Huczała wichura. Błyskawice raz po raz kłuły ziemię, niby niezręczny skrytobójca. Grom przetaczał się tam i z powrotem — po ciemnych, chłostanych deszczem wzgórzach.
Noc była czarna jak wnętrze kota. Można by uwierzyć, że właśnie w taką noc bogowie przesuwają ludzi niczym pionki na szachownicy losu. Pośród tej burzy żywiołów ogień migotał pod ociekającymi krzewami kolcolistu jak obłęd w oczach łasicy. Oświetlał trzy przygarbione postacie. Kiedy zabulgotał kociołek, ktoś zajęczał przeraźliwie:
— Rychłoż się zejdziem znów? Zapadło milczenie.
Aż w końcu ktoś inny odpowiedział tonem o wiele bardziej zwyczajnym:
— Myślę, że dam radę w przyszły wtorek.
Przez bezdenną otchłań kosmosu płynie gwiezdny żółw Wielki A’Tuin, niosąc na grzbiecie cztery ogromne słonie, dźwigające na barkach ciężar świata Dysku. Maleńki księżyc i słońce krążą wokół nich po skomplikowanych orbitach, powodujących zmiany pór roku. Nigdzie indziej we wszechświecie nie zdarza się, by słoń musiał przesunąć nogę, zwalniając drogę dla słońca.
Być może, nigdy nie uda się wyjaśnić, dlaczego właściwie tak jest. Może Stwórca wszechświata znudził się typowymi problemami nachylenia osi, albedo i prędkości obrotowych. I postanowił chociaż raz się zabawić.
Z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że bogowie tego świata nie grają w szachy — i tak jest istotnie. Nie mają dostatecznej wyobraźni. Bogowie wolą proste, okrutne gry, gdzie Nie Osiągasz Transcendencji, ale Trafiasz Prosto w Otchłań. Kluczem do zrozumienia wszelkiej religii jest fakt, że dla boga najlepszą zabawą są Węże i Drabiny z nasmarowanymi tłuszczem szczeblami.
To magia spaja świat Dysku — magia generowana jego obrotami, magia przędzona jak jedwab z pierwotnej struktury egzystencji i zszywająca rany rzeczywistości.
Wiele z tych nici kończy się w Ramtopach, górach ciągnących się od zamarzniętych ziem wokół Osi poprzez długi archipelag aż do ciepłych mórz, w nieskończoność przelewających się nad Krawędzią w przestrzeń.
Pierwotna magia strzela niewidzialnymi iskrami pomiędzy jednym szczytem a drugim i uziemia się w górach. Ramtopy dostarczają światu większości magów i czarownic. W Ramtopach liście na drzewach poruszają się, chociaż nie ma wiatru. Wieczorami głazy wychodzą na przechadzkę.
Czasami nawet ziemia wydaje się żywa.
A czasami także niebo.
Burza naprawdę dawała z siebie wszystko. Miała swoją wielką szansę. Przez całe lata wędrowała po prowincji, wypełniając pożyteczne prace jako szkwał, nabierała doświadczenia, nawiązywała kontakty, od czasu do czasu zaskakiwała niczego nie podejrzewających pasterzy albo łamała młode dęby. A teraz wolne miejsce w pogodzie dało jej okazję, by się wykazać. Rozbudowywała rolę w nadziei, że zauważy ją któryś z wielkich klimatów.
To była dobra burza. Cechowała ją godna uwagi żywiołowość i pasja. Krytycy zgodnie oceniali, że jeśli tylko nauczy się panować nad swymi gromami, będzie w najbliższych latach burzą wartą zobaczenia.
Lasy huczały oklaskami, pełne mgieł i zerwanych liści.
W takie noce, jak już wspomniano, bogowie rozgrywają gry inne niż szachy. Grają losami ludzi i tronami królów. Nie wolno zapominać, że zawsze oszukują, do samego końca…
Po wyboistej leśnej drodze pędził powóz. Podskakiwał gwałtownie, gdy koła trafiały na korzenie drzew. Woźnica poganiał zaprząg, a rozpaczliwe trzaski bata zgrabnie akcentowały ryk huraganu nad głową.
Za nim… bardzo blisko za nim i coraz bliżej… mknęli trzej zakapturzeni jeźdźcy.
W takie noce dokonują się złe uczynki. Dobre również, ma się rozumieć. Ale ogólnie rzecz biorąc, głównie te złe.
W takie noce czarownice wyruszają w świat. No, może nie całkiem w świat. Nie lubią obcej kuchni, nie są pewne wody, a w dodatku szamani stale zajmują im leżaki. Ale dzisiaj zza porwanych chmur wyłaniał się księżyc w pełni, szarpane wiatrem powietrze pełne było szeptów i bardzo wyraźnego posmaku magii.
Na swej polanie w lesie rozmawiały czarownice. — We wtorek mam przypilnować dzieciaka — oświadczyła jedna z nich. Nie nosiła kapelusza, a tylko burzę siwych loków, tak gęstych, że przypominały hełm. — Najmłodszego naszego Jasona. Ale może być piątek. Pospiesz się z herbatą, skarbie. Gardło mi zaschło na wiór.
Najmłodsza z trójki westchnęła i chochlą przelała trochę wrzątku z kociołka do imbryka.
Trzecia czarownica poklepała ją przyjaźnie po ręku.
— Ładnie to powiedziałaś — zapewniła. — Musisz jeszcze popracować nad zgrzytaniem. Mam rację, Nianiu Ogg?
— Zgrzytanie zawsze się przyda — zgodziła się czym prędzej Niania Ogg. — Widzę, że Mateczka Whemper, niechodpoczywawspokoju, dobrze cię wprawiła w zezie.
— Przyzwoity zez — przyznała Babcia Weatherwax.
Najmłodsza, nosząca imię Magrat Garlick, uspokoiła się wyraźnie. Żywiła wielki szacunek dla Babci Weatherwax. W całych Ramtopach było wiadome, że panna Weatherwax rzadko kiedy bywa z czegoś zadowolona. Jeśli stwierdziła, że to przyzwoity zez, to oczy Magrat zaglądały pewnie w dziurki nosa.
W przeciwieństwie do magów, którzy najbardziej ze wszystkiego lubią skomplikowaną hierarchię, czarownice nie dbają o ustaloną strukturę rozwoju kariery zawodowej. Każda z nich sama decyduje, czy przyjąć do siebie jakąś dziewczynę i po śmierci przekazać jej swój teren. Czarownice nie są z natury towarzyskie, przynajmniej wobec innych czarownic, i z pewnością nie mają żadnych przywódczyń.
Babcia Weatherwax była najbardziej szanowaną ze wszystkich przywódczyń, których nie miały.
Magrat lekko drżały ręce, kiedy parzyła herbatę. Oczywiście, czuła się zaszczycona, ale i zdenerwowana, że przypadło jej zacząć pracę wioskowej czarownicy pomiędzy Babcią i — z drugiej strony lasu — Nianią Ogg. Sama wpadła na pomysł, by utworzyć miejscowy sabat. Miała wrażenie, że tak będzie bardziej… no… bardziej okultystycznie. Ku jej zdumieniu, dwie czarownice zgodziły się, a przynajmniej nie odmówiły zbyt stanowczo.
— Rabat? — zdziwiła się Niania Ogg. — A po co nam wspólny rabat?
— Jej chodzi o sabat, Gytho — wyjaśniła Babcia Weatherwax. — No wiesz, jak za dawnych lat. Spotkanie.
— Potupiemy? — spytała Niania Ogg z nadzieją.
— Żadnych tańców — uprzedziła Babcia. — Nie przepadam za tańcami. Ani śpiewami, ani nadmiernym podnieceniem, ani zabawą z różnymi maściami i tym podobnie.
— Dobrze ci zrobi takie wiście — oświadczyła z zachwytem Niania.
Magrat była trochę rozczarowana w kwestii tańca i zadowolona, że nie zdradziła jednego czy drugiego pomysłu, który jej chodził po głowie. Sięgnęła po przyniesione z domu zawiniątko. To był jej pierwszy sabat i postanowiła, że wypadnie jak należy.
— Może ktoś ma ochotę na słodką bułeczkę? — zaproponowała.
Babcia dobrze się przyjrzała, zanim odgryzła pierwszy kęs. Każda bułeczka miała symbol nietoperza na wierzchu. Oczka nietoperzy Magrat zrobiła z rodzynek.
Powóz przebił się między drzewami na skraju lasu, wjechał na kamień, przez moment jechał na dwóch kołach, wyprostował się wbrew wszelkim prawom równowagi i pognał dalej. Jednak wyraźnie zwolnił. Hamowało go zbocze.
Woźnica stanął na nogi, w stylu powożących rydwanami, odgarnął z czoła włosy i wpatrzył się w mrok. Nikt nie mieszkał u podnóża samych Ramtopów, a jednak widział przed sobą światło. Dzięki wszystkiemu, co łaskawe… To naprawdę światło. Za jego plecami w dach powozu wbiła się strzała.
Tymczasem król Verence, władca Lancre, dokonywał odkrycia.
Jak większość ludzi — w każdym razie większość ludzi w wieku poniżej sześćdziesiątki — Verence nie dręczył swego umysłu rozważaniami, co się dzieje z człowiekiem po śmierci. Jak większość ludzi od samego zarania dziejów zakładał, że w końcu wszystko samo się jakoś ułoży.
I — jak większość ludzi od zarania dziejów — był teraz martwy. Leżał u stóp schodów w zamku Lancre, ze sztyletem w plecach.
Usiadł i stwierdził ze zdumieniem, że kiedy ktoś, o kim chciałby myśleć jako o sobie, siedział, coś bardzo podobnego do jego ciała pozostało w pozycji leżącej na podłodze.
To całkiem dobre ciało, uznał, po raz pierwszy oglądając je z zewnątrz. Zawsze był do niego przywiązany, choć musiał przyznać, że w tej chwili sytuacja uległa zmianie. Było potężnie i dobrze umięśnione. Dbał o nie. Wyhodował mu wąsy i długie faliste włosy. Pilnował, żeby dostarczać mu wielu zdrowych ćwiczeń na świeżym powietrzu i dużo czerwonego mięsa. A teraz, kiedy ciało bardzo by mu się przydało, akurat go zawiodło. A raczej opuściło.
W dodatku musiał jakoś ustosunkować się do stojącej tuż obok wysokiej, chudej postaci. Skrywała się pod czarną szatą z kapturem; jedna ręka, wysunięta spomiędzy fałd i ściskająca wielką kosę, zbudowana była z kości.
Kiedy człowiek już umrze, pewne rzeczy rozpoznaje instynktownie.
WITAM.
Verence wyprostował się na pełną wysokość, a raczej to, co byłoby pełną wysokością, gdyby ta jego część, do której określenie takie mogłoby się odnosić, nie leżała teraz na podłodze oczekując przyszłości, w której jedynie słowo „głębokość” byłoby na miejscu.
— Jestem królem, zechciej pamiętać — powiedział.
BYŁEŚ, WASZA WYSOKOŚĆ.
— Co? — warknął Verence.
POWIEDZIAŁEM: BYŁEŚ. NAZYWA SIĘ TO CZASEM PRZESZŁYM. WKRÓTCE SIĘ DO NIEGO PRZYZWYCZAISZ.
Wysoka postać zastukała kościanymi palcami o drzewce kosy. Była wyraźnie czymś poirytowana.
Jeśli się zastanowić, pomyślał Verence, to ja też jestem poirytowany.
Pewne wyraźne, oczywiste w tej sytuacji sugestie przebijały się nawet przez obłąkaną, brawurową głupotę, stanowiącą zasadniczą część królewskiego charakteru. Verence uświadamiał sobie powoli, że niezależnie od tego, w jakim królestwie się obecnie znalazł, to nie on jest w nim królem.
— Czy jesteś Śmiercią, przyjacielu? — zapytał.
MAM WIELE IMION.
— A którego obecnie używasz? — zapytał Verence z nieco większym szacunkiem.
Wokół nich kłębili się ludzie. Co gorsza, sporo osób kłębiło się także przez nich, jak duchy.
— A więc to Felmet — dodał król, spoglądając na postać przyczajoną na szczycie schodów i obscenicznie zadowoloną. — Ojciec zawsze mi powtarzał, że nie powinienem odwracać się do niego plecami. Dlaczego nie jestem wściekły?
GRUCZOŁY, wyjaśnił krótko Śmierć. ADRENALINA I TAK DALEJ. I EMOCJE. NIE MASZ ICH. JEDYNE, CO CI POZOSTAŁO, TO MYŚL.
Wyraźnie podjął jakąś decyzję.
TO WBREW REGUŁOM, mówił dalej, jakby do siebie. ALE KIM JA JESTEM, ŻEBY SIĘ SPIERAĆ?
— Kim, istotnie.
SŁUCHAM?
— Powiedziałem: kim, istotnie.
CICHO BĄDŹ.
Śmierć przechylił czaszkę na bok, jakby wsłuchiwał się w wewnętrzny głos. Opadł mu kaptur i martwy król zauważył, że Śmierć przypomina gładki szkielet pod każdym względem prócz jednego: oczodoły płonęły mu błękitem nieba. Verence nie czuł strachu — trudno czuć strach, jeśli elementy do niego niezbędne stygną właśnie o kilka stóp obok, a w dodatku nigdy w życiu niczego się nie bał i nie miał ochoty zaczynać w tej chwili. Po części z powodu braku wyobraźni, ale też dlatego że był jednym z tych rzadkich osobników całkowicie zogniskowanych w czasie.
Większość ludzi jest inna. Przeżywają swoje krótkie życie w rodzaju temporalnego rozmycia wokół punktu, gdzie znajduje się ich ciało: przewidują przyszłość albo nie umieją porzucić przeszłości. Zwykle są tak zajęci myśleniem, co zdarzy się za chwilę, że to, co zdarza się teraz, poznają jedynie drogą wspomnień. Taka jest większość. Uczą się strachu, ponieważ potrafią naprawdę przewidzieć — daleko poniżej poziomu świadomości — co się wydarzy. Dla nich to już się wydarza.
Verence zawsze żył tylko w teraźniejszości. To znaczy aż do teraz.
Śmierć westchnął.
PEWNIE NIKT CIĘ O NICZYM NIE UPRZEDZIŁ, rzekł zniechęcony.
— Słucham?
ŻADNYCH PRZECZUĆ? NIEZWYKŁYCH SNÓW? SZALONYCH WIESZCZÓW WYKRZYKUJĄCYCH RÓŻNE RZECZY NA ULICY?
— O czym? O umieraniu?
NIE, RACZEJ NIE. ZBYT WIELE OCZEKUJĘ, mruknął zgryźliwie Śmierć. WSZYSTKO ZRZUCAJĄ NA MNIE.
— Kto zrzuca? — zdumiał się Verence.
LOS. PRZEZNACZENIE. I CAŁA RESZTA. Śmierć położył królowi dłoń na ramieniu. RZECZ W TYM, OBAWIAM SIĘ, ŻE MASZ ZOSTAĆ DUCHEM.
— Aha… — Król spojrzał na swoje ciało, które wydało mu się dość trwałe. A potem ktoś przez nie przeszedł.
NIE DENERWUJ SIĘ TYM.
Verence przyglądał się, jak słudzy z szacunkiem wynoszą z holu jego sztywne zwłoki.
— Spróbuję — mruknął.
ZUCH.
— Ale obawiam się, że nic mi nie wyjdzie z białych prześcieradeł i dzwonienia łańcuchami — dodał. — Czy muszę snuć się bez celu, jęczeć i wrzeszczeć?
Śmierć wzruszył ramionami.
A CHCESZ? zapytał.
— Nie.
W TAKIM RAZIE NA TWOIM MIEJSCU BYM SIĘ TYM NIE PRZEJMOWAŁ.
Z głębin swej ciemnej szaty wyjął klepsydrę i przyjrzał się jej uważnie.
NAPRAWDĘ MUSZĘ JUŻ LECIEĆ, oświadczył.
Odwrócił się na pięcie, zarzucił kosę na ramię i ruszył przez ścianę holu.
— Chwileczkę! Zaczekaj! — krzyknął Verence i pobiegł za nim. Śmierć nie obejrzał się. Verence ruszył za nim przez mur; przypominało to wędrówkę we mgle.
— Czy to wszystko? — zapytał. — Chcę wiedzieć, jak długo mam być duchem. Dlaczego jestem duchem? — Zatrzymał się i wzniósł władczo nieco prześwitujący palec. — Stój! Rozkazuję ci!
Śmierć smętnie pokręcił głową i przeszedł przez kolejną ścianę. Król pospieszył w jego ślady, zachowując tyle godności, ile zdołał. Znalazł Śmierć poprawiającego uprząż na wielkim białym koniu, stojącym na blankach. Koń miał na pysku worek z obrokiem.
— Nie możesz mnie tak zostawić — rzekł król widząc, że właśnie to wkrótce się stanie.
Śmierć odwrócił się do niego.
MOGĘ, oświadczył. JESTEŚ UPIOREM. DUCHY ZAMIESZKUJĄ ŚWIAT POMIĘDZY KRAINĄ ŻYWYCH I KRAINĄ UMARŁYCH. NIE JA ZA NIE ODPOWIADAM. Poklepał króla po ramieniu. NIE MARTW SIĘ. TO NIE POTRWA WIECZNIE.
— To dobrze.
ALE MOŻE SIĘ WYDAWAĆ WIECZNOŚCIĄ.
— A jak długo potrwa naprawdę?
DOPÓKI NIE WYPEŁNISZ SWEGO PRZEZNACZENIA, JAK SĄDZĘ.
— A skąd się dowiem, jakie to przeznaczenie? — wypytywał zrozpaczony król.
PRZYKRO MI, ALE W TYM NIE MOGĘ CI POMÓC.
— Jak mogę to odkryć?
JAK ROZUMIEM, TAKIE SPRAWY ZWYKLE SAME STAJĄ SIĘ OCZYWISTE, odparł Śmierć i wskoczył na siodło.
— A do tego czasu muszę nawiedzać to miejsce… — Verence rozejrzał się po murze obronnym. — I pewnie całkiem sam. Czy ktoś może mnie zobaczyć?
TAK… CI O PSYCHICZNYCH SKŁONNOŚCIACH. BLISCY KREWNI. I KOTY, OCZYWIŚCIE.
— Nie znoszę kotów.
Śmierć zesztywniał lekko, o ile to możliwe. Błękitne płomyki w jego oczach na moment zamigotały czerwienią.
ROZUMIEM, rzekł. Ton sugerował, że zgon jest zbyt dobry dla wrogów kotów. PRZYPUSZCZAM, ŻE LUBISZ WIELKIE, GROŹNE PSY.
— Szczerze mówiąc, tak. — Król spoglądał posępnie na wschodzące słońce. Psy… Będzie mu ich brakowało. A właśnie zapowiadał się świetny dzień na polowanie.
Ciekawe, czy duchy polują. Prawie na pewno nie, uznał. I pewnie też nie jedzą ani nie piją, a to już naprawdę przykre. Lubił tłumne, gwarne przyjęcia i wyżłopał[1] w życiu wiele kwart dobrego piwa. Zresztą złego również. Nigdy ich nie rozróżniał; dopiero następnego ranka.
Ponuro kopnął kamień i zauważył zniechęcony, że stopa przeszła na wylot. Żadnych polowań, pijaństwa, uczt, toastów, sokołów… Zaczynał sobie uświadamiać, że bez ciała trudno o cielesne rozkosze. I nagle życie wydało mu się warte przeżywania. A fakt, że go nie przeżywa, wcale nie poprawił mu humoru.
NIEKTÓRZY LUBIĄ BYĆ DUCHAMI, zauważył Śmierć.
— Hm — mruknął smętnie Verence.
SŁYSZAŁEM, ŻE TO NIE TAKIE STRASZNE. MOGĄ OBSERWOWAĆ, JAK SOBIE RADZĄ ICH POTOMKOWIE… PRZEPRASZAM, O CO CHODZI?
Ale Verence zniknął już w murze.
NIE ZWRACAJ NA MNIE UWAGI, rzucił urażony Śmierć. Rozejrzał się wokół wzrokiem spoglądającym poprzez czas, przestrzeń i dusze ludzkich istot. Zauważył lawinę w dalekim Klatchu, huragan w Howandalandzie i zarazę w Hergen.
PRACA, PRACA, wymruczał i spiął konia, który skoczył w niebo.
Verence pędził przez ściany własnego zamku. Jego stopy ledwie dotykały podłogi; co więcej, nierówności owej podłogi powodowały, że chwilami stopy w ogóle nie dotykały podłoża.
Będąc królem, Verence przyzwyczaił się traktować służących, jakby nie istnieli. Przenikanie przez nich w roli ducha było prawie tym samym. Jedyna różnica, to że nie ustępowali mu z drogi.
Dotarł do komnaty dziecinnej, spostrzegł wyłamane drzwi, rozrzuconą pościel…
Usłyszał tętent kopyt. Skoczył do okna, zobaczył własnego konia galopującego przez bramę między dyszlami karocy. Po kilku sekundach wyjechali za nim trzej jeźdźcy. Echo stukotu kopyt unosiło się przez moment na dziedzińcu i zamarło.
Król walnął pięścią w parapet; dłoń zanurzyła się na kilka cali w kamień.
Potem skoczył przez okno, nie dbając o wysokość, i na wpół przefrunął, na wpół przebiegł do stajni.
Zaledwie dwadzieścia sekund zajęło mu odkrycie, że do wielu rzeczy, których duchy nie mogą robić, należy dodać dosiadanie wierzchowca. Udało mu się wsiąść na siodło, a przynajmniej zawisnąć okrakiem w powietrzu o cal nad nim, ale kiedy koń wreszcie się spłoszył, przerażony dziwnym zjawiskiem poza uszami, Verence został na miejscu, dosiadając pięciu stóp świeżego powietrza.
Spróbował pobiec i dotarł aż do bramy, ale tu powietrze wokół niego zgęstniało jak smoła.
— Nie wyjdziesz — zabrzmiał smutny, starczy głos tuż za nim. — Musisz zostać tu, gdzie zostałeś zabity. To właśnie oznacza nawiedzanie. Możesz mi wierzyć. Wiem dobrze.
Babcia Weatherwax znieruchomiała z uniesioną do ust drugą słodką bułeczką.
— Coś się zbliża — oznajmiła.
— Zgadujesz po świerzbieniu palca? — zapytała podniecona Magrat. Wszystkiego o magii nauczyła się z książek.
— Świerzbieniu uszu — odparła Babcia. Uniosła brew i zerknęła na Nianię Ogg. Stara Mateczka Whemper była na swój sposób czarownicą wspaniałą, ale nazbyt marzycielską. Za dużo kwiatów, romantycznych uniesień i tak dalej.
Co jakiś czas błyskawica rozświetlała ciągnące się do skraju puszczy wrzosowiska. Deszcz, padający na ciepłą latem ziemię, wypełniał powietrze smugami mgły.
— Kopyta? — zdziwiła się Niania Ogg. — Nikt chyba by tędy nie przejeżdżał tak późną nocą.
Magrat rozejrzała się lękliwie. Tu i tam wśród wrzosowisk wyrastały wielkie głazy. Ich początki ginęły w pomroce dziejów, ale podobno prowadziły ruchliwe i tajemne życie. Zadrżała.
— Czego tu można się bać? — wyszeptała niepewnie.
— Nas — odparła z dumą Babcia Weatherwax. Tętent kopyt zbliżył się i zwolnił. A potem kareta zadudniła między krzewami kolcolistu; konie zwisały niemal w uprzęży. Woźnica zeskoczył, podbiegł do drzwi, wyjął z powozu duże zawiniątko i ruszył w stronę trzech czarownic.
Był już w połowie drogi, kiedy zatrzymał się i wbił w Babcię Weatherwax wzrok pełen grozy.
— Wszystko w porządku — szepnęła. Cichy głos przebił się przez pomruk burzy, czysty jak dzwon.
Postąpiła kilka kroków w kierunku mężczyzny. Usłużna błyskawica pozwoliła spojrzeć prosto w jego oczy. Były skupione w ten szczególny sposób, który tym, co Wiedzą, mówił wyraźnie, że ich właściciel nie patrzy już na ten świat.
Ostatnim wysiłkiem wcisnął zawiniątko w ręce Babci i runął na twarz; pióra bełtu z kuszy sterczały mu z pleców.
Trzy postacie wstąpiły w krąg światła ognia. Babcia spojrzała w inne oczy — oczy lodowate jak zbocza Piekła.
Ich posiadacz odrzucił na bok kuszę. Kiedy wyciągał miecz, pod jego przemoczonym płaszczem błysnęła kolczuga.
Nie zakręcił młynka ostrzem. Oczy, wciąż wpatrujące się w twarz Babci, nie należały do człowieka, który lubi kręcić młynki. Należały do kogoś, kto doskonale wie, do czego służą miecze.
Wyciągnął rękę.
— Oddasz mi to — rzekł.
Babcia odchyliła koc z zawiniątka i spojrzała na małą twarzyczkę spowitą w sen.
Podniosła głowę.
— Nie — oświadczyła dla zasady.
Żołnierz zmierzył wzrokiem ją, a potem Magrat i Nianię Ogg, stojące nieruchomo jak głazy na wrzosowiskach.
— Jesteście czarownicami? — zapytał.
Babcia przytaknęła. Błyskawica przeszyła niebo i pięćdziesiąt sążni od Babci krzak rozbłysnął płomieniem. Dwaj żołnierze za dowódcą zamruczeli coś, ale on uśmiechnął się tylko i uniósł okrytą kolczugą dłoń.
— Czy skóra czarownic odbija stal?
— Nic o tym nie wiem — odparła chłodno Babcia Weatherwax. — Chcesz sprawdzić?
Jeden z żołnierzy podszedł i ostrożnie stuknął dowódcę w ramię.
— Z całym szacunkiem sir, to nie jest dobry pomysł…
— Zamilcz.
— Ale to sprowadza straszne nieszczęście…
— Czy muszę cię prosić po raz drugi?
— Sir…
Babcia przez chwilę patrzyła mu w oczy, odbijające beznadziejne przerażenie.
Dowódca uśmiechnął się do niej.
— Wasza wsiowa magia jest dobra dla głupców, matko nocy. Mogę cię zabić na miejscu.
— Więc uderzaj, młodzieńcze. — Babcia spoglądała ponad jego ramieniem. — Skoro tak dyktuje ci serce, uderzaj, jeśli się ośmielisz.
Mężczyzna wzniósł miecz. Błyskawica uderzyła znowu i o kilka stóp od niego rozłupała kamień, wypełniając powietrze dymem i zapachem palonego krzemu.
— Pudło — stwierdził wzgardliwie.
Babcia spostrzegła, że napina mięśnie, gotów do ciosu.
Na jego twarzy pojawił się wyraz niezmiernego zdumienia. Przechylił głowę w bok i otworzył usta, jakby próbował pojąć nową ideę. Miecz wypadł mu z palców i wylądował ostrzem w dół w ziemi. Potem mężczyzna westchnął i powoli osunął się do stóp Babci.
Delikatnie trąciła go czubkiem buta.
— Może nie wiedziałeś, w co celuję — szepnęła. — Matka nocy, też mi coś…
Żołnierz, który próbował powstrzymać dowódcę, patrzył ze zgrozą na zakrwawiony sztylet w dłoni. Cofnął się.
— Ja… ja… nie mogłem pozwolić… Nie powinien… To… to niewłaściwe… — jąkał się.
— Pochodzisz z tych okolic, młody człowieku? — spytała Babcia. Osunął się na kolana.
— Z Wściekłego Wilka, psze pani — odparł. Nie odrywał spojrzenia od martwego dowódcy. — Zabiją mnie teraz! — zajęczał.
— Ale uczyniłeś to, co uważałeś za słuszne — przypomniała Babcia.
— Nie po to zostałem żołnierzem. Nie żeby biegać po lesie i zabijać ludzi.
— Bardzo słusznie. Na twoim miejscu zostałabym marynarzem — stwierdziła w zadumie Babcia. — Tak, morska kariera. Zaczęłabym jak najszybciej. A nawet natychmiast. Uciekaj, młodzieńcze. Uciekaj na morze, gdzie nie zostają ślady. Czeka cię długie i udane życie, obiecuję. — Zastanowiła się przez chwilę i dodała: — A w każdym razie dłuższe niż będzie tutaj, jeśli zostaniesz w pobliżu.
Podniósł się, obrzucił ją spojrzeniem pełnym wdzięczności i lęku, po czym odbiegł i zniknął we mgle.
— A teraz może ktoś nam wyjaśni, o co tu chodzi — rzuciła Babcia, zwracając się do trzeciego z mężczyzn.
Do miejsca, gdzie był przed chwilą.
Zabrzmiał jeszcze stłumiony tętent kopyt po trawie, a potem cisza.
Niania Ogg przykuśtykała bliżej.
— Mogłabym go złapać — oświadczyła. — Jak myślisz?
Babcia potrząsnęła głową. Usiadła na kamieniu i obejrzała trzymane na rękach dziecko. Był to mniej więcej roczny chłopiec, całkiem nagi pod kocem. Kołysała go odruchowo, wpatrzona w pustkę.
Niania Ogg zbadała oba ciała z miną kogoś, w kim obcowanie z umarłymi nie budzi żadnego lęku.
— Może to bandyci… — szepnęła drżąca Magrat. Niania pokręciła głową.
— To dziwne — zauważyła. — Obaj noszą ten sam herb. Dwa niedźwiedzie na czarno-złotej tarczy. Ktoś wie, co to oznacza?
— To herb króla Verence’a — wyjaśniła Magrat.
— A kto to taki? — spytała Babcia Weatherwax.
— Rządzi tą krainą.
— Ach… to ten król — mruknęła Babcia, jakby doprawdy nie było o czym mówić.
— Żołnierze walczący ze sobą nawzajem… To nie ma sensu — stwierdziła Niania Ogg. — Magrat, zajrzyj do karety.
Najmłodsza czarownica zbadała powóz i wróciła z workiem. Potrząsnęła nim; coś wypadło na trawę.
Burza przetoczyła się na drugą stronę gór, a wodnisty księżyc zalał wilgotne wrzosowiska rzadką zupą światła. Odbijało się od czegoś, co bez wątpienia było bardzo ważną koroną.
— To korona — szepnęła Magrat. — Ma takie spiczaste końce.
— Ojej… — westchnęła Babcia.
Dziecko zamruczało przez sen. Babcia Weatherwax nie lubiła zaglądać w przyszłość, ale teraz czuła, że przyszłość gapi się na nią. I Babci wcale się nie podobała jej mina.
Król Verence spoglądał na przeszłość i dochodził do mniej więcej tych samych wniosków. — Widzisz mnie? — spytał.
— Owszem. Nawet całkiem wyraźnie — odparł przybysz.
Verence zmarszczył brwi. Byt ducha wymaga o wiele więcej umysłowego wysiłku niż byt żywego. Przez czterdzieści lat król radził sobie całkiem dobrze, nie myśląc częściej niż raz czy dwa razy dziennie. A teraz robił to bez przerwy.
— Aha… — stwierdził. — Też jesteś duchem.
— Domyślny jesteś.
— To ta głowa, którą trzymasz pod pachą — wyjaśnił Verence, całkiem z siebie zadowolony. — Podpowiedziała mi rozwiązanie.
— Przeszkadza ci? Jeśli tak, mogę ją włożyć z powrotem — zaproponował duch uprzejmie. Wyciągnął wolną rękę. — Miło mi cię poznać. Jestem Champot, król Lancre.
— Verence. Również. — Zerknął w dół, na twarz starego władcy. — Chyba nie przypominam sobie twojego portretu w Długiej Galerii… — dodał.
— To było już po mnie — wyjaśnił niedbale Champot.
— A jak długo tu jesteś?
Champot sięgnął w dół i podrapał się po nosie.
— Z tysiąc lat — odparł. W jego głosie zabrzmiał odcień dumy. — Od człowieka do ducha.
— Tysiąc lat!
— Prawdę mówiąc, sam zbudowałem ten zamek. Właśnie wyposażyłem go ładnie od wewnątrz, kiedy bratanek uciął mi we śnie głowę. Nie masz nawet pojęcia, jak mnie to zirytowało.
— Ale… tysiąc lat… — powtórzył niepewnie Verence. Champot ujął go pod ramię.
— Nie jest tak źle — zwierzył się, ciągnąc nie stawiającego oporu króla przez dziedziniec. — W pewnym sensie nawet lepiej niż być żywym.
— To musi być wściekle dziwaczny sens — burknął Verence. — Ja tam lubiłem być żywym.
Champot uśmiechnął się pocieszająco.
— Przyzwyczaisz się wkrótce — zapewnił.
— Aleja nie chcę się przyzwyczajać!
— Masz silne pole morfogenetyczne — zauważył Champot. — Możesz mi wierzyć. Znam się na tym. Tak. Powiem wręcz, że bardzo silne.
— A co to takiego?
— Wiesz, nigdy nie byłem mocny w słowach. Zawsze łatwiej mi przychodziło walić czymś ludzi. Ale, jeśli dobrze zrozumiałem, wszystko sprowadza się do tego, jak bardzo byłeś żywy. Nazywa się to… — Champot zastanowił się. — Zwierzęca żywotność. Tak, to było to. Zwierzęca żywotność. Im więcej jej miałeś, tym bardziej zostajesz sobą, kiedy już jesteś duchem. Przypuszczam, że kiedy byłeś żywy, byłeś żywy w stu procentach.
Verence poczuł, że mu to pochlebia.
— Starałem się mieć zawsze coś do roboty — wyznał skromnie.
Spacerkiem przeszli przez mur do głównego holu, w tej chwili pustego. Widok prostych stołów wzbudził u króla odruchową reakcję.
— Jak zapewnimy sobie śniadanie? — zapytał. Głowa Champota zrobiła zdziwioną minę.
— Nijak. Jesteśmy duchami.
— Ale ja jestem głodny!
— Nie, wcale nie. To tylko wyobraźnia.
Od strony kuchni dobiegał brzęk garnków. Kucharze wstali już do pracy, a wobec braku instrukcji, szykowali normalne zamkowe śniadanie. Z mrocznego korytarza prowadzącego do kuchni sączyły się znajome aromaty.
Verence pociągnął nosem.
— Kiełbasa — westchnął rozmarzony. — Bekon. Jajka. Wędzona ryba. — Zerknął na Champota. — Salceson — wyszeptał.
— Przecież nie masz żołądka — przypomniał mu stary duch. — To zwykła siła przyzwyczajenia. Myślisz tylko, że jesteś głodny.
— Myślę, że mógłbym zjeść konia z kopytami.
— Owszem, ale tak naprawdę niczego nie możesz dotknąć. Rozumiesz? — tłumaczył łagodnie Champot. — Zupełnie niczego.
Verence opadł na ławę, ostrożnie, żeby przez nią nie przeniknąć, i ukrył twarz w dłoniach. Słyszał, że śmierć bywa nieprzyjemna. Po prostu nie uświadamiał sobie, jak bardzo.
Chciał zemsty. Chciał się wydostać z tego nagle obrzydliwego zamku i odszukać syna. Ale jeszcze bardziej przeraziło go odkrycie, że tak naprawdę w tej chwili chce przede wszystkim talerza cynaderek.
Mokry świt płynął przez kraj, pokonał mury obronne zamku Lancre, szturmem zdobył twierdzę i wreszcie przebił się przez okna pokoju na wieży. Książę Felmet spoglądał ponuro na ociekający deszczem las. Było go strasznie dużo. Książę nie miał nic przeciwko drzewom jako takim, jedynie widok tak wielu ich w jednym miejscu wpędzał go w depresję. Ciągle miał ochotę je liczyć.
— W samej rzeczy, kochanie — powiedział.
Tym, którzy go znali, książę przywodził na myśl rodzaj jaszczurki, możliwe że z gatunku, który żyje na wyspach wulkanicznych, porusza się raz dziennie, ma śladowe trzecie oko i mruga parę razy w miesiącu. On sam uważał się za człowieka cywilizowanego, przeznaczonego do życia w suchym powietrzu i jasnym słońcu porządnie zorganizowanego klimatu.
Z drugiej strony, myślał, takiemu drzewu to dobrze. Drzewa nie mają uszu; był tego prawie pewien. I jakoś sobie radzą bez błogosławionego stanu małżeńskiego. Dąb samiec — musi gdzieś to sprawdzić — dąb samiec po prostu wysypuje swój pyłek na wiatr, a cała ta sprawa z żołędziami… chyba że to dębowe jabłka, nie, raczej na pewno żołędzie… odbywa się gdzie indziej…
— Tak, mój skarbie — powiedział.
Tak, drzewa dobrze to sobie wymyśliły. Książę Felmet spojrzał gniewnie na sklepienie liści. Samolubne dranie.
— Z całą pewnością, najdroższa — powiedział.
— Co? — warknęła księżna.
Książę zawahał się, rozpaczliwie usiłując odtworzyć ostatnie pięć minut monologu. Chodziło chyba o niego, o to, że jest tylko w połowie mężczyzną i… kaleką w duchu? Był też przekonany, że słyszał skargę na chłód w zamku. Tak, zapewne o to właśnie chodzi. No cóż, te przeklęte drzewa przynajmniej raz mogą się na coś przydać.
— Każę ściąć je i natychmiast tu przynieść, umiłowana — obiecał.
Lady Felmet na moment zaniemówiła, a takie wydarzenie godne jest odnotowania w kalendarzu. Była kobietą potężną i władczą. Ludzie spotykający ją po raz pierwszy mieli wrażenie, że stają przed dziobem galeonu pod pełnymi żaglami. Efekt ten zwiększało jeszcze błędne przekonanie lady Felmet, że do twarzy jej w czerwonym aksamicie. W każdym razie nie kontrastował on z jej cerą, ale wręcz pasował do niej doskonale.
Książę często myślał o swoim szczęściu, które kazało mu ją poślubić. Gdyby nie potężny napęd jej ambicji, byłby teraz zwykłym miejscowym wielmożą; nie miałby nic do roboty prócz polowania, pijaństwa i korzystania ze swego droit de seigneur[2]. Tymczasem teraz znalazł się tylko o jeden stopień od tronu i wkrótce będzie władcą wszystkiego, co widzi.
W tej chwili widział jedynie drzewa.
Westchnął.
— Co ściąć? — spytała lodowatym tonem lady Felmet.
— Drzewa, naturalnie — wyjaśnił książę.
— A co drzewa mają z tym wspólnego?
— No wiesz… Jest ich tak strasznie dużo — oznajmił z uczuciem.
— Nie zmieniaj tematu!
— Przepraszam, moja najsłodsza.
— Zastanawiałam się właśnie, jak mogłeś być takim głupcem i pozwolić im uciec? Mówiłam ci, że ten sługa jest o wiele za lojalny. Komuś takiemu nie można ufać.
— Nie, moja ukochana.
— I pewnie nie wpadło ci do głowy, żeby kogoś za nimi posłać?
— Bentzena, moja najdroższa. I dwóch gwardzistów.
— Aha…
Księżna urwała. Bentzen, dowódca osobistej gwardii książęcej, był zabójcą tak skutecznym, jak psychotyczna mangusta. Sama by go wybrała. Przez moment poczuła irytację, gdyż straciła szansę krytykowania męża. Szybko jednak odzyskała panowanie nad sobą.
— W ogóle nie musiałby jechać, gdybyś mnie posłuchał. Ale nie, nigdy.
— Co nigdy, moja namiętności?
Książę ziewnął. Miał za sobą długą noc. Szalała burza z piorunami o całkiem zbędnie dramatycznych efektach. Była też ta nieprzyjemna sprawa z nożami.
Wspomniano już, że książę Felmet znalazł się o jeden stopień od tronu. Stopień, o którym mowa, tkwił u szczytu schodów prowadzących do głównego holu. Z tych schodów stoczył się w ciemności król Verence, by wylądować — wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu — na własnym sztylecie.
Jednakże jego osobisty lekarz wyjaśnił, że jest to śmierć z przyczyn naturalnych. Bentzen odwiedził księcia i wytłumaczył, że upadek ze schodów ze sztyletem w plecach to choroba wywołana przez nierozsądne mielenie językiem.
Zaraziło się nią już kilku członków królewskiej gwardii, którzy mieli kłopoty ze słuchem. Wybuchła niewielka epidemia.
Książę zadrżał. Pewne szczegóły minionej nocy wydawały mu się równocześnie zamglone i okropne.
Próbował się uspokoić, że wszelkie nieprzyjemności dobiegły końca i że ma już królestwo. Niewielkie, co prawda, i składające się głównie z drzew, ale jednak królestwo. Razem z koroną.
Jeśli tylko uda sieją znaleźć.
Zamek Lancre został wzniesiony na skale przez architekta, który słyszał o Gormenghaście, ale nie dysponował odpowiednim budżetem. Poradził sobie nieźle z drobną konfekcją barbakanów z wyprzedaży i przecenionych piwnic, przypór, blanków, maszkaronów, wież, dziedzińców, fortec i lochów. Właściwie znalazł wszystko, czego trzeba zamkowi, z wyjątkiem może porządnych fundamentów i zaprawy murarskiej, której nie wypłukuje lekki deszcz.
Zamek wznosił się na zawrotnej wysokości tysiąca stóp ponad spienionym nurtem rzeki Lancre. Co jakiś czas odpadały od niego jakieś kawałki.
Choć był niewielki, mieścił tysiące schowków, gdzie można by ukryć koronę.
Księżna wyszła z godnością, by znaleźć kogoś innego, kogo mogłaby karcić. Felmet pozostał sam, smętnie wpatrzony w pejzaż za oknem. Zaczynało padać.
Jakby deszcz był znakiem, rozległo się potężne stukanie do bramy. Poważnie zaniepokoiło zamkowego lokaja, który w ciepłej kuchni grał w Okalecz Pana Cebulę z zamkowym kucharzem i zamkowym Błaznem.
Burknął coś niechętnie i wstał.
— Słychać głuche stukanie — oznajmił.
— Jakie? — zdziwił się Błazen.
— Głuche, idioto.
Błazen przyjrzał mu się z niepokojem.
— Głuche i słychać? To jakiś rodzaj zeń, prawda?
Kiedy lokaj poczłapał w stronę wejściowej bramy, kucharz rzucił do puli kolejnego miedziaka i ponad kartami surowo spojrzał na Błazna.
— Co to jest zeń? — zapytał. Brzęknęły dzwonki na czapce.
— No wiesz — odparł Błazen bez namysłu. — To podsekta systemu filozoficznego sumtina z obrotowego Klatchu. Charakteryzuje ją prostota i surowość, a oferuje adeptom osobiste ukojenie i zespolenie osiągnięte drogą medytacji i ćwiczeń oddechowych. Interesującym aspektem tego systemu jest stawianie pozornie bezsensownych pytań w celu poszerzenia bram percepcji.
— Możesz powtórzyć? — spytał podejrzliwie kucharz. Był zirytowany. Kiedy zaniósł do głównego holu śniadanie, miał uczucie, że coś próbuje wyrwać mu tacę z rąk. A jakby tego było mało, książę posłał go z powrotem po… Kucharz zadrżał. Po owsiankę! I jajko na miękko! Był już za stary na takie fanaberie. Miał swoje przyzwyczajenia. Był kucharzem wiernym prawdziwej feudalnej tradycji. Jeśli coś nie miało jabłka w pysku i nie dało się upiec, on nie chciał tego podawać.
Błazen zawahał się z kartą w ręku, stłumił panikę i zastanowił się szybko.
— Widzę, wujaszku — zapiszczał — że masz dziś tyle pytań co żagli na morzu.
Kucharz odprężył się wyraźnie.
— Niech będzie — mruknął, nie do końca przekonany.
Na wszelki wypadek Błazen przegrał jeszcze trzy kolejne rozdania.
Lokaj tymczasem odsunął skobel wiklinowej furtki i wyjrzał na zewnątrz.
— Kto tam stuka głucho? — zahuczał. Przemoczony i przerażony żołnierz zawahał się.
— Jeśli głucho, to jak usłyszałeś?
— Jeśli masz zamiar tyle gadać, to możesz sobie tam zostać na cały dzień — odparł spokojnie lokaj.
— Nie! Muszę natychmiast zobaczyć się z księciem! — wykrzyknął gwardzista. — Czarownice wędrują po świecie!
Lokaj miał już odpowiedzieć: „Wybrały dobrą porę” albo „Sam bym chętnie gdzieś wyjechał”; urwał jednak, gdy spojrzał w twarz przybysza. Zrozumiał, że nie warto się wysilać. Ten człowiek wyraźnie zobaczył rzeczy, których przyzwoici ludzie nie oglądają…
— Czarownice? — powtórzył lord Felmet.
— Czarownice! — mruknęła księżna.
W pełnym przeciągów korytarzu jakiś głos, cichy jak wiatr w odległych dziurkach od kluczy, zawołał z nutą nadziei: — Czarownice! Ci o psychicznych skłonnościach…
— To jest wtrącanie się i tyle — oświadczyła Babcia Weatherwax. — Nic dobrego z tego nie wyjdzie.
— To bardzo romantyczne — stwierdziła z uczuciem Ma-grat i westchnęła.
— Gu gu gu — powiedziała Niania Ogg.
— W każdym razie — rzekła Magrat — zabiłaś tego okropnego człowieka.
— Nigdy w życiu. Po prostu zachęciłam… sprawy, żeby potoczyły się właściwym kursem. — Babcia Weatherwax zmarszczyła czoło. — Nie miał ani krzty szacunku. Kiedy ludzie przestają okazywać szacunek, zbliżają się kłopoty.
— Izi wizi wazi pim.
— Ten drugi przyjechał tutaj, żeby go ratować! — krzyknęła Magrat. — Chciał, żebyśmy go ukryły! To oczywiste! To przeznaczenie!
— Tak, oczywiste… — mruknęła Babcia. — Przyznaję, to oczywiste. Ale to, że coś jest oczywiste, nie oznacza jeszcze, że jest praw-da.
Zważyła w dłoniach koronę. Wydawała się bardzo ciężka w sposób, który wykracza poza funty i uncje.
— Tak, ale rzecz w tym… — zaczęła Magrat.
— Rzecz w tym — przerwała Babcia — że ludzie będą go szukać. Poważni ludzie. I będą szukać na poważnie. W stylu „rozwalić ściany i podpalić strzechę”. I…
— Jak tam mój malusi?
— …I, Gytho, jestem pewna, że wszystkie poczujemy się lepiej, jeśli przestaniesz tak gruchać — warknęła Babcia. Nerwy zaczynały ją zawodzić. Zawsze to robiły, kiedy nie była pewna, co począć. Poza tym wszystkie trzy schroniły się w domku Magrat i wystrój też źle na nią działał. Magrat wierzyła w mądrość Natury, w elfy, w uzdrawiającą moc kolorów i wiele innych rzeczy, z którymi Babcia Weatherwax wolała nie mieć do czynienia.
— Nie będziesz mnie chyba uczyć, jak się opiekować dzieckiem — odparła gniewnie Niania Ogg. — Mnie, która ma piętnastkę własnych.
— Powiedziałam tylko, że musimy się nad tym zastanowić. Przez chwilę obie spoglądały na siebie groźnie.
— I co? — spytała Magrat.
Babcia zastukała o brzeg korony. Zmarszczyła czoło.
— Po pierwsze, musimy go stąd zabrać — oświadczyła. Uniosła rękę. — Nie, Gytho. Jestem pewna, że twój domek jest idealny i w ogóle, ale nie jest bezpieczny. On musi się znaleźć daleko stąd, bardzo daleko, gdzie nikt nie będzie wiedział, kim jest. I jeszcze mamy to… — Przerzuciła koronę z ręki do ręki.
— Ach, drobiazg — uspokoiła ją Magrat. — Po prostu schowaj ją pod kamieniem albo gdzieś. To łatwe. O wiele łatwiejsze niż ukrycie dziecka.
— Wcale nie — zaprzeczyła Babcia. — Kraj jest pełen dzieci i wszystkie wyglądają tak samo, ale raczej nie ma tu wielu koron. A one mają sposoby, żeby ktoś je znalazł. Tak jakby przyzywały ludzkie myśli. Jeśli wepchniesz ją pod kamień, w ciągu tygodnia da się przypadkiem odnaleźć. Zapamiętaj moje słowa.
— To prawda. Rzeczywiście — przytaknęła z zapałem Niania Ogg. — Ile to razy rzucałaś magiczny pierścień do morza, potem wracałaś do domu, szykowałaś kawałek ryby na podwieczorek i miałaś go z powrotem…
Zastanawiały się w milczeniu.
— Nigdy — rzekła z irytacją Babcia. — I ty też nie. W każdym razie on może zechce kiedyś ją odebrać. Prawnie należy do niego. Królom bardzo zależy na koronach. Doprawdy, Gytho, czasem opowiadasz takie…
— Zrobię herbatę, dobrze? — przerwała jej wesoło Magrat i wybiegła do kuchni.
Dwie stare czarownice siedziały po dwóch stronach stołu w uprzejmym i pełnym napięcia milczeniu. Wreszcie odezwała się Niania Ogg.
— Ładnie się tu urządziła, prawda? Kwiaty i w ogóle. Co to jest, co wisi na ścianach?
— Amulety — odparła kwaśno Babcia. — Albo coś podobnego.
— Miłe — przyznała grzecznie Niania Ogg. — I te wszystkie szaty, różdżki…
— Nowoczesność! — parsknęła Babcia Weatherwax. — Kiedy ja byłam młoda, miałyśmy bryłę wosku i parę spinek. I musiałyśmy się z tego cieszyć. Za tamtych lat same przygotowywałyśmy zaklęcia.
— No tak… Ale od tego czasu wiele wody przez nas przepłynęło — oznajmiła z mądrą miną Niania Ogg.
Uspokajająco kołysała dziecko.
Babcia Weatherwax pociągnęła nosem. Niania Ogg trzy razy wychodziła za mąż i rządziła plemieniem dzieci i wnuków rozrzuconych po całym królestwie. To fakt, czarownicom wolno zawierać małżeństwa. Babcia musiała to przyznać, chociaż niechętnie. Bardzo niechętnie. Raz jeszcze z dezaprobatą pociągnęła nosem. To był błąd.
— Co to za zapach? — spytała gniewnie.
— Ach… — Niania Ogg podniosła się ostrożnie. — Pójdę i zobaczę, czy Magrat nie ma jakichś czystych ściereczek. Dobrze?
Babcia została sama. Czuła się zakłopotana, jak każdy, kto zostaje sam w cudzym pokoju i walczy z chęcią, by wstać i obejrzeć książki na półce nad kredensem albo sprawdzić, czy nie ma kurzu nad kominkiem.
Obróciła w dłoniach koronę. I znowu wywarła na niej wrażenie większej i cięższej niż w rzeczywistości.
Babcia zauważyła lustro nad kominkiem. Raz jeszcze spojrzała na koronę: kusiła ją. Prawie błagała, żeby przymierzyć. A właściwie dlaczego nie? Sprawdziła jeszcze, czy nie ma w pobliżu koleżanek, po czym szybkim ruchem zdjęła kapelusz i wsadziła koronę na głowę.
Wydawało się, że pasuje. Babcia wyprostowała się z dumą i władczym gestem machnęła dłonią w stronę kominka.
— A pospiesz się z tym — poleciła. Skinęła arogancko na szafkowy zegar. — Ściąć mu głowę i tyle — rozkazała.
Uśmiechnęła się posępnie.
I zamarła. Usłyszała krzyki, tętent koni, śmiertelny szept strzał i głuchy, zduszony odgłos włóczni przebijających ciało. Szarża za szarżą odbijała się echem w jej głowie. Miecz uderzał o miecz, o tarczę albo o kość… bez ustanku. Lata przemykały w myślach w ciągu zaledwie sekundy. Chwilami leżała pośród zabitych albo wisiała na gałęzi drzewa; zawsze jednak znalazły się ręce, które podnosiły ją znowu i układały na aksamitnej poduszce…
Babcia bardzo ostrożnie zdjęła z głowy koronę… Wysiłek ten wcale nie przyszedł jej łatwo. Położyła ją na stole.
— Więc tyle znaczy dla ciebie być królem — szepnęła. — Zastanawiam się, dlaczego tak im zależy na tym stanowisku.
— Słodzisz? — odezwała się Magrat od drzwi.
— Trzeba urodzić się błaznem, żeby zostać królem — dodała Babcia.
— Słucham? Babcia obejrzała się.
— Nie zauważyłam, kiedy weszłaś. O co pytałaś?
— Cukru do herbaty?
— Trzy łyżeczki.
Była to jedna z nielicznych zgryzot w życiu Babci Weatherwax: mimo wszelkich wysiłków, osiągnęła szczyt swej kariery z cerą niczym jabłko i ze wszystkimi zębami. Żadne uroki nie potrafiły zmusić kurzajki, by zapuściła korzenie na jej urodziwej, choć odrobinę końskiej twarzy. Ogromne dawki cukru dawały tylko niewyczerpaną energię. Raz nawet odwiedziła w tej sprawie maga, a ten wyjaśnił, że to skutek metabolizmu. W pewien niewyjaśniony sposób poczuła się wtedy ważniejsza od Niani Ogg, która — jak podejrzewała — nigdy w życiu nie widziała metabolizmu.
Magrat posłusznie wsypała trzy czubate łyżeczki. Byłoby miło, pomyślała, gdyby ktoś czasem dla odmiany powiedział „dziękuję”.
I nagle uświadomiła sobie, że korona ją obserwuje.
— Czujesz to, prawda? — spytała Babcia. — Gytha przecież mówiła. Korony przyzywają do siebie.
— Jest okropna.
— Nie. Jest tylko tym, czym jest. Nic nie może na to poradzić.
— Przecież to magia!
— Jest tylko tym, czym jest — powtórzyła Babcia.
— Chce mnie zmusić, żebym ją przymierzyła — oznajmiła Magrat. Jej dłoń zawisła nad koroną.
— Stara się, owszem.
— Aleja będę silna.
— Mam nadzieję — rzekła Babcia z nagle stężałą twarzą. — Co robi Gytha?
— Myje dziecko w zlewie — wyjaśniła niezbyt precyzyjnie Magrat. — Jak zdołamy ukryć coś takiego? Co by się stało, gdybyśmy ją gdzieś głęboko zakopały?
— Borsuk by ją wykopał. Albo ktoś akurat szukałby złota czy czegoś innego… Albo drzewo wplotłoby w nią korzenie, potem burza by je przewróciła, a ktoś by ją podniósł i włożył…
— Chyba że byłby tak opanowany jak my — zauważyła Magrat.
— Chyba żeby był. Naturalnie — przyznała Babcia, przyglądając się swoim paznokciom. — Chociaż z koronami problem nie polega na wkładaniu, tylko na zdejmowaniu.
Magrat podniosła koronę i obróciła w dłoniach.
— Nawet nie wygląda na koronę — stwierdziła.
— Na pewno wiele ich już widziałaś. I oczywiście jesteś ekspertem.
— Widziałam kilka. Mają więcej klejnotów i taki kawałek materiału w środku — odparła wyzywająco Magrat. — A to tylko cienki pasek…
— Magrat Garlick!
— Widziałam! Kiedy uczyłam się u Mateczki Whemper…
— …niechodpoczywawspokoju…
— …niechodpoczywawspokoju. Często zabierała mnie do Ostrego Grzbietu albo do Lancre, jak tylko do miasteczka trafiała wędrowna trupa i grali aktorzy. Bardzo lubiła teatr. Mieli tam tyle koron, że wszystkim nie pogroziłabyś laską… Chociaż… — zastanowiła się. — Mateczka mówiła, że są zrobione z blachy i papieru. A zamiast klejnotów mają kawałki szkła. Ale wyglądały bardziej prawdziwie niż ta. To dziwne, prawda?
— Rzeczy, które próbują wyglądać jak rzeczy, często wyglądają bardziej jak rzeczy niż same rzeczy. To powszechnie znany fakt. Ale nie powiem, żeby mi się to podobało. Więc oni wędrowali i grali coś w tych koronach, tak?
— Nie wiesz, co to teatr? — zdziwiła się Magrat. Babcia Weatherwax, która nigdy nie przyznała się do ignorancji w jakiejkolwiek dziedzinie, nie wahała się ani chwili.
— A tak — powiedziała. — To jedna z tych nowomodnych rzeczy, co?
— Mateczka Whemper mówiła, że jest zwierciadłem życia — wyjaśniła Magrat. — I że zawsze potem ma lepszy nastrój.
— Nie dziwię się — stwierdziła Babcia Weatherwax. — Pod warunkiem że grają odpowiednio. Czy to dobrzy ludzie, ci teatralni gracze?
— Chyba tak.
— I wędrują po kraju, mówisz? — Babcia zamyśliła się, wpatrzona w drzwi spiżarni.
— Cały czas. Teraz też jest w Lancre jedna trupa. Tak słyszałam. Nie widziałam ich, ponieważ… no wiesz… — Magrat spuściła głowę. — Kobieta nie powinna samotnie bywać w takich miejscach.
Babcia pokiwała głową. Pochwalała takie zwyczaje, przynajmniej dopóki nikt nie sugerował, że sama powinna się do nich stosować.
Zabębniła palcami po obrusie Magrat.
— Pewno — mruknęła. — Dlaczego nie? Idź, powiedz Gycie, żeby dobrze opatuliła dziecko. Dawno już nie słyszałam, jak gra teatr. Odpowiednio.
Magrat była oczarowana, jak zwykle. Teatr składał się z kilku łokci pomalowanej derki, drewnianej sceny ułożonej na beczkach i pół tuzina ławek stojących na rynku. Ale jednocześnie udawało mu się być Zamkiem, Innym Skrzydłem Zamku, Tym Samym Skrzydłem Trochę Później, Polem Bitwy i Drogą za Miastem. Popołudnie ułożyłoby się znakomicie, gdyby nie Babcia Weatherwax.
Po kilku przenikliwych spojrzeniach w stronę trzyosobowej orkiestry, w nadziei że ustali, który instrument jest teatrem, stara czarownica w końcu zwróciła uwagę na scenę. Wtedy właśnie Magrat zrozumiała, że Babcia nie pojęła jeszcze pewnych fundamentalnych aspektów sztuki dramatu.
W tej chwili podskakiwała ze złości na stołku.
— Zabił go! — syknęła. — Dlaczego nikt nie reaguje? Przecież go zabił! I to na oczach wszystkich!
Magrat rozpaczliwie ściskała rękę starszej koleżanki, która usiłowała poderwać się na nogi.
— Wszystko w porządku — szepnęła. — On nie zginął!
— Zarzucasz mi kłamstwo, moja mała? Przecież widziałam!
— Babciu, to nie jest naprawdę. Nie widzisz tego?
Babcia Weatherwax uspokoiła się trochę, ale wciąż burczała coś pod nosem. Odnosiła wrażenie, że świat usiłuje wystrychnąć ją na dudka.
Na scenie jakiś człowiek w prześcieradle wygłaszał pełen emocji monolog. Przez kilka minut Babcia słuchała z uwagą, po czym szturchnęła Magrat pod żebro.
— O co mu teraz chodzi? — zapytała.
— Tłumaczy, jak mu przykro, że ten drugi zginął — wyjaśniła młodsza czarownica i dodała szybko, by zmienić temat: — Mają tu sporo koron, prawda?
Babcia nie dała się zbić z tropu.
— W takim razie dlaczego wziął go i zabił?
— To trochę skomplikowane…
— Skandal! — rzuciła Babcia. — A ten nieżywy biedak ciągle tam leży!
Magrat obejrzała się na Nianię Ogg, która przeżuwała jabłko i z zachłannością badacza wpatrywała się w scenę.
— Moim zdaniem… — rzekła powoli — oni chyba tylko udają. Popatrz, on oddycha.
Reszta publiczności, która uznała już, że te komentarze są elementem przedstawienia, jak jeden mąż spojrzała na zwłoki. Zaczerwieniły się.
— Przyjrzyj się też jego butom — dodała krytycznie Niania Ogg. — Prawdziwy król wstydziłby się w takich pokazać.
Zwłoki spróbowały schować stopy za tekturowy krzak.
Czując, że w jakiś niepojęty sposób odniosły drobne zwycięstwo nad handlarzami nieprawdy i fałszerstw, Babcia poczęstowała się jabłkiem z torby. Zaczęła z nowym skupieniem obserwować scenę. Magrat odetchnęła z ulgą i usiadła wygodniej, by podziwiać przedstawienie. Niestety, jak się okazało, nie na długo. Świadome zawieszenie niewiary zostało przerwane przez głos z boku:
— Co teraz? Magrat westchnęła.
— To tak — zaczęła. — On myśli, że jest księciem, ale naprawdę jest córką tego drugiego króla, przebraną za mężczyznę. Babcia poddała aktora długiej, analitycznej obserwacji.
— Przecież to jest mężczyzna — oznajmiła. — W słomianej peruce. I stara się mówić piskliwie.
Magrat zadrżała. Wiedziała co nieco o konwencjach teatru. Lękała się tego pytania. Babcia Weatherwax miała swoje Poglądy.
— Tak, ale… — wykrztusiła przerażona — …to jest teatr. Rozumiesz… Wszystkie kobiety są grane przez mężczyzn.
— Dlaczego?
— Nie wpuszczają kobiet na scenę — wyjaśniła Magrat drżącym głosem. Zamknęła oczy.
Tymczasem na miejscu po lewej stronie nie nastąpił żaden wybuch. Zaryzykowała szybkie spojrzenie.
Babcia spokojnie przeżuwała wciąż ten sam kawałek jabłka. Nie odrywała oczu od przedstawienia.
— Nie rób problemów, Esme — wtrąciła Niania Ogg, która także wiedziała o Babcinych Poglądach. — To niezłe przedstawienie. Chyba zaczynam rozumieć, o co tu chodzi.
Ktoś stuknął Babcię w ramię.
— Przepraszam — powiedział. — Czy zechciałaby pani zdjąć kapelusz?
Babcia odwróciła się na stołku powoli, jakby popychana ukrytym silnikiem, i poddała natręta stukilowatowemu, diamentowemu spojrzeniu; zwiądł pod jej wzrokiem i opadł na siedzenie. Wzrok Babci odprowadzał go do samego końca.
— Nie — odrzekła.
Przemyślał pozostałe mu możliwości.
— To dobrze — oświadczył.
Aktorzy przerwali grę i spoglądali na Babcię, która odwróciła się i skinęła w stronę sceny.
— Na co się tak gapicie! Bierzcie się do roboty. Niania Ogg podsunęła jej inną torbę.
— Poczęstuj się miętusem — zaproponowała.
I znowu zaimprowizowany teatr wypełniła cisza, jeśli nie liczyć pełnych wahania głosów aktorów, zerkających na surową postać Babci Weatherwax, oraz dźwięków ssania dwóch gotowanych miętusów, które Babcia przesuwała w ustach językiem.
Aż nagle Babcia odezwała się przenikliwym głosem, od którego jeden z aktorów upuścił drewniany miecz:
— Tam z boku stoi jakiś człowiek i coś im szepcze!
— To sufler — wyjaśniła Magrat. — Podpowiada im, co mają mówić.
— Sami nie wiedzą?
— Myślę, że zapominają. Babcia szturchnęła Nianię Ogg.
— Co się teraz dzieje? — spytała. — Dlaczego są tam wszyscy ci królowie i reszta?
— To bankiet, rozumiesz — odparła z wyższością Niania Ogg. — Z powodu zabitego króla, tego w butach. Chociaż, jeśli się przyjrzysz, to zobaczysz go, jak udaje żołnierza. Wszyscy wygłaszają mowy, jaki dobry był tamten król. I zastanawiają się, kto go zabił.
— Naprawdę? — upewniła się Babcia z posępną miną.
Zerknęła na scenę, szukając wzrokiem mordercy.
Podejmowała decyzję.
Po chwili wstała.
Czarny płaszcz powiewał wokół niej niby skrzydła anioła zemsty przybywającego, by zbawić świat od całego tego udawania, pretensji, oszustw i bezwstydu. Wydawało się, że w jakiś sposób urosła. Wyciągnęła gniewną dłoń w stronę winnego.
— On to zrobił! — krzyknęła tryumfalnie. — Wszyscy widzieliśmy! Zabił go sztyletem!
Zadowolona publiczność wychodziła spomiędzy rzędów. To była dobra sztuka, chociaż odrobinę niejasna. Miała jednak zabawne sceny, kiedy wszyscy królowie uciekli, a ta kobieta w czerni wyskoczyła na środek i zaczęła krzyczeć. Już samo to warte było miedziaka za wstęp.
Trzy czarownice siedziały samotnie na krawędzi sceny.
— Zastanawiam się, jak namówili wszystkich tych królów i książąt, żeby przyszli tu dzisiaj i robili te rzeczy na scenie — zastanowiła się Babcia, wcale nie zakłopotana. — Myślałam, że są bardzo zajęci. Rządzeniem i w ogóle.
— Nie — odparła znużonym głosem Magrat. — Wydaje mi się, że ciągle nie rozumiesz.
— Ale zamierzam dotrzeć do sedna. Wróciła na scenę i odsunęła kurtynę.
— Ty! — krzyknęła. — Nie żyjesz!
Nieszczęsny były trup, który posilał się właśnie chlebem z szynką, spadł ze stołka.
Babcia kopnęła krzak. Jej but przebił się na wylot.
— Widzicie? — zwróciła się do świata w ogólności tonem dziwnie pełnym satysfakcji. — Nic tu nie jest prawdziwe. Od tylu tylko farba, patyki i papier.
— Czy mogę w czymś pomóc, drogie panie?
Głos był cudownie dźwięczny, a każda zgłoska przepięknie wsuwała się na miejsce. Był złocistobrązowy. Gdyby Stwórca wszechświata miał głos, to właśnie ten. Gdyby ów głos posiadał jakieś wady, to takie, że nie nadawał się, by zamawiać nim na przykład węgiel. Węgiel zamawiany takim głosem zmieniałby się w diamenty.
Głos ów wyraźnie należał do potężnego, grubego mężczyzny, brutalnie atakowanego przez własne wąsy. Różowe żyły tworzyły na policzkach mapę sporego miasta; nos mógłby się bezpiecznie ukrywać w misce truskawek. Mężczyzna nosił wystrzępioną kamizelę i dziurawe pończochy, jednak z dumą mogącą niemal przekonać, że szaty z aksamitu i werminiowe futra właśnie oddał do czyszczenia. W ręku trzymał ręcznik, którym zapewne ścierał wciąż widoczne na twarzy resztki charakteryzacji.
— Znam cię — oznajmiła Babcia. — To ty dokonałeś mordu. — Zerknęła z ukosa na Magrat i przyznała niechętnie: — A przynajmniej tak to wyglądało.
— Jakże się cieszę… Spotkanie z prawdziwym koneserem zawsze sprawia niezwykłą radość. Olwyn Vitoller, do pani usług. Dyrektor tej trupy wagabundów — przedstawił się mężczyzna.
Zdjął z głowy nadjedzony przez mole kapelusz i skłonił się nisko. Pokłon ten był nie tyle wyrazem szacunku, ile raczej ćwiczeniem zaawansowanej topologii. Kapelusz odchylał się i żeglował przez ciąg złożonych łuków, docierając wreszcie na koniec ręki, wskazującej obecnie w stronę nieba. Jedna z nóg tymczasem zawędrowała za plecy. Reszta ciała pochyliła się uprzejmie, aż oczy znalazły się na poziomie kolan Babci.
— No tak… — mruknęła Babcia. Czuła, że ubranie stało się nagle trochę większe i znacznie za ciepłe.
— Ja też uważam, że był pan znakomity — wtrąciła Niania Ogg. — Jak zręcznie pan wykrzykiwał te wszystkie słowa. Od razu poznałam, że jest pan królem.
— Mam nadzieję, że nie popsułyśmy przedstawienia — dodała Magrat.
— Droga pani — odparł Vitoller. — Nie zdołam wyrazić satysfakcji, jaką prostemu komediantowi sprawia odkrycie, że jego publiczność zajrzała pod skorupę szminki i dostrzegła ducha, jaki kryje się wewnątrz.
— Myślę, że pan zdoła — stwierdziła Babcia. — Myślę, że mógłby pan wyrazić wszystko, panie Vitoller.
Wsadził kapelusz na głowę. Spojrzeli sobie w oczy, długo i badawczo — jeden zawodowiec oceniał innego. Vitoller poddał się pierwszy i próbował udawać, że wcale nie stawał do turnieju.
— A teraz — rzekł — czemu zawdzięczam wizytę trzech czarujących dam?
Naprawdę jednak wygrał. Babcia otworzyła usta w zdumieniu. Nigdy nie określiłaby się terminem sięgającym powyżej poziomu „przystojna mimo wszystko”. Niania była pulchna jak niemowlę i miała twarz podobną do małej, wyschniętej rodzynki. Najlepsze zaś, co dało się powiedzieć o Magrat, to że była przyzwoicie przeciętna, dobrze wyszorowana i płaska jak deska do prasowania, na której leżą dwa ziarnka grochu. Nawet jeśli głowę miała pełną głupstw.
Babcia czuła coś niezwykłego, jakby działanie czaru. Ale nie takiego, do którego byłaby przyzwyczajona.
Czarem tym był głos Vitollera. W zwyczajnym procesie artykulacji przekształcał wszystko, o czym mówił.
Popatrzcie tylko na nie, powiedziała Babcia do siebie; stroszą się jak dwie prostaczki… I opuściła dłoń, poprawiającą twardo zwinięty kok. Odchrząknęła z naciskiem.
— Chciałybyśmy z panem porozmawiać, panie Vitoller — oświadczyła. Wskazała aktorów, którzy trzymając się od niej z daleka rozkładali scenę, po czym dodała konspiracyjnym szeptem: — Na osobności.
— Ależ oczywiście, droga pani — odparł. — W chwili obecnej mamy kwatery w tutejszym szacownym piwopoju. Czarownice rozejrzały się niepewnie.
— Ma pan na myśli gospodę? — spytała w końcu Magrat.
W głównym holu zamku Lancre było chłodno i wietrznie. A pęcherz nowego szambelana nie stawał się coraz młodszy. Szambelan stał i kulił się pod spojrzeniem lady Felmet.
— Tak — powiedział. — Mamy je tutaj, w samej rzeczy. Mnóstwo.
— I ludzie nic z tym nie robią? — spytała księżna. Szambelan zamrugał.
— Słucham?
— Ludzie je tolerują?
— Oczywiście — odparł zadowolony. — Uważa się to za szczęście, kiedy czarownica mieszka w wiosce. Słowo daję.
— Dlaczego?
Szambelan zawahał się. Ostatnim razem zwracał się do czarownicy, kiedy pewna przypadłość odbytu zmieniła wychodek w salę tortur. A słoik maści, jaki od niej dostał, przekształcił świat w miejsce o wiele przyjemniejsze.
— Wygładzają drobne nierówności życia — wyjaśnił.
— Tam, skąd pochodzę, nie pozwalamy mieszkać czarownicom — oznajmiła surowo księżna. — I nie zamierzamy pozwolić im tutaj. Dostarczysz nam ich adresy.
— Adresy, wasza książęca mość?
— Gdzie mieszkają. Sądzę, że nasi poborcy podatkowi wiedzą, gdzie ich szukać.
— Aha… — mruknął nieszczęśliwy szambelan. Książę pochylił się na tronie.
— Mam nadzieję — rzekł — że płacą podatki?
— Ściśle mówiąc, trudno to nazwać płaceniem, wasza wysokość… Zapadła cisza.
— Mów, człowieku — ponaglił książę.
— No więc… One raczej nie płacą… Nigdy nie przyszło nam do głowy… To znaczy… stary król nie uważał… Po prostu nie.
Książę położył dłoń na ramieniu żony.
— Rozumiem — stwierdził chłodno. — Możesz odejść. Szambelan z ulgą skinął mu głową i jak krab wycofał się z sali.
— No tak… — rzekła księżna.
— Istotnie.
— Więc tak twoja rodzina władała królestwem… Zabicie kuzyna było twoim szlachetnym obowiązkiem. Było obroną interesów gatunku. Słabi nie zasługują na przetrwanie.
Książę zadrżał. Już zawsze będzie mu o tym przypominać? Nie miał nic przeciwko zabijaniu ludzi, a przynajmniej wydawaniu rozkazów, by kogoś zabić, i przyglądaniu się, jak są wykonywane. Ale zamordowanie krewniaka jakoś kłuło w gardle, czy raczej — przypomniał sobie — w wątrobie.
— Rzeczywiście — wykrztusił. — Niestety, żyje tu chyba wiele czarownic i trudno będzie odszukać te trzy, które były wtedy na wrzosowiskach.
— To bez znaczenia.
— Oczywiście, że nie.
— Weź sprawy we własne ręce.
— Tak, najdroższa.
Weź sprawy we własne ręce. Brał je, bez wątpienia. Kiedy zamykał oczy, widział ciało toczące się po schodach. Czyżby zabrzmiał wtedy, w głębi korytarza, syk wstrzymywanego oddechu? Był pewien, że nie mieli świadków. Sprawy we własnych rękach! Starał się zmyć krew z dłoni. Gdyby ją zmył, powtarzał sobie, tamto by się nie wydarzyło. Szorował i szorował ręce. Szorował, aż zaczynał krzyczeć.
Babcia nie czuła się dobrze w publicznych lokalach. Siedziała sztywno za swoim porto z cytryną, jakby było tarczą przed pokusami świata. Niania Ogg za to entuzjastycznie kończyła trzeciego drinka. Babcia pomyślała niechętnie, że koleżanka podążała już drogą, która prawdopodobnie doprowadzi ją do tańca na stole, z pokazywaniem halek i śpiewem „Jeża przelecieć się nie da”.
Cały blat stołu zasypany był miedziakami. Vitoller i jego żona siedzieli naprzeciw siebie i liczyli. Przypominało to rodzaj wyścigu.
Babcia przyglądała się pani Vitoller, gdy ta porwała monetę spod palców męża. Kobieta wyglądała na inteligentną i traktowała małżonka niczym pies pasterski ulubioną owcę. Meandry relacji matrymonialnych Babcia znała jedynie z obserwacji, tak jak astronomowi znana jest czasem powierzchnia odległego i obcego świata. Przyszło jej jednak do głowy, że żona Vitollera musi być bardzo szczególną kobietą, o bezdennych rezerwach cierpliwości i zdolnościach organizacyjnych, a także zwinnych palcach.
— Pani Vitoller — odezwała się wreszcie. — Jeśli wolno zadać zuchwałe pytanie: czy wasz związek został pobłogosławiony owocem? Oboje małżonkowie spojrzeli w pustkę.
— Chodzi jej… — zaczęła Niania Ogg.
— Tak, rozumiem — przerwała jej cicho pani Vitoller. — Nie. Mieliśmy kiedyś córeczkę.
Niewielka chmura zawisła nad stołem. Przez sekundę czy dwie Vitoller zdawał się człowiekiem zwyczajnych rozmiarów i o wiele starszym. Wpatrywał się w niewielki stosik monet przed sobą.
— Bo, widzicie, jest tu pewien chłopiec — wyjaśniła Babcia, wskazując pakunek na rękach Niani Ogg. — Szuka domu. Vitollerowie spojrzeli. Mężczyzna westchnął.
— To nie jest życie dla dziecka — stwierdził. — Ciągle w drodze. Ciągle nowe miasta. Nie ma czasu na edukację. Mówią, że to teraz bardzo ważne.
Jednak nie odwrócił wzroku.
— Dlaczego szuka domu? — zainteresowała się pani Vitoller.
— Nie ma swojego — odparła Babcia. — A w każdym razie takiego, gdzie byłby mile widziany. Znowu zapadła cisza.
— A wy — odezwała się pani Vitoller — pytacie o to dlatego, że jesteście…
— Matkami chrzestnymi — wyjaśniła szybko Niania Ogg. Babcia była nieco poruszona. Coś takiego nigdy nie przyszło-by jej do głowy.
Vitoller nieuważnie bawił się monetami. Żona wyciągnęła rękę nad stołem i dotknęła jego dłoni w bezgłośnym porozumieniu. Babcia odwróciła głowę. Była ekspertem w czytaniu z twarzy, jednak czasami wolała tego nie robić.
— Pieniędzy, niestety, nigdy nie ma za wiele… — zaczął Vitoller.
— Ale wystarczy — dokończyła stanowczo jego żona.
— Tak. Chyba wystarczy. Z radością się nim zaopiekujemy.
Babcia kiwnęła głową i sięgnęła w najgłębsze zakamarki swego płaszcza. Po chwili wyjęła niewielką skórzaną sakiewkę i wysypała na stół zawartość. Było tam sporo srebra, a nawet kilka małych złotych monet.
— To powinno rozwiązać sprawę… — szukała właściwego słowa — …pieluch, ubranek i w ogóle. Wszystkiego.
— Ze stukrotnym naddatkiem, jak sądzę — szepnął słabym głosem Vitoller. — Dlaczego nie wspomniałyście o tym wcześniej?
— Gdybym musiała was kupić, nie bylibyście warci swojej ceny.
— Przecież nic o nas nie wiecie! — przypomniała pani Vitoller.
— Nie wiemy, rzeczywiście — zgodziła się spokojnie Babcia. — Naturalnie, chciałybyśmy wiedzieć, co u niego słychać. Moglibyście pisać do nas listy i tak dalej. Ale kiedy już stąd wyjedziecie, lepiej nie rozpowiadajcie o tym naokoło. Dla dobra dziecka.
Pani Vitoller przyjrzała się dwóm starszym kobietom.
— Kryje się w tym jakaś tajemnica, prawda? — spytała. — Jakaś groźna tajemnica.
Babcia zawahała się i kiwnęła głową.
— Ale wiedza o tym nie wyszłaby nam na dobre? Znowu kiwnięcie.
Weszło kilku aktorów i czar prysnął. Aktorzy mieli zwyczaj wypełniania całej otaczającej ich przestrzeni.
— Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia — powiedziała Babcia. — Zechcecie mi wybaczyć…
— Jak ma na imię? — spytał Vitoller.
— Tom — Babcia prawie się nie wahała.
— John — powiedziała Niania.
Dwie czarownice zmierzyły się wzrokiem. Babcia zwyciężyła.
— Tom John — rzekła stanowczo i wyszła. Za drzwiami spotkała zdyszaną Magrat.
— Znalazłam skrzynię — oznajmiła. — W środku były korony i inne takie. Włożyłam ją jak kazałaś, na samo dno.
— Dobrze — pochwaliła koleżankę Babcia.
— Nasza korona w porównaniu z tamtymi wyglądała nędznie!
— Przedstawienie ma swoje prawa. Czy ktoś cię widział?
— Nie, byli zajęci, ale… — Magrat zawahała się i zarumieniła.
— Gadaj, dziewczyno.
— Podszedł do mnie jakiś człowiek i uszczypnął mnie w siedzenie. — Magrat spłonęła głęboką czerwienią i uniosła dłoń do ust.
— Naprawdę? — zdziwiła się babcia. — A potem?
— A potem… potem…
— Tak?
— Powiedział… powiedział…
— Co takiego powiedział?
— Powiedział: „Witaj, moja śliczna; co robisz dzisiaj wieczorem?”
Babcia rozważała to przez chwilę.
— Stara Mateczka Whemper nie wychodziła zbyt często, prawda? — spytała.
— Nie — przyznała Magrat. — Miała chorą nogę.
— Ale uczyła cię akuszerki i wszystkiego?
— Aha, tego — domyśliła się Magrat. — Robiłam to wiele razy.
— Ale… — Babcia zawahała się, po omacku szukając drogi przez nieznany teren — …nigdy ci nie mówiła o tym, co można określić jako „przedtem”?
— Słucham?
— No wiesz… — W głosie Babci zabrzmiała nuta rozpaczy. — O mężczyznach i w ogóle.
Magrat zrobiła minę, jakby właśnie miała wpaść w panikę.
— Co z nimi?
Swego czasu Babcia Weatherwax dokonywała wielu niezwykłych czynów. Wiele ją kosztowało odrzucenie wyzwania. Jednak tym razem zrezygnowała.
— Sądzę — oświadczyła bezradnie — że przydałoby ci się zamienić na osobności kilka słów z Nianią Ogg. I to szybko.
Z okna za nimi dobiegły wybuchy śmiechu, brzęk kufli i cienki głos śpiewający:
— …nawet żyrafę ze stołka, gdy bieda. I tylko jeża… Babcia przestała słuchać.
— Ale nie w tej chwili — dodała.
Trupa wyruszyła w drogę kilka godzin przed zachodem słońca; ich cztery wozy potoczyły się drogą wiodącą na równiny Sto i ku wielkim miastom. W Lancre obowiązywał przepis, nakazujący wszystkim komediantom, szarlatanom i innym potencjalnym przestępcom o zachodzie słońca znaleźć się poza bramami miasta. Nikomu to nie przeszkadzało, ponieważ miasto nie posiadało murów wartych uwagi i nikt nie protestował, kiedy ludzie o zmierzchu przemykali się z powrotem. Ważne, żeby wszystko wyglądało jak należy.
Czarownice przyglądały się im z domku Magrat, używając starej, zielonej kryształowej kuli Niani Ogg.
— Najwyższa pora, żebyś się nauczyła wydobywać z niej dźwięk — mruknęła Babcia. Szturchnęła kulę i obraz zafalował.
— To bardzo dziwne — powiedziała Magrat. — Co oni mieli w tych wozach… Papierowe drzewa, mnóstwo różnych kostiumów i… — Zamachała rękami. — Był tam jeszcze taki wielki obraz obcych stron ze świątyniami i wszystkim, cały zwinięty. Bardzo piękny.
Babcia chrząknęła.
— Pomyślałam sobie, że to cudowne, jak oni wszyscy zmieniają się w królów i innych ludzi, prawda? Istne czary.
— Magrat Garlick, co ty wygadujesz? To tylko farba i papier. Wszyscy przecież widzieli.
Magrat otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, przesłuchała w myślach wynikłą z tego kłótnię i zrezygnowała.
— Gdzie Niania? — spytała tylko.
— Leży na trawniku — wyjaśniła Babcia. — Czuje się trochę słabo. Z zewnątrz dobiegł głos Niani Ogg, która czuła się słabo na całe gardło.
Magrat westchnęła.
— Wiesz co? Jeśli jesteśmy jego matkami chrzestnymi, powinnyśmy dać mu trzy dary. To taka tradycja.
— O czym ty mówisz, dziewczyno?
— Trzy dobre czarownice powinny ofiarować dziecku trzy dary. No wiesz, na przykład urodę, mądrość i szczęście. — Magrat nie ustępowała. — Tak się robiło w dawnych czasach.
— Ach, chodzi ci o chatki z pierników i takie rzeczy… — rzuciła obojętnie Babcia. — Kołowrotki, dynie, skaleczenie w palec, cierń róży i temu podobne. Nigdy nie mogłam się do tego przyzwyczaić.
W zadumie przetarła kryształową kulę.
— Tak, ale… — zaczęła Magrat.
Babcia zerknęła na nią. Oto i cała Magrat, pomyślała. Głowa jak dynia. Za dwie spinki zostanie matką chrzestną dla każdego. Ale pod tym wszystkim ma dobre serce. Opiekuje się kudłatymi zwierzątkami. Martwi się o małe ptaszki wypadające z gniazd.
— Cóż, jeśli ma cię to uszczęśliwić… — wymruczała, zdziwiona własnymi słowami. Przesunęła dłonie nad obrazem oddalających się wozów. — Co chcesz mu dać? Bogactwo? Urodę?
— Pieniądze to nie wszystko. A jeśli odziedziczy wygląd po ojcu, będzie dostatecznie przystojny. — Magrat spoważniała nagle. — Może mądrość?
— Tej musi sam się nauczyć.
— Doskonały wzrok? Dobry głos do śpiewu?
Z trawnika przed domem dobiegł zgrzytliwy, ale entuzjastyczny głos Niani Ogg, obwieszczającej całemu światu, że Laska Maga ma na czubku Gałkę.
— To nieważne — stwierdziła głośno Babcia. — Pamiętaj o głowologii, rozumiesz? Nie warto plątać się w to całe bogactwo i urodę. Nie są istotne.
Spojrzała w kulę i bez przekonania skinęła ręką.
— Lepiej idź i sprowadź Nianię, skoro musi nas być trzy. Po długiej chwili Niania — nie bez pomocy — dotarła do pokoju i trzeba było jej wszystko wytłumaczyć.
— Trzy dary, co? — rzekła. — Ostatni raz robiłam takie rzeczy, jak byłam jeszcze młódką. Pamiętam… Co się dzieje? Magrat biegała po pokoju i zapalała świece.
— Musimy stworzyć odpowiednie magiczne otoczenie — wyjaśniła.
Babcia wzruszyła ramionami, ale milczała, nawet wobec tak oczywistej prowokacji. W końcu każda z czarownic czyni magię na własny sposób, a były przecież w domu Magrat.
— A co chcemy mu podarować? — spytała Niania.
— Właśnie o tym dyskutowałyśmy — odparła Babcia.
— Wiem, czego by chciał — oświadczyła Niania. I złożyła propozycję, przyjętą z lodowatym milczeniem.
— Nie rozumiem, jaki miałby z tego pożytek — przyznała po chwili Magrat. — Chyba byłoby mu niewygodnie…
— Podziękuje nam, kiedy dorośnie. Zapamiętaj moje słowa — rzekła Niania. — Mój pierwszy mąż zawsze powtarzał…
— Coś nieco mniej fizycznego wydaje się bardziej na miejscu — przerwała Babcia, mierząc Nianię groźnym spojrzeniem. — Nie musisz chyba psuć wszystkiego, Gytho. Dlaczego zawsze…
— Przynajmniej mogę śmiało powiedzieć, że ja… — zaczęła Niania.
Oba głosy opadły do szeptu. A potem zapadła długa, nieprzyjemna cisza.
— Sądzę — oznajmiła Magrat ze sztuczną wesołością — że lepiej będzie, jeśli wrócimy do swoich domków i zrobimy to każda po swojemu. No wiecie. Osobno. Mamy za sobą ciężki dzień i wszystkie jesteśmy trochę zmęczone.
— Dobry pomysł — uznała Babcia i wstała. — Chodźmy, Nianiu Ogg — warknęła. — Mamy za sobą ciężki dzień i wszystkie jesteśmy trochę zmęczone.
Magrat słyszała, jak kłócą się na ścieżce.
Usiadła nieco zasmucona pośród kolorowych świec, ściskając w dłoni flakonik niezwykle silnego taumaturgicznego kadzidła, zamówionego w magazynie sprzętu magicznego w dalekim Ankh-Morpork. Szczerze mówiąc, nie mogła się doczekać, kiedy je wypróbuje. Czasami, myślała, byłoby miło, gdyby ludzie zachowywali się trochę bardziej uprzejmie…
Zajrzała w kulę.
No cóż, może przecież zacząć.
— Niech łatwo zdobywa przyjaciół — szepnęła.
Wiedziała, że to niewiele, ale sama nigdy nie mogła sobie z tym poradzić.
Niania Ogg siedziała samotna w kuchni, ze swoim wielkim kocurem na kolanach. Nalała sobie kieliszeczek na dobranoc i poprzez mgłę spowijającą umysł próbowała sobie przypomnieć słowa siedemnastej zwrotki piosenki o jeżu. Pamiętała, że było tam coś o kozach, ale szczegóły pozostawały niedostępne. Czas wolno niszczył pamięć.
Wzniosła kieliszek do niewidocznej obecności.
— Wściekle dobra pamięć… To właśnie powinien mieć — rzekła. — Zawsze będzie pamiętał słowa.
A Babcia Weatherwax, maszerując do domu przez pogrążony w ciemności las, otuliła się chustą i myślała. Dzień był długi i męczący, a najgorszy okazał się teatr. Ludzie udający, że są kimś innym, zdarzenia, które nie były prawdziwe, elementy krajobrazu, które można butem przebić na wylot… Babcia lubiła wiedzieć, na czym stoi, i nie była pewna, czy coś takiego jej odpowiada. Świat zdawał się zmieniać bez chwili przerwy.
Kiedyś nie zmieniał się tak prędko. To oszołamiające.
Szła szybko poprzez ciemność, długim krokiem kogoś, kto jest przynajmniej pewien, że w tę wilgotną i wietrzną noc po lesie spacerują niezwykłe i straszne istoty. I że ona jest jedną z nich.
— Niech będzie tym, za kogo się uważa — powiedziała. — Na tym świecie trudno oczekiwać czegoś więcej.
Jak większość ludzi, czarownice nie są zogniskowane w czasie. Różnica polega na tym, że niejasno zdają sobie z tego sprawę i wykorzystują ten fakt. Cenią przeszłość, ponieważ ich cząstka nadal w niej żyje, i widzą cienie, jakie rzuca przed sobą przyszłość.
Babcia wyczuwała kształt przyszłości. Tkwiły w niej noże.
Zaczęło się następnego ranka o piątej. Czterej ludzie przejechali lasem w pobliże domku Babci. Uwiązali konie poza zasięgiem głosu i bardzo ostrożnie przekradli się przez mgłę.
Dowodzący oddziałem sierżant nie był zachwycony swoją misją. Pochodził z Ramtopów i nie miał pojęcia, jak się zabrać do aresztowania czarownicy. Wiedział za to, że czarownicy się to nie spodoba. A jemu nie podobała się myśl o czarownicy, której nie podoba się aresztowanie.
Jego ludzie też byli Ramtoperami. Szli bardzo blisko, gotowi ukryć się za nim na pierwszy znak czegoś bardziej nieoczekiwanego niż drzewo.
Domek Babci we mgle miał kształt grzyba. Zioła w jej zapuszczonym ogrodzie zdawały się poruszać nawet w nieruchomym powietrzu. Były wśród nich rośliny nie spotykane w żadnym innym miejscu w górach; ich cebulki i nasiona sprowadzono tu przez pięć tysięcy mil świata Dysku. Sierżant mógłby przysiąc, że jeden czy dwa kwiaty zwróciły się w jego stronę. Zadrżał.
— Co teraz, sierżancie?
— My… rozproszymy się — odpowiedział. — Tak. Rozproszymy się. Tak właśnie zrobimy.
Ostrożnie sunęli przez paprocie. Sierżant przykucnął za poręcznym pniem.
— Dobrze — szepnął. — Bardzo dobrze. Złapaliście mniej więcej, o co zasadniczo chodzi. A teraz rozproszymy się znowu, ale tym razem rozproszymy się osobno.
Ludzie narzekali trochę, ale po chwili zniknęli we mgle. Sierżant dał im kilka minut na zajęcie pozycji.
— Dobrze — powiedział. — A teraz…
Urwał.
Zastanowił się, czy ośmieli się krzyknąć, ale uznał, że lepiej tego nie robić.
Wstał. Zdjął hełm, by okazać szacunek, i przez wilgotną trawę poczłapał do tylnych drzwi. Zastukał bardzo delikatnie.
Odczekał kilka sekund, wcisnął hełm na głowę i odwrócił się.
— A niech to — stwierdził. — Nikogo nie ma w domu.
I ruszył z powrotem.
Drzwi się otworzyły. Otworzyły powoli, z możliwie głośnym skrzypieniem. Zwyczajne zaniedbanie nie wywołałoby takich zgrzytów; niezbędne było staranne traktowanie ich ciepłą wodą przez co najmniej kilka tygodni. Sierżant zatrzymał się, a potem odwrócił wolno, starając się poruszać jak najmniejszą liczbą mięśni.
Miał mieszane uczucia co do faktu, że nikt nie stoi w progu. Doświadczenie mówiło mu, że drzwi nie otwierają się same z siebie.
Odchrząknął nerwowo.
— Paskudny masz kaszel — odezwała się Babcia Weatherwax tuż przy jego uchu. — Słusznie zrobiłeś, przychodząc z tym do mnie.
Sierżant spojrzał na nią z wyrazem obłąkanej wdzięczności.
— Ehem — powiedział.
— Co zrobiła? — Książę nie zrozumiał.
Sierżant wpatrywał się nieruchomo w obszar odsunięty o cztery cale na prawo od książęcego krzesła.
— Dała mi filiżankę herbaty, sir — odpowiedział.
— A co z waszymi ludźmi?
— Oni też dostali.
Książę wstał i otoczył ramieniem okryte rdzewiejącą kolczugą plecy sierżanta. Był w fatalnym nastroju. Wciąż mu się wydawało, że coś szepcze mu do ucha. Na śniadanie podano owsiankę przesoloną i upieczoną z jabłkiem, a kucharz dostał histerii. Od razu można było poznać, że książę jest niezwykle poirytowany: był uprzejmy. A należał do ludzi, którzy są coraz grzeczniejsi, w miarę jak burzy się ich temperament, aż do momentu kiedy słowa „Serdecznie wam dziękuję” tną niczym ostrze gilotyny.
— Sierżancie — zaczął, prowadząc żołnierza przez pokój.
— Słucham, sir.
— Nie jestem pewien, czy wydałem wam jasne rozkazy — rzekł książę głosem węża.
— Sir…
— Możliwe, że niechcący wprowadziłem was w błąd. Zamierzałem powiedzieć: „Sprowadźcie mi czarownicę, w łańcuchach, jeśli to konieczne”, ale może w rzeczywistości powiedziałem raczej „Idźcie i napijcie się herbaty”. Czy coś takiego miało miejsce?
Sierżant zmarszczył czoło. Do dzisiejszego dnia sarkazm nie pojawił się w jego życiu. Doświadczenia z ludźmi, którzy byli na niego źli, przywodziły na myśl raczej wrzaski i czasami parę kijów.
— Nie, sir — zaprzeczył.
— Zastanawiam się więc, dlaczego nie zrobiliście tego, co wam kazałem.
— Sir?
— Podejrzewam, że użyła jakiegoś magicznego słowa, prawda? Słyszałem to i owo o czarownicach. — Książę minioną noc spędził na lekturze pewnych co bardziej ekscytujących dzieł, poświęconych temu tematowi[3]. Czytał, dopóki obandażowane ręce nie zaczęły drżeć zbyt mocno. — Podejrzewam, że ofiarowała wam wizje nieziemskich rozkoszy? Czy pokazała… — zadygotał — …mroczne fascynacje i zakazane ekstazy, o których ludzie śmiertelni nie powinni nawet myśleć, oraz demoniczne sekrety, które pogrążyły was w głębinach męskich pożądań?
Książę usiadł i zaczął wachlować się chusteczką.
— Dobrze się czujesz, panie? — spytał niespokojnie sierżant.
— Co? Doskonale, doskonale.
— Jesteś całkiem czerwony, panie.
— Nie zmieniajcie tematu, człowieku — burknął książę i trochę się opanował. — Przyznajcie: zaproponowała wam hedonistyczne, wyuzdane rozkosze znane tylko adeptom sztuk zmysłowych. Prawda?
Sierżant stanął na baczność i patrzył prosto przed siebie.
— Nie, sir — odparł tonem człowieka, który mówi prawdę i niech się dzieje co chce. — Zaproponowała mi bułeczkę.
— Bułeczkę?
— Tak, sir. Z rodzynkami.
Felmet znieruchomiał, walcząc o spokój wewnętrzny.
— A co na to wasi ludzie? — zdołał w końcu wykrztusić.
— Też dostali po jednej. Wszyscy z wyjątkiem młodego Rogera, który nie może jeść owoców, sir, ze względu na swoje kłopoty.
Książę oparł się o ścianę i zasłonił dłonią oczy. Urodziłem się, by rządzić na równinach, myślał, gdzie wszystko jest płaskie, gdzie nie ma takiej pogody i w ogóle, i gdzie ludzie nie zachowują się, jakby byli z ciasta. Ten sierżant musi mi powiedzieć, co dala Rogerowi.
— Dostał sucharka, sir.
Książę spojrzał przez okno na drzewa. Był zły. Był straszliwie zły. Ale dwadzieścia lat małżeństwa z lady Felmet nauczyło go panować nie tylko nad emocjami, ale też nad instynktami. Nawet drgnienie mięśnia nie zdradzało stanu jego umysłu. Poza tym z mrocznych głębi myśli wynurzało się uczucie, któremu jak dotąd nie poświęcał zbyt wiele czasu: to ciekawość błysnęła płetwą na powierzchni.
Od pięćdziesięciu lat książę doskonale sobie bez niej radził. Ciekawość nie jest cechą pożądaną u arystokratów. Przekonał się wielokrotnie, że lepiej postawić na pewność. A jednak przyszło mu do głowy, że przynajmniej raz ciekawość może się przydać.
Sierżant stał na środku komnaty z obojętną miną człowieka oczekującego rozkazów, który gotów jest stać tak i czekać, dopóki nie zepchnie go dryf kontynentalny. Od wielu lat wiernie służył królom Lancre i było to widoczne: jego ciało stało na baczność, ale brzuch — mimo wysiłków — przyjął postawę „spocznij”.
Wzrok księcia padł na Błazna, siedzącego na stołku obok tronu. Zgarbiony trefniś uniósł głowę i bez przekonania potrząsnął dzwoneczkami.
Książę podjął decyzję. Droga postępu, jak się przekonał, polega na znajdowaniu słabych punktów. Starał się nie myśleć, że zaliczają się do nich takie obiekty jak królewskie nerki na szczycie schodów nocą. Skupił się na sprawach będących pod ręką.
…ręka. Szorował i szorował, ale bez skutku. W końcu zszedł do lochów i pożyczył od kata drucianą szczotkę. Też nie pomogła. Było jeszcze gorzej. Im dłużej drapał, tym więcej pojawiało się krwi. Bał się, że w końcu oszaleje…
Wypchnął tę myśl w zakamarki umysłu. Słabe punkty… To jest to. Błazen wyglądał jak idealny słaby punkt.
— Możecie odejść, sierżancie.
— Tak jest. — Żołnierz odmaszerował.
— Błaźnie…
— Radujmy się, sir… — odpowiedział nerwowo Błazen i trącił struny swej znienawidzonej mandoliny.
— Właśnie rady mi trzeba, mój Błaźnie.
— Dufam, wujaszku…
— Nie jestem twoim wujem. Z pewnością bym o tym pamiętał. — Lord Felmet pochylił się, aż bukszpryt jego nosa znalazł się o kilka cali od przerażonej twarzy Błazna. — Jeśli swoją kolejną wypowiedź zaczniesz od „wujaszku”, „dufam” albo „radujmy się”, gorzko tego pożałujesz.
Błazen bezgłośnie poruszył wargami.
— A co sądzisz o „łaskawco”? — zapytał. Książę wiedział, kiedy może ustąpić.
— Z łaskawcą jakoś przeżyję — rzekł. — I ty również. Ale żadnych podskoków. — Uśmiechnął się zachęcająco. — Jak długo jesteś Błaznem, mój chłopcze?
— Łaskawco złociutki…
— Złociutki… — Książę uniósł dłoń. — Ogólnie rzecz biorąc, raczej nie.
— Łaskawco zło… łaskawy panie. — Błazen nerwowo przełknął ślinę. — Przez całe życie, sir. Siedemnaście lat przy bębenku, od małego. A przede mną mój ojciec. I wujaszek, w tym samym czasie. I mój dziad przed nimi. I jego…
— Wszyscy twoi krewni byli Błaznami?
— Rodzinna tradycja, sir. To znaczy łaskawco. Książę znów się uśmiechnął, a Błazen był zbyt przerażony, by zauważyć, ile zębów odsłaniał ten uśmiech.
— Pochodzisz z tych okolic, prawda?
— Ra… Tak, sir.
— Zatem wiesz wszystko o miejscowych wierzeniach i tak da-lej?
— Chyba tak, sir. Łaskawco.
— Dobrze. A gdzie sypiasz, mój Błaźnie?
— W stajni, sir.
— Od tej chwili wolno ci spać w korytarzu przed moją komnatą — zezwolił łaskawie książę.
— A niech to!
— A teraz… — głos księcia ściekał na błazna niczym melasa na budyń — opowiedz mi o czarownicach…
Tej nocy Błazen, zamiast na ciepłym, miękkim sianie w stajni, spał na solidnej, królewskiej posadzce w wietrznym korytarzu nad głównym holem.
— To błazeństwo — mruknął do siebie. — Radujmy się… Ale czy dostateczne błazeństwo?
Zdrzemnął się niespokojnie. Zapadł w rodzaj snu, gdzie jakaś mglista postać próbowała zwrócić na siebie jego uwagę. Niewyraźnie słyszał zza drzwi głosy lorda i lady Felmet.
— Przynajmniej nie ma przeciągów — stwierdziła niechętnie księżna.
Książę usiadł w fotelu i uśmiechnął się do żony.
— I co? — zapytała. — Gdzie są czarownice?
— Szambelan miał chyba rację, ukochana. Czarownice, jak się zdaje, rzuciły urok na miejscową ludność. Sierżant gwardii wrócił z pustymi rękami…
Ręce… Zdusił tę irytującą myśl.
— Musisz go skazać na śmierć — odparła natychmiast. — Jako przykład dla pozostałych.
— Takie działania, moja droga, doprowadzą w końcu do sytuacji, kiedy rozkażemy ostatniemu z żołnierzy poderżnąć sobie gardło jako przykład dla niego samego. Przy okazji… — dodał łagodnie — ostatnio wydaje mi się, że widuję mniej służby. Wiesz, że nie chciałbym się wtrącać…
— Więc się nie wtrącaj — warknęła. — Ja rządzę gospodarstwem. I nie znoszę niedbałości.
— Z pewnością najlepiej wiesz, co robić. Ale…
— Co z tymi czarownicami? Czy będziesz czekał bezczynnie i pozwolisz, by ziarno kłopotów wzeszło w przyszłości? Co z koroną? Książę wzruszył ramionami.
— Sądzę, że trafiła na dno rzeki.
— A dziecko? Oddano je czarownicom? Czy składają ofiary z ludzi?
— Nie, jak się zdaje.
Księżna wydawała się nieco rozczarowana.
— Te czarownice — oznajmił książę — najwyraźniej rzucają uroki.
— To chyba…
— Nie takie, jak zaklęcia magiczne. Cieszą się raczej szacunkiem. Zajmują się leczeniem i tak dalej. To dosyć dziwne. Miejscowi górale boją się ich i są z nich dumni równocześnie. Podjęcie akcji przeciw nim może się okazać dość trudne.
— Mogłabym niemal uwierzyć — odparta księżna — że na ciebie też rzuciły urok.
Książę istotnie był zaintrygowany. Moc zawsze budzi mroczną fascynację. To był główny powód, dla którego poślubił księżnę.
Nieruchomo wpatrywał się w ogień.
— Doprawdy — rzekła księżna, rozpoznając jadowity uśmiech męża — tobie to się chyba podoba, co? Myśl o niebezpieczeństwie. Pamiętam, kiedy braliśmy ślub; ta lina z węzłami…
Pstryknęła palcami przed zaszklonymi oczami księcia. Wyprostował się.
— Wcale nie! — krzyknął.
— A więc co zamierzasz zrobić?
— Czekać.
— Czekać?
— Czekać i myśleć. Cierpliwość jest cnotą. Książę oparł się wygodnie. Uśmiechnął się jak istota, która przesiedziała milion lat na rozgrzanym kamieniu.
A potem, tuż pod okiem, zaczął mu drgać mięsień. Spod bandaża na ręku sączyła się krew.
I znowu księżyc w pełni sunął nad chmurami. Babcia Weatherwax wydoiła i nakarmiła kozy, dołożyła do ognia, zarzuciła ściereczkę na lustro i zza drzwi wyjęła miotłę. Wyszła, zamknęła za sobą tylne drzwi i zawiesiła klucz na gwoździu w wygódce.
To wystarczało. Tylko raz w całej historii czarów w Ramtopach złodziej włamał się do domku czarownicy. Czarownica, którą to dotknęło, ukarała go w sposób straszliwy[4].
Babcia wsiadła na miotle i wyszeptała kilka słów, choć bez większego przekonania. Po kilku próbach zsiadła, poprawiła wiązanie na witkach i spróbowała jeszcze raz. Na końcu kija pojawiła się sugestia błysku, ale zgasła natychmiast.
— A niech to — mruknęła pod nosem Babcia.
Rozejrzała się czujnie, czy nikt nie podgląda. Był tam jedynie borsuk, który wyszedł na polowanie. Słysząc tupot biegnących stóp, wystawił głowę spod krzaka i zobaczył czarownicę pędzącą po ścieżce. W wyciągniętej sztywno w bok ręce trzymała kij miotły. W końcu magia zaskoczyła, Babcia wsiadła niezgrabnie, a miotła poszybowała w nocne niebo z gracją kaczki pozbawionej jednego skrzydła.
Znad drzew dobiegła zduszona klątwa na wszystkich krasnoludzich mechaników.
Większość czarownic woli mieszkać w samotnych domkach z tradycyjnie zakręconymi kominami i strzechą porośniętą mchem. Babcia Weatherwax uznawała to za właściwe; po co być czarownicą, jeśli ludzie o tym nie wiedzą?
Niania Ogg nie dbała, co ludzie wiedzą, a jeszcze mniej o to, co myślą. Mieszkała w nowym, pełnym bibelotów domku pośrodku Lancre, w samym sercu swojego osobistego imperium. Córki i synowe kolejno przychodziły gotować jej i sprzątać. Każdą płaską powierzchnię zastawiały ozdoby przywiezione przez podróżujących w dalekie krainy członków rodziny. Synowie i wnukowie pilnowali, żeby nie brakło jej drewna, żeby dach nie przeciekał i piec nie dymił; nigdy nie brakło butelek w kredensie ani tytoniu w kap-ciuchu obok fotela na biegunach. Nad kominkiem wisiała deska z wypalonym napisem „Mama”. Żaden tyran w historii świata nie zdobył władzy tak absolutnej.
Niania Ogg miała również kota, wielkiego, ślepego na jedno oko kocura imieniem Greebo. Spędzał on czas na spaniu, jedzeniu i płodzeniu największego kazirodczego kociego szczepu. Kiedy usłyszał, jak miotła Babci ląduje ciężko na podwórzu, otworzył oko niby żółte okno do piekła. Z typowym dla swego gatunku instynktem rozpoznał w Babci nieuleczalnego wroga kotów i dyskretnie przemieścił się pod fotel.
Magrat siedziała już sztywno przy kominku.
Jedna z nienaruszalnych zasad magii stwierdza, że praktykujący ją nie mogą zmienić własnego wyglądu na czas dłuższy. Ich ciała nabywają rodzaju morficznej inercji i stopniowo powracają do oryginalnego kształtu. Magrat jednak próbowała. Co rano jej włosy były długie, gęste i blond, ale pod wieczór zawsze zmieniały się w normalne smętne loki. Aby odrobinę poprawić efekt, wplotła w nie fiołki i pierwiosnki. Rezultat różnił się nieco od oczekiwań: wyglądała, jakby doniczka spadła jej na głowę.
— Dobry wieczór — odezwała się Babcia.
— Dobry cię przywiódł księżyc. Ku radości — odpowiedziała Magrat. — Niech gwiazda świeci…
— Jesteś! — zawołała Niania Ogg. Magrat skrzywiła się.
Babcia usiadła i zaczęła wyjmować szpilki, mocujące wysoki kapelusz do koka. Wreszcie dotarło do niej, jak wygląda Magrat.
— Magrat!
Młoda czarownica podskoczyła i ułożyła kościste dłonie na przedzie sukni.
— T… tak? — wyjąkała.
— Co masz na kolanach?
— To mój familiar.
— A co się stało z ropuchą, którą miałaś ostatnio?
— Poszła sobie — mruknęła Magrat. — Zresztą i tak się nie nadawała.
Babcia westchnęła. Magrat już od jakiegoś czasu prowadziła desperackie poszukiwania odpowiedniego familiara. Ale mimo miłości i troski, jaką je otaczała, wszystkie miały jakąś straszliwą skazę, na przykład skłonność do gryzienia, bycia rozdeptywanym, czy też — w przypadkach ekstremalnych — do metamorfozy.
— To już piętnasty w tym roku — zauważyła Babcia. — Nie licząc konia. Co to jest?
— Kamień — zachichotała Niania Ogg.
— Przynajmniej wytrzyma dłużej.
Kamień wysunął głowę i spojrzał na Babcię z lekkim rozbawieniem.
— To żółw — wyjaśniła Magrat. — Kupiłam go na targu w Owczej Wólce. Jest bardzo stary i zna wiele tajemnic. Tak mówił sprzedawca.
— Znam tego człowieka — rzekła Babcia. — Sprzedaje złote rybki, które rdzewieją na drugi czy trzeci dzień.
— W każdym razie nazwę go Chyżostopy — oznajmiła wyzywająco Magrat. — Mogę, jeśli zechcę.
— Tak, tak. Oczywiście. Jestem pewna — uspokoiła ją Babcia. — A w ogóle co słychać, siostry? Minęły już dwa miesiące od ostatniego spotkania.
— Powinno się odbywać przy każdym nowiu księżyca — przypomniała Magrat. — Regularnie.
— Mieliśmy wesele najmłodszej naszej Grame — wyjaśniła Niania Ogg. — Nie mogłam nie pójść.
— A ja całą noc siedziałam przy chorej kozie — oświadczyła z godnością Babcia Weatherwax.
— No tak… — Magrat była pełna wątpliwości. Sięgnęła do torby. — Jeśli mamy zaczynać, zapalmy świece.
Starsze czarownice wymieniły zrezygnowane spojrzenia.
— Mam śliczną nową lampę. Tracie mi przysłał — oznajmiła niewinnie Niania Ogg. — I chciałam dołożyć trochę do ognia.
— Doskonale widzę po ciemku, Magrat — rzekła surowo Babcia. — A ty znowu czytałaś te ciężkie książki. Granity.
— Grimoire’y…
— A ja nie pozwolę, żebyś znowu rysowała po podłodze — ostrzegła Niania Ogg. — Dreen męczyła się przez parę dni, żeby zmyć te, jak im tam, z poprzedniego razu…
— Runy — wyjaśniła Magrat. W jej oczach pojawiło się błaganie. — Chociaż jedną świecę?
— No dobrze — ustąpiła Niania Ogg. — Jeśli masz się od tego poczuć lepiej… Ale tylko jedną. I to porządną, białą. Żadnych wymysłów.
Magrat westchnęła. Chyba niepotrzebnie przyniosła swoją torbę.
— Powinnyśmy sprowadzić jeszcze kilka osób — powiedziała. — Trzy to za mało na przyzwoity sabat.
— Nie wiedziałam, że dalej jesteśmy sabatem. Nikt mi nie powiedział, że to sabat — prychnęła Babcia Weatherwax. — Zresztą po tej stronie gór nie ma już nikogo prócz Staruszki Dismass, a ona ostatnio nigdzie nie wychodzi.
— W mojej wiosce jest wiele młodych dziewcząt… — oświadczyła Magrat. — No wiecie… Może byłyby chętne…
— Dobrze wiesz, że nie tak się to robi — odparła z dezaprobatą Babcia. — Ludzie nie znajdują magii, ona sama do nich przychodzi.
— Tak, oczywiście. Przepraszam.
— No właśnie — stwierdziła Babcia, trochę udobruchana. Nigdy nie opanowała sztuki przepraszania, ale ceniła ją u innych.
— Co sądzicie o naszym nowym księciu? — spytała Niania, żeby oczyścić atmosferę.
Babcia wyprostowała się z powagą.
— Kazał spalić kilka domów w Głupim Ośle. Z powodu podatków.
— To straszne — szepnęła Magrat.
— Stary król Verence też to robił — przypomniała Niania Ogg.
— Był bardzo porywczy.
— Ale zwykle pozwalał ludziom najpierw wyjść — zauważyła Babcia.
— A tak — przyznała Niania, zagorzała rojalistka. — Bywał taki wielkoduszny. I często płacił za odbudowę. Jeśli nie zapomniał.
— A w każdą Noc Strzeżenia Wiedźm fundował jeleni comber — westchnęła Babcia. — Regularnie.
— O tak. I miał szacunek dla czarownic, trudno zaprzeczyć — dodała Niania Ogg. — Często spotykał mnie w lesie, kiedy polował na ludzi. Zawsze zdejmował hełm, zawsze mówił: „Mniemam, że znajduję panią w dobrym zdrowiu, pani Ogg”. A następnego dnia przysyłał lokaja z paroma butelczynami czegoś rozgrzewającego. Prawdziwy król.
— Polowanie na ludzi nie jest dobre — zaprotestowała Magrat.
— Fakt, nie — przyznała Babcia Weatherwax. — Ale polował tylko na takich, którzy zrobili coś złego. Mówił, że oni właściwie to lubią. I często ich puszczał, jeżeli dobrze uciekali.
— No i jeszcze ten jego wielki miecz — dodała Niania Ogg. Atmosfera zmieniła się wyraźnie. Stała się ciepła i mroczna, wypełniając kąty cieniami nie dopowiedzianych sekretów.
— Ach… — mruknęła Babcia Weatherwax. — Jego droit de seigneur…
— Musiał często z niego korzystać. — Niania Ogg wpatrywała się w ogień.
— Ale następnego dnia przysyłał swojego marszałka dworu z sakiewką srebra i koszem smakołyków na wesele — przypomniała Babcia. — Niejedna para mogła dzięki temu rozpocząć nowe życie.
— To prawda — zgodziła się Niania. — A także jedna czy druga osoba samotna.
— Król w każdym calu.
— O czym wy mówicie? — zdziwiła się Magrat. — Przecież każdy lord ma zbrojownię.
Dwie czarownice wynurzyły się na powierzchnię z głębiny mrocznych wspomnień. Babcia Weatherwax wzruszyła ramionami.
— Jeśli tak dobrze myślicie o poprzednim królu — kontynuowała surowym tonem Magrat — dziwię się, czemu was nie martwi, że został zabity. Przyznajcie, ten wypadek był bardzo dziwny.
— Tacy już są królowie — odparła Babcia. — Przychodzą i odchodzą. Dobrzy i źli. Jego ojciec otruł króla, którego mieliśmy poprzednio.
— Starego Tharguma — przypomniała Niania. — O ile pamiętam, miał długą rudą brodę. Też był wielkoduszny.
— Tyle że teraz nikomu nie wolno mówić, że Felmet zabił króla — stwierdziła Magrat.
— Co? — zdziwiła się Babcia.
— Przedwczoraj właśnie za to kazał stracić w Lancre kilka osób — wyjaśniła Magrat. — Powiedział, że rozsiewali złośliwe kłamstwa. I że każdy, kto będzie to powtarzał, zwiedzi jego lochy. Ale nie będzie długo ich oglądał. Twierdzi, że Verence zmarł śmiercią naturalną.
— Być zamordowanym to przecież dla króla śmierć naturalna. Nie rozumiem, dlaczego tak się krępuje. Kiedy zabili starego Tharguma, zatknęli jego głowę na kiju, rozpalili wielkie ognisko i wszyscy w zamku przez tydzień chodzili pijani.
— Pamiętam — wtrąciła Niania. — Nosili tę głowę po wioskach, by pokazać, że naprawdę nie żyje. Bardzo przekonujące, uznałam.
Zwłaszcza dla niego. Uśmiechał się. Myślę, że tak właśnie chciałby odejść.
— Sądzę, że na obecnego powinnyśmy uważać — oświadczyła Babcia. — Mam wrażenie, że może być za sprytny. To niedobra cecha u królów. I nie przypuszczam, żeby umiał okazywać szacunek.
— W zeszłym tygodniu przyszedł do mnie jakiś człowiek i zapytał, czy chciałabym płacić jakieś podatki — oznajmiła Magrat. — Powiedziałam mu, że nie.
— U mnie też był — przypomniała sobie Niania Ogg. — Ale nasz Jason i nasz Wane wyszli do niego i powiedzieli, że nie mamy ochoty.
— Niski, łysy, w czarnym płaszczu? — spytała z namysłem Babcia Weatherwax.
— Tak — odpowiedziały chórem dwie czarownice.
— Chował się u mnie w malinach. Ale uciekł, kiedy wyszłam zapytać, czego chce.
— Szczerze mówiąc, dałam mu dwa miedziaki — przyznała się Magrat. — Powiedział, że będzie torturowany, jeśli nie zmusi czarownic do płacenia podatków…
Lord Felmet starannie obejrzał dwie monety. Następnie popatrzył na swojego poborcę podatków. — A więc… Poborca odchrząknął nerwowo.
— No więc, jaśnie panie, to było tak: wytłumaczyłem im, że musimy utrzymywać stałą armię i w ogóle, a one spytały dlaczego, a ja powiedziałem, że z powodu bandytów i w ogóle, a one na to, że bandyci nigdy ich nie zaczepiają.
— A roboty publiczne?
— A tak. No więc wskazałem im konieczność budowy i konserwacji mostów i w ogóle.
— I?
— Powiedziały, że ich nie używają.
— Aha — stwierdził z mądrą miną książę. — Nie mogą przekroczyć płynącej wody.
— Nie byłbym tego pewny, sir. Myślę, że czarownice mogą przekroczyć, co tylko zechcą.
— Czy mówiły coś jeszcze? — spytał książę. Poborca z roztargnieniem miął kraj swojej szaty.
— Owszem, sir. Wspomniałem, że podatki pomagają utrzymać pokój…
— I co?
— Odpowiedziały, że król sam powinien dbać o swoje pokoje, sir. A potem obrzuciły mnie spojrzeniem.
— Jakim spojrzeniem?
Książę podparł dłonią podbródek. Był zafascynowany.
— Trochę trudno je opisać — stwierdził poborca.
Starał się unikać wzroku księcia; miał przemożne uczucie, że kafelkowa podłoga ucieka spod niego we wszystkie strony i pokrywa już dobre kilka akrów. Fascynacja lorda Felmeta była dla niego tym, czym szpilka dla balonu.
— Spróbuj — zachęcił książę. Poborca zaczerwienił się.
— No więc… — zaczął. — Ono nie było miłe.
Co dowodzi, że poborca podatków lepiej radził sobie z liczbami niż ze słowami. Gdyby zakłopotanie, strach, marna pamięć i całkowity brak wyobraźni nie sprzysięgły się przeciw niemu, powiedziałby coś takiego: „Kiedy byłem mały i mieszkałem u ciotki, to ona zabroniła mi dotykać śmietanki i w ogóle, i odstawiła ją na najwyższą półkę w spiżarni, a wtedy ja przyniosłem stołek i chciałem ją zdjąć, kiedy ciotki nie było w domu, ale ona wróciła, tylko ja nic nie wiedziałem, i nie mogłem dosięgnąć do dzbanka, więc spadł na podłogę i się roztrzaskał, a ona wtedy weszła i popatrzyła na mnie. To było właśnie takie spojrzenie. Ale najgorsze, że one o tym wiedziały”.
— Niemiłe — powtórzył książę.
— Nie, sir.
Książę zabębnił palcami lewej ręki po poręczy tronu. Poborca chrząknął ponownie.
— Jaśnie panie… Nie zechcesz chyba zmuszać mnie do powrotu, prawda?
— Co? — Książę machnął niecierpliwie ręką. — Nie, nie — zapewnił. — Porozum się tylko z oprawcą, kiedy będziesz wychodził. Zobacz, czy znajdzie dla ciebie miejsce. Poborca skłonił się z wdzięcznością.
— Dzięki, sir. Natychmiast, sir. Jesteś bardzo…
— Tak, tak — rzucił z roztargnieniem lord Felmet. — Możesz odejść.
Pozostał sam w ogromnej sali. Znowu padał deszcz. Od czasu do czasu tynk spadał na kafelki, a ściany trzeszczały, jakby osiadały jeszcze głębiej. Powietrze pachniało starymi piwnicami.
Bogowie, jakże nienawidził tego królestwa!
Było takie małe: ledwie czterdzieści mil długie i może na dziesięć szerokie. Prawie w całości składało się z okrutnych gór o zboczach zielonych od lodu i grzbietach ostrych jak nóż oraz z gęstych, ponurych lasów. Takie królestwo nie powinno sprawiać kłopotów.
Nie mógł tylko zrozumieć uczucia, że ma ono także głębię. Zdawało się, że mieści w swych granicach zbyt wiele geografii.
Wstał i przeszedł przez komnatę na balkon, skąd roztaczał się niezrównany widok na drzewa. Odniósł wrażenie, że drzewa też na niego patrzą.
Wyczuwał ich niechęć. To dziwne, bo ludzie jakoś nie protestowali. Zresztą przeciwko niczemu właściwie nie protestowali. Verence był na swój sposób popularny. Sporo ludzi zjawiło się na pogrzebie; pamiętał rzędy poważnych twarzy. Nie wyglądali na głupich. W żadnym razie. Wyglądali na zajętych innymi sprawami; jakby to, co robią królowie, nie było szczególnie ważne.
Irytowało go to tak samo jak drzewa. Solidne rozruchy, na przykład, byłyby bardziej… bardziej właściwe. Człowiek mógłby pojeździć, powieszać ludzi, powstałoby twórcze napięcie, tak ważne dla rozwoju państwa. Na równinach, kiedy dawało się ludziom kopniaka, odpowiadali kopniakiem. A tutaj, kiedy dać komuś kopniaka, odsunie się tylko i będzie czekał, aż noga człowiekowi odpadnie. Jak królowie mogą przejść do historii, władając takim narodem? Nie można tych ludzi dręczyć, tak samo jak nie można dręczyć materaca.
Podniósł już podatki i spalił parę wiosek, dla zasady, żeby pokazać, z kim mają do czynienia. I właściwie nie uzyskał żadnego efektu.
A teraz jeszcze te czarownice. Nie dawały mu spokoju.
— Błaźnie!
Błazen, który uciął sobie krótką drzemkę za tronem, obudził się przerażony.
— Słucham!
— Podejdź.
Błazen zbliżył się, brzęcząc żałośnie dzwoneczkami.
— Powiedz mi, Błaźnie, czy tu zawsze pada deszcz?
— Dufam, wujaszku…
— Po prostu odpowiedz na pytanie — rzekł lord Felmet z żelazną cierpliwością.
— Czasami przestaje, sir. Żeby zrobić miejsce dla śniegu. A czasem mamy tu naprawdę uporczywe orguliczne mgły — wyjaśnił Błazen.
— Orguliczne? — zdziwił się książę.
Błazen nie mógł się powstrzymać. Jego przerażone uszy słyszały, jak usta wyrzucają:
— Gęste, panie. Od łacianińskiego orgulum, co oznacza zupę czy też wywar.
Ale książę nie słyszał. Wysłuchiwanie paplania niższych stanem nie uważał na warte wysiłku.
— Nudzę się, Błaźnie.
— Pozwól, że cię rozbawię, panie, swoimi wesołymi uwagami czy lekkim żartem.
— Spróbuj.
Błazen oblizał wyschnięte wargi. Szczerze mówiąc, tego się nie spodziewał. Król Verence cieszył się, kiedy mógł dać mu kopniaka albo rzucić w głowę butelką. To był prawdziwy król.
— Czekam. Rozśmiesz mnie. Błazen nabrał tchu.
— Jak chcesz, złociutki — wykrztusił. — Jakąż różnicę znajdziesz między sokołem łownym?
Książę zmarszczył brwi. Błazen uznał, że lepiej nie czekać.
— Takąż, że nóżkę jedną bardziej ma niż drugą — odpowiedział, a potem, ponieważ było to elementem dowcipu, poklepał lekko Felmeta swoim balonem na patyku i brzdęknął w mandolinę.
Wskazujący palec księcia wystukał ostry werbel na poręczy tronu.
— Rozumiem — rzekł władca. — I co dalej?
— To jest… tego… już wszystko — wyjaśnił Błazen. — Mój dziadek uważał, że to jeden z jego najlepszych żartów.
— Śmiem podejrzewać, że opowiadał go nieco inaczej — stwierdził książę. Wstał. — Przywołaj moich łowczych. Mam ochotę wyruszyć na polowanie. Ty też możesz pojechać.
— Panie, nie potrafię dosiadać konia!
Po raz pierwszy od rana lord Felmet się uśmiechnął.
— Doskonale — rzekł. — Damy ci konia, który nie potrafi nieść jeźdźca. Cha, cha.
Spojrzał na obandażowaną dłoń. W wolnej chwili, postanowił, każę zbrojmistrzowi przysłać mi pilnik.
Przeminął rok. Dni cierpliwie następowały jeden po drugim. Kiedyś, na samym początku multiversum, próbowały mijać wszystkie naraz, ale nic z tego nie wyszło. Tomjon siedział pod rozchwianym stolikiem Hwela i przyglądał się ojcu, który chodził od ściany do ściany wozu i mówiąc machał ręką. Vitoller zawsze machał ręką, kiedy mówił; gdyby związać mu ręce z tyłu, stałby się niemową.
— No dobrze — rzekł. — A może Królewskie narzeczone?
— W zeszłym roku — odpowiedział mu głos Hwela.
— Niech będzie. W takim razie dajmy im Malla, tyrana Klatchu — postanowił Vitoller. Jego krtań gładko zmieniła przełożenie i głos stał się grzmiący, zdolny wprawić w wibrację szyby po drugiej stronie przeciętnego miejskiego rynku. — „We krwi przybyłem i we krwi rządzić, będę, by nikt nie śmiał szturmować tych krwawych murów…”
— Wystawialiśmy to dwa lata temu — oświadczył spokojnie Hwel. — Zresztą ludzie mają już dosyć królów. Chcą się trochę pośmiać.
— Moich królów na pewno nie mają dosyć — zapewnił Vitoller. — Drogi chłopcze, ludzie nie po to przychodzą do teatru, żeby się śmiać. Przychodzą, żeby Przeżywać, Czerpać Naukę, Zachwycać się…
— Śmiać się — stwierdził chłodno Hwel. — Popatrz na ten kawałek.
Tomjon usłyszał szelest papieru i trzeszczenie wikliny, gdy ojciec opuścił swój ciężar na kosz z rekwizytami.
— Mag swego rodzaju — przeczytał Vitoller. — Albo jak sobie chcecie. Hwel wyciągnął nogi pod stołem i potrącił Tomjona. Wyciągnął go za ucho.
— O co tu chodzi? — zapytał Vitoller. — Magowie? Demony? Chochliki? Kupcy?
— Jestem dość zadowolony ze sceny czwartej w akcie drugim.
— Hwel pchnął malucha w stronę kosza rekwizytów. — Komik Przy Myciu i Dwóch Służących.
— Jakieś sceny na łożu śmierci? — spytał Vitoller z nadzieją.
— Nie… ale mogę wstawić żartobliwy monolog w trzecim akcie.
— Żartobliwy monolog?
— No dobrze, jest jeszcze miejsce na mowę w ostatnim akcie — zapewnił pospiesznie Hwel. — Napiszę dziś wieczorem. Żaden kłopot.
— I cios sztyletem — zażądał Vitoller, wstając. — Ohydny mord. To zawsze się podoba.
Wyszedł, by dopilnować ustawiania sceny.
Hwel westchnął i sięgnął po pióro. Gdzieś za obwisłymi ścianami z derki leżało miasteczko Wiszący Pies, które pozwoliło się zbudować na występie stromej ściany kanionu. W Ramtopach nie brakowało płaskiego gruntu. Problem w tym, że w większości był pionowy.
Hwel nie lubił tych gór, co musiało dziwić, jako że Ramtopy były odwieczną krainą krasnoludów, a on był krasnoludem. Został jednak dawno wygnany ze swego plemienia, nie tylko z powodu klaustrofobii, ale też skłonności do marzeń. Miejscowy król krasnoludów stwierdził, że nie jest to pożądany talent u kogoś, kto powinien machać kilofem i nie zapominać, w co należy trafić. W rezultacie Hwel otrzymał bardzo małą sakiewkę złota, serdeczne życzenia całego plemienia oraz stanowcze „żegnaj”.
Przypadek zdarzył, że akurat przejeżdżali tamtędy Vitoller ze swymi wędrownymi aktorami i krasnolud poświęcił miedziaka, by zobaczyć spektakl Smok z równin. Patrzył nieruchomo i nawet mięsień nie drgnął mu na twarzy, wrócił do siebie, a rankiem zastukał do wozu Vitollera. Przyniósł pierwszy szkic Króla spod góry. Nie była to wybitna sztuka, jednak Vitoller okazał się dostatecznie spostrzegawczy, by w kudłatej głowie zobaczyć wyobraźnię tak potężną, że pozwoli zdobyć świat. Kiedy więc wędrowni aktorzy powędrowali dalej, jeden musiał biec, żeby dotrzymać im kroku…
Cząstki czystego natchnienia bez przerwy przebijają wszechświat. Co jakiś czas któraś z nich trafia w gotów do jej przyjęcia umysł, który następnie odkrywa DNA, formę sonaty na flet albo metodę produkcji żarówek przepalających się dwa razy szybciej. Jednak większość tych cząstek chybia. Większość ludzi przez całe życie nie zostaje trafiona nawet jedną.
Niektórzy mają jeszcze większego pecha. Trafiają w nich bez przerwy.
Taki właśnie był Hwel. Natchnienia, w ilości wystarczającej dla stworzenia pełnej historii sztuki scenicznej, trafiały bezustannie do niewielkiej twardej czaszki, zaprojektowanej przez ewolucję dla funkcji nie bardziej spektakularnych niż wyjątkowa odporność na ciosy topora.
Hwel polizał pióro i nieco zawstydzony rozejrzał się po obozowisku. Nikt nie patrzył. Ostrożnie podniósł Maga, odsłaniając drugi stos kart papieru.
Nie była to kolejna chałtura. Każdą stronicę zrosił potem; słowa były wpisane mozaiką kleksów, skreśleń i drobno nabazgranych dopisków. Hwel przyglądał się im przez chwilę, samotny w świecie złożonym tylko z niego, następnej czystej strony i hałaśliwych, grzmiących głosów, które nawiedzały go w snach.
Zaczął pisać.
Uwolniony od nigdy zbyt czujnej uwagi Hwela, Tomjon uchylił wieko kosza z rekwizytami i metodycznie — jak to dziecko — zaczął wypakowywać korony.
Krasnolud wysunął język i prowadził oporne pióro po zaplamionej inkaustem stronie. Znalazł miejsce dla nieszczęśliwie zakochanych, dla zabawnych grabarzy i garbatego króla. Sprawiały mu teraz kłopoty koty i wrotki…
Cichy bełkot sprawił, że uniósł głowę.
— Na miłość bogów, mały — powiedział. — Przecież jest za duża. Schowaj ją.
Dysk wtoczył się w zimę.
Ramtopy zimą trudno uczciwie opisywać jako magiczną, oszronioną krainę czarów, gdzie każdą gałązkę oplata koronka kruchego lodu. Ramtopy zimą nie lubią żartów; są bramą prowadzącą do pierwotnego mrozu sprzed stworzenia świata. Ramtopy zimą to parę sążni śniegu i lasy zmienione w zbiór cienistych tuneli pod zaspami. To leniwy wicher, któremu nie chce się wiać dookoła ludzi, więc dmucha przez nich na wylot. Pomysł, że zima może przynosić radość, nigdy nie przyszedł do głowy nikomu z mieszkańców Ramtopów, którzy znają osiemnaście różnych określeń śniegu[5].
Duch króla Verence’a krążył po murach samotny i głodny. Spoglądał na swe ukochane lasy i wyczekiwał okazji.
Była to zima pełna wróżb. Nocami komety rozbłyskiwały na mroźnym niebie. Za dnia nad krainą przepływały chmury ukształtowane w potężne wieloryby i smoki. We wsi Ostry Grzbiet kotka urodziła dwugłowe kociątko; ponieważ jednak Greebo — dzięki nieustającym wysiłkom — był męskim przodkiem każdego kota przynajmniej od trzydziestu pokoleń, zdarzenie to nie było szczególnie prorocze.
Za to w Głupim Ośle młody kogut zniósł jajo i musiał odpowiedzieć na kilka bardzo kłopotliwych pytań natury osobistej. W Lancre pewien człowiek przysięgał, że spotkał kogoś, kto na własne oczy widział, jak drzewo wstało i poszło przed siebie. Spadł krótki, ulewny deszcz krewetek. Na niebie pojawiały się dziwne światła. Gęsi chodziły tyłem. A nad tym wszystkim płonęły gigantyczne falbany zimnego ognia, Aurory Coriolis, czyli Zorzy Osiowej, której chłodne kolory rozświetlały i zabarwiały śnieg.
Nie było w tym nic dziwnego. Ramtopy ciągnęły się w poprzek gigantycznej, stojącej fali magii Dysku niczym żelazny pręt upuszczony niewinnie na tory metra. Magia bezustannie wyładowywała się w okolicy. Ludzie budzili się nocą, mruczeli: Jeszcze jeden przeklęty omen” i zasypiali znowu.
Nadeszła Noc Strzeżenia Wiedźm, znacząc początek nowego roku. I z przerażającą gwałtownością nic się nie wydarzyło.
Niebo było czyste, śnieg głęboki i sypki jak cukier puder.
Zamarznięty las milczał i pachniał metalem. Jedyne, co spadało z nieba, to z rzadka tylko świeży śnieg.
Jakiś człowiek przeszedł przez wrzosowiska od Ostrego Grzbietu do Lancre i nie zobaczył ani jednego błędnego ognika, bezgłowego psa, spacerującego drzewa, widmowego powozu ani komety. Dobrzy mieszczanie musieli zaprowadzić go do tawerny i postawić coś mocniejszego, żeby mógł zaniepokoić nerwy.
Stoicyzm Ramtoperów, rozwijany od lat do formy absolutnej odporności na taumaturgiczny chaos, nie mógł znieść takiej zmiany. Była jak hałas, którego się nie słyszy, dopóki nie ucichnie.
Babcia Weatherwax właśnie go słyszała, opatulona górą kołder w lodowatej sypialni. Noc Strzeżenia Wiedźm jest na Dysku tradycyjnie tą jedyną w roku, kiedy czarownice powinny zostać w domach. Dlatego położyła się wcześnie, w towarzystwie torby jabłek i kamionkowej flaszki z gorącą wodą. Coś jednak wyrwało ją z drzemki.
Zwyczajny człowiek zacząłby przekradać się na dół, być może uzbrojony w pogrzebacz. Babcia tylko objęła rękami kolana i pozwoliła umysłowi wzlecieć.
Tego czegoś nie było w domu. Wyczuwała małe, prędkie umysły myszy i zamglone myśli swoich kóz, leżących w cieple przytulnej obórki. Niby sztylet czujności przepłynęła nad dachem chaty sowa na polowaniu.
Babcia skupiła się i jej umysł wypełniło ciche brzęczenie owadów w słomie strzechy i korników w belkach. Nic ciekawego.
Skuliła się mocniej i wyfrunęła do lasu, pogrążonego w ciszy, przerywanej jedynie z rzadka głuchymi uderzeniami śniegu zsuwającego się z gałęzi. Nawet zimą las był pełen życia, zwykle uśpionego w jamach czy hibernującego w dziuplach.
Wszystko jak zwykle. Rozprzestrzeniła się bardziej, na wrzosowiska, ku tajemnym ścieżkom, gdzie wilki biegały bezszelestnie po zamrożonej szreni; dotknęła ich umysłów ostrych jak noże. Wyżej, na ośnieżonych przestrzeniach znalazła tylko stado wermimi[6].
Wszystko było takie, jakie być powinno, z tym tylko zastrzeżeniem, że nic nie było jak należy. Istniało tam coś… tak, istniało coś żywego, coś młodego i starożytnego, i…
Babcia zbadała w myślach to uczucie. Tak. To jest to. Coś samotnego. Zagubionego. I…
Uczucia nigdy nie są proste. Babcia wiedziała to dobrze. Wystarczy je zerwać, a pod spodem pojawiają się inne…
Coś, co — jeśli szybko nie przestanie być samotne i zagubione — zacznie być bardzo złe.
Wciąż jednak nie mogła tego znaleźć. Wyczuwała już maleńkie umysły poczwarek pod zamarzniętymi liśćmi. Wyczuwała dżdżownice migrujące poniżej linii zmarzliny. Wyczuwała nawet kilku ludzi, którzy zawsze są najtrudniejsi. Ludzki umysł zajmuje się tyloma myślami równocześnie, że prawie niemożliwa jest jego lokalizacja. To tak jakby próbować przybić mgłę do ściany.
Tam nie… Tam też nie… Wrażenie okrążało ją zewsząd i nie znalazła nic, co by je powodowało. Zsunęła się w dół jak najdalej, do najmniejszych stworzeń w królestwie, i wciąż niczego nie było.
Usiadła na łóżku, zapaliła świecę i sięgnęła po jabłko. Spojrzała na ścianę sypialni.
Nie lubiła przegrywać. Coś tam istniało, coś spijało magię, coś rosło, coś było tak pełne życia, że otaczało cały dom. A jednak nie mogła tego odszukać.
Zredukowała jabłko do ogryzka i odłożyła starannie na podstawkę lichtarza. Potem zdmuchnęła świecę.
Chłodny aksamit nocy znowu okrył pokój. Babcia Weatherwax postanowiła spróbować jeszcze raz. Może patrzyła w złą stronę…
Po chwili leżała na podłodze, naciągając na głowę poduszkę. Pomyśleć tylko: spodziewała się, że to będzie małe…
Zamek Lancre zadygotał. Nie był to gwałtowny wstrząs, ale i nie musiał być, gdyż konstrukcja zamku sprawiała, iż kołysał się nawet przy lekkim wietrzyku. Niewielka wieżyczka pochyliła się wolno i runęła w wypełniony mgłą kanion.
Błazen leżał na posadzce i drżał przez sen. Cenił ten zaszczyt, o ile to był zaszczyt, ale spanie na korytarzu zawsze sprowadzało sny o Gildii Błaznów, w której szarych, surowych ścianach przedrżał siedem lat straszliwej nauki. Posadzka była nieco bardziej miękka niż łóżka w Gildii.
O kilka stóp od niego zabrzęczała lekko zbroja. Halabarda zawibrowała w stalowej rękawicy aż — niby atakujący nietoperz, przecinający ze świstem nocne powietrze — przewróciła się i rozbiła posadzkę obok ucha Błazna.
Błazen usiadł. Zdał sobie sprawę, że ciągle się trzęsie. Tak samo jak podłoga.
W pokoju lorda Felmeta drżenia wytrząsały kaskady kurzu ze starożytnego łoża z baldachimem. Książę obudził się ze snu, w którym ogromna bestia tupała wokół zamku, i stwierdził ze zgrozą, że może to być prawda.
Portret jakiegoś dawno zmarłego króla spadł ze ściany. Książę wrzasnął.
Błazen stanął w progu, usiłując zachować równowagę na podłodze, która falowała teraz jak morze. Książę z trudem wstał z łóżka i chwycił Błazna za kaftan.
— Co się dzieje? — syknął. — Czy to trzęsienie ziemi?
— Nie miewamy ich w tej okolicy, panie — odparł Błazen i został odtrącony, gdy szezlong przepłynął wolno po dywanie.
Książę skoczył do okna i spojrzał na oświetlony księżycem las. Drzewa pod czapami śniegu wibrowały wśród ciszy nocy.
Kawał tynku trzasnął o posadzkę. Lord Felmet odwrócił się i tym razem uniósł Błazna nad podłogą.
Wśród wielu dobrodziejstw, z których książę w życiu zrezygnował, znajdowała się także ignorancja. Lubił mieć wrażenie, że wie, co się dzieje. Wspaniałe wątpliwości egzystencji nie kusiły go wcale.
— To czarownice, co? — warknął. Lewy policzek zaczął mu drżeć jak wyrzucona na piasek ryba. — Czekają tam w dole, co? Rzucają na zamek czar Wpływu, co?
— Zaprawdę, wujaszku…
— Rządzą tym krajem, co?
— Nie, panie, nigdy nie…
— Kto cię pytał?!
Błazen dygotał dokładnie w przeciwfazie z zamkiem, był więc jedynym obiektem, który wydawał się doskonale nieruchomy.
— Ehem… Ty, panie — wyjąkał.
— Sprzeczasz się ze mną?
— Nie, panie!
— Tak myślałem. Jesteś z nimi w zmowie, prawda?
— Panie! — Błazen był naprawdę zaszokowany.
— Wszyscy jesteście w zmowie! — krzyknął książę. — Cała wasza banda! Jesteście gromadą hersztów!
Odepchnął Błazna, szarpnięciem otworzył drzwi na taras. Wyszedł na mróz i spojrzał z góry na uśpione królestwo.
— Słyszycie mnie wszyscy?! — wrzasnął. — To ja jestem królem!!! Wstrząsy ustały nagle, zaskakując księcia zupełnie. Odzyskał równowagę i strzepnął pył z nocnej koszuli.
— No właśnie — rzekł.
Ale teraz było jeszcze gorzej. Teraz las nasłuchiwał. Wypowiedziane słowa rozpłynęły się w bezbrzeżnej pustce ciszy.
Na zewnątrz coś się czaiło. Wyczuwał to. Było dość silne, by wstrząsnąć całym zamkiem, a teraz obserwowało go i słuchało.
Książę wycofał się ostrożnie, wymacał za plecami klamkę, wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Pospiesznie zasunął story.
— To ja jestem królem — powtórzył cicho.
Zerknął na Błazna, który uznał, że czegoś od niego oczekuje.
Ten człowiek jest moim władcą i panem, pomyślał. Jadłem jego sól czy jak to tam idzie. W Gildii uczyli mnie, że Błazen powinien być wierny swemu panu do samego końca, kiedy już wszyscy inni go opuszczą. Dobry czy zły — nie ma znaczenia. Każdy przywódca potrzebuje Błazna. Istnieje tylko lojalność. I tyle. Co z tego, że jest chyba całkiem szalony? Jestem jego Błaznem, dopóki jeden z nas nie umrze.
Ze zgrozą spostrzegł, że książę szlocha.
Błazen wyjął z rękawa niezbyt czystą czerwono-żółtą chusteczkę haftowaną w dzwonki. Książę wziął ją z wyrazem dumy i wdzięczności, i wytarł nos. Po czym z obłąkańczą podejrzliwością spojrzał na kawałek materiału.
— Jeśli to sztylet, co przed sobą widzę… — wymamrotał.
— Ehem… Nie, panie. To tylko moja chusteczka. Przyjrzyj się bliżej, z pewnością zauważysz różnicę. Nie ma tylu ostrych krawędzi.
— Dobry błazen — rzucił niejasno książę. Zupełnie zwariował, pomyślał Błazen. Jest o parę kroków od granicy. Tak pokręcony, że można by nim otwierać butelki.
— Uklęknij przede mną, mój Błaźnie.
Błazen ukląkł. Książę położył mu na ramieniu dłoń w brudnym bandażu.
— Czy jesteś lojalny, Błaźnie? Czy można ci ufać?
— Przysięgałem, że będę szedł za swym panem aż do śmierci — zapewnił chrapliwym głosem Błazen.
Książę przysunął swą obłąkaną twarz i Błazen spojrzał wprost w przekrwione oczy.
— Nie chciałem — szepnął konspiracyjnie Felmet. — Zmusili mnie do tego. Wcale nie chciałem…
Drzwi odskoczyły na bok. Framugę wypełniła postać księżnej, prawie tego samego kształtu.
— Leonalu! — warknęła.
Błazna zafascynowała zmiana w oczach księcia: czerwony płomień obłędu zniknął, został wessany do wnętrza i zastąpiony przez lodowate, błękitne spojrzenie, jakie nauczył się już rozpoznawać. Nie oznaczało to, jak szybko zrozumiał, że książę jest teraz mniej szalony. Nawet chłód jego spokoju był swego rodzaju obłędem.
Książę miał umysł, który tykał jak zegarek i jak z zegarka regularnie wyskakiwał z niego ptaszek.
Felmet spokojnie podniósł głowę.
— Tak, moja droga?
— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytała gniewnie.
— Podejrzewam czarownice.
— Naprawdę nie sądzę… — zaczął Błazen. Spojrzenie lady Felmet nie tylko go uciszyło, ale niemal przybiło do ściany.
— To jest aż nadto oczywiste — rzekła. — Jesteś idiotą.
— Błaznem, pani.
— To również — mruknęła i zwróciła się do męża. — A więc… — Uśmiechnęła się posępnie. — Wciąż się buntują? Książę wzruszył ramionami.
— Jak mam walczyć z magią?
— Słowami — odpowiedział bez namysłu Błazen i natychmiast tego pożałował.
Oboje spojrzeli na niego.
— Co? — spytała księżna.
Błazen w zakłopotaniu upuścił mandolinę.
— W… w Gildii uczyli nas, że słowa mogą być silniejsze nawet od magii.
— Klaun! — stwierdził książę. — Słowa to tylko słowa. Krótkie sylaby. Kamienie i kije mogą mi połamać kości… — zamilkł na moment, rozkoszując się tą myślą — …ale słowa na pewno mnie nie zranią.
— Panie, istnieją słowa, które to potrafią. Kłamca! Uzurpator! Morderca!
Książę odskoczył nagle i skrzywił się.
— W tych słowach nie ma prawdy — zapewnił pospiesznie Błazen. — Ale mogą się rozprzestrzeniać jak ogień na torfowisku, a potem palić…
— Prawda! Prawda! — jęknął książę. — Słyszę je bez przerwy. To czarownice!
— Zatem… Zatem można z nimi walczyć innymi słowami. Słowa nawet czarownice pokonają.
— Jakie słowa? — wtrąciła zamyślona księżna.
— Starucha. — Błazen wzruszył ramionami. — Złe oko. Głupie babsko.
Księżna uniosła brew.
— Nie jesteś zupełnym idiotą — orzekła. — Mówisz o plotce.
— Otóż to, pani. — Błazen przewrócił oczami. W co się wplątał?
— To czarownice — wyszeptał książę, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Musimy opowiedzieć światu o czarownicach. Są złe. To przez nie ona ciągle wraca: krew. Nawet papier ścierny nie pomaga.
Ziemia zadrżała raz jeszcze, kiedy Babcia Weatherwax biegła wąską, oblodzoną ścieżką przez las. Śnieżna czapa zsunęła się z gałęzi drzewa prosto na jej kapelusz.
Wiedziała, że to niewłaściwe. Mniejsza o… cokolwiek to było… ale kto słyszał, żeby czarownica wychodziła w Noc Strzeżenia Wiedźm? To wbrew tradycji. Nikt nie wiedział dlaczego, ale przecież nie w tym rzecz.
Dotarła na wrzosowiska, wymiecione wiatrem ze śniegu. Sierp księżyca wisiał nad horyzontem, a jego blade światło rozjaśniało wyrastające wokół góry. Tam trwał inny świat, gdzie nawet czarownice rzadko się zapuszczały; trwał pejzaż pozostawiony z mroźnych narodzin świata: zielonkawy lód, ostre szczyty i głębokie, ukryte doliny. Nie był przeznaczony dla ludzkich istot — nie wrogi, w każdym razie nie bardziej niż wroga jest cegła czy chmura, ale straszliwie, przerażająco obojętny.
A tym razem ją obserwował. Umysł niepodobny do żadnego, jaki w życiu spotkała, poświęcał jej sporą część swej uwagi. Spojrzała na oblodzone zbocza, oczekując niemal, że cień góry poruszy się na tle gwiazd.
— Kim jesteś?! — krzyknęła. — Czego chcesz?!
Głos zagrzmiał echem pośród skał. Wysoko, na szczytach, odpowiedział jej huk lawiny.
W najwyższym punkcie wrzosowisk, gdzie latem w krzewach niczym małe pierzaste idiotki kryły się kuropatwy, stał samotny głaz — mniej więcej w punkcie gdzie stykały się terytoria trzech czarownic, choć nigdy nie wytyczono ich dokładnych granic.
Głaz był wysoki niczym mężczyzna i miał niebieskawy odcień. Uważano go za wyjątkowo magiczny, ponieważ — chociaż był tylko jeden — nikt nigdy nie zdołał go policzyć. Kiedy tylko zauważył, że ktoś przygląda mu się z namysłem, natychmiast przesuwał się mu za plecy. Był najbardziej wstydliwym monolitem na świecie.
Był też jednym z licznym punktów wyładowań magii, akumulującej się w Ramtopach. W promieniu kilku sążni od niego nie leżał śnieg, a ziemia parowała lekko.
Na widok Babci głaz zaczął się odsuwać i po chwili obserwował ją podejrzliwie zza drzewa.
Odczekała dziesięć minut, aż Magrat przybiegła ścieżką od Zwariowanego Gronostaja — wioski, której dobroduszni mieszkańcy przyzwyczajali się już do masażu uszu i kwiatowych wywarów homeopatycznych na każdą dolegliwość z wyjątkiem dekapitacji[7]. Młoda czarownica była nieco zdyszana. Narzuciła jedynie szal na nocną koszulę, która — gdyby Magrat miała co odsłaniać — odsłaniałaby wszystko.
— Też poczułaś? — zapytała. Babcia skinęła głową.
— Gdzie Gytha? — zastanowiła się.
Spojrzały na ścieżkę wiodącą do Lancre, gromadki świateł w śnieżnym półmroku.
Trwała zabawa. Światło padało z okien na ulicę. Wąż ludzi wsuwał się i wysuwał z domu Niani Ogg. Z wnętrza dobiegał śmiech, trzask pękającego szkła i krzyki dzieci.
Było oczywiste, że życie rodzinne w tym domu przeżywane jest do granic wytrzymałości.
Dwie czarownice zatrzymały się niepewnie.
— Myślisz, że powinnyśmy wejść? — spytała niespokojnie Magrat. — Przecież nie byłyśmy zaproszone. I nawet nie przyniosłyśmy butelki.
— Mam wrażenie, że mają tam już zbyt wiele butelek — oświadczyła z dezaprobatą Babcia Weatherwax.
Jakiś człowiek wytoczył się na ulicę, czknął i zderzył się z Babcią.
— Szczęśliwej Nocy Strzeżenia Wiedźm, droga pani — wybełkotał, spojrzał na jej twarz i błyskawicznie wytrzeźwiał.
— Panno — syknęła Babcia.
— Najmocniej przepraszam… Babcia wyminęła go z godnością.
— Chodź, Magrat — rozkazała.
Hałas wewnątrz unosił się w okolicach progu bólu. Niania Ogg omijała tradycję Nocy Strzeżenia Wiedźm, zapraszając do siebie prawie całe miasteczko. Powietrze w pokoju przekraczało już zakres czujników zanieczyszczeń. Babcia nawigowała przez tłum, kierując się dźwiękiem chrapliwego głosu, tłumaczącego całemu światu, że w porównaniu z niewiarygodną liczbą innych zwierząt, jeż ma jednak sporo szczęścia.
Niania Ogg siedziała przy kominku z kwartą w dłoni i akcentowała wyliczanie machnięciami cygara. Na widok Babci uśmiechnęła się szeroko.
— Ho, ho, stara przyjaciółko — zaskrzeczała, przekrzykując gwar. — Jednak się zjawiłaś. Weź sobie drinka. Albo i dwa. Kogo ja widzę! To przecież Magrat! Przysuń sobie krzesło i kopnij tego drania kota.
Greebo, zwinięty w kłębek przy kominku i uchylonym okiem obserwujący zabawę, machnął leniwie ogonem.
Babcia usiadła sztywno: wyprostowane uosobienie przyzwoitości.
— Nie zostaniemy długo. — Zerknęła z ukosa na Magrat, która ostrożnie sięgała do miseczki orzeszków. — Widzę, że jesteś zajęta. Zastanawiałyśmy się tylko, czy może zauważyłaś… cokolwiek. Dziś wieczorem. Niedawno.
Niania Ogg zmarszczyła czoło.
— Najstarszy naszego Darrona wymiotował — przypomniała sobie. — Przypiął się do ojcowskiego piwa.
— Jeśli nie wymiotował wyjątkowo obficie — odparła Babcia — nie sądzę, żeby o to właśnie mi chodziło.
Nakreśliła w powietrzu skomplikowany okultystyczny symbol, który Niania całkowicie zignorowała.
— Ktoś próbował tańczyć na stole — powiedziała. — Spadł w sos dyniowy naszej Reet. Uśmialiśmy się setnie.
Babcia poruszyła brwiami i znacząco dotknęła palcem nosa.
— Sugerowałabym raczej sprawy mroczniejszej natury — rzekła posępnie.
Niania Ogg przyjrzała się jej z uwagą.
— Coś ci wpadło do oka, Esme? — próbowała zgadywać. Babcia Weatherwax westchnęła.
— Wyjątkowo niepokojące wydarzenia magicznej tendencji rozgrywają się nawet w tej chwili — oznajmiła głośno.
W pokoju zapadła cisza. Wszyscy patrzeli na czarownice, z wyjątkiem najstarszego syna Darrona, który wykorzystał okazję, by kontynuować swe alkoholowe doświadczenia. Potem, równie szybko jak umilkły, kilkadziesiąt rozmów pospiesznie podjęło akcję.
— Może lepiej by było, gdybyśmy omówiły te sprawy na osobności — zaproponowała Babcia, gdy znowu zalała je fala uspokajającego szumu.
Trafiły do pralni, gdzie Babcia spróbowała opisać umysł, jaki spotkała.
— Coś tam jest: w górach, w lasach — podsumowała. — I jest bardzo wielkie.
— Wydawało mi się, że kogoś szuka — dodała Magrat. — Wywarło na mnie wrażenie dużego psa.
Babcia myślała przez chwilę. Owszem, jeśli się zastanowić…
— Tak — przyznała. — Coś w tym rodzaju. Wielki pies.
— Smutny.
— Poszukujący.
— I coraz bardziej zły — zakończyła Magrat.
— Właśnie — rzekła Babcia, patrząc z naciskiem na Nianię.
— Może troll… — podpowiedziała Niania Ogg. — Wiecie, zostawiłam tam ponad pół kufla — dodała z wyrzutem.
— Przecież potrafię wyczuć umysł trolla, Gytho — odparła Babcia.
Nie rzuciła tych słów gniewnie. Wypowiedziała je bardzo spokojnie i to właśnie sprawiło, że Niania się zawahała.
— Podobno w górach bliżej Osi żyją naprawdę wielkie trolle — stwierdziła wolno. — I lodowi giganci, i te wielkie, kosmate jak im tam powyżej linii wiecznych śniegów. Ale nie o nich ci chodzi, prawda…
— Nie.
— Aha.
Magrat zadrżała. Powtarzała sobie, że czarownica całkowicie panuje nad własnym ciałem i że gęsia skórka pod cienką nocną koszulą to tylko wytwór wyobraźni. Kłopot w tym, że miała doskonałą wyobraźnię.
Niania Ogg westchnęła.
— W takim razie lepiej popatrzmy.
I zdjęła pokrywę z miedzianego kociołka.
Niania Ogg nigdy nie używała swojej pralni, jako że wszystkie rzeczy prały jej synowe: plemię poszarzałych, cichych kobiet, których imion nie próbowała nawet zapamiętać. Pralnia zatem pełniła funkcje składziku starych, wyschniętych cebulek, przepalonych garnków i słojów fermentującego dżemu. Od dziesięciu lat nikt nie rozpalał ognia pod miedzianym kotłem. Woda pod pokrywą była atramentowoczarna i — jak głosiły plotki — bezdenna. Wnukom Niania Ogg opowiadała o żyjących w tej głębi potworach z początków czasu; wierzyła, że trochę strachu i bezsensownej grozy jest ważnym elementem magii dzieciństwa.
Latem wykorzystywała kocioł do chłodzenia piwa.
— Musi wystarczyć. Może powinnyśmy wziąć się za ręce — powiedziała. — Magrat, sprawdź, czy drzwi są zamknięte.
— Co chcesz zrobić? — spytała Babcia.
Znalazły się na terenie Niani Ogg, więc do niej należał wybór.
— Zawsze powtarzam, że dobra Inwokacja nigdy nie zaszkodzi — odparła Niania. — Od lat już tego nie próbowałam. Babcia Weatherwax zmarszczyła brwi.
— Ale przecież nie można — wtrąciła Magrat. — Nie tutaj. Potrzebny jest kociołek i magiczny miecz. I oktogram. I zioła, i różne rzeczy.
Babcia i Niania porozumiały się wzrokiem.
— To nie jej wina — stwierdziła Babcia. — Wszystko przez grimuary, które jej kupowali. — Zwróciła się do młodszej czarownicy. — To całkiem niepotrzebne. Trzeba użyć głowologii.
Rozejrzała się po starej pralni.
— Trzeba wykorzystać to, co jest pod ręką — stwierdziła.
Wzięła zbielałą kopyść i zważyła ją w dłoni.
— Przyzywamy cię i rozkazujemy z pomocą tego… — Babcia nawet się nie zająknęła — tej ostrej i straszliwej kopyści. Woda w kotle zafalowała lekko.
— Patrz, jak rozrzucamy… — Magrat westchnęła — dość zwietrzałą sodę i niezwykle twarde płatki mydlane ku twej czci. Doprawdy, Nianiu, nie sądzę…
— Cicho! Teraz ty, Gytho.
— Wołam cię i nakazuję posłuszeństwo łysiejącą drucianą szczotką Sztuki i tarą Osłony — zakończyła Niania, wymachując jednym i drugim. Blacha falista odpadła od ramy.
— Cenię szczerość — szepnęła załamana Magrat. — Ale to jednak nie to samo.
— Posłuchaj mnie, dziewczyno — odparła Babcia. — Demony nie przejmują się zewnętrzną formą rzeczy. Liczy się tylko to, co myślisz.
Magrat spróbowała sobie wyobrazić, że prastara kostka szarego mydła jest najrzadszym z pachnących… zapomniała; może korzeni… w każdym razie z dalekiego Klatchu. Nie było to łatwe. Bogowie tylko wiedzieli, jaki demon zareaguje na takie wezwanie.
Babcia także była odrobinę niespokojna. Nie przepadała za demonami, a cała zabawa z inkantacjami i przyrządami przywodziła jej na myśl magów. Wszystkie te przedmioty pozwalały im czuć się ważnymi. Demony powinny się zjawiać, kiedy są potrzebne. I tyle.
Jednak protokół pozwalał gospodyni wybierać odpowiednie metody, Niania zaś lubiła demony, które były mężczyznami, a przynajmniej takie sprawiały wrażenie.
W tym momencie Babcia na zmianę kusiła i groziła Piekłu łokciem pobielałego drewna. Sama była zdziwiona własną śmiałością.
Woda zabulgotała, znieruchomiała, a potem z cichym puknięciem wezbrała i uformowała głowę. Magrat upuściła mydło.
Była to bardzo przystojna głowa, może o nieco okrutnych oczach i z nosem w kształcie dziobu, ale mimo to przystojna, o surowych rysach. Nie ma w tym nic dziwnego; ponieważ demon jedynie rzutuje własny obraz na tę rzeczywistość, może przecież zrobić to jak należy.
Demon obrócił się wolno: lśniąca czarna statua w niepewnym blasku księżyca.
— A więc? — powiedział.
— Kim jesteś? — zapytała śmiało Babcia. Głowa odwróciła się w jej stronę.
— Moje imię jest niewymawialne w twoim języku, kobieto.
— Ja to osądzę — odparła groźnie Babcia i dodała: — Nie waż się mówić do mnie: kobieto.
— Jak chcesz. Moje imię brzmi: WxrtHltl-jwlpklz — oświadczył demon z wyższością.
— Gdzie byłeś, kiedy rozdawali samogłoski? — wtrąciła Niania Ogg. — Stałeś za drzwiami?
— A zatem, panie… — Babcia zawahała się tylko przez ułamek sekundy — panie WxrtHltl-jwlpklz, zastanawia się pan pewnie, dlaczego przywołaliśmy pana tutaj.
— Nie tak powinnaś mówić — zauważył demon. — Powinnaś powiedzieć…
— Nie gadaj. Ostrzegam, że mamy miecz Sztuki i oktogram Osłony.
— Jak chcesz. Moim zdaniem wyglądają jak tara do prania i kopyść.
Babcia rozejrzała się. W rogu pralni stało w sagach drewno na opał, a bliżej wielki i ciężki kozioł. Spojrzała z naciskiem na demona i nie patrząc, mocno uderzyła kopyścią o grubą belkę.
Martwą ciszę, jaka zapadła, zakłócał jedynie odgłos dwóch gładko rozciętych połówek kozła, kołyszących się i rozpadających z wolna w stos drewna.
Twarz demona zachowała obojętność.
— Macie prawo do trzech pytań — oznajmiła.
— Czy coś dziwnego pojawiło się w królestwie? — spytała Babcia.
Głowa zastanowiła się.
— I bez kłamstw — wtrąciła gorączkowo Magrat. — Inaczej oberwiesz szczotką.
— Chodzi o coś dziwniejszego niż zwykle?
— Gadaj wreszcie! — zawołała Niania Ogg. — Nogi mi marzną.
— Nie. Nie ma nic dziwnego.
— Przecież wyczułyśmy to… — zaczęła Magrat.
— Chwileczkę, chwileczkę — przerwała Babcia. Przez moment bezgłośnie poruszała wargami. Demony są jak dżiny albo profesorowie filozofii: jeśli nie sformułuje się pytania dokładnie jak trzeba, z radością udzielą absolutnie precyzyjnej i całkowicie mylącej odpowiedzi. — Czy w królestwie jest coś, czego nie było przedtem? — zaryzykowała.
— Nie.
Tradycja mówiła, że można zadać tylko trzy pytania. Babcia próbowała ułożyć takie, które nie może być złośliwie źle zrozumiane. A potem uznała, że prowadzi tę rozmowę w niewłaściwy sposób.
— Co się tu dzieje, do licha? — spytała bardzo wyraźnie. — I nawet nie próbuj się wywinąć, bo cię ugotuję.
Demon jakby się zawahał. Nowe podejście wyraźnie go zaskoczyło.
— Magrat, kopnij tu trochę szczap, dobrze? — poleciła Babcia.
— Protestuję przeciwko takiemu traktowaniu! — W głosie demona zabrzmiała nuta niepewności.
— Nie mamy czasu nóg sobie tu wystawać przez całą noc. Takie słowne gierki są dobre dla magów, ale z nami to całkiem inna para kaloszy.
— Rozpalamy? Bo zimno — mruknęła Niania.
— Posłuchajcie — rzekł demon i tym razem w jego głosie pojawił się ton przerażenia. — Nie wolno nam tak zwyczajnie udzielać informacji z własnej woli. Istnieją przepisy.
— W tym dzbanku na półce znajdziesz trochę oleju, Magrat — rzuciła Niania.
— Jeśli wam teraz wyznam… — zaczął demon.
— Tak?
— Nikomu nie powiecie?
— Nie piśniemy nawet słówka — obiecała Babcia.
— Nasze usta są zapieczętowane — dodała Magrat.
— W królestwie nie ma nic nowego — wyjaśnił demon. — Ale kraina się rozbudziła.
— Co masz na myśli?
— Jest nieszczęśliwa. Chce króla, który o nią zadba.
— Jak… — zaczęła Magrat, ale Babcia uciszyła ją gestem dłoni.
— Nie chodzi ci o ludzi, prawda? — Lśniąca głowa otrząsnęła się. — Nie, tak myślałam.
— Co… — spróbowała teraz Niania. Babcia przytknęła palec do warg.
Odwróciła się i podeszła do okna pralni, pajęczynowego cmentarza wyblakłych motylich skrzydeł i much z zeszłego lata. Słabe lśnienie za oszronionymi szybami sugerowało, że wbrew wszelkiemu rozsądkowi wkrótce wstanie nowy dzień.
— Możesz nam powiedzieć dlaczego? — zapytała nie odwracając głowy. Wyczuwała jaźń całej krainy… To robiło wrażenie.
— Jestem tylko demonem. Co mogę wiedzieć? Tylko to, co jest, a nie jak i dlaczego.
— Rozumiem.
— Mogę już iść?
— Słucham?
— Proszę!
Babcia wyprostowała się znowu.
— A tak. Biegnij — rzuciła z roztargnieniem. — Dziękujemy.
Głowa się nie poruszyła. Tkwiła w miejscu niby hotelowy portier, który wniósł piętnaście walizek na piąte piętro, pokazał wszystkim, gdzie jest łazienka, poprawił poduszki i czuje, że wyrównał już wszystkie zasłony, które mógł wyrównać.
— Mogłybyście mnie odprawić? Jeśli można prosić… — powiedział demon, kiedy nikt jakoś nie zrozumiał aluzji.
— Co? — spytała Babcia, wyrwana z zamyślenia.
— Czułbym się lepiej, gdybym był właściwie odprawiony. W „biegnij” czegoś mi jednak brakuje.
— Hm… Jeśli ci to sprawi przyjemność. Magrat!
— Tak? — Magrat aż podskoczyła.
Babcia rzuciła jej kopyść.
— Pełnij honory, dobrze?
Magrat chwyciła kopyść za to, co — jak miała nadzieję — Babcia uważała za trzonek. Uśmiechnęła się.
— Oczywiście. Chętnie. Zaraz… Hm… Zniknij, ohydny potworze, w najczarniejszej otchłani…
Głowa uśmiechnęła się z zadowoleniem. Tak to powinno wyglądać.
Rozpuściła się w wodzie kotła niby wosk nad płomieniem. A ostatni wzgardliwy komentarz, niemal zagłuszony wirem, brzmiał:
— Bieeeegniiij…
Babcia wróciła do domu, gdy po śniegu sunął już różowy blask świtu. Kozy niepokoiły się w obórce. Szpaki hałasowały pod dachem. Myszy piszczały za kredensem w kuchni.
Babcia zaparzyła dzbanek herbaty; miała wrażenie, że każdy dźwięk rozbrzmiewa nieco głośniej niż zwykle. Kiedy upuściła łyżeczkę do zlewu, brzęknęło, jakby ktoś młotem uderzył w dzwon.
Zawsze była niespokojna, kiedy uczestniczyła w formach zorganizowanej magii. Czy też, jak sama to określała, nie mogła dojść do siebie. Chodziła po całym domu, szukając czegoś do roboty i zaraz o tym zapominając. Krążyła tam i z powrotem po zimnych kamieniach posadzki.
W takich chwilach umysł wyszukuje sobie najdziwaczniejsze zajęcia; próbuje w ten sposób uniknąć swego zasadniczego celu, to znaczy myślenia o ważnych sprawach. Jeśliby ktokolwiek to widział, byłby zdumiony poświęceniem Babci, gdy podejmowała takie czyny jak czyszczenie podstawki pod dzbanek na herbatę, wyrywanie starych orzechów z patery na owoce na szafie czy wydłubywanie trzonkiem łyżeczki skamieniałych okruchów chleba ze szczelin w podłodze.
Zwierzęta mają umysły. Ludzie też je mają, chociaż ludzkie umysły są niewyraźne i zamglone. Nawet owady mają: maleńkie, wyraźne punkty światła w mroku bezumysłowości.
Babcia uważała się za kogoś w rodzaju eksperta od umysłów. I była prawie pewna, że takie obiekty jak krainy ich nie mają.
Przecież nie są żywe, na miłość bogów… Kraj jest, no, jest…
Zaraz, zaraz. Jakaś myśl zakradła się dyskretnie do umysłu Babci i pokornie czekała, aż zwrócą na nią uwagę.
Istniała możliwość, by te głuche lasy mogły posiadać umysł. Babcia usiadła z kawałkiem antycznego chleba w dłoni i spojrzała w zadumie na kominek. Okiem duszy spojrzała dalej, na okryte śniegiem aleje drzew. Tak… Nigdy dotąd nie przyszło jej to do głowy. Oczywiście, ten umysł składałby się ze wszystkich małych umysłów, które w nim żyły: owadów, ptaków, niedźwiedzi, a nawet wielkich, powolnych umysłów samych drzew.
Usiadła w fotelu na biegunach, który sam z siebie zaczai się kołysać.
Często wyobrażała sobie las jako rozciągnięte na ziemi stworzenie — choć tylko metteforycznie, jak by to określił mag. Stworzenie latem senne i mruczące trzmielami, ryczące i złe w jesiennych wichurach, zimą zwinięte w kłębek i śpiące. Teraz pomyślała, że las jest nie tylko zbiorem innych istot, ale też istotą samą w sobie. I jest żywy, choć nie w taki sposób, w jaki jest żywa na przykład ryjówka.
I jest o wiele powolniejszy.
To z pewnością ważny fakt. Jak często bije serce lasu? Może raz na rok… Tak, to chyba rozsądna ocena. Las wokół domu czeka na jaśniejsze słońce i dłuższe dni, które przepompują miliony garnców soków na kilkaset stóp ku niebu w jednym systolicznym uderzeniu zbyt potężnym i głośnym, by było słyszalne.
W tej właśnie chwili Babcia przygryzła wargę.
Właśnie pomyślała słowo „systoliczny”, a z pewnością nie należało ono do jej słownika.
Ktoś był w jej głowie razem z nią.
Coś.
Czy to ona przed chwilą myślała o tym wszystkim, czy ktoś to pomyślał poprzez nią?
Wbiła wzrok w podłogę i starała się zachować swoje myśli dla siebie. Coś jednak podglądało je tak łatwo, jakby głowa Babci była ze szkła.
Babcia Weatherwax wstała i rozsunęła zasłony.
Stały na tym, co w cieplejszych miesiącach było trawnikiem. I każdy wpatrywał się w nią.
Kilka minut później otworzyły się frontowe drzwi domku. To niezwykłe wydarzenie; jak większość Ramtoperów, Babcia zawsze używała jedynie kuchennego wyjścia. W życiu człowieka są tylko trzy okazje, kiedy wypada przejść przez drzwi frontowe, ale wtedy go przenoszą.
Drzwi otwierały się nie bez trudności, ciągiem bolesnych szarpnięć i uderzeń. Kilka płatków farby opadło w zaspę przed progiem. Zaspa się zapadła. I wreszcie, kiedy drzwi były już w połowie otwarte, zacięły się.
Babcia przecisnęła się z trudem przez szczelinę i wstąpiła na dziewiczy śnieg. Włożyła na głowę swój spiczasty kapelusz, a na ramiona narzuciła długi czarny płaszcz. Nosiła go, kiedy chciała, by każdy, kto ją zobaczy, nie miał żadnych wątpliwości, że widzi czarownicę.
Przed domem, zasypany śniegiem, stał stary kuchenny stołek. Latem przydawał się, by usiąść na nim i zajmować się pracami domowymi, jednocześnie nie spuszczając oka z traktu. Babcia wyciągnęła go, zgarnęła śnieg z siedzenia i usiadła z godnością. Rozstawiła szeroko nogi, a ręce wyzywająco założyła na piersi. Wysunęła podbródek.
Słońce wzeszło już wysoko, ale jego światło w Dzień Strzeżenia Wiedźm wciąż było słabe i różowe. Połyskiwało na wielkim obłoku pary, unoszącym się nad zebranymi stworzeniami. Nie ruszały się, choć od czasu do czasu któreś stukało kopytem czy drapało się.
Nagle Babcia dostrzegła w górze jakiś ruch. Nie zauważyła tego wcześniej, ale gałęzie wszystkich drzew w jej ogródku były tak obciążone ptakami, aż wydawało się, że to wiosna przyszła za wcześnie, choć niezwykła, bo czarno-brązowa.
Grządki, gdzie latem rosły zioła, zajęły wilki. Siedziały albo leżały z wywieszonymi jęzorami. Za nimi przykucnął kontyngent niedźwiedzi, a obok pluton jeleni. W metaforycznych ławach zasiadły roje królików, łasic, werminii, borsuków, lisów i rozmaitych stworzeń, które — mimo że całe życie przeżywają w krwawym układzie drapieżnika i ofiary, zabijania i bycia zabijanym pazurem, szponem i klem — określane są zwykle jako leśny ludek.
Zapominając o swych zwykłych kulinarnych powiązaniach, tkwiły wszystkie na śniegu i wpatrywały się w nią nieruchomo.
Dwa spostrzeżenia od razu przyszły Babci do głowy. Jedno, że jej goście prezentowali niemal pełny przekrój leśnego życia. Drugie — nie mogła się powstrzymać, żeby o drugim nie powiedzieć głośno.
— Nie wiem, jakie to zaklęcie — rzekła. — Ale coś wam powiem: kiedy przestanie działać, niektóre maluchy będą musiały się pospieszyć.
Żadne nie drgnęło. Żadne nie wydało dźwięku, z wyjątkiem podstarzałego borsuka, który z wyraźnym zakłopotaniem opróżnił pęcherz.
— Posłuchajcie — odezwała się Babcia. — Co mogę na to poradzić? Niepotrzebnie tu przyszliście. On jest nowym władcą. To jego królestwo. Nie mogę się wtrącać. Nie wolno się wtrącać, nie wolno mieszać się w ludzkie rządy. Sprawa musi sama się rozstrzygnąć, na dobre albo na złe. Taka jest podstawowa zasada magii. Nie można chodzić po świecie i rozkazywać ludziom zaklęciami, bo wciąż trzeba by używać tych zaklęć więcej i więcej.
Odetchnęła zadowolona, że starożytna tradycja odsuwa od władzy adeptów Sztuki i Mądrości. Pamiętała, jakie to uczucie mieć na głowie koronę, nawet przez kilka sekund.
Nie, takie rzeczy jak korony niedobrze oddziaływały na mądre osoby. Lepiej zostawić królowanie ludziom, którym przy próbie myślenia brwi spotykają się nad nosem. W pewnym sensie o wiele lepiej się do tego nadawali.
— Ludzie muszą sami to rozstrzygnąć — dodała. — To ogólnie znany fakt.
Zauważyła, że jeden z większych jeleni spogląda na nią z wyjątkowym powątpiewaniem.
— No tak, owszem, zabił dawnego króla — przyznała. — To przecież naturalne, prawda? Sami dobrze wiecie. Przetrwanie tego… jak mu tam… Przecież nie wiecie nawet, co to jest następca… chyba że uważacie go za gatunek królika.
Zabębniła palcami po kolanie.
— Zresztą stary król nie traktował was chyba przyjaźnie? Urządzał polowania i w ogóle…
Trzysta par oczu przewiercało ją wzrokiem.
— Nic wam nie przyjdzie z tego patrzenia — spróbowała jeszcze raz. — Nie mogę się wtrącać do spraw królów tylko dlatego, że ich nie lubicie. Do czego by to doprowadziło? Zresztą nigdy nie zrobił mi krzywdy.
Starała się unikać wzroku pewnego zezowatego gronostaja.
— No dobrze, jestem samolubna — oświadczyła. — Takie właśnie są czarownice. Życzę miłego dnia.
Rozgniewana wmaszerowała do domu i spróbowała trzasnąć drzwiami. Utknęły raz czy dwa, co trochę popsuło efekt.
W pokoju zaciągnęła zasłony, usiadła w fotelu na biegunach i zaczęła kołysać się gwałtownie.
— Na tym rzecz polega — mruknęła. — Nie mogę tak chodzić i się wtrącać. Na tym rzecz polega.
Wozy sunęły wolno po wyboistych drogach w stronę kolejnego miasteczka, którego nazwę trupa niezbyt dobrze pamiętała i miała natychmiast zapomnieć. Zimowe słońce wisiało nisko nad wilgotnymi, okrytymi mgłą polami kapusty na równinie Sto; cisza podkreślała tylko skrzypienie kół.
Hwel siedział w ostatnim wozie, kiwając zwisającymi na zewnątrz nogami.
Starał się bardzo. Vitoller oddal w jego ręce edukację Tomjona.
— Lepiej sobie z tym radzisz — stwierdził i dodał z typowym dla siebie wyczuciem taktu: — Poza tym pasujesz do niego wzrostem. Ale nic z tego nie wychodziło.
— Jabłko — powtórzył krasnolud i pomachał owocem w powietrzu.
Tomjon uśmiechnął się. Miał już prawie trzy lata i nie wypowiedział ani jednego zrozumiałego słowa. Hwel zaczynał żywić niedobre podejrzenia co do czarownic.
— Przecież jest bystry — zauważyła pani Vitoller. Jechała w wozie i cerowała kolczugę. — Dużo wie, jest posłuszny. Chciałabym tylko, żeby przemówił — dodała cicho, gładząc chłopca po policzku. Hwel wręczył Tomjonowi jabłko, a malec przyjął je z powagą.
— Na pewno czarownice was oszukały — uznał krasnolud. — No wiecie, odmieńcy i co tam jeszcze… Kiedyś takie rzeczy zdarzały się częściej. Moja praprababka opowiadała, że i nam się to przytrafiło. Wróżki zamieniły człowieka i krasnoluda. Podobno nasi niczego nie zauważyli, dopóki nie zaczął sobie rozbijać głowy o sufit…
Mówią, że owoc ten jest niby świat nasz cały
Tak słodki. Aleja powiadam, że jak serce
Tak czerwone z wierzchu, ale w środku bez trudu
Znajdujemy robaka, zgniliznę, zepsucie.
Jakby nie błyszczał owoc, jedno ugryzienie
Wskaże, że niejeden człowiek od wewnątrz gnije.
Oboje odwrócili się równocześnie, spoglądając na Tomjona. Chłopiec kiwnął im głową i spokojnie gryzł jabłko.
— To mowa Czerwia z Tyrana — wyszeptał Hwel. Zwykłe opanowanie wymowy nagle go puściło. — Niech to piekło…
— Mówił całkiem jak…
— Sprowadzę Vitollera — postanowił Hwel; zeskoczył na ziemię i sadząc przez zamarznięte kałuże pobiegł na czoło karawany. Tam aktor dyrektor gwizdał niemelodyjnie i szedł spacerkiem przed siebie.
— Co tam, b’zugda-hiara[8]? — powitał przyjaciela wesoło.
— Chodź zaraz! On mówi!
— Mówi?
Hwel podrygiwał z emocji.
— Cytuje! — krzyknął. — Musisz to zobaczyć. Mówi całkiem jak…
— Ja? — spytał Vitoller kilka minut później, kiedy zatrzymali wozy w zagajniku bezlistnych drzew przy drodze. — Czy mój głos naprawdę tak brzmi?
— Tak — potwierdziła chórem trupa.
Młody Willikins, który specjalizował się w rolach kobiecych, szturchnął lekko chłopca, stojącego na pustej beczce pośrodku polany.
— Mały, a znasz mój monolog z Co kto lubi? Tomjon przytaknął.
— Nie jest martwy, powiadam, ten, co leży pod głazem. Gdyby bowiem Śmierć usłyszał…
Słuchali w zadziwieniu; nieskończone mgły kłębiły się nad mokrymi polami, a czerwona kula słońca wolno zsuwała się z nieba. Kiedy chłopiec skończył, po twarzy Hwela spływały gorące łzy.
— Na wszystkich bogów! — szepnął. — Musiałem być w świetnej formie, kiedy to pisałem. Głośno wytarł nos.
— Czyja tak mówię? — spytał pobladły Willikins. Vitoller poklepał go po ramieniu.
— Gdybyś tak to mówił, mój mały — rzekł — nie stałbyś teraz po tyłek w błocie na tych zakazanych polach, mając tylko kapustę do herbaty.
Klasnął w ręce.
— Dosyć! Dosyć! — zawołał. Oddech skraplał się w parę w mroźnym powietrzu. — Do roboty wszyscy. O zachodzie musimy stanąć pod murami Sto Lat.
Pomrukujący aktorzy otrząsali się z zachwytu i wracali do wozów. Vitoller skinął na krasnoluda i objął go za ramiona, a raczej za czubek głowy.
— I co? — zapytał. — Wasza rasa zna się na magii. Przynajmniej tak się mówi. Co o tym myślisz?
— Cały czas spędza przy scenie, mistrzu. To naturalne, że czegoś się nauczył — odparł Hwel. Vitoller pochylił się nisko.
— Naprawdę w to wierzysz?
— Wierzę, że usłyszałem głos, który moim bazgrołom nadał kształt i wypalił słowa w samym sercu — wyznał z prostotą Hwel. — Wierzę, że usłyszałem głos, który sięgnął poza żałosną formę mojej pisaniny i wypowiedział to, co chciałem, by mówiła, ale brakło mi talentu, by to osiągnąć. Kto wie, skąd się biorą takie rzeczy.
Wpatrywał się spokojnie w zaczerwienioną twarz Vitollera.
— Może odziedziczył to po ojcu — rzekł.
— Ale…
— I kto wie, czego mogą dokonać czarownice? Vitoller poczuł w swej dłoni palce żony. Wyprostował się, zaskoczony i gniewny, a ona pocałowała go w kark.
— Nie dręcz się. Przecież jest jak najlepiej. Twój syn zadeklamował swoje pierwsze słowo.
Nadeszła wiosna i były król Verence wciąż nie mógł się pogodzić z własnym zgonem. Bezustannie krążył po zamku, szukając sposobu na zmuszenie starożytnych kamieni, by go uwolniły.
Starał się także unikać innych duchów.
Champot był w porządku, chociaż trochę męczący. Lecz Verence cofnął się na pierwszy widok Bliźniąt, idących ręka w rękę mrocznymi korytarzami. Ich małe duchy były świadectwem czynów czarniejszych jeszcze niż zwykły zestaw królobójczych nieprzyjemności.
Był również Wędrowny Troglodyta, właściwie mglisty małpolud w futrzanej przepasce biodrowej, który nawiedzał zamek chyba tylko dlatego, że mury zostały zbudowane na jego kurhanie. Bez żadnych dostrzegalnych powodów od czasu do czasu przejeżdżał przez pralnię rydwan z wrzeszczącą kobietą. A co do kuchni…
Któregoś dnia Verence nie wytrzymał, mimo wszystkich argumentów Champota, i podążył za zapachami potraw do wielkiej, gorącej, wysoko sklepionej groty, służącej jako zamkowa kuchnia i rzeźnia. To zabawne, ale od dzieciństwa nigdy nie odwiedzał tego miejsca. Królowie i kuchnie jakoś do siebie nie pasują.
Kuchnia była pełna duchów.
Ale nie duchów ludzi. Ani nawet praludzi.
Były tu jelenie. Były woły. Były króliki, pawie, kuropatwy, owce i świnie. Było nawet kilka okrągłych, niewyraźnych zjaw, nieprzyjemnie przypominających duchy ostryg. Tłoczyły się tak ciasno, że wręcz przenikały nawzajem i łączyły, zmieniając kuchnię w bezgłośny, ruchliwy koszmar pełen przejrzystych i mglistych zębów, futer i rogów. Kilka go zauważyło; zabrzmiały dziwne, beczące odgłosy, metaliczne i zgrzytliwe. Przez wszystkie te zjawy kucharz i jego pomocnicy przechodzili obojętnie, zajęci przygotowywaniem wegetariańskich parówek.
Verence przyglądał się temu przez pół minuty, po czym uciekł. Żałował, że nie ma żołądka, by na czterdzieści lat wsadzić sobie dwa palce w gardło i zwrócić wszystko, co zjadł za życia.
Szukał uspokojenia w stajni, gdzie skowyczały i drapały drzwi ukochane psy myśliwskie, zaniepokojone jego wyczuwaną, ale niewidoczną obecnością.
Ostatnio nawiedzał — nie cierpiał tego słowa — Długą Galerię, gdzie z cieni spoglądały na niego zakurzone portrety dawno zmarłych królów. Żywiłby dla nich cieplejsze uczucia, gdyby nie spotkał kilku bełkoczących w rozmaitych częściach budowli.
Verence zdecydował, że ma po śmierci dwa cele. Pierwszy — wydostać się z zamku i odszukać syna, drugi — zemścić się na księciu. Ale nie zabijać go, postanowił, nawet gdyby znalazł sposób. Wieczność w towarzystwie tego chichoczącego idioty dodałaby śmierci nowej grozy.
Usiadł pod portretem królowej Bemery (670-722). Jej surowa, piękna twarz podobałaby mu się bardziej, gdyby dziś rano nie spotkał dawnej władczyni przechodzącej przez ścianę.
Verence starał się nie przechodzić przez ściany. W końcu człowiek ma swoją godność.
Nagle zdał sobie sprawę, że jest obserwowany.
Obejrzał się.
W drzwiach siedział kot i poddawał go uważnej inspekcji. Był pasiasty, szary i potwornie gruby…
Nie. Potwornie wielki. Miał tyle blizn, że wyglądał jak pięść okryta sierścią. Uszy przypominały parę podziurawionych kikutów, oczy — dwie żółte szczeliny pełne złośliwości. Wywijał ogonem, kreśląc ciąg znaków zapytania.
Greebo słyszał, że lady Felmet ma białą kotkę, i przybył złożyć wyrazy szacunku.
Verence nigdy nie widział zwierzęcia tak przepełnionego złością. I nie opierał się, kiedy podeszło i spróbowało otrzeć się o jego nogi, mrucząc przy tym jak wodospad.
— No, no… — powiedział król.
Pochylił się i spróbował podrapać Greeba między dwoma poszarpanymi skrawkami na głowie. Z ulgą powitał kogoś, kto go widział, nie będąc duchem. A Greebo, wyczuwał to jasno, nie był zwyczajnym kotem. Większość osobników jego rasy w zamku była albo salonowymi pieszczochami, albo płaskouchymi zwierzakami podobnymi do szczurów, na które polowały. Ten kot natomiast należał do siebie samego. Oczywiście, wszystkie sprawiają takie wrażenie, jednak zamiast bezmyślnego zwierzęcego zainteresowania sobą, uchodzącego za ukrytą mądrość tych istot, Greebo promieniował prawdziwą inteligencją. Wydzielał także zapach, który mógłby powalić kogoś przez mur i wywołać chorobę zatok u martwego lisa.
Tylko jeden typ istoty ludzkiej mógł trzymać w domu takiego kota.
Król spróbował przykucnąć i odkrył, że zapada się w podłogę. Wziął się w garść i podpłynął do góry. Miał przeczucie, że kiedy raz zaakceptuje normy eterycznego świata, nie ma już dla niego nadziei.
Tylko bliscy krewni i ci o psychicznych skłonnościach. Tak powiedział Śmierć. Ani jednych, ani drugich nie spotykał w zamku zbyt często. Książę kwalifikował się do pierwszej grupy, ale jego bezustanne zainteresowanie własną osobą powodowało, że był psychicznie tak użyteczny jak marchewka. Co do reszty, tylko kucharz i Błazen się nadawali. Niestety, kucharz prawie cały czas płakał w spiżarni, ponieważ nie pozwalali mu upiec niczego bardziej krwistego niż pasternak. Natomiast Błazen i tak był już kłębkiem nerwów i Verence zrezygnował z prób porozumienia.
A teraz… czarownica. Jeśli czarownica nie miała odpowiednich psychicznych skłonności, to on, król Verence, był tylko podmuchem wiatru. Musi sprowadzić czarownicę do zamku. Wtedy…
Miał plan. Miał nawet coś więcej: Plan. Poświęcił mu długie miesiące. Nie miał nic więcej do roboty, mógł tylko myśleć. W tej kwestii Śmierć miał rację — duchom pozostawały jedynie myśli. I chociaż myśli były dla króla obcym zjawiskiem, jednak brak ciała, które rozpraszałoby go swoimi humorami, dał możliwość rozkoszowania się działalnością umysłową. Nigdy przedtem nie ułożył Planu, przynajmniej nie bardziej skomplikowanego niż „Znajdźmy coś i zabijmy”. A teraz siedział przed nim i mył się językiem… klucz.
— Chodź, kiciu! — zawołał Verence.
Greebo obrzucił go przenikliwym żółtym spojrzeniem.
— Kocie — poprawił się szybko król. Odstąpił i pokiwał palcem.
Przez moment zdawało mu się, że kot nie zareaguje. Lecz, ku jego uldze, Greebo wstał, ziewnął i podreptał ku niemu. Greebo nieczęsto spotykał duchy i zainteresował go ten brodaty mężczyzna z półprzejrzystym ciałem.
Król poprowadził go opuszczonym bocznym korytarzem, w stronę starego składziku pełnego zmurszałych gobelinów i portretów dawno zmarłych władców. Greebo rozejrzał się krytycznie i usiadł pośrodku zakurzonej podłogi, patrząc wyczekująco na króla.
— Jest tu mnóstwo myszy i różnych takich… Przekonasz się — zapewnił Verence. — A deszcz pada przez wybite okno. No i masz gobeliny, możesz w nich spać. Przykro mi — dodał jeszcze i stanął przy drzwiach.
Nad tym właśnie pracował przez długie miesiące. Za życia bardzo dbał o swoje ciało, a po śmierci starał się zachować je w dobrej formie. Aż zbyt łatwo było się zaniedbać i rozmyć na brzegach. W zamku spotykał duchy, które były zaledwie bladymi plamami. Verence jednak miał żelazną wolę; regularnie ćwiczył — w każdym razie w skupieniu myślał o ćwiczeniach — i teraz widmowe mięśnie napinały się wspaniale. Miesiące treningu ektoplazmy doprowadziły go do lepszej kondycji, niż kiedykolwiek wcześniej… tyle że był martwy.
Potem zaczął skromnie, od drobinek kurzu. Pierwsza niemal go zabiła[9], ale się nie załamał. Przeszedł do ziarenek piasku, potem do całych suszonych groszków. Wciąż nie odważył się wrócić do kuchni, ale bawił się przesalaniem — szczypta po szczypcie — potraw Felmeta. W końcu jednak opanował się i powiedział sobie, że trucizna nie jest rzeczą honorową, nawet użyta przeciwko robactwu.
Teraz naparł całym ciałem na drzwi i każdym mikrogramem swej istoty starał się być możliwie najcięższy. Pot autosugestii spływał mu po nosie i znikał, zanim spadł na podłogę. Greebo przyglądał się z zaciekawieniem widmowym muskułom, wibrującym na ramionach króla niczym piłki w czasie rui.
Drzwi poruszyły się, zgrzytnęły, przyspieszyły i ze stukiem uderzyły o framugę. Rygiel opadł na miejsce.
Żeby tylko się udało, powiedział sobie Verence. Nigdy nie zdoła sam unieść rygla. Ale czarownica z pewnością przyjdzie szukać swego kota. Musi przyjść…
Błazen leżał na brzuchu na wzgórzach w pobliżu zamku i wpatrywał się w głębię niewielkiego jeziora. Kilka pstrągów wpatrywało się w niego.
Gdzieś na Dysku, podpowiadał mu rozsądek, musi żyć ktoś, komu powodzi się jeszcze gorzej niż jemu. Zastanawiał się, kto to taki.
Nie chciał być Błaznem, ale gdyby nawet, i tak nie miałoby to znaczenia. Od ucieczki ojca nie pamiętał, żeby ktoś w rodzinie zwracał uwagę na jego słowa.
Z pewnością nie dziadek. W najdawniejszych wspomnieniach widział dziadka stojącego nad sobą i każącego powtarzać z pamięci dowcipy. Każdą pointę wbijał mu w pamięć pasem z grubej skóry. To, że pas miał przyczepione dzwoneczki, niewiele pomagało.
Dziadek był twórcą siedmiu oficjalnych nowych dowcipów. Przez cztery lata z rzędu wygrywał honorową czapkę z dzwonkami oraz Grand Prix des Idiots Bełkotliwych w Ankh-Morpork, co nikomu innemu się nie udało. Można przyjąć, że uczyniło go to najzabawniejszym człowiekiem w historii. Ciężko na to pracował, trzeba przyznać.
Błazen z dreszczem grozy przypomniał sobie, jak w wieku sześciu lat po kolacji podszedł do dziadka i przedstawił mu dowcip, który sam wymyślił. Dowcip opowiadał o kaczce.
Zarobił tym na najsolidniejsze lanie w życiu, co nawet wtedy musiało być nie lada wyzwaniem dla starego żartownisia.
— Naucz się, chłopcze… — Pamiętał każde słowo, każde zdanie akcentowane dzwoniącym trzaskiem. — Naucz się, że nie ma rzeczy poważniejszej niż błazeństwa. Od tej chwili nigdy… — starzec przerwał, żeby zmienić rękę — nigdy, nigdy nie opowiesz dowcipu, który nie został zatwierdzony przez Gildię. Kim niby jesteś, żeby decydować, co jest zabawne? Zaprawdę, niech niewyedukowani chichoczą z niewprawnych żartów; to tylko śmiech ignorantów. Nigdy. Nigdy. Żebym cię nigdy nie przyłapał na takich rzeczach.
Potem musiał na nowo uczyć się trzystu osiemdziesięciu trzech dowcipów zatwierdzonych przez Gildię, co było dostatecznie nieprzyjemne, oraz słownika, co było o wiele dłuższe i gorsze.
Później jeszcze został wysłany do Ankh i tam w nagich, posępnych pokojach odkrył, że istnieją inne książki niż ciężka, okuta mosiądzem Wielka Księga Żartów. Że wokół jest cały kolisty świat, a w nim mnóstwo ciekawych miejsc i ludzi robiących ciekawe rzeczy, na przykład…
Śpiew. Wyraźnie słyszał śpiew.
Ostrożnie podniósł głowę i aż podskoczył, gdy zabrzęczały dzwonki na jego czapce. Przytrzymał dłońmi znienawidzone błyskotki.
Śpiew rozbrzmiewał nadal. Błazen wyjrzał czujnie zza kępy tawuły, dającej mu doskonałą osłonę.
Śpiew nie był szczególnie udany. Śpiewająca osoba znała chyba tylko jedno słowo: „la”. Ale zmuszała je do ciężkiej pracy. Melodia sprawiała wrażenie, jakby owa osoba wierzyła, że ludzie w pewnych okolicznościach powinni śpiewać „lalala”, i postanowiła zachowywać się tak, jak świat tego od niej oczekiwał.
Błazen zaryzykował podniesienie głowy nieco wyżej i po raz pierwszy w życiu zobaczył Magrat.
Przerwała właśnie skromny taniec na wąskiej łące i próbowała wpleść we włosy parę stokrotek — bez większych sukcesów.
Błazen wstrzymał oddech. W długie noce na twardych kamieniach śnił o kobietach takich jak ta. Chociaż, jeśli się lepiej zastanowić, to nie o takich; były lepiej wyposażone w okolicach klatki piersiowej, nie miały takich czerwonych i spiczastych nosów, włosy bardziej im falowały. Jednak libido Błazna miało dość rozumu, by odróżnić niemożliwe od teoretycznie osiągalnego; pospiesznie włączyło kilka obwodów filtrujących.
Magrat zbierała kwiaty i rozmawiała z nimi. Błazen wytężył słuch.
— To wełnisty padownik — mówiła. — I miodny czerwosiej, dobry na zapalenie uszu…
Nawet Niania Ogg, która z sympatią patrzyła na świat, miałaby poważne kłopoty, gdyby chciała powiedzieć coś miłego o głosie Magrat. Jednak w uszy Błazna wlewał się niby balsam.
— …I fałszywa mandragora, niezrównana przeciwko wzdęciom pęcherza. O… a tutaj jest starczy żabołak… To na zatwardzenie.
Błazen podniósł się niepewnie, cały w dzwoneczkach. Dla Magrat wyglądało to, jakby sama łąka, dotychczas nie kryjąca niczego groźniejszego niż chmury jasnobłękitnych motyli i kilka samodzielnych trzmieli, nagle wypuściła spod ziemi wielkiego czerwono-żółtego demona.
Demon na przemian otwierał i zamykał usta. Na głowie miał trzy groźne rogi.
Jakiś głos w głębi umysłu czarownicy powiedział z naciskiem: powinnaś teraz uciekać niby łagodna gazela; jest to działanie przyjęte w takich okolicznościach.
Natychmiast jednak wtrącił się zdrowy rozsądek. Nawet w najbardziej optymistycznym nastroju Magrat nie śmiałaby porównywać się z gazela, łagodną czy nie. Poza tym, dodał rozsądek, kluczowy problem w uciekaniu jak gazela polega na tym, że najprawdopodobniej bez trudu zdołałaby uciec.
— Ehem… — odchrząknęła zjawa.
Niezdrowy rozsądek, którego — mimo opinii Babci Weatherwax, że Magrat ma zdrowo namieszane w głowie — posiadała wystarczającą ilość, podsunął jej myśl, że niewiele demonów brzęczy żałośnie i wygląda, jakby nie mogło złapać tchu.
— Dzień dobry — powiedziała.
Umysł Błazna także pracował z całych sił. Zaczynała go ogarniać panika.
Magrat nie nosiła tradycyjnego spiczastego kapelusza, jak starsze czarownice, ale respektowała jedną z najbardziej podstawowych zasad tego fachu: nie warto być czarownicą, jeśli się na nią nie wygląda. W jej przypadku oznaczało to wiele srebrnej biżuterii z oktogramami, nietoperzami, pająkami i innymi popularnymi symbolami mistycyzmu. Magrat chętnie pomalowałaby sobie paznokcie na czarno, gdyby nie obawiała się, że nie zniesie pogardliwego wzroku Babci Weatherwax.
Błazen zaczynał zdawać sobie sprawę, że zaskoczył czarownicę.
— Oj — stwierdził i ruszył do ucieczki.
— Nie… — zaczęła Magrat, ale Błazen gnał już leśną ścieżką prowadzącą do zamku.
Magrat stała nieruchomo, wpatrzona w bukiet w dłoni. Przeczesała palcami włosy, strącając deszcz zwiędłych płatków.
Wiedziała, że coś ważnego wymknęło się jej z rąk, na podobieństwo wysmarowanego tłuszczem prosiaka w wąskim korytarzu.
Poczuła nieprzepartą ochotę, by zakląć. Znała wiele przekleństw. Mateczka Whemper miała w tej dziedzinie bogatą wyobraźnię; nawet leśne zwierzęta zwykle biegły ile sił, mijając jej chatkę.
Magrat nie mogła znaleźć jednego słowa, które w pełni wyrażałoby jej uczucia.
— Pieprzę — powiedziała.
Tej nocy znowu była pełnia. Co niezwykłe, wszystkie trzy czarownice przybyły wcześnie do stojącego głazu. Był tym tak skrępowany, że ukrył się w krzewach kolcolistu.
— Greebo od dwóch dni nie wrócił do domu — poinformowała Niania Ogg, gdy tylko dotarła na miejsce. — To do niego niepodobne. Nigdzie nie mogę go znaleźć.
— Koty umieją same o siebie zadbać — odparła Babcia Weatherwax. — Państwa tego nie potrafią. Muszę wam o czymś opowiedzieć. Rozpal ogień, Magrat.
— Mmm?
— Powiedziałam: rozpal ogień, Magrat.
— Mmm? Aha. Tak.
Dwie starsze kobiety przyglądały się, jak nieuważnie sunie przez wrzosowisko, z roztargnieniem ciągnąc za suche gałęzie krzaków. Magrat wyraźnie myślała o czymś innym.
— Nie jest sobą — zauważyła Niania Ogg.
— Owszem. To chyba lepiej — stwierdziła krótko Babcia i usiadła na kamieniu. — Powinna je rozpalić, zanim przyszłyśmy. W końcu to jej obowiązek.
— Ma dobre chęci… — Niania Ogg obserwowała w zadumie plecy Magrat.
— Też miałam dobre chęci jako dziewczynka, ale to nie powstrzymało ostrego języka Mateczki Filter. Najmłodsza czarownica musi swoje odsłużyć, sama wiesz najlepiej. W dodatku nie nosi kapelusza. Skąd ludzie mają wiedzieć?
— Coś cię dręczy, Esme — domyśliła się Niania. Babcia posępnie kiwnęła głową.
— Miałam wczoraj odwiedziny — wyznała.
— Ja też.
Mimo swych zmartwień, Babcia poczuła lekką irytację.
— Kto? — zapytała.
— Burmistrz Lancre i paru radców. Nie są zadowoleni z króla. Chcą mieć takiego, któremu można zaufać.
— Nie zaufałabym żadnemu królowi, któremu mógłby zaufać radca.
— Tak, ale przyznasz, że to nikomu nie wychodzi na dobre, tyle podatków i zabijanie ludzi. Nowy sierżant jest bardzo prędki, kiedy ma podpalić komuś dom. Stary Verence też to robił, owszem, ale…
— Wiem, wiem. Traktował to bardziej osobiście — przyznała Babcia. — Człowiek czuł, że mu zależy. Ludzie lubią, kiedy ktoś ich docenia.
— Felmet nienawidzi królestwa — podjęła Niania Ogg. — Wszyscy to mówią. Kiedy idą z nim porozmawiać, tylko na nich patrzy, chichocze, pociera dłoń i trochę się krzywi.
Babcia poskrobała się w podbródek.
— Stary król krzyczał na nich i kopniakami wypędzał z zamku. Mawiał, że nie ma czasu dla sklepikarzy i im podobnych — dodała z aprobatą.
— Ale był przy tym bardzo wielkoduszny. I…
— Królestwo się martwi — oznajmiła Babcia Weatherwax.
— Wiem. Przecież mówiłam…
— Nie chodzi o ludzi. Chodzi o królestwo.
Babcia wytłumaczyła. Niania przerywała kilka razy krótkimi pytaniami. Nie przyszło jej nawet do głowy wątpić w to, co usłyszała. Babcia Weatherwax nigdy nie zmyślała.
Po zakończeniu rzekła tylko:
— No tak.
— Jestem tego samego zdania.
— Coś podobnego.
— Właśnie.
— I co zwierzęta zrobiły potem?
— Odeszły. Ono je sprowadziło i ono wypuściło.
— Nikt nikogo nie zjadł?
— Nie zauważyłam.
— Zabawne.
— Zgadza się.
Niania Ogg spoglądała na zachodzące słońce.
— Nie sądzę, żeby wiele królestw tak postępowało — oświadczyła. — Widziałaś ten teatr. Królowie i różni tacy zabijają się przez cały czas. Ich królestwa jakoś sobie z tym radzą. Jak to możliwe, że to właśnie nagle się obraziło?
— Jest tu już bardzo długo — stwierdziła Babcia.
— Wszystkie są — odparła Niania tonem doświadczonego studenta. — Każde miejsce leży tam, gdzie jest, od czasu kiedy pierwszy raz tam trafiło. To się nazywa geografia.
— Nie chodzi tylko o ziemię. Ziemia to nie to samo co królestwo. Królestwo powstaje z różnych rzeczy. Idei. Lojalności. Wspomnień. Wszystko to istnieje równocześnie. A potem wspólnie tworzy rodzaj życia. Nie cielesnego, raczej żywą ideę. Zbudowaną ze wszystkich, co żyją, i wszystkiego, co myślą. I co myśleli ludzie przed nimi.
Wróciła Magrat i jak pogrążona w transie zaczęła układać drewno.
— Widzę, że dużo o tym myślałaś — stwierdziła Niania, bardzo wolno i wyraźnie. — Więc to królestwo chce mieć lepszego króla, tak?
— Nie. To znaczy tak… Posłuchaj… — Pochyliła się. — To nie jest tak, że ono lubi i nie lubi tego samego co ludzie. Zgadza się? Niania Ogg nie była pewna.
— No… Pewnie nie, prawda? — zaryzykowała.
— Nie obchodzi go, czy ludzie są dobrzy, czy źli. Nie sądzę, żeby w ogóle potrafiło to poznać, tak samo jak ty nie poznasz, czy mrówka jest dobrą czy złą mrówką. Ale spodziewa się, że król będzie się o nie troszczył.
— Tak, ale… — odpowiedziała niechętnie Niania. Błysk w oczach Babci zaczynał budzić w niej lęk. — Wielu ludzi zabijało, żeby zostać królem Lancre. Dokonywali różnych mordów.
— Nieważne, nieważne! — Babcia zamachała rękami. Potem zaczęła odliczać na palcach. — Popatrzmy… Po pierwsze, królowie ciągle zabijają się nawzajem, ale to wszystko wynika z przeznaczenia i nie liczy się jako morderstwo. I po drugie, oni zabijali dla królestwa. To jest najważniejsze. Ale ten nowy chce tylko władzy. Królestwa nienawidzi. A królestwo chce być lubiane.
— Zupełnie jak pies — zauważyła Magrat. Babcia spojrzała na nią groźnie, otwierając usta do odpowiedniej riposty… i nagle złagodniała.
— Bardzo podobnie — przyznała. — Psa nie obchodzi, czyjego pan jest dobry czy zły. Ważne, żeby lubił psa.
— No dobrze — zgodziła się Niania Ogg. — Nikt i nic nie lubi Felmeta. Co masz zamiar z tym zrobić?
— Nic. Wiesz, że nie wolno nam się wtrącać.
— Uratowałaś dziecko…
— To nie było wtrącanie!
— Jak tam chcesz. Ale może pewnego dnia on powróci. Znowu przeznaczenie. I kazałaś nam schować koronę. Wszystko tu wróci, zapamiętaj moje słowa. Pospiesz się z tą herbatą, Magrat.
— A co postanowiłaś z radą miejską? — zainteresowała się Babcia.
— Wytłumaczyłam im, że sami muszą znaleźć jakieś rozwiązanie. Jeśli raz użyjemy czarów, powiedziałam, nigdy się to nie skończy. Sama wiesz.
— Fakt — przyznała Babcia, ale w jej głosie zabrzmiała nuta żalu.
— Ale wiesz co? Wcale im się to nie spodobało. Burczeli coś, kiedy wychodzili.
— Znacie Błazna, który mieszka w zamku? — wyrzuciła z siebie Magrat.
— Taki mały z załzawionymi oczami? — spytała Niania zadowolona, że rozmowa wraca do normalnych tematów.
— Nie taki mały. Jak ma na imię, nie wiecie przypadkiem?
— Wołają na niego Błazen — wyjaśniła Babcia. — To nie jest praca dla mężczyzny, tak biegać z dzwonkami.
— Jego matka była z domu Beldame, mieszkała w stronie Czarnoszkła — przypomniała sobie Niania. Jej wiedza o genealogii Lancre była legendarna. — Za młodu nie byle jaka piękność. Niejedno złamała serce. Słyszałam chyba o jakimś skandalu… Ale Babcia ma rację. Kiedy dzień się kończy, Błazen zostaje Błaznem.
— Dlaczego chcesz wiedzieć, Magrat? — zaciekawiła się Babcia.
— No… jedna z dziewcząt we wsi mnie spytała — odparła Magrat, czerwona po uszy.
Niania odchrząknęła i uśmiechnęła się porozumiewawczo do Babci Weatherwax, która z godnością pociągnęła nosem.
— To stała praca — rzekła Niania. — Trudno zaprzeczyć.
— Aha — burknęła Babcia. — Mężczyzna, który przez cały dzień tylko dzwoni, nie nadaje się na męża, ot co.
— Ale zawsze byś… byś wiedziała, gdzie jest — zauważyła Niania, którą zaczynało to bawić. — Wystarczyłoby posłuchać.
— Nigdy nie ufaj mężczyźnie z rogami na kapeluszu. Magrat wstała i wyprostowała się.
— Jesteście parą głupich staruch — oznajmiła cicho. — Wracam do domu.
Bez dalszych słów pomaszerowała ścieżką do swojej wioski. Stare czarownice spojrzały po sobie.
— No tak… — mruknęła Niania.
— To przez te książki, co je dzisiaj czytają — uznała Babcia. — Przegrzewają mózg. Nie podsuwałaś jej żadnych pomysłów, mam nadzieję?
— O co ci chodzi?
— Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Niania wstała.
— Nie rozumiem, dlaczego dziewczyna ma być samotna przez całe życie tylko dlatego, że ty uważasz to za właściwe — rzekła. — Zresztą do czego byśmy doszli, gdyby ludzie nie mieli dzieci?
— Żadna z twoich córek nie została czarownicą. — Babcia także wstała.
— Ale mogły zostać — odparła Niania, trochę zakłopotana.
— Tak, gdybyś pozwoliła im dojść do tego, zamiast zachęcać do rzucania się na mężczyzn.
— Są ładne. Nie można stawać na drodze ludzkiej natury. Wiedziałabyś o tym, gdybyś choć raz…
— Gdybym choć raz co? — spytała bardzo spokojnie Babcia.
Zaszokowane, spoglądały po sobie w milczeniu. Obie wyczuwały napięcie ogarniające ich ciała: bolesne, gorące uczucie, że rozpoczęły coś i muszą to dokończyć choćby nie wiem co.
— Znałam cię, kiedy byłaś pannicą — mruknęła ponuro Niania. — Sztywna byłaś i tyle.
— Przynajmniej większość czasu spędzałam w pozycji pionowej — odpowiedziała Babcia. — Obrzydliwe, ot co. Wszyscy tak uważali.
— Skąd możesz wiedzieć?
— Cała wieś o tobie mówiła.
— O tobie też! Nazywali cię Lodową Dziewicą. Nie słyszałaś pewnie, co? — Niania parsknęła z pogardą.
— Nie będę sobie kalać warg powtarzaniem, jak wołali na ciebie! — krzyknęła Babcia.
— Ach tak? Więc pozwól sobie powiedzieć, moja dobra kobieto…
— Jak śmiesz zwracać się do mnie takim tonem! Nie jestem niczyją dobrą kobietą…
— Co racja, to racja!
Po raz kolejny zapadła cisza. Patrzyły na siebie nos w nos. Ta cisza była o cały poziom kwantowy wrogości wyżej niż poprzednia. Sprawy zaszły za daleko na krzyki. Krzyki się skończyły. Teraz głosy brzmiały cicho; i groźnie.
— Od początku wiedziałam, że nie warto słuchać Magrat — warknęła Babcia Weatherwax. — Te sabaty są wręcz śmieszne. Zjawiają się tu zupełnie nieodpowiednie osoby.
— Cieszę się, że ucięłyśmy sobie tę pogawędkę — syknęła Niania Ogg. — Oczyściła atmosferę. Spojrzała pod nogi.
— Stoi pani na moim terytorium, madam.
— Madam!
Grom zahuczał w oddali. Nieustająca burza Lancre, po krótkiej wycieczce na równiny, powracała w góry na jedyne przedstawienie. Ostatnie promienie słońca jaskrawym blaskiem przebijały chmury. Wielkie krople deszczu zabębniły na spiczastych kapeluszach czarownic.