Niebo tego ranka było bezchmurne, zresztą już wczoraj mój domo-wy robot zapewniał, że pogoda nie zmieni się przez najbliższe trzy tygodnie. Kiedy wyszedłem z łazienki, na stole stało śniadanie. Grzanki z dwoma grubymi plastrami goletu, nad którymi unosił się apetyczny dymek, wysoka szklanka pełna musującego witu i mały przezroczysty termos z kawą. Natomiast za stołem siedział najspokojniej mężczyzna, spowity w długą, niebieską pelerynę, pod którą miał zielonkawą bluzę z wysokim golfem. Jego twarz była nie tyle opalona, ile po prostu ciemna, w dodatku ocieniona długim daszkiem sztywnej, owalnej czapki. W pierwszej chwili pomyślałem, że to ktoś z zarządu Aitheropolu przyszedł z grzecznościową wizytą, by przy okazji spytać, czy nie mam jakichś dodatkowych życzeń, których spełnienie uszczupliłoby stan mojego konta na rzecz miejscowej administracji, ale nieznajomy od razu wyprowadził mnie z błędu. Wstał i nie zdejmując czapki ani też nie kwapiąc się z podaniem dłoni, powiedział:
— Jestem Robert Stanza. Dla przyjaciół Bob. Wspominam o tym, bo sądzę, że niebawem będziemy sobie mówić po imieniu. Lin Ha-gert, prawda?
Wariat albo jakiś miejscowy dziwak. Może na etacie, jako nadprogramowa atrakcja dla samotnych urlopowiczów? Ale jak to się stało, że robot wpuścił go do środka? I skąd ten typ znał moje nazwisko?
— Dla przyjaciół — odpowiedziałem wpadając w jego ton. — W innym wypadku nie Lin, a raczej Lindsay, Czy ma pan zamiar mnie zabić, czy tylko wyrzucić z tego pięknego domku?
Uśmiechnął się. Jego twarz rozciągnęła się przy tym jak źle dopasowana maska.
— To prawda, że przyszedłem pana stąd zabrać — rzekł odrobinę zbyt miękkim, głębokim głosem. — Ale dopiero po śniadaniu. Proszę, niech się pan nie krępuje — przeniósł spojrzenie na zastawiony stół, — O zabijaniu nie ma, rzecz jasna, mowy. Powiedziałbym nawet, że chodzi o coś wręcz przeciwnego — spoważniał nagle. Dobry humor opuścił i mnie. Odwróciłem się. żeby zawołać robota.
— Tutejszy automat.jest chwilowo w konserwacji — usłyszałem głos nieznajomego, zanim zdążyłem otworzyć usta. — Ale Jeśli pan czegoś potrzebuje, to proszę mi tylko powiedzieć. Umiem zastępować roboty.
Przyjrzałem mu się. Nie żartował. Pochylił lekko głowę i patrzył na mnie, jakby czekając, czy każę mu posprzątać dom, czy też zająć się strzyżeniem krzewów w ogrodzie.
Usiadłem i położyłem ręce na stole.
— Jeśli naprawdę chce mi pan zastąpić robota — powiedziałem — to proszę sprawić, żebym mógł zjeść śniadanie bez świadków. Jestem tu na urlopie i nie chciałbym się denerwować.
— Służę uprzejmie — odrzekł, wstając. Odwrócił się i odszedł. Usłyszałem jego lekkie kroki na schodach. Chwilę później na dole stuknęły drzwi.
Skończyłem jeść, sam wrzuciłem brudne naczynia do promiennika, bo robota rzeczywiście nie mogłem się dowołać, po czym powałęsa-łem się chwilę po domu. Wreszcie wziąłem z półki nad tapczanem pierwszą z brzegu książkę, rzuciłem okiem na nazwisko autora, które nic mi nie powiedziało, i zszedłem na dół. Miałem zamiar posiedzieć na tarasie i poczytać. Ciekaw byłem tych „wybranych nowości wydawniczych”. Ostatni raz książkę, to znaczy powieść, a nie podręcznik, miałem w rękach przeszło sześć lat — temu.
Czekał na mnie, oparty o kolumienkę na wprost szeroko otwartych drzwi. Gdyby zamiast przyklepanej czapki włożył na głowę ozdobny pieróg, wyglądałby w tej swojej zbyt długiej, powłóczystej pelerynie jak średniowieczny admirał.
— Czy teraz możemy porozmawiać? — spytał, obrzucając mnie smutnym spojrzeniem. Wzruszyłem ramionami,
— Złe mnie pan zrozumiał — powiedziałem, — Ja chciałem być sam nie tylko przy stole. O co chodzi? — skapitulowałem nagle.
— Myślałem, że skwapliwie skorzysta z okazanej mu tak niespodziewanie zachęty, ale on milczał jeszcze dłuższą chwilę, przyglądając mi się z powagą. W końcu jednak westchnął, wykonał nieokreślony gest ręką i zrobił krok w-moją stronę, odrywając się od kolumienki, która służyła mu za oparcie.
— Przede wszystkim powinienem pana przeprosić za wtargnięcie tutaj, i to akurat w porze śniadania, oraz unieruchomienie robota, bo to ja zrobiłem, ale…
— Niech pan sobie wyobrazi, że to zdołałem już sam odgadnąć — zakpiłem. — Teraz interesuje mnie tylko, po co zadał pan suie tyle trudu i czego jeszcze zamierza pan tutaj dokonać?
— …ale — podjął, jakby nie dotarło do jego świadomości, że coś powiedziałem — sprawa, która mnie tutaj sprowadza, jest zbyt poważna, by zaczynać ją od konwenansów. Prawdę powiedziawszy w ogóle nie wiedziałem, jak zacząć i stąd to moje teatralne zachowanie…
— Jeśli jednak nareszcie spłynęło-na pana olśnienie — przerwałem znowu — to może naprawdę zechce pań przystąpić do rzeczy. W ten sposób pozostanie mi nieco nadziei, że odzyskam władzę nad moim robotem i nie spędzę całego dnia w pana towarzystwie, które jest dla mnie, delikatnie mówiąc, kłopotliwe. Wspomniałem już, zdaje się, że właśnie zacząłem urlop…
— Z którym nie wie pan, co zrobić — wpadł mi w słowo. Jego głos zabrzmiał raźniej. Odzyskał pewność siebie.
— Co? Skąd pan… cóż to za bzdury!
— Żadne bzdury — powiedział spokojnie. — Czy mogę wejść? — nie czekając na odpowiedź przeszedł obok mnie i-usiadł w fotelu. Jego wzrok padł na książkę, którą trzymałem w opuszczonej ręce.
— Na to w każdym razie naprawdę szkoda czasu — zauważył. — Choć ja, naturalnie, nie znam się na literaturze. Ale mam proporcję, która pana jako astronautę, bionika, uczestnika lotu,P — G”, a także po prostu jako człowieka myślącego, dysponującego sumą własnych refleksji dotyczących pańskiego świata, powinna zainteresować daleko bardziej niż wszystkie modne bestsellery razem wzięte.
— Dziękuję za komplement — rzuciłem sucho. — Odwróciłem się, oparłem barkiem o framugę drzwi i utkwiłem wzrok w jego twarzy, tak całkowicie pozbawionej wyrazu, jakby ten człowiek rzeczywiście nosił maskę. Nie potrafiłbym nawet bodaj w przybliżeniu określić jego wieku, nie mówiąc już o bardziej subtelnych spostrzeżeniach, jakich zwykle dostarcza wyraz oczu kogoś, z kim rozmawiamy, jego uśmiech, mimika, ruchy warg, rysunek zmarszczek czy choćby sposób wsłuchiwania się w słowa partnera. — ,Myślącym” nazywamy cały nasz gatunek — ciągnąłem — choć pewne fakty z teraźniejszości i nieprzebrana ich masa w przeszłości pozwalałyby wątpić w słuszność tego określenia. Niemniej muszę przyznać, że czuję się mile połechtany. Wie pan o mnie niemal tyle, ile powinien wiedzieć mój agent ubezpieczeniowy. Znowu obdarzył mnie tym swoim przylepionym uśmieszkiem.
— To, co pan przed chwilą powiedział o trudnej drodze homo sapiens do ciągle jeszcze nie osiągniętej dynamicznej stabilizacji, która jest nie stanem, lecz ruchem każdej społeczności, i to ruchem w pożądanym kierunku, potwierdza trafność moich wniosków i mojego… wyboru. Pan żartował, oczywiście, ale ten żart był bardzo symptomatyczny. Ktoś inny nie mówiłby w ten sposób z nieznajomym. A jeśli chodzi o wiadomości, to znam każdy, najdrobniejszy fakt z pańskiego życia. Nie twierdzę, że wiem o panu wszystko, bo zapewne niemało subtelności natury emocjonalnej pozostanie zawsze poza zasięgiem mojego umysłu… i nie tylko mojego, lecz pańskiego także. Zgódźmy się zatem, że wiemy o panu c o najmniej tyle, ile pan sam. Śledziliśmy każdy pana krok od momentu, w którym znalazł się pan na liście załogi „P — G”, a równolegle, w pierwszym etapie, odtwarzaliśmy pańską przeszłość. Proszę mi wierzyć, że zrobiliśmy to precyzyjnie.
Odszedłem od drzwi i usiadłem na wprost niego. Przez chwilę wpatrywałem się w jego pustą twarz, jakbym mimo wszystko miał nadzieję dostrzec i zdemaskować odciśnięte na niej piętno obłędu, ale w gruncie rzeczy przestałem już wierzyć, że ten człowiek jest szaleńcem lub choćby tylko kawalarzem. Wyglądał niedorzecznie, to, co mówił, brzmiało niedorzecznie, jednak z wolna narastało we mnie przekonanie, że mam do czynienia z kimś, kto z nie znanych mi, mrocznych i zapewne podejrzanych, lecz w pewien sposób ważkich, a w każdym razie zupełnie konkretnych powodów wtargnął raz na zawsze w moje życie i że tylko od jego woli zależy, jak to życie potoczy się dalej.,
— Proszę — odezwałem się po krótkiej pauzie. — Pojawiła się liczba mnoga. Już nie: „wiem”, tylko: „wiemy”. „Śledziliśmy”. „Zrobiliśmy”. My, to znaczy kto?
— Reprezentuję pewne określone grono… pewien, nazwijmy to tak, ośrodek, o którym nie mógł pan słyszeć. O naszym istnieniu wie, jeśli dobrze pamiętam, pięciu ludzi na całej Ziemi. Pan będzie szóstym,
— Co pan powie? — mruknąłem. — Czy to jakaś nowa sekta? Jeśli zaszczyciliście mnie tak niezwykłym zainteresowaniem, to powinniście wiedzieć, że nigdy nie miałem skłonności do mistycyzmu.
— Nie. Nie sekta, chociaż przedmiotem naszych dociekań jest istota życia. Życia w ogóle, rozumie pan? Ale nie zajmujemy się absolutnym celem, ku któremu ono zmierza… jeśli taki cel istnieje. A przynajmniej nie więcej niż przeciętna rozumna istota, która choćby wbrew swojej woli stawia sobie pytania dotyczące spraw ostatecznych. Terenem naszej pracy, całkiem racjonalnej i szczerze mówiąc szukającej rozwiązań bardzo prostych, choć niezmiernie skomplikowanych w realizacji, są ściśle określone przesłanki życia, jego rzeczywistej, głęboko pojętej jakości. Oczywiście myślimy i o perspektywach, lecz także jasno sprecyzowanych, wymiernych i raczej bliskich aniżeli tonących w najodleglejszej przyszłości. Nie wyrzekamy się motywacji filozoficznej, bo po pierwsze na szczeblu cywilizacji, jaki osiągnęliśmy, byłoby to niemożliwe, a po drugie precyzując nasze plany, musieliśmy najpierw uzgodnić pomiędzy sobą, czy zgadzamy się co do oceny moralnej podjętego dzieła, zważywszy zupełnie bezprecedensowe ryzyko, jakie to dzieło za sobą pociąga. Ale teraz nie zajmujemy się już filozofią. Prowadzimy prace naukowe i to bardziej techniczno-konstrukcyjne aniżeli badawcze. Zresztą sam pan się przekona. Czy pojedzie pan ze mną?
Uśmiechnąłem się mimo woli, choć zapewne nie był to najweselszy uśmiech.
— A czy pan pojechałby na moim miejscu?
— Nie — rzekł z przekonaniem. — Ale gdybym ja albo którakolwiek z osób, które tu reprezentuję, miał pański charakter, usposobienie, mówiąc zwięźle: pańską.osobowość, to i nasza obecność tutaj, i nasza praca byłyby całkowicie zbędne. A w każdym razie poradzilibyśmy sobie sami i dzisiaj nic nie przeszkodziłoby panu ani w zjedzeniu śniadania, ani w lekturze tej pięknej powieści — wskazał książkę, którą przyniosłem z sypialni.
— O ile dobrze zrozumiałem, chce pan powiedzieć, że nie możecie się beze mnie obejść. Co zatem stanie się z waszym wielkim „dziełem”, jeżeli odmówię?
Potrząsnął głową.
— Nie odmówi pan. Gdybym nie był zupełnie pewien, że wyjdziemy stąd razem, wstrzymałbym się z moimi odwiedzinami albo poprzedziłbym je pewnym… eksperymentem. Ale pan przecież już wie, że można i należy traktować mnie poważnie, prawda? Oczywiście, powiedziałem panu bardzo mało. Jeśli teraz usłyszę „nie”, będę musiał podać panu więcej informacji. Z pewnych względów wolałbym tego nie robić… a poza tym kilka minut spędzonych wspólnie w naszym ośrodku oszczędziłoby panu i mnie mnóstwa niepotrzebnych słów, które w innym wypadku musiałyby zostać za chwilę wypowiedziane. Zaintrygowałem pana, o co w tej sytuacji było zresztą niezmiernie łatwo i czego żadną miarą nie mogę przypisać sile swojej argumentacji. Wiem jednak doskonale, że samo zaciekawienie nie wystarczyłoby, aby spełnił pan moją prośbę. Ale pan mi już uwierzył, że chodzi o sprawę najwyższej wagi, a jest pan człowiekiem o zbyt silnym poczuciu odpowiedzialności, aby rozumiejąc doniosłość mojego zaproszenia powoływać się na swój urlop, a nawet na zbliżającą się wielką wyprawę. Jest pan wszechstronnie wykształcony, a pański umysł mniej lub bardziej świadomie ucieka od wszelkich szablonów i stereotypów. Należy pan do nielicznych ludzi otwartych, bez względu na zasób posiadanej wiedzy i doświadczenia. Jest pan inteligentny, powściągliwy, a nawet nieco nieśmiały; wrażliwy i dobry. Pańskim myślom o otaczającym nas świecie towarzyszy serdeczna troska, wolna jednak od sentymentalizmu. Pana dzieciństwo, od dwunastego roku życia, nie było szczęśliwe, tak jak i młodość, ale nie miał pan o to pretensji do nikogo. Pracował pan ciężko, konsekwentnie, a zarazem spokojnie, aby dostać się do załogi,P — G”, równocześnie jednak zachował pan życzliwość i miejsce w sercu dla każdego, z kim tylko los pana zetknął. Jest pan odważny. Wczoraj wieczór uratował pan dziewczynę, chociaż automaty ratownicze były nieczynne i tonąca mogła pociągnąć pana za sobą…
— Nonsens — wzruszyłem ramionami. — Obliczyłem na zimno szansę. Po prostu ja bardzo dobrze pływam. To, co zrobiłem, nie miało nic wspólnego z odwagą. A teraz, jeśli skończył pan już piać hymny na moją cześć…
— No, właśnie — przerwał. — Wiedziałem, że pan tak zareaguje. Mówiąc szczerze dopiero wczoraj wieczór, obserwując pana akcję na przystani, doszedłem do wniosku, że mogę przyjść tutaj już dzisiaj. Przekonał mnie o tym sposób, w jaki rozstał się pan z tą kobietą… bardzo ładną przecież.
— Czy wczoraj występował pan przebrany za starego konserwatora? — spytałem cierpko. Dotąd cały czas słuchałem go spokojnie, aż nagle, w najmniej spodziewanym momencie, zaczęła mnie ogarniać irytacja. — Czy też może za dziewczynę w białym czepku?
— Nie, nie przebierałem się, chociaż co do dziewczyny to istotnie pewien sposób pokierowałem jej ruchami. Widzi pan, dotychczas mieliśmy wprawdzie bardzo wiele danych, ale wszystkie one były zebrane, że tak powiem, zdalnie. Wczoraj po raz pierwszy ujrzałem pana na własne oczy i proszę mi nie mieć za złe, że chciałem wykorzystać tę okazję, aranżując sytuację, w której sam mógłbym się przekonać o słuszności moich poprzednich wniosków. Nie, nie — zaprzeczył tym samym zbyt łagodnym, spokojnym głosem — nie eajmuję się wrzucaniem kobiet do oceanu w celu sprawdzania czyichś umiejętności pływackich lub własnych spekulacji myślowych, mających w dodatku zupełnie przypadkowy związek z pływaniem. Ta lekarka naprawdę tonęła… tyle że może niekoniecznie i akurat wczoraj. Oczywiście, rozumie pan, że ona sama nic o tym nie wie. Nawet ja nie potrafiłbym powiedzieć, czy to zajście miało miejsce miesiąc temu, czy też nastąpiłoby dopiero za kilka dni. Na inną ingerencję niż czasowa z pewnością nigdy bym sobie nie pozwolił. A teraz co się tyczy zimnego, jak pan mówi, obliczenia szans… czyż interesowałby nas człowiek wpadający w panikę lub przeciwnie, rzucający się na oślep w rozszalałe morze, kiedy tylko ktoś zawoła „ratunku”? Przecież nie byłoby mnie tu dzisiaj, gdyby pan, niezależnie od wszystkich cech charakteru, które wymieniłem, nie miał także przygotowania astronautycznego. Żadnego człowieka nie zdążylibyśmy sami wykształcić jeszcze i w tym zakresie… to musieli zrobić za nas inni.
— Zaraz, zaraz. Więc kiedy ona się właściwie topiła? Wykonał nieznaczny ruch głową, jakby chciał opanować uczucie zniecierpliwienia.
— Powiedziałem panu, że nie wiem… i jest to najszczersza prawda. Kontinua, znane ziemskiej nauce, nie są jedyne… zresztą nawet i one mogą być opisywane w rozmaimy sposób. To stwarza pewne możliwości manewrowania czasem. Oczywiście zawsze w danym momencie ograniczonego rozpiętością skali… ale proponuję, żebyśmy te sprawy odłożyli na później. Czy możemy już iść?
Podniosłem się i zacząłem chodzić po pokoju. W pewnej chwili stanąłem.
— Czy ten wasz,ośrodek” jest daleko stąd? — usłyszałem swój własny głos, brzmiący tak, jakby mówił ktoś niesłychanie pewny siebie i najzupełniej mi obcy.
— Bardzo blisko. Leży w masywie Sierra Nevada, po wschodniej stronie głównego pasma, tuż przy granicy rezerwatu.
— Kiedy będę mógł wrócić?
— Dzisiaj, jutro, za miesiąc lub… nigdy. Poza tą ostatnią ewentualnością, każdy inny termin będzie zależał tylko od pana.
— Aha. A łącznie z tą ewentualnością?
— Gdyby pan miał nie wrócić, to może się tak zdarzyć jedynie w wyniku decyzji, którą także będzie pan musiał podjąć sam. Mój pojazd czeka na plaży.
Pojazd przypominał trochę karetkę, którą odjechała, uratowana przeze mnie lekarka, tak bardzo podobna do Kirsti. Od wszystkich znanych mi ziemskich środków lokomocji różnił się jednak tym, że dla siedzących wewnątrz był zupełnie nieprzezroczysty. Poza tym nie było w nim żadnych ekranów, tablic świetlnych ani urządzeń sterowniczych. Zupełnie jakbym się znalazł w niedorzecznie wielkiej trumnie o zaokrąglonych rogach, wyposażonej w fotele dla czterech nieboszczyków. Dwa z nich pozostały puste.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział w pewnej chwili człowiek, który przedstawił się jako Robert Stanza i były to pierwsze słowa, jakie padły wewnątrz latającego pudła, odkąd zamknęły się nad naszymi głowami jego prostokątne pokrywy. Chwilę później ponownie ujrzałem błękit nieba. Wyskoczyłem przez niską burtę i rozejrzałem się.
Staliśmy w połowie wysokości stromego zbocza, z widokiem na kamienistą, pustą dolinkę, otoczoną wykruszonym skalnym murem.
Przez chwilę uległem wrażeniu, że nadal jestem na trzecim poziomie Stacji Alberta i mam przed oczami okolice Krateru Pliniusza. Ale ten krajobraz nie należał do mojego obecnego życia, on stanowił część mojej młodości. Po tych górach chodziłem jako chłopiec, zawsze z zapasem wody i staroświeckim kompasem, jakbym naprawdę wierzył, że nie ma żadnych automatów, gotowych w każdej chwili pośpieszyć mi z pomocą i że muszę koniecznie dotrzeć do najbliższej farmy, zanim rudoszary pył, niesiony wiatrem znad wielkiej pustyni, nie zatrze prowadzących do niej śladów. Przypomniałem sobie, jak to na pożegnanie Wiktor „ostrzegał” mnie przed Komańczami i uśmiechnąłem się.
— Podoba się panu tutaj? — zabrzmiał obok mnie miły głos. — Prawda, pan lubi ustronne miejsca. Poza tym to przecież krajobraz pańskiego dzieciństwa.
Czy ten człowiek czyta w moich myślach?
— Owszem — skinąłem głową. — A w dodatku wasz ośrodek, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wydaje mi się całkiem sympatyczny — zadrwiłem.
— Teraz będziemy musieli przejść kawałek pieszo — odpowiedział z niezmąconym spokojem. — Oczywiście mamy i inne drogi, ale te pozna pan dopiero wtedy, kiedy postanowi pan pozostać z nami. Bardzo mi przykro.
Odwróciłem się. Stał dwa kroki za mną, na płaskiej powierzchni ogromnego głazu, który jego fruwająca trumna obrała sobie za lądowisko. Ale po samym osobliwym pojeździe nie pozostało ani śladu. Zniknął, nie wiedzieć kiedy i jak, bez najmniejszego szmeru, jakby rozpłynął się w powietrzu.
.— Pójdę pierwszy, dobrze? — zaproponował, po czym nie oglądając się ruszył w górę wąską, skośną półką, trawersującą zbocze pod wiszącą tuż nad nami kościstą skałą.
Wspinaczka trwała krótko, ale stojące dokładnie na wprost stoku słońce prażyło jak ogień. Kiedy za którymś z kolei kamiennym żebrem odsłonił się nagle niewielki, prostokątny otwór jakiejś jaskini czy starej sztolni, koszula ląpiła mi się do pleców jak posmarowana piekącym klejem. Odwykłem od słońca, w ziemskim rozumieniu tego słowa.
Człowiek w niebieskiej pelerynie obrzucił mnie zachęcającym spojrzeniem, po czym wsiąkł w czarną plamę groty.,
Tak, to była sztolnia, pamiątka czasów, kiedy po opadnięciu szczy-towej fali gorączki złota poszukiwacze rozbiegli się po, całej tej pustynnej krainie, tropiąc ślady żółtego metalu, który miał spełnić wszystkie ich, skądinąd niezbyt skomplikowane, marzenia. Złoto znajdywali rzadko, ale niekiedy odkrywali przypadkiem cienkie żyły srebra i wtedy na kilka miesięcy zamieniali się w prawdziwych górników, ryjąc płytkie szyby i korytarze, skąpo obudowane bezcennym w tych stronach drewnem. Złoto! Jakiż przemożny, magiczny urok musiał na nich wywierać sam dźwięk tego słowa! I pomyśleć, że działo się to wszystko zaledwie kilkaset lat temu… Ile potu, ofiar, krwi i jak niewiele szczęścia nawet dla tych, którzy już, już byli pewni, że właśnie im ono dopisało.
Mój przewodnik przeszedł jeszcze dwadzieścia kroków, a następnie stanął i zrobił nieznaczny ruch ręką. W ścianie chodnika powstał otwór, przez który wpadła smuga łagodnego światła. Uśmiechnąłem się, bo przyszło mi na myśl, że ten człowiek prowadzi mnie do baśniowego sezamu, do skarbów ukrytych We wnętrzu góry i czekających tylko na takiego jak ja ubogiego, samotnego młodzieńca — i wykształconego, i inteligentnego, i wrażliwego, i jaki. tam jeszcze byłem, jeśli wierzyć w to, co dzisiaj o sobie usłyszałem. Aha, także dobrego pływaka i astronautę.
Czarodziejskie drzwi przeszedłem zupełnie zwyczajnie, uważając, / by nie potknąć się o wysoki, owalny próg. Natychmiast usłyszałem za sobą cichy szelest. Odwróciłem się i ujrzałem, że od chodnika, prowadzącego do słonecznej dolinki, odgradza mnie znowu szczelna zapora, której powierzchnia z tej strony była gładka jak szkło.
Przed nami uciekał w głąb tunel o przekroju koła. On z całą pewnością nie należał do starej kopalni. Powłoka gigantycznej rury lśniła czystym, miedzianym blaskiem.
— Sezamie, otwórz się — powiedziałem, mimo woli zniżając głos. — To nie może być prawda. Pan po prostu opowiada mi bajkę albo też ja sam śpię sobie teraz słodko w moim domku pod palma-mt i śni mi się grota hrabiego Monte Christo. Gdzie są te skrzynie, pełne złota i klejnotów?
— To, co pan tutaj widzi, zbudowali ludzie, którzy wprawdzie mieli wiele wspólnego z historią, ale nic a nic z bajkami. Ten korytarz, jak i cały podziemny ośrodek, pochodzi z początku dwudziestego pierwszego wieku — mówił dalej. — Góra jest tak po dziurawiona, że przypomina tysiąckrotnie powiększoną bryłę pumeksu. My wykorzystujemy jedynie znikomą część dawnych pomieszczeń, przy czym, rzecz jasna, wyposażyliśmy je we własne urządzenia. Bo pierwotnie funkcjonował tutaj ściśle tajny instytut zbrojeniowy. Stąd te zamaskowane wejścia, no i sama lokalizacja. Ale to właśnie nam odpowiadało — odetchnął głęboko, z wyraźną ulgą.
Poczułem lekki zawrót głowy i odruchowo oparłem się o płytę zamykającą wejście.
— Och, przepraszam — zawołał cicho — zapomniałem pana uprzedzić. Mamy tutaj trochę inną atmosferę niż na powierzchni. Więcej tlenu i hel zamiast azotu… panu, jako astronaucie, nie zrobi to chyba różnicy?
— Nie. Nie zrobi — oprzytomniałem. Z głębi dobiegł narastający świst i nagle przed nami pojawił się otwarty pojazd. Miał kształt przepołowionego walca, którego dolna, zaokrąglona część była dokładnie dopasowana do przekroju rurowatego korytarza. Usiadłem w ostatnim z pięciu ustawionych jeden za drugim foteli. Stanza zajął miejsce tuż przede mną.
Pojazd ruszył. Momentalnie ściany tunelu zbiegły się i zniknęły, pozostawiając jedynie skaczące pasma czerwonego światła. Chwilami wydawało mi się, że przelatujemy przez jakieś hale czy rozjazdy, światło przygasało i rozbłyskiwało znowu, ale nie udało mi się dostrzec ani tym bardziej zapamiętać niczego konkretnego. Zresztą cała podróż nie trwała dłużej niż dwie, trzy minuty. Pojazd z niskim, zamierającym gwizdem zaczął gwałtownie zwalniać, aż stanął.
Ujrzałem wysoką, prostą ścianę pozbawioną jakichkolwiek otworów czy wypukłości poza dwiema okrągłymi płytkami na wysokości ludzkiej głowy. Obejrzałem się. Ściana zamykała ogromną salę, jakby bezkresną, ponieważ jej perspektywa ginęła w gęstniejącym z odległością mroku. Dno hali przecinały setki prostych bądź powyginanych szerokich rynien, krzyżujących się i rozbiegających we wszystkich kierunkach. Kształtem i rozmiarami te rynny odpowiadały dokładnie dolnym wgłębieniom korytarzy, tak że pojazdy jak ten, który przywiózł nas w to miejsce, mogły się w nich poruszać zupełnie swobodnie.
— Jesteśmy u celu — powiedział Stanza. Wysiadł i stanął przodem do ściany na wprost owych dwóch ma- łych płytek. Lita powierzchnia natychmiast pękła, ukazując zarys szerokich, prostokątnych drzwi, których skrzydła cicho rozstąpiły się na boki.
— Proszę — usłyszałem.
Wyprostowałem się i nie patrząc na osobnika w pelerynie przeszedłem obok niego. Zaraz za wejściem stanąłem. Byłem w pomieszczeniu co najmniej równie wielkim jak ten jakiś dworzec, stanowiący metę pierwszego etapu naszej podziemnej drogi. Przedć mną, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się ustawione skośnie względem drzwi niesłychanie długie pulpity z owalnymi, świecącymi ekranami i mnóstwem kontrolnych monitorów. Nieliczne stanowiska dyspozycyjne tkwiły pośrodku białych, podkowiastych stołów, wyposażonych w barwną klawiaturę. W sali nie brak też było zwyczajnych stolików i foteli, a na lewo, pod boczną ścianą ujrzałem szeroki tapczan. Obok tego ostatniego, stała lampa, oświetlająca proste biurko i nieco odsunięte od niego wygodne krzesło. Ten kącik, śmiesznie mały w porównaniu z ogromem mrocznego wnętrza, do którego przecież należał, wyglądał niedorzecznie swojsko i przytulnie. Zu-”pełnie jakby ktoś, kto go zajmował, wyszedł tylko na chwilę załatwić jakąś drobną sprawę, tak że nawet nie opłacało mu się gasić światła. Kilka metrów przed biurkiem ciemniała duża, martwa płyta zwykłego odbiornika holowizyjnego.
— To tylko centrala energetyczna — odezwał się Stanza, jakby odpowiadając na moje nieme pytanie. — Zwiedzenie całości dawnego ośrodka zajęłoby panu kilka dni. Doprawdy, szkoda na to czasu. Bardzo, dużo dzieł rąk i umysłów ludzi z dawnych epok zasługuje na wieczny podziw. W wielu zabytkach, dziś niby martwych, jak na przykład w posągach bogów, w których od wieków nikt już nie wierzy, przetrwał mimo to pewien urzekający majestat. Niestety, istnieje też sporo pomników, które muszą budzić zupełnie inne uczucia. W tym, na co pan tutaj patrzy, nie ma nic wielkiego ani wzniosłego, pomimo ogromu myśli i wiedzy, jaki niegdyś wło-żopo w budowę i urządzenie tego podziemnego giganta. Żaden normalny człowiek nie będzie przecież wzdychał z zachwytu, zwiedzając na przykład średniowieczną salę tortur, choćby nie uszła jego uwagi znakomita jak na owe czasy funkcjonalność, a nawet i doskonałość kształtów katowskich narzędzi. Tu, gdzie jesteśmy, wszystko służyło zabijaniu ludzi i zagrażało już nie tylko rozwojowi, lecz zgoła istnieniu ziemskiej cywilizacji.Interesował się pan przecież historią, więc na pewno wiele razy rozmyślał pan o tych niezliczonych dziejowych depresjach, o hekatombach całych narodów, wreszcie o tak niedawnym przecież kryzysie cywilizacyjnym, rozwiązanym w gruncie rzeczy dość szczęśliwie jedynie dzięki temu, że do dwudziestu jeden subcywilizacji istniejących na tej planecie ludzie dodali jeszcze jedną: kosmiczną i dopiero na jej terenie doszli w końcu do porozumienia. Ale mogło się zdarzyć inaczej… — Wszystko to mówił z jakąś szczególną intonacją, cały czas patrząc mi badawczo w oczy, jakby chciał się przekonać,-czy jego słowa robią na mnie pożądane wrażenie.
— No, tak — powiedziałem z przekąsem — banalne prawdy nie przestają być, jak wiadomo, prawdami. Ale chyba nie po to pan mnie tutaj przywiózł, żebyśmy, wymieniwszy zdawkowe uwagi na temat przeszłości Ziemi, rozstali się i odeszli, każdy do swoich zajęć. Więc może lepiej będzie, jeśli zechce pan przejść do rzeczy. Nadal na przykład nie mam pojęcia, do czego to mianowicie mogę wam być aż tak bardzo potrzebny? Wydawać by się mogło, że — świetnie radzicie sobie tutaj bez pomocy obcych, wrażliwych, inteligentnych, wszechstronnie wykształconych… i tak dalej.
— Przecież zaczyna pan się już domyślać… Pokręciłem głową.
— Może. A może nie. W każdym razie…
— Wolałby się pan mylić — uzupełnił. — Zgadłem, prawda? Otóż nie musiałem zgadywać. A pan się nie myli… Pomyślałem chwilę, po czym przyjrzałem mu się uważnie.
—”Istotnie, wszystko na to wskazuje — przyznałem. — Ale rzecz nie w tym, że wolałbym się mylić. Po prostu nie mogę uwierzyć w słuszność własnych wniosków i podświadomie szukam innego rozwiązania. Pewnie pan się dziwi, że tak spokojnie rozważam to przypuszczenie, bo na razie mimo wszystko chcę mówić jedynie o przypuszczeniach. No cóż, myślę, że zawodowy demonolog w czasach, o których pan przed chwilą wspominał, kiedy owe jakże funkcjonalne sale tortur tętniły, jeśli można to tak określić, życiem, także nie przestraszyłby się zbytnio na widok diabła z rogami i ogonem. A ja jestem zawodowym astronautą i w końcu trudno ode mnie wymagać, bym wpadał w panikę na widok istoty z innego układu słonecznego. Drobna różnica polega jedynie na tym, że diabły nigdy nie przekroczyły progu ludzkich wyobrażeń, natomiast, co muszę niestety przyznać, pana istnienie wydaje mi się całkowicie realne. Dobrze, załóżmy, że się nie mylę. W takim wypadku muszę od razu uprzedzić, że o ile zapewne powitałbym pana życzliwie, a nawet serdecznie, gdybyśmy się spotkali gdzieś w Galaktyce, po wylądowaniu wyprawy „P — G” na pańskiej planecie, o tyle wasza obecność tutaj, ho sam pan stwierdził, że jest was więcej, stanowi dla mnie niemiłe zaskoczenie. Sądzę, że to określenie dobrze oddaje uczucie, jakiego w tej chwili doznaję. No, cóż. Przekonałem się, że wie pan o ludziach dostatecznie dużo, żeby nie zwabiać do swojego „ośrodka” jednego skromnego osobnika dla przeprowadzenia na nim wiwisekcji lub sprawdzenia, jak też długo potrafi wyżyć bez jedzenia. Zakładam, że reprezentuje pan społeczność dostatecznie przyzwoitą, że skoro już tutaj jestem, dowiem się, skąd przybywacie i po co, a wreszcie czego naprawdę ode mnie chcecie. To na razie tyle — zakończyłem z nie całkiem nawet wymuszonym uśmiechem.
— Nie oczekiwałem od pana wybuchu entuzjazmu — odezwał się miękko po chwili — ale chwileczkę… — zrobił krok do przodu i zastygł w wyczekującej postawie. Zza któregoś z kolei pulpitu wyłonił się robot, podobny trochę do wielkiej żółtej mrówki z przednią częścią tułowia odchyloną ku górze. Taszczył on ogromny fotel, obity złotawą tkaniną. Kiedy złożył swój ciężar obok tapczanu i wrócił tam, skąd przyszedł, Stanza dał mi znak, żebym podążył za nim. Szybkim krokiem przebył odległość mniej więcej trzydziestu metrów, dzielącą wejście od „kącika mieszkalnego”. Następnie zajął miejsce w odsuniętym od biurka krześle, a mnie wskazał oczami świeżo dostarczony fotel. Jeszcze raz uśmiechnąłem się do uprzejmego osobnika w pelerynie, podszedłem i usiadłem nie w fotelu, lecz na tapczanie, na wprost niego.
— Słucham.
Znowu przez chwilę milczał, patrząc w przestrzeń ponad pulpitami. Światło lampy padało teraz na jego twarz, która mimo to nie przestała Wyglądać tak, jakby leżał na niej głęboki cień. Była stara, ciemna, nieostra, nadal nie mówiła mi nic.
— Wkrótce zostawię pana samego — zaczął w końcu — aby pan mógł spokojnie obejrzeć kilka programów, które przygotowaliśmy na początek. Przedtem jednak…
— W jaki sposób wydostanę się stąd, jeśli pana nie będzie? — przerwałem. — Przypominam, że podobno tylko ode mnie zależy, kiedy wrócę do domu. A może nasza umowa przestała już obowiązywać? Może w ogóle nie uznajecie żadnych waszych zobowiązań względem… ludzi?
— No, właśnie — skinął głową. — Najpierw muszę rozproszyć pana wątpliwości… chociaż, mówiąc szczerze, mógłbym to sobie darować, ponieważ w gruncie rzeczy pan już mi ufa. Ale powiedzmy, że tego wymaga kurtuazja, jaką jestem winien gościowi…
Miał rację. Ufałem mu. Byłem niemal pewny, że to jakieś „grono”, które on reprezentuje, nie ma złych zamiarów ani względem mnie, ani względem nikogo na Ziemi. Jednak to przeświadczenie, skądinąd najzupełniej irracjonalne, stawało się powoli tak silne, że w końcu musiało zapalić w moim umyśle ostrzegawcze światełko. Wróciło pytanie, które po raz pierwszy zadałem sobie patrząc na znane mi od dzieciństwa góry, ale którego teraz nie skwitowałem już pobłażliwym uśmiechem. „
— Czy umiecie czytać w myślach? — rzuciłem ostro.
— Tak — odpowiedział spokojnie.. — Nie ma w tym nic niezwykłego. Wy także wykorzystujecie w lecznictwie, badaniach psychotechnicznych, a nawet w komunikacji fale biologiczne, że nie wspomnę już o efekcie Kirliana, tylko używacie do tego celu skomplikowanej aparatury. My znaleźliśmy prostsze sposoby posługiwania się bioprądami i bioradiacją. Ale wracając do tematu, powtarzam raz jeszcze: może pan opuścić to podziemie, kiedy tylko pan zechce. Jeśli nie będzie mnie w pobliżu, wystarczy sygnał myślowy.
— Czy obcując z ludźmi nie moglibyście spowodować, aby to odgadywanie myśli odbywało się na zasadach wzajemności? — spytałem cierpko. — Ja akurat, przynajmniej na razie, rozmawiając z panem, nie muszę się silić na maskowanie swoich ukrytych zamiarów, bo w tej chwili nie mam jeszcze żadnych. Ale czy taka jednostronna przewaga stanowi waszym zdaniem przyzwoitą podstawę lojalnego porozumienia?
Rozłożył bezradnie ręce.
— Niestety, na to, żeby przestroić pana receptory, a przede wszystkim ożywić te, z których istnienia sam nie zdaje pan sobie sprawy, trzeba by całych długich lat. Natomiast ja przecież nie jestem w stanie zapomnieć tego, z czym zżyłem się od dziecka.
— Rozumiem — skinąłem głową. — Po prostu póki co jestem dla was zbyt dziki. Pięknie. Więc kiedy tylko pomyślę, że chciałbym wyjść, pan się zjawi i wyprowadzi mnie na słońce. A co będzie, jeśli prosto stąd pojadę do Rady Naukowej i poinformuję nie pięciu, lecz pięciuset ludzi o istnieniu waszego ośrodka?
— Znamy pana zbyt dobrze, aby obawiać się, że opowie pan o naszym spotkaniu komuś niepożądanemu. Zresztą zachowujemy dyskrecję nie dlatego, żebyśmy mieli coś do ukrycia przed mieszkańcami Ziemi. Jeśli chodzi na przykład o profesora Amosjana, to nie ma najmniejszych przeszkód…
Wiedział, rzecz jasna, że pomyślałem o Aramie Amosjanie, historyku i teoretyku nauki. Amosjan był jedynym bodaj profesorem, z którym w czasie studiów, a także po nich, do czasu rozpoczęcia stażu w Instytucie Galaktycznym, łączyły mnie stosunki towarzyskie, a nawet więzy nie pozbawionej serdeczności, choć ostrożnej, przyjaźni.
— Nodobrze. Więc skąd jesteście? Westchnął.
— Mógłbym panu powiedzieć —; rzekł po chwili. — Ale proszę mi wierzyć, że to akurat nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Mówię najszczerszą prawdę. Jeśli przyjmie pan naszą propozycję, to mój świat stanie się inny, a kto wie, czy nie będzie także gdzie indziej. Poza tym istnieje niewielka wprawdzie, lecz całkowicie realna możliwość, choć w pana uszach zabrzmi to trochę dziwnie, że w takim wypadku nas albo nigdy nie było na Ziemi, albo też znamy się nawzajem świetnie i przyjaźnimy od. wieków. Nie przesadzam. Jeśli natomiast pan odmówi, co — jak już wspomniałem — uważam za mało prawdopodobne, wtedy cóż, wyręczy pana ktoś inny. Nie: „zastąpi”, bo to niemożliwe, lecz właśnie „wyręczy”. Taka zamiana zmniejszyłaby jednak szansę powodz-enia. Ale gdyby pierwsza próba, ta, którą właśnie podejmujemy, miała zakończyć się fiaskiem, wówczas… No cóż, wówczas zapewne oficjalnie poprosilibyśmy was o pomoc. Teraz byłoby to przedwczesne, ponieważ na Ziemi niewielu ludzi potrafiłoby zrozumieć nasze intencje i pojąć tałą wielkość zamierzenia.
— Aha — mruknąłem. — Może się zdarzyć, że was tu nigdy nie było. Takie małe manewrowanie czasem… to są, zdaje się, pańskie własne słowa. Tyle że tym razem skala byłaby odrobinę większa. Ale to jeszcze drobnostka. Bo nadto cały wasz świat odnajdzie się gdzie indziej, a także inny. Proszę teraz uważać. Czy się mylę wnioskując, że dokładnie to samo dotyczy naszego, ziemskiego świata, jeżeli zaakceptuję wasz pomysł i zgodzę się uczestniczyć w jego realizacji?
— Nie myli się pan. Właśnie dlatego powiedziałem, że nie wszyscy potrafiliby obiektywnie osądzić nsze intencje i plany.
,— No, myślę! — parsknąłem. — A czy wydaję się panu, że ja osądzę je bardziej obiektywnie, przystając potulnie na przeniesienie mojej planetki w konstelację, powiedzmy, Niedźwiadka, gdzie Otrzyma siedem księżyców albo właśnie żadnego i gdzie moi ziomkowie, przybrawszy postać żółtych mrówek, jak wasze roboty, będą oddychać metanem, a narkotyzować się tlenem?! Ale pomińmy nawet sprawę Ziemi, choć dla mnie zawsze Ona pozostanie najważniejsza. Załóżmy na chwilę, że istotnie, jak pan to określił, spróbuję „obiektywnie” ocenić wasze przedsięwzięcie. Wiem o nim wprawdzie bardzo mało, ale jak się okazuje dosyć, aby w związku z nim zadać panu jedno pytanie. Podobno zajmujecie się głęboko pojętą jakością życia. I to wasze „zajmowanie się” nie ma charakteru kontemplacji ani poszukiwań kamienia filozoficznego, tylko polega na konkretnych pracach… jak to było?… aha, „techniczno-konstrukcyj-nych”. Czy nie korci was przypadkiem rola jakiegoś prarozumu, stwórcy wszechrzeczy?
— Wszechżycia. Tak, można by to ostatecznie nazwać i w ten sposób — odrzekł obojętnym tonem. — A mimo to naprawdę nie jesteśmy mistykami. Bóg wygnał prarodziców z raju, prawda? O ile wiem, ten wątek powtarza się niemal we wszystkich ziemskich religiach. Oczywiście ci wypędzeni nie pozostali bez szans, to byłoby zbyt okrutne. Ale czy wskazano im kierunek, w jakim, powinni pójść z tego Edenu, aby nie zaprzepaścić swoich szans? Ten kierunek nazywamy dziś ewolucją. Czy też ruszyli tam, gdzie musieli, dokąd pognał ich przypadkowy strumień prawybuchu?…
— Jakaż bajeczna wizja! Archanioł o dźwięcznym imieniu Big-Bang, z mieczem ognistym w dłoni. Tak, a jakże! Muszę pana jednak rozczarować. Motyw jest równie świeży i oryginalny, jak historia Fausta. Przewija się w setkach fantastycznych i pseudofilozo-Ucznych opowiastek, a także przez niemal wszystkie galerie obrazów i sale koncertowe. Ba, na temat momentu startu ewolucji i okoliczności, które zdeterminowały jej kierunek, pisywano nawet kolo- salne rozprawy o zadęciu naukowym. No, dobrze. A teraz proszę mi wreszcie powiedzieć, dlaczego pan do mnie przyszedł i czego ode mnie chcecie. Tylko już bez żadnych uogólniających refleksji ani przenośni. Konkretnie.
— Proszę bardzo. Chcemy, żeby pan, zamiast lecieć z wyprawą „P — G”, wsiadł do statku, który czeka gotowy do drogi na orbicie… w każdym razie w rejonie wielkich planet — wycofał się w ostatniej chwili — i na jego pokładzie opuścił obszar Galaktyki. Już pańscy przodkowie, którzy uczyli się o wszechświecie jako o cztero-wymiarowym jednorodnym kontinuum, wiedzieli, że oddalanie się od Układu Słonecznego musi oznaczać także drogę w głąb czasu. Pana epoka, epoka geoniki, rozszerzyła horyzonty przestrzeni do pięciu wymiarów. Dzięki temu, na przykład, możecie latać z dowolną szybkością. A raczej bez szybkości, bo to pojęcie ma przecież sens tylko wtedy, kiedy dotyczy relacji drogi i czasu. Tymczasem geonika to dopiero próg, tak samo bliski, jak granice Galaktyki. Chcemy, żeby pan przekroczył obydwa te progi. Pańskim celem będzie Centrum wszechświata, czyli, co wynika logicznie z wspomnianych przed chwilą praw ultrafizyki, punkt i moment, w którym ten wszechświat zaczął istnieć. Czy jest pan zadowolony? To znaczy, czy mówię dostatecznie konkretnie?
— O, tak! — zaśmiałem się. — Teraz wiem już przynajmniej, czego się trzymać. To znaczy, że zaprosił mnie pan na nie zobowiązującą towarzyską zabawę, coś w rodzaju turnie j u wyobraźni. Zgoda — spoważniałem. — Akceptuję tę konwencję i odtąd będę całą sprawę traktował śmiertelnie serio. A więc — podjąłem po chwili zastanowienia — przyznaję, że podróż, jaką mi pan proponuje, jest teoretycznie możliwa… pisało się o tym już wiele lat temu. Pozostają trzy niewiadome. Rozumie pan, zakładam, że wy dysponujecie pojazdem zdolnym do odbycia tego rodzaju wyprawy, chociaż w uszach współczesnego Ziemianina brzmi to co najmniej fantastycznie. Ale niech będzie.
A teraz uwaga. Po pierwsze, przyjmując, że wszystko odbywa się tak, jak pan to przed chwilą przedstawił, ów superstatek znajdzie się u celu dokładnie w momencie prawybuchu. Czyli zostanie objęty eksplozją materii o gęstości równej jedynce ze stoma zerami kilogramów na metr sześcienny, a jego powłoka będzie wystawiona na działanie temperatury, przekraczającej sto miliardów stopni. Otóż obawiam się, że nawet najgenialniejsza cywilizacja nigdy nie zbuduje pojazdu, który nie tylko przetrzymałby podobną próbę, ale i zachował w dobrym zdrowiu kierującego nim żywego pilota. Zważywszy, że tym pilotem miałbym być z waszego, przynoszącego mi zaszczyt wyboru akurat ja, powyższa wątpliwość wydaje mi się dość istotna. Moje przebogate życie wewnętrzne oraz anielski charakter, który pan był łaskaw we mnie wytropić, niczego tu niestety nie zmieniają.
Po drugie, margines błędu w programowaniu podobnego lotu byłby tak niewyobrażalnie znikomy, że nikt nie mógłby mieć pewności, czy ów pojazd zatrzyma się w odpowiednim momencie, nie zaś drobny ułamek sekundy dalej, czyli później, czyli już w innym wszechświecie, poprzedzającym obecny, jeśli wierzyć naszym astrofizykom. A taka zabawna pomyłka pociągnęłaby za sobą nieuchronnie fakt, że pilot nigdy już nie mógłby wrócić do swojej ojczystej rzeczywistości, nawet gdyby jakimś cudem przeżył. Ale kwestia powrotu istnieje także w sytuacji, kiedy żadnego błędu nie będzie. Statek dostanie się przecież w czołową falę wybuchu i zanim najszybsze automaty nawigacyjne zdołają wykonać pierwszą operację, zostanie porwany w najzupełniej przypadkowym kierunku. Dokładnie jak ci prarodzice, którym rozgniewany archanioł zapomniał wskazać tej jedynej ścieżki, prowadzącej z raju w jako tako sensowną przyszłość. Może trafić do najodleglejszej mgławicy, z której na pewno nie odnajdzie drogi do domu, a może także popędzić przed galaktykami, ku uciesze astronomów, interesujących się kwazarami.
Wreszcie po trzecie, po co? Dla kogoś spragnionego mocnych wrażeń byłaby to z pewnością wycieczka więcej niż pożądana, ale ja osobiście obiecuję sobie dość wrażeń po mojej skromnej wyprawie „P — G”. W końcu nawet zwykły turysta, choćby najbardziej zapalony, nie planuje podróży do wszystkich zakątków, jakie teoretycznie mógłby zwiedzić. Więc powtarzam, po co? Jeśli odpowie mi pan na te trzy pytania, a zwłaszcza na ostatnie z nich, zostanę tutaj, aby przynajmniej wysłuchać z uwagą wszystkiego, co macie mi jeszcze do zakomunikowania. W przeciwnym razie podziękuję panu za towarzystwo oraz, przyznaję, wcale interesujące przedpołudnie, po czym pojadę zjeść obiad i uciąć sobie małą drzemkę. Człowieku… przepraszam, wyrwało mi się… panie Stanza, nawet mecz Wyobraźni ma swoje reguły i swoje granice. Czy naprawdę mógł pan przypuszczać, że choćby w zabawie zgodzę się zrezygnować z udziału w „Pierścieniu Galaktyki”?! Po wszystkich staraniach, jakie poczyniłem, aby dostać się do załogi i po sześcioletnich przygotowaniach! Ze ot tak, dla popisania się fantazją, w przeddzień odlotu pozbawię mó j zespół kółeczka, już idealnie wpasowanego w tryby całej maszyny? Rano, w Aitheropolu, usłyszałem od pana mnóstwo niezasłużonych komplementów. Między innymi była, o ile pamiętam, mowi o tym, że mam poczucie odpowiedzialności. Otóż tak się składa, że mam je istotnie.
Odetchnąłem. Poczułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego, jakby nagle ustąpiła jakaś mgła, z której obecności nie zdawałem sobie sprawy, a która odbierała mi-dotąd ostrość widzenia.
— Chwileczkę — powiedziałem ostro, przeczuwając odpowiedź — czy te „uproszczone” sposoby operowania polami bioelektrycznymi służą wam tylko do odgadywania cudzych myśli? Czy też niekiedy sami, ot tak, dla zabicia czasu, przeistaczacie się w.nadajniki,dzięki czemu możecie ingerować w procesy zachodzące w szarych komórkach ludzi, z którymi macie do czynienia? Inaczej mówiąc, czy ja cały czas myślę pod pańskie dyktando?
— Nie. Myśli pan. samodzielnie… ja jedynie, powiedzmy, ułatwiam panu dochodzenie do określonych wniosków i staram się stworzyć odpowiedni klimat dla…
— …osiągnięcia zamierzonych efektów — odpowiedziałem. — To ostatecznie wyjaśnia mi, z kim mam do czynienia. A ja, naiwny, przyjmowałem za dobrą monetę ten nasz „turniej wyobraźni”. Ba, sam pierwszy użyłem tych słów! Zgrabnie pan to wykombinował. Bawiliśmy się, rzeczywiście! To znaczy ja bawiłem pana jak paja-cyk na sznurku. Dodajmy, pajacyk wyższego rzędu, bo quasi-sapiens. No tak, teraz rozumiem, dlaczego tak spokojnie, a nawet uprzejmie przyjąłem pana wtargnięcie do mojego domku i dlaczego pozwoliłem się tutaj przyprowadzić jak bezwolne cielę. A nadto dlaczego ja, nawet wśród najbliższych uchodzący za odludka i milczka, nie tylko wysłuchuję spokojnie pańskich monologów, lecz także sam gadam i gadam, przyjmując za dobrą monetę wszystkie te bajki i bzdury, jakby wyjęte z protokołu narady nadwornych astrologów z czasów Ludwika Świętego. I to takich astrologów, którzy w przeciwieństwie do innych doskonale wiedzieli o tym,ze są tylko i wyłącznie szarlatanami. Ale zrozumiałem i coś więcej. A mianowicie, że nie było żadnej wspólnej wycieczki w krainę fantazji, że pańska niesłychana propozycja została mi przedłożona w wyniku jakichś waszych ponurych i podejrzanych, ale całkiem realnych machinacji. A co gorsza, traktujecie ją najzupełniej serio. Tymczasem, choćbyście nawet i byli cudotwórcami, to wasza etyka…
— Przestałem panu cokolwiek sugerować już przeszło minutę temu — przerwał. — Tylko dlatego zorientował się pan, że przedtem istniała między nami pewna… nazwijmy to… więź myślowa. Mogłem prowadzić tę grę dalej… do końca. Ale potrzebna jest nam pańska decyzja, poprzedzona uznaniem naszych argumentów, a nie pańskie posłuszeństwo. Zapowiedziałem przecież, że wszystko będzie zależało od pana… i pan mi uwierzył. Najzupełniej słusznie — wstał, wyprostował sięi spojrzał na mnie jakoś dziwnie. — A przestałem ingerować w pańskie myśli, ppnieważ oswoił się pan już z sytuacją na tyle, by samodzielnie, chłodno i z rozwagą ocenić nasze intencje. Nadto przyszła pora, abym zostawił pana samego. Przygotowaliśmy kilka programów — wskazał biurko, na którego płycie teraz dopierozauważyłem coś w rodzaju miniaturowego pulpitu z trzema rzędami maleńkich klawiszy. — Powinien pan je obejrzeć — ciągnął — i przeanalizować. Uważam, że moja obecność stanowiłaby przeszkodę, bo wiem przecież, że zawsze myślało się panu najlepiej w zupełnej samotności. Jeśli będzie pan miał jakieś pytania, odpowiem przez głośnik. Jest tutaj — wyciągnął rękę wskazując ścianę poza mną. — A gdyby pan chciał przerwać seans i opuścić to miejsce, aby zastanowić się w innym otoczeniu lub też odejść na zawsze, wystarczy mnie zawołać. Przyjdę od razu.
\! jeszcze jedno. Zanim wyjdę, chciałbym na chwilę wrócić do tego, co pan powiedział o swoim poczuciu odpowiedzialności. Proszę mi wierzyć, że doceniam je w pełni. Rozumiem, że perspektywa rezygnacji z wyprawy „P — G”, dezercji, jak pan to w myślach nazywa, wydaje się panu teraz nie do przyjęcia. Ale, proszę pana, ani ja, ani moi towarzysze nie jesteśmy durniami, choć takie stwierdzenie brzmi zapewne trochę rozbrajająco. Musieliśmy się liczyć z pańskim poczuciem lojalności względem ludzi, z którymi spędził pan ostatnie pięć lat życia, a więc i z pańską reakcją na naszą propozycję. Jeżeli mimo wszystko rozmawiamy teraz w tej hali, jeśli traktujemy pana udział w realizacji naszego planu jako coś niemal Pewnego, to musimy mieć ważkie powody, aby tak mniemać. Przy>- znaję, że z pańskiego punktu widzenia sam termin naszego wystąpienia musi się wydawać co najmniej niefortunny. Ale musieliśmy odczekać, aż zakończy pan pełny cykl szkolenia astronautycznego, co nastąpiło przedwczoraj, a z drugiej strony nie możemy przecież odwlekać sprawy aż do dnia, w którym odleci pan na trzydziestoletnią ekspedycję. Ten punkt jest zatem jasny, prawda?
Natomiast wracając do istoty problemu… no, cóż, prowadząc na przykład duży statek kosmiczny, jest pan odpowiedzialny nie tylko za wszystkich obecnych na pokładzie, lecz także za tych, którzy mogą przypadkiem znaleźć się na waszej drodze. A jednak jeśli będzie pan miał do wyboru zniszczyć miotaczem jednoosobową rakietkę, która na skutek błędu pilota leci prosto w was z. szybkością meteorytu albo też narazić życie, powiedzmy, trzydziestu ludzi, podróżujących wraz z panem, to oczywiście wybierze pan tę pierwszą ewentualność. Człowiek jest odpowiedzialny za siebie, za swoją rodzinę, za całe społeczeństwo, za Ziemię… i za życie w kosmosie. Kolejność stopni tego logicznego ciągu może, a zdaniem niektórych powinna być akurat odwrotna. To sprawa bardzo delikatnej natury. Nasze nadzieje, związane z pana osobą, opierają się nie na czym innym, jak właśnie na pańskim poczuciu odpowiedzialności, tylko że bierzemy pod uwagę, nazwijmy to tak, odpowiedzialność wyższego rzędu. Na razie nie mam nic więcej do powiedzenia. Proszę teraz obejrzeć programy, które przygotowaliśmy dla pana. Nie żegnam się, bo niebawem wrócę.
Skrzydła drzwi zsunęły się za nim bezgłośnie. Zostałem sam.
Chwilę siedziałem bez ruchu, po czym potrząsnąłem głową z mimowolnym niedowierzaniem.
— Szkoda, że ktoś, kto urządzał ten śliczny pokoik, zapomniał o lustrze — powiedziałem półgłosem. — Chętnie stanąłbym teraz przed nim i spojrzał w oczy temu osobnikowi, który pojawiłby się naprzeciw mnie. Miałbym mu niejedno do zakomunikowania. Do zakomunikowania? O, nie! Ja tylko zadawałbym pytania. Jedno po drugim, bez wytchnienia, jakbym wbijał gwoździe w dębową skrzynię, w której udało mi się uwięzić diabła ze starej, słowiańskiej bajki.
Wstałem i omijając biurko podszedłem do pierwszego pulpitu. Przez umieszczone na nim ekrany przebiegały dane liniowe i cyfrowe, w okienkach czujników drgały kolorowe wstążki. Pulpit ciągnął się przez całą szerokość czy też może raczej długość hali, za nim w odległości kilku metrów stał następny, dalej trzeci, czwarty, piąty… Wszystkie mrugały do mnie lśniącymi oczami kontrolnych lampek, przyciągały oczy pastelowymi tarczami ekranów. „Ośrodek” pracował.
Wróciłem do biurka, przysunąłem do niego krzesło, usiadłem i oparłem się opuszkami palców o krawędź blatu. Jakiś czas wpatrywałem się w stojącą teraz dokładnie na wprost mojej twarzy ślepą płaszczyznę holowizora, po czym przeniosłem wzrok niżej. Wprawiona w biurko płytka, którą wskazał mi Stanza, miała przyciski oznaczone cyframi od jedynki do dziewiątki. Przymknąłem na moment oczy, otworzyłem je na powrót, raz jeszcze pomyślałem, że jest absolutnym nonsensem, aby mnie, najspokojniejszego człowieka pod słońcem, spotykały podobne przygody, a następnie szybkim ruchem wcisnąłem pierwszy klawisz.
To nie był zwykły holowizor. Obraz posiadał głębię, jakiej nie potrafiłby zapewnić żaden znany mi typ odbiornika. W jasnogra-natowej pustce obracały się nieskończenie powolnym ruchem trzy półprzeźroczyste srebrnobiałe bryły. Ich kształty wydały mi się zupełnie niedorzeczne, ale nie mogłem im odmówić osobliwego piękna. Przypominały ostro zakończone graniastosłupy gigantycznych górskich kryształów. Jednak kąty załamania ich płaszczyzn, wydłużone rozwidlenia krawędzi, wreszcie gładkie, nieco skośnie ścięte podstawy, tworzące w rzucie poziomym uproszczony rysunek gwiazd o wielkiej liczbie ramion, kazały z miejsca odrzucić możliwość naturalnego pochodzenia tych migocących tworów. Przyglądałem im się dobrą chwilę, nie bez tej autentycznej, choć nieco naskórkowej satysfakcji, która zawsze towarzyszy momentom olśnienia nieskazitelnie doskonałą formą. Ale w tym widowisku nie chodziło o formę. Przekonałem się o tym spostrzegłszy, że otoczenie kryształowych brył ciemnieje, przechodząc z granatu w głęboką czerń, i że zaczynają w nim występować cieńsze od” włosa, złote, świecące nitki. Chwilami układały się w jakieś rysunki, w których odnajdywałem coś znajomego, czego jednak nie potrafiłem zidentyfikować, by niemal natychmiast ulec ponownemu rozproszeniu. Raz biegły prosto, nieregularnie zagęszczonymi wiązkami, to znowu wpadały w płaskie, łuki. Naraz zrozumiałem. Patrzę na gwiazdy. Znajome, „ziemskie”, to znaczy gwiazdy widziane z Ziemi. Konstelacje nieba południowego, wprawione w ruch tak szybki, że mój wzrok rejestrował jedynie ich przemykanie, jak klisze holografu rejestrują w nocy światła rozpędzonych pojazdów. A jeśli tak, to lśniące na ich tle rzeźbiarskie konstrukcje zapewne mają być statkami kosmicznymi. I to tylko one mknęły z niesłychaną chyżością przez niebo, które trwało nieruchomo, a mnie wydawało się rozpędzoną karuzelą jedynie dlatego, że oczy projektora, wyświetlającego program, cały czas „odprowadzały” pokonujące przestrzeń pojazdy.
Proszę. A więc to czymś aż tak pięknym miałbym polecieć w głąb czasu. Jakże kusząca perspektywa! A może się mylę? Nie. Nie pokazywaliby mi jakichś przypadkowo wybranych konstrukcji, choćby najdoskonalszych, ale pozbawionych ścisłego związku z moim ewentualnym udziałem w realizacji ich prześwietnych planów. Widowisko było przecież przygotowane specjalnie i wyłącznie dla mnie.
Z czerni, jakby z najdalszych rejonów kosmosu, wybiegły nagle białe cyferki, szybko urosły do takich rozmiarów, że mogłem je odczytać nie wytężając zbytnio wzroku i zaczęły się mnożyć, tworząc na obrzeżu ekranu coraz bardziej zawiłą sieć skomplikowanych wzorów. Niektóre pojęcia, dotyczące na przykład kursu, temperatury powłoki statków czy gęstości materii, wyrażane uniwersalnymi symbolami, chwytałem w lot, ale i one, tutaj, nie mówiły mi nic. Na domiar złego wzory rozrastały się w iście komputerowym tempie. Jeżeli ten spektaki był pomyślany jako wykład, który miał mi przynieść odpowiedź na najprostsze bodaj pytania dotyczące ich „prac techniczno-konstrukcyjnych”, to Stanza i jego koledzy, kimkolwiek byli, grubo przecenili moje możliwości percepcyjne. Już prawie połowę przestrzennego obrazu zajmowały wielopiętrowe kolumny cyfr poprzedzielanych — lub przeciwnie: połączonych, skąd miałem wiedzieć? — znakami, które widziałem pierwszy raz w życiu. Jakieś ciasne, otwarte z obu stron spirale, jakieś złamane w połowie długości odcinki łuków, bezsensowne drobne fragmenty najprzeróżniejszych brył… w Obraz się zmienił. Wzory znikły. Z trzech identycznych kryształowych graniastosłupów pozostał jeden, ale powiększony tak, że wy- pełniał sobą niemal cały przestrzenny kadr. Przesłonił gwiazdy, spychając czerń nieba do roli własnego twardo zaznaczonego, po-grubiałego konturu. I nagle znowu wypełzły cyfry, znowu zaczęły gorączkowo rozbiegać się w tasiemcowe wzory, znowu ujrzałem przed sobą te iluś tam wymiarowe rzuty grafów, nie dokończone rysunki i znaki, mające dla mnie akurat tyle sensu, co kółka na wodzie, w którą ktoś dlazabawy wrzucił garść kamyków. Mogłem się jedynie domyślać, że treścią tych liczb jest tym razem nieco bardziej szczegółowa charakterystyka pojazdu. Zmieniłem klawisz na „trójkę”, co sprawiło, że prezentowany mi statek rozpadł się na dwie połowy jak pęknięty, szklany owoc. Płaszczyzna jego przekroju była pokryta kłębowiskiem przezroczystych, a zarazem doskonale widocznych cieniutkich, lśniących linii, jakby ktoś rozwinął motek nici, rozrzucił je na dużej przestrzeni, a potem zgarnął i upchał byle jak w wysmukłym kieliszku o wyrafinowanych kształtach. Tylko w jednym miejscu ten labirynt rozstępował się, tworząc jak gdyby kokon, wewnątrz którego tkwiła głowa człowieka. Pilot, pasażer, a może więzień był obrócony do mnie profilem. Podobno ludzie na ogół nie znają własnego profilu, ale ja ani przez chwilę nie miałem wątpliwości. Autorzy „wykładu” umieścili w tym przepołowionym dziwolągu moją trójwymiarową podobiznę. Zaledwie zdążyłem to stwierdzić, z głębi ekranu zaczęły wyskakiwać znajome cyferki. , Miałem dosyć. Mogę tak siedzieć jeszcze przez miesiąc i wyjść stąd równie mądry, jak przed zawarciem znajomości z osobnikiem w pelerynie. Przedtem, rozmawiając ze mną, posługiwał się on, i to płynnie, moim. ojczystym językiem. Teraz, kiedy mówił za pośrednictwem swoich „szkoleniowych” zespołów informatycznych, przestałem go rozumieć. Być może, system zastosowanych przez niego dekoderów byłszalenie prosty i przejrzysty, ale z pewnością nie dla mnie. Ja nie znałem nawet alfabetu, w jakim zakodowano lekcję. No cóż — powiedziałem sobie — jeśli jakimś cudem uda im się doprowadzić do tego, że wsiądę w ten statek i polecę realizować ich tajemniczy plan, to przecież przed startem i tak nauczą mnie przynajmniej swojego matematyczno-fizycznego abecadła. Jeśli natomiast, co w tej chwili jest znacznie bardziej prawdopodobne, nie polecę, to „P — G” także dostarczy mi mnóstwo niespodzianek i py- tan, na które będę musiał odpowiedzieć. A wszechświat kryje z pewnością miliardy zagadek, co najmniej równie ciekawych jak pojazdy z kryształu, zdolne ponoć fruwać do początku istnienia czasu. Przejechałem dłonią nad płytką z klawiszami i bez namysłu wdu-siłem od razu ostatni z nich. Zobaczmy jeszcze, do czego to wszystko zmierza. Co zostawili na koniec. Granatowoczarne niebo, statki, cyfry i symbole ulotniły się bez śladu. Ich miejsce zajęła kolorowa tarcza, podobna do zwiniętej spiralnie tęczy. Kilka sekund trwała nieruchomo, a następnie zaczęła bardzo posoli wirować. Nagle pokryła się nieregularną siateczką, jak spękana emalia, a moment później rozprysła na tysiące okru-chów, odsłaniając perspektywę słabo oświetlonej, gigantycznej hali, chyba produkcyjnej, o czym świadczyły nie kończące się rzędy ruchomych konstrukcji. Wszystkie maszyny pracowały w oszałamiającym tempie. Ażurowe podajniki wznosiły się i opadały, kilometrowymi ślimacznicami biegły jakieś czerwone, jakby rozpalone kule, w nieregularnym rytmie pulsowały nagłe, błyskawiczne uderzenia wewnątrz przezroczystych światłowodów. Gdzieniegdzie lśniły ogromne, poziome lub pionowe tarcze, walce, pierścienie, niektóre kolosy zmieniały kształty niby złożone z luźnych, przemieszczających się klocków, tu i ówdzie widać było zwinięte na kształt pastorałów smugi sinawej mgiełki. Nad tym wszystkim leżała ciężka, nienaturalna cisza. Całe wnętrze hali było podzielone na prostokąty, zajęte przez poszczególne kompleksy wytwórcze, raz niskie, parterowe, to znowu tworzące wielowarstwowe piramidy, których poszczególne poziomy przenikały się wzajemnie albo oddalały od siebie, co sprawiało wrażenie, że wyższe piętra wiszą swobodnie w powietrzu, ignorując prawa grawitacji. Natomiast na dole, po wolnych pasemkach przestrzeni poruszały się jakieś istoty, prawdopodobnie żywe. Widziałem je niezbyt wyraźnie, nie wiem dlaczego, bo drobne nawet szczegóły martwych konstrukcji rysowały się w tym przestrzennym obrazie niezwykle ostro, w pewnych momentach wydawało mi się jednak, że rozpoznaję sylwetki… ludzi. Wytężyłem wzrok i skupiłem uwagę na najbliższej częśai hali, tam, gdzie u dołu ekranu zaczynała się jej ginąca w nieokreślonej dali perspektywa. Grupka poruszających się tworów uchodziła właśnie z pierwszego planu w głąb, czymkolwiek albo kimkolwiek więc były te istoty, widziałem je zapewne od tyłu. Raptem jedna z nich odwróciła się w moją stronę. Mimo woli wstrzymałem oddech. Była to młoda, ładna kobieta, której twarz ułamek sekundy później rozrosła się do nienaturalnie wielkich rozmiarów. Poznałem Kirsti, ale zanim zdążyłem zareagować na, to odkrycie, przypomniałem sobie, że przecież widowisko jest przeznaczone specjalnie dla mnie. W następnym momencie jeden z idących obok Kirsti stworów, nie zatrzymując się i nie oglądając, wyciągnął po nią jakiś wysięgnik, którym zagarnął ją od niechcenia, tak jak potężny spychacz zagarnia zabawkę, porzuconą na pryzmie żwiru. Zaraz potem cała gromadka oddaliła się, wtapiając w niezliczoną rzeszę innych istot, krążących po wąskich korytarzach. Jeszcze tylko tam, gdzie zniknęła Kirsti, zamajaczyły mi w półmroku zarysy konstrukcji, która wydała mi się jakby znajoma. Widziałem ją jednak zbyt krótko, aby orzec, czy naprawdę mógł to być model statku, przygotowywanego od lat dla wyprawy,Pierścień Galaktyki”, i Na moment przymknąłem powieki, a kiedy je znów uniosłem, nie było już ani Kirsti, ani domniemanego statku. Odetchnąłem głęboko, machinalnym ruchem otarłem czoło, na którym poczułem ciepłe kropelki potu, i podjąłem przerwaną obserwację. Najbliżej mnie znajdowało się teraz czterech osobników, tworzących dwie pary, stojące naprzeciwko siebie. Widziałem ich dokładnie, byli doskonale oświetleni, a mimo to pozostawali najzupełniej bezkształtni. Rejestrowałem ich szybkie ruchy, ale ruchy te, oglądane oczami człowieka, były pozbawione jakiegokolwiek sensu. Naraz pojawiły się dwa nowe stwory, inne, większe od tamtych. Rozdzieliły się, każdy z nich dołączył do jednej pary, po czym niemal natychmiast przeskoczyła pomiędzy nimi cieniutka jak pojedynczy promień struna światła. Jeden z nowo przybyłych upadł. Wtedy drugi zniknął jak pierzchająca zjawa. Natomiast owa czwórka, zdradzająca przedtem takie ożywienie, zamarła w bezruchu. Minęło dobre kilka sekund, zanim osobnik, stojący najbliżej dolnej krawędzi obrazu, po prawej stronie, wykonał obrót wokół własnej osi, zgiął się wpół i niespiesznie, jakby z niechęcią wpełzł w jakąś szparę u podnóża urządzenia, pracującego w najbliższym sąsiedztwie. Chwilę później dokładnie tak samo postąpili trzej pozostali. Pobiegłem wzrokiem w głąb hali i teraz dopiero zauważyłem, że we wszystkich zakamarkach, wszystkich szczelinach, jakie tylko ist- niały pomiędzy nieruchomymi elementami maszyn na wysokości podłoża, tkwią istoty identyczne jak te, które ukryły się na moich oczach. Niektóre wychodziły, prostując się powoli, może z wysiłkiem, a wówczas inne natychmiast zajmowały opróżnione miejsca. Czy te istoty mogły być żywe? Czy tak właśnie mieszkały? Czy to, na co patrzę, nie jest fabryką, tylko jakimś monstrualnym osiedlem, gdzie obłędne rozpasanie procesów technologicznych zepchnęło twórców miejscowej cywilizacji do roli robaków, gnieżdżących się w fundamentach kombinatów produkcyjnych? A scena sprzed kilkunastu sekund? Co ona mogła znaczyć? Czyżbym stał się mimowolnym świadkiem kłótni, zakończonej wezwaniem automatów, przystosowanych do rozstrzygania konfliktów i sporów między żywymi? Nonsens! Och, nonsens! A jednak… W tym momencie z dna przestrzennego obrazu wychynęła maleńka początkowo postać, która bardzo szybko zaczęła rosnąć, stopniowo zasłaniając sobą całą panoramę hali. Rozpoznawałem kolejno kontury długiej, peleryny, zarys głowy nakrytej czapką z niedorzecznie długim daszkiem, spod peleryny wyjrzała opinająca chudy tors bluza zakończona wysokim golfem, aż w końcu ukazała się znajoma, szara twarz o zawsze zatartych rysach. Stanza spojrzał na mnie poważnie, a następnie rozłożył bezradnie ręce. Zaraz potem cały obraz zafalował i zgasi. Na wprost mnie stała już tylko pusta tarcza holowizora. Posiedziałem jeszcze chwilę, po czym wstałem. Mój wzrok prześliznął się po. biurku, po wygodnym fotelu, który przyniósł dla mnie miejscowy robot, po tapczanie, jakby zapraszającym do słodkiej drzemki, wreszcie utknął na lampie, oblewającej wszystkie te sprzęty, jasnym, pogodnym światłem. — No, dobrze — powiedziałem półgłosem. — Obejrzałem, co było do obejrzenia, nie wszystko, ale na pierwszy raz i tak aż nadto, a teraz chcę stąd wyjść. Muszę pochodzić, żeby dojść do ładu z własnymi myślami. Dotychczas najłatwiej udawało mi się to osiągnąć, kiedy pomagałem sobie nogami. I nie wystarczy mi dreptanie pomiędzy pulpitami. Chcę pochodzić po plaży, po górach, po cienistych dróżkach wśród palm i glicynii, po ścieżynkach wokół mojego spokojnego domku. A przede wszystkim chcę porozmawiać z kimś mądrzejszym ode mnie. Ale żeby tym kimś był człowiek. — Stanza? Cisza. — Hej, Stanza! Słabe echo wróciło z głębi sali i umilkło. — Stanza, chcę wyjść! Nic. — A więc tak wyglądają wasze przyrzeczenia! — zawołałem. — Powinienem był się tego spodziewać… ale i tak wyjdę. Podobno nie miał pan nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z profesorem Amosjanem?! Właśnie to chcę zrobić! Stanza, bo zacznę demolować pulpity! Systematycznie, jeden po drugim! Czy to nie opóźni trochę waszych, jakże doniosłych, prac „techniczno-konstrukcyjnych”?! Odczekałem kilka sekund, a następnie ruszyłem w stronę drzwi. To znaczy tam, gdzie, jak pamiętałem, ściana rozstąpiła sig, wpuszczając nas do wnętrza. Ale doszedłszy, stanąłem bezradnie przed gładką płaszczyzną, pozbawioną choćby takich malutkich, okrągłych płytek, jakie znaczyły wejście od strony dworca. Wtedy po raz pierwszy naprawdę straciłem cierpliwość. Nie była to panika ani nawet strach. Nad strachem nauczyłem się panować w ciągu lat stażu astronautycznego, a zresztą w gruncie rzeczy nadal żywiłem płynące nie wiadomo skąd przekonanie, że Stanza i jego pobratymcy nie mają złych zamiarów. Mogli jednak dojść do wniosku, że należy mnie tutaj bezpiecznie „przechować”, zanim ktoś inny, pojęt-niejszy lub po prostu łatwiejszy w obejściu, nie zechce mnie wyręczyć w zaplanowanym przez nich locie do początku światów. Z pewnością nie brakowało im rezerwowych, na wypadek gdybym odmówił albo gdybym na przykład został na Lunie, jak na to miałem ochotę i teraz czekając na powrót mojej załogi z ziemskiego urlopu wędrował po szczytach kraterów. Jeśli rzeczywiście przykładali tak wielką wagę do udziału człowieka w realizacji ich przedsięwzięcia, na czym tam ono w końcu naprawdę miało polegać, to biorąc na zdrowy rozum musieli mieć w pogotowiu innych kandydatów, których obserwowali tak samo jak mnie i w razie czego gotowi byli także powiedzieć im kilka komplementów. Nie, Nie bałem się. Po prostu wpadłem w pasję. Byłem zły przede wszystkim na siebie, ale to wcale nie łagodziło mojego wzburzenia. Zacząłem ź zimną furią walić w ścianę pięściami. Biłem systematycznie, w równym rytmie, miejsce obok miejsca, ciągle na wy- sokości głowy, bo pamiętałem, że tam właśnie, po przeciwnej stro-nre, znajdowały się automatyczne zamki. Ściana wpadła w drgania, ze wszystkich stron nadbiegało wysokie, wibrujące echo, przerwałem na moment, by potrzeć obolałe nadgarstki, po czym uderzyłem znowu, ostatni raz. Usłyszałem cichy świergot i ni stąd, ni zowąd drzwi stanęły otworem. Wypadłem w mrok zalegający obszar podziemnego węzła komunikacyjnego, potknąłem się na pierwszej, głębokiej rynnie i przeleciałem przez nią, by wylądować na brzuchu w następnej. Zanim się pozbierałem, czaszkę przewiercił mi wysoki, zjadliwy gwizd i sąsiednim torem przemknął nie oświetlony pojazd. Ochłonąłem. Podciągnąłem nogi i pomagając sobie rękami wylazłem na górę. Stałem teraz na wąskiej grobli pomiędzy biegnącymi równolegle rynnami i nie miałem pojęcia, co zrobić, aby nie wpaść pod następny wehikuł, który mógł nadlecieć w każdej sekundzie. Było zupełnie ciemno, tylko bardzo daleko świeciły jak blade gwiazdy wloty poszczególnych tuneli. Usłyszawszy przed sobą charakterystyczny świst z pewnością nie zdążyłbym się nawet uchylić, nie mówiąc już o tym, żeby w porę uskoczyć z drogi. W dodatku nie miałem przecież pojęcia, ile wolnej przestrzeni pozostawiają pomiędzy sobą mijające się pojazdy. Należało jednak wątpić, by tej przestrzeni mogło wystarczyć dla mężczyzny wzrostu zdecydowanie więcej niż średniego. — Nie odezwałem się słowem, kiedy uszczęśliwiono mnie dwutygodniowym urlopem, z którym nie wiedziałem i nadal nie wiem, co zrobić — powiedziałem na głos. — Przyjąłem ze zdawkowym, ale nie pozbawionym życzliwości zainteresowaniem wtargnięcie do mojego domku istoty, która, jak sama twierdzi, a wszystko wskazuje na to, że nie bez podstaw, pochodzi z innego świata. Pozwoliłem się tej istocie zaciągnąć w podziemie, na pół baśniowe, a na pół makabryczne, jeśli wspomnieć jego pierwotne przeznaczenie i uprzejmie wysłuchałem propozycji zrezygnowania z udziału w „P — G” na rzecz nie określonego bliżej fantastycznego lotu tam, gdzie zaczęły się przestrzeń i czas. Obejrzałem spokojnie trzy z dziewięciu przygotowanych dla mnie „programów”, -przy czym ostatni z nich był tak koszmarny, że postanowiłem natychmiast odwiedzić Amosjana, jedynego człowieka, któremu mogę opowiedzieć wszystko, co mi się zdarzyło, bez obawy, że dokonam żywota w zacisznej celi, obi- - — Panie Hagert, nie wiem, jak pana przepraszać — odezwał się w mroku znajomy głos. — Wiem wszystko, bo sprawdziłem płytę pamięci w pańskim biurku. Kiedy mnie pan zawołał, byłem akurat w kabinie sanitarnej… przebywałem w niej dosłownie trzydzieści sekund. Ta kabina jest ekranizowana… — mówiący zbliżał się, aż wreszcie przy ostatnich słowach wypłynął z ciemności, tuż przede mną. Musiał się naprawdę spieszyć, bo zapomniał swojej niebieskiej peleryny, którą widać zdjął przed wejściem do owej „kabiny sanitarnej”, aby mu nie przeszkadzała w czynnościach, jakie miał tam wykonać. Milczałem. W zupełnej ciszy nagle zabrzmiał gasnący gwizd pojazdu. Po chwili siedziałem w fotelu, wpatrzony w plecy Stanzy. Wzdłuż nas przelatywały świetliste ściany tuneli. Nie odezwałem się i wtedy, gdy pojazd zwolnił, a następnie stanął pośrodku niewielkiego, półkolistego pomieszczenia pozbawionego jakiegokolwiek wejścia poza wlotem okrągłego korytarza. Przybysz z innego świata obrzucił mnie smutnym spojrzeniem, po czym wysiadł, odwrócił się, zrobił kilka kroków i zniknął. — Proszę za mną — usłyszałem. Podchodząc do miejsca, gdzie przed chwilą mój przewodnik zdematerializował się w tak niespodziewany sposób, odniosłem wrażenie, że znowu godzę się na rolę błazna, jaką mi wyznaczył. Mimo to posłusznie wyciągnąłem rękę w stronę ściany. Moja dłoń przeszła przez nią jak przez powietrze i zniknęła mi z oczu. Wtedy wyprostowałem się i ruszyłem przed siebie, by niebawem zatrzymać się obok Stanzy na niewielkim, trawiastym placyku, z którego roztaczał się rozległy widok na Dolinę Kalifornijską. Byłem po z a-c h o d n i e j stronie Sierra. — Wspomniałem, że mamy i inne drogi, prowadzące do ośrodka i że pokażemy je panu, jak tylko postanowi pan pozostać z nami. Wprawdzie nie podjął pan jeszcze ostatecznej decyzji, ale doszedłem do wniosku, że mogę zaryzykować. Zresztą nie ryzykuję zbyt wiele. Bardzo trudno byłoby panu odnaleźć to miejsce, a przejście dla niewtajemniczonych otwiera się tylko od wewnątrz. Poza tym ja osobiście jestem już pewien, że pan nas nie zawiedzie. Nie podzielałem jego pewności, ale nie powiedziałem mu tego. Nie powiedziałem nic. Zszedłem kilka kroków niżej, rozejrzałem się, zaczerpnąłem głęboko do płuc powietrza i wezwałem autofon. Musiałem na niego czekać chyba ze trzy minuty. Zbocze leżało z dala od uczęszczanych szlaków. Dopiero kiedy wreszcie otwarła się przede mną mała kabina swojskiego pojazdu, spojrzałem za siebie. Stał tam, gdzie go zostawiłem, wysoki i nienaturalnie chudy, a raczej cienki, właśnie cienki, jakby był zbudowany z drutów, opatulonych tylko dla niepoznaki wałeczkami waty, która wypychała jego zielonkawy kostium. — Do zobaczenia! — zawołał cicho. Odwróciłem się. Co właściwie chciał mi powiedzieć tym swoim teatralnym gestem, kiedy pojawił się jako własne przestrzenne odbicie, na zakończenie ostatniego instruktażowego seansu? Co to było, ta fabryka czy osiedle? Kabina zamknęła się. — Sacramento — rzuciłem. — Osiedle uniwersyteckie. — Może byłoby panu wygodniej polecieć biplanem, z Carson City? — usłyszałem dobiegający jakby spod pojazdu głos automatu. — Dowiózłbym tam pana w osiem minut. W przeciwnym razie podróż będzie trwała dość długo. — Niech trwa — odpowiedziałem. — Chcę być sam — dodałem już swoim normalnym tonem. — Służę uprzejmie. Kiedy wysiadłem przed piętrowym domkiem ukrytym wśród starych sosen, Słońce od dawna już ogrzewało kontynenty położone za horyzontem. Było bardzo późno. Mimo to nie wahałem się ani przez chwilę. Nacisnąłem przycisk i niemal od razu usłyszałem szelest kroków na żwirowej dróżce prowadzącej do domu. — Muszę się zobaczyć z profesorem Amosjanem — powiedziałem, pewny, że mam do czynienia z domowym robotem. — Proszę cię, obudź go i powiedz, że przyszedł Hagert. Lindsay Hagert — powtórzyłem. Kroki ucichły. Za otwartą furtką zamajaczyła niewysoka, barczysta sylwetka, z pochyloną głową, otoczoną wieńcem gęstych siwych włosów, jaśniejących w mroku, jakby padało na nie światło niewidocznej lampy. To nie był robot. — Lin? — dobiegł mnie niski, nieco zachrypnięty głos. — Wejdź, wejdź. Uprzedzono mnie, że przyjdziesz. Czekałem na ciebie. Bardzo się cieszę…