i nikt nie mógł pokonać miejskich krasnoludów w żłopaniu. Czasami w ogóle nie trafiali do ust.

— Zresztą — dodał — wyrzuciliby cię, bo jesteś zanadto kreatywny. Słowa brzmią: „Złoto, złoto, złoto, złoto, złoto, złoto”.

— A jest refren?

— „Złoto, złoto, złoto, złoto, złoto”.

— Opuściłeś „złoto”.

— Tak, bo chyba nie jestem stworzony na krasnoluda.

— Jesteś stworzony na ozdobę trawnikową — stwierdził Tomjon. Hwel z sykiem wciągnął powietrze.

— Przepraszam — powiedział szybko Tomjon. — Myślałem, że ojciec…

— Znam twojego ojca od bardzo dawna — odparł Hwel. — Byliśmy razem w dobrych i złych chwilach, a tych złych było o wiele więcej niż dobrych. Zanim się uro… — Zawahał się. — To były trudne czasy — wymamrotał. — Co chciałem powiedzieć… Na pewne rzeczy trzeba zapracować.

— Tak. Przepraszam.

— Widzisz, to… — Hwel zatrzymał się u wylotu ciemnej uliczki. — Słyszałeś coś?

Zajrzeli w głąb zaułka, po raz kolejny demonstrując, że niedawno przybyli do miasta. Morporkianie nie zaglądają do zaułków, kiedy słyszą dziwne odgłosy. Kiedy widzą cztery ruchliwe postacie, instynkt nie pcha ich do pomocy, a w każdym razie nie do pomocy temu, który przegrywa i znajduje się z niewłaściwego końca czyjegoś buta. Ani nie krzyczą „Hej!” A przede wszystkim nie robią zdziwionej miny, kiedy napastnicy — zamiast uciekać w zawstydzeniu — okazują im niewielki kartonik.

— Co to jest? — spytał Tomjon.

— To klaun! — zawołał Hwel. — Napadli klauna!

— Licencja Złodziejska? — Tomjon obejrzał kartonik przy świetle.

— Tak jest — potwierdził przywódca trójki. — Tylko nie liczcie, że was też załatwimy. Wracamy już do domu.

— Zgadza się — dodał jeden z pomocników. — To przez to coś… kwotę.

— Przecież go kopaliście!

— Nie, nie bardzo. Nie nazwałbym tego prawdziwym kopaniem.

— Raczej trącanie stopą i tyle — dodał trzeci złodziej.

— Każdemu co mu się należy. On też solidnie przyłożył Ronowi, prawda?

— Właśnie. Niektórzy nie umieją się zachować.

— Wy bezduszne… — zaczął Hwel.

Tomjon ostrzegawczo położył mu dłoń na głowie. Odwrócił w ręku kartonik. Napis na nim informował:


J.H. „Flanelostopy” Boggis i Bratankowie Dyplomowani Złodzieje

Stara Firma (Zał. AM 1789)

Wszelakie typy kradzieży wykonywamy Profesionalnie i Dizgretnie

Oczyszczanie domów. Czynne 24 godz.

Wykonamy każde zlecenie

PYTAJ O ZNIŻKI RODZINNE


— Chyba jest w porządku — stwierdził z wahaniem. Hwel, który pomagał ofierze wstać, znieruchomiał nagle.

— W porządku?! — ryknął. — Okraść człowieka?!

— Wystawimy mu kwit, ma się rozumieć — zapewnił Boggis. — Właściwie to miał szczęście, że trafiliśmy na niego pierwsi. Niektórzy z nowych w fachu zupełnie nie mają wyczucia[18].

— Pastuchy — zgodził się bratanek.

— Ile ukradliście? — spytał Tomjon.

Boggis wyjął zza pasa sakiewkę klauna, zajrzał do środka i zbladł.

— Niech to piekło pochłonie — mruknął. Bratankowie zbliżyli się.

— Ale wpadliśmy…

— Drugi raz w tym roku, stryju. Boggis spojrzał gniewnie na ofiarę.

— A skąd miałem wiedzieć? Nie mogłem! Popatrzcie tylko na niego; ile byście się spodziewali przy nim znaleźć? Parę miedziaków, zgadza się? Przecież w ogóle byśmy go nie ruszyli, ale wracaliśmy już do domu. Człowiek chce zrobić komuś przysługę i co z tego ma?

— A ile miał? — zainteresował się Tomjon.

— To musi być ze sto srebrnych dolarów! — jęknął Boggis i machnął sakiewką. — Przecież to nie moja skala! Nie moja klasa! Nie dam sobie rady z takimi pieniędzmi. Żeby tyle kraść, trzeba być w Gildii Prawników albo co. Przekroczyłem swoją kwotę.

— Więc mu oddaj — zaproponował chłopiec.

— Ale wypisałem pokwitowanie!

— One wszystkie mają, no wiesz, takie numerki — wyjaśnił młodszy z bratanków. — Gildia potem sprawdza, tak jakby… Hwel chwycił Tomjona za rękę.

— Przepraszam na moment — rzucił załamanemu złodziejowi i pociągnął chłopca na drugą stronę ulicy.

— No dobra — rzekł. — Kto tu zwariował? Oni? Ja? Ty? Tomjon wytłumaczył.

— To jest legalne?

— W pewnym sensie. Fascynujące, prawda? Jakiś człowiek w oberży mi o tym opowiadał.

— Ale ten tutaj ukradł za dużo?

— Na to wygląda. Jak rozumiem, Gildia bardzo surowo przestrzega przepisów.

Ofiara napadu jęknęła cicho. I zabrzęczała.

— Przypilnuj go — powiedział Tomjon. — A ja wszystko załatwię.

Wrócił do wyraźnie zmartwionych złodziei.

— Mój klient uważa — oświadczył — że sytuacja mogłaby zostać rozwiązana, gdybyście zwrócili mu pieniądze.

— Tak… — Boggis traktował ten pomysł jak całkiem nową teorię kreacji kosmosu. — Ale pokwitowanie, rozumiesz, musimy je wypełnić, czas, miejsce, podpisy i wszystko…

— Mój klient sądzi, że moglibyście ewentualnie okraść go, powiedzmy, z pięciu miedziaków — zaproponował gładko Tomjon.

— Wcale tak nie sądzę, do licha! — wrzasnął Błazen, który powoli wracał do siebie.

— Co oznacza dwa miedziaki jako zysk firmy plus koszta trzech miedziaków za czas, opłaty…

— Zużycie pałki — dodał Boggis.

— Właśnie.

— Przyzwoicie. Bardzo przyzwoicie. — Boggis spojrzał nad głową Tomjona na Błazna, który był już całkiem przytomny i bardzo zły. — Wyjątkowo przyzwoicie — powtórzył głośno. — Dyplomatycznie. Bardzo zobowiązany… — Przyjrzał się Tomjonowi. — A może coś dla szlachetnego pana? — zaproponował. — W tym miesiącu mamy specjalną ofertę na CUG. Praktycznie bezbolesne. Nic pan nie poczuje.

— Prawie nie przebija skóry — dodał starszy bratanek. — A do tego wybór kończyny.

— W tej dziedzinie zostałem już dobrze obsłużony — zapewnił Tomjon.

— Aha. No tak. Cóż, w tej sytuacji… Nie ma sprawy.

— Pozostaje tylko — podjął Tomjon, gdy złodzieje zaczęli się oddalać — kwestia opłat prawnych.


* * *

Delikatna szarość u kikuta nocy zalewała cale Ankh-Morpork. Tomjon i Hwel siedzieli naprzeciw siebie przy stole w swojej kwaterze i liczyli.

— Według mnie trzy srebrne dolary i osiemnaście miedziaków zysku — stwierdził Tomjon.

— To zdumiewające — oświadczył Błazen. — Znaczy się to, jak zaproponowali, że pójdą do domu i przyniosą pieniądze… Kiedy wygłosiłeś do nich mowę o prawach człowieka.

Jeszcze raz posmarował maścią głowę.

— A ten najmłodszy się rozpłakał — dodał. — Niewiarygodne.

— To przechodzi — uspokoił go Hwel.

— Jesteś chyba krasnoludem?

Hwel uznał, że nie może zaprzeczyć.

— Domyślani się, że jesteś błaznem — rzekł.

— Tak. To te dzwonki, prawda? — spytał zmęczonym głosem Błazen i rozmasował żebra.

— Tak, dzwonki też. — Tomjon uśmiechnął się krzywo i kopnął Hwela pod stołem.

— Jestem wam bardzo wdzięczny — zapewnił Błazen. Wstał i skrzywił się. — Naprawdę chciałbym się jakoś odwdzięczyć. Jest tu jakaś otwarta gospoda?

Tomjon stanął obok niego przy oknie i wskazał ulicę.

— Widzisz wszystkie te szyldy gospod?

— Tak. O rany, są ich setki…

— Zgadza się. A widzisz ten na końcu, taki niebiesko-biały?

— Tak, chyba tak.

— No więc o ile wiem, to jedyna w okolicy, którą w ogóle czasem zamykają.

— Proszę więc, pozwól zaprosić się na drinka. Przynajmniej tyle mogę zrobić. I jestem pewien, że twój mały przyjaciel też chciałby coś wyżłopać.

Hwel ścisnął krawędź blatu i otworzył usta, by ryknąć.

I znieruchomiał.

Patrzył na obu, Błazna i Tomjona. Usta wciąż miał otwarte.

Zamknął je z trzaskiem.

— Coś się stało? — zatroskał się Tomjon.

Hwel odwrócił głowę. Miał za sobą ciężką noc.

— Zwykłe złudzenie — mruknął. — Chętnie bym się czegoś napił — dodał. — Z przyjemnością ożłopię się jak wściekły. Właściwie, pomyślał, po co się bronić?

— Wytrzymam nawet śpiewy — stwierdził.


* * *

— Jakie było następne słowo? — Chyba „złoto”.

— Aha.

Hwel zajrzał niepewnie do kufla. Pijaństwo miało swoje zalety: zatrzymywało fale natchnienia.

— I opuściłeś „złoto” — dodał.

— Gdzie? — zdziwił się Tomjon. Miał na głowie błazeńską czapkę.

Hwel zastanowił się.

— Mam wrażenie — stwierdził w skupieniu — że między „złotem” a „złotem”. I uważam… — Raz jeszcze zajrzał do kufla. Był pusty: przerażający widok. — Uważam… — spróbował znowu, aż wreszcie zrezygnował i wygłosił kwestię zastępczą: — Uważam, że wypiłbym jeszcze jeden.

— Kolej na mój krzyk — oświadczył Błazen. — Cha, cha, cha. Mój pisk. Cha, cha, cha.

Spróbował wstać i uderzył głową w sufit.

W półmroku tuzin toporów zostało ujęte mocniej. Ta część Hwela, która była jeszcze trzeźwa i przerażona widząc, że reszta jest pijana, kazała mu pomachać ręką w stronę oczu, spoglądających na nich spod ściągniętych brwi.

— Wszystko w porządku — oznajmił barowi w całości. — On nie chciał… To bardzo zabawny ten… głupek. Błazen. Bardzo zabawny Błazen aż z… skądś tam.

— Z Lancre — podpowiedział Błazen i usiadł ciężko na barze.

— Właśnie. Daleko jechał skądś tam, brzmi to jak choroba stóp. Nie umie się zachować. Nie zna krasnoludów.

— Cha, cha, cha — powiedział Błazen, trzymając się za głowę. — Tam skąd pochodzę, ich liczba jest dosyć… dosyć… niska!

Hwel poczuł, że ktoś stuka go w ramię. Odwrócił się i spojrzał na surowe, obrośnięte oblicze pod stalowym hełmem. Krasnolud podrzucał znacząco siekierkę.

— Poradź swojemu przyjacielowi, żeby był trochę mniej zabawny — poradził. — Albo będzie bawił demony w piekle. Hwel przyjrzał mu się poprzez alkoholowy opar.

— Kim jesteś? — zapytał.

— Grabpot Gromowy Dech — odparł krasnolud, uderzając pięścią o kolczugę na piersi. — I powiadam… Hwel przyjrzał się bliżej.

— Zaraz… Ja cię znam! — zawołał. — Masz manufakturę kosmetyków przy Hobfast. W zeszłym tygodniu kupowałem u ciebie podkład.

Cień paniki przemknął po twarzy Gromowego Dechu. Pochylił się do Hwela.

— Ciszej, ciszej — szepnął.

— Zgadza się. Było tam napisane: Wytwórnia Elfickich Perfum Oraz Różu i S-ka.

— Świetny towar — oświadczył Tomjon, próbując powstrzymać ześlizgiwanie się z wąskiej ławy. — Zwłaszcza numer 19, Trupia Zieleń. Ojciec przysięga, że jest najlepszy. Pierwsza klasa.

Krasnolud w zakłopotaniu zważył w ręku broń.

— No… Właściwie… — powiedział. — Och. Ale… Tak. Dziękuję. Wyłącznie najlepsze ingrediencje, gwarantowane.

— Tym je siekasz, co? — wtrącił z niewinną miną Hwel, wskazując topór. — Czy może masz dzisiaj wolne?

Brwi Gromowego Dechu zjeżyły się znowu niby zjazd karaluchów.

— Zaraz, czy wy jesteście z teatru?

— To właśnie my — potwierdził Tomjon. — Wędrowni aktorzy. Nie, stojący w miejscu aktorzy — poprawił się. — A teraz zjeżdżający z ławy aktorzy.

Krasnolud upuścił topór i usiadł. Nagły entuzjazm złagodził jego surową twarz.

— Byłem w zeszłym tygodniu — powiedział. — Bardzo mi się podobało. Była taka dziewczyna i ten chłopak, ale ona wyszła za tego starucha, a potem był jeszcze jeden, i powiedzieli, że nie żyje, więc ona uciekła i wypiła truciznę, ale później się okazało, że ten jeden był naprawdę tym drugim, ale nie mógł jej powiedzieć, bo… — Gromowy Dech przerwał i wytarł nos. — Bardzo tragiczne. Płakałem przez całą drogę do domu. Nie wstydzę się wam przyznać. Była taka blada.

— Numer 19 i warstwa pudru — oznajmił wesoło Tomjon. — I trochę brązowego cienia do powiek.

— Co?

— I parę chustek pod kamizelką — dodał.

— O czym on mówi? — zwrócił się krasnolud do towarzyszy. Hwel uśmiechnął się w głąb kufla.

— Daj im monolog Gretaliny, mały — rzucił.

— Dobra.

Tomjon wstał, walnął głową w sufit, usiadł, po czym w ramach kompromisu ukląkł na podłodze. Przycisnął dłonie do tego, co — przy niewielkiej zmianie chromosomów — byłoby jego łonem.

Kłamiesz, zwąc latem… — zaczął.

Zebrani krasnoludowie słuchali w milczeniu. Któryś upuścił topór i wszyscy głośno go uciszyli.

…i śnieg topnieje. Żegnaj — zakończył Tomjon. — Wypija fiolkę, upada za blanki. Zejść po drabinie, zdjąć suknię, włożyć kaftan Śmiesznego Strażnika Drugiego, odczekać, wejście z lewej kulisy. Cóż to, dobry…

Chyba wystarczy — przerwał mu Hwel cichym głosem. Kilku krasnoludów roniło łzy do hełmów. Grzmiał chór wycieranych nosów.

Gromowy Dech przetarł oczy chusteczką z kolczugi.

— To najsmutniejsze słowa, jakie w życiu słyszałem — oświadczył. Spojrzał na Tomjona. — Zaraz… — Coś sobie uświadomił. — To mężczyzna. A ja się prawie zakochałem w tej dziewczynie na scenie. — Szturchnął Hwela. — Nie jest on trochę elfem, co?

— Absolutny człowiek — odparł Hwel. — Znam jego ojca. Raz jeszcze przyjrzał się uważnie Błaznowi, który obserwował ich z rozdziawionymi ustami.

Nie, pomyślał. Zwykły przypadek.

— To jest gra — wyjaśnił. — Dobry aktor może być każdym.

Czuł wzrok Błazna, przewiercający mu kark.

— No tak, ale przebierać się za kobietę to już trochę… — mruknął z powątpiewaniem Gromowy Dech.

Tomjon zsunął buty i klęknął na nich, a jego twarz znalazła się na jednym poziomie z obliczem krasnoluda. Przyglądał mu się badawczo przez kilka sekund, po czym przekształcił własne rysy.

I nagle w barze znalazło się dwóch Gromowych Dechów. To fakt, jeden z nich klęczał i najwyraźniej był ogolony.

— Cóż to, cóż to! — odezwał się Tomjon głosem krasnoluda.

Pozostali bywalcy lokalu uznali to za prześmieszny dowcip. Mieli raczej niewyrafinowane poczucie humoru. Kiedy zebrali się wokół dziwnej pary, Hwel poczuł delikatne klepnięcie w ramię.

— Wy dwaj jesteście z teatru? — zapytał Błazen, już prawie trzeźwy.

— Zgadza się.

— W takim razie przejechałem pięćset mil, żeby was znaleźć.


* * *

Był, jak by zanotował Hwel w didaskaliach, Ten Sam Dzień, Później. Stuki młotków, asystujące narodzinom teatru Disk z jego kolebki rusztowań, uderzały Hwela w głowę i przebijały się na drugą stronę.

Pamiętał, że pili. Tego był pewien. Krasnoludy postawiły im jeszcze wiele kolejek, a Tomjon wcielał się w kolejne postacie. Potem wszyscy poszli do innego baru, który dobrze znał Gromowy Dech, potem do klatchiańskiej jadłodajni, a potem wszystko przesłoniła mgła…

Żłopanie nie szło mu za dobrze. Za dużo alkoholu trafiało do ust.

Sądząc po smaku, jaki w nich czuł, jakaś niewstrzemięźliwa nocna istota także zaliczyła bezpośrednie trafienie.

— Dasz radę? — spytał Vitoller.

Hwel cmoknął wargami, żeby pozbyć się tego smaku.

— Ja myślę — stwierdził Tomjon. — Brzmiało interesująco, kiedy opowiadał. Niedobry król rządzi z pomocą złych czarownic. Burze. Upiorne lasy. Prawowity Następca Tronu staje do Walki na Śmierć i Życie. Błysk Sztyletu. Krzyki i zamieszanie. Zły król ginie. Dobro zwycięża. Biją dzwony.

— Mogę zorganizować deszcz różanych płatków — obiecał Vitoller. — Pewien dobrze znany mi człowiek zdobędzie je za rozsądną cenę.

Hwel bębnił palcami po stole. Uwagę całej trójki ściągał worek srebra, który Błazen wręczył krasnoludowi. Już sama ta kwota wystarczała, by zakończyć budowę Disku. A była mowa o większych sumach. Patronat — tak to brzmiało.

— Zgodzisz się, prawda? — spytał Vitoller.

— Jest w tym coś… — przyznał Hwel. — Ale… sam nie wiem.

— Nie próbuję na ciebie naciskać — zapewnił Vitoller. Trzy pary oczu znowu spojrzały na worek pieniędzy.

— Trochę to podejrzane — stwierdził Tomjon. — To znaczy owszem, Błazen jest raczej przyzwoity. Ale kiedy mówi… To dziwne. Usta wypowiadają słowa, a oczy mówią coś innego. I wolałby, mam wrażenie, żebyśmy uwierzyli oczom.

— Z drugiej strony — wtrącił pospiesznie Vitoller — komu to zaszkodzi? Liczą się sztuki srebra… Hwel podniósł głowę.

— Co? — zapytał sennie.

— Powiedziałem, że liczy się sztuka i gra — wyjaśnił Vitoller.

Znowu zapadła cisza, zakłócana tylko bębnieniem palców Hwela. Worek srebra jakby jeszcze urósł. Wydawało się wręcz, że wypełnia cały pokój.

— Rzecz w tym… — zaczął Vitoller, niepotrzebnie głośno.

— Moim zdaniem… — zaczął równocześnie Hwel. Obaj urwali.

— Ty pierwszy. Przepraszam.

— To nic ważnego. Mów.

— Chciałem powiedzieć, że i tak stać nas na budowę Disku — stwierdził Hwel.

— Tylko na ściany i scenę. Nic więcej. Nie wystarczy na zapadnię ani na maszynę do opuszczania bogów z nieba. Ani na obrotową scenę, ani na wentylatory do wiatru.

— Kiedyś radziliśmy sobie bez tego — przypomniał Hwel. — Pamiętasz, jak było za dawnych czasów? Mieliśmy tylko parę desek i trochę pomalowanej derki. Ale duch w nas płonął. Kiedy potrzebny był wiatr, sami musieliśmy go zrobić. Oczywiście — dodał ciszej — dobrze by było kupić maszynę do fal. Mam taki pomysł ze statkiem rozbitym na wyspie, gdzie taki…

— Przykro mi. — Vitoller pokręcił głową.

— Przecież mieliśmy tłumy na widowni! — zawołał Tomjon.

— Pewnie, chłopcze. Pewnie. Ale płacili po pół miedziaka. A rzemieślnicy chcą srebra. Jeśli chcieliśmy być bogatymi ludźmi… być bogaci — poprawił się — powinniśmy urodzić się jako stolarze. — Vitoller poruszył się niespokojnie. — I tak już jestem winien Trollowi Chrystofrazowi zbyt wiele.

Hwel i Tomjon wytrzeszczyli oczy.

— To przecież ten, co wyrywa ludziom ręce i nogi — szepnął Tomjon.

— Ile mu jesteś winien? — zapytał Hwel.

— Nie ma się czym martwić — zapewnił Vitoller. — Odsetki płacę w terminie. Mniej więcej.

— Tak, ale ile on chce?

— Rękę i nogę.

Krasnolud i chłopiec wpatrywali się w niego ze zgrozą.

— Jak mogłeś postąpić tak…

— Zrobiłem to dla was! Tomjon zasługuje na lepszą scenę, nie powinien rujnować sobie zdrowia sypianiem w wozach, nie znając rodzinnego domu. A ty, mój drogi, też musisz gdzieś osiąść, mieć wszystkie te rzeczy, które mieć powinieneś, zapadnie i… maszynę do fal i tak dalej. Wy mnie na to namówiliście, ale pomyślałem: mają rację. Co to za życie, ciągle w drodze, dwa przedstawienia dziennie dla bandy wieśniaków, a potem chodzić w kółko i nadstawiać kapelusza. Co to za przyszłość? Pomyślałem, że musimy znaleźć sobie jakieś miejsce, porządne, z wygodnymi fotelami dla arystokracji, dla ludzi, którzy nie rzucają na scenę ziemniaków. Powiedziałem sobie: do diabła z kosztami. Chciałem, żebyście…

— Dobrze, dobrze! — wrzasnął Hwel. — Napiszę ją!

— A ja w niej zagram — obiecał Tomjon.

— Pamiętajcie, że was nie zmuszam. To wasza decyzja.

Hwel za stołem zmarszczył czoło. Musiał przyznać, że w historii było kilka niezłych elementów. Na przykład trzy czarownice. Dwie by nie wystarczały, czterech byłoby za dużo. Mogłyby mieszać się w przeznaczenie ludzkości i w ogóle. Dużo dymu i zielone światło. Wiele można osiągnąć z trzema czarownicami. Aż dziw, że nikt dotąd o tym nie pomyślał.

— Czyli mogę powiedzieć temu Błaznowi, że się zgadzamy? — upewnił się Vitoller.

I oczywiście z porządną burzą nie może się nie udać. Miał jeszcze ten numer z duchem, który Vitoller wyciął z Jak sobie chcecie, tłumacząc, że nie stać go na muślin. Mógłby też wprowadzić Śmierć. Młody Dafe świetnie by zagrał Śmierć, ucharakteryzowany na biało i w koturnach…

— Mówił, że skąd przyjechał? — zapytał.

— Z Ramtopów — odparł aktor. — Jakieś małe królestwo, o którym nikt nie słyszał. Nazwa brzmi jak choroba płuc.

— Droga tam zajmie miesiące.

— Ale chciałbym pojechać — oświadczył Tomjon. — Tam się urodziłem.

Vitoller spojrzał na sufit. Hwel wbił wzrok w podłogę. Wszystko było lepsze niż patrzenie sobie w oczy.

— Tak przecież mówiłeś — przypomniał chłopiec. — Kiedy byliście na trasie w górach.

— Tak, ale nie pamiętam gdzie — odparł Vitoller. — Wszystkie te górskie miasteczka wydawały mi się takie same. Więcej czasu spędzaliśmy na przepychaniu wozów przez strumienie i wciąganiu pod górę niż na scenie.

— Mógłbym zabrać paru młodszych chłopaków i zrobilibyśmy sobie wakacje. Wystawilibyśmy stare numery. A i tak bylibyśmy z powrotem na Dzień Duchowego Ciasta. Ty mógłbyś zostać i pilnować teatru, a my byśmy wrócili na wielkie otwarcie. — Tomjon uśmiechnął się do ojca. — Dobrze by im to zrobiło — stwierdził niewinnie. — Sam mówiłeś, że ci młodzi w ogóle nie wiedzą, co to jest życie aktora.

— Hwel musi jeszcze napisać sztukę — zauważył Vitoller. Hwel milczał. Wpatrywał się w pustkę. Po chwili jego ręka sięgnęła pod dublet i wyjęła plik kartek. Potem zniknęła gdzieś koło pasa, by położyć na stole zakorkowany kałamarz i pęk piór.

Przyglądali się, jak — nie patrząc na nich — krasnolud wygładził papier, otworzył kałamarz, zanurzył w nim pióro, uniósł je — zawisło w powietrzu niby jastrząb czekający na ofiarę — i zaczął pisać.

Vitoller skinął na Tomjona.

Jak najciszej wyszli z pokoju.


* * *

Po południu przynieśli pod drzwi tacę zjedzeniem i ryzę papieru.

W porze herbaty taca wciąż była na miejscu. Papier znikł. Kilka godzin później przechodzący członek trupy zameldował, że słyszał krzyk: „To nie może działać! Jest tłem do przodu!” i stuk jakiegoś przedmiotu ciśniętego o ścianę.

W porze kolacji Vitoller usłyszał wołanie o więcej świec i świeże pióra.

Tomjon usiłował wcześniej iść spać, ale sen nie przychodził, spłoszony odgłosami twórczej pasji z sąsiedniego pokoju. Dobiegały stamtąd pomruki o balkonach i czy świat naprawdę potrzebuje maszyn do fal. Reszta była milczeniem, jeśli nie liczyć nieustannego skrobania pióra.

W końcu Tomjon zasnął. I śnił.

Do roboty. Czy tym razem mamy wszystko?

— Tak, Babciu.

— Rozpal ogień, Magrat.

— Tak, Babciu.

— Dobrze. Teraz sprawdzimy…

— Wszystko tu spisałam, Babciu.

— Umiem czytać, moja droga. Dziękuję ci uprzejmie. Co my tu mamy… „Czarodziejski krąg zawiedźmy wkoło kotła, wrzućmy doń zbójczych jadów pełną dłoń…” Co to niby ma być?

— Nasz Jason zarżnął wczoraj świnię, Esme.

— Jak dla mnie to całkiem dobre flaki, Gytho. Gdybym miała osądzać, to zostało w nich jeszcze parę solidnych posiłków.

Babciu, proszę!

— W Klatchu jest wielu głodujących, którzy nie kręciliby na nie nosem, ot co… No dobrze, dobrze. „Kukurydza, soczewica niechaj kocioł ten nasyca”? A co z ropuszyskiem?

— Babciu, proszę… Opóźniasz wszystko. Wiesz, że Mateczka była przeciwna zbędnemu okrucieństwu. Białko roślinne to doskonały zamiennik.

— To znaczy, że żabiego oka i bagnistego węża szczęki też nie będzie?

— Nie, Babciu.

— Ani tygrysiej scuchłego trzewa?

— Tutaj.

— Co to jest, do diabła? Wybacz mój klatchiański…

— To jest trzewo tygrysicy. Nasz Wane dostał je u kupca z obcych stron.

— Jesteś pewna?

— Nasz Wane specjalnie pytał, Esme.

— Dla mnie wygląda jak każde inne trzewo. Zresztą niech będzie. „Dalej! żwawo! hasa! hej! Buchaj, ogniu! Kotle, wrz… ”Dlaczego kocioł nie wrze, Magrat!

Tomjon obudził się drżący. Pokój zasłoniła ciemność. Na dworze kilka gwiazd przebijało swymi promieniami miejską mgłę, od czasu do czasu rozlegał się gwizd jakiegoś złodzieja czy rabusia, zajętych swoimi absolutnie legalnymi interesami.

W sąsiednim pokoju panowała cisza, ale chłopiec widział pod drzwiami wąski pasek światła świecy.

Wrócił do łóżka.

Za mętną rzeką Błazen także się obudził. Zatrzymał się w Gildii Błaznów, nie z własnego wyboru, ale po prostu książę na nic innego nie dał mu pieniędzy. Zresztą sen i tak nie przychodził. Chłodne mury budziły zbyt wiele wspomnień. Poza tym, kiedy wytężał słuch, słyszał stłumione szlochy i czasem jęki z pokojów studentów, którzy ze zgrozą rozmyślali o czekającym ich życiu.

Poprawił twardą jak kamień poduszkę i ułożył się, by zapaść w niespokojny sen. Może śnić.

Dla nadania konsystencji. Ale nie pisze tu, jakiej konsystencji.

Mateczka Whemper sugerowała, żeby wypróbować to w kubku zimnej wody, jak karmel.

— Jakiż to pech, że nie przynieśliśmy kubka, Magrat.

— Musimy się spieszyć, Esme. Noc już prawie minęła.

— Tylko nie miejcie do mnie pretensji, jeśli się coś nie uda. Jak dalej… „Małpi włos… ”Kto ma małpi włos?Dziękuje, Gytho, chociaż bardziej mi to wygląda na koci włos. Ale mniejsza z tym. „Małpi włos, potem cykuta”, a jeśli to prawdziwa cykuta, to naprawdę bardzo się zdziwię, „z marchwi sok i język z buta… ”Rozumiem, to taki żart…

— Proszę, szybciej!

— Dobrze, dobrze. „Sowi lot i blask świetlika. Zagotować i niech pyka”.

— Wiesz, Esme, to wcale nie jest takie złe.

— Przecież tego się nie pije, głupia najczcigodniejsza!

Tom usiadł na łóżku. To znowu one, te same twarze, kłótliwe głosy zniekształcone przez czas i przestrzeń.

Nawet kiedy spojrzał w okno, gdzie światło nowego dnia zalewało miasto, wciąż słyszał głosy dudniące w oddali, jak cichnący z wolna grom…

— Ja na przykład nie uwierzyłam w ten język z buta.

— Ciągle jest strasznie rzadkie. Może trzeba dodać trochę mąki ?

— To bez znaczenie. Albo jest już w drodze, albo nie…

Tomjon wstał i spłukał twarz wodą z miski.

Cisza kłębiła się w pokoju Hwela. Tomjon wciągnął ubranie i otworzył drzwi.

Pokój wyglądał, jakby spadł w nim śnieg: wielkie i ciężkie płatki, które spłynęły we wszystkie kąty. Hwel siedział przy swoim niskim stole, z głową złożoną na pliku kartek. Chrapał.

Tomjon przeszedł przez pokój na palcach i podniósł przypadkową kulę zgniecionego papieru. Wygładził kartkę i przeczytał:


KRÓL: Teraz zawieszę moją koronę na tym krzaku, a wy mi powiecie, gdyby ktoś chciał ją ukraść. Dobrze?

WIDZOWIE: Tak!

KRÓL: Gdybym tylko mógł znaleźć swojego konika… (Pierwszy Zabójca, wyskakuje zza skały)

PUBLICZNOŚĆ: Za tobą! (Pierwszy Zabójca znika)

KRÓL: Próbujecie żartować z waszego dobrego Króla, wy niegrzeczne…

Potem było mnóstwo skreśleń i wielki kleks. Tomjon odrzucił kartkę i podniósł następną.

KRÓL: Jest li to kaczka nóż sztylet, co za obok z przodu przed sobą widzę z zwróconą do mnie ku mej dłoni dziobem rękojeścią?

PIERWSZY MORDERCA: Wierzę, że to nie on. O nie, wcale.

DRUGI MORDERCA: Prawdę rzeczesz, panie. O tak, te on!

Sądząc po fałdach na papierze, tę kartkę ciśnięto o ścianę wyjątkowo mocno. Hwel wytłumaczył kiedyś Tomjonowi swoją teorię natchnień i wyglądało na to, że tej nocy spadały gęsto jak grad.

Zafascynowany możliwością wejrzenia w proces twórczy, Tomjon obejrzał jeszcze trzecią zaniechaną próbę:

KRÓLOWA: Na bogów, jakiś głos dochodzi! Może to mąż mój powraca! Szybko, do garderoby i nie czekaj na rozkaz wyjścia!

MORDERCA: Ależ pokojówka twoja wciąż nosi moje pantofle!

POKOJÓWKA (otwierając drzwi): Arcybiskup, wasza wysokość.

KAPŁAN (spod łóżka): Na mą duszę!

(Wrzawa i zamieszanie)


Tomjon zastanawiał się przez chwilę, jak można zamieszać wrzawę. Z wizyt w kuchni pamiętał, że mieszanie zwykle opóźnia wrzenie. Widać Hwel sądził inaczej.

Podkradł się do stołu i bardzo ostrożnie wyciągnął plik kartek spod głowy śpiącego krasnoluda, opuszczając ją delikatnie na poduszkę.

Na pierwszej stronie przeczytał:


Verence, Felmet, Wigilia Pomniejszych Bóstw, Noc Długich Noży, Sztyletów Królów, autorstwa Hwela z trupy Vitollera. Komedia Tragedia w ośmiu pięciu, sześciu trzech dziewięciu aktach.

Osoby: Felmet, dobry król.

Verence, zły król.

Wethewacs, zła czarownica.

Hogg, także zła czarownica.

Magerat, syrena…


Tomjon przewrócił stronę.


Scena: Bawialnia, Statek na morzu, Ulica w Psedopolis, Burza na wrzosowisku. Wchodzą trzy czarownice…


Chłopiec czytał przez chwilę, po czym zajrzał na koniec.


Szlachetni państwo, to dla was tańczymy. Królowi zdrowia i szczęścia życzymy.

(Wychodzą wszyscy śpiewając tralala itd. Deszcz różanych płatków. Dzwonią dzwony. Bogowie zstępują z niebios, demony wynurzają się z piekieł, wiele hałasu z obrotową sceną itd.)

KONIEC


* * *

Hwel chrapał.

W jego snach bogowie powstawali i padali, statki sunęły chytrze i sprytnie po płóciennym morzu, obrazki skakały i zmieniały się w ruchome wizje, ludzie fruwali na linach, a potem bez lin, ogromne okręty iluzji walczyły ze sobą na wyobrażonych niebach, morza rozstępowały się, kobiety przecinano na pół, tysiąc fachowców od efektów specjalnych chichotało i bełkotało bezładnie. A on biegł przez to wszystko, rozkładając w rozpaczy ramiona, wiedząc, że nic z tego nie istnieje, że naprawdę ma tylko kilka desek, parę łokci płótna i trochę farby, w które chwyta przyzywające go, szturmujące umysł wizje.

Tylko we śnie jesteśmy wolni. Na jawie musimy się spieszyć.


* * *

— To dobra sztuka — pochwalił Vitoller. — Oprócz ducha.

— Duch zostaje — oświadczył posępnie Hwel.

— Ale ludzie zawsze gwiżdżą i rzucają czymś na scenę. Poza tym sam wiesz, jak ciężko potem się pozbyć kredowego proszku z kostiumów.

Загрузка...