Rozdział III

— Tak, tak — powtórzył cicho Amosjan. — Znam ich i znam ich zamiary. Oczywiście nie wiem wszystkiego. Nigdy na przykład nie byłem w tych podziemiach, które tobie już pokazali. Czasami ogarniają mnie wątpliwości, czy są wobec nas zupełnie szczerzy… ale w gruncie rzeczy nie mamy żadnych racjonalnych podstaw, żeby im nie wierzyć. Przeciwnie. Okazali wiele dobrej woli… i wiele ryzykowali, przychodząc do nas. Mówiąc „do nas”, mam na myśli część Rady Naukowej. Jak wiesz, byłem od dawna członkiem-ko-respondentem tej szacownej instytucji, a półtora roku temu nie tylko awansowałem — uśmiechnął się blado — lecz nawet wybrano mnie do Prezydium. Gdyby nie to, spałbym już teraz. Ostatnio wcześnie wstaję… ale mniejsza z tym.

Siedzieliśmy w gabinecie, którego wszystkie cztery ściany zapełniały staroświeckie, drewniane półki z książkami, nierzadko jeszcze papierowymi. Ciemne, mahoniowe regały rozstępowały się tylko w trzech miejscach, okalając szerokie drzwi do ogrodu, przejście prowadzące w głąb domu oraz niski, płytki kominek, który ożywiał mroczny pokój ruchliwymi błyskami ksenonowego — promiennika. Twarz profesora, zagłębionego w wielkim fotelu na wprost mnie, stawała się chwilami ledwie widoczna.

— Skąd oni są? — spytałem półgłosem. — I dlaczego nic się o nich nie wie? Przecież to pasjonująca sprawa… jeśli-naturalnie nie mamy do czynienia z mistyfikacją i to nie tyle kosmiczną, ile komiczną. Przyzna pan, że taka konspiracja wygląda co najmniej podejrzanie? Westchnął.

— Moja odpowiedź na twoje pierwsze pytanie będzie krótka, prawdziwa i, jak większość takich właśnie odpowiedzi, całkowicie niezadowalająca. Brzmi ona: nie wiem. Może jakiś astronom potrafiłby określić współrzędne ich świata… niestety w gronie wtajemniczonych mamy tylko jednego, a i on nie może zaangażować niezbędnego potencjału badawczego, bo musiałby się zdradzić przed swoimi kolegami. Poza tym, jak słyszałem, ustalenie położenia ich ojczystego układu i tak nastręczałoby ogromne trudności, znajduje się on bowiem w obszarach niedostępnych dla najczulszych systemów obserwacyjnych i sond nasłuchowych. Zresztą ta planeta czy planety nie mają nawet nazwy. Oni, oczywiście, określają je jakoś po swojemu, ale ponieważ ich system komunikacji jest dla nas nadal nie rozszyfrowany…

— Jak to? — przerwałem, zdumiony. — Ten Stanza rozmawiał ze mną zupełnie normalnie?…

— Tutaj — Amosjan skinął lekko głową. — Tutaj. U siebie stosują kod oparty na zupełnie innych prawach przenoszenia… no i wyglądają inaczej niż na Ziemi. Wiem, wiem, znowu wracamy do spraw, o które pytałeś. Widzisz, oni są u nas niejako nielegalnie…

— Co? — nie wytrzymałem znowu. — Przecież skoro pan i Rada Naukowa wiecie o ich obecności, skoro, jak pan przed chwilą powiedział, oni sami zgłosili się do was…

— Nie chodzi o nas. Źle mnie zrozumiałeś, Lin. Oni ukrywają się przed swoimi.

— Co?…

— Tak przynajmniej twierdzą… a całe ich postępowanie świadczy o tym, że nie próbują nas oszukiwać. Chociaż tego, naturalnie, nie możemy być całkowicie pewni, ponieważ wiemy o nich akurat tyle, ile sami zechcieli nam powiedzieć…

Odruchowo potarłem dłonią czoło.

— Wybaczy pan, profesorze, ale nie rozumiem — ponownie ogarnęło mnie poczucie zupełnej nierzeczywistości wszystkiego, co dzieje się wokół mnie. Coraz trudniej przychodziło mi porządkować i formułować myśli. Może po prostu byłem zmęczony? — Więc do Rady Naukowej zgłosili się o b c y…

— Nie do Rady. Nie do Rady — przerwał, potrząsając głową. — Była to właściwie wizyta kurtuazyjna, o charakterze niemal pry- watnym, złożona zaledwie pięciu członkom Prezydium. Oficjalnie ich nie ma…

— Ale poszczególni członkowie Prezydium także, czy chcą tego, czy nie, reprezentują Radę i ponoszą ciążącą na niej odpowiedzialność. Pozwoli pan zatem, że pozostanę przy swoim sformułowaniu. Do Rady Naukowej zgłosili się o b c y, oznajmili, że szukają na Ziemi schronienia przed swoimi i to wystarczyło, aby nie tylko udzielono im gościny, ale i oddano do dyspozycji stare, ogromne laboratorium zbrojeniowe, w którym zainstalowali potężne środki techniczne. Czy to doprawdy nie zbyt daleko idąca wielkoduszność… żeby nie użyć ostrzejszego określenia?

Przez twarz Amosjana przebiegła plama słabego światła i zanim zgasła, zdążyłem dostrzec jego uśmiech, z pewnością nie przeznaczony dla moich oczu. Wiedziałem już, co za chwilę usłyszę.

— I tym razem źle mnie zrozumiałeś — rzekł cicho profesor. — My ani nie udzielaliśmy im gościny, ani tym bardziej nie wprowadzaliśmy ich do naszych opuszczonych zakładów zbrojeniowych. Oni nie przyszli prosić nas o cokolwiek. Poinformowali nas jedynie, że są i wtajemniczyli z grubsza w swoje plany. Nie omieszkali dodać, że uznali za słuszne zdekonspirować się przed nami, ponieważ będą im potrzebni ludzie. A przynajmniej jeden człowiek. Oczywiście, jeśli się zgodzi przyjąć ich propozycję. Ale to był jedyny powód, dla którego do nas przyszli.

— I człowiekiem, wybranym przez nich spośród szesnastu miliardów, jestem akurat ja! — wykrzyknąłem półgłosem. — Przepraszam pana — zreflektowałem się. — Oczywiście ten ostatni fakt nie ma tu żadnego znaczenia… chociaż przyznam, że takie wyróżnienie nie budzi we mnie ani cienia dumy, nie mówiąc już o zadowoleniu. Rzecz tylko w tym, że my wszyscy, jako Ziemianie, nie mamy w tej sytuacji powodów do dumy. Dzisiaj rano wtargnął do wynajętego przeze mnie domku nad oceanem przybysz z kosmosu i chociaż niby zachowywał się grzecznie, to jednak zanim mi się pokazał, mimochodem wyłączył mojego robota, a potem w sobie tylko wiadomy sposób tak pokierował moimi myślami, że potulnie zgodziłem się pojechać z nim do tych podziemi, o których panu opowiedziałem, i robiłem tam wszystko, co mi kazał. Teraz natomiast okazuje się, że dokładnie tak, jak ten pojedynczy osobnik postąpił ze mną, tak samo jego społeczność czy cywilizacja, czy niechby tyl ko część tej cywilizacji, potraktowała nas wszystkich, ludzi. Najuprzejmiej w świecie poinformowali Radę, że są, że gospodarują u nas, jak im się żywnie podoba, i że mają jakieś gigantyczne plany, do których realizacji potrzebny im jest człowiek. Całe szczęście, że żywy! Cofam słowo „wielkoduszność”. To po prostu zupełnie niewiarygodna naiwność i… i… — zawahałem się.

— …Zdrada — podrzucił z westchnieniem Amosjan. — Niepotrzebnie się krępujesz. To chciałeś powiedzieć, prawda? Zdrada. „Odpowiedzialność względem Ziemi…” tak, jeśli się nie mylę, brzmi ideowe hasło wyprawy „P — G”. No cóż, hasło z pewnością słuszne, może tylko w ten sam sposób, w jaki były słuszne twierdzenia Newtona, zanim pojawił się Einstein. Ale kto wie, czy nie przemawia przeze mnie zawodowy sceptycyzm starego historyka. Faktem jest jednak, że można sobie wyobrazić inne pojmowanie kwestii odpowiedzialności, tak samo jak faktem jest, że nasz stosunek do istot, o których mówimy, nie ma nic wspólnego ani z naiwnością, ani tym bardziej ze zdradą, tylko jest najczystszej wody bezradnością. Widzisz, dzieli nas zbyt wielka różnica wiadomości, jakie nawzajem o sobie podajemy. Ostatecznie my dowiedzieliśmy się o ich istnieniu wśród nas mniej więcej rok temu, a oni… oni badają Ziemię od wieków. Od wielu wieków.

— Co?

— Tak, tak. Latali nad nami, jeszcze zanim wysłaliśmy pierwszą sondę na Księżyc. Obserwowali, jak walczymy i zabijamy się wzajemnie. Jak miliony konają z głodu, podczas gdy nieliczni gromadzą na własny użytek, dla własnej wygody przeogromne dobra, które sprawiedliwie rozdzielone zapewniłyby znośny byt. wszystkim mieszkańcom planety. Jak budujemy superbomby zamiast przetwórni żywnościowych, instalacji energotwórczych i oczyszczalni. Przez setki lat zbierali o nas informacje, porządkowali je, katalogowali i opracowywali. Cóż dziwnego, że nie jesteśmy dla nich pełnoprawnymi partnerami?

Poczułem suchość w gardle. Odchrząknąłem i spytałem nieswoim głosem:

— Czy dlatego, że nasza historia była taka… trudna? To znaczy, czy to właśnie jest powód, dla którego nigdy nie ujawnili się przed nami?…

— Nie. Nie, bo ich historia była jeszcze trudniejsza, używając twojego określenia, a jeśli wierzyć Stanzy i jego towarzyszom, współczesność nie jest o wiele lepsza. Tych kilka cierpkich refleksji na temat naszych dziejów wypowiedziałem wyłącznie na własny użytek. Jestem ofiarą mojego zawodu. Obiektywnie rzecz biorąc nie ma żadnego znaczenia, czy przeżywaliśmy nasze upadki w zacisznym odosobnieniu, czy też byliśmy wtedy przedmiotem radosnego zainteresowania kosmicznej gawiedzi, jak małpy w rezerwacie. A jednak ta druga ewentualność, niestety prawdziwa, budzi we mnie dodatkową, irracjonalną gorycz. Ale oni nie kwalifikowali naszej historii według kryteriów moralnych czy etycznych, bo one dla nich nie istnieją. Nie ujawniali się, ponieważ nawiązywanie jakichkolwiek kontaktów uznali za najzupełniej zbyteczne, a penetracja Ziemi stanowiła tylko małą cząstkę ich kosmicznego programu.

— Na czym w takim razie polegał ten program?

— Na doglądaniu hodowli — odpowiedział spokojnie Amosjan. — Nie brzmi to zapewne przyjemnie, niemniej nie znajduję słów, które lepiej oddałyby istotę rzeczy. Nie znaczy to oczywiście, że sami przedtem inicjowali życie na globach, które następnie inwigilowali. Oni tylko, kiedy to życie przekraczało pewien określony próg, wykorzystywali je, w sposób dość perfidny, choć skądinąd nader powściągliwy, powiedziałbym nawet — subtelny. Wiesz przecież, że dla każdej cywilizacji typu technologicznego kluczowym problemem staje się w pewnym momencie gospodarowanie informacjami. Jest ich już zbyt wiele, a nadal narastają lawinowo, równocześnie szereg dziedzin odczuwa ich brak, pękają w szwach wszelkie kanały przekazu, przestają wystarczać dotychczasowe nośniki, wkrada się chaos, trzeba dokonywać selekcji, obstawiać wybrane pola, często na oślep, nie wiedząc, czy będą to akurat te pola, przez które wiedzie droga już nie do sukcesu,lecz po prostu do przetrwania. My poradziliśmy sobie instalując na orbitach system zbiorczych komputerów… „ale zdajemy sobie sprawę, że jest to rozwiązanie prowizoryczne. Kiedy ludzkość przekroczy liczbę trzydziestu miliardów, będziemy musieli pomyśleć o czymś jakościowo nowym. Oni, wedle tego co wiemy od Stanzy, proporcjonalnie do stopnia rozwoju cywilizacyjnego znacznie wcześniej niż my zgłębili tajniki astronautyki i ją właśnie wykorzystali dla swoistego uregulowania kluczowych przynajmniej problemów informacyjnych. Mianowicie odkrywając inne gwiezdne społeczności wpadli na pomysł, że mogą tanim kosztem rozwijać własną naukę, czerpiąc z cudzej. W ten sposób długo, bardzo długo, skutecznie bronili się przed tym, co nazywamy rozsypką hiperspe-cjalizacyjną… rozumiesz? Nie zajmowali się drobiazgami, nie interesowały ich etapy pośrednie, oni zbierali wyłącznie syntezy. Planeta alfa dostarczała im, dajmy na to, najlepszych technologii dla energetyki, od mieszkańców bety, którzy z kolei, nie posiadając urodzajnych gleb, wcześniej od innych opanowali procesy geochemiczne, uczyli się syntetyzować żywność, u cywilizacji gama podpatrzyli, bo ja wiem, meteonikę, jeszcze gdzie indziej krystobiozę… i tak dalej.

— A na Ziemi? — spytałem cicho. — Czego szukali na Ziemi? Amosjan wyprostował się w fotelu i przez chwilę patrzył w jakiś punkt ponad moją głową. Następnie wzruszył ramionami.

— Niestety, to właśnie nie jest zupełnie jasne. Stanza, który poza tym odpowiadał chętnie i nawet obszernie na większość pytań, w tej sprawie zachował daleko idącą wstrzemięźliwość. Z tego, co wiemy, interesowali się u nas biofizyką… ale w dość ograniczonym zakresie. Chodziło im raczej o inżynierię biofizyczną, o zastosowania, i to najczęściej takie, z których my sami rezygnowaliśmy w imię racji moralnych. Opowiadali nam o tym tak niechętnie, jakby się wstydzili. Wiem, że nie brzmi to zbyt mądrze… lecz nie ja jeden odniosłem takie wrażenie…

— Wstydzili — powtórzyłem z mimowolnym przekąsem. — Proszę. No cóż, lepiej późno niż wcale. Ale a propos późno. Powiedział pan, że zaczęli do nas przylatywać już setki lat temu. Tymczasem biofizyka, zwłaszcza eksperymentalna, narodziła się, o ile wiem, dopiero w dwudziestym wieku?

Amosjan skinął głową.

— Toteż właśnie z dwudziestego wieku mamy najwięcej zapisów, dotyczących pojawienia się nie zidentyfikowanych obiektów, tak zwanych „UFO”. Potem już o nich głucho. Zapewne nauczyli się lepiej maskować. A że przylatywali wtedy, kiedy stawialiśmy pierwsze kroki w interesującej ich dziedzinie — lub nawet wcześniej? Cóż, widać od razu zafascynowała ich nasza witalność, która być może jest czymś bezprecedensowym w całej przyrodzie… żartuję, oczywiście. Prawda jest daleko mniej zabawna, co nie znaczy, że prostsza. Pamiętasz, kilka minut temu, charakteryzując ich poczynania w kosmosie użyłem słów „nadzorowanie hodowli”…

— Pamiętam — burknąłem ponuro. — Co jak co, ale to zdanie zapamiętałem bardzo dokładnie.

— Bo widzisz, oni nie poprzestawali na tym, co inwiligowane przez nich cywilizacje osiągały drogą swojego naturalnego rozwoju, poprzez harmonijną ewolucję nauki, krótko mówiąc, własnymi siłami. W takim wypadku nie można by przecież mówić o „hodowli”, prawda? Tymczasem…

— Jak to?! — wybuchnąłem. Poczułem, że na twarz uderza mi fala gorąca, a potem lodowatego chłodu. Zacisnąłem zęby. — Przepraszam — wychrypiałem. — Znowu się zapomniałem. Ale to… — urwałem.

— Tak, rzecz z pewnością nie należy do przyjemnych — powiedział spokojnie Amosjan. — Jednak po pierwsze ich ingerencją sprowadzała się właściwie do dyskretnego podrzucania informacji, zdobywanych gdzie indziej, a dotyczących specjalności wybranej dla danej planety. Wyłącznie w ten sposób przyśpieszali na obszarach poszczególnych cywilizacji postęp interesujących ich dyscyplin naukowych. A po drugie, co powinno ukoić twoją zranioną ludzką dumę, z Ziemią i z nami w ogóle, niezbyt im się udało. Stale wymykaliśmy się z nurtu, w którym chciano nas zamknąć. Ciekawiło nas zbyt wiele dziedzin.

Zdołałem już jako tako opanować wzburzenie, które ogarnęło mnie na myśl, że jestem jakimś mniej lub więcej udanym okazem wyhodowanym przez kosmicznych genetyków, a nie istotą należącą do rozumnej, autonomicznej społeczności, zawdzięczającej osiągnięty przez siebie szczebel rozwoju powolnej i bolesnej, lecz naturalnej ewolucji. Uprzytomniłem sobie, że dorosły człowiek nie może się złościć na to, co przychodzi z gwiazd, tak jak nie — może się złościć na geparda, mordującego śliczną, młodą antylopę.

— Wszystko, o czym pan mówi, wiemy tylko od nich — powiedziałem po chwili z namysłem. — Stanza i jego kompani wyznali nam najpierw, że usiłowali z nami postępować jak mrówki z mszycami, które wprzęgnięte w służbę oprócz tego, że są dojone, żyją sobie właściwie zupełnie nieźle. Potem dodali z ubolewaniem, że im nie „wyszło. Ale, o ile dobrze zrozumiałem, nie wiemy na pewno, czy chodziło właśnie o biofizykę. Może interesowało ich u ludzi coś innego? Na przykład inżynieria genetyczna? W takim wypadku nawet najbardziej subtelne,podrzucanie” informacji…

— Poczekaj — przerwał mi uczony. — Poczekaj. Gdyby chcieli nas oszukać albo podejść, mogli przecież pozostać w ukryciu. Nic nie zmuszało ich do ujawniania się przed Radą.

— Potrzebują człowieka — przypomniałem. — Tak się składa, że ma go pan teraz przed sobą.

— To, co powiem, znowu nie zabrzmi ładnie, ale sądzę, że gdyby chcieli, poradziliby sobie i bez twojej zgody, pozostając w ukryciu. Szczerze mówiąc, niezbyt ciekawi mnie to, czym się tu u nas zajmowali. Dużo ważniejsza wydaje mi się odpowiedź na pytanie, czym się nie interesował i… na Ziemi, na wszystkich innych planetach, a także, jeśli nie przede wszystkim, u siebie. To następne pole, pozostające w mroku, bo Stanza najwyraźniej stosuje w tym punkcie uniki, chociaż skądinąd dość plastycznie scharakteryzował swoją macierzystą cywilizację. Musiał to zrobić, jeśli chciał uzasadnić przed nami słuszność motywów, którymi kierował się on i jego towarzysze, gdy przystępowali do opracowania swojego szalonego na pozór planu. Wracając do rzeczy, wydaje mi się oczywiste, e nie interesowały ich, nie Stanzę, tylko mieszkańców jego ojczystego świata, nauki społeczne. Może mieli jakieś pierwociny socjologii… i na tym koniec. Tego też niktmi nie powiedział, ale nie mogło być inaczej. Przecież, gdyby rozwinęli filozofię, w najogólniejszym znaczeniu tego słowa, gdyby, co za tym idzie, pojęli i uznali jej nadrzędną rolę w sensownym gospodarowaniu swoją współczesnością oraz koordynowaniu prac podejmowanych dla przyszłości, musieliby prędzej czy później dojść do wniosku, że opierając rozwój swojej cywilizacji na wyrwanych ze społecznego kontekstu wiadomościach, zaczerpniętych z całego kosmosu, od istot różniących się od siebie niemal pod każdym względem, budują dom z elementów nie łącząc ich ze sobą. Taki dom musi się rozlecieć przy pierwszym podmuchu wiatru. I, jeśli mogę wierzyć własnej intuicji, oni, zapewne od dłuższego czasu, już żyją na rumowisku… co jednak nie przeszkadza im udawać przed sobą, że wszystko jest w porządku. Są w pewien sposób nadal silni i groźni, choć nieszczęśliwi. Inaczej Stanza nie musiałby przebywać u nas, jak już powiedziałem, nielegalnie i nie musiałby się bać… nie nas, lecz swoich. Ą przecież przyleciał, aby ich ratować.

Nagle stanęła mi przed oczami ta jakaś fabryka pełna istot kłębiących się w norach pomiędzy konstrukcjami, walka robotów, jeśli to naprawdę była walka, bo równie dobrze mogło chodzić o naj-niewinniejszy zabieg techniczny lub zgoła zabawę, i postać Stanzy z rozłożonymi bezradnie rękami. Nie bez pewnego wysiłku oderwałem się myślami od tego obrazu, po czym powiedziałem:

— Chwilami odnoszę wrażenie, że to wszystko sen. Że mam gorączkę i majaczę… ale tak, przecież nie jest. Nie wiem, czy na szczęście, czy niestety. Pan mówi o całej tej sprawie tak spokojnie… mnie jednak nie przestaje nurtować kilka poważnych wątpliwości. Oto jedna z nich. Proszę zauważyć, że chociaż to właśnie ja zostałem wybrany przez Stanzę, a raczej „Stanzotów”, czy jak ich tam nazwiemy, jako ten jedyny Ziemianin, który jest im niezbędny dla realizacji jakichś pankosmicznych zamierzeń, to jednak na moje pytania odpowiada nie Stanza, lecz pan…

Amosjan uśmiechnął się znowu. Tym razem był to uśmiech jasny, niemal wesoły, taki, jaki zapamiętałem z rozmów, na które czasem zapraszał mnie po wykładach.

— Może nie stawiałeś mu pytań ani tak bezpośrednich, ani w taki sposób jak mnie? A poza tym, pochlebiam sobie, że masz do mnie nieco więcej zaufania niż do niego… choćby dlatego, że obaj jesteśmy stąd…

Zrewanżowałem mu się uśmiechem.

— Nie wiem, nie wiem — mruknąłem przekornie. — Właściwie momentami zaczynam podejrzewać, że pan jest ich agentem…

— Bo jestem. Czy inaczej byłbyś tutaj?

Chciałem odpowiedzieć jakimś nowym żartem, ale słowa uwięzły mi w gardle. Amosjan z pewnością nie był niczyim agentem. Czy jednak myśl złożenia mu wizyty nie została mi podsunięta przez Stanzę… wraz z innymi „sugestiami”, które w efekcie doprowadziły do tego, że musiałem tak rzeczowo potraktować nasze niedorzeczne spotkanie? Oczywiście, człowiek siedzący teraz naprzeciw mnie był skądinąd jedynym, do którego mógłbym pójść… ale nie widziałem go przecież od lat. Czy sam sobie o nim przypomniałem?…

Patrzył na mnie spod przymrużonych powiek, nie przestając się uśmiechać.

Wstałem.

— Jest już bardzo późno… — zacząłem.

— Poczekaj — podniósł się również i zrobił krok w moją stronę. Wyciągnął rękę, jakby chciał oprzeć dłoń na moim ramieniu, ale zatrzymał ją w pół drogi. — Nie tak dawno zarzucałeś mi zdradę interesów Ziemi…

— To pan użył słowa „zdrada”, nie ja — zaprzeczyłem.

— Istotnie — skinął lekko głową. — Ale tak czy owak stwierdziłeś, że sprzeniewierzyłem się moim obowiązkom. A nie pomyślałeś o tym, że w pewnym sensie i ty należysz już do nich? Odkryłeś, że na Ziemi przebywają przedstawiciele innej gwiezdnej cywilizacji i co zrobiłeś? Czy zawiadomiłeś władze porządkowe, Radę, Komisję Bezpieczeństwa ONZ? Nie. Przyszedłeś do mnie. Inaczej mówiąc, postąpiłeś nielojalnie w stosunku do Ziemi, natomiast lojalnie wobec Stanzy. Ze mną i czterema pozostałymi wtajemniczonymi członkami Rady sprawa ma się dokładnie tak samo. Czy chcemy, czy nie, jesteśmy ich wspólnikami. Odwiedzisz mnie jeszcze, zanim podejmiesz decyzję? Bardzo mi na tym zależy…

Spojrzałem na niego niepewnie.

— Czy pan naprawdę uważa, że muszę się aż zastanawiać?

— Uważam, że powinieneś się zastanowić — odrzekł poważnie.

— Kiedy tu przyszedłem, powiedział mi pan, że zna pan ich i ich zamiary. To „znam ich zamiary”.zalatuje mi teraz, po wszystkim, co tu usłyszałem, niewinnym, dziecięcym optymizmem… ale dobrze, załóżmy, że zna je pan naprawdę. Tymczasem ja, który niby. mam poprowadzić statek Stanzy do początków wszechrzeczy, nadal nie mogę sobie choćby wyobrazić, co ktoś, och, ktokolwiek, zamierzałby poprzez taką imprezę osiągnąć?

— Czy wiesz, jak w nowoczesnych piecach hutniczych otrzymuje się pożądane struktury metali? Otóż w jednym z początkowych etapów procesu technologicznego do strumienia płynnej, wybuchającej surówki wrzuca się maleńki kawałeczek materiału, jaki chcemy otrzymać po wytopie. Oczywiście są do tego potrzebne specjalne urządzenia i krystalizatory powielające, ale zwróć uwagę na samą zasadę. Rozumiesz? Rzecz polega przecież na zabiegu równie, chytrym, co prostym. Na dostarczeniu wrzącej w chaosie substancji informacji o tym, czym powinna się stać opuszczając zakład produkcyjny, czyli mówiąc inaczej w wyniku ewolucji technologicznej. Coś takiego właśnie Stanza i jego towarzysze chcą zrobić z życiem. Nie z moim czy twoim, nie życiem jednej planety, pierwszej czy tysięcznej galaktyki, ale życiem w ogóle. Postanowili je zmienić i to właśnie poprzez dostarczenie materii w jej początkowym zarodkowym stanie informacji o pożądanym kształcie tego życia. Tak jak z owym piecem i okruchem odpowiednio wykrystalizowanego metalu.

— I to ja mam być tym okruchem… życia?

— Tak.

— Wrzuconym do piekła eksplodującej pramaterii czy praenergii w momencie jej powstawania?

— Jej powstawania w tym czasie i tej przestrzeni. Chodzi przecież o nasz wszechświat, a nie poprzednie bądź przyszłe.

— Czy pan, panie profesorze, naprawdę wierzy w to, że taki „zabieg” może coś zmienić? Ze człowiek, czy jakakolwiek istota myśląca, nieskończenie znikoma wobec wszechświata, jest w stanie sprawić dotarłszy do momentu jego narodzin, co samo już brzmi jak bajka, aby w wyniku ewolucji, która po tych odwiedzinach trwać będzie miliardy lat, powstało inne życie?

— „Sprawić”… nie lubię tego słowa. Chodzi o zaprogramowanie. Poza tym, to nie jest kwestia wiary. Teoretycznie rzecz da się pomyśleć, więc zapewne i przeprowadzić. My, naturalnie, nie potrafilibyśmy tego dokonać, bo nie dysponujemy ani odpowiednią wiedzą ani techniką. Ale cywilizacja, z której przybywa Stanza, jest o wiele starsza od naszej i wyspecjalizowana w technologiach, które my zaczynamy dopiero od bardzo niedawna rozwijać w nielicznych placówkach, takich jak Instytut Galaktyczny. Biją nas skalą… w tej konkretnej dziedzinie, rzecz jasna. Co do innych, ja przynajmniej z pewnością bym się z nimi nie zamienił…

— Jeszcze jedno. Ta zmiana ma się dokonać miliardy lat temu. Załóżmy, że wszystko, o czym mówiliśmy, jest realne, możliwe i proste jak wyrwanie zęba. Nasuwa się równie proste pytanie. Postawiłem je już zresztą Stanzy, ale wtedy właśnie zorientowałem się, ze owo sławetne zaawansowanie jego cywilizacji pozwala mu sterować moimi myślami… i, co chyba oczywiste, nie czekałem na odpowiedź. A pytanie to brzmi: dokąd wróci ktoś, kto poleci przeprowadzić tę superzmianę? Czy w ogóle będzie miał szansę powrotu? Czy też powinien sobie upatrzeć jakąś pierwszą lepszą gwiezdną społeczność i prosić, żeby zechciała go przygarnąć? Bo przecież sko-. ro nadamy inny bieg ewolucji praenergii, materii nieożywionej, a wreszcie i żywej, to może się okazać, że Ziemia będzie… nie, nie będzie, lecz jest, szczerą pustynią, że na Marsie kwitnie supercy- wilizacja zbudowana przez komaropodobne monstra o zminiaturyzowanych neuronach, natomiast w atmosferze Jowisza bujają sobie istoty idealnie kuliste, co pozwala im znosić panujące tam ciśnienie, z braku innych kłopotów zajmujące się wyłącznie poezją. O ile w ogóle w tej nowej rzeczywistości znajdzie się miejsce dla takiego drobiazgu, jak nasz Układ Słoneczny…

— Jeśli ten miniaturowy wzorzec, ten zbipr podstawowych informacji, będzie człowiekie m…

— Rozumiem — skinąłem głową. — Wówczas wszechświat, jak długi i szeroki, będzie zamieszkany wyłącznie przez ludzi. To znaczy, przez istoty człekokształtne. Ale przecież te istoty będą miały za sobą zupełnie inną drogę, inne doświadczenia, nie wspominając już o takich nic nie znaczących detalach, jak szczegóły anatomiczne, do których mieszkańcy obecnej Ziemi mimo wszystko przywiązują pewne znaczenie. Czy nadal pan utrzymuje, że akceptacja tego rodzaju ewentualności nie zakrawa na zdradę? Przecież to tak, jakbyśmy dla dzikiego kaprysu obcych zgodzili się unicestwić życie miliardów ludzi… z których każdy jest mniej lub bardziej szczęśliwy, każdy piastuje jakieś marzenia, każdy nad czymś pracuje, do czegoś dąży… Przecież, jeśli uda im się zrealizować ich plany, nas może nie być! Czy panu nie żal życia?

— To jest bardzo osobiste pytanie…

— Bo w tej chwili mówię o sprawach osobistych. Ale załóżmy, że będziemy istnieć dalej… zaledwie trochę inni. Co właściwie j a miałbym zrobić? Wyskoczyć z rakiety w momencie Wielkiego Wybuchu i rzucić się przed siebie wołając do powstającej czasoprzestrzeni: „Pamiętaj! To ma wyglądać tak jak ja!”? Ależ to tak właśnie wygląda! Więc po co…

— Z pewnością nie powinieneś wyskakiwać z rakiety… jakakolwiek ona będzie. I z pewnością t y w każdym razie się nie zmienisz… jeśli wrócisz. Ale z „P — G” też możesz nie wrócić. Kosmos wciąż jeszcze pochłania ofiary, wiesze tym lepiej niż ja.

— Czy pan, na moim miejscu, poszedłby do Stanzy i zażądał dalszych szczegółów, co oczywiście równałoby się przyznaniu, że jego propozycja może być potraktowana poważnie?

— Tak. Pamiętaj, że czekam na ciebie.

— Przyjdę na pewno — odpowiedziałem nieswoim głosem ścis- kajać szczupłą dłoń profesora. — Przepraszam za ten nocny napad i dziękuję.

— Powinieneś rzadziej przepraszać, a częściej przychodzić. Jestem za stary na to, żeby zbyt długo czekać… — ostatnie słowa Amosja-na dobiegły mnie, kiedy byłem już przed furtką.

Wysiadłszy na zachodnim dworcu Santa Rosa odprawiłem następnie autofon w miejscu, z którego otworzył się widok na wysrebrzony ocean i dalej poszedłem pieszo. Księżyc stał już dość nisko, wydłużone szarofioletowe cienie zabudowań, krzewów i palm leżały na ścieżkach jak warstwy zgęszczonej ciszy. Było bezwietrznie i niezwykle ciepło, zważywszy, że mój zegarek wskazywał dziesięć minut po drugiej. Pomyślałem, że robot, z którym tak bezpardonowo obszedł się Stanza, nie byłby ze mnie zadowolony. Wyszedłem przecież rano w lekkiej przewiewnej bluzie, a teraz jest noc i spaceruję bez tego grubego, białego swetra, już zapewne oczyszczonego z plam i zacieków pozostałych po wczorajszej przygodzie. Oczywiście, jeśli ktoś w ogóle uruchomił na powrót mojego tutejszego robota. Ale może sam włączał się ponownie po pewnym czasie?

Dotarłem do drogi biegnącej granicą plaży, skręciłem i szedłem dalej, wzdłuż brzegu, w stronę Aitheropolu. Tarcza Księżyca zbiegła nad powierzchnię oceanu i przypominała zachodzące Słońce, przyćmione pomroką nadciągającej burzy. Było jednak jeszcze dość jasno.

Minąłem jedno, potem drugie osiedle, obydwa ukryte w oazach wysokiej zieleni i oddaliłem się od wybrzeża. Droga, poprzecinana miejscami szerokimi stopniami, prowadziła na strome zbocze, nale- żące do pasma niskich wzgórz, które ciągnęły się wzdłuż oceanu jak zaniedbany od stuleci wał przeciwpowodziowy. Po pięciu minutach wspinaczki przeszedłem przez pierwszy mostek, spinający brzegi wąskiego wąwozu, wciętego głęboko w gliniasty grunt. Dalej ścieżka biegła już prosto, trawersując wzniesienie, którego wyższe, porosłe trawą partie nadal połyskiwały światłem Księżyca, łamiącym się w kropelkach rosy.

Za niewielkim nawisem skalnym, który droga omijała ciasną, niemai zamkniętą pętlą, ujrzałem następny mostek, a przed nim rząd ostrzegawczych lampek strzelających rytmicznie pomarańczowym światłem. Lampki stały na wysmukłych kolumienkach po obu stronach ścieżki, a refleksy na ścianach wąwozu świadczyły o tym, że umieszczono je także na jego dnie. Mrużąc oczy minąłem pierwsze światła, po czym zatrzymałem się, oparłem o balustradę i spojrzałem w dół.

Właśnie tym kanionem biegł od miast do oceanu jeden z głównych fotokolektorów, którymi rozbity na nieszkodliwe drobiny pył, pozostały po przetworzonych tysiącach ton odpadów przemysłowych i śmieci, gnany falami światła, pędził ku wodom Pacyfiku. Obecną, uśpioną i martwą porę doby przed wczesnym, letnim świtem wykorzystano, widać, dla dokonania okresowego przeglądu lub usunięćfa jakiejś awarii, ponieważ pode mną panowała gorączkowa krzątanina. Kilkanaście małych robotów naprawczych błyskało na przemian laserowymi palnikami. Pokrywa kolektora, ukryta zwykle pod darnią, była uniesiona. Na jej wewnętrznej, gładkiej powłoce tańczyły płomyki światła, świadczące o tym, że praca wre także wewnątrz samego tunelu. Z boku, wtulone pod strome zbocze wąwozu, stały dwa podłużne pojazdy, którymi przybyły ekipy techniczne.

— Góro! Góro!

Stłumiony, kobiecy krzyk zabrzmiał za zboczem, które obiegała ścieżka po opuszczeniu mostka. Uniosłem głowę i spojrzałem przed siebie, ale kłujące błyski lampek nie pozwalały sięgnąć wzrokiem poza oświetlony odcinek drogi.

— Góro! Chodź tutaj zaraz! Góro!!!

Usłyszałem najpierw charakterystyczny, miękki tętent na cienkiej kładce, a następnie radosne dyszenie, które umilkło, gdy pies zatrzymał się na kilka sekund, by z uwagą obwąchać moje nogi. Nie znalazł w nich, widać, nic godnego uwagi, bo niemal natychmiast pobiegł dalej. Przeleciał przez mostek i zahamował gwałtownie w miejscu, gdzie ścieżka zataczała ostry łuk, biegnąc nad pionowym urwiskiem. Tam, zwiesiwszy łeb nad krawędzią przepaści, zaniósł się ostrym ujadaniem, świadczącym, że pracujące na dnie wąwozu towarzystwo stanowczo nie przypadło mu do gustu.

— Góro!!! — krzyk zabrzmiał znacznie bliżej.

Już miałem się odwrócić, by uspokoić właścicielkę wojowniczego czworonoga, gdy dostrzegłem kątem oka, że ten wcale nie zamierza poprzestać na obszczekaniu robotów. Ostrożnie postawił na stromiź-”ne najpierw jedną łapę, potem drugą i nagle zaczął osuwać się w dół. Jakieś pięć metrów niżej w gliniastym zboczu odsłaniała się skala, zbiegająca płaskim murem na samo dno rozpadliny. Kot przeżyłby może upadek z takiej wysokości, pies na pewno nie.

Dopadłem go, kiedy ze ścieżki widać było jeszcze ozdobiony puszystą kitką koniuszek jego ogona. Tym razem nie mógłbym się pochwalić żadną chłodną kalkulacją, żadnym trzeźwym a błyskawicznym obliczeniem szans, z czego byłem taki dumny po wczorajszej przygodzie na przystani. Wiedziałem tylko, że złapię tego psa, ponieważ jest ode mnie lżejszy i będzie spadał wolniej. Nie pomyślałem natomiast, czy nie polecę z nim razem.

Złapałem go istotnie. Zacisnąłem lewą garść na jego kudłatej skórze i od razu gwałtownym ruchem ciała przewróciłem się na plecy. Coraz szybciej sunąłem w dół, coraz bliżej były bielejące w półmroku skały, a za nimi pionowa przepaść. Rozstawiłem nogi i ile sił zacząłem wpierać w grunt obcasy moich lekkich butów. Pomogło. Przyhamowałem, a niebawem natrafiwszy prawą stopą na jakiś mocniej osadzony kamień, zatrzymałem się. W tym samym momencie nad sobą usłyszałem krótki, rozpaczliwy okrzyk, na głowę posypały mi się bryłki ziemi i nagle zwalił się na mnie wielki, bezkształtny ciężar. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że to uderzenie wyrwało mnie z mojej bezpiecznej pozycji i rzuciło w powietrze. Ułamek sekundy później uprzytomniłem sobie, że nadal leżę na plecach i tylko znowu zacząłem się osuwać, a równocześnie że to, co przewaliło się przeze mnie i poleciało w dół, jest człowiekiem, kobietą, właścicielką psa. Odruchowo wyciągnąłem prawą rękę i udało mi się ją chwycić w momencie, gdy znikała już za krawędzią skały. Zaraz potem moje pięty jakimś cudem znowu chwyciły oparcie. Poczułem, że któreś z nich, albo pies albo jego pani, próbuje się uwolnić.

— Nie ruszać się!!! — wrzasnąłem, zaciskając mocniej dłonie.

Odpowiedzią był piskliwy skowyt. Podciągnąłem psa troszeczkę wyżej, co pozwoliło mi chwycić go nieco pewniej i tylko za fałdy skory na karku. Od razu przestał piszczeć i przywarł do mojej ręki, jakby wreszcie zrozumiał, że ta ręka niesie ratunek.

— Proszę się nie ruszać — powtórzyłem spokojniej. — Czy pani leży na skale?

— Nie… — wydyszał niżej cienki, przerywany głosik. — Nie… och, ja chyba w ogóle wiszę…

— Niech pani spróbuje położyć się na brzuchu:.. tylko bardzo ostrożnie… no?…

Ciężar, który podtrzymywałem prawą ręką, zwiększył się przez chwilę, a potem zelżał.

— Udało się?

— Tak… Myślę, że tak…

— Leży pani?

— Tak…

— Proszę teraz oprzeć się całym ciężarem na ziemi, a równocześnie rękami i nogami wykonywać takie ruchy, jakby pani płynęła. Ale to-ma wyglądać jak na zwolnionym filmie. No, już!

— Nie mogę… o, dobrze? Chyba złapałam oparcie…

— Świetnie. Niech pani zacznie powoli pełznąć pod górę. Na razie będę panią ciągnął. Potem, kiedy znajdzie się pani koło mnie, proszę oprzeć stopy najpierw na moim kolanie, następnie biodrze, ramieniu i wreszcie na głowie. Jakbym był czymś w rodzaju drabiny. Dalej!

Zacząłem ostrożnie podciągać prawą rękę. Kobieta przestała się odzywać. Wreszcie ujrzałem jej głowę na wysokości moich oczu. Mimo wszystko zachowała zimną krew. I musiała być nieźle wygimnastykowana. Posuwała się w górę powoli, ale stale. W końcu poczułem podeszwę jej pantofelka na ramieniu i musiałem ją puścić, bo nie sięgałem już ręką tak wysoko. Zatrzymała się tylko na moment. Zaraz oparła drugą stopę na mojej czaszce i sekundę później uwolniła mnie od swojego ciężaru.

— No… — chciałem westchnąć z ulgą, ale zamiast tego syknąłem boleśnie. Dopiero w tej chwili poczułem, że plecy orze mi ostry szpic jakby tkwiącego sztorcem stalowego gwoździa.

— Jestem już na ścieżce. Proszę chwileczkę poczekać… o! Wraz z tym ostatnim okrzykiem spadła na mnie z brzękiem metalowej klamerki psia obróżka, zapięta i uczepiona do skórzanej

yczy, której koniec ginął w górze.

— Niech pan się chwyci linki! — usłyszałem. — Jest mocna. A ja siedzę i oparłam się nogami o kamienie. Nie puszczę… JaJa Ile waży pani pies?

— Co?… och, nie wiem! Chyba ź piętnaście kilogramów…

JaJa To razem będzie ponad sto. Proszę uważać…

Nie odpowiedziała. Zresztą nie czekałem na odpowiedź. Chwy- ciłem prawą ręką smycz powyżej obroży, lewą wraz z psem uniosłem w górę i przeturlałem się na brzuch. Znowu zjechałem parę centymetrów, ale nieznajoma trzymała rzeczywiście mocno. Pomyślałem z mimowolnym uznaniem, że byłaby niezłą partnerką w księżycowych wyprawach. Nie puściła smyczy nawet wtedy, kiedy wygramoliłem się już niezgrabnie na ścieżkę i, zdyszany, usiadłem na krawędzi stromizny. Odruchowo położyłem sobie psa na kolanach, po czym przyjrzałem mu się. W pomarańczowym świetle najbliższej lampki zalśniły wielkie, brązowe oczy, szeroko otwarte, jakby zdziwione. Spaniel. Złotorudy, kudłaty, chyba m}ody. Rozpiąłem obróżkę i założyłem mu ją na szyję.

— Widzisz, kundlu — powiedziałem z wyrzutem. — Takie to jest życie. Ani psy, ani ludzie nie mają skrzydeł… — pogładziłem go po jedwabistej sierści. Ożywił się i chciał zeskoczyć. Przytrzymałem go i znowu syknąłem, ponieważ przy tym ruchu plecy przeszył mi prąd piekącego bólu. — No, idżo pani — chwyciłem go za obróżkę i teraz dopiero odwróciłem się, żeby spojrzeć na jego właścicielkę. Ramiona mi opadły. Zmartwiałem.

— Nie wiem, jak panu dziękować — wyszeptała z przejęciem kobieta, a raczej dziewczyna, pochylając się nade. mną. Obrzuciłem spojrzeniem jej zgrabną, szczupłą sylwetkę, po czym ponownie uniosłem głowę, wracając wzrokiem do jej twarzy, czerwonej od światła i od niedawnych emocji, niemiłosiernie pobrudzonej ziemią, a tak dobrze mi znanej. Podwójnie dobrze!

— Kirsti? — szepnąłem niepewnie. — Kirsti czy też może…

— Proszę?… — przerwała. Ciągle nisko pochylona, patrzyła na mnie z rosnącym zdumieniem. Przez chwilę milczeliśmy oboje. Wreszcie potrząsnęła głową. Jej jasne, krótkie włosy zalśniły jak ogień.

— Góro, ty niedobry psie! — odezwała się niemal łkając. — Co ja mam z tobą zrobić?! Wie pan, on zawsze dostaje szału na widok robotów! — uklękła na jedno kolano i przygarnęła psa, który scho-_ wał pysk w zgięciu jej łokcia i trzymał go tam nieruchomo, jakby szeptał jakieś przeprosiny.

Odetchnąłem głęboko.

— Czy pani ma może siostrę, lekarkę? — spytałem po chwili, siląc się na spokój. — Wczoraj wieczór spotkałem na plaży kogoś… — urwałem. Nie mogłem wymówić słowa „podobnego”. Przecież to nie było podobieństwo. One były takie same. Kirsti, wczorajsza niefortunna amatorka kąpieli i ta tutaj, tuląca niesfornego spaniela. Wczoraj dopiero gdy ujrzałem uśmiech tej kobiety na przystani i wyraz jej oczu, kiedy się uśmiechała, uwierzyłem, że to nie Kirsti, przeniesiona cudownym sposobem ze swojej wysepki na jeziorze We-ner. Dzisiaj ta tutaj jeszcze się nie uśmiechnęła…

— Siostrę? — znowu spojrzała na mnie zdziwiona. — Aha — domyśliła się — spotkał pan kogoś podobnego do mnie? Jakąś Kirsti? Nie, nie mam siostry. Właściwie to poza Góro nie mam nikogo… — w jej głosie nie było cienia żalu czy skargi. — Ale to zabawne, wie pan… Lekarka — jejtwarz rozjaśniła się. — Ja jestem pielęgniarką… mieszkam niedaleko stąd.

„Mieszkam niedaleko”. Tak. T& także wczoraj słyszałem. Podałem jej smycz i wstałem. Plecy zapiekły nieznośnie. Skrzywiłem się i odruchowo sięgnąłem ręką pomiędzy łopatki. Poczułem na palcach ciepłą, lepką wilgoć.

— Zna pani niejakiego Stanzę… do licha, zapomniałem, jak ma na imię… ale myślę, że pani powinna to wiedzieć?

— Proszę? Kogo?

— Stanzę — powtórzyłem zimno. — A, przypomniałem sobie:

;Roberta. Dla przyjaciół: Boba. No więc?

— Nie rozumiem, o czym pan mówi… — znowu potrząsnęła gło-Wą. W jej głosie brzmiało najszczersze niedowierzanie. — Och, krew! — wykrzyknęła nagle. — Pan jest ranny! No tak, plecy! Proszę się nie ruszać… ja zaraz…

Jej palce były chłodne i poruszały się zręcznie. Ich delikatny dotyk przynosił ulgę.

— Ciekaw jestem, kiedy wszystko to zdarzy się pani naprawdę — powiedziałem, stojąc bez ruchu. — Czy miesiąc temu? Czy jutro? Czy za pięć lat? A może jeszcze później? Może teraz Jest pani ślicznym, różowiutkim oseskiem? Więc co z tymi plecami? — spytałem, bo odsunęła się ode mnie, przestraszona.

— Czy pan… jak pan się czuje?

— Ja? Wybornie. A pani?

Nie odpowiedziała. Za to po krótkim wahaniu podjęła przerwane fzynności i po chwili je widać zakończyła, bo westchnęła z ulgą, odeszła kilka kroków i przyjrzała mi się podejrzliwie.

— Obawiam się, że będzie pan miał gorączkę — powiedziała cicho. — Na plecach jestdość głębokie przecięcie, a wokół niego zdrapana skóra. To na pewno musi bardzo boleć. Powinnam…

— Nie bardzo boli — zapewniłem ją. — Sądzi pani, że zwariowałem? Niestety, byłoby to rozwiązanie zbyt proste i zbyt miłe… w każdym razie dla mnie. Kilka dni beztroskiej kuracji, parę seansów w starannie ocienionym pawilonie… nie. Więc pani naprawdę nic nie wie? No cóż, to zdumiewające, ale możliwe… zupełnie możliwe, Niech pani stanie bokiem do tej lampki. Proszę.

— Teraz muszę jak najszybciej wezwać — karetkę…

— Nie będzie żadnej karetki — rzuciłem stanowczo. — Dzisiaj już nie. Wystarczy mi pielęgniarka. Jak tylko ujrzę skrawek pojazdu z kabiną osłoniętą mleczną szybą, natychmiast skoczę tam — wskazałem brodą przepaść, na dnie której nadal najspokojniej krzątały się roboty. Żaden z nich nie był przecież automatem ratowniczym. — Wariatom nie wolno niczego odmawiać — ciągnąłem. —

Niech pani stanie tak, jak o to prosiłem. Przesunęła się odruchowo dwa kroki. Blask lampki padł na jej twarz.

— Pan wcale nie jest wariatem — w jej głosie pojawiła się lekka nutka przekory. — Chociaż kto wie? Czy zdrowy, normalny człowiek rzuciłby się tam w dół, żeby ratować psa, w dodatku obcego? — uśmiechnęła się nagle. — Nie umiem powiedzieć, jak bardzo jestem panu wdzięczna… — nie, to nie był uśmiech lekarki znad przystani. Tak mogłaby się uśmiechać prawdziwa Kirsti, gdyby… — och, pan jest kochany! — wykrzyknęła cicho i zanim się zorientowałem, co ma zamiar zrobić, zarzuciła mi ręce na szyję. Poczułem jej wargi na policzkach. Wstrzymałem oddech. Po chwili odsunęła się. -

— Góro, spokój! — upomniała z udaną surowością psa, który zaniepokojony faktem, że jego pani dotyka kogoś obcego, usadowił się między nami z zadartym łbem i rozdziawionym pyskiem. — Strasznie przepraszam — zreflektowała się, podnosząc ku światłu palce, poplamione krwią. — To dlatego, że ja tak lubię tego nieznośnego psa! Zapomniałam, że pan… bardzo pana uraziłam?…

— Nic a nic — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Rzekłbym nawet, że wręcz przeciwnie. Zaaplikowała mi pani najcudowniejszy środek znieczulający, o jakim mogłaby tylko daremnie marzyć ofiara każdego innego psa, nie znoszącego widoku robotów. To nie pani wina, że ten środek bardziej przypomina w działaniu narkotyk aniżeli specyfiki, zalecane przez oficjalną medycynę.

Spuściła głowę. Wiedziałem, że powiedziałem głupstwo, ale brakowało mi słów, żeby to naprawić. Zresztą, o czym właściwie mógłbym mówić?

— Nazywam się Lindsay Hagert — wybrałem najprostsze wyjście. — Jestem astronautą, a wczoraj przyjechałem na dwutygodniowy urlop do Aitheropolu. Od razu wyłowiłem z oceanu dziewczynę, która była jak dwie krople wody podobna do mojej koleżanki. Dzisiaj spotkałem panią… i znowu to uderzające podobieństwo. Jakbym miał do czynienia z trojaczkami. Dlatego początkowo mówiłem nieco od rzeczy. Przepraszam. A co do pleców, naprawdę przestały boleć. I naprawdę proszę nie wzywać karetki. Zęby uspokoić pani sumienie, pójdę teraz grzecznie gdzieś, gdzie będzie mi pani mogła założyć fachowy opatrunek. Zgoda?…

Zwlekała chwilę z odpowiedzią, w końcu jednak wyprostowała się, delikatnym ruchem przyciągnęła do siebie psa i spojrzała na mnie bez uśmiechu.

— Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli pójdzie pan do mnie — powiedziała. — To rzeczywiście blisko. A stamtąd wezwiemy autofon.

— Dlaczego pan nic nie mówi? — spytała kilka minut później, kiedy schodziliśmy już szerszą w tym miejscu ścieżką w stronę świateł osiedla, prześwitujących przez drzewa. — Wie pan, o czym myślę? Ale nie obrazi się pan?

— Widocznie umiem mówić tylko przy Księżycu — westchnąłem. — Właśnie zaszedł. Nie, nie wiem, o czym pani myśli. I nie obrażę się. i

— Czy pan nie jest zakochany w tej swojej koleżance… Kirsti? Czy to przypadkiem nie dlatego wszystkie kobiety, jakie pan spotyka, wydają się panu do niej podobne?

— Nie. Przede wszystkim ona nie jest zakochana we mnie, a miłość bez wzajemności?… Nie. Astronautom doprawdy nie przystoi taki sentymentalizm. Poza tym ja nie kocham nikogo… albo lepiej kocham wszystkich — uśmiechnąłem się mimo woli — a to, chyba, wychodzi na jedno…

Znowu upłynęło parę minut.

.— To tutaj — powiedziała, wskazując krótką alejkę, prowadzącą do niewielkiego domu o prostych ścianach. — Zajmuję piętro, więc musimy zachowywać się cicho. Moi sąsiedzi z pewnością od dawna śpią. Ja miałam dzisiaj dyżur, a ponieważ Góro był cały dzień ze mną i nawąchał się szpitalnych zapachów, więc postanowiłam prze-wietrzyć go przed snem. Z psim nosem trzeba się obchodzić delikatnie…

Miała dyżur. Dyżur. Dokładnie, jak tamta.

Bezszelestna winda wypuściła nas w zasłoniętej doniczkowymi roślinami wnęce, stanowiącej część dużego, dwupoziomowego pokoju, który na nasze przyjęcie rozjaśnił się światłem ukrytych lamp. Białe mebelki były tak lekkie w rysunku, że nieomal unosiły się nad puszystą beżową wykładziną podłogi. W oknach pozbawionych zasłon, stały kwiaty. Na ścianach wisiało kilka ciepłych w tonie pejzażyków, pięć czy sześć starych, malowanych talerzy i dwa duże hologramy, przedstawiające spaniela Góro we wdzięcznych pozach.

— Och, nie wiedziałam, że wyglądam jak upiór!

Podszedłem do bocznych drzwi, zza których wybiegł ten okrzyk i zobaczyłem panią domu, stojącą pośrodku kolistej łazienki i przyglądającą się ze zgrozą swojemu odbiciu w lustrze. Trzeba przyznać, że istotnie nie wyglądała najlepiej. Jej zielona sukienka była w kilku miejscach podarta i powalana ziemią. Na twarzy miała brunatne i czerwone smugi. Pewno już po oględzinach moich pleców próbowała sobie poprawić włosy i otrzeć policzki, nie widząc w mroku, że jej palce są umazane krwią.

— Jak pani na imię? — spytałem.

Odwróciła się szybko. Kirsti… Spuściłem oczy.

— Nora… Nora Speyer. Z tego wszystkiego zapomniałam się nawet przedstawić. Strasznie przepraszam. Poza tym stoję i mizdrzę się do lustra, a przecież pan… — podbiegła do szklanej szafki, otworzyła ją i wyjęła dwie buteleczki. — Niech pan zdejmie koszulę.

I proszę się odwrócić.

Usłuchałem bez słowa. Pomogła mi się rozebrać, bo krew już zakrzepła i koszula, a raczej jej strzępy przywarły do pleców. Oczyściła zranione miejsce i natrysnęła opatrunek.

— Już. Na szczęście zadrapanie nie jest takie głębokie, jak myślałam. Zagoi się szybko. Ale to musiało paskudnie boleć. Wszystko przeze mnie…

— Przecież to nie pani kazała mi uprawiać wspinaczkę… czy ra czej spadaczkę, i nie pani podrzuciła mi pod plecy taki ostry ka myczek. A teraz proszę mi oddać koszulę i doprowadzić się do porządku. Potem zaraz pójdę…

— Wykluczone — zaprotestowała stanowczo. — Niech pan nic nie mówi! — zawołała, widząc, że otwieram usta. — Jest pan moim pacjentem, a pacjenci muszą słuchać. Poza tym chcę panu trochę oczyścić i spróbować jakoś spiąć tę. koszulę… bo nie mam w domu niczego, co mógłby pan włożyć, a nie puszczę pana przecież gołego albo okrytego kocem. Proszę teraz usiąść i chwilę poczekać. Zaraz będę gotowa. Aha, i niech pan jeszcze przez trzy minuty nie opiera się o nic plecami. Opatrunek musi wyschnąć… — przy ostatnich słowach zaczęła szybko ściągać sukienkę. Zamknąłem usta, odwróciłem się, przeszedłem przez pokój i sztywno wyprostowany usiadłem w jednym z dwóch foteli umieszczonych pod oknem, obok niskiego stoliczka i glinianej misy z kwitnącymi kaktusami. Z małej kuchni, widocznej przez otwarte drzwi, dochodziły odgłosy smakowitego chłeptania, zagłuszone po chwili przez szum wody w łazience. Góro, ugasiwszy pragnienie po szpitalnych zapachach, spacerze i nadzwyczajnych nocnych emocjach przyszedł, uniósł mokry pysk, przyjrzał mi się bez entuzjazmu, po czym z głębokim westchnieniem opadł na podłogę u moich nóg. Pochyliłem się i podrapałem go za uszami. Natychmiast przewrócił się na grzbiet, poruszył < niedbale łapami i zasnął.

Wyprostowałem się i rozejrzałem po pokoju. Jakie to dziwne, że tutaj jestem. Jestem?… No tak. W pewnym sensie jestem. W takim samym, w jakim nie ma tu żadnej „podobnej” do Kirsti pielęgniarki ani też jej psa. Ale przecież jeśli wierzyć Stanzie, to sytuacja, w jakiej się znalazłem, jest najzupełniej autentyczna, a tylko przesunięta w czasie. Jednak czy ta sytuacja dbtyczy także mnie, czy jedynie mojej obecnej nie istniejącej, a raczej obecnie nie istniejącej, gospodyni? Więc jak to jest? Kiedyś, w swoim oby długim i szczęśliwym życiu niejaka Nora Speyer spotka nocą człowieka, który uratuje jej psa i podrapie sobie przy tym plecy. W jakim stopniu ten człowiek będzie mną? W żadnym, przynajmniej z punktu widzenia prawdziwego Lina Hagerta. A dla niej? Czy spotka kogoś, kto będzie tak podobny do mnie, jak ona do Kirsti? Nie, to sen. Cała droga od Amosjana i wszystko, co mnie na niej spotkało, to tylko gra, z której ja sam zostałem z góry wyłączony, ponieważ biorący w niej udział, nie znani mi partnerzy upatrzyli sobie jako sza- chownicę moją bezwolną podświadomość. Ale czy rozmowa z profesorem nie była także snem? Czy nie było snem wszystko, co przeżyłem od wczoraj?

Ten sen, teraz, był jednak inny. Spokojny, pogodny, zwyczajny. Podejrzanie zwyczajny. Nigdy dotąd nie miewałem snów, w których czułbym się tylko i po prostu spokojny. To przecież za mało jak na sen. Nie ma wspaniałej i nieco onieśmielającej wizji wyprawy „P — G”, nie ma „Araratu” na orbicie Marsa ani galaktycznego statku z geonicznymi akceleratorami. Nikt nie mówi o gwiazdach, o skomplikowanych sprawach ziemskich cywilizacji, o istotach z innych układów ani o podróży do prapoczątku czasu, w wyniku której powstanie, nie, nie powstanie, lecz powstał inny wszechświat i inne życie…

Uśmiechnąłem się, wsunąłem głęboko w fotel zapominając o opatrunku, który zresztą z pewnością już zastygł, położyłem głowę na oparciu. A może to życie, nasze i innych, musi być takie, jakie jest, jeśli ma wśród trudów, trosk i pozorów dawać ludziom także krótkie chwile wielkiego, cudownego wytchnienia? Jedna z najstarszych myśli, poprzedzających rozwój filozofii — a przecież wcale nie wydaje mi się banalna. Może naprawdę razem z kłopotami zniknęłaby i radość? Szczęście? Zaraz… Czy to znaczy, że ja, teraz…

Odetchnąłem głęboko.

— Dobrze mi tutaj — powiedziałem półgłosem, nie odrywając oczu od sufitu.

— Cieszę się… — usłyszałem cichą odpowiedź. Opuściłem głowę. Stała na środku pokoju, patrząc na mnie spod półprzymkniętych powiek. Czułem, że powinienem coś wyjaśnić, przeprosić ją, zrobić cokolwiek, wreszcie wstać i pójść sobie, ale ogarnęło mnie takie zmęczenie czy rozleniwienie, że nie mogłem wykonać najmniejszego ruchu.

— Wszystko przemawia za tym, że zaraz zasnę… i wtedy okaże się, że to naprawdę sen…

— Musi pan być osłabiony — powiedziała rzeczowo. — Proszę chwilkę poczekać, zrobię kawę.

— Dobrze. Tylko mocną — nagle przypomniałem sobie, że przez cały dzień, od śniadania, nie miałem nic w ustach. — Jestem głodny — zakończyłem ze zdziwieniem.

Odwróciła się i z cichym „och” wybiegła z pokoju. Śpiący pod moimi nogami pies poruszył się i zaczął smacznie pochrapywać.

Zbudził mnie przytłumiony stuk.

— Noro?… — mruknąłem, nie otwierając oczu.

— Co pan tutaj robi?! — odpowiedział mi ostry, kobiecy glos, którego brzmienie nie było mi zupełnie nieznajome. Poderwałem się jak na sprężynie.

— Nie wiem, proszę pani, kiedy ten pan przyszedł — przemówił z drugiego końca pokoju inny znajomy głos. Wszystkie automaty, jak Ziemia długa i szeroka, mówią tak samo. Żeby nie było nieporozumień. Przypomniałem sobie jednak, że Nora nie ma domowego robota. Wspomniała przy kolacji, tłumacząc, dlaczego przyrządza ją własnoręcznie, że to z powodu Goro, który ich nie znosi, o czym zresztą przekonałem się już uprzednio na własnej skórze, w dosłownym znaczeniu tego słowa.

— To… pan?! — w głosie kobiety pojawił się ton niemiłego zaskoczenia.

Spojrzałem na nią. Ten wyraz oczu. Ten nieuchwytny grymas wokół warg. Kirsti… Nora… Ani jedna, ani druga. Ale przecież…

Rozejrzałem się. Leżałem na niskim, szerokim tapczanie, spływającym falą błękitnej, mięsistej tkaniny na podłogę, na której nie pozostało śladu beżowej wykładziny. Nigdzie ani jednej doniczki z kwiatami. Wielkie nagie okna opinały fałdy rozsuniętych złocistych zasłon. Meble nie białe, tylko brązowe, lśniące, odbijające promienie słońca. Na ścianach dużo kunsztownie modelowanych ozdób ze szkła. Widoczki, talerze i portrety psa zniknęły tak samo jak kwiaty.

— Przedwczoraj uratował mi pan życie… za co jestem panu niezmiernie zobowiązana — powiedziała kobieta, stojąc nadal nieruchomo u wejścia do wnęki, wewnątrz której ujrzałem zamknięte drzwi windy. — To jednak jeszcze nie znaczy, aby miał pan prawo włamywać się do mojego domu i spać w moim łóżku… do tego nago.

Odruchowo podciągnąłem wyżej błękitne jak i tapczan prześcieradło, którym byłem nakryty.

— A więc to pani — skinąłem głową. — Tak właśnie myślałem. Miała pani dyżur, co? Dzisiaj się trochę przeciągnął?

Zmarszczyła brwi.

— Ostre dyżury kończymy o ósmej rano. Teraz jest dziewiąta. Wtedy, zanim spotkaliśmy się na przystani, miałam zwykłe godziny konsultacyjne. Czy powie mi pan, co pan tutaj robi?

Spojrzałem na zegarek. Było dziesięć po dziewiątej. A więc wyspałem się. Mimo wszystko.

— Może zapytałaby pani o to niejakiego Roberta Stanzę? Łatwo go poznać. Nawet w największe upały nie rozstaje sięz długą, niebieską peleryną. Sam byłbym ciekaw jego odpowiedzi.

— Ro… cóż to za brednie?! Nie znam nikogo o tym nazwisku!

— A tak, naturalnie. Ale mnie też pani nie zna. Może nigdy jeszcze nie widziała mnie pani na oczy, a może już pani o mnie zapomniała. Jestem odbiciem zabłąkanego promyczka, przybywającego z innego czasu. Rozumie pani?

— Nie.

— Ja także. Czy pani jest może psychiatrą?

— Nie. Chociaż właśnie myślę…

— Niech pani nie myśli. Nazywam się Lindsay Hagert. Jestem astronautą. Wchodzę w skład załogi „P — G”. Astronauci nie wariują na zamówienie, nawet wówczas, gdy mają na to ochotę. Proszę się łaskawie odwrócić, żebym mógł włożyć spodnie.

Przyglądała mi się przez chwilę nieufnie, po czym zniknęła wewnątrz niszy.

— Czy mam podać śniadanie dla dwóch osób? — spytał robot.

— Nie — ubiegłem ewentualną odpowiedź jego właścicielki. — Właśnie wychodzę — dodałem, wciągając koszulę. Była brudna, pokrwawiona i przecięta na plecach niemal na dwie połowy, przychwycona tylko w kilku miejscach sprytnymi zapinkami. Wydarzenia minionej nocy nie były snem ani złudzeniem… przynajmniej jak do tej pory. Ale widok tej koszuli podsunął mi pewien pomysł. — Dziękuję i przepraszam za wszystko — dołożyłem starań, aby mój głos zabrzmiał lekko i pewnie. — Już jestem gotowy. Niech pani popatrzy na moje plecy — podszedłem do wnęki i odwróciłem się, demonstrując ślady akcji, podjętej dla ratowania nie istniejącego psa. — Miałem wczoraj mały wypadek — ciągnąłem, patrząc prosto w oczy lekarki. — Jacyś ludzie przyprowadzili mnie tutaj… pewnie myśleli, że pani jest w domu i zechce pani udzielić mi pierwszej pomocy. Zresztą nic wielkiego się nie stało. Zwykłe zadrapanie.

Zobaczyli, że nikogo nie ma i pewnie sami się mną zajęli, korzystając z pani apteczki. Inaczej nie umiem wyjaśnić, skąd się tu wziąłem… — przynajmniej zakończenie było szczere.

— Dziwni ci ludzie. Powinni byli wezwać karetkę. Wydawać by się mogło, że to minimum ofiarności, jakiej można oczekiwać w takich sytuacjach od przypadkowych przechodni — odrzekła z przekąsem.

— Widocznie spotkałem takich, którzy nie lubią poprzestawać na minimum. A teraz przepraszam i do widzenia — chciałem ją ominąć, by podejść do windy, ale zastąpiła mi drogę.

— Być może nie byłam zbyt miła — powiedziała łagodniejszym tonem — ale sam pan rozumie — wykonała nieokreślony ruch ręką. — Nazywam się Iris North, pracuję w tutejszym szpitalu. Zanim pan odejdzie, proszę mi pokazać te plecy. Nie wyglądają zbyt ładnie.

— Są już w porządku — potrząsnąłem głową. — Na mnie goi się wszystko jak na psie. Jak na złotorudym spanielu, o imieniu, dajmy na to, Góro — usłyszałem w moim głosie nutkę żalu, która mnie samego niemile zaskoczyła. — Żartuję, oczywiście — dodałem szybko. — Naprawdę proszę się nie kłopotać. Jeśli pani pozwoli, wpadnę kiedyś z kwiatkami, żeby jeszcze raz uroczyście przeprosić za cały ten idiotyczny incydent.

— Nie zastanie mnie pan. Jutro wyjeżdżam na urlop.

— Tak? — rzuciłem, wchodząc do windy. — Zabawne. Ja, wie pani, właśnie wczoraj także zacząłem urlop…

Najdziwniejsze, że była to prawda. Przecież spotkałem ją na przystani niemal od razu po wylądowaniu na Ziemi. Powiedzmy, że nie wczoraj, tylko przedwczoraj. Ale tak czy owak jestem tutaj niewiele ponad czterdzieści osiem godzin. Zdumiewające…

Czekał na mnie na tarasie jak wtedy, kiedy obiecałem zejść po skończeniu śniadania. Miał na głowie tę samą śmieszną, okrągłą czapkę ze zbyt długim daszkiem. Był szczelnie spowity w swoją pelerynę, jakby dokuczało mu zimno. Może przestał tutaj całą noc? Nie. On przecież wiedział, co się ze mną dzieje.

— Dzień dobry — powitałem go. — Znowu pobawiliśmy się trochę czasem, jakby to była laleczka, sporządzona z niezwykle roz- ciągliwej gumy. A propos laleczka. Czy mógłby mi pan powiedzieć, która z nich była prawdziwa? Była czy będzie, mniejsza o szczegóły?

— Nie wiem — odparł poważnie. — Do pewnego stopnia to zależy także od pana. Co do nas, to praktycznie nie mamy kontroli ani nad powstawaniem, ani też przebiegiem kolapsów czasu wokół pana, tutaj, i w tej rzeczywistości. Dzieje się tak od momentu, gdy pierwszy raz wprowadziliśmy pana w ostatnie stadium przygotowań… to znaczy od tego zajścia z tonącą kobietą. Winę za ten stan rzeczy, jeśli można mówić o winie, ponoszą zespoły koordynujące naszego ośrodka, odpowiedzialne za ostateczny efekt prowadzonych tam prac, obejmujących również proces szkolenia pilotów… a raczej pilota. Utrzymują one z panem swoisty kontakt, przy którym nieuniknione jest powstawanie przynajmniej okresowych sprzężeń. Dlatego powiedziałem, że nakładanie się czy wzajemne przesuwanie odcinków czasu, wyjętych z poszczególnych geometrii przestrzeni, zależy do pewnego stopnia także od pana.

— Aha — mruknąłem. — Pan nie „sugeruje” mi już, co mam myśleć. Wyręczają pana wasze maszyny. Są lepsze. One sterują także moją podświadomością… przy okazji poddając ją próbom w sytuacjach niby to ekstremalnych, a w gruncie rzeczy jakby zaczerpniętych z marnych staroświeckich romansideł. Tyle tylko, że grają przy tym na geometrii czasoprzestrzeni lub też geometriach czasoprzestrzeni jak na fortepianie, uderzając na oślep w przypadkowe klawisze.

— Nie — zaprzeczył łagodnie. — Po pierwsze, co do tych romansideł, to może pod pewnymi względami nie były one aż tak marne, skoro jednak owe klawisze potrącają w panu struny, znajdujące nader żywy rezonans. A po drugie nie potrafiłbym wprawdzie powiedzieć, jak działają nasze zespoły koordynujące, bo my zaprogramowaliśmy jedynie efekty ich pracy i te tylko możemy kontrolować, ale one z pewnością niczego panu nie narzucają. Załóżmy dla uproszczenia, że niektóre zdarzenia przebiegają tak, jakby pan już wrócił z zamierzonego przez nas lotu. Co, oczywiście, nie oznacza, że te same zdarzenia powtórzą się, kiedy wróci pan naprawdę. Strzała czasu wcale nie jest jedynie dwukierunkowa, jak o tym poucza wasza fizyka. Przepraszam, pytając, która z nich była „prawdziwa”… to swoją drogą brzmi trochę nie dorzecznie, ale mniejsza o słowa… otóż stawiając to pytanie miał pan na myśli trzy kobiety?

Coś we mnie drgnęło. Szybko rozejrzałem się po hallu, żeby uciec od jego przenikliwego wzroku. Kiedy po chwili odezwałem się znowu, mój głos brzmiał niemal normalnie.

— Jeżeli był pan uprzejmy uruchomić na powrót mojego robota, to zapraszam pana na śniadanie. Jeśli jednak miałbym je robić sam, to wolałbym się nie kompromitować…

— Pański robot funkcjonuje normalnie — odpowiedział. — Ale ja nie jestem głodny, dziękuję. Poczekam tutaj… tak jak wczoraj. A potem pojedziemy, prawda?

Загрузка...