— Duch zostaje. To sceniczna konieczność.

— Mówiłeś, że to sceniczna konieczność w poprzedniej sztuce.

— Bo była.

— I w Jak sobie chcecie, i w Magu z Ankh i całej reszcie.

— Lubię duchy.

Stali obok siebie i przyglądali się, jak krasnoludzcy rzemieślnicy montują maszynę do fal. Składała się z sześciu długich wrzecion, pokrytych krętymi płóciennymi spiralami malowanymi w odcienie błękitu, zieleni i bieli. Wrzeciona rozciągały się na całą szerokość sceny. System osi i pasów prowadził do koła napędowego za kulisą. Kiedy spirale obracały się równocześnie, ludzie o słabych żołądkach musieli odwracać wzrok.

— Bitwy morskie — szepnął zachwycony Hwel. — Rozbitkowie. Trytony. Piraci!

— Zgrzytające łożyska, chłopcze — stęknął Vitoller i mocniej wsparł się na lasce. — Koszty obsługi. Nadgodziny.

— Rzeczywiście, wygląda na niezwykle… skomplikowaną — przyznał Hwel. — Kto ją zaprojektował?

— Taki spryciarz z ulicy Chytrych Rzemieślników. Leonard z Quirmu. Właściwie to jest malarzem. Ale zajmuje się takimi rzeczami… To jego hobby. Przypadkiem usłyszałem, że od miesięcy pracuje nad taką maszyną. I kupiłem ją natychmiast, kiedy tylko stwierdził, że nie będzie latała.

Patrzeli, jak obracają się sztuczne fale.

— Nadal chcesz jechać? — spytał w końcu Vitoller.

— Tak. Tomjon jest jeszcze trochę dziki. Musi go przypilnować ktoś starszy.

— Będę za tobą tęsknił, chłopcze. Nie wstydzę się przyznać. Zawsze byłeś dla mnie jak syn. A właściwie ile masz lat? Nigdy nie mówiłeś.

— Sto dwa.

Vitoller smętnie pokiwał głową. On miał sześćdziesiąt i artretyzm dawał mu się już we znaki.

— W takim razie byłeś dla mnie jak ojciec — rzekł.

— W końcu wszystko się wyrównuje — stwierdził nieco zakłopotany Hwel. — Połowa wzrostu, dwa razy tyle lat. Można powiedzieć, że średnio żyjemy tak długo jak ludzie.

Aktor westchnął.

— Szczerze mówiąc, nie wiem, co zrobię bez ciebie i Tomjona u boku.

— To tylko na lato. Wielu chłopców zostaje. Właściwie zabieramy tylko uczniów. Sam powiedziałeś, że przyda im się takie doświadczenie.

Vitoller wydawał się zasmucony, a w chłodnym powietrzu na wpół ukończonego teatru także mniejszy niż zwykle, niczym balon dwa tygodnie po balu. Z roztargnieniem przesunął laską kilka wiórów.

— Starzejemy się, mistrzu Hwelu. A przynajmniej — poprawił się — ja robię się stary, a ty starszy. Słyszeliśmy nieraz północne dzwony.

— To fakt. Nie chcesz, żeby jechał, prawda?

— Z początku byłem cały za tym. Sam wiesz. A potem pomyślałem: to działa przeznaczenie. Akurat kiedy wszystko dobrze się układa, zawsze trafia się jakieś przeklęte przeznaczenie. Rozumiesz, on właśnie stamtąd pochodzi. Gdzieś z gór. A teraz los wzywa go z powrotem. Już go nie zobaczę.

— Przecież to tylko na lato… Vitoller uniósł dłoń.

— Nie przerywaj mi. Wzięło mnie na świetną dramatyczną mowę.

— Przepraszam.

Stuk, stuk… Laska rozgarniała drewniane wióry, podrzucała je w powietrze.

— Chciałem powiedzieć: wiesz przecież, że nie jest krwią z mojej krwi.

— Ale jest twoim synem — oznajmił Hwel. — Cała ta sprawa z dziedzicznością nie jest znowu tak ważna.

— Ładnie, że mi to mówisz.

— Nie żartuję. Spójrz na mnie. Nie powinienem pisać sztuk. Krasnoludy na ogół nie umieją nawet czytać. Na twoim miejscu nie martwiłbym się tym przeznaczeniem. Moim przeznaczeniem było zostać górnikiem. Przeznaczenie myli się w połowie przypadków.

— Ale sam powiedziałeś, że wygląda jak ten Błazen. Co prawda ja tego nie zauważyłem.

— Światło musi być odpowiednie.

— Może to działa jakieś przeznaczenie?

Hwel wzruszył ramionami. Przeznaczenie bywało zabawne, nie można było mu ufać. Kiedy człowiek… krasnolud… myślał już, że je dopadł, okazywało się czym innym: zbiegiem okoliczności albo wyrokiem opatrzności… Można było zaryglować przed nim drzwi, a ono stało za plecami. Kiedy już było przybite, odchodziło z młotkiem.

Często wykorzystywał przeznaczenie. Na narzędzie w dramacie nadawało się nawet lepiej od ducha. Nie ma nic lepszego od przeznaczenia, żeby stara fabuła ruszyła z kopyta. Ale błędem jest wierzyć, że można dostrzec jego kształt. A już wyobrażać sobie, że da się nad nim zapanować…


* * *

Babcia Weatherwax spojrzała z irytacją w kryształową kulę Niani Ogg. Kula nie prezentowała się najlepiej, będąc pływakiem do sieci rybackiej, wykonanym z zielonkawego szkła i przywiezionym z obcych stron przez jednego z synów Niani. Zniekształcała wszystko, nie wyłączając — jak podejrzewała Babcia — prawdy.

— Stanowczo wyruszył w drogę — orzekła po chwili. — Na wozie.

— Ognisty biały rumak byłby zdecydowanie lepszy — zauważyła Niania Ogg. — No wiecie. W pięknym czapraku i w ogóle.

— Czy ma czarodziejski miecz? — Magrat wyciągnęła szyję, żeby zobaczyć.

Babcia Weatherwax odsunęła się trochę na bok.

— Wy dwie tylko wstyd przynosicie — oznajmiła. — W głowie się nie mieści: czarodziejskie rumaki, ogniste miecze… Gapicie się jak dwie dziewki od krów.

— Czarodziejski miecz jest bardzo ważny — zapewniła ją Magrat. — Trzeba go mieć. Mogłybyśmy taki zrobić — westchnęła rozmarzona. — Z żelaza gromu. Znam odpowiednie zaklęcie. Bierze się żelazo gromu — dodała niepewnie — a potem robi się z niego miecz.

— Nie chcę mieć z tym do czynienia — odparła Babcia. — Można całymi dniami czekać, aż to draństwo uderzy, a potem prawie urywa rękę.

— I truskawkowe znamię — dodała Niania Ogg, nie zwracając uwagi na to, że jej przerwano.

Jej dwie koleżanki umilkły zaciekawione.

— Truskawkowe znamię — powtórzyła. — To jeden z tych elementów, które trzeba mieć, jeśli jest się księciem powracającym, by odebrać swoje królestwo. Żeby wszyscy wiedzieli. Oczywiście nie mam pojęcia, skąd mają wiedzieć, że jest truskawkowe.

— Nie znoszę truskawek — oświadczyła Babcia i znowu spojrzała w kryształ.

W popękanej zielonej głębi, pachnącej dawnymi homarami, maleńki Tomjon ucałował rodziców, uścisnął ręce albo objął resztę członków trupy i wspiął się do pierwszego wozu.

Musiało zadziałać, powiedziała sobie. Inaczej przecież by nie przyjeżdżał. Ci pozostali to pewnie oddział jego zaufanych towarzyszy. Rozsądnie: ma przed sobą pięćset mil przez niespokojne ziemie. Wszystko może się zdarzyć.

Zbroje i miecze na pewno są w wozach.

Zauważyła u siebie iskierkę zwątpienia i natychmiast postarała sieją stłumić. To chyba jasne, że nie ma innego powodu, by tu jechał. Zaklęcie rzuciłyśmy dokładnie tak, jak należy. Wszystko było na miejscu. Z wyjątkiem składników. I większej części poezji. Pora też chyba nie była odpowiednia. A Gytha zabrała prawie wszystko do domu, dla kota, a to na pewno nie jest właściwe.

Ale on jest już w drodze. To, co nic nie mówi, nie kłamie.

— Nakryj kulę, kiedy skończysz, Esme — poprosiła Niania. — Zawsze się boję, że ktoś będzie mnie podglądał w kąpieli.

— Jest w drodze. — Babcia zarzuciła na kulę kawałek czarnego aksamitu. Satysfakcja w jej głosie była tak potężna, że wystarczyłaby do mielenia mąki.

— To długa droga — zauważyła Niania. — Wiele może się zdarzyć pomiędzy suknią a szafą. Może spotkać bandytów.

— Przypilnujemy go — zapewniła Babcia.

— Nie powinnyśmy. Jeśli ma być królem, musi sam walczyć — rzekła Magrat.

— Nie chcemy, żeby marnował siły — odparła z wyższością Niania. — Ma być sprawny i świeży, kiedy tu dotrze.

— A potem, mam nadzieję, pozwolimy mu toczyć walki po swojemu?

Babcia klasnęła w dłonie.

— Oczywiście — zapewniła. — Pod warunkiem że będzie wygrywał.

Spotkały się w domu Niani Ogg. Kiedy Babcia wyszła przed świtem, Magrat została jeszcze, oficjalnie żeby pomóc przy sprzątaniu.

— Co z niewtrącaniem się? — zapytała.

— O co ci chodzi?

— Dobrze wiesz, Nianiu.

— To nie jest prawdziwe wtrącanie się — odparła z zakłopotaniem starsza czarownica. — To tylko pomaganie sprawom toczyć się jak należy.

— Sama w to nie wierzysz.

Niania usiadła i zaczęła bawić się poduszką.

— Widzisz, całe to niewtrącanie się jest dobre w normalnej sytuacji — wyjaśniła. — Łatwo się nie wtrącać, kiedy się nie musi. A potem nagle trzeba się zatroszczyć o rodzinę. Nasz Jason stoczył kilka bójek z powodu tego, co ludzie opowiadali. Naszego Shawna wyrzucili z wojska. I myślę sobie, że kiedy posadzimy na tronie nowego króla, będzie nam coś niecoś winien. To chyba uczciwe.

— Ale w zeszłym tygodniu sama mówiłaś… — Magrat przerwała, zaskoczona tą demonstracją pragmatyzmu.

— Tydzień w magii to bardzo długo. Na przykład piętnaście lat. W każdym razie Esme jest zdecydowana, a ja nie mam ochoty jej przeszkadzać.

— Chcesz powiedzieć, że zasada niewtrącania się to coś w rodzaju złożenia ślubu, że nie będzie się pływać. I absolutnie nigdy nie łamiesz tej przysięgi, dopóki nie znajdziesz się w wodzie?

— Lepsze to niż utonąć — stwierdziła Niania Ogg.

Sięgnęła nad kominek i zdjęła glinianą fajkę, podobną do kotła ze smołą. Zapaliła ją kawałkiem drewna z paleniska. Greebo przyglądał jej się uważnie ze swej poduszki.

Magrat z roztargnieniem uniosła z kuli zasłonę i spojrzała w głąb.

— Myślę — rzekła — że nigdy nie zrozumiem czarownictwa. Już mam wrażenie, że mi się udało, i wtedy ono się zmienia.

— Jesteśmy tylko ludźmi. — Niania Ogg dmuchnęła błękitnym dymem do komina. — Wszyscy są tylko ludźmi.

— Mogę pożyczyć kryształ? — spytała nagle Magrat.

— Nie krępuj się. — Niania uśmiechnęła się. — Pokłóciłaś się z tym młodym człowiekiem?

— Naprawdę nie mam pojęcia, o czym mówisz.

— Nie widziałam go tu od tygodni.

— Och, książę posłał go, by… — Magrat urwała nagle, po czym podjęła: — Posłał go po to czy owo. Ale w ogóle mnie to nie obchodzi.

— To widzę. Weź kulę, oczywiście.

Magrat odetchnęła z ulgą, kiedy bez przeszkód wróciła do domu. Nocą i tak nikt nie bywał na wrzosowiskach, ale przez ostatnie kilka miesięcy sprawy układały się coraz gorzej. Poza ogólną podejrzliwością wobec czarownic, sporo ludzi w Lancre, kontaktujących się ze światem zewnętrznym, zaczynało sobie uświadamiać, że albo a) wydarzyło się więcej, niż dotąd słyszeli, albo b) coś się dzieje z czasem. Niełatwo było to wykazać[19], ale kilku kupców, którzy pokonali górskie szlaki od zimy, wyglądało na starszych niż powinni. Co prawda spodziewano się zwykle w Ramtopach niewyjaśnionych zjawisk, a to ze względu na ich wysoki potencjał magiczny, ale znikające w ciągu jednej nocy parę lat to jednak przesada.

Zaryglowała drzwi, zamknęła okiennice i ostrożnie ułożyła zieloną szklaną kulę na kuchennym stole.

Skoncentrowała się…


* * *

Błazen drzemał pod namiotem na rzecznej barce, płynącej w górę Ankh ze stałą prędkością dwóch mil na godzinę. Nie była to porywająca metoda podróży, ale w końcu dostarczała człowieka na miejsce.

Zdawało się, że nic mu nie grozi, chociaż rzucał się i wiercił przez sen.

Magrat zastanowiła się, jak to jest, przez całe życie robić to, czego się nie lubi. To jak być martwym pomyślała, tylko gorzej, bo jest się żywym i trzeba to znosić.

Uważała Błazna za człowieka słabego, źle pokierowanego i bardzo potrzebującego mocnego kręgosłupa. Tęskniła za nim. Chciałaby, żeby już wrócił, żeby mogła nie chcieć więcej go oglądać.


* * *

Nastało długie, gorące lato.

Nie spieszyli się. Między Ankh-Morpork i Ramtopami leżał spory kawał kraju. Zabawa była — Hwel musiał to przyznać — całkiem dobra. A zabawa nie jest słowem, którego krasno-ludy zbyt często używają.

Jak sobie chcecie podobało się. Jak zawsze. Uczniowie przechodzili samych siebie. Zapominali kwestii, robili żarty. W Sto Lat cały trzeci akt Gretaliny i Melliasa odegrali w dekoracjach drugiego aktu Wojen Magów, ale nikt jakoś nie zauważył, że najwspanialsza scena miłosna w historii dzieje się na tle fali pływowej zalewającej kontynent. Było to możliwe, ponieważ Tomjon grał Gretalinę. Efekt był tak niepokojący, że Hwel kazał mu zmienić rolę w następnym teatrze, jeśli można tak nazwać wynajętą stodołę. Efekt zgrzytał jak zbroja płytowa razem z hełmem, gdyż rolę Gretaliny zagrał młody Wimsloe, nieco prostoduszny, ze skłonnością do jąkania się i piegami, które pewnie znikną z wiekiem.

Następnego dnia w bezimiennej wiosce pośrodku nieskończonego morza kapusty pozwolił Tomjonowi zagrać Starego Miskina w Jak sobie chcecie. W tej roli zawsze błyszczał Vitoller, a nie mógł jej zagrać nikt poniżej czterdziestki, chyba że Stary Miskin miałby nosić poduszkę pod kaftanem i namalowane zmarszczki.

Hwel nie uważał się za starego. W wieku dwustu lat jego ojciec wciąż kopał trzy tony rudy dziennie.

Teraz jednak poczuł się stary. Patrzył, jak Tomjon kuśtyka po scenie i przez jedną chwilę rozumiał, co to znaczy być starym człowiekiem, zakonserwowanym w winie, prowadzącym wojny, o które nikt już nie dbał. Co to znaczy trzymać się krawędzi późnego średniego wieku w strachu przed runięciem w przepaść starości — ale tylko jedną ręką, ponieważ drugą trzeba pokazywać dwa palce Śmierci. Oczywiście, wiedział to, kiedy pisał te kwestie. Ale nie rozumiał.

Ta sama magia nie przeniknęła jakoś do nowej sztuki. Spróbowali jej kilka razy, tak tylko, żeby zobaczyć, jak pójdzie. Widzowie patrzyli w skupieniu, a potem szli do domu. Nie chciało im się nawet czymś rzucić. Nie uważali tej sztuki za złą. W ogóle za nic jej nie uważali.

Ale przecież znalazły się w niej wszystkie niezbędne składniki. Historia pełna była ludów, które wymierzały złym władcom zasłużoną karę. Czarownice zawsze ściągały publiczność. Rola Śmierci była wyjątkowo udana, z kilkoma świetnymi tekstami. Wystarczyło zmieszać wszystko razem… i składniki jakby się wzajemnie znosiły, stawały prymitywnym sposobem zajęcia na kilka godzin sceny.

Późno w noc, kiedy obsada już spała, Hwel siadał w wozie i gorączkowo poprawiał. Przestawiał sceny, obcinał kwestie, dodawał kwestie, wprowadził klauna, włączył jeszcze jedną bitwę, podregulował efekty specjalne. I wciąż nie było wyników. Sztuka przypominała cudowne, złożone malowidło, ucztę wrażeń z bliska, ale z pewnej odległości już tylko barwną plamę.

Kiedy cząstki natchnienia spadały gęsto, próbował nawet zmienić styl. Wstając rano, aktorzy zwykle znajdowali nieudane eksperymenty, dekorujące trawę wokół wozów niby wyjątkowo oczytane grzyby.

Tomjon zachował jedną z najdziwniejszych prób:


PIERWSZA CZAROWNICA: Spóźnia się.

(Pauza)

DRUGA CZAROWNICA: Obiecał, że przyjdzie.

(Pauza)

TRZECIA CZAROWNICA: Obiecał, że przyjdzie, i nie przyszedł. To moja ostatnia jaszczurka. Zachowałam ją dla niego. A on nie przyszedł.


— Myślę — zwrócił się do Hwela później, przy zwijaniu obozu — że powinieneś trochę przystopować. Wykonałeś zamówienie. Nikt nie powiedział, że to musi błyszczeć.

— Ale wiesz, że może. Gdybym tylko zrozumiał, czego brakuje.

— Jesteś całkiem pewien w sprawie tego ducha? — spytał Tomjon.

Rzucił linę w sposób wyraźnie dowodzący, że on nie jest pewien.

— Duchy niczemu nie przeszkadzają — burknął Hwel. — Scena z duchem jest chyba najlepsza, jaką napisałem.

— Zastanawiałem się tylko, czy to odpowiednia dla niej sztuka…

— Duch zostaje. I bierzmy się do roboty.


* * *

Dwa dni później, kiedy niebiesko-biały mur Ramtopów zaczął przesłaniać osiowy horyzont, trupa została zaatakowana. Zdarzenie nie było szczególnie dramatyczne. Właśnie przepchnęli wozy przez bród i odpoczywali w cieniu zagajnika, gdy nagle drzewa zaowocowały bandytami.

Hwel zobaczył szereg sześciu poplamionych i zardzewiałych mieczy. Ich właściciele nie mieli chyba pewności, co dalej robić.

— Mamy tu gdzieś pokwitowanie… — zaczął. Tomjon szturchnął go w bok.

— Nie wyglądają na złodziei Gildii — szepnął. — Myślę, że to niezależna grupa.

Miło byłoby powiedzieć, że przywódca rabusiów był czarnobrodym, zawadiackim brutalem z czerwoną chustą na głowie, złotym kolczykiem i podbródkiem, którym można by czyścić garnki. Pokusa takiego opisu jest właściwie nie do odparcia. Tym bardziej że taki był w samej rzeczy. Hwel uznał, że drewniana noga to już może przesada, nie mógł jednak zaprzeczyć, że człowiek ten dobrze przestudiował swoją rolę.

— No, no — odezwał się herszt bandytów. — Cośmy tu spotkali i czy mają jakieś pieniądze?

— Jesteśmy aktorami — odparł Tomjon.

— Co powinno być odpowiedzią na oba pytania — dodał Hwel.

— I żadnych docinków — zaznaczył zbójca. — Bywałem w miastach, bywałem… I potrafię rozpoznać docinki… — Odwrócił się do swoich ludzi i uniósł brew, by zaznaczyć, że następne zdanie będzie dowcipne. — Jeśli nie będziecie posłuszni, też potrafię rzucić kilka uwag… ostrych.

Za nim trwała martwa cisza — dopóki zniecierpliwiony nie machnął jataganem.

— Wystarczy — rzucił, przekrzykując chór niepewnych śmiechów. — Zabierzemy wszystkie drobne, drogocenności, żywność i ubrania, jakie przy was znajdziemy.

— Mogę coś powiedzieć? — spytał Tomjon. Towarzysze odsunęli się od niego. Hwel uśmiechnął się pod nosem.

— Chcesz prosić o litość, co? — odgadł bandyta.

— Tak jest.

Hwel wbił ręce w kieszenie i spojrzał w niebo, pogwizdując cichutko. Starał się powstrzymać maniakalny uśmiech. Domyślał się, że pozostali aktorzy wpatrują się w Tomjona wyczekująco.

Na pewno wygłosi monolog łaski z Opowieści Trolla, pomyślał…

— Chciałbym tylko zauważyć, że… — Tomjon zmienił pozę, jego głos zabrzmiał głębiej, prawa ręka wysunęła się w dramatycznym geście. — Wartość człowieka nie leży w czynach zbrojnych ni w głodzie straszliwym rabunku…

Znowu będzie jak wtedy, kiedy próbowali nas okraść w Sto Lat, myślał Hwel. Jeśli zechcą nam oddać miecze, co, u licha, możemy z nimi zrobić? W dodatku to takie krępujące, gdy zaczynają płakać.

W tej właśnie chwili świat wokół nich nabrał zielonkawego odcienia. Hwel miał wrażenie, że na samej granicy słyszalności rozbrzmiewają słowa.

— Tam są ludzie z mieczami, Babciu!

— …wać klingami błyszczącymi cud tego świata — mówił Tomjon. Głosy z granicy wyobraźni także mówiły.

— Żaden mój król nie będzie nikogo o nic błagał. Podaj ten dzbanek z mlekiem, Magrat.

— …serce współczucia, pocałunek…

— To prezent od mojej ciotki.

— …ów klejnot klejnotów i koron koronę. Zapadła cisza. Jeden czy dwóch bandytów szlochało cicho, ocierając oczy pięściami.

— To wszystko? — zapytał herszt.

Po raz pierwszy w życiu Tomjon był całkowicie zaskoczony.

— No… Tak — przytaknął. — Hm… Chciałbyś, żebym powtórzył?

— To była dobra przemowa — pochwalił bandyta. — Ale nie wiem, co ma wspólnego ze mną. Jestem człowiekiem praktycznym. Oddajcie, co tam macie cennego.

Jego miecz uniósł się do poziomu grdyki Tomjona.

— Wy wszyscy! Nie stójcie tam jak idioci! Bo chłopak oberwie. Uczeń Wimsloe podniósł rękę.

— Czego? — spytał herszt.

— Czy… Czy na pewno uważnie pan słuchał?

— Nie będę się powtarzał! Albo zaraz usłyszę brzęk monet, albo wy usłyszycie chlupot krwi!

W rzeczywistości jednak usłyszeli świst wysoko w górze, a potem trzask, kiedy dzbanek z mlekiem, oszroniony po locie na dużej wysokości, runął z nieba prosto na szpic hełmu herszta.

Pozostali napastnicy raz tylko spojrzeli na rezultat i uciekli.

Aktorzy przyglądali się leżącemu bandycie. Hwel szturchnął butem bryłę zamarzniętego mleka.

— No, no… — rzekł słabym głosem.

— W ogóle nie zwrócił uwagi… — szepnął Tomjon.

— Urodzony krytyk — wyjaśnił krasnolud.

Dzbanek był niebiesko-biały. To zabawne, że w takich chwilach niektóre szczegóły wbijają się w pamięć. Dzbanek był w przeszłości kilkakrotnie rozbity i starannie posklejany. Ktoś naprawdę go lubił.

— Mieliśmy tu do czynienia — oznajmił Hwel, przywołując na pomoc ostatnie resztki logiki — z jakąś nietypową trąbą powietrzną. Najwyraźniej.

— Przecież dzbanki mleka nie spadają z nieba — zaprotestował Tomjon, demonstrując zadziwiający ludzki talent zaprzeczania temu, co oczywiste.

— Nic o tym nie wiem. Słyszałem o żabach, rybach i kamieniach — odparł Hwel. — Nic nie wyklucza naczyń kuchennych. To po prostu jeden z niezwykłych fenomenów. W tej części świata zdarzają się cały czas. Nie ma w nich nic niezwykłego.

Wrócili do wozów i ruszyli w nietypowym milczeniu. Młody Wimsloe zebrał wszystkie odłamki dzbanka, jakie znalazł, schował je starannie w skrzyni z rekwizytami i do wieczora obserwował niebo w nadziei na cukiernicę.


* * *

Wozy wspinały się na suche zbocza Ram topów — maleńkie pyłki w zamglonym szkle kryształowej kuli. — Nic im nie grozi? — upewniła się Magrat.

— Włóczą się po całej okolicy — odparła Babcia. — Może i potrafią grać, ale sporo musieliby się nauczyć o podróżowaniu.

— To był ładny dzbanek — stwierdziła Magrat. — Teraz już się takiego nie dostanie. Gdybyś powiedziała, co planujesz, to przecież było żelazko na półce.

— Życie to nie tylko dzbanki na mleko.

— U góry był pomalowany w stokrotki. Babcia zignorowała ją.

— Myślę — oznajmiła — że pora już przyjrzeć się temu nowemu królowi. Z bliska. Zarechotała.

— Zarechotałaś, Babciu — zauważyła posępnie Magrat.

— Wcale nie! To był… — Babcia szukała właściwego słowa — …chichot.

— Założę się, że Czarna Aliss też rechotała.

— Musisz uważać, żebyś nie skończyła jak ona — odezwała się Niania Ogg, siedząca przy ogniu. — Na starość zrobiła się trochę dziwna. Zatruwała jabłka i takie różne…

— Nie wydziwiajcie, zachichotałam, tylko trochę… trochę szorstko — parsknęła Babcia. Czuła, że niepotrzebnie stara się bronić. — Zresztą nie ma nic złego w rechotaniu. Byle z umiarem.


* * *

— Myślę — rzekł Tomjon — że się zgubiliśmy. Hwel spojrzał na gorące, liliowe wrzosowisko, ciągnące się aż do strzelistych Ramtopów. Nawet w środku lata proporce śniegu powiewały z najwyższych szczytów. Był to pejzaż opisanego piękna.

Pszczoły pracowały pilnie — a przynajmniej starały się wyglądać i brzęczeć, jakby pracowały — w tymianku przy drodze. Cienie chmur przesuwały się po górskich łąkach. Panował ten rodzaj głębokiej, głuchej ciszy, jaki cechuje środowiska nie tylko pozbawione ludzi, ale też wcale ich nie potrzebujące.

Drogowskazów też nie.

— Zgubiliśmy się dziesięć mil temu — odparł Hwel. — Musi być jakieś inne słowo na określenie naszej obecnej sytuacji.

— Mówiłeś, że góry są zryte krasnoludzkimi sztolniami. I że krasnolud w górach zawsze wie, gdzie się znalazł.

— Mówiłem: pod ziemią. Chodzi o warstwy i formacje skalne. Nie na powierzchni. Pejzaż zasłania.

— Moglibyśmy wykopać dziurę — zaproponował Tomjon.

Ale dzień był ładny, droga wiła się między kępami chwastów i sosen, strażniczek lasu; pozwolili więc mułom podążać własnym tempem. Hwel był przekonany, że droga musi przecież dokądś prowadzić.

Ta geograficzna fikcja wielu wędrowców doprowadziła do zguby. Drogi wcale nie muszą dokądś prowadzić. Muszą tylko gdzieś się zaczynać.

— Naprawdę się zgubiliśmy, prawda? — zapytał po chwili Tomjon.

— Na pewno nie.

— Więc gdzie jesteśmy?

— W górach. Są całkiem wyraźne w każdym atlasie.

— Powinniśmy się zatrzymać i kogoś spytać.

Tomjon rozejrzał się po okolicy. Gdzieś zawyła samotna siewka, a może to był borsuk — Hwel nie bardzo się orientował w sprawach natury, przynajmniej w tych, które działy się powyżej warstwy piaskowca. W promieniu wielu mil nie było żadnej ludzkiej istoty.

— O kogo ci chodzi? — zapytał sarkastycznie.

— O tę staruszkę w zabawnym kapeluszu. — Tomjon wskazał palcem. — Obserwuję ją. Ile razy na nią spojrzę, chowa się za krzakami.

Hwel odwrócił się i popatrzył na kołyszący się krzak jeżyny.

— Hej tam, dobra matko! — zawołał. Krzak wypuścił oburzoną głowę.

— Czyja matko? — zapytała. Hwel zawahał się.

— To tylko takie powiedzenie, pani… panno…

— Pani — burknęła Babcia Weatherwax. — Jestem biedną staruszką zbierającą chrust — dodała wyzywająco.

Odchrząknęła.

— Laboga — podjęła. — Nastraszyliście mnie, młody paniczu. Moje biedne stare serce.

Z wozów odpowiedziała jej cisza. Wreszcie Tomjon zapytał:

— Słucham?

— Co? — Babcia nie zrozumiała.

— Twoje biedne stare serce co?

— Co z moim biednym starym sercem? — zdziwiła się Babcia, która nie była przyzwyczajona do udawania staruszki i miała dość ograniczony repertuar. Tradycja jednak nakazywała, by podążający za przeznaczeniem młodzi następcy tronu otrzymywali pomoc od tajemniczych staruszek zbierających chrust. A Babcia nie lekceważyła tradycji.

— Po prostu pani o nim wspomniała — wyjaśnił Hwel.

— Może. Ale to nieważne. Laboga. Szukacie Lancre, jak sądzę — rzekła kwaśno Babcia, chcąc jak najszybciej przejść do rzeczy.

— Owszem — przyznał Tomjon. — Cały dzień.

— Zajechaliście za daleko. Cofnijcie się o jakieś dwie mile i skręćcie w prawo, obok kępy sosen.

Wimsloe pociągnął Tomjona za rękaw.

— Kiedy s-spotykasz ta-ta-tajemniczą staruszkę na drodze — szepnął — musisz jej za-za-zaproponować p-poczęstunek. Albo po-pomóc p-przejść rzekę.

— Muszę?

— Inaczej b-będziesz miał p-p-pecha. Tomjon uśmiechnął się uprzejmie do Babci.

— Czy zjesz z nami posiłek, ma… stara ko… droga pani? Babcia zastanowiła się.

— A co macie?

— Soloną wieprzowinę. Pokręciła głową.

— Dziękuję bardzo — rzuciła łaskawie — ale mam od niej wzdęcia.

Odwróciła się na pięcie i ruszyła przez krzaki.

— Gdybyś chciała, moglibyśmy ci pomóc przejść przez rzekę! — krzyknął za nią Tomjon.

— Jaką rzekę? — zdziwił się Hwel. — Jesteśmy na wrzosowisku. Przez całe mile nie może tu być żadnej rzeki.

— Le-le-lepiej je mieć p-p-po swojej stronie — wyjaśnił Wim-sloe. — W-wtedy po-po-pomagają.

— Może trzeba było ją poprosić, żeby zaczekała, a my poszukamy jakiejś rzeki — zaproponował ironicznie krasnolud.

Znaleźli zakręt. Dotarli do lasu poprzecinanego tyloma traktami, że przypominał torowisko. Był to las, w którym podróżny ma wrażenie, że drzewa odwracają się i obserwują, jak przejeżdża, a niebo wydaje się bardzo wysokie i dalekie od ziemi. Mimo upału wilgotny, nieprzenikniony półmrok panował wśród pni drzew, tłoczących się przy drodze tak gęsto, jakby chciały całkiem ją zadeptać.

Wkrótce zgubili się znowu i uznali, że zgubienie gdzieś, gdzie nawet nie widać, co to za miejsce, jest jeszcze gorsze niż zgubienie na otwartym terenie.

— Mogła udzielić dokładniejszych instrukcji — stwierdził Hwel.

— Na przykład: spytajcie następnej wiedźmy — odparł Tomjon. — Popatrz tam.

Stanął na koźle.

— Hej tam, stara… dobra… Magrat odrzuciła chustę.

— Zwykła, biedna zbieraczka chrustu — burknęła. Na dowód podniosła do góry gałązkę. Kilka godzin oczekiwania w towarzystwie jedynie drzew nie poprawiło jej humoru.

Wimsloe szturchnął Tomjona, który rozciągnął wargi w uśmiechu.

— Zechciałabyś zjeść z nami obiad, sta… dobra ko… panienko? — zapytał. — Niestety, mamy tylko soloną wieprzowinę.

— Mięso fatalnie wpływa na system trawienny — oznajmiła Magrat. — Gdybyście mogli obejrzeć wnętrze swoich jelit, bylibyście przerażeni.

— Ja na pewno — mruknął Hwel.

— Czy wiecie, że dorosły mężczyzna przez cały czas nosi w układzie pokarmowym do pięciu funtów nie strawionego mięsa? — spytała Magrat, której wykłady o żywieniu całe rodziny zmuszały do ukrywania się w piwnicach, póki nie odeszła. — Podczas gdy nasiona sosnowych szyszek i pestki słonecznika…

— Nie ma tu przypadkiem jakiejś rzeki, przez którą moglibyśmy ci pomóc się przedostać? — przerwał rozpaczliwie Tomjon.

— Nie żartuj. Jestem ubogą zbieraczką chrustu, laboga. Tu i tam podniosę jakąś gałązkę albo skieruję zagubionych wędrowców na drogę do Lancre.

— Aha — szepnął Hwel. — Właśnie myślałem, że do tego dojdziemy.

— Na rozstajach skręcicie w lewo, a potem w prawo przy wielkim pękniętym głazie. Nie możecie go przeoczyć.

— Świetnie. Nie będziemy cię zatrzymywać. Na pewno masz dużo chrustu do zebrania i w ogóle.

Gwizdnął i popędził muły, które poczłapały wolno.

Godzinę później wjechali w teren usiany głazami wielkości domu. Hwel odłożył lejce i założył ręce na piersi. Tomjon popatrzył na niego zdziwiony.

— Co ty właściwie robisz? — zapytał.

— Czekam — odparł ponuro krasnolud.

— Wkrótce będzie ciemno.

— To długo nie potrwa.

Niania Ogg poddała się w końcu i wyszła zza skały.

— Solona wieprzowina, jasne? — oznajmił surowo Hwel. — Bierzesz albo do widzenia. A teraz mów: którędy do Lancre?

— Prosto, przy wąwozie w lewo, potem jedziecie szlakiem prowadzącym do mostu. Nie da się zabłądzić — odparła natychmiast Niania.

Hwel chwycił lejce.

— Zapomniałaś o laboga.

— Do licha. Przepraszam. Laboga.

— I jesteś ubogą zbieraczką chrustu, jak przypuszczam?

— Trafiłeś, chłopcze. — Niania uśmiechnęła się promiennie. — Szczerze mówiąc, właśnie miałam zacząć. Tomjon szturchnął krasnoluda.

— Zapomniałeś o rzece — szepnął. Hwel spojrzał gniewnie.

— A tak — zgodził się. — Możesz tu zaczekać, a my poszukamy jakiejś rzeki.

— Żeby ci pomóc przejść — dodał Tomjon.

Niania Ogg obdarzyła go uśmiechem.

— Mamy doskonały most. Ale nie odmówię podwiezienia. Przesuńcie się.

Ku irytacji Hwela, podciągnęła spódnicę i wdrapała się na kozioł między niego i Tomjona. Potem wierciła się przez chwilę jak nóż do ostryg, aż zajęła połowę siedzenia.

— Wspomniałeś wieprzowinę. Musztardy pewno nie macie?

— Nie — mruknął krasnolud.

— Nie cierpię solonej wieprzowiny bez przypraw. Ale dajcie ją tu mimo wszystko.

Wimsloe bez słowa wręczył jej kosz z kolacją trupy. Niania uniosła pokrywę i zbadała zawartość.

— Ten ser jest już dość stary. Trzeba go szybko zjeść. A co jest w bukłaku?

— Piwo — odparł Tomjon ułamek sekundy przed Hwelem, który powiedział: — Woda.

— Słabe — uznała po chwili Niania.

Sięgnęła do fartucha po kapciuch z tytoniem.

— Ktoś ma ogień? — zapytała.

Kilku aktorów wyjęło wiązki zapałek. Niania kiwnęła głową i schowała kapciuch.

— Dobrze — stwierdziła. — A czy ktoś ma tytoń?


* * *

Pół godziny później wozy zadudniły na moście, minęły przygraniczne pola i lasy, stanowiące większą część królestwa.

— To jest to? — spytał Tomjon.

— No, nie wszystko — zapewniła Niania, która spodziewała się nieco większego entuzjazmu. — O wiele więcej leży za tamtymi górami. Ale to jest płaski kawałek.

— To ma być płaski?

— Stosunkowo płaski — zgodziła się Niania. — A powietrze jest znakomite. Tam stoi pałac, skąd roztacza się wspaniały widok na całą okolicę.

— To znaczy na lasy.

— Spodoba ci się tutaj.

— Kraj jest dość mały.

Niania zastanowiła się. Prawie całe życie spędziła w granicach Lancre i zawsze wydawało jej się w sam raz.

— Przytulny — powiedziała. — Wszędzie wygodnie.

— Wszędzie gdzie? Niania poddała się.

— Wszędzie blisko.

Hwel milczał. Powietrze było rzeczywiście znakomite, spływające z niepokonanych zboczy Ramtopów niczym kąpiel dla płuc, pachnące żywicą wysokich lasów. Przejechali przez bramę do czegoś, co tu, w górach, nazywano pewnie miastem. Kosmopolita, jakim stał się krasnolud, uznał jednak, że na równinach kwalifikowałoby się jako otwarty teren.

— Tam jest gospoda — zauważył z powątpiewaniem Tomjon. Hwel podążył wzrokiem za jego spojrzeniem.

— Tak — przyznał po chwili. — Chyba jest.

— Kiedy wystawimy sztukę?

— Nie wiem. Myślę, że poślemy kogoś do zamku z wiadomością, że już jesteśmy. — Hwel poskrobał się po brodzie. — Błazen mówił, że król, czy kto tam będzie, zechce przeczytać tekst.

Tomjon rozejrzał się dookoła. Miasteczko Lancre wyglądało na spokojne. Nie sprawiało wrażenia miejsca, z którego aktorów wypędza się o zmierzchu. Potrzebna mu była populacja.

— To stolica królestwa — poinformowała Niania Ogg. — Zauważcie pięknie zaprojektowane ulice…

— Ulice?

— Ulicę — poprawiła się Niania. — A także domy w dobrym stanie, o rzut kamieniem od rzeki…

— Rzut?

— Zrzut — ustąpiła Niania. — Zadbane wysypiska, popatrz, jak również rozległe…

— Madam, przyjechaliśmy dostarczyć miastu rozrywki, a nie je kupować.

Niania Ogg spojrzała z ukosa na Tomjona.

— Chciałam tylko, żebyście się przekonali, jak tu ładnie.

— Ta obywatelska duma przynosi pani zaszczyt — przyznał Hwel. — A teraz proszę zejść z wozu. Jestem pewien, że ma pani jeszcze trochę chrustu do zebrania. Laboga.

— Dziękuję za przekąskę. — Niania zeszła na ziemię.

— Za posiłki — poprawił Hwel. Tomjon trącił go dyskretnie.

— Powinieneś być grzeczniejszy. Nigdy nie wiadomo. — Zwrócił się do Niani. — Dziękujemy, dobra… O, zniknęła.


* * *

— Przyjechali wystawiać teatr — oznajmiła Niania. Ku jej irytacji, Babcia Weatherwax nie przerywała obierania fasoli.

— I co? Masz zamiar coś powiedzieć? Dowiadywałam się różnych rzeczy — przypomniała. — Zbierałam informacje. A nie siedziałam i nie robiłam zupy…

— Gulaszu…

— To rzeczywiście bardzo ważne — parsknęła Niania.

— Jaki to teatr?

— Nie mówili. Chyba coś dla księcia.

— A po co mu teatr?

— Też nie powiedzieli.

— To zapewne tylko podstęp, żeby dostać się do zaniku — stwierdziła z mądrą miną Babcia. — Bardzo sprytny pomysł. Widziałaś, co mają w wozach?

— Skrzynie, toboły i różne takie.

— Są pełne pancerzy i mieczy, możesz mi wierzyć. Niania Ogg była pełna wątpliwości.

— Jak dla mnie, to nie wyglądali na żołnierzy. Byli okropnie młodzi i pryszczaci.

— Sprytne. Przypuszczam, że w połowie sztuki król wyjawi swoje przeznaczenie tam, gdzie wszyscy będą go widzieć. Dobry plan.

— Jest jeszcze coś. — Niania zaczęła gryźć strączek fasoli. — Jemu nie bardzo się tu podobało.

— Na pewno się podobało. Ma to we krwi.

— Przyprowadziłam ich najładniejszą drogą. Nie zrobiła na nim wrażenia.

Babcia zawahała się.

— Pewnie był podejrzliwy wobec ciebie — uznała. — Albo zbyt oszołomiony, żeby mówić.

Odłożyła miskę fasoli i w zadumie spojrzała na drzewa.

— Czy masz jeszcze w zamku kogoś z rodziny? — spytała.

— Shirl i Daff pomagają w kuchni, odkąd kucharz stracił rozum.

— To dobrze. Porozmawiam z Magrat. Powinnyśmy chyba obejrzeć ten teatr.


* * *

— Idealna — pochwalił książę.

— Dziękuję — odparł Hwel.

— Doskonale oddałeś ten straszny wypadek. Jakbyś tam był. Cha, cha, cha.

— Ale cię nie było, prawda? — Lady Felmet spojrzała na krasnoluda podejrzliwie.

— Użyłem wyobraźni — wyjaśnił pospiesznie Hwel.

Księżna przyglądała mu się z miną sugerującą, że wyobraźnia może się uważać za szczęśliwą, jeśli nie zostanie wywleczona na dziedziniec, by wytłumaczyła się czterem dzikim koniom i kawałkowi łańcucha.

— Zgadza się doskonale. — Książę przewracał strony jedną ręką. — Dokładnie, dokładnie jak było.

— Jak będzie — syknęła księżna. Książę przewrócił kolejną stronicę.

— Ty też tu jesteś — oznajmił. — Zdumiewające. Słowo w słowo, tak właśnie będę to pamiętał. Widzę, że wprowadziłeś także Śmierć.

— Zawsze popularny — zapewnił Hwel. — Publiczność go oczekuje.

— Jak szybko możecie ją wykonać?

— Wystawić. Robiliśmy już próby. Kiedy tylko zechcesz, panie.

A potem możemy się stąd wynieść, pomyślał Hwel, jak najdalej od twoich oczu podobnych do dwóch surowych jajek i od tej baby jak góra w czerwonej sukni, i od zamku, który działa jak magnes dla wiatru. Ta sztuka nie przejdzie do historii jako jedna z moich najlepszych, to pewne.

— Mówiliśmy, że ile wam zapłacimy? — zapytał książę.

— Wasza wysokość wspominał o kolejnych stu sztukach srebra.

— Sztuka jest ich warta.

Hwel wyszedł szybko, zanim księżna zaczęła się targować. Ale czuł, że chętnie by dopłacił, żeby tylko stąd wyjechać. Przytulne, akurat… Bogowie, jak ktoś może lubić takie królestwo?


* * *

Błazen czekał na łące z sadzawką pośrodku. Patrzył smętnie w niebo i zastanawiał się, gdzie, u licha, jest Magrat. Przecież mówiła, że to ich miejsce; nie zmieniał sytuacji fakt, że korzystało z niego również kilkanaście krów. Pojawiła się w zielonej sukni i fatalnym humorze.

— O co chodzi z tą sztuką? — zapytała. Błazen siadł ciężko na pniu wierzby.

— Nie cieszysz się, że mnie widzisz?

— No… Tak. Oczywiście. A ta sztuka?

— Mój pan chce czegoś, co przekona ludzi, iż jest prawowitym królem Lancre. Chyba przede wszystkim jego samego.

— I po to pojechałeś do miasta?

— Tak.

— To obrzydliwe!

— Wolałabyś metody księżnej? — zapytał spokojnie Błazen. — Ona uważa, że powinna zwyczajnie każdego zabić. I potrafi to robić. A wtedy wybuchną walki i w ogóle. Wielu ludzi zginie. W ten sposób będzie łatwiej.

— Gdzie twoja odwaga?

— Słucham?

— Czy nie chciałbyś zginąć szlachetnie dla sprawy?

— Wolałbym raczej żyć dla niej spokojnie. Wam, czarownicom, łatwo mówić, bo możecie robić, co chcecie. Aleja nie mam wyboru.

Magrat usiadła obok niego. Dowiedz się wszystkiego o tej sztuce, przykazała jej Babcia. Porozmawiaj ze swoim brzęczącym przyjacielem. Odpowiedziała jej: Jest bardzo lojalny. Może mi nic nie zdradzić. A Babcia na to: Nie pora na połowiczne środki. Jeśli będzie trzeba, uwiedź go.

— Kiedy się odbędzie ta sztuka? — zapytała, przysuwając się bliżej.

— Radujmy się… Nie wolno mi tego wyznać — odparł Błazen. — Książę powiedział: nie powtarzaj czarownicom, że to jutro wieczorem. Tak powiedział.

— Ja bym nie mówiła — zgodziła się Magrat.

— O ósmej.

— Rozumiem.

— Ale przedtem kieliszek sherry, o siódmej trzydzieści, jak tuszę.

— Przypuszczam, że nie powinieneś mi też mówić, kto jest zaproszony.

— Zgadza się. Większość dygnitarzy z Lancre. Sama rozumiesz, że ci tego nie powiedziałem.

— To prawda.

— Myślę jednak, że masz prawo wiedzieć, o czym ci nie mówię.

— Słuszna uwaga. Czy jest jeszcze ta mała furtka na tyłach? Ta, co prowadzi do kuchni?

— Ta, która często jest nie strzeżona?

— Właśnie.

— Och, ostatnio prawie jej nie pilnujemy.

— Jak myślisz, czy ktoś będzie tam stał na straży jutro koło ósmej?

— Ja mógłbym tam być.

— To dobrze.

Błazen odsunął wilgotny nos wścibskiej krowy.

— Książę się was spodziewa — dodał.

— Sam mówiłeś, że miałyśmy nie wiedzieć.

— Powiedział, że nie wolno mi niczego wam zdradzić. Ale potem dodał: „Przyjdą i tak; mam nadzieję, że przyjdą”. To właściwie dziwne. Był w świetnym humorze, kiedy to mówił. Hm… Możemy się spotkać po przedstawieniu?

— O niczym więcej nie wspominał?

— Owszem, coś o pokazaniu czarownicom ich przyszłości. Nie zrozumiałem. Naprawdę chciałbym cię zobaczyć. Kupiłem…

— Myślę, że mogę wtedy myć włosy — odparła mgliście Magrat. — Przepraszam, ale naprawdę muszę już iść.

— Tak, ale kupiłem ci prę… — wyznał Błazen, patrząc za oddalającą się postacią.

Zgarbił się, kiedy zniknęła między drzewami. Spojrzał na naszyjnik, zwinięty ciasno w drżących palcach. Musiał przyznać, że był wyjątkowo niegustowny, ale ona takie właśnie lubiła: srebro i czaszki. Kosztował zbyt wiele.

Krowa, zmylona rogatą czapką, wsadziła mu język do ucha.

To prawda, pomyślał Błazen. Czarownice naprawdę robią ludziom niemiłe rzeczy.


* * *

Nadeszła jutrzejsza noc i pełne wątpliwości czarownice okrężną drogą ruszyły do zamku.

— Jeśli on chce, żebyśmy tam były, to ja nie idę — oznajmiła Babcia. — On ma jakiś plan. Używa na nas głowologii.

— Coś się dzieje — przyznała Magrat. — Wczoraj w nocy kazał swoim ludziom podpalić trzy domy w naszej wsi. Zawsze to robi, kiedy jest w dobrym humorze. A ten nowy sierżant aż za dobrze sobie radzi z zapałkami.

— Nasza Daff widziała rano, jak ci aktorzy ćwiczą — dodała Niania Ogg, niosąca torbę orzechów i skórzany bukłak, z którego dochodził mocny, ostry zapach. — Mówiła, że to same krzyki, ciosy sztyletem, a potem zastanawianie się, kto to zrobił, i długie kawałki, kiedy ludzie bardzo głośno mruczą coś do siebie.

— Aktorzy — rzuciła z pogardą Babcia. — Jakby świat nie był dostatecznie pełen historii, bez wymyślania nowej.

— I w dodatku strasznie krzyczą — stwierdziła Niania. — Tak głośno, że człowiek sam siebie nie słyszy.

Głęboko w kieszeni fartucha ukryła także nawiedzony kamień z zamku. Król wchodził do teatru gratis.

Babcia kiwnęła głową. Warto będzie to zobaczyć, pomyślała. Nie miała pojęcia, co zaplanował Tomjon, ale wrodzone wyczucie dramatu zapewniało ją, że chłopiec musi zrobić coś ważnego. Może zeskoczy ze sceny, rozważała, i zakłuje księcia na śmierć… Uświadomiła sobie, że właśnie na to liczy.

— Cześć, hm, jak ci tam — mruknęła pod nosem. — Przyszły gdzieś królu, cześć ci.

— Ruszajmy — rzuciła Niania. — Bo wypiją całe sherry.

Błazen czekał markotnie za wiklinową furtką. Rozpromienił się, widząc Magrat, i przybrał wyraz uprzejmego zdziwienia na widok dwóch pozostałych.

— Nie będziecie chyba sprawiać kłopotów? — zapytał. — Nie chcę tu kłopotów. Proszę.

— Nie mam pojęcia, o czym mówisz — rzekła królewskim tonem Babcia i weszła do środka.

— Uważaj, dzwońcu. — Niania szturchnęła Błazna pod żebro. — Mam nadzieję, że nie zatrzymywałeś naszego dziewczęcia do późna.

— Nianiu! — Magrat była zaszokowana.

Błazen odpowiedział przerażonym, przymilnym grymasem, typowym dla wszystkich młodych ludzi, gdy spotykają uparte starsze panie wygłaszające komentarze na temat ich życia osobistego.

Starsze czarownice podążyły w głąb zamku. Błazen chwycił dłoń Magrat.

— Wiem, skąd będzie dobrze widać — szepnął. Zawahała się.

— Spokojnie. Przy mnie będziesz całkiem bezpieczna.

— Tak, owszem. — Magrat starała się spojrzeć mu przez ramię i sprawdzić, gdzie zniknęły koleżanki.

— Wystawiają sztukę na dworze, na wielkim dziedzińcu. Będziemy doskonale widzieć z wieży przy bramie. Nie będzie nikogo oprócz nas. Zaniosłem tam trochę wina i w ogóle.

Kiedy wciąż nie była pewna, dodał szybko:

— Jest tam również cysterna wody i palenisko, którego czasem używają gwardziści. Na wypadek gdybyś chciała umyć włosy.


* * *

Zamek pełen był gości stojących z tymi uprzejmymi, zakłopotanymi minami, jak często ludzie, którzy widzą się przez cały dzień, a potem widzą się znowu w niezwykłych okolicznościach towarzyskich. Na przykład na biurowym przyjęciu. Czarownice przemknęły nie zauważone i znalazły sobie miejsca na ławach stojących rzędami na dziedzińcu, przed pospiesznie złożoną sceną.

Niania Ogg podsunęła Babci orzechy.

— Chcesz jednego?

Radca miejski Lancre wyminął ją i grzecznie wskazał miejsce po lewej stronie.

— Ktoś tu siedzi? — zapytał.

— Tak — odparła Niania.

Radca spojrzał niepewnie na pozostałe, szybko się zapełniające ławy, a potem na wyraźnie puste siedzenie przed sobą. Podniósł szatę, wyraźnie zdecydowany.

— Myślę, że wkrótce rozpocznie się początek sztuki. Zatem pani przyjaciele, kiedy już przyjdą, muszą znaleźć sobie inne miejsca — oświadczył i usiadł.

Po kilku sekundach zbladł nagle. Zaczął dzwonić zębami. Złapał się za brzuch i jęknął[20].

— Mówiłam — rzuciła Niania, kiedy odchodził kulejąc. — Po co w ogóle pytać, jeśli nie słucha się odpowiedzi? — Podsunęła torbę przed puste miejsce. — Orzecha?

— Nie, dziękuję. — Król Verence machnął widmową ręką. — Przelatują przeze mnie, niestety.

Szlachetni państwo, zechciejcie wysłuchać…

Co to? — zdziwiła się Babcia. — Kim jest ten człowiek w rajtuzach?

— To Prolog — wyjaśniła Niania. — Musi wystąpić na początku, żeby wszyscy wiedzieli, o czym jest sztuka.

— Nie rozumiem ani słowa — burknęła Babcia. — A co to właściwie znaczy „prolog”?

— Odmiana robaka.

— Ładnie, nie ma co. Wychodzi robak i nas wita. Od razu człowiek wpada w odpowiedni nastrój. Rozległo się chóralne „psst”.

— Orzechy są strasznie twarde. — Niania wypluła jeden na dłoń. — Do tego będę musiała zdjąć but.

Babcia zatonęła w niezwyczajnym, nerwowym milczeniu. Starała się słuchać Prologu. Teatr ją niepokoił. Miał w sobie magię, ale nie należącą do niej, nie będącą w jej władaniu. Teatr zmieniał świat, wypowiadał zdania, które były czymś innym, niż były. Ale to nie wszystko… Ta magia nie była własnością adeptów magii. Panowali nad nią ludzie zwyczajni, nie znający reguł. Zmieniali świat, ponieważ po zmianie brzmiał lepiej.

Książę i księżna siedzieli na tronach pod samą sceną. Babcia widziała, jak książę odwrócił się lekko; zobaczyła jego uśmiech.

Chcę świata takiego, jaki jest, pomyślała. Chcę przeszłości takiej, jaka była. A była o wiele lepsza niż teraz.

Zagrała orkiestra.

Hwel wyjrzał zza kolumny i skinął na Wimsloe’a i Brattsleya. Obaj wykuśtykali w blask pochodni.


STARZEC (Mędrzec): Co stało się z krainą?

STARUSZKA (Babka): To zgroza…


Krasnolud obserwował ich przez chwilę zza kulisy, poruszając bezgłośnie wargami. Potem ruszył do wartowni, gdzie reszta jego zespołu czekała w ostatnich, pospiesznych stadiach wkładania kostiumów.

Hwel wydał z siebie tradycyjny ryk inspicjenta.

— No już — rozkazał. — Żołnierze króla, migiem. I czarownice… Gdzie są te przeklęte czarownice? Młodzi uczniowie stanęli przed nim.

— Zgubiłem kurzajkę!

— W kociołku jest pełno jakiegoś paskudztwa!

— Coś mieszka w mojej peruce!

— Spokój, spokój! — wrzasnął Hwel. — Na premierze wszystko będzie w porządku.

— Dziś jest premiera, Hwel!

Hwel porwał ze stolika garść kitu i nasadził kurzajkę jak pomarańcz. Podejrzana słomiana peruka została wbita na głowę właściciela, razem z trzodą i wszystkim, a pobieżne badanie kociołka doprowadziło do wniosku, że jest pełen właśnie odpowiedniego paskudztwa, co kto ma do takiego paskudztwa?

Na scenie gwardzista upuścił tarcze, schylił się po nią i upuścił włócznię. Hwel wzniósł oczy do nieba i zmówił cichą modlitwę do bogów, którzy akurat patrzą.

Już zaczynało się psuć. Na wcześniejszych próbach były drobne problemy, to fakt. Hwel jednak widział w życiu jedną czy dwie monumentalne katastrofy, a ta zapowiadała się na najgorszą. Zespół był roztrzęsiony jak worek homarów.

Usłyszał, że dialog na scenie cichnie. Pognał do kulisy.

— …pomścić grozę twego ojca zgonu… — syknął i biegiem wrócił do drżących czarownic. I jęknął. Wrzawa i zamieszanie… Ta trójka powinna terroryzować królestwo. Do wejścia została najwyżej minuta.

— No dobra! — zawołał. — Kim jesteście? Złymi prorokiniami, tak?

— Tak, Hwel — odpowiedzieli posłusznie.

— Powiedzcie, kim jesteście — zażądał.

— Jesteśmy złymi prorokiniami, Hwel.

— Głośniej!

— Złe prorokinie!

Hwel przespacerował się wzdłuż szeregu i odwrócił na pięcie.

— I co będziecie robić?

Druga Czarownica podrapał się w zamieszkaną perukę.

— Będziemy przeklinać ludzi? — zaryzykował. — Tak stoi w tekście.

— Nie SŁYSZĘ cię!

— Będziemy przeklinać ludzi! — krzyknęli chórem, stając na baczność. Wpatrywali się wprost przed siebie, żeby uniknąć jego spojrzenia.

Hwel zawrócił.

— Kim jesteście?

— Prorokiniami, Hwel.

— Jakimi prorokiniami?

— Jesteśmy pokątnymi starymi prorokiniami! — huknęli, wyraźnie nabierając ducha.

— A jakimi pokątnymi starymi prorokiniami?

— Złymi, pokątnymi starymi prorokiniami!

— Spiskujecie?

— Tak!

— Skrywacie się?

— Tak!

Hwel wyprostował się na całą wysokość, co prawda niewielką.

— Kim jesteście?! — ryknął.

— Jesteśmy spiskującymi, skrytymi, pokątnymi starymi prorokiniami!

— Tak jest!

Wskazał drżącym palcem scenę, zniżył głos i dokładnie w tej chwili cząstka natchnienia przemknęła przez atmosferę i wbiła się w kreatywny ośrodek jego mózgu, wywołując słowa:

— A teraz idźcie tam i sprawcie im piekło! Nie dla mnie. Nie dla cholernego kapitana. — Przesunął niedopałek wyimaginowanego cygara z jednego kącika ust w drugi, odsunął nie istniejący hełm i wychrypiał: — Ale dla kaprala Walkowskiego i jego pieska.

Patrzyli na niego z niedowierzaniem.

Ktoś potrząsnął arkuszem blachy i czar prysł.

Hwel westchnął. Dorastał w górach, gdzie burze przechadzały się między szczytami na nogach błyskawic. Pamiętał burze, które pozostawiały góry w innym kształcie i kładły całe lasy. Arkusz blachy to jednak nie to samo, choćby potrząsany z entuzjazmem.

Choć raz, pomyślał. Choć raz pozwólcie mi zrobić to jak należy.

Otworzył oczy.

— Czego tu jeszcze stoicie?! — ryknął do czarownic. — Na scenę i przeklnijcie ich!

Patrzył, jak odbiegają. I wtedy Tomjon postukał go w głowę.

— Hwel, nie ma korony.

— Hm… — odparł krasnolud, zajęty w myślach budową maszyn do grzmotu i błyskawic.

— Nie ma korony, Hwel. Muszę nosić koronę.

— Oczywiście, że jest. Ta duża, z czerwonym szkłem, imponująca. Używaliśmy jej w tym mieście z dużym rynkiem…

— Chyba ją tam zostawiliśmy.

Znowu blaszanym dźwiękiem zahuczał grom, ale ta część Hwela, która żyła sztuką, dosłyszała coraz wolniejszy dialog na scenie. Skoczył do kulisy.

— …zdusiłam dziecię niejedno… — syknął i pognał z powrotem.

— No to poszukaj innej — powiedział. — W skrzyni z rekwizytami. Jesteś Złym Królem i musisz mieć koronę. Do roboty, chłopcze. Wchodzisz za parę minut. Improwizuj.

Tomjon powędrował do skrzyni. Dorastał wśród koron, wielkich złotych koron z drewna i gipsu, zdobionych najpiękniejszym szkłem. Ząbkując gryzł kapelusze Władzy. Jednak większość z nich została w Disku.

Wyjmował ze skrzyni sztylety z chowanym ostrzem, czaszki i wazy, warstwy czasu… Aż na samym dnie palce trafiły na coś cienkiego i w kształcie korony, czego nikt nie chciał nosić, gdyż było zbyt mało do korony podobne.

Przyjemnie byłoby stwierdzić, że drgnęła mu pod palcami. Może rzeczywiście drgnęła.


* * *

Babcia siedziała nieruchoma jak posąg i niemal tak samo zimna. Ze zgrozą uświadamiała sobie powagę sytuacji.

— To my — powiedziała. — Przy tym głupim kociołku. To mamy być my, Gytho.

Niania Ogg zamarła z orzechem w połowie drogi do dziąseł.

— Nigdy nie rozbiłam niczyjego statku! — zapewniła. — Przecież właśnie powiedziały, że chcą rozbić statek. To nie ja! Na wieży Magrat dźgnęła Błazna łokciem.

— Zielony puder — powiedziała, patrząc na Trzecią Czarownicę. — Ja przecież tak nie wyglądam. Nie wyglądam, prawda?

— Absolutnie — zapewnił Błazen.

— I te włosy!

Błazen wyjrzał między blankami niby nadgorliwy gargulec.

— To chyba słoma — stwierdził. — I to niezbyt czysta. Zawahał się, skubiąc mech z kamieni. Zanim wyjechał z miasta, poprosił Hwela o kilka odpowiednich słów, jakie mógłby powiedzieć młodej damie. W drodze do domu uczył się ich na pamięć. Nadeszła pora… Teraz albo nigdy.

— Chciałbym zapytać, czy mogę cię porównać do dnia w pełni lata. Bo widzisz… dwunasty czerwca był całkiem ładny i… Ojej. Już cię nie ma…


* * *

Król Verence zacisnął palce na brzegu ławy; zagłębiły się w drewno. Tomjon wkroczył na scenę. — To on, prawda? To mój syn? Nie rozłupany orzech wypadł z dłoni Niani Ogg i potoczył się po kamieniach. Kiwnęła głową.

Verence zwrócił ku niej swą wychudłą, przejrzystą twarz.

— Ale co on robi? Co mówi?

Niania pokręciła głową. Król słuchał z otwartymi ustami, jak Tomjon — kuśtykając bokiem po scenie — wygłasza swój wielki monolog.

— Myślę, że on ma być tobą — stwierdziła niechętnie Niania.

— Przecież nigdy tak nie mówiłem! Dlaczego ma garb na plecach? Co z jego nogą? — Posłuchał chwilę i dodał ze zgrozą: — I na pewno nigdy czegoś takiego nie zrobiłem. Ani tego. Dlaczego mówi, że zrobiłem?

Rzucił Niani błagalne spojrzenie. Wzruszyła ramionami.

Król zdjął z głowy widmową koronę i przyjrzał jej się z bliska.

— Nosi moją koronę! Spójrz, to ona! I opowiada, że uczyniłem te… — Zamilkł, by wysłuchać ostatniego kupletu. — No dobrze, to akurat rzeczywiście mogłem zrobić. Faktycznie, podpaliłem parę domów. Wszyscy tak robią. I dzięki temu rozwija się przemysł budowlany.

Wcisnął koronę na skronie.

— Dlaczego mówi o mnie takie rzeczy?

— To sztuka — odparła Niania. — Jest, jak to się mówi, zwierciadłem życia.

Babcia odwróciła się powoli, by spojrzeć na publiczność. Jak oczarowani wpatrywali się w aktorów. Słowa opływały ich w nieruchomym powietrzu. To była prawda. Prawdziwsza nawet niż rzeczywistość. To była historia. Może i fałszywa, ale to nie miało nic do rzeczy.

Nigdy nie poświęcała słowom wiele czasu. Uważała je za nazbyt niematerialne. Teraz tego żałowała. Słowa w istocie były niematerialne, ustępliwe jak woda, ale też potężne jak woda. A teraz spływały na widzów, podmywały brzegi prawdy i unosiły ze sobą przeszłość.

To my tam siedzimy, myślała. Wszyscy wiedzą, jakie jesteśmy naprawdę, ale zapamiętają to na scenie — trzy bełkoczące toboły w spiczastych kapeluszach. Wszystko, czego dokonałyśmy, kim byłyśrny, przestanie istnieć.

Zerknęła na ducha króla. Cóż, nie był gorszy niż inni królowie. Owszem, mógł spalić jakiś dom od czasu do czasu, jakby z roztargnieniem, ale tylko kiedy naprawdę coś go rozgniewało; mógł z tego zrezygnować, kiedy tylko zechciał. Tam, gdzie zranił świat, pozostawiał rany, które można uleczyć.

Kto napisał ten Teatr, musiał znać się na magii. Nawet ja wierzę w to, co się dzieje, a przecież wiem, że nie ma w tym odrobiny prawdy.

To Sztuka będąca Zwierciadłem Życia… I dlatego wszystko jest na odwrót.

Przegrałyśmy. W żaden sposób nie możemy się temu przeciwstawić, nie stając się właśnie takie, jakie nie jesteśmy.

Niania Ogg szturchnęła ją mocno.

— Słyszałaś? — szepnęła. — Jedna powiedziała, że wsadzamy dzieci do kotła! One mnie oczerniają! Nie będę tu siedzieć spokojnie i słuchać, że gotuję dzieci w kotle.

Babcia chwyciła ją za chustę.

— Nic nie rób — syknęła. — Tylko pogorszysz sytuację.

— „Dwa paluszki małych dziatek Zaduszonych”, tak powiedziały. Na pewno chodzi o młodą Millie Hipwood, która bała się powiedzieć matce i poszła zbierać chrust. Mała urodziła się prawie uduszona. Ale wyrosła na piękną dziewczynę. I ma wszystkie palce. To oszustwo!

— Słowa — mruknęła Babcia na wpół do siebie. — Tylko one pozostały. Słowa.

— Patrz, teraz wchodzi jakiś człowiek z trąbą. Co on robi? Aha, koniec Aktu Pierwszego.

Słowa nie pójdą w zapomnienie, myślała Babcia. Mają w sobie moc. To wściekle dobre słowa, jak na słowa.

Znowu zahuczał grom, zakończony głośnym trzaskiem, jaki wydaje na przykład arkusz blachy upuszczony przez kogoś i uderzający o ścianę.

W świecie poza sceną upał przygniatał ziemię niczym wielka poduszka, wyciskając życie nawet z powietrza. Babcia zauważyła, jak strażnik nachyla się do ucha księcia. Nie, nie przerwie przedstawienia. Oczywiście, że nie. Chce, żeby dobiegło do końca.

Książę musiał wyczuć płomień jej spojrzenia na karku. Odwrócił się, popatrzył na nią i rzucił dziwny, krzywy uśmieszek. Potem szturchnął żonę. Oboje się roześmiali.

Babcia Weatherwax często bywała zagniewana. Uważała to za swój mocny punkt: szczery gniew jest jedną z największych twórczych potęg wszechświata. Trzeba jednak nad nim panować. To nie znaczy, że można pozwolić mu wyciekać i znikać. Należy go spiętrzyć, ostrożnie, żeby osiągnął spad roboczy, pozwolić mu zalać całe doliny umysłu i dopiero wtedy, kiedy cała konstrukcja ma za chwilę pęknąć, otworzyć wąską rurę u samej podstawy, by twardy jak stal strumień gniewu pchnął turbiny zemsty.

Wyczuwała krainę pod sobą, mimo kilku sążni fundamentów, bruku, jedną grubość skóry i dwie grubości skarpety. Czuła, że wyczekuje.

Usłyszała głos króla:

— Krew z mojej krwi? Dlaczego mi to zrobił? Stanę przed nim i zapytam.

Delikatnie ścisnęła dłoń Niani Ogg.

— Chodź, Gytho — powiedziała.


* * *

Lord Felmet siedział na tronie i z obłąkanym, promiennym uśmiechem spoglądał na świat, który w tej chwili wydawał mu się ładny. Wszystko układało się nad podziw dobrze. Czuł, jak przeszłość rozpływa się za nim niby lód wiosną.

Nagły impuls kazał mu wezwać strażnika.

— Wezwij kapitana gwardii — rozkazał. — Niech odszuka czarownice i je aresztuje. Księżna parsknęła.

— Pamiętasz, głupcze, co się działo ostatnim razem?

— Zostawiliśmy dwie na wolności — odparł książę. — Tym razem… wszystkie trzy. Opinia publiczna jest po naszej stronie. A takie rzeczy wpływają na czarownice, możesz mi wierzyć.

Księżna splotła palce, aż zatrzeszczały; miało to demonstrować jej pogląd na opinię publiczną.

— Musisz przyznać, skarbie, że eksperyment chyba się udał.

— Tak się wydaje.

— Doskonale. Nie stój tak, człowieku. Zanim sztuka się skończy, powiedz mu, trzy czarownice mają być pod kluczem.


* * *

Śmierć poprawił przed lustrem papierową maskę, nadał kapturowi odpowiedni kształt, odstąpił i przyjrzał się efektowi swych działań. To była jego pierwsza rola z tekstem. Chciał wypaść jak najlepiej.

— Drzyjcie, śmiertelnicy — rzekł. — Gdyż jam jest Śmierć, którego żadna… żadna… Hwel, którego żadna co?

— Na miłość bogów, Dafe… „Którego żadna sztaba nie zatrzyma ni brama zamknięta nie zagrodzi drogi”. Naprawdę nie rozumiem, jak można mieć kłopoty… Nie tym do góry, idioci! — Przebiegł przez chaos za sceną do dwójki nierozgarniętych pomocników.

— Zgadza się — stwierdził Śmierć, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Stanął przed lustrem. — Którego żadna tralatralalala tralala tralala nie zagrodzi drogi — rzekł i machnął kosą.

Ostrze odpadło.

— Jestem dostatecznie przerażający? — zapytał, próbując je umocować.

Tomjon, który siedział na swoim garbie i pił herbatę, kiwnął głową.

— Doskonale, kolego — stwierdził. — Po twoim wystąpieniu nawet wizyta Śmierci we własnej osobie nie wzbudzi strachu. Ale mógłbyś spróbować mówić bardziej głucho.

— To znaczy jak?

Tomjon odstawił kubek. Cienie zdawały się sunąć po jego twarzy; oczy zapadły się, wargi cofnęły odsłaniając zęby, skóra naciągnęła się i zbladła.

— PRZYBIŁEM PO CIEBIE, NĘDZNY AKTORZE! — zaintonował, a każda sylaba opadała na miejsce niczym wieko trumny. Rysy Tomjona powróciły do zwykłego wyglądu.

— O tak — powiedział.

Dafe, który przylgnął do ściany, odetchnął z ulgą i zachichotał nerwowo.

— Bogowie, nie mam pojęcia, jak ty to robisz — wyznał. — Powiem szczerze: nigdy nie będę tak dobry jak ty.

— To naprawdę nic trudnego. A teraz biegnij. Hwel i tak jest wściekły.

Dafe rzucił mu spojrzenie pełne wdzięczności i poszedł pomagać przy zmianie dekoracji.

Tomjon sączył herbatę. Niepokoił się. Odgłosy zza kulis kłębiły się wokół niego jak mgła.

Hwel twierdził, że wszystko w tej sztuce jest znakomite z wyjątkiem samej sztuki. A Tomjonowi zdawało się, że sztuka próbuje ułożyć się w inną formę. W myślach słyszał inne słowa, zbyt ciche, by je rozróżnić. Całkiem jakby podsłuchiwał czyjąś rozmowę. Musiał głośniej krzyczeć, żeby zagłuszyć brzęczenie w głowie.

Tak być nie powinno. Kiedy sztuka jest napisana, to jest… no, napisana. Nie może ożyć i się przekręcać.

Nic dziwnego, że wszyscy potrzebowali suflera. Sztuka wiła im się w rękach i usiłowała się zmienić.

Na bogów, chciałby wynieść się z tego niesamowitego pałacu, jak najdalej od tego obłąkanego księcia. Rozejrzał się, stwierdził, że do kolejnego aktu zostało jeszcze sporo czasu, i ruszył szukać świeżego powietrza.

Drzwi otworzyły się bez oporu i Tomjon wyszedł na parapet. Zamknął je za sobą, odcinając gwar sceny i zastępując go aksamitną ciszą. Jaskrawy zachód słońca płonął uwięziony za kratami chmur, ale powietrze wciąż było nieruchome i gorące jak piec. W lesie na dole krzyknął pierwszy nocny ptak.

Tomjon przeszedł na drugi koniec muru i zajrzał w głębię wąwozu. Daleko w dole Lancre wrzała pośród wiecznych mgieł.

Odwrócił się i wszedł w podmuch tak lodowaty, że wstrzymywał oddech.

Niezwykłe dmuchnięcia szarpały go za ubranie. W uszach słyszał dziwne szepty, jakby ktoś chciał do niego przemówić, ale nie potrafił dobrać prędkości.

Tomjon przez chwilę stał nieruchomo, chwytając oddech, a potem rzucił się do drzwi.


* * *

— My nie jesteśmy czarownicami!

— To dlaczego wyglądacie jak czarownice, co? Związać im ręce.

— Tak, ale… Przepraszam… Nie jesteśmy prawdziwymi czarownicami.

Kapitan gwardii przyjrzał się więźniom po kolei. Objął spojrzeniem spiczaste kapelusze, rozczochrane włosy, pachnące jak mokry stóg siana, chorobliwą zielonkawą cerę i stado kurzajek. Stanowisko kapitana książęcej gwardii nie należało do tych, gdzie promuje się inicjatywę. Nakazano schwytać trzy czarownice, a te chyba spełniały wszelkie warunki.

Kapitan nigdy nie bywał w teatrze. U zarania wieku młodzieńczego przeżył wielki strach podczas spektaklu kukiełkowego. Od tego czasu starał się unikać wszelkich form zorganizowanej rozrywki i trzymać się z daleka od miejsc, gdzie z niewielkim choćby prawdopodobieństwem można się spodziewać krokodyli. Minioną godzinę spędził przy drinku w wartowni.

— Kazałem im związać ręce, prawda? — rzucił gniewnie.

— Mamy je też zakneblować, kapitanie?

— Posłuchajcie, przecież jesteśmy z teatru…

— Tak. — Kapitan zadrżał. — Zakneblować.

— Prosimy…

Kapitan pochylił się i spojrzał w trzy pary przerażonych oczu. Dygotał cały.

— Ostatni raz — oznajmił — zjadłyście komuś kiełbasę. Uświadomił sobie, że żołnierze przyglądają mu się podejrzliwie. Odchrząknął i wyprostował się.

— Dobrze więc, moje teatralne czarownice — rzekł. — Skończyłyście swoje przedstawienie, a teraz pora na oklaski. — Skinął na swoich ludzi. — Klaśnijcie je w łańcuchy.


* * *

Trzy inne czarownice siedziały za sceną, wpatrując się posępnie w mrok. Babcia Weatherwax zabrała jeden egzemplarz tekstu i zaglądała do niego od czasu do czasu, jakby szukała pomysłów.

— Głos trąb, krzyki jazdy — przeczytała zdziwiona.

— To oznacza bitwę i wiele straszliwych wydarzeń — wyjaśniła Magrat. — Tak zawsze dzieje się w sztukach.

— Czyje krzyki? — spytała Niania Ogg, która nie uważała.

— Jazdy.

— Aha. — Niania rozjaśniła się nieco. — Pojechałabym nad morze…

— Nie pleć, Gytho — obruszyła się Babcia Weatherwax. — To nie dla ciebie. To dla tych, co grają na trąbach. Chyba żeby mogli wypocząć po tych krzykach.

— Nie możemy na to pozwolić — oznajmiła stanowczo i głośno Magrat. — Jeśli to się rozejdzie, czarownice zawsze już zostaną starymi wiedźmami z zielonym pudrem.

— Wtrącającymi się w sprawy królów — dodała Niania Ogg. — Czego nigdy nie robimy, jak wiadomo.

— Nie o wtrącanie mi chodzi. — Babcia Weatherwax oparła brodę na dłoni. — O wrogie wtrącanie.

— I okrucieństwo wobec zwierząt — wymruczała Magrat. — Całe to gadanie o oku psa i uchu żaby. Nikt nie używa takich rzeczy.

Babcia Weatherwax i Niania Ogg starannie unikały swojego wzroku.

— Zaduszone — rzekła z goryczą Niania.

— Czarownice nie są takie — ciągnęła Magrat. — Żyjemy w harmonii z wielkimi cyklami natury, nikomu nie robimy krzywdy. I wstrętne jest twierdzić inaczej. Powinnyśmy wypełnić im kości roztopionym ołowiem.

Obie koleżanki spojrzały na nią z pełnym zdumienia podziwem. Zarumieniła się, ale nie na zielono, i spuściła głowę.

— Mateczka Whemper przygotowała przepis — wyznała. — To całkiem proste. Trzeba wziąć trochę ołowiu…

— To chyba nie byłoby właściwe — stwierdziła Babcia po krótkiej walce z myślami. — Ludzie źle by o nas myśleli.

— Ale niedługo — westchnęła z żalem Niania.

— Nie. Nie możemy robić takich rzeczy — oświadczyła Babcia, tym razem nieco bardziej stanowczo. — Nigdy nie daliby nam spokoju.

— Może po prostu zmienić słowa? — zaproponowała Magrat. — Kiedy wrócą na scenę, rzucimy na nich Wpływ. Zapomną, co mieli mówić, a my im damy nowe słowa.

— A ty pewnie jesteś ekspertem w teatralnych słowach? — spytała sarkastycznie Babcia. — Muszą być odpowiedniego rodzaju, inaczej ludzie zaczną coś podejrzewać.

— To nie powinno być zbyt trudne — rzuciła lekceważąco Niania. — Idzie tak: tralala tralala trala. Babcia zastanowiła się głęboko.

— Mam wrażenie, że to nie wystarczy — uznała. — Niektóre przemowy były bardzo dobre. Prawie niczego nie zrozumiałam.

— Naprawdę, to żadna sztuka — upierała się Niania. — Zresztą co drugi i tak zapomina, co ma mówić. Łatwo pójdzie.

— Możemy włożyć im słowa do ust? — spytała Magrat. Niania Ogg kiwnęła głową.

— Nie wiem, jak z nowymi słowami — wyjaśniła. — Ale możemy sprawić, żeby zapomnieli stare.

Obie spojrzały pytająco na Babcię Weatherwax. Wzruszyła ramionami.

— Myślę, że warto spróbować — ustąpiła.

— Czarownice jeszcze nie narodzone podziękują nam za to! — zawołała Magrat z uczuciem.

— Niech będzie…

— Nareszcie! Gdzie wy się włóczycie? Szukamy was wszędzie! Czarownice obejrzały się; rozzłoszczony krasnolud próbował patrzeć na nie z góry.

— Nas? — zdumiała się Magrat. — Przecież nie jesteśmy…

— Owszem, jesteście. Nie pamiętacie? Wstawiliśmy to w zeszłym tygodniu. Akt drugi, w głębi sceny, wokół kociołka. Niczego nie musicie mówić. Jesteście symbolem sił okultystycznych w działaniu. Bądźcie tak złośliwi, jak tylko potraficie. No chodźcie. Grzeczne chłopaki. Na razie idzie wam świetnie.

Hwel klepnął Magrat w pośladek.

— Doskonałą zrobiłeś sobie cerę, Wilt — rzucił zachęcająco. — Tylko podłóż coś sobie, wciąż masz niewłaściwą sylwetkę. Niezłe kurzajki, Billem. Muszę przyznać — dodał, cofając się o krok — że wyglądacie na najpaskudniejsze wiedźmy, jakie można spotkać na tym świecie. Dobra robota. Peruki też. A teraz biegiem. Kurtyna za minutę. Złamcie karki.

Lekko zabolała go ręka, gdy jeszcze raz klepnął Magrat w pośladek. I pobiegł krzyczeć na kogoś innego.

Żadna z czarownic nie śmiała się odezwać. Magrat i Niania Ogg instynktownie zwróciły wzrok ku Babci.

Pociągnęła nosem. Podniosła głowę. Rozejrzała się. Spojrzała na jasno oświetloną scenę za sobą. Złożyła dłonie z klaśnięciem, które odbiło się echem w całym zaniku, a potem zatarła je.

— Korzystne — stwierdziła posępnie. — Chodźcie, zrobimy im przedstawienie.

Rozgniewana Niania popatrzyła w kierunku, gdzie zniknął Hwel.

— Sam sobie złam kark — burknęła.


* * *

Hwel stanął za kulisą i dał znak dla kurtyny. I dla gromu. Nie nastąpił.

— Grom! — syknął tak, że usłyszała go połowa widowni. — Co jest?

Głos zza najbliższej kolumny zajęczał:

— Ja wziąłem i skrzywiłem grom, Hwel. Teraz robi tylko dzyń-dzyń.

Hwel przez moment stał nieruchomo i liczył w pamięci. Trupa obserwowała go jak porażona — niestety, nie gromem. W końcu wyciągnął pięść w stronę nieba.

— Chciałem burzy — powiedział. — Zwykłej burzy. Nawet nie specjalnie potężnej. Jakiejkolwiek. A teraz postaram się wyrażać całkiem jasno! Mam DOSYĆ! Żądam gromu! NATYCHMIAST!

Wstęga błyskawicy, jaka mu odpowiedziała, zmieniła pogrążony w cieniu zamek w oślepiającą biel i bezdenną czerń. Po niej, jak na wezwanie, zahuczał grom.

Był to najgłośniejszy huk, jaki Hwel w życiu słyszał. Zdawało się, że rodzi mu się w głowie i rozprzestrzenia na świat. Trwał i trwał, wstrząsając każdym kamieniem murów. Uniosła się chmura kurzu. Daleka wieżyczka odłamała się z baletową powolnością i wirując runęła w żarłoczną głębię wąwozu.

Kiedy grzmot ustał, pozostała cisza hucząca w uszach niczym dzwon.

Hwel spojrzał na niebo. Wielkie czarne chmury sunęły nad zamkiem, przesłaniając gwiazdy.

Burza wróciła.

Wieki spędziła ucząc się swojej sztuki. Przez lata czaiła się w odległych dolinach. Godzinami ćwiczyła przed czołem lodowca. Studiowała wielkie burze przeszłości. Doprowadziła swój kunszt do perfekcji. A teraz, wobec — jak widziała — przychylnej publiczności, postanowiła wtargnąć w świat sławy jak… hm… jak huragan.

Hwel uśmiechnął się. Może jednak bogowie go wysłuchali. Pożałował, że nie poprosił o dobrą maszynę do wiatru.

Machnął gorączkowo na Tomjona.

— Działaj!

Chłopiec kiwnął głową i rozpoczął swą wielką przemowę.

Teraz dzierżymy władzę absolutną…

Za nim na scenie czarownice pochyliły się nad kotłem.

— Jest z blachy — syknęła Niania. — I pełen jakiegoś paskudztwa.

— A ogień to czerwony papier — szepnęła Magrat. — Stamtąd wyglądał jak prawdziwy, a to tylko papier! Patrzcie, można go dotknąć…

— Nie szkodzi — uspokoiła ją Babcia. — Udawajcie zajęte i czekajcie, póki nie powiem.

Kiedy Zły Król i Dobry Książę zaczęli dialog, który miał doprowadzić do porywającej Sceny Pojedynku, obaj coraz wyraźniej sobie uświadamiali, że za nimi dzieje się coś dziwnego. Słyszeli chichoty z widowni. A po całkiem nie na miejscu wybuchu głośnego śmiechu Tomjon zaryzykował dyskretne spojrzenie.

Jedna z czarownic rozbierała ogień na kawałki. Druga usiłowała wyczyścić kociołek. Trzecia siedziała z rękami założonymi na piersi i wpatrywała się w niego posępnie.

Sama ziemia krzyczy przeciwko tyranii… — powiedział Wimsloe, dostrzegł wyraz twarzy Tomjona i podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Umilkł.

— I wzywa mnie do zemsty — podpowiedział Tomjon.

— A… Ale… — szepnął Wimsloe i próbował dyskretnie skinąć sztyletem.

— Wolałabym umrzeć, niż trzymać w domu taki kociołek — oświadczyła Niania Ogg szeptem tak donośnym, że usłyszano go na całym dziedzińcu. — Dwa dni roboty z drapakiem i wiadrem piasku.

— I wzywa mnie do zemsty! — syknął Tomjon. Kątem oka zobaczył za kulisą Hwela, znieruchomiałego w pozie obłąkanej furii.

— Jak robią, żeby migotał? — zdziwiła się Magrat.

— Uspokójcie się obie — upomniała je Babcia. — Przeszkadzacie. — Uniosła kapelusz i skinęła w stronę Wimsloe’a. — Dalej, młody człowieku. Nie zwracaj na nas uwagi.

— Co? — bąknął Wimsloe.

— Aha… I wzywa cię do zemsty, tak? — rzekł zrozpaczony Tomjon. — I nieba proszą kary, jak przypuszczam.

Jak na sygnał, burza strzeliła piorunem, który strącił szczyt kolejnej wieży…

Książę skulił się na tronie; jego twarz stała się maską grozy. Wyciągnął to, co kiedyś było palcem.

— Tam są — wyszeptał. — To one. Co robią w mojej sztuce? Kto im pozwolił wejść do mojej sztuki?

Księżna, mniej skłonna do zadawania retorycznych pytań, skinęła na najbliższego strażnika.

Na scenie Tomjon pocił się pod ciężarem tekstu. Wimsloe bełkotał tylko. A teraz Gumridge, grający rolę Dobrej Księżnej w lnianej peruce, także stracił wątek.

— Aha, śmiesz zwać mnie złym królem, choć szeptem to mówisz tak, że nikt prócz mnie nie słyszy — wychrypiał Tomjon. — A teraz PRZYWOŁAŁAŚ STRAŻNIKA, zapewne najtajniejszym znakiem, nie korzystając z możliwości języka ni warg.

Strażnik wbiegł bokiem, z trudem odzyskując równowagę po pchnięciu Hwela.

— Hwel pyta, co się tu dzieje? — syknął.

— Cóż to?! — zawołał Tomjon. — Czy słyszałem, jak rzekłeś: „Przybywam, o pani”?

— Kazał wyrzucić tych ludzi! Tomjon wyszedł na brzeg sceny.

— Bełkoczesz, człeku. Patrz, jak odbijam żółwi cios twej włóczni. Powiedziałem: patrz, jak odbijam żółwi cios twej włóczni. Twej włóczni, człeku! Trzymasz ją w garści, na miłość bogów!

Strażnik wyszczerzył zęby.

Tomjon zawahał się. Trzej aktorzy obok niego wpatrywali się tępo w czarownice. Z nieuchronnością wezwania podatkowego zbliżała się scena pojedynku, w której — zaczynał się obawiać — będzie musiał parować swoje własne wściekłe pchnięcia i w końcu zakłuć sam siebie na śmierć.

Spojrzał na trzy czarownice. Otworzył usta.

Po raz pierwszy w życiu zawiodła go wspaniała pamięć. Nie wiedział, co ma mówić.

Babcia Weatherwax wstała. Podeszła do krawędzi sceny. Publiczność wstrzymała oddech. Babcia podniosła rękę.

— Duchu, z otchłani przybywaj i kłamstwo zmień, niech prawda ma… — zawahała się — tra-la-la-la tra-la-la-la swój dzień.

Tomjon poczuł, że ogarnia go chłód. Pozostali także odżyli.

Z głębi pustych umysłów wypływały nowe słowa, słowa czerwone od krwi i zemsty, słowa odbijane echem od zamkowych murów, słowa zapamiętane w krzemie, słowa, które zmuszały do słuchania, słowa, które chwytały ich usta tak mocno, że próba ich niewypowiedzenia skończyłaby się złamaniem szczęki.

— Lękasz się go teraz? — spytał Gumridge. — Kiedy oszołomiony jest winem? Weź ten sztylet, mężu… Jesteś o grubość ostrza od tronu.

— Nie śmiem — odparł Wimsloe, usiłując spojrzeć ze zdumieniem na własne wargi.

— Kto się dowie? — Gumridge szerokim gestem wskazał publiczność. Nigdy już nie miał grać tak wspaniale. — Widzisz… To tylko noc bezoka. Weź sztylet teraz, a tron jutro. Uderz, człowiecze.

Dłoń Wimsloe’a zadrżała.

— Mam go, żono — powiedział. — Jest li to sztylet, co przed sobą widzę?

— Oczywiście, że to sztylet. No chodź. Zrób to teraz. Słabi nie zasługują na litość. Powiemy, że spadł ze schodów.

— Ludzie będą podejrzewać!

— Czyż nie ma lochów? Nie ma obcęgów? Dziewięcioma częściami prawa jest posiadanie, jeśli nóż posiadasz. Wimsloe cofnął rękę.

— Nie mogę. Był dla mnie samą dobrocią.

— A ty możesz być samą zgubą…


* * *

Dafe słyszał z daleka głosy. Poprawił maskę, sprawdził w lus„trze śmiertelność swego wyglądu i zajrzał do tekstu. — Drzyjcie, śmiertelnicy — rzekł. — Gdyż jam jest Śmierć, co go… co go…

KTÓREGO.

— Dzięki — rzucił z roztargnieniem chłopak. — Którego żadna sztaba nie powstrzyma… ZATRZYMA.

— Zatrzyma… Ni brama zamknięta nie zagrodzi drogi. Przybywam, by… by…

BY WZIĄĆ DANINĘ TEJ NOCY KRÓLÓW. Dafe spuścił głowę.

— Jesteś dużo lepszy — jęknął. — Masz odpowiedni głos i pamiętasz słowa. — Odwrócił się. — To tylko trzy linijki, a Hwel… wy-pruje… mi… flaki… jeśli…

Zamarł. Szeroko otwarte oczy przypominały dwa spodki przerażenia. Śmierć pstryknął palcami przed twarzą chłopca.

ZAPOMNIJ, rozkazał, odwrócił się i ruszył cicho do kulisy.

Bezoka czaszka spoglądała na rząd kostiumów, na resztki pozostawione w garderobie. Puste nozdrza wciągały zapach naftaliny, smarowideł i potu.

Istnieje tu coś, pomyślał, co powinno niemal należeć do bogów. Ludzkie istoty zbudowały świat wewnątrz świata, który odbijał się w nim tak, jak pejzaż odbija się w kropli wody. A jednak… A jednak…

W tym swoim małym świecie umieścili wszystko to, od czego powinni przecież uciekać — nienawiść, strach, tyranię i tak dalej. Śmierć był tym zaintrygowany. Myśleli, że oderwą się od siebie samych, ale każda sztuka, wymyślona przez ludzi, wciągała ich głębiej do wnętrza.

Znalazł się tutaj w bardzo konkretnej i pilnej sprawie. Powinien zabrać duszę. Nie miał czasu na kwestie nieistotne. Ale czym naprawdę jest czas?

Stopy mimowolnie zatańczyły i zastukały na kamieniach. Samotny wśród szarości cienia, Śmierć stepował.

…JUTRO WIECZOREM ZAWIESZĄ GWIAZDĘ NA DRZWIACH TWEJ GARDEROBY…

Opanował się, poprawił kosę i w milczeniu czekał na znak.

Jeszcze nigdy żadnego nie przeoczył.

Wejdzie tam i pozabija wszystkich.


* * *

— A ty możesz być samą zgubą dla niego. Idź. Wszedł Śmierć. Stukał stopami o podłogę.

DRZYJCIE ŚMIERTELNICY, rzekł, GDYŻ JAM JEST ŚMIERĆ, KTÓREGO ŻADNA… ŻADNA… KTÓREGO ŻADNA… Zawahał się. Zawahał się po raz pierwszy w ciągu wieczności swego istnienia.

Choć bowiem Śmierć Dysku potrafił radzić sobie z milionami ludzi, każda śmierć była prywatna i osobista.

Śmierć rzadko bywał widziany; jedynie przez tych o skłonnościach okultystycznych i przez swoich klientów. Powód jest prosty: ludzki mózg ma dość rozsądku, usuwa widoki zbyt straszne, by je znieść. Problem w tym, że w tej chwili kilkaset osób oczekiwało wejścia Śmierci; a zatem go widziało.

Śmierć odwrócił się powoli i spojrzał w setki czujnych oczu.

Nawet w uścisku prawdy Tomjon natychmiast rozpoznał współaktora w potrzebie. Z wysiłkiem odzyskał władzę nad wargami.

— …sztaba nie zatrzyma… — szepnął przez zaciśnięte zęby. Śmierć odpowiedział maniakalnym grymasem tremy. CO? szepnął głosem brzmiącym niczym kowadło uderzone małym ołowianym młoteczkiem.

— …sztaba nie powstrzyma ni brama zamknięta nie zagrodzi… — zachęcił go Tomjon.

…SZTABA NIE POWSTRZYMA NI BRAMA ZAMKNIĘTA NIE ZAGRODZI… HM… powtórzył Śmierć, rozpaczliwie wpatrując się w usta chłopca.

— …drogi! DROGI.

— Nie, nie mogę — odezwał się Wimsloe. — Ktoś nas zobaczy! Tam w dole, w korytarzu, ktoś patrzy!

— Nie ma nikogo!

— Czuję spojrzenie!

— Nędzny głupcze! Czy sama muszę to zrobić? Patrz, jego stopa już na pierwszym stopniu!

— Nie!

Krzyk rozległ się na widowni. Książę poderwał się z miejsca, wciskając w usta udręczoną pięść. Potem rzucił się naprzód, roztrącając ludzi.

— Nie! Nie zrobiłem tego! To nie było tak! Nie wolno wam twierdzić, że tak się stało! Nie było was tam!

Spojrzał na zwrócone ku sobie twarze i spuścił głowę.

— Mnie też nie. — Zachichotał. — Spałem wtedy. Pamiętam doskonale. Krew splamiła łóżko, splamiła podłogę. Nie mogłem zmyć krwi, ale nie są to odpowiednie tematy do rozmowy. Nie pozwolę na dyskusję o bezpieczeństwie narodowym. To był tylko sen, a kiedy się obudzę, jutro on będzie żył. Jutro to się nie stanie, ponieważ się nie stało. Jutro możecie powiedzieć, że nie wiedzieliście. Jutro możecie powiedzieć: „Nie przypominam sobie”. Jakiegoż hałasu narobił spadając! Mógłby pobudzić umarłych. Kto by się spodziewał tyle krwi w jednym człowieku?

Dotarł do sceny, wspiął się i uśmiechnął promiennie do obecnych.

— Mam nadzieję, że to wszystko wyjaśnia — oznajmił. — Cha, cha.

W ciszy, jaka zapadła, Tomjon otworzył usta, by powiedzieć coś odpowiedniego, coś uspokajającego… I odkrył, że nie ma nic do powiedzenia.

Ale inna osobowość wniknęła w niego i przejęła władzę nad wargami. I przemówiła.

— Moim własnym sztyletem, ty draniu! Wiedziałem, że to ty! Widziałem cię na szczycie schodów, jak ssałeś kciuk! Zabiłbym cię, ale powstrzymuje mnie wizja słuchania przez wieczność twoich jęków. Ja, Verence, niegdyś król…

— Cóż to za zeznanie? — przerwała mu księżna. Stała przed sceną w otoczeniu sześciu żołnierzy. — To oszczerstwo — dodała. — I zdrada na dodatek. Bełkot obłąkanych aktorów.

— Byłem królem przeklętego Lancre! — wrzasnął Tomjon.

— W takim razie jesteś rzekomą ofiarą — odparła zimno księżna. — I nie możesz być świadkiem oskarżenia. To wbrew wszelkim precedensom.

Ciało Tomjona odwróciło się do Śmierci.

— Byłeś tam! Widziałeś wszystko!

OBAWIAM SIĘ, ŻE NIE ZOSTANĘ UZNANY ZA WŁAŚCIWEGO ŚWIADKA.

— Zatem nie ma dowodów, a gdzie nie ma dowodów, tam nie ma zbrodnii — podsumowała księżna. Skinęła na żołnierzy. — Tak kończy się twój eksperyment — zwróciła się do męża. — Uważam, że mój sposób jest lepszy.

Rozejrzała się i dostrzegła czarownice.

— Aresztujcie je — poleciła.

— Nie! — zawołał Błazen, wychodząc zza kulisy.

— Co powiedziałeś?

— Widziałem wszystko — odparł spokojnie Błazen. — Byłem tej nocy w holu. To ty zabiłeś króla, panie.

— Nieprawda! — wrzasnął książę. — Nie było cię tam! Nie widziałem cię! Rozkazuję, żeby cię tam nie było!

— Nie ośmieliłeś się powiedzieć tego wcześniej, Błaźnie — zauważyła lady Felmet.

— Tak, pani. Ale musiałem powiedzieć teraz. Książę spojrzał na niego niepewnie.

— Przysięgałeś lojalność aż do śmierci, mój Błaźnie — syknął.

— Tak, panie. Przykro mi.

— Już jesteś trupem.

Książę wyrwał sztylet z bezwładnej dłoni Wimsloe’a i wbił go po rękojeść w pierś Błazna. Magrat krzyknęła. Błazen kołysał się w przód i w tył.

— Dzięki bogom, to już koniec — powiedział, gdy Magrat przecisnęła się między aktorami i przytuliła go do tego, co miłosiernie można nazwać jej łonem. Przyszło mu do głowy, że nigdy jeszcze nie spoglądał łonu prosto w oczy, przynajmniej od czasów dzieciństwa. Świat potraktował go wyjątkowo okrutnie, zachowując to doświadczenie na po śmierci.

Delikatnie odsunął dłoń Magrat i zdjął z głowy wstrętną czapkę z rogami. Odrzucił ją jak najdalej. Nie musiał już być błaznem, uświadomił sobie. Koniec zmartwień o przysięgi i wszystko. Jeśli dodać do tego łono, śmierć całkiem mu się spodobała.

— Nie zrobiłem tego — oznajmił książę.

Żadnego bólu, myślał Błazen. Zabawne. Z drugiej strony nie można przecież odczuwać bólu, kiedy jest się martwym. Marnowałby się.

— Wszyscy widzieliście, że tego nie zrobiłem.

Śmierć patrzył na Błazna ze zdziwieniem. Sięgnął w fałdy swej szaty i wyjął klepsydrę. Miała dzwonki. Potrząsnął nią delikatnie i brzęknęła.

— Nie wydawałem rozkazów, by coś takiego się stało — oświadczył spokojnie książę; jego głos dochodził z daleka, z miejsca gdzie przebywał jego umysł.

Zespół przyglądał mu się bez słowa. Nie można było nienawidzić kogoś takiego. Można było tylko odczuwać silne zakłopotanie, że znalazło się zbyt blisko. Nawet Błazen był zakłopotany, a przecież nie żył.

Śmierć postukał w klepsydrę i przyjrzał się jej z bliska, żeby sprawdzić, czy się nie zepsuła.

— Wszyscy kłamiecie — rzekł książę powoli. — To bardzo niegrzecznie.

Sennie, delikatnie dźgnął sztyletem kilku aktorów. Uniósł ostrze.

— Widzicie? Nie ma krwi. To nie byłem ja. Spojrzał na księżną, wyrastającą nad nim niby tsunami nad rybacką wioską.

— To ona — oświadczył. — Ona to zrobiła.

Ukłuł ją raz czy dwa, dla zasady, potem przebił siebie i wypuścił sztylet z palców.

Po chwili namysłu odezwał się głosem o wiele bliższym światów normalności:

— Teraz możesz mnie zabrać — zwrócił się do Śmierci. — Czy przeleci kometa? Musi być kometa, kiedy umiera książę. Pójdę zobaczyć, dobrze?

Odszedł. Na widowni wybuchły oklaski.

— Musisz przyznać, że zachował się naprawdę po królewsku — stwierdziła w końcu Niania Ogg. — Trudno zaprzeczyć, że królewskie rody stają się ekscentryczne o wiele lepiej niż podobni do mnie czy do ciebie.

Śmierć przyłożył klepsydrę do czaszki. Jego oblicze było maską zdumienia.

Babcia Weatherwax podniosła sztylet i zbadała palcem ostrze. Z cichym zgrzytem, bez oporu wsunęło się w rękojeść.

Podała sztylet Niani.

— Masz swój czarodziejski miecz.

Magrat spojrzała na sztylet, potem na Błazna.

— Jesteś martwy czy nie? — spytała.

— Muszę być — odparł nieco zduszonym głosem. — Myślę, że trafiłem do raju.

— Nie żartuj. Pytam poważnie.

— Nie wiem. Ale chciałbym odetchnąć.

— W takim razie na pewno żyjesz.

— Wszyscy żyją — wyjaśniła Babcia. — To fałszywy sztylet. Pewnie aktorom nie można powierzyć prawdziwego.

— Nie potrafią nawet utrzymać w czystości kociołka — dodała Niania.

— Czy wszyscy są żywi, czy nie, to moja sprawa — odezwała się księżna. — Jako władczyni, sama będę o tym decydować. Mój mąż najwyraźniej postradał zmysły. — Obejrzała się na żołnierzy. — Rozkazuję…

— Teraz! — syknął Babci do ucha król Verence. — Teraz! Babcia Weatherwax wyprostowała się.

— Zamilcz, kobieto! — rzekła. — Przed tobą stoi prawdziwy król Lancre!

Klepnęła Tomjona w ramię.

— Kto? On?

— Kto? Ja?

— To śmieszne — oświadczyła księżna. — To przecież mim czy coś w tym rodzaju.

— Ona ma rację, proszę pani — zapewnił Tomjon, na krawędzi paniki. — Mój ojciec prowadzi teatr, nie królestwo.

— On jest prawowitym królem. Możemy to udowodnić.

— O nie. — Księżna nie słuchała dalej. — Nic z tego. W tym królestwie nie będzie żadnych zaginionych następców, powracających po latach. Żołnierze… Bierzcie go.

Babcia Weatherwax uniosła dłoń. Żołnierze niepewnie prze-stępowali z nogi na nogę.

— Jest czarownicą, tak? — zapytał jeden z nich.

— Oczywiście — przyznała księżna. Żołnierze kręcili się zakłopotani.

— Słyszeliśmy, że zmieniają ludzi w kijanki.

— A potem topią ich statki.

— Tak. I trąbią na jazdę.

— Właśnie.

— Powinniśmy o tym porozmawiać. Za czarownice należy nam się premia.

— Przecież ona może z nami zrobić, co zechce. Patrzcie tylko… Może nawet zadusić.

— Nie zachowujcie się jak durnie! — zirytowała się księżna. — Czarownice nie robią takich rzeczy. To tylko bajki, żeby straszyć ludzi.

Żołnierz pokręcił głową.

— Wyglądało to bardzo przekonująco.

— Oczywiście, że tak. Przecież tak miało… — zaczęła księżna. Potem westchnęła i wyrwała żołnierzowi włócznię.

— Pokażę wam, jaka jest moc tych czarownic — oświadczyła i cisnęła ją prosto w twarz Babci.

Z szybkością atakującego węża Babcia przesunęła rękę i złapała włócznię tuż za grotem.

— No tak — powiedziała. — Dochodzi już do tego.

— Nie boję się was, siostry wiedźmy — wycedziła księżna. Babcia przez kilka sekund patrzyła jej w oczy. Potem chrząknęła zdziwiona.

— Rzeczywiście — stwierdziła. — Nie boimy się, prawda…

— Czy myślisz, że was nie badałam? Wasza magia to sztuczki i iluzja dla zadziwienia słabych umysłów. Mnie nie przeraża. Czyń, na co cię stać.

Babcia przyglądała się jej przez chwilę.

— Na co mnie stać? — upewniła się.

Niania Ogg i Magrat szybko zeszły jej z drogi. Księżna zaśmiała się.

— Sprytna jesteś. Muszę ci to przyznać. I szybka. No chodź, wiedźmo. Sprowadź swoje ropuchy i demony, a ja…

Urwała. Przez chwilę otwierała i zamykała usta, nie wydając żadnego dźwięku. Ściągnęła wargi w stężałym grymasie przerażenia, spoglądając poza Babcię, poza świat, na coś innego. Uniosła do ust zaciśniętą pięść i jęknęła cicho. Zamarła jak królik, który zobaczył gronostaja i bez żadnych wątpliwości wie, że to ostatni gronostaj, jakiego widzi w życiu.

— Co jej zrobiłaś? — spytała Magrat, która pierwsza ośmieliła się odezwać.

— Głowologia. — Babcia uśmiechnęła się z satysfakcją. — Do tego nie jest potrzebna magia Czarnej Aliss.

— Tak, ale co zrobiłaś?

— Nikt nie staje się taki jak ona, jeśli nie zbuduje murów w umyśle. Zburzyłam je. Każdy krzyk. Każde błaganie. Każde poczucie winy, drgnienie sumienia. Wszystko naraz. Skromna sztuczka. — Rzuciła Magrat łaskawy uśmiech. — Jeśli chcesz, kiedyś cię nauczę.

Magrat zastanowiła się.

— To okropne — uznała.

— Bzdura. — Babcia uśmiechnęła się drapieżnie. — Każdy chce poznać swoje prawdziwe ja. Ona poznała.

— Czasami musisz być łagodna, żeby być okrutna — stwierdziła z aprobatą Niania Ogg.

— To chyba najgorsze, co może się człowiekowi zdarzyć — uznała Magrat. Księżna kołysała się do przodu i do tyłu.

— Na bogów, użyj swojej wyobraźni, dziewczyno — upomniała ją Babcia. — Są rzeczy o wiele gorsze. Igły pod paznokciami na przykład. Albo obcęgi.

— Rozżarzone do czerwoności noże wbite w pupę — dodała Niania. — Rękojeścią do przodu, żebyś pocięła sobie palce, próbując je wyjąć…

— To po prostu najgorsze, na co było mnie stać — oświadczyła dumnie Babcia. — I to, co należy. Czarownica tak właśnie powinna się zachowywać. Po co robić widowiskowe sztuki? Większa część magii dzieje się w głowie. To głowologia. A teraz, gdybyś…

Z ust księżnej wyrwał się odgłos podobny do wycieku gazu. Szarpnęła głowę do tyłu. Otworzyła oczy, zamrugała i skupiła wzrok na Babci. Czysta nienawiść wykrzywiła jej rysy.

— Straż! — krzyknęła. — Kazałam je pojmać! Babci opadła szczęka.

— Co? — zdumiała się. — Przecież… Przecież pokazałam ci twoje prawdziwe ja.

— I to miało mnie pokonać? — Żołnierze potulnie chwycili Babcię za ręce, a księżna przysunęła twarz do jej twarzy; krzaczaste brwi zbiegły się w V tryumfującej nienawiści. — Powinnam wić się na podłodze, tak? Wiedz, stara kobieto, że zobaczyłam siebie, rozumiesz, i jestem z tego dumna! Zrobiłabym to wszystko znowu, tylko dłużej i mocniej. Bawiłam się tym, a postąpiłam tak, ponieważ to mi się podobało!

Uderzyła pięścią w swoją szeroką pierś.

— Wy tępi idioci! Jesteście tacy słabi. Naprawdę wierzycie, że w głębi duszy ludzie są w zasadzie przyzwoici?

Wszyscy na scenie cofnęli się przed potęgą jej emocji.

— Zajrzałam w swoją duszę — oświadczyła. — I wiem, co popycha ludzi do czynu. To strach. Czysty, porażający strach. Nie ma wśród was nikogo, kto się mnie nie boi. Mogę sprawić, że będziecie szczękać zębami ze zgrozy. A teraz wezmę…

W tym miejscu Niania Ogg trafiła ją kociołkiem w tył głowy.

— Potrafi gadać, co? — rzuciła konwersacyjnym tonem. — Trochę jest ekscentryczna, moim zdaniem.

Zapadło długie, kłopotliwe milczenie.

Babcia Weatherwax odchrząknęła. Potem obdarowała trzymających ją żołnierzy promiennym, szczęśliwym uśmiechem. Wskazała kopiec, którym stała się księżna.

— Zabierzcie ją stąd i wrzućcie do jakiejś celi — poleciła. Żołnierze stanęli na baczność, potem chwycili księżną pod ręce i z niemałym wysiłkiem postawili na nogach.

— Tylko delikatnie — uprzedziła Babcia. Roztarła dłonie i zwróciła się do Tomjona, który przyglądał jej się z otwartymi ustami.

— Możesz mi wierzyć — syknęła. — Tutaj i teraz, mój chłopcze, nie masz żadnego wyboru. Jesteś królem Lancre.

— Aleja nie wiem, jak być królem!

— Wszyscy cię widzieliśmy. Robiłeś wszystko jak trzeba, nawet krzyki.

— To była gra!

— Więc graj. Być królem to… — Babcia zawahała się i pstryknęła palcami na Magrat. — Jak się nazywają te małe, których jest po sto we wszystkim?

Magrat zdziwiła się.

— Chodzi ci o procenty? — spytała.

— Właśnie o nie — zgodziła się Babcia. — Większość procentów bycia królem to, moim zdaniem, gra. Powinieneś świetnie sobie poradzić.

Tomjon zerknął za kulisy, skąd oczekiwał pomocy od Hwela. Krasnolud istotnie stał tam, jednak nie zwracał uwagi na scenę. Miał przed sobą tekst sztuki i poprawiał go z furią.


* * *

ALEŻ ZAPEWNIAM CIĘ, ŻE NIE JESTEŚ MARTWY.

MOŻESZ MI WIERZYĆ.

Książę zachichotał. Znalazł gdzieś prześcieradło i owinął się nim. Teraz sunął jednym z opuszczonych zamkowych korytarzy. Czasami wołał „uuu” głuchym głosem.

Śmierci się to nie podobało. Był przyzwyczajony do ludzi twierdzących, że nie umarli, ponieważ śmierć zawsze przychodzi znienacka i niektórzy potrzebują czasu, żeby się z tym pogodzić. Ale ludzie twierdzący po wielokroć, że są martwi, to całkiem nowe i niepokojące doświadczenie.

— Będę naskakiwał na ludzi — oświadczył książę rozmarzony. — Przez całą noc będę grzechotał kośćmi. Siądę na dachu i będę przepowiadał śmierć w domu.

TO BANSHEE.

— Zrobię tak, jeśli będę miał ochotę. — W głosie księcia zabrzmiało echo dawnej determinacji. — Będę przenikał przez ściany, stukał w stoły i kapał ektoplazmą na każdego, kogo nie lubię. Cha, cha.

NIE UDA SIĘ. LUDZIOM ŻYWYM NIE WOLNO BYĆ DUCHAMI. PRZYKRO MI.

Książę bez większych sukcesów spróbował przeniknąć przez ścianę, zrezygnował i drzwiami wyszedł na pokruszony fragment murów obronnych. Burza przycichła nieco i cienki sierp księżyca przyczaił się za chmurami, jak konik sprzedający bilety do wieczności.

Śmierć przeszedł za nim przez mur.

— A właściwie — zapytał książę — skoro nie umarłem, to co ty tu robisz?

Wskoczył na mur i załopotał prześcieradłem. CZEKAM.

— A czekaj sobie, kościana gębo! — zawołał tryumfująco książę. — Będę unosił się w świecie zmierzchu, znajdę sobie jakieś łańcuchy do dzwonienia, będę…

Cofnął się o krok, stracił równowagę, przewrócił się, runął ciężko na mur i zaczął się zsuwać. Przez chwilę pozostałość jego prawej dłoni bezskutecznie drapała kamienie; potem zniknęła.

Śmierć w oczywisty sposób znajduje się potencjalnie wszędzie równocześnie. W pewnym sensie nie bardziej prawdziwe jest stwierdzenie, że stał na blankach i z roztargnieniem strącał nie istniejące cząstki lśniącego metalu z ostrza kosy, niż to, że stał po pas w spienionych, najeżonych kamieniami wodach na dnie wąwozu Lancre. Jego wapienne spojrzenie, przeszukujące pobliski teren, zatrzymało się nagle w miejscu, gdzie nurt płynął o kilka zdradzieckich cali nad łożem kanciastych kamieni.

Po chwili książę usiadł, przejrzysty na tle fosforyzujących fal.

— Będę krążył po korytarzach — oznajmił. — Będę szeptał pod drzwiami w spokojne noce. — Jego głos przycichł, stał się prawie niesłyszalny w nieustającym huku fal. — Sprawię, że wiklinowe krzesła będą trzeszczeć przerażająco. Zobaczysz jeszcze.

Śmierć uśmiechnął się.

TERAZ MÓWISZ Z SENSEM.

Zaczęło padać.


* * *

Deszcz w Ramtopach ma niezwykłą zdolność przenikania, która sprawia, że wobec niego zwykły deszcz wydaje się niemal zasuszony. Całymi strumieniami lał się na zamkowe dachy i sprawiał wrażenie, że przesącza się jakoś przez dachówki, wypełniając wielki hol nieprzyjemną wilgocią.

W sali zebrała się połowa mieszkańców Lancre. Na zewnątrz szum deszczu zagłuszał nawet odległy ryk rzeki. Deszcz nasączał scenę. Z malowanych dekoracji ściekały kolory, a jedna kurtyna zsunęła się z pręta i smętnie opadła w kałużę.

Wewnątrz Babcia Weatherwax zakończyła przemowę.

— Zapomniałaś o koronie — szepnęła Niania Ogg.

— Aha — mruknęła Babcia. — Właśnie, korona. Jak widzicie, mają na głowie. Kiedy aktorzy wyjeżdżali, ukryłyśmy ją między innymi koronami, ponieważ nikt by jej tam nie szukał. Patrzcie, jak świetnie na niego pasuje.

Trzeba wyrazić uznanie dla Babcinej siły przekonywania, ponieważ wszyscy zobaczyli, jak doskonale korona pasuje na Tomjona. Jedynym, który tego nie zauważył, był sam Tomjon świadom, że tylko uszy powstrzymują ją od przekształcenia się w naszyjnik.

— Wyobraźcie sobie to wrażenie, kiedy włożył ją po raz pierwszy — ciągnęła Babcia. — Podejrzewam, że doznał kuriozalnego uczucia mrowienia.

— Szczerze mówiąc, czułem raczej… — zaczął Tomjon, ale nikt go nie słuchał. Wzruszył ramionami i przechylił się w stronę Hwela, który pisał pracowicie.

— Czy „kuriozalne” oznacza „nieprzyjemne”? — szepnął. Krasnolud zwrócił ku niemu nie widzące spojrzenie.

— Co?

— Pytałem, czy „kuriozalne” oznacza „nieprzyjemne”.

— Jak… Aha. Nie. Nie sądzę.

— Więc co to znaczy?

— Nie wiem. Chyba podłużne. — Wzrok Hwela jak namagnetyzowany powracał do rękopisu. — Pamiętasz może, co powiedział po tych wszystkich jutrach? Nie dosłyszałem tego kawałka potem…

— I naprawdę nie musiałeś wszystkim ogłaszać, że byłem adoptowany — oświadczył Tomjon.

— Ale tak było, rozumiesz — odparł Hwel. — Lepiej w tych sprawach być uczciwym. Czy on ją przebił sztyletem, czy tylko oskarżył?

— Nie chcę być królem — szepnął chrapliwie Tomjon. — Wszyscy mówią, że jestem podobny do ojca.

— Zabawna rzecz z tym podobieństwem — mruknął z roztargnieniem krasnolud. — Wiesz, gdybym ja był podobny do swojego ojca, tkwiłbym teraz sto stóp pod ziemią i kuł skały, podczas gdy…

Zamilkł. Wpatrywał się w ostrze swego pióra, jakby niepomiernie go fascynowało.

— Podczas gdy co?

— Hę?

— Czy ty w ogóle słuchasz?

— Już kiedy pisałem, wiedziałem, że coś nie pasuje. Wiedziałem, że powinno być odwrotnie… Co? A tak. Bądź królem. To dobra posada. W każdym razie wydaje się, że jest na nią sporo chętnych. Cieszę się. Kiedy już zostaniesz królem, będziesz mógł robić, co zechcesz.

Tomjon przyjrzał się twarzom najświetniejszych obywateli Lancre. Miały wyraz czujny, chytry, jak u publiczności na wystawie bydła. Oceniali go. Zimny, lepki pot zlał go na myśl, że kiedy już zostanie królem, będzie mógł robić, co zechce. Pod warunkiem że zechce zostać królem.

— Możesz zbudować własny teatr. — Oczy Hwela błysnęły. — Z tyloma zapadniami, ile ci się spodoba, i ze wspaniałymi kostiumami. Co noc mógłbyś grać w nowej sztuce. Wiesz, Disk wyglądałby przy nim jak szopa.

— Kto by mnie oglądał?

— Wszyscy.

— Jak to? Każdej nocy?

— Mógłbyś im rozkazać — wyjaśnił Hwel, nie podnosząc głowy.

Wiedziałem, że to powie, myślał Tomjon. Ale nie mówi poważnie, dodał wielkodusznie. Ma swoją sztukę. Tak naprawdę nie istnieje w tym świecie ani w tej chwili.

Zdjął koronę i obrócił ją w rękach. Zrobiona była z niewielkiej ilości metalu, a jednak wydawała się bardzo ciężka. Ciekawe, czy będzie cięższa, jeśli zacznie ją nosić przez cały czas.

U szczytu stołu stało puste krzesło, na którym siedział — jak go zapewniono — duch jego prawdziwego ojca. Tomjon chciałby stwierdzić, że kiedy go przedstawiono, doznał czegoś więcej niż wrażenie lodowatego podmuchu i brzęczenie w uszach.

— Chyba mógłbym pomóc ojcu spłacić Disk — mruknął.

— Owszem, to milo z twojej strony — zapewnił Hwel. Tomjon kręcił koronę w palcach, słuchając rozmów toczących się dookoła.

— Piętnaście lat? — spytał burmistrz Lancre.

— Nie było wyjścia — odparła Babcia Weatherwax.

— Tak mi się zdawało, że w zeszłym tygodniu piekarz trochę się pospieszył…

— Nie, nie — przerwała niecierpliwie czarownica. — To nie działa w ten sposób. Nikt niczego nie stracił.

— Według mnie — oświadczył człowiek pracujący jako wikary, pisarz miejski i grabarz równocześnie — wszyscy straciliśmy piętnaście lat.

— Nie, zyskaliśmy je — zaprotestował burmistrz. — To logiczne. Czas jest niby kręta droga, a my ruszyliśmy skrótem na przełaj.

— Wcale nie. — Pisarz miejski podsunął mu kartkę papieru. — Proszę spojrzeć…

Tomjon pozwolił, by zamknęły się nad nim fale dysputy.

Wszyscy chcieli, żeby został królem. Nikt nawet się nie zastanowił nad jego pragnieniami. Jego opinie się nie liczyły.

Nie, nie tak. Nikt nie chciał, żeby to właśnie on został królem. Nie konkretnie on. Po prostu okazało się to wygodne.

Złoto nie matowieje, przynajmniej nie fizycznie. Tomjon czuł jednak, że cienki pasek metalu w jego rękach ukazuje nieprzyjemną głębię połysku. Korona spoczywała na zbyt wielu niespokojnych głowach. Kiedy przysuwał ją do ucha, słyszał krzyki.

Uświadomił sobie nagle, że ktoś mu się przygląda, że czyjś wzrok przesuwa się po jego twarzy niby płomień palnika po ścianie. Podniósł głowę.

To trzecia czarownica, ta młoda… najmłodsza, bardzo przejęta i z fryzurą w stylu żywopłotu. Siedziała obok byłego Błazna z taką miną, jakby posiadała pakiet kontrolny.

To nie jego minie się przyglądała. Badała rysy twarzy. Gałki oczne niby cyrkiel mierzyły go od karku po grzbiet nosa. Uśmiechnął się do niej mężnie, ale nie zwróciła na to uwagi. Jak wszyscy.

Tylko Błazen go zauważył i odpowiedział przepraszającym uśmieszkiem i dyskretnym machnięciem palców, które mówiło: „Co tu robimy? My, ludzie rozsądni”. Kobieta znowu się przyglądała, przechylała głowę i mrużyła oczy. Od czasu do czasu zerkała na Błazna, a potem znów na Tomjona. Po chwili szepnęła coś na ucho najstarszej czarownicy, która jako jedyna w całej wilgotnej, dusznej sali zdobyła kufel piwa.

Zaczęły gorącą, szeptaną dyskusję. Tomjon pomyślał, że to niezwykle kobiecy sposób rozmowy. Zwykle takie konwersacje odbywają się w progu, a ich uczestniczki stoją z założonymi na piersiach rękami. A jeśli ktokolwiek okaże się nieuprzejmy i przejdzie obok, milkną natychmiast i obserwują go w milczeniu, póki nie znajdzie się poza zasięgiem głosu.

Zdał sobie sprawę, że Babcia Weatherwax umilkła, a cała sala patrzy na niego wyczekująco.

— Tak? — zapytał.

— Rozsądnie byłoby wyznaczyć koronację na jutro — odparła Babcia. — Niedobrze, by królestwo nie miało władcy. Nie lubi tego.

Wstała, odsunęła krzesło, podeszła i wzięła Tomjona za rękę. Ruszył za nią pokornie do tronu. Tam oparła mu dłonie na ramionach i zmusiła, by usiadł na wytartych, czerwonych aksamitnych poduszkach.

Zazgrzytały odsuwane ławy i stołki. Tomjon rozejrzał się przerażony.

— Co się dzieje? — zapytał.

— Spokojnie. Będą kolejno podchodzić i przysięgać ci wierność. Kiwaj uprzejmie głową i pytaj każdego, czym się zajmuje i czy jest zadowolony. Aha, i lepiej oddaj im koronę.

Tomjon zdjął ją szybko.

— Po co? — zapytał.

— Chcą ci ją ofiarować.

— Przecież już ją mam! Babcia westchnęła ciężko.

— Tylko w tym, jak mu tam, rzeczywistym sensie — wyjaśniła. — Chodzi o coś bardziej ceremonialnego.

— To znaczy nierzeczywistego?

— Tak. Ale o wiele ważniejszego. Tomjon ścisnął poręcze tronu.

— Sprowadź mi Hwela — polecił.

— Nie, musisz to robić jak należy. To ważne, rozumiesz. Najpierw rozmawiasz z…

— Powiedziałem: sprowadź mi krasnoluda. Nie słyszałaś, kobieto?

Tym razem Tomjon wymówił to właściwym głosem z odpowiednią intonacją, ale Babcia dzielnie stawiła mu czoło.

— Chyba nie całkiem zdajesz sobie sprawę, do kogo mówisz, młody człowieku — rzekła.

Tomjon uniósł się nieco. Grał już wielu królów i większość nie należała do władców, którzy ściskają ręce podwładnym i pytają, czy są zadowoleni z pracy. O wiele częściej byli typem królów, którzy rzucają ludzi do bitwy o piątej w mroźny ranek, a jednak potrafią ich przekonać, że to lepsze niż leżenie w łóżku. Tomjon przywołał ich wszystkich w pamięci i potraktował Babcię z królewską wyższością, dumą i arogancją.

— Myśleliśmy, że zwracamy się do poddanej — oświadczył. — A teraz czyń, co rozkazaliśmy.

Przez kilka sekund Babcia z absolutnie nieruchomą twarzą zastanawiała się, co dalej. Potem uśmiechnęła się do siebie i rzuciła swobodnie:

— Jak sobie życzysz.

Po chwili wyrwała z siedzenia wciąż piszącego Hwela.

Krasnolud skłonił się sztywno.

— Żadnych takich — warknął Tomjon. — Co mam robić?

— Nie wiem. Chcesz, żebym ci napisał mowę dziękczynną?

— Mówiłem przecież: nie chcę być królem.

— To z mową dziękczynną mogą być kłopoty — przyznał krasnolud. — Czy dobrze się zastanowiłeś? Król to wspaniała rola.

— Ale jedyna, którą można grać!

— Hm… W takim razie zwyczajnie powiedz im „nie”.

— Tak po prostu? Czy to coś da?

— Zawsze warto spróbować.

Grupa dygnitarzy Lancre zbliżała się właśnie z koroną na poduszce. Wyraz ich twarzy znamionował głęboki szacunek połączony z cieniem zadowolenia z siebie. Nieśli koronę, jakby był to Prezent dla Grzecznego Chłopczyka.

Burmistrz Lancre chrząknął, zasłaniając usta dłonią.

— Przygotowanie uroczystej koronacji wymaga czasu — zaczął. — Chcielibyśmy jednak…

— Nie — rzekł Tomjon. Burmistrz zawahał się.

— Słucham?

— Nie przyjmę jej.

Burmistrz zawahał się znowu. Poruszył wargami, a oczy zaszkliły mu się lekko. Uznał, że wyraźnie gdzieś się zgubił i postanowił, że najlepiej będzie zacząć od początku.

— Przygotowanie uroczystej koronacji wymaga… — podjął.

— Nie wymaga — przerwał mu Tomjon. — Nie będę królem. Burmistrz zamykał i otwierał usta niczym karp.

— Hwel — szepnął Tomjon zrozpaczony. — Ty jesteś dobry w słowach.

— Problem, jaki tu widzimy — oświadczył krasnolud — polega na tym, że „nie” najwyraźniej nie mieści się w zakresie możliwości, jakie ci pozostają, kiedy otrzymujesz koronę. Mam wrażenie, że pogodziłby się z „może”.

Tomjon wstał i chwycił koronę. Uniósł ją nad głową niby tamburyn.

— Słuchajcie wszyscy! — zawołał. — Dziękuję za propozycję. To wielki zaszczyt. Ale nie mogę go przyjąć. Nosiłem więcej koron, niż moglibyście zliczyć, a jedyne królestwo, którym potrafię rządzić, ma z przodu kurtynę. Przykro mi.

Odpowiedziała mu martwa cisza. Chyba dobrał nieodpowiednie słowa.

— Drugi problem — rzucił swobodnie Hwel — to że tak naprawdę nie masz wyboru. Ty jesteś królem, rozumiesz? Na tę posadę zostajesz przyjęty w chwili urodzenia.

— Nie umiem dobrze rządzić!

— To bez znaczenia. Król to nie coś, w czym jesteś dobry. To coś, czym jesteś.

— Nie możesz mnie tu zostawić! Tu są tylko lasy!

Znowu poczuł duszący mroźny podmuch i w uszach mu zaszumiało. Przez chwilę zdawało mu się, że widzi zwiewnego jak mgła, wysokiego, smutnego mężczyznę, błagalnie wyciągającego rękę.

— Przykro mi — wyszeptał. — Naprawdę.

Przez niknącą sylwetkę zobaczył czarownice, obserwujące go z uwagą.

— Masz tylko jedną szansę — odezwał się z tylu Hwel. — Jeśli znajdzie się inny następca. Nie pamiętasz jakichś braci albo sióstr?

— Nikogo nie pamiętam, Hwel, ja…

Wśród czarownic znowu wybuchła gwałtowna dyskusja. A potem Magrat przemaszerowała przez salę, kroczyła niby fala przypływu, niby krew uderzająca do głowy, strącając z ramienia dłoń Babci Weatherwax, zmierzając do tronu jak grot strzały i ciągnąc za sobą Błazna.


* * *

— Hej tam!

— Halo!

— Hm, przepraszam, czy ktoś nas słyszy?

Zamek w górze pełen był gwaru i radości. Nikt nie słyszał błagalnych i rozgorączkowanych głosów, odbijających się echem w korytarzach lochów, z każdą godziną bardziej błagalnych i bardziej rozgorączkowanych.

— Hej tam! Przepraszam bardzo! Billem ma tą straszną… rzecz od szczurów. Jeśli wolno… Uaaa!

Pozwólmy kamerze umysłu przesuwać się wolno wzdłuż mrocznych korytarzy, ujmować mokrą pleśń, rdzewiejące łańcuchy, wilgoć, cienie…

— Czy ktoś nas słyszy? Tego już naprawdę za wiele! To chyba jakaś pomyłka, patrzcie, peruki się zdejmują…

Niech proszące echa gasną w zasnutych pajęczyną kątach, wśród pełnych gryzoni tuneli, póki nie staną się jedynie szmerem na granicy słyszalności.

— Hej! Hej, przepraszamy, pomocy!

Ktoś musi tu znowu przyjść. W tych dniach…


* * *

Jakiś czas później Magrat spytała Hwela, czy jest zwolennikiem długiego narzeczeństwa. Krasnolud przerwał pracę przy załadunku wozów. A w każdym razie nadzorowania załadunku. Realna fizyczna pomoc byłaby dość trudna, gdyż poprzedniego dnia pośliznął się na czymś i złamał nogę.

— Najwyżej tydzień — odparł. — Z popołudniówkami, ma się rozumieć.


* * *

Minął miesiąc. Jesienny zapach wilgotnej ziemi unosił się nad aksamitnie czarnymi wrzosowiskami, gdzie rozmyte światło gwiazd odbijało się w iskierce ognia. Głaz stał na miejscu, jednak gotów do ucieczki, gdyby w pobliżu pojawili się jacyś widzowie.

Czarownice siedziały w milczeniu. To spotkanie nie miało szans na pozycję w pierwszej setce najbardziej ekscytujących sabatów wszech czasów. Gdyby Musorgski je zobaczył, noc na łysej górze skończyłaby się wczesnym popołudniem. W końcu odezwała się Babcia Weatherwax.

— Myślę, że bankiet był udany.

— Najadłam się po uszy — oznajmiła z dumą Niania Ogg. — A moja Shirl pomagała w kuchni i przyniosła trochę resztek.

— Słyszałam — stwierdziła chłodno Babcia — że zginęło pół świni i trzy butelki musującego wina.

— To miło, że niektórzy pamiętają jeszcze o starszych — rzekła całkiem nie zawstydzona Niania. — Mam też kubek koronacyjny. — Wyjęła go. — Tu jest napisane „Viva Verence II Rex”. To zabawne, że nazywają go Rex. Ale nie uchwycili podobieństwa. Nie pamiętam, żeby uszko sterczało mu z głowy.

Po raz kolejny zapadło długie i straszliwie uprzejme milczenie. Wreszcie głos zabrała Babcia.

— Byłyśmy trochę zdziwione, że cię nie było, Magrat.

— Myślałyśmy, że będziesz siedziała na honorowym miejscu. Myślałyśmy, że się tam przeprowadziłaś. Magrat wpatrywała się we własne stopy.

— Nie byłam zaproszona — odparła cicho.

— A po co zaproszenie? — zdziwiła się Babcia. — Nas też nikt nie zapraszał. Ludzie nie zapraszają czarownic, po prostu wiedzą, że się zjawimy, jeśli nam przyjdzie ochota. I szybko znajdują dla nas miejsce — dodała z niejakim zadowoleniem.

— Widzicie, był bardzo zajęty. — Magrat zwracała się do swych stóp. — Porządkował wszystko… No wiecie. Jest bardzo mądry. W głębi.

— Bardzo trzeźwy młodzieniec — zgodziła się Niania.

— Zresztą dziś pełnia — przypomniała Magrat pospiesznie. — O pełni księżyca trzeba się zjawiać na sabacie, nieważne, co jeszcze jest na rzeczy.

— Czyżbyście…? — zaczęła Niania Ogg, ale Babcia szturchnęła ją mocno pod żebro.

— Dobrze, że stara się zapanować nad królestwem — pocieszyła młodszą koleżankę Babcia. — To dowodzi rozsądku. Myślę, że prędzej czy później załatwi wszystkie zaległe sprawy. Królowanie to bardzo czasochłonne zajęcie.

— Tak — przyznała Magrat ledwie dosłyszalnie. Cisza, która nastąpiła, była niemal dotykalna. Przerwała ją Niania głosem jasnym i kruchym jak lód.

— Wiecie co? Przyniosłam ze sobą flaszkę wina z bąbelkami — oznajmiła. — Na wypadek gdyby on… gdyby… gdybyśmy miały ochotę się napić — dokończyła i machnęła butelką.

— Nie chcę — powiedziała smętnie Magrat.

— Napij się, dziewczyno — namawiała ją Babcia Weatherwax. — Dobrze ci zrobi na płuca. Noc jest chłodna.

Przyjrzała się Magrat, gdy księżyc wypłynął zza swojej chmury.

— Wiesz, włosy masz chyba trochę tłuste — zauważyła. — Wyglądają, jakbyś nie myła ich od miesiąca. Magrat wybuchnęła płaczem.


* * *

Ten sam księżyc świecił na niczym się nie wyróżniające miasteczko Rham Nitz, jakieś dziewięćdziesiąt mil od Lancre.

Tomjon wśród burzy oklasków zszedł ze sceny po ostatnim akcie Trolla z Ankh. Setka ludzi miała dziś wracać do domów zastanawiając się, czy trolle naprawdę są takie złe, jak zawsze sądzili. Oczywiście, to w żaden sposób nie przeszkodzi im nie cierpieć trolli tak samo jak dotąd.

Hwel poklepał go po ramieniu. Chłopak siedział przy stole charakteryzacyjnym i zdrapywał gęstą szarą maź, pod którą miał wyglądać jak chodząca skała.

— Dobra robota — pochwalił krasnolud. — Scena miłosna w sam raz. A kiedy się odwróciłeś i ryknąłeś na maga, nie wierzę, żeby na sali zostało jedno suche siedzenie.

— Wiem.

Hwel zatarł ręce.

— Możemy sobie dzisiaj pozwolić na tawernę — stwierdził. — Więc gdybyśmy tylko…

— Będziemy spać na wozach — odparł stanowczo Tomjon, oglądając się w odłamku lustra.

— Ale wiesz, ile Bła… ile król nam dał? Wystarczy na puchowe łoża przez całą drogę do domu.

— Będą sienniki i porządny zysk. A za zysk kupimy ci bogów z nieba i demony z piekła, i tyle zapadni, że ich nie zliczysz, moja ozdobo trawnika.

Dłoń Hwela spoczęła na ramieniu Tomjona. Potem krasnolud powiedział:

— Masz rację, szefie.

— Pewnie, że mam. Jak ci idzie sztuka?

— Hm? Jaka sztuka? — spytał niewinnie Hwel. Tomjon ostrożnie zdjął gipsowy fałd czołowy.

— Przecież wiesz. Ta sztuka. O królu Lancre.

— A, ta. Idzie jakoś, idzie. W tych dniach powinienem ją skończyć. — Hwel szybko zmienił temat. — Wiesz, wystawiając w miastach po drodze moglibyśmy dojechać do rzeki i popłynąć barką do domu. Przyjemnie by było, co?

— Ale możemy wracać lądem, grać w miasteczkach po drodze i zebrać więcej gotówki. Tak będzie lepiej, prawda? — Tomjon uśmiechnął się. — Dzisiaj zebraliśmy sto trzy miedziaki; liczyłem w czasie mowy Sądu. To prawie sztuka srebra ponad koszta.

— Jesteś synem swego ojca, nie ma wątpliwości — stwierdził Hwel.

Tomjon przyjrzał się sobie w lustrze.

— Tak — przyznał. — Chyba lepiej, gdybym był.


* * *

Magrat nie lubiła kotów i nienawidziła samej myśli o pułapkach na myszy. Zawsze uważała, że z takimi stworzeniami jak myszy możliwe jest zawarcie swego rodzaju umowy, by cała dostępna żywność była dzielona w najlepszym interesie obu stron. Był to pogląd wyjątkowo humanitarny, inaczej mówiąc taki, którego myszy nie podzielały. Dlatego jej zalana księżycowym blaskiem kuchnia wydawała się żywa.

Kiedy zabrzmiało pukanie do drzwi, cała podłoga rzuciła się pod ściany.

Po kilku sekundach pukanie się powtórzyło. Znowu nastała cisza. A potem stukanie zatrzęsło drzwiami na zawiasach.

— Otwierać w imieniu króla! — krzyknął głos.

— Nie musicie tak krzyczeć — upomniał go drugi głos. — Po co krzyki? Nie kazałem wam przecież krzyczeć. Takie krzyki każdego mogą wystraszyć.

— Przepraszam, sire! To należy do moich obowiązków, sire!

— Może zapukajcie jeszcze raz. Tylko tym razem delikatnie. Stukanie było może trochę cichsze. Spadł fartuch Magrat, wiszący na haczyku wbitym w drzwi.

— Jesteście pewni, że sam nie mogę tego robić?

— Nie uchodzi, żeby król stukał do drzwi nędznego domku. Proszę zostawić to mnie. OTWIERAĆ W IMIENIU…

— Sierżancie!

— Przepraszam, sire. Zapomniałem się.

— Sprawdźcie skobel.

Rozległ się odgłos czyjegoś intensywnego wahania.

— Nie podoba mi się to, sire. Może być niebezpiecznie. Gdybym miał coś doradzić, sire, podpaliłbym strzechę.

— Podpalił?

— Tak, sire. Zawsze to robimy, kiedy nie otwierają drzwi. Od razu wychodzą.

— Nie sądzę, żeby to było właściwe, sierżancie. Raczej sprawdzę skobel, jeśli wam to nie przeszkadza.

— Serce mi pęka, gdy na to patrzę, sire.

— Cóż, przykro mi.

— Moglibyście, sire, pozwolić mi przynajmniej je wyważyć.

— Nie!

— A może bym podłożył ogień pod wygódkę?

— Wykluczone.

— Ten kurnik w kącie zająłby się na…

— Sierżancie!

— Sire!

— Wracajcie do zamku.

— Jak to? I zostawić was samego, sire?

— Sierżancie, chodzi o sprawę wyjątkowo delikatną. Jestem pewien, że wasze zalety są nieocenione, niemniej jednak w pewnych sytuacjach nawet król musi zostać sam. Rozumiecie, chodzi o młodą kobietę.

— Ach… Rozumiem, sire.

— Dziękuję. Pomóżcie mi zsiąść.

— Przepraszam za to wszystko, sire. Byłem nietaktowny.

— Nie ma o czym mówić.

— Gdybyście potrzebowali pomocy, żeby ją rozpalić…

— Proszę… Wracajcie do zamku, sierżancie.

— Tak jest, sire. Skoro jesteście pewni, sire… Dziękuję, sire.

— Sierżancie…

— Słucham, sire.

— Potrzebny mi ktoś, kto odwiezie moją czapkę i dzwonki do Gildii Błaznów w Ankh-Morpork, skoro ją opuszczam. Mam wrażenie, że jesteście idealnym człowiekiem do tej misji.

— Dziękuję, sire. Bardzo jestem zobowiązany.

— To wasz, hm, zapał do służby. I jeszcze coś…

— Tak, sire?

— Dopilnujcie, żeby położyli was spać w pokojach gościnnych.

— Tak jest, sire. Dziękuję, sire.

Zabrzmiał stukot kopyt oddalającego się konia. Kilka sekund później brzęknął skobel i Błazen wsunął się do wnętrza.

Wejście nocą do kuchni czarownicy wymaga niezwykłej odwagi. Chyba jednak nie większej niż noszenie fioletowej, haftowanej na brzegach koszuli z aksamitnymi rękawami. Co prawda miała pewną zaletę: nie było przy niej dzwonków.

Błazen przywiózł butelkę musującego wina i bukiet kwiatów. Jedno i drugie w drodze straciło świeżość. Położył je na stole i usiadł przy gasnącym ogniu na kominku.

Przetarł oczy. Miał za sobą ciężki dzień. Czuł, że nie jest dobrym królem, miał jednak ogromne doświadczenie. Przez całe życie starał się być kimś, kim nie był. Ciężko pracował, żeby to osiągnąć. O ile wiedział, żaden z jego poprzedników tego nie próbował.

Miał mnóstwo pracy, mnóstwo do naprawienia, mnóstwo do zorganizowania…

A przede wszystkim musiał jakoś rozwiązać problem księżnej. Czuł, że słusznie zrobił, przenosząc ją do wygodniejszej celi w jednej z przewiewnych zamkowych wież. Była w końcu wdową. Powinien być dobry dla wdów. Ale dobrocią niewiele u księżnej zyskiwał; nie rozumiała jej i myślała, że to tylko słabość. Bardzo się bał, że w końcu trzeba będzie ściąć jej głowę.

Nie, królowanie to nic zabawnego. Ucieszyła go ta myśl. Przynajmniej tyle zyskał.

Po chwili zapadł w sen.


* * *

Księżna nie spała. W tej chwili była w połowie wysokości wieży, na linie ze związanych prześcieradeł. Miniony dzień spędziła wydłubując stopniowo zaprawę wokół prętów w oknie, chociaż prawdę mówiąc, przez przeciętny mur w zamku Lancre można by się przebić kawałkiem sera. Dureń! Dał jej sztućce i dużo pościeli. Tak właśnie reagują ci ludzie. Pozwalają, by strach myślał zamiast nich. Bali się jej, chociaż wierzyli, że mają ją w swojej mocy (a słabi nigdy nie mają silnych w swej mocy, nigdy naprawdę). Gdyby sama wtrąciła się do więzienia, przeżyłaby niemałą satysfakcję sprawiając, iż pożałowałaby, że w ogóle przyszła na świat. Ale oni dali jej koce i martwili się o nią.

Cóż… Wróci tu. Czekał na nią wielki świat, a potrafiła tak pociągać za sznurki, by ludzie robili to, co chciała. Tym razem nie będzie się obarczać mężem. Słabeusz! Był najgorszy! Nie miał odwagi, by stać się tak zły, jaki był w głębi duszy, o czym wiedziała.

Wylądowała ciężko na mchu, odpoczęła chwilę, po czym z nożem w ręku przemknęła wzdłuż zamkowych murów do lasu.

Przedostanie się do granicy i tam przepłynie rzekę, a może zbuduje tratwę. Do rana będzie już za daleko, by zdołali ją odnaleźć. Zresztą wątpiła, czy w ogóle będą szukać.

Słabeusze!

Zadziwiająco szybko szła przez las. Były w nim w końcu trakty dość szerokie nawet dla wozów, a ona miała niezłe wyczucie kierunku. Poza tym musiała tylko iść w dół. Kiedy trafi na wąwóz, pójdzie z biegiem rzeki.

I nagle wydało jej się, że wokół jest zbyt wiele drzew. Wciąż widziała trakt, prowadzący mniej więcej we właściwym kierunku, ale drzewa po obu stronach rosły gęściej, niż można by się spodziewać. A kiedy próbowała zawrócić, za nią nie było już drogi. Oglądała się co chwila, na wpół oczekując, że zobaczy przesuwające się drzewa, ale zawsze stały ze stoickim spokojem, mocno zakorzenione w mchu.

Nie czuła wiatru, ale słyszała szelest liści.

— Dobrze — mruknęła pod nosem. — Niech będzie. I tak odchodzę. Chcę odejść. Ale wrócę.

Wtedy właśnie trakt doprowadził ją do polanki, której nie było tu wczoraj i nie będzie jutro — polanki, gdzie światło księżyca odbijało się od rozmaitych rogów, kłów i zwartych szeregów lśniących oczu.

Słabi zebrani razem są zapewne godni pogardy, ale księżna uświadomiła sobie, że unia silnych może stanowić poważniejszy problem.

Przez kilka sekund panowała cisza, zakłócana jedynie cichym posapywaniem. Potem księżna uśmiechnęła się, uniosła nóż i ruszyła do ataku.

Pierwsze szeregi zgromadzonych zwierząt rozstąpiły się przed nią, a potem zwarły na powrót. Nawet króliki.

Królestwo odetchnęło.


* * *

Na wrzosowiskach, w cieniu niebosiężnych szczytów, potężny nocny chór natury ucichł. Świerszcze przestały ćwierkać, umilkły pohukiwania sów, wilki miały ważniejsze sprawy.

Jedna pieśń niosła się echem od urwiska do urwiska, grzmiała w ukrytych wysoko kotlinach, zrywała miniaturowe lawiny. Przebijała się tajemnymi tunelami pod lodowcem i traciła ostatni ślad zrozumiałości, gdy dźwięczała między ścianami lodu.

By się przekonać, co takiego jest śpiewane, trzeba by wrócić do gasnącego ognia przy stojącym głazie, gdzie rezonanse i fale przeciwnych ech ogniskowały się na niewysokiej, starszej kobiecie machającej pustą butelką.

— Łabędzia w wodzie, białego jak kreda. I tylko jeża…

— Najlepiej smakuje z samego dna butelki — oświadczyła Magrat, starając się przekrzyczeć śpiew.

— Zgadza się — przyznała Babcia i wychyliła kubek.

— Zostało jeszcze?

— Sądząc po głosie, Gytha wykończyła wszystko. Siedziały wśród pachnącego wrzosu i patrzyły na księżyc.

— No i mamy króla — stwierdziła Babcia. — Koniec kłopotów.

— Tylko dzięki tobie i Niani. — Magrat czknęła.

— Dlaczego?

— Nikt by mi nie uwierzył, gdybyście nie przemówiły.

— Tylko dlatego że nas poproszono.

— Tak, ale wszyscy wiedzą, że czarownice nie kłamią. To było najważniejsze. Wiesz, wszyscy widzieli, że są bardzo podobni, ale to mógł być przypadek. Wiesz… — Magrat zarumieniła się. — Sprawdziłam, co to jest droit de seigneur. Mateczka Whemper miała słownik.

Niania Ogg przerwała śpiew.

— No tak — powiedziała Babcia Weatherwax. — Cóż… Magrat zdała sobie sprawę, że atmosfera stała się nieco napięta.

— Powiedziałyście prawdę, tak? — upewniła się. — Rzeczywiście są braćmi, tak?

— O tak — potwierdziła Gytha Ogg. — Zdecydowanie. Byłam przy jego matce, kiedy twój… kiedy nowy król się rodził. I przy królowej, kiedy rodziła małego Tomjona. Powiedziała mi, kim jest ojciec.

— Gytho!

— Przepraszam.

Wino uderzało Magrat do głowy, ale kółka zębate w mózgu jakoś się jeszcze kręciły.

— Chwileczkę…

— Pamiętam ojca Błazna… — Niania Ogg mówiła powoli i wyraźnie. — Bardzo atrakcyjny młody człowiek. Nie zgadzał się ze swoim tatą, wiesz, ale przyjeżdżał od czasu do czasu. Zobaczyć się z przyjaciółmi.

— Łatwo nawiązywał przyjaźnie — dodała Babcia.

— Z damami — zgodziła się Niania. — Był prawdziwym atletą, pamiętasz? Wspinał się na mury jak po drabinie. Tak słyszałam.

— Był bardzo popularny u dworu — dodała Babcia. — Tyle wiem.

— O tak. W każdym razie u królowej.

— Król tak często wyjeżdżał.

— To ten jego droit. Zawsze gdzieś się z nim włóczył. Rzadko wracał na noc do domu.

— Chwileczkę — powtórzyła Magrat. Spojrzały na nią obie.

— Tak? — spytała Babcia.

— Powiedziałyście wszystkim, że są braćmi i że Verence jest starszy!

— Zgadza się.

— I pozwoliłyście im wierzyć, że… Babcia Weatherwax otuliła się chustą.

— Prawdomówność była konieczna — wyjaśniła. — Ale nikt nie żądał uczciwości.

— Nie, nie. Chcesz powiedzieć, że król Lancre tak naprawdę nie jest…

— Chcę powiedzieć — przerwała jej stanowczo Babcia — że mamy króla, który jest nie gorszy niż większość, a lepszy niż wielu, i który nosi głowę na karku. Oraz…

— Nawet jeśli to przerywa sukcesję — rzekła Niania.

— Oraz że duch starego króla spoczął szczęśliwy w spokoju, odbyła się uroczysta koronacja, a niektóre z nas dostały kubki, do których nie miały właściwie prawa, bo były przeznaczone dla dzieciaków. Ogólnie rzecz biorąc, sprawy mogły się ułożyć o wiele gorzej niż teraz. A właśnie ułożenie spraw jest najważniejsze.

— Ale on nie jest naprawdę królem!

— Mógłby być — mruknęła Niania.

— Przecież mówiłaś…

— Kto wie? Zmarła królowa nie była dobra w rachunkach. Zresztą on nie wie, że nie jest z królewskiego rodu.

— A ty mu nie powiesz, prawda?

Magrat popatrzyła na księżyc. Przesuwało się przez niego kilka chmur.

— Nie — rzekła.

— No i dobrze. Zresztą pomyśl: ród królewski musi się od kogoś zaczynać. I równie dobrze może się zacząć od niego. Wygląda na to, że traktuje władzę bardzo poważnie, a to więcej, niż można się spodziewać po większości z nich. Nada się.

Magrat uświadomiła sobie, że przegrała. Z Babcią Weatherwax każdy przegrywał, ciekawe było tylko, w jaki sposób.

— I tak jestem zdziwiona waszym podejściem — stwierdziła. — Jesteście czarownicami. To znaczy, że muszą was obchodzić takie rzeczy jak prawda, tradycja i przeznaczenie…

— Tu właśnie wszystko pokręciłaś — przerwała jej Babcia. — Przeznaczenie rzeczywiście jest ważne, ale ludzie mylą się sądząc, że nimi kieruje. Jest odwrotnie.

— Lecieć przeznaczenie — zgodziła się Niania. Babcia spojrzała na nią surowo.

— Poza tym nie myślałaś chyba, że łatwo być czarownicą, co?

— Uczę się — odparła Magrat. Spojrzała ponad wrzosowiskiem w stronę, gdzie nad horyzontem jarzył się wąski, czerwony pasek świtu. — Muszę się zbierać — dodała. — Wcześnie się robi.

— Ja też — zgodziła się Niania Ogg. — Nasza Shirl się dąsa, jeśli mnie nie ma, kiedy przychodzi zrobić śniadanie. Babcia starannie zdeptała resztki ognia.

— Rychłoż się zejdziem znów? — spytała. — Hm… Trzy czarownice spojrzały po sobie z zakłopotaniem.

— W przyszłym miesiącu będę zajęta — powiedziała Niania. — Urodziny i różne takie. Poza tym nazbierało się pracy przez to całe zamieszanie. Same wiecie. I o duchach trzeba pomyśleć.

— Sądziłam, że odesłałaś je do zamku — zdziwiła się Babcia.

— Nie chciały wracać. A szczerze mówiąc, przyzwyczaiłam się do nich. Dotrzymują mi towarzystwa wieczorami. Już prawie nie krzyczą.

— To miło. A ty, Magrat?

— Zawsze jakoś o tej porze roku jest mnóstwo pracy, nie zauważyłaś?

— Istotnie — przyznała uprzejmie Babcia Weatherwax. — Nie warto wiązać się ścisłymi terminami, prawda? Zostawmy tę kwestię otwartą. Zgoda?

Pokiwały głowami. A potem, gdy nowy dzień rozjaśniał okolicę, trzy czarownice samotne, zajęte własnymi myślami, wróciły do domu.

Istnieje szkoła filozoficzna twierdząca, że czarownice i magowie nigdy nie mogą wrócić do domu. Ale one wróciły, mimo to.

Загрузка...