Akt szkicowany ołówkiem

I.

Spotkał ją na ulicy, przypadkiem. Szła drugą stroną, ale poznał natychmiast. Równocześnie on skierował się ku niej i ona ku niemu. Minione lata nie zmieniły bardzo Maryli, przynajmniej oglądanej z odległości kilkunastu metrów. Obcisłe, wzorzyste majtko-spodnie podkreślały nadal zgrabne uda kulminujące w nadal foremnych chociaż szerokich biodrach. Luźna biała koszulka z jakimś dowcipno-anglosaskim napisem skrywała, czy te lata zniszczyły linię brzuszka Maryli. Obecnie tleniła długie włosy.

Zbyt zacięta twarz rozjechała się w wyraz kochanej żabki. Wymienili parę zdawkowych zdań i już szli razem – delikatnie stykały się ich ramiona. Niby przypadkiem, ale zawsze dłużej o sekundę niż powinny.

To niewiarygodne: wracając z pracy do domu Janusz spotkał poznaną przed dziesięciu laty nad jeziorem dziewczynę, choć ta mieszkała nadal o kilkaset kilometrów na północ od jego miasta. Wprawdzie nie wspominała o swojej sytuacji, ale czuł, że nadal jest wolna. Kiedyś ją stracił, bo nie powiedział właściwych słów we właściwym momencie – a raczej powiedział zbyt wiele niewłaściwych słów. Przez dziesięć lat nie zdążył zapomnieć tylko dlatego, że nie znalazł kobiety na całe życie – pozostał sam w ładnie urządzonym, za dużym mieszkaniu.

Spotkanie zburzyło jego plany na nudny wieczór, a ona też poszła nie tam, dokąd zmierzała. W chwilę później lekko trzymał ją w pasie, a ona to odwzajemniła, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Właściwie zawsze widziałam cię tak ubranego. W myślach widziałam.

– Przebierałaś mnie z dżinsów w garnitur?

– Starszego, solidniejszego. Pewnie dlatego, że i mnie lat przybywało.

– Wstyd powiedzieć, ale ja cię rzadko przebierałem w myślach. To znaczy rzadko do końca. Kończyłem na rozbieraniu.

– Musiałeś wytężać wyobraźnię, aby wypełnić niespełnienie.

– Zostałaś poetką? – Ich spojrzenia się spotkały. Miała piwne oczy. Długie odrosty zbyt jasno tlenionych włosów. Właściwie była trochę zaniedbana.

– Gdzieś to czytałam.

– Nadal dużo czytasz?

– Ale już nie tyle, żeby nie mieć czasu na spotkania z tobą.

– Obraziłaś się na mnie, kiedy chciałem cię narysować na golasa. Właściwie nigdy nie rysowałem tak dziewczyny. Palnąłem, licząc, że może się uda i w ogóle. Byłem, oczywiście, idiotą, ale uświadomiłem sobie to niestety zbyt późno. Tak się traci miłość.

– Traci, ale niekoniecznie zabija. Dziś bym nie odmówiła.

Chwilę milczał jak zamurowany.

– Parę ulic dalej jest sklep dla malarzy. Potrzebuję sprzętu do spełnienia marzenia. Potem wpadniemy do mnie. I dogonimy czas.

Uśmiechała się.

– Nie dogonimy. To pomysł z dzisiaj, nie spełnienie niespełnionego marzenia. – Zająknęła się, bo trudno nie zająknąć się, wymawiając coś takiego. Podkreśliła to uśmiechem.

Właściwie wpadł w popłoch. Nie rysował od paru lat. Praca w banku spowodowała, że ekscytującym hobby stało się kolekcjonowanie pieniędzy. Rysowanie wydawało się stratą czasu.

– Nie chcę widzieć, jak mieszkasz. – Gdy się dąsała, opadające kąciki ust upodabniały jej ładną twarz jeszcze bardziej do żabki.

II.

Trzydzieści kilometrów od miasta był zajazd czy hotel wiejski. Standard terenowy, podwyższony. Godzina jazdy pekaesem, bo w pracy wypił dwie szklaneczki koniaku; potem wynajęcie dwóch jedynek.

Zastanawiał się, jak ukryć przed nią wiążący się brzuszek, gdy nasyceni siedzieli na łóżku, popijając wino i nie próbując rozpleść łydek. Ostatecznie, nie spasł się, to tylko mięśnie osłabły. Powinna przecież to zrozumieć. Przynajmniej łysiał tak, że nawet wysoka dziewczyna nie powinna tego zauważyć. Maryla była wysoką dziewczyną.

Nadal potrafiła spleść nogi niemal w kwiat lotosu. Oparła plecy o boazerię.

– Nie myśl, Janusz, że jestem taka. – To jednak ona bardziej chciała się tłumaczyć. – Dotąd to tylko z mężem – powiedziała, lekko odrzucając włosy do tyłu i przeczesując je dłońmi.



Walnął go piorun. Ale jeden z tych mniejszych.

– Co robi twój mąż?

– Pracuje w Niemczech. Na czarno. Zwykłe saksy. Czasem przyjeżdża na święta.

Jedno z marzeń umarło.

– Za nasze spotkanie po latach. – Wzniósł toast. Wykosztował się na wytrawne Martini.

Stuknęła się kieliszkiem, ale upiła tylko mały łyczek i odstawiła na półeczkę.

– W tym niewiarygodnym dniu spełniania nieprawdopodobnego pora na następne marzenie – powiedziała. – Rysuj ten akt. Może być tak? – Uniosła ramiona w górę i wypięła się, opierając o ścianę i półkę w boazerii.

Niewiele z tego rysowania wychodziło. Janusz kreślił, mazał. Martini na przemian z Żytnią, na dodatek pite za szybko, odebrało pewność ręce i ostrość widzenia oku. Jej cierpły zbyt mocno zaplecione nogi.

– Co sądzisz o mojej figurze?

– Masz niezwykłe piersi.

– Opadły po dziecku.

Znów mały piorun.

– Ale zawsze były za długie i za chude. – Wydęła wargi. – Nawet dziesięć lat temu.

– Świetnie wychodzą na rysunku.

– Rzeczywiście chciałeś mnie rysować? Wtedy i teraz…?

– Wtedy chciałem się z tobą ożenić, a teraz pewnie nic z tego rysowania nie wyjdzie, bo im bardziej próbuję wpatrywać się w ciebie…

– …Tym bardziej rośnie ochota, aby odłożyć szkicownik i rozpleść mój kwiat lotosu – z uśmiechem dokończyła za niego.

Przysłonił się ręką.

– To najwspanialszy dzień od lat. Zupełnie różny od innych. Jestem dziś bliski szczęścia – powiedział.

– No tak, pan urzędnik bankowy wypadł ze schematu. Nie pracuje jak wół, to znaczy, jak co dzień. – Oglądała swoje paznokcie. Były długie, chociaż foremne; nie malowała ich.

– Ale w świetnym stylu wypadłem z tego schematu – uśmiechnął się zbójecko. Wypiął pierś i napiął mięśnie brzucha. Muskulatura wprawdzie podupadła, ale nie było jeszcze całkiem źle.

– Zadzwoń do domu. Dowiesz się, jak sobie radzą bez ciebie – zaproponowała. W jej oczach igrały promyki zachodzącego słońca.

– Do domu? Kompletnie bez sensu. Przecież mieszkam sam. Nikt nie odbierze.

– Nigdy nie dzwoniłeś, wiedząc, że nikt nie odbierze…?

– Nigdy. Po co?

– Ja właściwie też nie. To zadzwoń.

Machnął ręką i uśmiechnął się. Wziął ze stolika aparat. Zero, miejski i domowy.

Zaćwierkało międzymiastową. Następnie rozległ się sygnał. Po pierwszym chciał odłożyć.

– Zaczekaj na cztery dzwonki – powiedziała Maryla.

W trakcie czwartego sygnału ktoś podniósł słuchawkę.

– Tak, słucham. Kto dzwoni? – rozległ się niski, kobiecy głos.

Właściwie nie było to nieprawdopodobne. Jeden klucz awaryjnie trzymał sąsiad, chociaż nie zdarzyło się, aby z niego kiedykolwiek skorzystał.

– Janusz – odpowiedział.

– To dobrze. Nie zastałam cię tu. Gdzie teraz jesteś?

Januszowi kojarzył się ten głos z kimś z banku. Na pewno jakaś pilna sprawa, dlatego szukają go wieczorem.

– W Paportnej. Zajazd Pod Turem czy jakoś tak.

– Dobrze. To znajdę cię tam.

– A właściwie kto mówi? – spytał wreszcie.

– Śmierć.


Zakopane, marzec 1997


Trzeba przejść groblą

I.

„Nie mogę uwolnić się od tego natrętnego dźwięku, sygnału karetki", pomyślał M. Podskoki ambulansu na wybojach już odpłynęły w niepamięć. Uśmiechnął się do swojej myśli.

Karetka gnała po trawnikach i nierównych chodniczkach rozległego blokowiska. Nie był to reanimacyjny mikrobus, lecz mała jednostka transportowa o twardych resorach; szybko zorientowali się w sytuacji, kierowca włączył koguta.

– Zmień pan kwalifikację na wypadek – sanitariusz rzucił do niego. Przyśpieszyli, rezygnując z kluczenia w pajęczynie dróżek osiedlowych. Bezpański pies pierzchnął spod kół.

Ojciec leżał nieruchomo, zakutany po szyję. Na głowę wciśnięto mu starą wełnianą czapkę narciarską z pomponem. Tylko taką udało się odnaleźć w jego zagraconym, zaniedbanym mieszkaniu. Ojciec od lat mieszkał samotnie. Mimo trzech prób, z żadną kobietą nie zdołał związać się na dłuższy czas.

Póki nie włączono sygnału karetki, M. słyszał chrapliwy oddech Ojca. Teraz trzymał w dłoni jego dłoń. Czuł, jak on leciutko odwzajemnia uścisk.

Zaraz za osiedlem skończyła się droga, ląd urwał się pionowym klifem. Gdzieś w dole, w mroku, leniwe, smoliste fale uderzały w plażę z czarnego piasku.

„Żeby tylko kierowca nie zauważył braku drogi", pomyślał M.

Zanim kierowca zdążył się zorientować, szczęśliwie dotarli na klinikę.

Ojciec leżał nieruchomo, tylko słaby uścisk dłoni upewniał, że jeszcze żyje. M. siedział obok łóżka szpitalnego, patrząc na Ojca. Czekał, obserwował. Nie należało spodziewać się szczególnej aktywności lekarza. Przyjechali przecież w niedzielę, a tu nie było ostrego dyżuru.

Na sąsiednich łóżkach tkwiło kilka nieruchomych ciał. Spod kołder zwisały worki nylonowe zbierające mocz. Leżący przy drzwiach sąsiad o zapadniętych powiekach, policzkach i wargach, oraz opadłej szczęce, bez wątpienia był trupem. Na kołdrze ułożono jego bladą rękę – widać było na niej karminowe plamy opadowe. Ktoś uniósł zwisające bezwładnie ramię martwego i ujawnił znamię śmierci.

Leżący bliżej pacjent miał wbitą głęboko w gardło półprzeźroczystą plastikową rurkę, oczodoły niknęły w cieniu, jakby oczy mu wyjęto. Też nie poruszył się ani razu. „Ten może być żywy", pomyślał M. „Wargi i policzki się zapadły, bo wyjęto mu sztuczną szczękę. Gałki oczne ma, tylko że są małe, starcze". W rurce usuwającej wydzieliny chorego regularnie podnosił się i opadał poziom brunatnej cieczy. „Oddycha", ucieszył się M„ chociaż pierś chorego nie unosiła się.

Na łóżku obok Ojca leżała na wznak ciemnowłosa kobieta w nieokreślonym wieku. Do pasa przykryto ją prześcieradłem. Na piersi założono jej elektrody elektrokardiografu. Wyglądała znacznie lepiej niż pacjenci na łóżkach przy drzwiach. Mimo woskowej, żółtej cery nadającej jej wygląd posągu, można było powiedzieć, że kobieta jest piękna. Miodowy monitor pokazywał fluktuującą krzywą. Regularnie pykał głośnik.

„Jak można było tak ustawić łóżka", pomyślał M. „Przecież pielęgniarki muszą kluczyć między nimi". Gdy przechodził obok ciemnowłosej, jej spojrzenie śledziło go spod wpółprzymkniętych powiek. Teraz nieruchomo patrzyła w sufit.

– Łełełełe – powiedział Ojciec.

M. lekko poprawił jego głowę.

Ojciec spojrzał sennie. Jego powieki nie chciały się unosić.

M, nachylił się. Ojciec był silnym krótkowidzem. Odpowiedział mu spojrzeniem przestraszonego dziecka.

– Poznajesz mnie?

Ojciec skinął potakująco oczyma, ale zaraz je zamknął. Zaczął regularnie, cicho oddychać. Usnął.

„Będzie dobrze", pomyślał M. Przez chwilę zamierzał wyjść po lekarza, aby powiedzieć, że Ojciec odzyskał świadomość. Po namyśle zrezygnował – przecież korytarz mógł być niezmierzoną rozpadliną. Zawsze trzeba wiedzieć, co aktualnie wolno zrobić. Przynajmniej pielęgniarki krzątały się w dyżurce, widocznej z sali chorych przez oszkloną ścianę. Jedna przeglądała jakieś wykazy, druga popijała herbatę. Co jakiś czas zamieniały się miejscami i czynnościami. Nie rozmawiały ze sobą.

Wystarczało spojrzeć w innym kierunku, by twarz pielęgniarki bezpowrotnie uciekła z pamięci. Nawet gdy celowo się im przypatrywał, a następnie przymykał oczy, nic w głowie nie zostawało.

W kącie pokoju salowa prześcielała łóżko chorego o opuchłych jak walce nogach i rękach szczelnie owiniętych bandażem. Również jej twarz nie znajdowała miejsca w pamięci.

Ktoś zaciągnął suwak zamka przed oczyma M. We wnętrzu czarnego plastikowego worka zapanowała całkowita ciemność.

II.

– Nie ma powodu dłużej go tu trzymać – powiedziała lekarka. – Właściwie nie wiemy, co się stało, ale obecnie stan wrócił do normy.

„Jakże go przetransportuję do domu?", pomyślał M. „Drogi może nadal nie być. W krótkim czasie nie da się zasypać tak głębokiej rozpadliny, a pewnie nikt się jeszcze do tego nie zabrał". A przecież niżej było morze o niezmierzonej głębokości.

– Miały być wyniki skaningu. – M. grał na zwłokę.

– Przecież panu mówiłam, że nie było kolejnego zawału. Są rozległe zniszczenia kory w porównaniu ze zdjęciem czerwcowym. To tyle. – Lekarka była już zniecierpliwiona. Nie lubiła dzielić włosa na czworo. Szczególnie w przypadkach beznadziejnych. Miała ładne, brązowe oczy i ciemnoszare włosy. Spoglądała spod wpółprzymkniętych powiek. Wiedziała, że wygląda za młodo i obawiała się, że przez to ktoś może nie traktować jej poważnie.

„Łatwo się domyślić, że rozpadlina odcięła sale po drugiej stronie korytarza", pomyślał M. „Nie mają dokąd przenieść chorych z tamtych sal. Nie może mi przecież tego powiedzieć".

– Taki epizod może się powtórzyć? – spytał.

– Oczywiście, w każdej chwili.

Trzeba więc zatrzymać tu Ojca jak najdłużej. Ostatecznie, chorzy z sal po drugiej stronie szczeliny mogą siedzieć na skraju klifu, nad brzegiem morza. Bryza zawiera wiele jodu, inhalacje też leczą.

Wrócił na salę chorych. Ojca przywiązano paskami do łóżka. Podobno targał pieluchy, rozrywał pidżamę, a rano boleśnie poranił sobie nos paznokciami. Na szafce nocnej leżał skrwawiony kawałek ligniny, chociaż rany na nosie Ojca nie dało się zauważyć.

„Na twarzy nawet powierzchowne zranienia obficie krwawią".

– Poznajesz mnie?

– No, pewnie – powiedział Ojciec. Jego głos nabrał dawnej głębi brzmienia.

– A pamiętasz wczorajsze?

Ojciec skinął powiekami. Ostatnio mówił mało.

– Byłeś cały czas świadomy?

Znowu potwierdzające mrugnięcie.

– Wiedziałem, że żyjesz. Cały czas czułem, jak ściskasz moją dłoń – powiedział M. – Specjalnie to robiłeś?

Ojciec przytaknął oczyma i zaczął bezgłośnie popłakiwać.

– Przez jakiś czas będziesz tutaj leżał. Trzeba wyjaśnić, co się wczoraj stało. Przy okazji cię podleczą. Był ktoś z wizytą rano?

– Tak.

– Z pracy?

Skinienie wzrokiem.

– Bukowiak?

– Oni po wojnie przenieśli się z Afryki.

– Ktoś jeszcze był? Ojciec zaprzeczył wzrokiem.

– Najważniejsze są długofalowe zależności… – reszta zdania przerodziła się w bełkot.

Znów suwak plastikowego worka zmienił pole widzenia w ciemność.

III.

Sytuacja w szpitalu komplikowała się. Klif został poważnie nadwyrężony, dalsze osuwiska powodowały, że cofał się w stronę drzwi. Chorym z sal po drugiej stronie korytarza zabroniono siedzieć na skraju przepaści. Nawet chorym zabandażowanym w całości. Mówiono, że ktoś spadł do oceanu i nawet ciała nie dało się odnaleźć. Konserwator zabezpieczył skraj klifu drucianą siatką, bo w dodatku pojawiły się stada węgorzy płynących na tarło. Żarłoczne zwierzęta zręcznie wspinały się w górę stromą powierzchnią klifu. Podobno dotkliwie kąsały, jeśli kto siedział ze zwieszonymi nogami.

„Jakże to węgorze, skoro nie mają ani oczu, ani skrzeli. Ani też płetw. Tylko rozżarte paszcze z ostrymi zębami na końcu glistowatego cielska".

Lekarka szybko wychodziła, jakby chciała uciec przed M. Była drobna i miała zbyt długie stopy.

– Zrobimy dodatkowy test gastrologiczny – rzuciła ku niemu z korytarza i pośpiesznie pożegnała się.

Ona po prostu chodziła w płaskich pantoflach gimnastycznych, miała stopy normalnej długości. Przy ścianie stał wózek ze zwłokami nakrytymi prześcieradłem. Na prześcieradle, w okolicy podudzi i stóp leżącego, zaschły brunatne plamy.

„Zagryzły go węgorze. Pewnie się wykrwawił", pomyślał M.

Ojciec mozolnie skubał skraj pidżamy. Zbyt niedbale przywiązano mu prawą rękę. Do kroplówki, szczęśliwie, nie mógł dosięgnąć. Podobno dziś rano znowu ją sobie wyszarpnął.

M. usiadł przy łóżku. Ojciec spojrzał na niego przytomnie. Nie odezwał się jednak. Zaraz zamknął oczy. Przestał drzeć tkaninę. Znowu spojrzał na M.

– Po co tak to skubiesz? Potem trzeba zszywać.

Ojciec spojrzał na niego bezradnie. Pozwolił przykryć się pod szyję.

– Coś dzisiaj nie chcesz mówić. Zamyśliłeś się.

– Zaniemyśliłem się.

– Zaniemyśliłeś się?

Ojciec zaczął się bezgłośnie śmiać. M. chciał mu opowiedzieć swoją ostatnią przygodę z pociągu, ale udaremnił to zaciskający się suwak.

IV.

– Proszę zaczekać na korytarzu – powiedziała pielęgniarka. – W tej chwili lekarz bada nowo przyjętą chorą.

Po korytarzu należało chodzić ostrożnie, starannie omijając mroczne dziury w parkiecie, pod którymi ziała otchłań. Jeśli klif cofnął się jeszcze bardziej, to całe pudło szpitala może w każdej chwili przeważyć się i runąć w przepaść.

„Pewnie utykają czymś dziury na sali chorych i dlatego każą czekać", pomyślał M.

Łóżko z nowo przybyłą tarasowało wejście. Jej rzadkie, siwe włosy przypominały watę cukrową. Nieruchomo patrzyła w sufit, a usta miała otwarte. Wokoło pacjentki bez przerwy krzątało się kilka osób. Wśród nich brakowało znanej mu lekarki.

„Od razu ustawili ją przy wyjściu", zauważył M. „Widocznie nic dobrego nie wynikło z badania".

Wreszcie zdecydowali się wpuścić go na salę. Podłoga była w wielu miejscach przykryta deskami. Niektóre z nich lekko drgały, jakby popychane paszczami prących w górę bezokich węgorzy.

Ojciec przywiązany do łóżka bezradnie zerkał na M. Kroplówka się skończyła, ale pielęgniarka pozostawiła w żyle wenflon. Na drugim przedramieniu miał kilka rozległych, sinych wylewów.

– Skłuli ci te ręce – powiedział M.

– Ee… – skrzywił się Ojciec, że to niby bez znaczenia.

– Chcesz trochę babki? – M. podał mu plasterek babki piaskowej, nie za słodkiej i nie za wiele. Ojcu groziła przecież stale cukrzyca.

Nie zareagował.

– Chcesz tej babki?

– Tak – powiedział z wysiłkiem, ale głośno i dźwięcznie.

Przełknął pierwszy kęs i drugi, do następnego nie otworzył ust, zerkając na M.

– Niedobra?

– Do dupy.

M. uśmiechnął się. – To zostanie na potem.

Ojciec wpatrywał się w niego badawczo. Złudzenie: mając minus pięć w obu oczach, nie mógł widzieć twarzy M. wyraźnie. „Gdzie przepadły jego okulary?" pomyślał M.

– Jacy są chorzy na tej sali? Nie przeszkadzają ci? – Nie było przecież sensu niepokoić go informacjami, że podłoga jest podziurawiona jak ser, a te dziury sięgają gdzieś do nieskończoności.

– To nie jest kreatywne towarzystwo.

– Noo, ty dzisiaj dobrze mówisz. Trenuj, Tato, mówienie.

Ojciec rozejrzał się wokoło. – Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy? – spytał ośmielony.

– Tato, nie jesteś we Warszawie. Leżysz na neurologii, bo zasłabłeś w niedzielę. Zostaniesz tu jeszcze parę dni. Przy okazji wybadają cię całego. Raz na pół roku warto się przebadać.

– Dobrze.

– Pójdę już – powiedział M.

Ojciec skinął głową. – Pozdrów wszystkich warszawiaków – rzucił za nim.

„Przecież nie mówiłem mu o tym napadzie w pociągu z Warszawy. Czy on się domyślił?"

Lekarka miała poranione stopy. Starała się ukryć bandaże, nadmiernie podciągając za krótkie skarpetki. Nie zabandażowane płytsze draśnięcia sięgały wyżej na łydki.

„Ona musi często przechodzić korytarzem. Nie opędzi się od węgorzy".

– Jutro już będzie przygotowana grobla dla pana – oznajmiła. – Może pan odebrać swojego tatusia. – Kiedy starała się być szorstka, wychodziło to mało przekonująco. Zauważała to i złościła się naprawdę. A to, że jej się przerywa, a to, że nie słucha się dość uważnie jej wypowiedzi. Teraz jej słowom towarzyszył grymas bólu, którego nie mogła przecież okazywać, gdyż poznano by, że nie jest zdolna do pracy i odesłano do domu, a obecnie ze szpitala wyjść się nie dało.

M. widział sypanie grobli – strach było iść czymś takim: ziemia osuwała się, zbyt strome ściany groziły zawaleniem.

– Przecież do jutra nikt nie zdąży wywalcować korony tej grobli.

– Nikt nie będzie jej walcował. Czy wie pan, ile by to kosztowało? Ziemia szybko sama osiada.

– Mój Ojciec wyjątkowo późno poszedł na emeryturę. Płacił składki ubezpieczeniowe dłużej niż inni chorzy.

Lekarka zmilczała. Nie musiała nic dodawać, nadeszła pora na plastikowy suwak.

V.

Ojciec leżał pod kroplówką. Przykładnie skrępowany rzemieniami, nawet nie próbował swojej codziennej działalności.

M. ucałował go w czoło.

– Wiesz, gdzie jesteś? – spróbował.

– No pewnie. Na neurologii w Krakowie.

– Tato, znakomicie. – Twarz M. rozjaśniła się.

– Otwarły się wrota – powiedział Ojciec i zapłakał swoim sposobem: bezgłośnie i bez łez. Tylko powieki mu poczerwieniały.

– Pamiętasz, jak w zeszłym roku byłeś nad Amazonką?

– Tak – Ojciec mówił z wysiłkiem, słowa wydobywał niewyraźne, bełkotliwie, w zbyt długich odstępach. – Spałem na plaży. Bałem się, żeby mnie nie okradli… – Po ostatnich słowach rozpłakał się w głos.

Jego łóżko przesunięto bliżej drzwi. Na starym miejscu ziała mroczna dziura, z której wiało chłodem. Jeszcze nie nakryli jej deską.

– W zeszły wtorek byłem w Warszawie – zaczął M.

Ojciec znów patrzył z zainteresowaniem. Do końca nie było wiadomo, ile z tego rozumie.

– Wyobraź sobie, że mnie napadli.

Ojciec uniósł brwi, ale jednocześnie Cofnął żuchwę, czyniąc cały grymas niezrozumiałym.

– Jak wracałem, w nocnym pociągu… – M. uśmiechnął się do niego -…koło Radomia wtargnęli trzej faceci z brzytwami. Puścili mnie w slipach. Zabrali forsę, dokumenty i nawet całe ubranie. – M. roześmiał się na głos. – Napadli mnie, bo jechałem w pustym przedziale. Całkiem sam. Potem spisali protokół na policji i na tym się skończyło. Sokiści z psami patrolują ten pociąg dopiero koło Kielc.

– Ty nic nie pisz, tylko powiedz Marii, żeby kupiła gęś.

– Na święta? – domyślił się skołowany M.

– No, pewnie – Ojciec wypowiedział te słowa dosadnie. Spojrzał stanowczo. – Niech ją upiecze i będziemy jeść… – Następne słowa przetworzyły się w bełkot.

Nie było sensu ich słuchać. Lepiej skryć się za suwakiem.

VI.

M. siedział strapiony na łóżku Ojca. Ten spał, jak zwykle, na lewym boku z dłonią podłożoną pod policzkiem. Leżał cichy i nieruchomy.

Grobla była wyjątkowo wąska, z pewnością z tego powodu osypywała się. „Przecież są jakieś reguły sypania gruntu", pomyślał M. zirytowany. Co chwila małe lawinki czarnej ziemi osuwały się ku mrocznej tafli oceanu. Widać było nieregularną, ciągle zmieniającą się mozaikę jasnej piany. Tu było zbyt wysoko, by usłyszeć fale.

„Żaden wózek po tym nie przejedzie", pomyślał M. „Koła natychmiast utkną w sypkiej ziemi".

M. wyszedł na korytarz szpitalny. Ciemność była tu niemal zupełna, jeśli nie rozjaśniało jej światło dochodzące z sali chorych.

„Niebo całkiem czarne. Czy to okna szpitalne oświetlają tę pianę na falach? Jak znaleźć drogę w ciemności? Przecież nawet grobla zniknie w mroku… Jeśli nawet uda się go podnieść i poprowadzić, to dokąd iść? Jeden fałszywy krok i osuniemy się w grzęzawisko na skraju morskiej głębiny, albo wprost w toń".

Ujrzał jakby światełko. Nie za wysoko, tak na ich wysokości, ale daleko. Prędko się zbliżało.

Motyl, nie motyl – trzepotało błoniastymi skrzydłami. Było wielkości gołębia, ale frunęło jak zawisak czy ważka.

„Ten fruwający stworek ma przecież ludzki korpusik!" zauważył.

Wysunął ramię przed siebie. A nuż usiądzie na nim. Najwyżej pokąsa rękę…

Wylądowała, złożyła skrzydła i usiadła na grzbiecie dłoni, krzyżując podudzia. Maleńka ludzka postać. Dziewczyna, tyle że cała – prócz twarzy, dłoni i stóp – porośnięta włoskami. Zresztą te włoski wyglądały jak zgrabny sweterek i spodnie z dzianiny. W ręce trzymała lampion, który wcześniej stanowił ten świetlny punkt w oddali. Skręciła knot. Światełko przygasło. Już nie oślepiało. Spoglądała wyczekująco na M.

Ten, przybliżając dłoń do oczu, obejrzał małą postać z różnych stron. Gęsta powłoka włosów udatnie naśladowała odzież. Nawet golf od sweterka, nawet końce nogawek i kieszenie w spodniach.

Ona przyjrzała się mu przeciągle i skrzywiła buzię w uśmiech. Miała duże oczy o ciemnożółtych tęczówkach. Z pewnością nie była człowiekiem, lecz istotą człekopodobną. Oczy przecież za duże, przedramiona i ramiona zbyt szczupłe, podobnie uda i podudzia, choć miała piękną dziewczęcą buzię.



– Może się przedstawisz – odezwał się.

– Przecież widać. Jestem Wróżką o Miodowych Oczach. Może dam radę oświetlić waszą drogę. Lampion jest dość wydajny.

– Zostałaś skierowana przez szpital?

– Nie przez szpital. Firma Ojca mnie skierowała. – Złożyła teraz skrzydła inaczej: nie jak motyl – nad grzbietem, lecz płasko na plecach – jak ćma.

– Inne wróżki nie chciały przylecieć?

– Była jeszcze jedna, ruda, kędzierzawa, ale to nie była jego wróżka. Powiedziałam jej o was, ale ona nie przyleciała. Tylko ja z nim odejdę, jeśli on musi odejść. Innym powrót na razie nie grozi, lekarka nie nalega na wypis. No, więc idę za nim.

– Każdy ma wróżkę, która odchodzi, kiedy on musi iść?

– Nie każdy, ale Ojciec miał.

Mówiąc, zbytnio pochylała się do przodu i jak mały ptaszek przekrzywiała głowę w bok.

– Nie garb się – zauważył M.

Uśmiechnęła się ciepło. Jej oczy miały kolor ledwie jasnego miodu, nie spadziowego.

– Trochę się garbię, bo jestem za wysoka.

– Za wysoka…? – M. wyszczerzył zęby w uśmiechu,

– No, tak. A powiększona do twojej wielkości, byłabym za chuda.

– To tym bardziej się nie garb.

Mówiła wysokim, ale przyjemnym, nie piskliwym, głosem.

– Pewnie przy mojej wielkości miałabyś za niski głos.

– Jasne, skoro tak twierdzisz.

– Masz owadzie czułki? – zwrócił uwagę na wyrostki nad jej czołem.

– Skądże. Włosy tak ułożyłam na żelu. Będąc mojej wielkości i latając na błoniastych skrzydłach, wypada wyglądać choć trochę owadzio. Ludzi mniej irytuję.

Zauważył ciemniejsze odrosty na jej główce.

– Rozjaśniasz włosy.

– Widać? – spłoszyła się.

– No, trochę.

– Płukam w ziółkach. Myślę, że jasne lepiej pasują do miodowych oczu. Zresztą, ta ruda dopiero wyprawia cuda ze swoimi włosami. Nikt nie wie, jaki mają naprawdę kolor.

Umilkła na chwilę.

– Długo jeszcze będziesz wypytywał o mój wygląd? – zagadnęła wreszcie.

– Dziwisz mi się? Pierwszy raz widzę skrzydlatą dziewczynę.

– Jak komu skrzydła nie urosną do czterdziestki, to już nigdy. – Roześmiała się.

– Tobie urosły.

– Nie przesadzaj… Jeszcze mi daleko do czterdziestki. Ale zawsze dobrze się uczyłam. Najpierw byłam dobrą uczennicą, potem dobrą studentką. Nauka przychodziła mi z łatwością.

– Z dziewczynami tak często jest, chociaż później też często mają kłopoty. Wcale nie wyglądasz za chudo, wyglądasz ładnie. Ta szczupłość jest odpowiednia dla motyli i dla wróżek.

– Dziękuję. Już pora, żebyśmy poszli.

– Ale Ojciec śpi. Gdyby miał dość siły, żeby iść, toby się zbudził.

– To gdzie ja się schowam przed węgorzami? – stropiła się.

– Polują na ciebie?

– Jeszcze gorzej. Niektórzy wędkarze niedowidzą i łapią wróżki jako przynętę dla węgorzy. To okrutna śmierć, zostać nadzianym na hak.

M. pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Już wiem! – rzekła z mocą wróżka. Skręciła całkiem płomyk lampionu i rozpostarła skrzydła. Sfrunęła z jego dłoni prosto w ciemność.

Był prawie pewien, że przycupnęła na ziemi, gdzieś przy nogach łóżka. „Żeby jej tylko przypadkiem nie rozdeptać", pomyślał. „To takie kruche i bezbronne stworzenie".

Niepokój przerodził się w ból. Najpierw tępy w klatce piersiowej, potem w serię uderzeń bólu w brzuch i jelita.

„Jak schować się pod suwak?"

Ciemność przyszła sama, bez suwaka.

VII.

Ojciec co chwilę otwierał łub przymykał oczy. Jego łóżko ustawiono już przy samych drzwiach – każdy z sąsiadów z pewnością był trupem. Wszystkim im szczęki opadły, półotwierając usta. Oczy, wyglądające przez szparki przymkniętych powiek, zmętniały. Śledzące ich monitory rysowały płaskie miodowe linie i cichutko, równomiernie piszczały. Bliższego ktoś przewrócił na brzuch, odsłaniając plecy pokryte rozległymi plamami opadowymi. Plamy drugiego ujawniały się na ramionach i na odsłoniętych łydkach.

„Chyba nie przywieźli nikogo nowego, skoro tych jeszcze nie odłączono od aparatury", pomyślał M.

Ciemnowłosa siedziała na łóżku, jakby chciała zebrać się do wyjścia. Kurczowo ściskała dłonią prześcieradło, może chcąc nim lepiej zasłonić podołek, jednocześnie wysuwając za łóżko szczupłe podudzia. Wyglądała jak posąg siedzącej kobiety – cała jej skóra miała barwę wosku. Elektrody pozsuwały się, zostawiając nieznacznie ciemniejsze krążki na skórze. Niektóre zwisały na drutach pod łóżkiem. Kobietę podparto wysoko ułożoną poduszką. Niestety, nowa poza ujawniła na jej plecach i na podudziach karminowe znamiona. Podobnie jak plamy opadowe, jej stan zdradzała opadnięta szczęka.

„Nawet ona już nie żyje", westchnął M. Jej łóżko stało dziś na poprzednim miejscu Ojca. Łóżka w tym szpitalu przestawiano z żelazną konsekwencją.

– Ona była z nami – powiedział Ojciec, widząc, że M. zerka na siedzącą sąsiadkę.

– Pomogłaby nam pójść…?

– Poszłaby z nami, ale ją zatrzymali. Ona zbyt nas kochała.

– Czy zabraniają pomagać także z innych powodów?

– Nie, chociaż czasem mówią co innego. Naprawdę, to zabraniają tylko wtedy, gdy ktoś za bardzo kocha.

Wróżka gdzieś się zawieruszyła. Przynajmniej w sali było jasno. M. wyjrzał na korytarz szpitalny: tam, niestety, żadne światełko nie rozbijało mroku. Grobla ginęła w ciemności. „Dzisiaj trzeba już tam pójść", westchnął M. „Nie da się uzasadnić dalszego pobytu Ojca w szpitalu".

Lekarka nie pojawiała się. Zresztą, czy ona wyraziłaby zgodę na wyjście Ojca? Wprawdzie ostatnio nalegała na wypis, ale gdyby doszło co do czego, to może wbrew rozsądkowi piętrzyłaby trudności?

– Spróbujesz wstać? – spytał M.

– Tak – powiedział Ojciec z wysiłkiem, by jak najstaranniej wypowiedzieć to słowo. – Ale ty nie uciekaj pod suwak – dodał, jakby podwijając wargi, by wyszło bardziej zrozumiale. Leżał na lewym boku, z dłonią pod głową.

M. spróbował go przesunąć. – Nie będę uciekał – powiedział.

Ojciec skrzywił się, miał odleżynę na lewym biodrze.

– Boli cię?

– Jak cholera – znowu ta dziwna wymowa, kiedy jego wargi jakby zawijały się do wnętrza ust.

M. opuścił nogi Ojca z łóżka. Obok stały sandałki plażowe, granatowe plastikowe wsuwki z napisem „Zico". M. założył je na stopy Ojca. „Trzeba obciąć mu paznokcie", pomyślał. „Ale dopiero po namoczeniu, znowu wyrosły te żółte szpony".

Musiał teraz Ojca podnieść, by ten usiadł na łóżku. M. podtrzymywał bezwładne, ciężkie ciało, gdy przechylało się do tyłu. Ojciec zamykał oczy i otwierał je znowu.

– Słyszysz mnie? – spytał M.

Ojciec uniósł powieki. – Tak. Pora… iść… – mówił z przerwami.

„Jak trzeba, to nikogo nie ma w pobliżu", pomyślał M., rozglądając się za salową. W dyżurce pielęgniarek było ciemno.

Ojciec pochylił się do przodu, próbując wstać. M. podtrzymał go, a następnie spróbował podnieść pod ramię. Udało się to nieoczekiwanie łatwo. M. przytrzymywał kiwającego się Ojca, nie chciał, by ten runął na plecy.

– Jesteś ciężki.

– Ważę za mało.

– Teraz ważysz tyle co ja, siedemdziesiąt osiem kilo.

– Ale powinienem ważyć z dziewięćdziesiąt, prawda…? – Ojciec spojrzał na M. porozumiewawczo, ale zaraz wlepił niewidzący wzrok w swoje stopy.

Najpierw wysunął lewą, zaraz potem prawą. M. zdziwiła jego sprawność. Powłócząc nogami, trzymany pod ramię, Ojciec stawiał krok za krokiem. Mocno uchwycił oparcie mijanego łóżka. Badawczo spojrzał na nieruchome ciało nakryte prześcieradłem. Przez płótno przesiąkły bladoróżowe plamy w miejscu oczu, ust i kroku.

– Siwa mocno śpi – powiedział Ojciec.

Zwłoki były przeznaczone do wywiezienia, bo monitory już odpięto. Ciało mocno przykrępowano do łóżka skórzanymi paskami, które nieco zsunęły prześcieradło, wydobywając kosmyk siwoszarych włosów.

– Na korytarzu będzie ciemno. Musisz stąpać uważnie. – M. trzymał Ojca pod ramię. – Nie możemy spaść z grobli, bo nas pożrą węgorze.

Nisko, na wysokości kolan, rozległ się twardy furkot owadzich skrzydełek. Wróżka przyfrunęła bez lampionu. Uderzenia były mocne, jakby metaliczne, czasem skrzydełka zawadzały o nogi, drapiąc w skórę.

– Przynieś lampion – powiedział do niej M. – Tak nam nie pomożesz, w korytarzu jest całkiem ciemno.

Furkot oddalił się i umilkł. Grobla była jeszcze dość widoczna w świetle wpadającym z sali szpitalnej. Jej koroną wiodła ścieżka wydeptana w szarej, gąbczastej trawie, z której, jak zawadzić butem, sypał się proch. „Mech jaki czy co…?", pomyślał M.

– Woziłem cię wałami Rudawy – powiedział Ojciec.

– W wózku? – domyślił się M.

– No pewnie. – Ojciec szedł wolno, nie osuwał się M. przez ręce. Od paru miesięcy nie udało mu się przejść tylu kroków.

Ścieżka na grobli zwęziła się, bo każdy krok podnosił niewidoczną chmurę pyłu, który gryzł w usta.

– Wróżka się nie zbliży. Wypatruj jej – powiedział Ojciec.

– Musimy uważać na węgorze. W ciemności z pewnością przechodzą przez groblę.

– Im smakuje ta trawa. Nas zaatakują tylko przypadkiem.

„Trzeba iść, nie podnosząc kurzu zarodników", pomyślał M. „Wtedy każda napotkana dusząca chmura będzie sygnałem, że węgorze żerują w pobliżu".

Niby odległe latarnie uliczne, drogę oświetlały im teraz snopy światła docierające z mijanych sal szpitalnych. Oddalili się od nich już bardzo.

– Gorsze wyjdą z ziemi. Wykopią się. Na te trzeba uważać.

– Węgorze?

– Podobne.

– Trudno je będzie nawet zobaczyć.

– Jeszcze szpital świeci.

– Czym nam grożą?

– Gryzą po nogach, jak cholera.

– Jesteśmy bezbronni. Przecież nie mogę cię puścić, bo upadniesz.

– Trzeba je deptać, póki całkiem nie wylazły z ziemi. Jak wylezą, już jest za późno.

– Przydałaby się Wróżka.

– Odnajdzie się.

Rząd światełek szpitala w oddali przypominał punkciki. Jednak słaba poświata wydobywała groblę z ciemności. M. poczuł mocne ukłucie w nogę, wokół którego rozeszła się fala gorąca.

– To jest przeciwnik. Ugryzie i odleci – powiedział Ojciec.

M. zaczął mocno stawiać nogi, by deptać niewidocznych przeciwników. Nie został ukąszony po raz drugi.

– Co nas atakuje? – spytał M.

– Tabletki.

VIII.

Ciemność była tu atramentowa. W dole kłębiły się cielska węgorzy. Światło dochodziło właśnie stamtąd, korona grobli pozostawała w całkowitym cieniu. Z rzadka żywym ogniem przypiekały ukąszenia przeciwników. Nie dało się tego uniknąć, tupanie nie pomagało: może tym sposobem M. zabijał ich dziesiątki, jednak pozostałe tabletki atakowały nieustannie. Ojciec powłóczył nogami.

Wróżka trzymała się od nich z daleka. Widać bała się wychodzących z ziemi stworów. Ognik jej lampionu migotał w oddali, ułatwiając odnaleźć kierunek.

Tutaj grobla wyglądała solidniej, przypominała nasyp kolejowy: strome zbocza porastały bujne krzaki, ich suche gałęzie dziko celowały we wszystkich kierunkach. Ile jeszcze do jej końca? Może te krzaki zwiastowały kres.

– Zaraz będą jeszcze gorsze. – Ojciec machnął wolną ręką. – Te kłują w brzuch.

– Trochę tu szerzej. Trudniej spaść ze ścieżki.

Jego słowa przerwał szmer w krzakach. Jeden, a potem drugi węgorz przewinęły się przez koronę grobli. Na szczycie bezokie pyski skierowały się to w jedną, to w drugą stronę, poniuchały, wreszcie zsunęły w krzaki po drugiej stronie.

M. zatrzymał Ojca, póki oba potwory nie zniknęły w ciemnościach.

Trzeciego nie zobaczył. Wir, pęd i bardzo mocny cios w brzuch. Ostrze musiało wylądować głęboko w trzewiach. M. zgiął się, osuwając na ziemię. Świadomość prawie uciekła, zatoczył się i runął w dół. Spadał coraz szybciej, osuwając się zboczem. Kolczaste gałęzie czepiały się skóry i odzienia. Potoczył się, wreszcie utknął zaplątany w zarośla.

Leżał w krzakach, nie mogąc się poruszyć. Czuł, jak w całym ciele wzbierają fale bólu, trzęsły nim dreszcze, ciało przenikał mróz.

„Ten atak był najgorszy", pomyślał M. „Żeby tylko Ojciec się nie przewrócił…".

Na twarz opadła mu wiązka kabli elektrokardiografu. M. mocno uchwycił je garścią i podźwignął się na nich. Pozwoliło mu to powstać na równe nogi. Dalej wydobywać się z zarośli na stromym nasypie było już łatwiej. Podchodzić, ciągnąc za pęk kabli, też się dało.

Wolną ręką przycisnął ranę. Pod palcami czuł lepką ciecz. Mocno zgarnął rozciętą koszulę. Pomogło: jakby wcisnął ból w głąb siebie. Może dalej ciekło, ale siły wróciły. Spojrzał na kiwającego się Ojca. „Dobrze, że się wtedy nie zatoczył", pomyślał. „Nie zdołałbym go ochronić przed upadkiem do oceanu".

To nie był atak węgorza. Wirujący obiekt oddalił się. Jeśli zmierza do szpitala, pokiereszuje personel – chyba nie został tam ani jeden żywy pacjent. Ból słabł. M. ruszył przed siebie. Mozolnie stawiał nogę za nogą. Chyba przestało ciec z rany. Wytarł palce z lepkiej cieczy. Ramię Ojca dawało wsparcie, pomagało iść.

– Wiedziałeś, że zaatakuje?

– Tak, zastrzyk domięśniowy był w grafiku. Tu są już krzaki. Można w nich poleżeć, to cię nie zauważą.

Suwak zaciskającego się zamka wciągnął nieco kolczastych gałęzi do środka.

IX.

Grobla wznosiła się niezbyt stromo, lecz równomiernie. Iść było teraz trudniej. Narastający masyw zasłaniał resztki światła. Jawił się jako jednolicie czarny.

– Ciemnowłosa nadal nam pomaga. Na przewodach jej elektrokardiografu wyciągnąłem się z powrotem na groblę.

– Tobie pomogła, ale dla niej samej elektrokardiografu zabrakło.

Jedno po drugim, groblą toczyły się koła – każde z nich z dwiema trójkami nóg sterczącymi w obie strony z piasty. Wirując, nogi wymierzały w powietrze bardzo mocne kopniaki. Jednak aby ich uniknąć, wystarczyło się nie zbliżać, bo nie zbaczały z trasy, tocząc się po prostych liniach.

– Zastrzyków trzeba unikać – wyjaśnił Ojciec.

– Ledwie przetrzymałem jeden – powiedział M.

– Dostałeś ich szesnaście. Prawie wszystkie w brzuch. M. uświadomił sobie, że jego trzewia stanowią mapę boleści. Trudno było tam znaleźć niepokancerowany fragment.

Weszli w cień grobli. Ogarnął ich pełny mrok.

– Póki idziemy pod górę, zastrzyki będą nam zmierzać na spotkanie. Na dodatek nie zdołamy ich wypatrzeć i w porę się odsunąć.

– Może znowu przyleci Wróżka. Przestraszyła się węgorzy.

– Mamy tu czekać?

– Lepiej nie. Grobla się rozpada. Fale ją rozbijają. Stale nasiąka wodą. Usypali ją i pozostawili, nikt tego nie konserwuje.

– Tak stromo tutaj, węgorze nie będą się pchały. Zupełnie nie widać drogi. – M. sięgnął przed siebie ręką jak ślepiec. Ból szarpnął w boku. Warto było jednak, bo trafił dłonią w wiszące przewody elektrokardiografu. Schwycił je garścią.

– Ona znowu jest tutaj – szepnął.

– Szczęściarzu – mruknął Ojciec. – Ryzykuje dla ciebie.

Izolowany przewód napiął się. Ktoś niewidoczny lekko pociągnął ich do przodu.

Wolno, krok za krokiem, ruszyli. Kiedy nieznana siła ściągała ich nieco w bok, zorientował się – odsunął Ojca i obaj zrobili miejsce dla rozszalałej tarczy. Tylko na tabletki nie było sposobu – co chwilę paliły w łydki. Ale do tego bólu akurat dało się przywyknąć.

Znowu uniknęli toczącego się w dół koła. Przeszło obok niegroźnie, tylko pęd powietrza rozwiał im włosy. M. instynktownie złapał się za bok. Zaraz potem stoczył się następny zastrzyk, i jeszcze jeden, i znowu.

X.

Grobla nie wznosiła się już, lecz kończyła wierzchołkiem, potem ostro opadając w dół. Dalej jej nie usypano. „Tyle wysiłku na nic", westchnął M. „Trzeba będzie wracać do szpitala".

– Spróbuj ostrożnie zawrócić. – M. przytrzymał Ojca, próbując go obrócić. Dotąd nie zauważył, że ten idzie o własnych siłach.

– Przeszliśmy już całą groblę. Udało się – powiedział Ojciec.

M. rozglądał się niepewnie. Spojrzał na Ojca.

– ^- Idź w kierunku skrzydlatych – powiedział Ojciec i wskazał ręką za siebie. Był młody, opalony i szczupły, uśmiechnięty. Takiego Ojca M. nie pamiętał. Zresztą może nigdy Ojciec aż tak dobrze nie wyglądał – całe życie przecież miał kłopoty z otyłością.

– Już zdołałem cię przeprowadzić…? – spytał M.

– To ja przyszedłem przeprowadzić ciebie przez groblę, nie ty mnie. Trzeba cię było przyzwyczaić.

– No, jakżeż…?

– Wtedy w pociągu z Warszawy zabili cię, nie tylko obrabowali.

M. stał, niezdecydowany. Nie czuł zdumienia, mógł się przecież spodziewać czegoś takiego.

– Każdy przechodzi groblą…? – spojrzał z ukosa.

– Niewielu. Niektórzy osuwają się po ziemnym zboczu, przed innymi ziemia się rozstępuje i też lądują w oceanie. Spadniesz do wody, to węgorze nie muszą cię nawet wywąchiwać, żeby znaleźć i powlec ze sobą.

M. rozejrzał się wokoło. Nie widział żadnej dalszej drogi, oprócz przebytej grobli, gdzie groziły węgorze, tabletki i zastrzyki.

W uszach narastał twardy, jakby metaliczny furkot skrzydełek wielu wróżek, dziesiątek wróżek. Nadlatywały ich chmary: urocze latające istoty w białych, złotych lub barwnych strojach, o różnokolorowych włosach; jedne były fruwającymi ludźmi, inne chyba istotami z bajki. M. rozpoznał wśród nich swoje wróżki. Ich trzepoczące skrzydła siały skry żółtego blasku. Światło potężniało, układając się w wirujący, jasny strumień. Mrok oddalał się, jakby zalękniony eksplozją blasku. Promienie światła wydobywały stopnie wznoszące się w powietrzu. „Mam tędy stąpać…?", pomyślał zalękniony M. „Nawet nie ma barierki".

– No, idź tam już. – Ojciec wskazał na ułożone z powietrza schody do nieba. – Inni też czekają na ciebie.

Oboje rodzice stali obok siebie, młodsi i piękniejsi niż na zdjęciu z ich ostatnich wspólnych wczasów nad morzem.

– Znowu jesteście razem? – spytał M.

– Wreszcie przyszedł do mnie z przeprosinami.

– Wróciłem na kolanach, jak chciała – powiedział uśmiechnięty Ojciec.

– Doczekałaś się.

– Tak. Dopiero tutaj – powiedziała Matka.

– Nie pozwolili Mamie pójść razem z nami – powiedział Ojciec.

– Za bardzo was kochałam, dlatego mnie nie było wolno, ale znalazłam sposób.


styczeń 1999, a potem dopiero maj-czerwiec 2005, Kraków; na ogół w pociągu na trasie Kraków-Warszawa


Balsam długiego pożegnania

I.

To niezwykłe, że w owalu maleńkiej Orefine udało się wyciąć aż tyle kanałów. Uczyniono tak, ponieważ kiedyś była ona skupiskiem bardzo bliskich siebie, jeszcze mniejszych wysepek. Wytyczono sieć kanałów, z których wiele wykopano sztucznie, a ziemię wykorzystano, by częściowo zasypać płytkie cieśniny i dawne wysepki połączyć. Najważniejszy z kanałów, Canale Grande, przecinał Orefine rozciągniętą literą „es". Esowaty kształt nadawano największym kanałom na każdej wyspie laguny dla ochrony łodzi przed wysoką falą. Ten z Orefine nie zasługiwał na swoją nazwę, gdyż nie zawróciłaby tu nawet najmniejsza galera. Za dnia tłoczyły się na nim łodzie mieszkańców lub pękate szalupy dostawców z innych wysp; wieczorem pustoszał, a łodzie cumowały przy jego brzegach, jedynie czasem przemknęła oświetlona latarnią jedna z paru gondol podestii, z której czarny kolor odpadał płatami, bo don Massimo nie mógł się doprosić o nową dostawę lakieru. Od Canale Grande odchodziły krojące wyspę boczne, jeszcze węższe kanały, którymi mieszkańcy docierali do swych domostw i do których wyrzucali odpadki. Wyczuwalny na Orefine prąd lagunowy powodował, że w wąskich kanałach woda śmierdziała rzadko.

W lecie zielonoszara spokojna woda wokół wyspy nie budziła grozy – zachęcała, by spędzać na łodzi całe dnie. Nawet jej rozbryzgi były przyjemnie chłodne i szybko schły w mocnych promieniach słońca. A Canale Grande nawet nie musiałby wić się esowato. Woda nie była w nim nigdy dość wzburzona, by taki kształt kanału był potrzebny.

Frutta e Verdera! - wykrzykiwał sprzedawca, cumując swoją barkę przy wylocie kanału. Dzisiaj nieco powiało i łódź straganiarza Beppino kiwała się w górę i w dół, a konopna lina cumownicza skrzypiała i trzeszczała, trąc o pachoł.

Na nabrzeżu zaraz zgromadziło się wiele kobiet. Żywność przywożono z pobliskich wysp, bo całe Orefine podzielono i zasiedlono tak gęsto, że na warzywne ogródki nie starczyło miejsca.

Kobiety radowały się widokiem dorodnych, pękatych pomidorów oraz tych dłuższych, czerwieńszych i słodszych, każdy z zielonym listkiem, by widać było, że świeżo zebrane; radowały się widokiem bielutkiego meszku na słodkich pastelowych brzoskwiniach; cieszyły się z zielonych lub żółtych, przypominających rzeźby, owoców papryki. Każdy jeden podziwiały jak dzieło sztuki, jak biżuterię, a najpiękniejsze pokazywały jedna drugiej. Palcami wskazywały wybrane jarzyny i owoce, a kędzierzawy Beppino pakował je i ważył. Gdy mylił się albo próbował oszukać, podsuwając inny, brzydszy, głośno protestowały.

Mónica, żona nauczyciela Lorenzo, wybierała jeden dorodny pomidor po drugim. Wyraźnie wskazywała palcem owoce, jednak ostre słońce raziło w oczy, świetliste odblaski od fal oślepiały i straganiarz co chwilę próbował nabrać młodą gospodynię.

Beppino był przekonany, że mimo upływu lat nadal ma wielkie powodzenie u kobiet. Pakując warzywa, celowo tak przekręcał sękate ramiona, aby rozbudowane sino-różowe tatuaże były lepiej widoczne, a głowę celowo zadzierał, by jaśniały tylko jego utlenione włosy i żeby klientki z nabrzeża nie mogły dostrzec łysego kółka na jego potylicy, mocno zaróżowionego od słońca. Chciał wywrzeć szczególnie mocne wrażenie na Monice, ale akurat ta piękność nie reagowała na jego zaloty, więc celowo drażnił się z nią.

„Nosi złote kółka w uszach jak rybak, a jest tylko sprzedawcą", pomyślała niechętnie Mónica. „A nogi ma krótsze od rąk". Wydęła wargi.

Była tu najmłodsza, więc jej protesty nie znajdowały wsparcia innych niewiast. Nie lubiły jej, niektóre nadal zazdrościły, że została żoną samego U grammatico.

Gdy już kupiła, co chciała, Beppino wpadł w dobry humor i zaczął rozdawać kobietom przyprawy.

Rosemarino, prego signora Mónica, prego! - krzyczał, wciskając w dłoń Moniki parę gałązek. – La basilical Salvia!

Uradowane kobiety wyciągały ręce po zwyczajowe upominki. Tylko nadąsana, piękna żona nauczyciela prychnęła gniewnie: przed chwilą oszukiwał w oczy, a teraz próbuje być miły. Jednak rozmarynu nie odmówiła, a zaraz dołączyła do niego grubą wiązkę pietruszki i pęczek bazylii.

„Traktuje mnie jak niedorosłą pannę", rzuciła straganiarzowi niechętne spojrzenie ciemnych oczu i dokładniej zawinęła się w czarną chustę, bo koło południa słońce paliło skórę.

II.

Lorenzo wyszedł na nabrzeże od strony laguny: dziś mieli przywieźć sprzęt dla szkoły w Orefine. Pewnie ze dwa, trzy małe pakunki, bo uczniów ledwie kilkanaścioro. Ale pękaty mercatu miał przywieźć też sporo innych rzeczy zamówionych przez samego podestę.

W oddali rysowały się pasma pobliskich wysp. Mgły nie było, na niektórych dało się dostrzec białe domki i rdzawe dachy. Stamtąd dowożą żywność do Orefine. Chmury pojedynczymi pasmami snuły się nad horyzontem.

Woda miarowo uderzała o umocniony głazami brzeg. Zielone wodorosty wspinały się na zwilżane falą kamienie. Morze nie było tu zbyt żyzne: piana rzadka, czasem pojawił się brunatny krabik poszukujący czego do zjedzenia. Wodorosty czerniały, im bardziej w głąb pod wodę. Nieco dalej na głazach osiadła maleńka kolonia ostryg. Ale kto by je tutaj zbierał? Muszle małe, niedorosłe, tylko stopy można by na nich pokrwawić. Nawet krabów nie interesowały.

Nieco dalej w morze wcinała się ostroga wąskiego mola z butwiejących desek. Woda leniwie uderzała o sczerniałe pale. Od zawietrznej było tu dziś spokojniej niż na Canale Grande. Zresztą zwykle tak wiały tu wiatry i miast portu, całemu Orefine wystarczało to molo. W czasie jesiennych zawieruch, kiedy bubocco burzył wodę w lagunie, a fale regularnie zmywały deski pomostu i docierały pod progi pobliskich domów, nikt do Orefine nie przypływał, a nawet na Canale Grande ruch zamierał.

Lorenzo przysiadł na pomoście, gapiąc się, jak załoga na wiosłach podprowadza do mola ociężałego mercatu. Spory statek nie wpłynąłby na Canale Grande. Pod linią wodną mercatu ukazywał się szeroki pas porosły wodorostami i pąklami. Przywieźli pewnie tylko odzież do sklepiku, może medykamenty, niewiele więcej rzeczy.

„Znowu Massimo będzie gryzł się ze złości, że zapomnieli o czarnym lakierze", pomyślał Lorenzo. „Jeśli dalej będą ignorowali naszego podestę, otworzymy lakiernię na Orefine. Potrafię zaprojektować destylarnię oleju lnianego".

Nauczyciel chciał przechwycić cumę, jednak kiedy mercatu wolno podchodził do pomostu, jeden z załogantów zręcznie zeskoczył na molo, głośno kichnął, wytarł nos w rękaw, i sam zacumował stateczek. Marynarze zaczęli znosić paczki z towarem na nabrzeże. Lorenzo interesowało tylko opłacone wcześniej zaopatrzenie dla szkoły. Kilka drewnianych cyrkli i linijek tablicowych przywieźli luzem. Dodali mały pakuneczek z kredą. Lorenzo pokwitował szyprowi odbiór. Kredę odpakował przy nich. Sprawdził ją na drewnie linijki. Skrzywił się: znowu przywieźli zbyt twardą, szarawą, która będzie rysować tablicę.

„Jak zwykle przysłali byle co", burknął pod nosem. „Wszystko co wartościowsze nie oddala się zbyt od Malamocco".

Mimo że Orefine była siedzibą samego podesty, obecnie nie mieszkało tu wielu ludzi. Jeden nauczyciel, jeden U dottore, stary malarz Bócline, który za grosze uwieczniał pary młode, a dla własnej przyjemności malował pejzaże, widoki Orefine czy martwe natury, które potem wymieniał za rybę, chleb, wino czy warzywa, oraz jeden rzeźbiarz, który z braku zamówień tylko zdobił nagrobki. Bócline żartował, że mógłby malować glinką zbieraną z drogi, bo ściany piętrowych domków na Orefine tynkowano w kolorze żółtej lub czerwonej ochry. Domki nauczyciela, lekarza, malarza, a także starego rzeźbiarza Bassagno wyróżniały się balkonikami. Niektórzy mówili z przekąsem, że balkoniki zbudowano po to, by właściciele zawsze mogli widzieć pałacyk podesty. Z balkonu Lorenzo widać było lagunę i spory odcinek Canale Grande, jednakże rezydencję podesty zasłaniał dach. Mónica lubiła w wolnych chwilach gapić się w dal lub wypatrywać męża wracającego swoją barką ze szkoły i balkonu nie unikała. Odziana w szkarłatną suknię, stojąc na tarasie, przyciągała wzrok żeglujących kanałem. Zdarzało się, że zaśpiewał do niej któryś z gondolierów transportujących dostojnika. Piękna kobieta jak magnes przyciągała uwagę. Kiedyś namawiała męża, by Bócline ją namalował. „On ciągle maluje dachy Orefine. Mógłby mnie utrwalić, zanim zestarzeję się i zbrzydnę", powiedziała. „Może nie ma szkarłatnej farby, żeby oddać barwę twojej sukni", odpowiedział Lorenzo. „Sam mówił, że używa tylko ochry zmiecionej z drogi. A może zapomniał, jak się maluje inne motywy", dodał. Jednak w tajemnicy przed żoną odkładał pieniądze na jej pełnowymiarowy portret. Duży olej musiał sporo kosztować. Lorenzo słabo znał starego, samotnego malarza.

III.

Całe Orefine chorowało. Wszyscy kichali, gorączkowali, kości bolały. Objawy były na ogół bardzo podobne, chociaż niektórzy wstawali z łóżek już po trzech dniach, inni leżeli ponad tydzień. Szynkarz Ipólito często krwawił z nosa, mówiono, że gdy mocno kaszle, krople krwi ciekną nawet z kącików jego oczu. Il dottore miał wiele roboty, chodził od domu do domu. Jego zdaniem to załoga zaopatrzeniowego mercatu przywlokła grypę na wysepkę. Zwykle jesienne infekcje omijały małą społeczność, ta więc srożyła się szczególnie. „To tylko grypa", powtarzał sobie Michele, chociaż życie na Orefine właściwie ustało z powodu choroby.

Lekarz najbardziej obawiał się o oberżystę, poświęcał mu najwięcej czasu. „Na Orefine umiera zwykle jedna osoba na miesiąc", myślał, „ale przecież nie musi to być regułą". Lubił starego Ipólito, nie chciał, by to akurat on wypełnił tę statystykę.

Mónica opiekowała się mężem. Lorenzo zaraził się jako jeden z pierwszych. „Kichający bęcwał", powtarzał w gorączce o nieznanym marynarzu, który nawet nie przypuszczał, w ilu domach nań złorzeczono. Żona jako jedna z nielicznych opierała się epidemii. Spędzała przy Lorenzo godziny, kiedy gorączkował, i karmiła go, gdy już zaczął zdrowieć.

Wkrótce już wszyscy wracali do zdrowia, nawet starego Ipólito przestały dręczyć krwawienia. Miał dość siły, by na małym taboreciku przesiadywać przed swoją gospodą. Teraz grypie ulegli ostatni, ci najsilniejsi, których organizmy broniły się najdłużej. Wśród nich Mónica.

Opieka nad chorą żoną sprawiała Lorenzo przyjemność. Parzył herbatę, podawał leki, jedynie gotowanie straciło na różnorodności, bo codziennie była pasta. Zresztą Mónica nie jadła prawie wcale, najwyżej rosołek przyniesiony z oberży starego Ipólito. Bardzo gorączkowała, chwilami nie poznawała Lorenzo.

Wreszcie jej stan zaczął się poprawiać.

Lorenzo podsadził ją wyżej, by nie polała się rosołem.

– Trudno było się z tobą porozumieć, taką miałaś gorączkę – powiedział.

– Ty też tak gorączkowałeś, aż obawiałam się o twoje życie. Michele radził nawet przenieść cię do zimnej wody, ale udało się tego uniknąć. – Zaraz jednak srebrzyste chochliki zatańczyły w jej ciemnych oczach. – Zresztą czasem trudno jest się z tobą dogadać, nawet jak nie masz gorączki…

Mónica zdrowiała, jednak była jeszcze bardzo słaba. Lorenzo wynosił ją na balkon, bo mówiła, że w mrocznym pokoju brakuje jej powietrza do oddychania.

Życie na wyspie wracało w zwykłe koleiny. W najbliższy poniedziałek planowano wznowić zajęcia w szkole. A już dziś w zapadającym mroku zajaśniały w dali latarnie dwóch łodzi, które wypłynęły na nocny połów. Mónica, wygodnie rozparta w fotelu wystawionym na balkon, wpatrywała się w maleńkie, świetliste ziarenka pod mrocznym horyzontem.

– Ależ goni, jakby chciało pognać za tymi rybakami – powiedziała, kładąc bladą dłoń na piersi.

– Co…?

– No, serce. Wali, jakby chciało się urwać.

Spojrzał na nią.

Mówiła spokojnie. Nie było powodów do obaw.

– Już przechodzi – powiedziała po chwili. – Domyśliło się, że za rybakami nie pobiegnie. Zresztą po co? Przecież pobiegło za nauczycielem… – Uśmiechnęła się.

IV.

Tej nocy Lorenzo nie spał. Mónica gasła w oczach. Była zbyt słaba, nawet żeby się podnieść na poduszce. Dłonie i stopy miała zimne, jednak znowu czoło zapłonęło od gorączki. Serce biło jak oszalałe: zrywami, nierówno. Ciężko dyszała. A chwilami w ogóle nie mogła złapać tchu.

Lorenzo chciał pójść po lekarza, jednak żona zapowiedziała, że nie zastanie jej żywej po powrocie. Nie uwierzył, ale nie chciał irytować chorej.

Najbliższym sąsiadem był bogaty Camilo Gianni. Człowiek opryskliwy i nieprzyjemny, okazujący nauczycielowi wyższość i niechęć. Lorenzo przemógł się i poszedł pod jego drzwi. Nikt nie odpowiedział na stukanie do bramy, jednak rzucając kamykami w okno na piętrze, Lorenzo zbudził gospodarza. Nieoczekiwanie Camilo, niemal bez słowa, wysłuchał jego prośby. Zebrał się i poszedł po lekarza.

Michele przyszedł po godzinie. Nie znał dolegliwości Moniki. Pierwszy raz widział takie następstwa mało groźnej choroby. Zaordynował coś na obniżenie gorączki i leki uspokajające na trzepoczące serce. Przysiadł na zydlu i z niepokojem przypatrywał się leżącej.

– I co? – Lorenzo zauważył, że lekarz nie zbliża się do wyjścia, jakby nie chciał, by zapytano go o prognozę.

– Trzeba czekać, czas będzie działał – powiedział Michele. – Ja tu jestem bezradny.

– Kiedy? Do rana? – Lorenzo nadal nie rozumiał sytuacji.

– Może tylko do rana, może nieco dłużej.

Usiadł przy łóżku Moniki, ujmując jej dłoń. Leżąca zaraz zapadła w pełen majaków półsen, czasem cicho bredziła.

Nad ranem gorączka spadła, ale nie był to przełom. Chora spociła się cała. Serce trzepotało konwulsyjnie, leki podawane przez Michele nie pomagały. Lorenzo zwilżał nimi wargi nieprzytomnej, by się nie zadławiła. Uważał, że w taki sposób są przyjmowane.

Mónica uspokajała się, oddychała coraz wolniej i słabiej, ruszała się coraz mniej. Lorenzo siedział, trzymając w dłoni chłodną dłoń żony. Chmurny Michele czuwał z nim, z rzadka podnosił się z fotela, by zmierzyć puls pacjentki.

– Dosyć, Lorenzo – powiedział wreszcie zrezygnowany.

– Mónica nie żyje. – Lekko palcami opuścił jej powieki.

– Co…? – Lorenzo podniósł na niego nieobecny wzrok.

– Choroba zabiła twoją żonę. Nie mogłem jej pomóc. Na Orefine nikt nie mógł jej pomóc.

– Ale jakże…? Mónica? Ona…? – Lorenzo patrzył, jakby nie zrozumiał słów lekarza.

Stary pokiwał głową. – Nic tu po mnie. Nie pomogłem – powiedział. Wyszedł z izby, zostawiając wdowca samego.

Po drodze Michele zajrzał do podestii. Trzeba przecież było pomóc samotnemu nauczycielowi. Ktoś musiał przygotować pochówek.

Lekarz sam nie potrafił oswoić się z tą wiadomością. Zaczął gadać do siebie: – Myślałem, że tego miesiąca w Orefine umrze więcej osób, ale że umrze właśnie ta piękna kobieta? – Pokręcił głową. – Młoda, silna, która tylko raz rodziła?

Odszedł zgarbiony.

V.

Lorenzo żył jak we śnie. Śmierć żony nadeszła tak nagle, że sprawiała wrażenie koszmarnego majaku, nie rzeczywistości. Nawet pogrzeb wydał się odrealniony. Żałobna, świeżo pomalowana gondola podestii wywiozła ciało Moniki na San Tomaso, małą niezamieszkaną wysepkę, zwaną też Cimetiere, a inni żałobnicy towarzyszyli jej na swoich łódkach. Lorenzo wiosłował, stojąc na swojej barce, zaraz za skrytą za czarnym woalem trumną, ustawioną na żałobnej gondoli. Patrzył na orszak jak na barwny spektakl, nie jak na coś rzeczywistego.

Stypę za żonę ii grammatico zorganizowała podestia, więc i to nie dotknęło go zbyt boleśnie swoją realnością.

Ból przyszedł dopiero wraz z codzienną pustką, kiedy zabrakło mu powiernika, przyjaciela, kogoś, z kim dzielił się wszystkimi sprawami, czyjej rady słuchał w kłopotach. Każdy kolejny dzień coraz mocniej uświadamiał nieodwracalność tego, co zaszło za szybko.

Próbował zająć się pracą w czasie zbyt krótkich godzin zajęć lekcyjnych. Gdy twardą kredą rysował na tablicy kreski, każda z nich wyglądała jak piszczel, no, może te grubsze jak kości udowe rozpoczęte i zakończone główkami, gdyż chwila namysłu przed i po linii owocowała wygniecioną kropką. Kreślone twardą kredą linie nie chciały układać się w koła czy prostokąty, ale jak ułamki kości raniły czarną gładź tablicy.

Uczniowie jakby stępieli. Nie odpowiadali na zadawane pytania, nie wyrywali się do odpowiedzi. A może po prostu nie rozumieli pytań wymruczanych pod nosem przez przygnębionego nauczyciela?

Za to na przerwach nie kryli się z grą w kulki. Ci, co nie grali, palili papierosy za szkołą, a najbardziej bezczelni ośmielali się kończyć papierosy, wracając z przerwy na lekcję. Zresztą Lorenzo nie utrudniał im tego. Zdarzało się, że widział palących uczniów, ale nie reagował, przestało mu to przeszkadzać.

Kiedy cicho i niezdarnie, odwrócony do tablicy, próbował coś wyjaśniać, dwaj najwięksi utrapieńcy, smagłolicy Rugiero oraz jego najlepszy kumpel, chorobliwie nadpobudliwy, wychudły, jasnowłosy Stoiano, wstawali w ostatnich ławkach i przedrzeźniali nauczyciela.

„Ma tak mały mózg, że nie wystarcza, by kontrolować ruchy osobnika", zamiast karcić krzykiem, myślał Lorenzo, gdy przypadkiem zauważył popisy cyrkowe łobuza. Rzeczywiście Stoiano wyróżniał się małą głową.

Z czasem jeszcze się pogorszyło – Lorenzo zaczął zaglądać do kieliszka. Zobojętniały i bezsilny U grammatico coraz gorzej radził sobie z codziennymi obowiązkami, coraz więcej czasu spędzał w oberży Ipólito.

Kiedyś, gdy poprosił o następny kieliszek grappy, Ipólito pokręcił głową, przetarł blat i powiedział:

– Za często tu przychodzisz. U grammatico nie powinien tak się załamywać.

– A ty sam poradziłbyś sobie z taką stratą?

– Od piętnastu lat jestem sam.

– Potrafiłbyś mi pomóc?

– Ja nie, ale może malarz.

– Bócline?

– Tu nie ma innego malarza – rzucił Ipólito. Sprawił tym nauczycielowi nieoczekiwaną przykrość: Mónica też dobrze malowała.

VI.

Drzwi do domu malarza były uchylone. Lorenzo zajrzał do pracowni. Bócline kładł ochrowy laserunek na malowane fale Canale Grande, w których odbijał się rząd żółtych domków Orefine, a z boku widać było dziób mieszkalnej łodzi samotnego Beppino Corelli, zwieńczony charakterystyczną figurą galionową przedstawiającą Obfitość. Malarz nie przerwał pracy, dopiero gdy równomiernie pokrył przejrzystą farbą wybrany fragment, wytarł dłoń w fartuch i podał rękę Lorenzo. Wyszli na słońce. Usiedli na ławce przed domem.

– Domyślam się, po co przyszedłeś – powiedział. – Ipólito powiedział ci o Wyspie Umarłych?

– Nie. Ipólito powiedział tylko, że malarz może mi pomóc.

– Nie wiem, czy potrafię. – Spojrzał badawczo na Lorenzo. – Nie wiem, czy skruszę twój sceptycyzm.

– Tak?

– Daleko na południowy zachód od Orefine, na lagunie, jest Wyspa Umarłych. Może tam spotkasz swoją Monikę.

– Żartujesz? Każdy zna Cimetiere. Przecież wiem, że tam złożyli jej ciało. Zresztą Cimetiere jest na północ od Orefine.

– Mówię o zupełnie innej wyspie. Kiedyś przypadkiem dopłynąłem do Wyspy Umarłych.

– Byłeś na niej?

– Nie miałem odwagi wysiąść z łodzi.

– Jak ją rozpoznać? – Lorenzo dalej nie wierzył w słowa malarza, chociaż niosły nadzieję. Szukał w nich sprzeczności.

– Wyspa Umarłych jest cała otoczona murem z białego kamienia. Duże, równe kawałki. Z rzadka umacniają mur płaskie pilastry. Muru nie zdołasz sforsować. Jest jednak brama, ale kiedy ja tam przypłynąłem, stał w niej strażnik. Czarna postać, chyba miał skrzydła.

– Nic zza tych murów nie widać?

– A widać, widać. Wysokie cyprysy, mroczne, strzeliste.

Od wschodu zbliżała się wypiętrzona, biała chmura. Z dołu całkiem ciemniała, niosąc tam jednak nieco jaśniejszych, szarych kłębów, a jeszcze niżej ciemniejszym szarym oparem łączyła się z ziemią. Obaj obserwowali narastanie burzowego krzaka czy grzyba, który swoimi gałęziami coraz dalej sięgał na nieboskłonie. W miejscu jakby głównego pnia była już tylko jednolita, mroczna ściana, szare nitki. Te jednak na ogół nie sięgały ziemi, a niektóre z nich odchylały się od pionu.

– Chodźmy do mojej chaty, bo tutaj nam doleje – powiedział Bócline. – Pokażę ci Wyspę Umarłych.

Lorenzo bystro spojrzał na niego.

– No, maluję jabłka czy pomidory, mogłem też namalować to, co wtedy zobaczyłem.

– Nigdy mi o tym nie mówiłeś.

– To nie są obrazy do pokazywania. Niewielu o nich mówiłem, jeszcze mniej uwierzyło. Tak rozpaczasz po żonie, więc dla ciebie zrobię wyjątek.

Obrazy Bócline przedstawiały ten sam motyw: wysoki kamienny mur, strzelające w górę jeszcze wyższe cyprysy, morze spokojne, a widok jakby wyłaniający się z mgły. Na jednym z obrazów mgły nie było, rysowała się wyraźnie brama, w której stała skrzydlata mroczna postać, trzymająca przed sobą światełko.

– Piękne te obrazy.

– Ona tam teraz jest.

– Kto?

– Mónica, twoja żona.

– Na tej wyspie?

– Tak mówią. Każdy trafi na Wyspę Umarłych.

– Przecież pochowali ją na San Tomaso. Ja nawet zamawiałem nagrobek.

– Ale na Wyspie Umarłych możesz ją spotkać, rozmawiać z nią.

– Ktoś tam dopłynął i odnalazł bliską osobę?

– Nikt mi znany. Ja dotarłem najbliżej.

– Jak ją odnaleźć?

– Trzeba popłynąć daleko na południowy zachód, aż poza Bocca del Babón.

VII.

Wieczorem Lorenzo przygotowywał swoją łódź. Nie pływał tak często jak rybacy, więc wyszedł z wprawy. W malutkiej marinie kołysały się dziesiątki łodzi, tylko nabrzeże kutrów było puste pod wieczór. Mieszkańcy, jeśli tylko nie używali swoich łodzi codziennie, cumowali w marinie. Pale cumownicze, paline, w kanałach Orefine były własnością podestii i za ich używanie w nocy należała się opłata wprowadzona przez Massimo. Dzięki temu podatkowi podesta chciał uniknąć zatłoczenia ciasnych kanałów. Nauczyciela stać było na tę opłatę, jednak zwykł był chodzić do szkoły. Lubił te spacery po bruku lub przez maleńkie mostki. Spacer pozwalał uporządkować myśli, przygotować lekcje. Obecnie przestało mu to sprawiać radość, spacerowanie straciło sens, jak cała jego egzystencja.

Obok łodzi Lorenzo cumowała pedantycznie zadbana barka Pantalazziego, a zaraz obok, zdobiona błyszczącymi mosiężnymi okuciami, barwna łódź zamożnego Camilo Gianni. Może równie źle jak barka Lorenzo wyglądała tylko łódź szkutnika Battacciego. Woda była spokojna, zachodzące słońce odbijało wszystkie łodzie jak w lustrze. Wyglądało to tak, jakby cumowały tu dwie floty: ta zwyczajna, z Orefine i ta druga, widmowa, z masztami ku dołowi, a nieco zwichrowana powiewem. „Może na Wyspę Umarłych dopłynąłbym którąś z tych odwrotnych łodzi?", pomyślał Lorenzo.

Załadował swoje pakunki i zeskoczył na pokład. Bócline popłynął wtedy w noc, w marną pogodę, Bocca del Babón osiągając nad ranem. Powiedział też, że Wyspy Umarłych i tak nie da się odnaleźć, kiedy nie ma mgły. Lorenzo zamierzał pożeglować dokładnie tak, jak kiedyś Bócline. Dzisiejszy wieczór był świetlisty, rzadkie pasma chmur snuły się tylko nad horyzontem, jednak mgła często nadchodziła nad lagunę, po takich zachodach słońca też.

Cuma trzeszczała, a łódź leniwie kiwała się w takt, gdy Lorenzo ładował na nią zapasy. Wreszcie zebrał cumę z pachołka i mocno odepchnął łódź od nabrzeża. Założył wiosło w wysoką dulkę i, stojąc, krótkimi pchnięciami al gusto veneto manewrował łodzią po marinie. Gdy barka opuściła malutką zatoczkę, podniósł nowy, niedawno uszyty przez Monikę żagiel, ale dopiero gdy barka wypłynęła za ostrogę Signale, wypełnił go wiatr.

Płynął stale na południowy zachód, nawigując według gwiazd. Na rufie łodzi płonęła latarenka. Przez jakiś czas w oddali jaśniały znaki innych łodzi – rybaków na nocnym połowie, później znalazł się w zupełnej ciemności. Wiatr osłabł tak bardzo, że Lorenzo wrócił do wiosłowania. Nad ranem otoczyła go gęsta mgła. Nie było już całkiem ciemno, a mgła tylko ciemnoszara. Znajdował się daleko poza Bocca del Babón.

Jeszcze później jednolita powłoka mgieł zaczęła rozrywać się w pasma. W jednym z takich przejaśnień dostrzegł odległe światełko. Powiosłował w jego kierunku. Wolno, miarowo, za każdym sztychem naciskając na wiosło tak dalece, że wychylał się na nim poza granicę upadku.

Światełko przybliżało się. Blady przedświt ujawnił kamienny mur oraz bramę. Z muru częściowo wyłaniały się skrzydlate posągi: w większości kościotrupy, choć też anioły o rozpostartych skrzydłach, a między nimi wiele płaskorzeźb skrzydlatych czaszek. Blask padał od bramy wspartej na dwóch kariatydach, nagich, a jedynie osłoniętych chustami z rzadko tkanego woalu, narzuconymi na głowę i sięgającymi niżej kolan. Znad portyku wychylała się postać muskularnego mężczyzny rozpościerającego ramiona, ale zwieszającego głowę tak, by nie patrzeć na wchodzących. Bramę zaś zastawiała sobą mroczna postać o nietoperzych skrzydłach. Widoczne z dala światło padało z jej piersi.

W pierwszym odruchu Lorenzo odpłynął od bramy, pożeglował wzdłuż muru. Dzień już nastał, chociaż mgła nie podniosła się znad wody, a ciężkie chmury sprawiały, że wszystko tonęło w półmroku. Płynął wzdłuż brzegu Wyspy Umarłych. W szczelinach muru wyrosły zielone mchy, granica wody obrosła wodorostami, ale zawilgocenie sięgało znacznie wyżej. Znad muru, na ogół pozębionego w blanki, sterczał pióropusz cyprysów. Mroczne te gałęzie, niemal czarne. Pilastrów malowanych przez Bócline nie dostrzegł. W zamian były te wyrastające z muru pół-hermy, półkariatydy. Z woalami na twarzy lub skrywające twarze w dłoniach, czy chociaż osłaniające je dłonią. To znów z muru wyłaniali się aniołowie atlanci, czy ci drudzy o nietoperzych skrzydłach. Wszędzie wiły się skrzydlate węże, zwykłe węże, szkielety węży – niektóre z nich miały ludzkie głowy albo czaszki. Były też szkielety aniołów jako atlantów wspierających kamienny mur, a także szkielety tych drugich o nietoperzych skrzydłach. Trudno było odróżnić, który z nich miał kiedyś skrzydła orle, a który nietoperze. Jedne miały rogi na czaszce, inne stopy zakończone kopytami. I jedni, i drudzy, i skrzydlate kariatydy, i atlanci, zgodnie upiększając płaszczyznę muru, gromadzili się tu, bezbłędnie oddani dłutem nieznanego mistrza.

Lorenzo wolno, miarowo wiosłował wzdłuż brzegu mrocznej wyspy. Wahał się: Bócline przecież kiedyś stąd zawrócił. Z drugiej strony, on ujrzał mniej niż teraz Lorenzo. A ten widok był piękny i dziwny, nie przerażający. „Przecież nie po to tu przypłynąłem, by teraz rezygnować. Jeśli ona tam jest, chcę ją spotkać", pomyślał.

Mocniej napierając na wiosło, zawrócił, a wreszcie odnalazł bramę, chociaż wydało mu się, że postaci okalające portal teraz stały skamieniałe w nieco innych pozach.

VIII.

Tym razem wolno zbliżał się do bramy, chociaż gdyby go zaatakowano i tak nie zdążyłby uciec. Łódź lekko sunęła sama przed siebie. Woda miarowo uderzała o wynurzające się z toni kamienne stopnie. Ciemna postać zdawała się zerkać w stronę Lorenzo. Światło dochodziło jakby z wnętrza jej piersi.

„Posąg-latarnia czy co…?", pomyślał. „Przecież on ogląda się za mną".

Dostrzegł kamienny pachołek cumowniczy. „Komu chciało się rzeźbić coś takiego?"

Lorenzo zacumował łódź i zszedł na ląd.

Wspiął się po kilku śliskich stopniach, z których jeden kiwał się, obluzowany. Zatrzymał się obok czarnej postaci. Trzymetrowy gigant zaplótł ręce na piersi i chmurnie zerkał na przybysza. W milczeniu otulił się czarnymi skrzydłami.

– Mogę tu wejść? – spytał Lorenzo.

Odpowiedzi nie było.

Zrobił kilka kroków, bacznie obserwując strażnika.

Nadal brak reakcji.

Ominął go więc. Za bramą ciągnęła się aleja brukowana płytami białego wapienia, obsadzona po bokach imponująco wysokimi, ciemnymi cyprysami. W cieniu drzew widać było małe domki z białego kamienia. Uderzała cisza. Brakowało ćwierkotu cykad. Zostawił za plecami strażnika, poszedł dalej alejką.

„Kogo rozpytać o Monikę, skoro tamten nie gada?"

Z początku wydało mu się, że jest tu pusto, jednak wkrótce dostrzegł ludzi. Było ich tu wielu. Jedni przechadzali się, inni siedzieli na schodach przed domostwami, jeszcze inni – widoczni przez małe okienka – wykonywali zwykłe czynności gospodarskie: to myli naczynia, to zamiatali. Nie rzucali się w oczy, może dlatego, że byli ciemno odziani. To miejsce nie różniło się wiele od zwyczajnej wioski. Może nieco brakowało gwaru rozmów, ale czy zawsze musi panować hałas?

„Czyja ich zrozumiem?" zatroskał się.

Sytuacja rozwiązała się sama. Podeszła do niego odziana na czarno dziewczyna, w mocnym jaskrawym makijażu. Była młoda i ładna, a jej czarna bluzka rozcięta bardzo głębokim dekoltem.

– Ty nie jesteś stąd – zwróciła się do niego. – Nie mylę się, prawda? – Błysnęła białkami dużych, ciemnych oczu.

– Jestem z najdalszej wyspy na lagunie, z Orefine.

– Nigdy tam nie byłam. – Uśmiechnęła się i spojrzała wyczekująco.

– Chciałbym tu spotkać moją żonę.

– Jak ma na imię?

– Mónica.

– Tu jej nie ma. – Pokręciła głową. – Znałabym ją.

– Jak to nie ma…?! Przecież ona jest na… – urwał, ponieważ nieznajoma położyła palec na wargach.

– Tak, ale trafiłeś do innej bramy.

– Popłyń ze mną. Wskażesz mi tę właściwą.

– Nie mogę. Muszę tu odszukać moje serce.

Nie krył zdumienia, więc nieznajoma rozsunęła całkiem dekolt, odsłaniając bladą skórę i piersi o uszminkowanych na czerwono koniuszkach.

– Widzisz? – spytała.

– Tak. Jesteś piękną kobietą.

– Ach, nie to… – zniecierpliwiła się i palcami rozsunęła skórę na mostku. Odsłoniła się podłużna, sinoczerwona rana, sięgająca w głąb jej ciała. Nie krwawiła. – Ja myślałam, że to zabawa, a oni wyrwali mi serce.

Nie odezwał się. Zatkało go.

– Chyba nie powinnam odejść, póki go nie odnajdę – powiedziała. – Znajdę ich i niech wtedy mają odwagę spojrzeć mi w oczy.

– Skrzywdzili cię.

– No, pewnie. – Dziewczyna wyciągnęła papierosy. – Zapalisz?

– Nie, dzięki. Na naszej wysepce pali tylko stary Guido i malarz Bócline. Jeszcze dwóch uczniów i straganiarz Beppino. Nikt więcej.

– Pewnie najgorsi uczniowie?

Skinął głową.

Nieznajoma zapaliła sama, głęboko zaciągając się. Kłęby dymu zaczęły wydobywać się z rany na jej piersi. Lorenzo skrzywił się.

– Przepraszam, nie chciałam cię zniesmaczyć. – Nieznajoma ściągnęła z powrotem bluzkę na piersi, przy okazji zaciskając ranę, by nie dymiła. Wyglądała miło i sympatycznie: zgrabna, ciemnowłosa, może trochę za chuda. Jej okaleczenie wzbudzało współczucie.

– Dlaczego tutaj nie rozmawiacie ze sobą?

– A o co mielibyśmy się nawzajem pytać? Przecież wszystko wiadomo.

– Jak powinienem żeglować, żeby trafić na właściwą bramę?

– Nie wiem. Płyń wokoło, to jej nie przegapisz. Może jest naprzeciw tej. Idź już, bo Strażnik może robić ci trudności.

Lorenzo spojrzał niepewnie na mrocznego giganta zerkającego przez ramię w jego stronę. Tamten nie mógł się obrócić, musiał przecież wskazywać drogę swym światłem.

– Jak masz na imię?

– Giulia.

– Znajdź swoje serce.

Giulia pokiwała głową i odeszła, ale obejrzała się jeszcze raz z większej oddali.

Gdy Lorenzo go mijał, strażnik odwrócił się za nim, bacznie obserwując nauczyciela, jednak pozwolił mu opuścić wyspę.

„On stale się każdemu przygląda", pomyślał Lorenzo, odcumowując barkę.

IX.

Dalej płynął już spokojniej: skoro przez tę bramę go wpuścili, inne też nie sprawią trudności. Gdyby był jeszcze spokojniejszy, podziwiałby piękno tęsknych postaci zdobiących mur Wyspy Umarłych.

Podpływał do kilku kolejnych bram. Spotkał Strażnika Kamiennego, Brązowego i Srebrzystego. Skrzydła ich były dziwne: przypominały ażurowe wachlarze, to opalizujące muszle cięte w pasma jakby piór, to znowu poruszające się na wietrze smugi koloru. Za bramami znajdował spokojne aleje wykładane wapieniem, cieniste cyprysy i wszędzie małe kamienne domki, niektóre kryte płytami łupka. Nikt nie znał tu kobiety o imieniu Mónica, która ostatnio przybyła z Orefine.

Dotarł wreszcie do bramy pilnowanej przez Strażnika całego w piórach. Skrzydła, ramiona, korpus i nogi miał szczelnie pokryte piórami, chociaż te na skrzydłach były najdłuższe, na kończynach krótsze, zaś te na ciele i twarzy przypominały puch. Kariatyda z brązu, całkiem naga, dziwnie pochylona, zaplatała dłonie za plecami, jakby zginała się pod ciężarem portyku, a jej sąsiadka z prawej siedziała, plecami oparta o portyk, jakby dźwiganie kamienia zmęczyło ją i teraz przez chwilę sobie odpoczywała. Kamienny pachoł cumowniczy był tu kanelowany, jak przerobiony z kolumny. Lorenzo oplótł cumę. „Żeby tylko kanelur nie pociął włókien", pomyślał.

Schody były bardzo śliskie, bo wodorosty wspinały się po nich wyjątkowo chętnie i zaszły wyżej niż zwykle. Stopnie rozdzieliły się wskutek ich działalności i wszystkie kiwały się, zmuszając do uwagi. Strażnik spojrzał, ale nie odwrócił się. Poprawił tylko pióra na piersi, lekko je rozgarniając, żeby światło było lepiej widoczne.

Stała zaraz za bramą, czekając na niego. Włosy splotła w gruby, czarny warkocz. Patrzyła na niego poważnie, a wyglądała, jakby rozstali się przed chwilą.

– Mónica! – Ruszył ku niej, chcąc wziąć ją w ramiona.

– Nie! Tego nam nie wolno – powiedziała, odsuwając się. – Wiesz, gdzie jesteśmy.

Była odziana w swoją ulubioną ciemnoszkarłatną sukienkę, w której ją pochowali. Oboje lubili ten kolor.

– Czekałaś na mnie?

– Tak. Mówili, że mnie szukasz. Zresztą nie miałam wątpliwości, że popłyniesz tu za mną.

– Nie zmieniłaś się.

– Mylisz się. To tylko z zewnątrz tak wygląda. Zmieniłam się bardzo. A ty wyglądasz bardzo źle. Masz cienie pod oczyma.

– No, wiesz… Płynąłem całą noc. Ty jesteś cieniem, że nie wolno cię dotknąć?

– Nie. Ale jednocześnie moje ciało leży w ziemi na San Tomaso. Nie możemy się dotykać.

Widocznie wyglądał na nieprzekonanego, bo Mónica zerwała źdźbło trawy i mu podała. – Weź ją, nie dotykając mojej dłoni.

„Zwykła trawa", pomyślał.

– Pozostaniesz tu na zawsze?

– Nie, ale może na dłużej. Ty natomiast powinieneś już wracać. Zbyt długo stąpasz po tej wyspie. Wam tego nie wolno.

– Tu jest tak cicho u ciebie. Brakuje mi ćwierkania cykad w tych cyprysach.

– One tu milkną. Założyli im kiedyś szkołę ćwierkaczą, ale nie pomogło.

Chciał spytać ją o tyle jeszcze rzeczy, o rodziców, o małą Domenicę, która umarła rok temu. Mónica jednak nalegała, by już odpłynął.

– Czy wolno mi przypłynąć tu jeszcze raz? – odważył się spytać.

– To zależy od ciebie. Próbuj.

– Którędy mam płynąć, żeby wrócić na Orefine?

– Płyń przed siebie. Trafisz. Mgła cię zaprowadzi.

X.

Miało się pod wieczór, Wyspa Umarłych tonęła w czerwonym świetle rzucanym przez ostatnie promienie zachodzącego słońca. Wydawało mu się, że zza opierzonych ramion Strażnika dostrzega gibką sylwetkę Moniki.

Słońce szybko zniknęło za horyzontem, wiatr ustał i nadeszła znajoma mgła. Lorenzo zrzucił żagiel. Trzeba wrócić do wiosłowania, przynajmniej nie uśnie. Spokojnie, równo, naciskając całym ciężarem ciała na drzewce wiosła, pchnięcie za pchnięciem. Na wszelki wypadek na rufie zapalił latarnię.

Po, wydawałoby się, nieskończenie długim czasie mgła zaczęła rzednąć. Noc też jakby zmierzała ku końcowi. Może już minął Bocca del Babón?

Cisza usypiała. Trzeba było zmuszać się do wiosłowania. Sen niepostrzeżenie wplątywał się w rzeczywistość. Chwilami wydawało mu się, że na dziobie łodzi przysiadła Mónica, a on ją właśnie wywiódł z Wyspy Umarłych. Gdy budził się, szkarłatna plama jej sukni znikała. Dwie nieprzespane noce mściły się teraz umykającą świadomością. Aby przepłoszyć sen, postawił żagiel. Nieoczekiwanie łatwo płótno nabrało wiatru. Lorenzo przestał wiosłować. Teraz mógł przemywać twarz wodą nabraną garścią, by nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Z ulgą dostrzegł pierwsze światełka rybaków na nocnym połowie.

W Orefine przywitali go jak zjawę.

Sklarował łódź, przerzucił bagaż i zeskoczył na nabrzeże. Kilka osób otoczyło go kręgiem, jakby na niego czekali. Ktoś musiał zauważyć jego przybycie i ściągnąć ich wszystkich do mariny.

Wreszcie jakieś małe dziecko, chyba rezolutny pierwszoklasista Gino, odważył się go dotknąć paluszkiem i zaraz uciekł.

Il grammatico jest żywy, żywy! – zawołał chłopiec. – To nie umarły, chociaż taki blady, aż przezroczysty!

Lorenzo zarzucił na plecy tłumoczek ze swoimi rzeczami. Skierował się do domu, a kilka osób poszło w ślad za nim.

Gdy jednak nic się nie działo – przybysz nie znikał, szedł normalnie, nawet się nie zataczał – widzowie stracili zainteresowanie i jeden po drugim rozeszli się.

Dzisiejsze lekcje zostały odwołane. Trzeba w domu przygotować jakąś strawę. W oberży nie skończy się tylko na posiłku. Nic go nie cieszyło, ruszał się wolno, ospale. Rozpakowując swoje rzeczy, zauważył, że barwa skóry jego ramion rzeczywiście uległa zmianie – stała się ołowiście blada, jakby ciało pod nią było bezkrwiste. Całkiem podobnie jak skóra tej nieszczęsnej Giulii, której wydarli serce. W lustrze zobaczył upiora: włosy skłębione, rozczochrane, polepione, oczy czerwone, a podkrążone niemal na czarno. I ten przerażający kolor skóry.

Któż może tu służyć radą? Wybrał się do starego malarza.

Bócline wybałuszył oczy. – Och! – westchnął.

– Namalujesz mnie? – Lorenzo spróbował się uśmiechnąć.

– Byłeś tam, czy sam umarłeś?

– Przestań. Widziałem w lustrze swój wygląd. Widocznie tak się robi od chodzenia po Wyspie Umarłych.

– Odważyłeś się tam zacumować?

– Ze cztery razy, zanim znalazłem właściwą bramę.

– Spotkałeś żonę?

– Mónica czekała na mnie. Oni tam jakoś dowiadują się, że będą odwiedziny.

– Jak wygląda? Zmieniła się?

– Lepiej niż ja teraz. Była w tej samej sukience, co na pogrzebie. Może trochę pobladła. Inni wyglądają gorzej.

– Chcesz dla sprawdzenia ekshumować jej ciało?

– Nie zniósłbym tego.

– Jak ta wyspa wygląda?

– Jest piękniejsza, niż ją malowałeś. Nie ma pilastrów wzmacniających mur, ale jest wiele pięknych rzeźb czy płaskorzeźb. Opowiem ci jutro, jak się prześpię.

– Snu ci teraz trzeba. Ja przespałem potem prawie dwadzieścia godzin, a tylko się zbliżyłem. Wyśpisz się, to opowiesz mi dokładniej. Namaluję Wyspę Umarłych według twoich słów.

XI.

Dzień później Lorenzo popłynął na Cimetiere. Jedynym zabudowaniem tutaj był maleńki, rozsypujący się kościółek o odpadającym tynku. Prosta bryła z apsydą, pochylona dzwonniczka z samotnym dzwonem na wietrze. W środku kilka ławek w jednym rzędzie, grotka dla Madonny, dwa okna pokryte witrażem: z jednego promiennie uśmiechała się Santa Giustina w zieleniach i złotej aureoli, a drugie, mozaikowe, wpuszczało różnobarwne światełka. Nad ołtarzem prosty krzyż z drewnianą rzeźbą Ukrzyżowanego.

Za kościołem niewielki cmentarz, okolony murkiem z łamanego kamienia. W sam raz wysokim, by porywisty bubocco nie gasił lampek i nie rozrzucał kwiecia.

Lorenzo poszedł alejką wśród solidnych, kamiennych nagrobków, z najokazalszym wspartym na lwich nogach, wielokomorowym kamiennym pudłem przeznaczonym dla kolejnych podestów Orefine, najgodniejszych z obywateli, których godność przechodziła z ojca na syna.

„Nie wolno im leżeć w grobie obok własnych żon", pomyślał, mijając wysoką mogiłę. „A stary dobry Guido tak prosił, by zrobili dla niego wyjątek. Młody Massimo nie pozwolił na naruszenie zwyczaju".

W pobliżu najważniejszego rozmieszczono groby nauczycieli – przecież to też ktoś ważny w malutkiej społeczności. Nauczycielom pozwalano zrobić tylko la catacomba, jak innym mieszkańcom. Trumnę z Moniką przeniesiono już do nowej. Stara krypta wypełniła się w całości zbyt szybkimi zgonami w ich rodzinie i Lorenzo musiał niedawno wykosztować się na następną. Na cmentarzu było jeszcze dość miejsca. Nowa krypta znalazła miejsce obok starej.

Położył wiązankę kwiatów na mogile żony. Mónica Martelli – głosiły równe literki wykute przez Bassagno. Nie starczyło pieniędzy choćby na piccolo angelino wykutego udatnie z białego kamienia. Niekoniecznie dłuta wielkiego Saltimbassy jak srogie lwy przed schodami podestii sprowadzone aż z Malamocco. Bassagno też rzeźbił piękne, nostalgiczne anioły. „Pieniędzy zbierze się więcej, Mónica dostanie płaczącego anioła na pół szerokości nagrobka", pomyślał.

Myśli pobiegły ku jej imieniu wykutemu na płycie. „Jesteś tam jeszcze…? Schniesz na wiór, a twoja suknia zmienia się w rudy łachman?" Zmarli na maleńkim Cimetiere nie rozpadali się w brunatne szkielety, lecz obracali w brunatne mumie, o cerze niewiele ciemniejszej niż za życia.

Dołożył nową wiązankę kwiatów do poprzedniej, która zdążyła już wyschnąć. „Wokoło morze, a wszystko wysycha na Cimetiere", pomyślał.

XII.

Lorenzo nadal nie mógł odnaleźć się w pracy. Zamyślał się, patrzył w okno, a nadpobudliwcy szczypali się nawzajem albo rzucali papierkami. Dyrektor Pantalazzi zwrócił mu uwagę, że rodzice donieśli samemu podeście, jakoby Lorenzo detto il Morto opuszczał się w pracy. Powiedział grzecznie il Morto, znaczy Martwy, zamiast wprost stwierdzić, że uczniowie zwali nauczyciela Trupem, il Cadavere. Lorenzo niechętnie patrzył na oblicze dyrektora, z ust którego dolatywały słuszne zarzuty. Twarz zwierzchnika wisiała na kościach czaszki jak pranie na sznurach, pod oczyma wory, nos pogruzłowany i poznaczony makiem wągrów. Z tego oblicza niemal dało się wyczytać desperacką walkę wątroby z jeziorem kwaśnego wina i pagórkiem przypalonego, smażonego mięsa. W takt słów dyrektora podskakiwał jego mięsisty drugi podbródek. „Co to za szkoła?", pomyślał Lorenzo. „Gdy Mónica odeszła, został mu jeden nauczyciel do kierowania. Nie chciałbym wyglądać za dwadzieścia lat tak jak on".

Rozmowa z dyrektorem niewiele pomogła. Lorenzo nadal z najwyższym trudem krzesał z siebie zapał do pracy. Przynajmniej na lekcjach ucichło. Nie musiał głośno napominać – uczniowie bali się brzmienia jego bezbarwnego matowego głosu.

Wreszcie z powodu czyjegoś donosu sam podesta wezwał Lorenzo do siebie. Dostojnik za dnia nie opuszczał urzędu podestii. Podobno pracował od świtu do zmierzchu, także podczas sjesty, jednak w Orefine kpiono, że południowy upał lubi przespać w chłodnych murach, niż piec się w słońcu, płynąc do swojego pałacyku dwa kanały dalej.

Massimo był blady i otyły, przedwcześnie postarzał się. Mimo młodego wieku na skroniach rysowały się nitki siwizny, zmęczone oczy zerkały spod ciężkich powiek. Ruszał się mało, wiele pisał w świetle świec, rzadko nawet podchodząc do okna. Znaczna otyłość nie pomagała mu w pracy.

Orefine było zbyt małe, żeby zarządzał nim podesta. Zachowano ten urząd raczej dla tradycji, a Massimo uważał, że wzmożoną aktywnością uzasadni potrzebę istnienia swojej godności. Pracował więc wytrwale, chociaż od lat moroppo nie przysłał tu żadnego rewizora.

– Pan chce zrezygnować z pracy nauczyciela, signore?. - zaczął podesta. – Ten zawód od pokoleń wykonywała rodzina Martellich. Został pan sam, mnie więc trudno będzie znaleźć kogoś w zamian, a jeszcze trudniej będzie znaleźć dla pana inny zawód, bo nikt inny nie zamierza rezygnować ze swojej profesji.

– Byłem na Wyspie Umarłych i to mnie odmieniło.

– To jest wiadome, ale sprawy prywatne nie mogą rzutować na pracę w zawodzie nauczyciela. Przecież od pana zależy przyszłość tych szkrabów, signore.

– Z każdym dniem jest ze mną lepiej. Odzyskałem normalne kolory, apatia odchodzi. Wrócę do normalnego życia. Zaległości spowodowane moją nieobecnością prawie nadrobiliśmy.

– To dobrze. – Podesta pokiwał głową z ulgą. Nie był złym człowiekiem, tylko brakowało mu doświadczenia, a sytuacja, w której się obecnie znalazł, nie przydarzyła się żadnemu podeście od pokoleń. Wolał uniknąć decydowania w tej sprawie, albo przynajmniej jak najbardziej opóźnić tę chwilę.

XIII.

Lorenzo otrząsnął się z marazmu i energicznie wziął do pracy. Wkrótce wyrównał zaległości, a nawet najbardziej utrapieni uczniowie dali się wziąć w karby i przestali rozrabiać. „II Cadavere chce nas zamęczyć, zmienić w podobnych sobie", mówili. Zerkali nieprzyjaźnie, jednak postępy w nauce robili nieoczekiwanie szybkie. Nawet nieznośny Stoiano, który nie potrafił wcześniej usiedzieć spokojnie pięciu minut, teraz sam na piasku rysował trójkąty, ćwicząc lekcje z geometrii. Lorenzo pilnie liczył oszczędzone pieniądze na piccolo angelino dla Moniki, ale pochłaniał go już inny zamysł. Zamierzał oto znowu odwiedzić Wyspę Umarłych. Raz uszedł z życiem, może uda się to po raz drugi.

O swojej wyprawie nie powiedział nawet malarzowi Bócline. Jedynie uczniom obiecał dwa dni wolnego, jeśli wyprzedzą materiał. Pomyślał, że możliwość uniknięcia kontaktu z dziwnym nauczycielem zachęci wielu z nich do szybszej pracy, jednak nieoczekiwanie nie wszyscy się ucieszyli. Dodał więc, że w wolne dni mają samodzielnie ćwiczyć przerobiony materiał.

Spakował rzeczy do podróży i zaniósł je na nabrzeże prawie o zmroku, by wypłynąć niepostrzeżenie. Spotkał tam jednak starą Sihdę, która wypatrywała swojego Renato. Rybak nie wrócił parę lat temu, ale wdowa co wieczór wychodziła na nabrzeże, czekając jego powrotu. Ostatnio jednak jakby jej wiara słabła, bo coraz częściej opuszczała ten nocny posterunek.

Stara spojrzała na niego.

– Znowu płyniesz odwiedzić swoją Monikę? Nie było sensu kłamać.

– Spytaj o mojego Renato. Czy jest tam u nich.

– Dobrze.

Dzisiaj też była spokojna noc. Lorenzo wpadł w nastrój, który pamiętał z poprzedniej wyprawy – zobojętnienia, nieobecności, jakby półsnu-półjawy. Dawało to poczucie, że płynie właściwą drogą. Raz za razem napierał ciężarem ciała na drzewce wiosła. Barka sunęła bezszelestnie. Światła nocnego połowu oddalały się. Rybacy pewnie też obserwowali samotne światło. „U Morto płynie do swoich", może powtarzali.

Lorenzo zbliżał się do Bocca del Babón. Jak na zawołanie opadła gęsta mgła. „Babón znowu sobie chuchnął", powtórzył w myśli powiedzonko. Tu zawsze w nocy zbierała się mgła, niby nad jakimi moczarami, nie laguną.

Zwolnił tempo, by nie przegapić Wyspy Umarłych. Do celu można było dopłynąć dopiero przed pierwszymi blaskami świtu. Podróż jak ze snu ciągnęła się w nieskończoność. Pełną ciszę czasem rozrywało przypadkowe chlapnięcie wody spod cofanego wiosła.

Wreszcie blady świt zaczął rozjaśniać opar, a ten jak na wezwanie rozdzielił się na pasma i przerzedził. Lorenzo dostrzegł świetlisty punkt, a niedługo potem jaśniejszy pas muru i ponad nim smoliste ostrza cyprysów. Zbliżał się do celu.

Znów trafił do bramy Mrocznego Strażnika. Gdy cumował barkę do pachołka, który dzisiaj wydał mu się odrapany i toporny w robocie, rogaty Strażnik niecierpliwie poruszył nietoperzymi skrzydłami. Miał ich dwie pary. Lorenzo chyłkiem go ominął. Tamten burknął coś nieżyczliwie. Po drugiej stronie było pusto, tylko gdzieś dalej jakaś kobieta siedziała na murku pod drzewem. Poznał Giulię.

– Znalazłaś swoje serce? – Uśmiechnął się do niej.

– Ach, to ty, Lorenzo – powiedziała apatycznie. Była odziana tak samo jak ostatnim razem. Gdy podniosła się z kamienia, zbyt rozchełstana bluzka ujawniła sinoczerwoną ranę.

– Masz papierosa? – Jej ciemne oczy nie błyszczały dziś. Makijaż wyglądał niedbale.

– Nie pal. Brzydko wygląda ten dym wychodzący z rany.

Skinęła głową.

– Skąd znasz moje imię?

– Mówili tutaj. Moje stopy zaczęły się zapadać w ziemię.

Podeszwy jej butów rzeczywiście nie wystawały z ziemi.

– Szukaj swojego serca, Giulio.

– Nie przestanę, póki dam radę chodzić. Idź już, ale uważaj na Strażnika, bo dzisiaj jest zagniewany. Dobrze, że jesteś.

Mijany olbrzym mruknął groźnie.

XIV.

Lorenzo odważył się zacumować przy bramie, której strażnik miał tęczowe skrzydła. Nie był tam jeszcze. Poprzednio przepłynął obok tej bramy, nie wysiadając, dzisiaj wydało mu się, że ozdoby portalu wyglądają inaczej. Także mur otaczający wyspę miejscami wspierany był dzisiaj pilastrami, chociaż zdobiących go rzeźb nie ubyło.

Sprawnie zacumował, zaklekotał chodakami po obruszonych stopniach. Skrzydła tego Strażnika przypominały dziesiątki pasm tkaniny w kolorach tęczy, powiewających na wietrze niewyczuwalnym w inny sposób, a wiejącym jakby we wszystkich kierunkach od latarni jaśniejącej na jego piersi.

– Ty tu po co?! – rzucił Strażnik. – Nikogo tu nie znasz.

Lorenzo zatrzymał się zdziwiony.

– Szukam Renato, męża starej Silvii.

– Dobrze. On jest tutaj. – Strażnik go przepuścił.

Po drugiej stronie bramy też ujrzał alejkę brukowaną białymi płytami wapienia i małe domki kryjące się w cieniu cyprysów. Mieszkańcy snuli się apatycznie. Jak tu znaleźć starego? Zwykle tutejsi wiedzieli, że się ich szuka.

Lorenzo rozejrzał się. Niedaleko jakiś starzec łatał sieci. Robota szła mu wolno, męczył się. Lorenzo podszedł do niego, ale zanim spytał, starzec sam odezwał się:

– Sieci zawsze łatała Silvia. Ona miała lepsze oczy. Mnie jest trudno to robić.

– Renato?

– No, pewnie. – Stary skinął głową. – Poznałem cię, Lorenzo. Też chciałem podejść, ale nić się poplątała.

– Silvia stale na ciebie czeka.

– Powiedz jej, żeby przestała wychodzić na nabrzeże. Lepiej, żeby mnie już nie spotkała. Ja wyglądam bardzo źle, przeraziłaby się. Lepiej, żeby nie wyłowili mojego ciała. Zbyt długo byłem w morzu.

– A jak to się stało, Renato?

– Kotwica zaplątała się w wodorostach. Zanurkowałem, żeby ją odplątać, a one również mnie omotały. Powiedz to Silvii. Niech się cieszy każdym dniem, bo teraz niepotrzebnie się niepokoi. Nie pozostawaj tu zbyt długo. Nie powiedział ci tego jeszcze nikt?

– Nie znam tu wielu.

Już było całkiem jasno. Lorenzo szukał bramy Pióroskrzydłego Strażnika. Płynął dość długo, zanim dostrzegł podobną, ale dzisiaj to lewa kariatyda wyciągnęła się i drzemała, a prawa wspierała portyk, rozkosznie prężąc się i przeciągając. „Rzeźby przy tej bramie są najpiękniejsze", pomyślał Lorenzo.

Pióroskrzydły zerknął na niego. Błysk w jego oku zdradził jakby wesołość. Przełożył lampę do drugiej ręki. – Długo na ciebie czekała – powiedział. – To dopiero następne wizyty powinny być coraz rzadsze.

– Tak…? – wyrwało się Lorenzo, ale Strażnik już się nie odezwał.

Przeszedł więc przez bramę. Mónica siedziała na murku opodal. Podeszła do niego.

– Dobrze, że jesteś – powiedziała. Dziś była jakby bielsza niż ostatnio. Może to gęsta zasłona cyprysów spowodowała, że jej cera pojaśniała.

– Mam prezent dla ciebie. – Wyciągnął z kieszeni maleńkie pudełeczko, klateczkę z cieniutkich deseczek.

– Co to?

– Ćwierkająca cykada.

– Ach!

– Potrzymaj ją w tym pudełeczku. Pije wodę z cukrem. Może zorganizuje szkołę ćwierkaczą dla tych tutaj, milczących. – Podał jej pudełeczko, dbając, by ich dłonie się nie zetknęły.

– Ale jeśli rychło nie zaczną, to puszczę ją wolno. Nie chcę nikogo więzić – powiedziała Mónica.

– Ona lubi swój domek. Dłużej żyje w klatce. Co u ciebie nowego?

– A co może być u mnie nowego? – Parsknęła śmiechem. – No nie, żartowałam – dodała zaraz. – Stary Gianluca projektuje dla nas galerę, którą chcemy pofrunąć.

– Pofrunąć?

– No, przecież nie można pozostać na zawsze na Wyspie Umarłych.

Lorenzo skinął głową.

– Poprzednią galerą odlecieli twoi rodzice. Od tamtego czasu żadna nie wzbiła się w powietrze.

– Rozmontowujecie ją wtedy?

– Nie. Jeśli galera nie wzbije się w powietrze, grzęźnie w ziemi. Zaraz po moim przybyciu coś takiego się stało. Wioślarze przyrastają do ławek. Stopy pasażerów wrastają w pokład. Żebyś widział spojrzenia tych zapadających się z nią. Dobrze, że nie wsiadłam do tamtej galery. Czułam, że jeszcze nie jestem gotowa.

– Skąd wiesz, do której z nich wsiąść?

– Nie wiem, tego nikt nie wie. Ale do tamtej nie zamierzałam wsiąść.

– Skąd bierzecie materiał do budowy statku?

– W głębi wyspy jest skład drewna. Dla wszystkich starczy.

– Nie znałem szkutnika Gianluki.

– On był z innej wyspy. Bardzo odległej od Orefine.

– Giulia mi powiedziała, że nie powinienem tu długo przebywać.

– Ja też powinnam powiedzieć ci to samo, ale nie miałam siły. Tęsknię za twoimi wizytami.

– Jesteś bledsza.

– Trochę. To przez te cyprysy. Zacieniają alejki. Ale kiedy polecimy galerą ku światłu, odzyskam kolory.

– Mónica, ja poleciałbym z tobą tą galerą.

– No, co ty? Na pewno nie zdążysz na tę samą. Ty szykuj się na coś zupełnie innego. A na razie mnie odwiedzaj. Przypłyń jeszcze choć raz. Giulii powiedz, żeby koniecznie odnalazła swoje wydarte serce. Już pora na ciebie.

XV.

Do Orefine dotarł, jak poprzednio, na wieczór następnego dnia. Podróż przebiegła bez niespodzianek, chociaż musiał zmuszać się do wiosłowania. Dusza rwała się, by pozostać wśród czarnozielonych cyprysów i zamieszkać w białym kamiennym domku nie większym niż mogiła podestów, ale wiosłowanie wymagało niezwykłego trudu. Musiał często polegiwać w łodzi dla nabrania sił.

Na nabrzeżu czekało parę osób. Nikt nie chciał mu spojrzeć w oczy, ludzie odwracali twarze. Milczeli. Szybko się rozeszli. Lorenzo musiał wyglądać naprawdę źle.

Pozostała tylko jedna osoba, zawinięta w długą chustę z frędzlami, stara Silvia.

– Był tam Renato? – spytała.

– Tak – Lorenzo mówił z trudem, choć czuł się coraz lepiej. – On jest dotąd zaplątany w wodorosty. Mówił, żeby go nie szukać, bo wygląda bardzo źle. „Jeszcze gorzej niż ja teraz", pomyślał.

– Kazał coś przekazać?

– Powiedział, byś przestała wychodzić na nabrzeże. Masz wziąć się do życia, bo czeka cię jeszcze wiele dobrego.

– Dobrego? – burknęła. – Mateo i Sandro też zostali rybakami, jeszcze którego spotka to samo, co starego. On zawsze wiedział najlepiej.

– Tak powiedział.

Stara pokiwała głową.

Lorenzo od razu skierował się do malarza Bócline.

– Ależ ty wyglądasz… – świsnął przez zęby gospodarz.

– Jak prawdziwy U cadavere. Nie odchodzi skóra?

Lorenzo obejrzał swoje ręce.

– Widzisz jakieś pęknięcia? – spytał.

– Nie, ale ten żółtozielony kolor i te purpurowe znamiona na dłoniach… Oczy masz zupełnie bez blasku, jak wysuszone.

– Plamy opadowe są na przedramionach, bo leżałem z rękami pod głową.

Bócline spojrzał z niedowierzaniem. – Podciągnij nogawkę – powiedział. – Zgadza się. Są także na łydce. To plamy opadowe. – Pokiwał głową.

– I mówię z trudnością. Będę codziennie przychodził, a ty dokumentuj zmiany w moim wyglądzie. Jak szybko ustępuje każda z nich.

– Niech będzie. Teraz zjedz talerz zupy. Zostało z obiadu.

Lorenzo czuł, jak ciepła strawa, z każdą kolejną łyżką, przywraca mu smak i zapachy świata.

Rano uczniowie prześcigali się w trafnych odpowiedziach. Nie zmarnowali tych dwóch dni bez lekcji. „Wszystko lepsze, byle nie oglądać takiego pana", pomyślał sarkastycznie.

Gdy wykładał im kolejną porcję materiału, na sali panowała zupełna cisza. Może to jego głos niósł jakieś ponure nuty i sprawiał, że tak się obawiali. Raz ktoś szepnął: U Cadavere, i to było całe ich nieposłuszeństwo w ciągu godzin lekcyjnych.

Podesta nakazał wnuczce rzeźbiarza Bassagno, by prowadziła gospodarstwo nauczyciela. Godności U grammatico przysługiwała gospodyni, wcześniej jednak o nią podesty nie prosił, gdyż Mónica sama kierowała domem i nie chciała pomocnicy. Dziewczyna szybko wykonywała należącą do niej pracę i znikała jak duch, zostawiając na stole gotowy posiłek i wysprzątaną izbę.

Z Zurtano, sąsiedniej wyspy, przypłynął na Orefine sam moroppo, urzędnik stopniem wyższy od podesty. Lorenzo został wezwany do podestii. Moroppo był siwy jak gołąb, nosił się zupełnie na czarno, mówiono na niego don Pasquale Derpu. Starzec siedział w kącie pokoju, spod trójrożnego kapelusza lustrując spojrzeniem przybyłego.

Lorenzo czuł się nieswojo pod świdrującym wzrokiem dostojnika. „Nie mogą mi zarzucić lekceważenia obowiązków", pomyślał.

Nikt też o tym nie wspomniał. Lorenzo musiał dokładnie zrelacjonować przebieg swoich wypraw.

– Czy możecie, signore Grammatico, nanieść Wyspę Umarłych na mapę laguny? – odezwał się wreszcie chmurny starzec.

Lorenzo pochylił się nad pergaminem rozłożonym na biurku podesty. Mapa laguny zawierała wiele wysp o nieznanych mu nazwach, chociaż z pewnością nie obejmowała nawet części jej powierzchni, gdyż na północnym wschodzie nie sięgała do archipelagu Malamocco z miastem o tej samej nazwie, który kończył obszar laguny, jak Lorenzo wykładał to uczniom na lekcjach geografii. Zresztą może Malamocco istniało tylko w baśniach, gdyż po ostatnich modyfikacjach programu materiał o tym mieście mocno zredukowano. Na południowym zachodzie karta pergaminu kończyła się twarzą o wyłupiastych oczach i policzkach wydętych do dmuchania – rozpoznał Bocca del Babón.

– W tę stronę, na odległość, jaką można przez jedną noc przebyć, płynąc ze średnim wiatrem. – Lorenzo wskazał ręką gdzieś w powietrze za arkuszem.

– Chcę, żebyś mnie tam zawiózł – rzucił moroppo.

Zdziwiony Massimo spojrzał na zwierzchnika.

– Może spotkałbym syna, który zmarł w zeszłym roku. Z tą myślą przybyłem tutaj, nie po to, by przenosić urząd na Orefine.

– Ależ tak, don Pasquale – skwapliwie rzekł podesta.

– Nie mogę jeszcze wypłynąć. Muszę wrócić do normalnego wyglądu – powiedział Lorenzo.

– Zaczekam.

XVI.

Po tygodniu Lorenzo uznał, że mogą wyruszyć. Jego wygląd przestał zwracać uwagę. Bócline zarzekał się, że przyjaciel wygląda znakomicie. Lepszym dowodem było, że od paru dni Chiara już nie uciekała, gdy tylko wydała mu obiad czy wysprzątała izbę. Raz nawet zatrzymała się na dłużej i zjadła razem z nim.

O umówionej godzinie Lorenzo podpłynął pod schody podestii. Don Pasquale, odziany w długi czarny płaszcz i trójrożny kapelusz, już czekał na nabrzeżu. Lekko wspierał się na czarnej lasce o srebrzystej główce.

Lorenzo podał rękę staremu, by łatwiej mu było zejść z nabrzeża. Dostojnik skorzystał ze wsparcia i zręcznie wskoczył na barkę. Lorenzo odcumował i sztych za sztychem odepchnął łódź od brzegu. Moroppo usiadł na rufie, koło latarni. Gdy wypłynęli poza Signale, wiatr ospale wypełnił żagiel. Lorenzo najpierw kierował się na światełka rybaków. Wkrótce ich minął, gdyż wiatr przybrał na sile.

Gwiazdy schowały się za chmurami. Barka gnała pełnym żaglem, Lorenzo usiadł na burcie, by zmniejszyć przechył łodzi.

– Szybko dopłyniemy w tym wichrze, signore - powiedział do starca.

– Nie jestem pewien. – Pokręcił głową don Pasquale. – Jak odróżnisz światła Strażników od latarń rybaków?

– Wcześniej przyjdzie mgła, a świateł, które się za nią pojawią, nie pomyli z niczym innym.

Coraz trudniej było utrzymać łódź na kursie. Lorenzo chciał jak najszybciej spotkać Monikę. Barka wdzięcznie cięła fale laguny. Mgła jednak nie nadchodziła.

Wreszcie zaczęło zbyt falować – musiał zrefować żagiel, ale i tak żegluga szła szybko i sprawnie. Przynajmniej on tak uważał, wypatrując oczy w ciemności.

Jeszcze później zaczęło świtać, mrok się rozrzedził. Mgła nie nadeszła. Gdy stało się na tyle jasno, by dało się określić położenie, Lorenzo ze zdumieniem zauważył, że zbliżają się do Orefine.

– Dlaczego…? – wybąkał.

Bubocco zwodził nas przez noc. Niektórzy uważają, że to potrafi. – Don Pasquale wzruszył ramionami jak zmokłe ptaszysko. Nie wyglądał na zdziwionego. – Widocznie każdy musi sam popłynąć na Wyspę Umarłych.

Lorenzo nie odezwał się.

– Może jestem za stary, żeby zobaczyć syna.

– Zapytam o niego podczas następnej wizyty.

Tym razem to moroppo się nie odezwał.

Na samym cyplu Signale stała Chiara, trzymając w ręku koszyk. Lorenzo przycumował barkę. Chiara weszła na pokład, wspierając się na jego dłoni.

– Przechodziłam tu przypadkiem, kiedy wróciłeś – powiedziała, wzruszając ramionami.

Jednak nie było to całkiem prawdą, bo zaraz wyciągnęła z koszyka dzbanek z jeszcze ciepłą kawą i poczęstowała filiżanką najpierw dostojnika, potem nauczyciela.

Don Pasquale uśmiechnął się porozumiewawczo do urodziwej panny.

Chiara odpowiedziała mu niechętnym spojrzeniem dużych ciemnych oczu ocienionych długimi rzęsami.

Lorenzo odwiózł starca do podestii, a potem zacumował przy rzadko używanym palino przed swoim domem.

– Dopijmy tę kawę na balkonie. Świetnie zaparzona.

Gdzieś daleko na horyzoncie czerwona tarcza słońca już do połowy wychynęła spod morskich fal.

XVII.

Moroppo odpłynął z Orefine, nie czekając na kolejną wyprawę Lorenzo. Jeśliby spotkał na Wyspie Umarłych młodego Ermane, U grammatico miał złożyć pisemną relację z wyprawy w podestii, a poczta dostarczyłaby ją don Pasquale. Zachowanie moroppo trochę dziwiło, ale mogło być formą wymaganą przez jego funkcję. Z drugiej strony, stary dostojnik wkrótce przechodził w stan spoczynku i wolny od nawału pracy, mógłby się przenieść na maleńką Orefine. A może po prostu starzec chciał uniknąć zatargu z młodym podestą?

Don Pasquale przesłał dobre plany małej galery na szesnaście wioseł – nie typowego galeasu, zwykle używanego do rejsów między wyspami. Dostarczono je specjalną przesyłką dla urzędu podestii, a Massimo wręczył projekt Lorenzo.

Chata Lorenzo odzyskała dawny wygląd. Chiara posadziła nowe kwiecie w drewnianych gazonach przed oknami. Sierpem przycięła trawę. Zadbała o wygląd sal szkolnych. Podesta wypłacał jej za tę pracę drobne kwoty.

Gdy Lorenzo wspomniał Chiarze o planowanej kolejnej wyprawie na Wyspę Umarłych, jej piękna twarz pociemniała.

– Dalej przyzywa cię la Catacombara… – mruknęła nadąsana, spuszczając oczy.

„Ona jest o mnie zazdrosna?", pomyślał zdziwiony, patrząc na jej smukłą sylwetkę, gdy Chiara krzątała się przy kuchni. „Taka piękność?"

Nie odezwała się więcej. Przygotowała mu koszyk z prowiantem na drogę, zawinęła się szczelnie w haftowaną chustę z frędzlami i zaraz wyszła bez pożegnania. Nawet nie spojrzała na niego.

Pogoda na wieczór nie popsuła się. Wygwieżdżone niebo zachęcało do nocnej podróży.

Płynąc wolno pod żaglem, co jakiś czas raczył się filiżanką gorącej kawy. Jej zapach przyjemnie odróżniał się od zapachu bryzy. Lorenzo ciepło pomyślał o troskliwości Chiary. Ledwie dopił filiżankę, gdy barka przyśpieszyła i opuściła pobliże latarń rybaków. Wkrótce też nadeszła znajoma mgła, wiatr zaś ucichł. Monotonny rytm wiosła przyzywał wspomnienia. Wreszcie z mroku wyłonił się oczekiwany zarys bladego pasma muru, a nad nim ciemnej czapy drzew. Barka zbliżała się ku bramie Tęczowego Strażnika. Lorenzo nie odgadł, dlaczego trafia akurat ku tej, a nie ku innej bramie.

Nie wysiadł z łodzi, lecz zawołał: – Szukam moroppo don Ermane, syna don Pasquale.

– Nie ma tu takiego. – Strażnik pokręcił głową. – Nie szukaj go u mnie.

Lorenzo powiosłował dalej. Płaskorzeźby zdobiące mur Wyspy Umarłych wydawały się dzisiaj wyjątkowo piękne i jakby inne, niż zapamiętał. A może po prostu odwykł od ich widoku? Nie, dzisiaj sporo czaszek i szkieletów, a między nimi nagie postaci urodziwych olbrzymek.

Wydawało się, że Pióroskrzydły Strażnik powitał go jak starego znajomego, bo pomachał mu dłonią, a może tylko strzepnął ją, ponieważ zdrętwiała od długotrwałego trzymania latarni?

Lorenzo zacumował i z rulonem pod pachą ruszył przed siebie.

– Wolniej! – Strażnik powstrzymał go stalowosilnym ramieniem.

– Taak…?

– Nie czuj się tu aż tak pewnie. Bądź uważniejszy. To nie jest twoje miejsce – opierzony olbrzym mówił głębokim basem.

– Dobrze… panie… – wydusił zaskoczony Lorenzo i poszedł już spokojniej.

Mónica czekała niedaleko bramy, jakby chowała się między cyprysami przed wzrokiem Strażnika.

– Tu możesz przypłynąć tylko sam – zaczęła z wyrzutem. – Dobrze, że nic wam się nie stało. Bubocco jak szalony wirował tamtej nocy. Bałam się o ciebie.

– Zdążyłbym na twoją galerę. – Uśmiechnął się.

– Przed tobą jest co innego. Lepiej patrz na serca, które cię otaczają, bo przegapisz swoje szczęście.

Nie zrozumiał. – Podesta przesłał ci plany galery. – Podał jej rulon. – To dla was. Skąd moglibyście mieć tutaj dobre projekty?

Mónica rozwinęła plan.

– Wygląda pięknie. Zaraz tu przyjdzie Gianluca.

– Zawołasz go?

– Nie muszę. Sam chciał z tobą porozmawiać o galerze. Rzeczywiście, nie poradził sobie z jej planami.

– A jest tu don Ermane, syn moroppo don Pasquale?

– Nie słyszałam o nim.

– Jak spisuje się cykada?

– Wypuściłam ją z klatki. Nie mogłam się powstrzymać.

– Nauczyła inne ćwierkać? Dalej cicho na tych cyprysach. – Rozejrzał się.

– Na wolności umilkła. Ćwierkała tylko w klatce. Może inne cykady przekonały ją, że tutaj ma panować cisza.

Pokiwał głową. – Pewnie już zginęła – powiedział. Drogą zbliżał się siwy starzec.

– To Gianluca?

Przytaknęła.

Stary zatrzymał się przy nich. Przetarł łyse ciemię, porośnięte rzadkimi siwymi włosami jak piórka.

– Gianluca, popatrz – Mónica zwróciła się do niego – Lorenzo przywiózł nam rysunki galery. Prezent od moroppo don Pasquale Derpu. Sprawdź, czy się przydadzą.

Szkutnik rozwinął rulon i oczy mu się zaświeciły. – Piękna – powiedział. – Ja już zapomniałem swojego fachu, ale według tego planu pokieruję robotą. Podziękuj swojemu mężowi, signora Mónica.

– On stoi tu obok.

– Dziękuję. – Stary pokiwał głową. – Kim ty jesteś, że zdołałeś do nas przypłynąć aż trzykrotnie…?

Lorenzo wzruszył ramionami: powtarzać mu, dla kogo tu przybywa? Przecież to oczywiste.

Gianluca zainteresował się szkicem: – Ale my chyba trochę zmienimy ten plan… – Zastanowił się. – Będziemy wiosłować al gusto veneto - powiedział. – Wioślarz za wioślarzem.

– Nikt tak nie wiosłował żadną galerą. Na planie jest poprawnie: wiosła idą al gusto classico, po dwóch wioślarzy przy każdym.

Stary pokręcił głową. – Spróbujemy to zmienić.

– Obawiamy się, żeby galera nie zapadła się w ziemi – wyjaśniła Mónica. – Pionowo ułożone wiosła ułatwią odbicie się w powietrze.

Lorenzo był przeciwnego zdania. – Zbudujcie ją chociaż tak, by możliwe były oba sposoby wiosłowania. Na wszelki wypadek – powiedział.

– Jesteś coraz bledsza – zauważył, gdy już pożegnali szkutnika.

– Tak się powinno dziać. Powinnam zacierać się w twoich wspomnieniach. – Uśmiechnęła się bardzo blado, po raz pierwszy, odkąd ją spotkał na Wyspie Umarłych.

Lorenzo próbował odpłynąć, jednak prąd czy może słabo wyczuwalny powiew wiatru skierował go ku bramie Czarnego Strażnika. Przybił więc do brzegu, mimo że chmurny olbrzym zawinął swoje światło nietoperzymi skrzydłami i mrocznie spoglądał na przybysza. Dzisiaj trzy pary rogów nad jego czołem tworzyły niemal wieniec.

„Nie wiem, czy powinienem tu wysiąść", zapaliło się w mózgu ostrzegawcze światło. „On jest niebezpieczny". Skoro jednak woda zaniosła go w to miejsce, Lorenzo wspiął się po śliskich stopniach.

Na Wyspie Umarłych ci, z którymi chcesz rozmawiać, jakby już czekali na twoje przybycie. Ledwie Lorenzo zastukał obcasami po białych kamieniach drogi, wśród cyprysów, niemal podbiegła do niego Giulia. Odruchowo odsunął się, wiedząc, że ich ciała nie mogą się zetknąć. Widział jej radość, niezwykłą u mieszkańców tej wyspy, domyślił się zaraz, co ona chce mu zakomunikować.

– Odnalazłam swoje serce! – to były jej pierwsze słowa.

– Jest tutaj, na swoim miejscu. – Położyła dłoń na piersi.

– Cieszę się.

– Ale na wszelki wypadek przestałam palić, żeby nie dymiło, póki rana się całkiem nie zabliźni.

– Na pewno trudno było je odnaleźć.

– Nawet nie. Ten, co mi je wyrwał, był tu całkiem blisko. Paru innych też. Wystarczyło poszukać. On nadal trzymał je w kieszeni. Zaraz poznałam, bo kurtka mu w tym miejscu całkiem przesiąkła krwią.

– Oddał je po dobroci?

– A co mógł zrobić? – Zachichotała. – Oni już są po pas w ziemi. Takiemu trudno się ruszać.

– Zapadają się?

– Tak. Dla nich poziom gruntu jest znacznie niżej, ale każda próba poruszenia się wymaga przezwyciężenia oporu, jakby właśnie przepychał się przez ziemię.

– Ty też się zapadałaś.

– Tylko trochę. Odkąd zaczęłam szukać swojego serca, znów stąpam normalnie. Natchnąłeś mnie nadzieją.

Urwała na chwilę, zamyśliła się. Lorenzo też milczał.

– Wiesz, kiedy on wyrywał moje serce, kiedy umierałam, stale patrzył na mnie, a ja marzyłam, żeby wydłubać te jego wredne ślepia – powiedziała wreszcie.

Spojrzał na nią.

– Teraz nie mógłby się obronić. Jego dłonie były głęboko w ziemi. Bez trudu mogłabym to zrobić. Choćby patykiem.

– Nie zrobiłaś tego.

– Właśnie. Ani trochę tego nie chciałam.

Lorenzo uśmiechnął się. – Już nie nosisz się na czarno – powiedział.

– Zmieniłam to. Pragnę polecieć, ale nikt tutaj nie zbuduje galery. Każdy z nich co dzień stąpa niżej. Gadać z głowami wystającymi z ziemi?

– Szukaj tych od Pióroskrzydłego Strażnika. Oni budują galerę. Może wezmą cię ze sobą.

– Skoro radzisz, spróbuję do nich trafić. Ale ty nie przychodź już do tych wrót. Czarny Strażnik mógłby cię zatrzymać w zamian za mnie. Kiedy przysłania skrzydłami swoje światło, bywa naprawdę groźny.

– To już pójdę.

Lorenzo chyłkiem przemknął obok zgarbionej czarnej postaci. Usłyszał za sobą gwałtowny ruch i groźny ryk. Nie odwracając się, zrobił instynktowny unik, odbił od nabrzeża i wskoczył na barkę, aż zakolebała się dziko. Czarny Strażnik za nim nie pobiegł – widać jego funkcja nie pozwalała opuszczać posterunku. Teraz warczał tylko groźnie i szczerzył ostre, długie kły.

XVIII.

Po powrocie Lorenzo zdołał jedynie dowlec się do chaty Bócline, by ten sporządził opis jego aktualnego wyglądu. Wezwana przez malarza Chiara nie mogła zabrać Lorenzo od razu: U grammatico był taki słaby, że nie był w stanie nawet pić zupy przez rurkę. Dopiero wieczorem dwóch opłaconych wieśniaków odniosło go do domu na drzwiach.

– Nawet już śmierdzisz jak trup – zrzędziła Chiara.

– Co się jeszcze z tobą stanie, U grammatico…?

Jego stan poprawiał się wolno. Przez kilka dni Lorenzo nie opuszczał łóżka, jednak wracał do normalnego wyglądu. Chiara nadal patrzyła na niego z przerażeniem. Jej spojrzenie było bardzo wymowne. Odetchnął, gdy znów popatrzyła na niego zwyczajnie. Stało się tak, gdy samodzielnie był w stanie unosić się na łokciach na łóżku. Potrafił już przełknąć łyk ciepłej zupy, przygotowanej przez Chiarę. Ordynowała mu gorące okłady, mówiła, że jest zimny jak zwłoki. Trupi odór ustąpił dzień później.

Chiara wyprowadzała go pod rękę, najpierw na balkon, potem gdy już dał radę zejść po schodach, na ławeczkę przed domem. Lorenzo popijał kawę, dobrzał. Dostrzegł troskliwość jej zabiegów. Gdy kosmyk ciemnobrązowych włosów opadł jej na nos, lekkim dmuchnięciem go przepędzała.

Podesta wezwał do siebie Lorenzo. Z jego oględnych wyjaśnień wynikło, że don Ermane został zasztyletowany przez człowieka, którego spadek po rodzicach przechwycił, wykorzystując swoje stanowisko. Często nadużywał pozycji dla własnego bogacenia się. Niegodziwiec był utrapieniem starego ojca. Lorenzo domyślał się, że mógłby znaleźć młodego moroppo jedynie u Czarnego Strażnika, jednak obawiał się tam zbliżyć raz jeszcze, a poza tym nie było gwarancji, że głowa don Ermane nadal wystaje z ziemi.

Chiara rozpoczęła dla uczniów lekcje rzeźby. Wcześniej pomagała w warsztacie swojego dziadka i znała się na tym wystarczająco dobrze, by uczyć sztuki w małej szkole na Orefine. Podesta sam to zasugerował. Ujawnił, że jej wiedza była kryterium, na podstawie którego właśnie ją skierował do pomocy w szkole. „Nowe roczniki będą umiały rzeźbić, nie malować", pomyślał Lorenzo.

Postanowił przyjrzeć się lekcji prowadzonej przez Chiarę. Nie musiał się skrywać, wystarczyło, że przystanął na korytarzu – ona mówiła głośno, wyraźnie, przez przymknięte drzwi od sali lekcyjnej słychać było każde jej słowo.

Od początku potrafiła zainteresować dzieci zajęciami. Modelowali z gliny żółwia hodowanego w szkolnym terrarium. Nie musiała uciszać nieposłusznych. Jedyne jej strofowanie, to zabranianie uczniom mówienia U Cadavere na niego samego. Właściwie mógłby usiąść na ławeczce przed budynkiem szkoły i też by było dobrze słychać. „Może ona specjalnie nie domknęła drzwi?", pomyślał.

Następnym lekcjom prowadzonym przez Chiarę przysłuchiwał się, czekając na swoją kolej, właśnie na tej ławeczce. Wkrótce docenił wiedzę Chiary. W umiejętność rysowania też wprowadzała uczniów nie gorzej niż Mónica. Dzieci wołały lekcje prowadzone przez Chiarę od nudnych wykładów z geografii, biologii czy matematyki prowadzonych przez Lorenzo. Potrafiła nawiązać lepszy kontakt z uczniami, a może po prostu zadecydował kontrast pomiędzy młodą, piękną kobietą a wzbudzającym przestrach U Cadavere.

XIX.

Czas od ostatniej wizyty płynął niezauważenie szybko. Kiedy Lorenzo uświadomił sobie, jak dawno był na Wyspie Umarłych, postanowił natychmiast odwiedzić Monikę. Obiecał Chiarze, że wizyta będzie krótka, aby na pewno dało się go potem odratować. Zatroskana odprowadziła go do mariny. Z daleka widział jeszcze jej maleńką sylwetkę stojącą na nabrzeżu. Podróż biegła w zwykłym rytmie. „Zawsze tak samo", zastanowił się, kiedy mgła zaczęła układać się w pasma. „Czy to jest podróż moich myśli?"

Parę sztychów wiosłem. „Nie, gdy nie wolno było dopłynąć, bubocco nas nie dopuścił", przypomniał sobie po chwili. „To podobieństwo drogi jest jakby drogowskazem na tę wyspę".

Pióroskrzydły Strażnik zwracał mało uwagi na Lorenzo, siedział na chodniku tyłem do przybyłego. Gapił się w głąb bramy, latarnię postawił obok. Lorenzo, przechodząc, pozdrowił go cicho, ale olbrzym nawet nie zareagował, bacznie obserwując, co dzieje się na wyspie.

Przy bramie nie spotkał Moniki. Zaniepokoiło go to. Zdążył przyzwyczaić się, że ona zawsze na niego czekała. Ujrzał za to kilka nie znanych mu osób. Zaaferowani, obserwowali coś w głębi. Nie utrudniali mu przejścia, sami zbytnio czymś zaciekawieni.

Dojrzał smukły kadłub galery. Zadarta rufa z nadbudówką, pawęż zwieńczona potrójną latarnią, rząd nieco uniesionych wioseł, ostry dziób, któremu Gianluca dodał krótki bukszpryt, jedna latarnia na galionie. Cały kadłub wykonano z drewna, Lorenzo nie zauważył żadnych okuć. Śledząc wzrokiem piękną formę kadłuba, bezbłędne krzywizny, Lorenzo niemal czuł opuszkami palców jasne, polerowane drewno. Gładkie, regularne płaśnie, bez jednego zadziora. Nawet zawiasy oszklonych okien nadbudówki ktoś z wielką precyzją odrobił z drewna. Kilka osób stało na pokładzie nadbudówki, wspierając się o balustradę.

Dostrzegł tam purpurową plamę sukni Moniki. Otworzyła okienko latarni i rozpalała knot. Zawołał do niej. Mónica spostrzegła go i pomachała ręką. „Zaczekaj", zdawała się mówić i kontynuowała swą pracę.

Zamknęła okienko latarni i zeszła po trapie do niego.

– To już dzisiaj – powiedziała. – Dobrze, że zdążyłeś.

Niewyraźnie się uśmiechnął: przecież znalazł się tu dzisiaj przypadkiem.

– Udała się ta wasza nawa. Piękna sylwetka i zdobienia.

– Niektóre ze zdobień sama projektowałam. Narysowałam tę klęczącą nimfę na pawęży. Podoba ci się?

– Świetnie trafione proporcje. – Podziwiał znakomicie oddane kobiece ciało. – Dobra jak ta kariatyda przy bramie.

– Ona mi pozowała.

– Ciężko ją było rysować od strony lądu, lepiej widoczna jest od strony wody.

– Poprosiłam ją, żeby tutaj przyszła. – Mónica wzruszyła ramionami.

Nie odezwał się.

– Te dwie leżące panny na nadbudówce i obramowania okien, to też moje projekty. Chciałam, żeby ci się spodobało. – Uśmiechnęła się.

– A te tańczące morświny…? – Jemu też udzielił się dobry nastrój. Jakoś nie potrafił nie cieszyć się na jej podróż. Na pokład wchodzili kolejni pasażerowie. Niektórzy zajmowali pozycję przy wiosłach, inni krzątali się na pokładzie. Gianluca uwijał się wśród nich. On teraz nadzorował prace, chociaż trudno było uporać się z bałaganem. Brakowało tu oficera.

– I morświny, i konie morskie, i te fale. Właściwie wszystkie figury i większość wzorów. – Mónica była uradowana jak nigdy dotąd. Patrzyła, jak piękny okręt sposobi się do rejsu.

– Morświny nie mają takich zabawnych dziobków jak delfiny, tylko krótkie pyski.

– Ale bawią się najweselej. Poza tym są najmniejsze, a tam było mało miejsca.

Teraz on się uśmiechnął.

Nagle ktoś nieostrożny uderzył, czy zbyt mocno oparł się na ustawionym pionowo wiośle, a galera uniosła się w powietrze, napinając cumy.

– Och! – krzyknęła Mónica. – Oni polecą beze mnie! Wśród zgromadzonych zapanowało poruszenie. Pokazywali sobie, co dzieje się na pokładzie.

– Lorenzo, tyle czekałam na tę galerę! – Jej spojrzenie niemal oznaczało: „Zrób coś".

– Też chcę, żebyś nią pofrunęła – powiedział. Dopiero mówiąc to, uświadomił sobie, że właśnie tak myśli.

Spojrzała na niego z uśmiechem. – Dobrze. A ty masz wrócić na Orefine… – zawahała się -…i nie wolno ci przegapić szczęścia, które jest ci jeszcze pisane.

Nie zrozumiał.

Ktoś z pokładu galery zrzucił trap. Linowa drabinka rozwinęła się, sięgając ziemi.

– Ktoś jeszcze powinien wsiąść – powiedział Lorenzo.

– Tak… spróbuję. Dziękuję za twoje wizyty.

– Mnie też były potrzebne.

– Tak. Tobie bardziej – powiedziała i odeszła w stronę trapu.

Najpierw ostrożnie obciążyła drabinkę swoim ciężarem, jakby obawiając się, że przez nią galera może zapaść się pod ziemię. Teraz stopień po stopniu wspinała się po szczebelkach. Niewiele ich było: trzydzieści, najwyżej czterdzieści.

– Dlaczego oni nie odlecieli bez niej…? – spytał stojącego obok, patrząc na szkarłatną chorągiew sukni żony.

– Widać nie mogli odlecieć. Może cumy nie chciały puścić. – Nieznajomy wzruszył ramionami. – Sami z siebie przecież nie zrzuciliby trapu. Jak się już unieśli, to pozwolić komu, żeby im popsuł ten lot…? Na pewno byli zmuszeni to zrobić.

Nikt inny nie odważył się wspiąć po trapie śladem Moniki.

Ona wyszła na pokład nadbudówki, oparła się o balustradę relingu i pomachała mu dłonią. Lorenzo jej odmachał. Jakaś szczupła kobieta w ciemniejszym stroju stanęła obok Moniki. Giulia…?

Żałował, że żegna żonę, lecz cieszył się, że galera nie pofrunęła bez niej.

Ktoś rzucił cumy. Napięte liny strzeliły jak struny. Kilka osób odskoczyło. Wioślarze zaczęli mieszać powietrze. Paradoksalnie wprawiło to nawę w majestatyczny ruch. Galera wzbijała się w górę. Gdy silniejszy wiatr zaczął ich znosić, opuścili wiosła pionowo w dół, a Gianluca polecił podnieść żagle, oba w barwie nasyconego kraplaku, jak suknia Moniki. „Szybko zrobił się z niego dobry oficer pokładowy", pomyślał Lorenzo, śledząc wzrokiem małą sylwetkę starego szkutnika, koordynującego wysiłki załogi.

Wtem żagle roziskrzyły się srebrzyście, kierując galerę ku pojedynczemu promieniowi światła przenikającemu przez chmury. „Rosa się perli na żaglach?", pomyślał Lorenzo, podziwiając nawę, która jak cudowny motyl kierowała się ku jasności. Tunel światła wyglądał jak drogowskaz dla podróżnych.

Mónica nadal machała do niego. Długo jeszcze widział jej maleńką sylwetkę, choć wcześniej przestał dostrzegać z oddali szkarłat jej sukni.

Gdy tonącego w słupie światła, maleńkiego ziarenka, w które przemieniła się frunąca galera, nie dało się wypatrzeć mimo łzawienia oczu, Lorenzo uświadomił sobie, że powinien tę wyspę opuścić jak najszybciej. Czuł, że przyzwolenie na jego pobyt tutaj zostało cofnięte, a każda dalsza chwila spędzona na Wyspie Umarłych mu szkodzi.

„Czy naprawdę zataczam się?", pomyślał, idąc ku bramie. Ścieżka jakby chciała uciec spod nóg. „Nie, to tylko ja próbuję uniknąć zderzenia z mieszkańcami tej wyspy".

Nie miał już pewności, czy to stojący na drodze zmarli, czy to wapienne płyty ścieżki. Wreszcie zobaczył wysoką, nagą ciemnoskórą kobietę, która gięła się jakby w pokłonie. „Ach, to ty", powiedział do brązowej kariatydy i wsparł dłoń na jej udzie. „Teraz tylko nie spaść po schodkach do wody, bo utonę". Na zielonym tle niewyraźnie jawił się ciemniejszy kształt. Lorenzo rozpoznał swoją łódź. Nie spróbował na nią wskoczyć. Pochylił się i złapał burtę. Z wysiłkiem przetoczył ciało przez nią i upadł na deski. Jeszcze odcumować. Jakiś czas zbierał siły, wreszcie podniósł się, sięgnął ręką, ściągnął cumę. Odepchnął się wiosłem od stopni. Barka oddaliła się od brzegu. Zaczęła jednak tracić swój pęd. Lorenzo przemógł się i podniósł. Sił starczyło jedynie, by wiosło pchnąć trzy razy. Znowu położył się na dnie. Wiedział, że powinien jak najszybciej oddalić się z tego miejsca, a nie napędzana barka zwalnia. Dlatego gdy tylko zdołał, znowu spróbował powstać i wiosłować. Zaraz osłabł, jednak łódź gnała już ku Orefine. Ten cykl udało mu się powtórzyć parokrotnie, zanim całkiem nie opadł z sił. Barka po jakimś czasie zatrzymała się i tylko miarowo kołysała na drobnych falach laguny, dźwigając nieprzytomnego Lorenzo.

XX.

Nad ranem, gdy mgła rzedła, z mroku wyłonił się ciemny kształt małej łodzi, oświetlonej latarnią. Samotny żeglarz dostrzegł światło dryfującej barki, podpłynął i związał obie łodzie. Następnie przesiadł się do barki nauczyciela.

– Ależ cuchniesz – powiedziała cicho Chiara, przytykając usta chusteczką. – Dobrze, że nie widać tych upiornych plam opadowych – powiedziała. – A może ty już masz zielone plamy rozkładowe? – dodała z troską. Okryła go kocem. Jego skóra była zimna. – Lorenzo, daj się uratować – zabrzmiało jak prośba. Nie próbowała go poić gorącą zupą, nadal był nieprzytomny.

Wiedziała, że musi jak najszybciej dopłynąć z nim do Orefine, że tylko tam może go ocalić. Przywiązała swoją łódź i wzięła się do wiosłowania. Holowanie drugiej łodzi wymagało wielkiego wysiłku od dziewczyny. Płynęła bardzo powoli. Trupi fetor rozchodzący się od Lorenzo dodatkowo osłabiał: każdy oddech niósł mniej tlenu. Chiara jednak nie ustawała, twardo walczyła, by konwój obu łódek jak najszybciej dotarł do przystani.

Wreszcie powiał wiatr. Poprawiło się. Postawiła żagiel, obie łodzie popłynęły same. Świeże powietrze wywiało nieznośny odór. Mogła odpocząć po wiosłowaniu. Nie dopuszczała do siebie myśli, że się spóźni, ani tym bardziej, że już jest spóźniona. Po poprzedniej wizycie też naznaczyło go takim zapachem – to nie mogło mieć znaczenia.

Dopłynęła do mariny popołudniem. Musiała zapłacić za przeniesienie ciała Lorenzo do domu na drzwiach pożyczonych z oberży. Niosący go ostentacyjnie zatykali nosy. Nauczyciel wyglądał strasznie. Ciemne plamy opadowe wyraźnie rysowały się na zielonożółtej powierzchni skóry. Trupi smród był nieznośnie silny.

Bócline przyszedł i opisał wygląd Lorenzo. Nie potrafił poradzić nic sensownego. Patrzył bezradnie i drapał się nerwowo po policzkach porosłych siwą szczecią. „Przesadził, przesadził z tą swoją tęsknotą", powiedział wreszcie i zerknął badawczo na Chiarę. Ta zaczerwieniła się pod jego spojrzeniem.

Wezwany lekarz nie potrafił nawet orzec, czy Lorenzo żyje jeszcze, czy też już zmarł. Pozostało więc czuwać przy nim i wymieniać gorące kompresy na nowe.

Wydawało się jej, że nie spała przez całą noc, jednak w tym czuwaniu przeskakiwały całe fragmenty rzeczywistości, a wreszcie jak za jednym błyskiem w pokoju zrobiło się jasno.

Znów musiała nastąpić jakaś przerwa w istnieniu, bo nagle Bócline siedział na łóżku obok i lekko potrząsał nią, trzymając dłoń na jej ramieniu.

– On się zbudził – powiedział Bócline, wskazując dłonią na leżącego.

Chiara spojrzała nieprzytomnie, próbując zrozumieć te słowa, a zaraz potem, już obudzona, uśmiechnęła się blado.

– Dobrze. Odgrzeję rosół – powiedziała i zebrała się z posłania. Po przesiedzianej nocy bolały ją wszystkie kości. Rozmawiać będą później, teraz pacjent potrzebuje ciepłej strawy.

Oczy Lorenzo zerkały spod mokrego kompresu na czole. Były jeszcze pozbawione blasku, ale białka już odzyskały swój kolor. Chiara dostrzegła to. Podsadziła go na poduszce.

– Wrócisz z tego – powiedziała, podsuwając mu łyżkę rosołu. – Jedz jak najwięcej, nawet jeśli nie masz apetytu. Musisz się rozgrzewać.

– Za każdym razem tak go ratujesz? – spytał Bócline.

– Dotąd pomagało, teraz też się uda – powiedziała z nadzieją. – Ale nie pozwolę mu tam pojechać następny raz.

– Zabronisz mu? – Stary uśmiechnął się ironicznie.

Odpowiedziała mu nadąsana mina Chiary.

– Ja bym posłuchał na jego miejscu – powiedział Bócline.

To stwierdzenie nie poprawiło sytuacji, Chiara nie odezwała się, a tylko jej policzki poczerwieniały.

XXI.

Lorenzo wrócił do zdrowia. Chiara go uratowała. Tak uważali zarówno Bócline, jak i podesta, któremu Lorenzo zrelacjonował swoją wyprawę. Ucieszyli się, że była to jego ostatnia wyprawa na Wyspę Umarłych, choć najbardziej uradowało to Chiarę.

Dziwnego stanu, będącego następstwem pobytu na tej wyspie, nie udało się wyjaśnić. Wygląd i objawy niedwuznacznie pokazywały, że podróżnik ociera się o granice śmierci, a może nawet te granice przekracza. Lorenzo czuł jednak, że te jego odwiedziny u zmarłej żony przydały się im obojgu. Powtarzał słowa Moniki, że wyprawy „jemu były bardziej potrzebne".

Kiedyś siedzieli przy kawie z Bócline. Zima nadeszła i wiatr miótł drobniutkim śniegiem, więc ławę wniesiono do domu. Przed oknami barka Lorenzo kolebała się na krótkiej fali. Canale Grande był opustoszały, a niektóre fale były tak silne, że czasem łódź uderzała w palino. Podesta pozwolił za darmo cumować na Canale Grande, bo zimą woda na lagunie często była niespokojna. Dzisiaj nikt nie wypłynął na połów.

Chiara podała drobne ciasteczka, słodkie i aż gęste od bakalii. Doskonałe do gorzkiej kawy. Wspominali, jak wyglądał Lorenzo, gdy ratowała jego życie ostatnim razem. Bócline stwierdził, iż nie miał wątpliwości, że Lorenzo był wtedy martwy. Chiara nie chciała się zgodzić, może zaskoczona myślą, że przyjdzie jej poślubić byłego trupa.

– Nie chce, żeby uczniowie nazywali ją la Cadavera – powiedział Lorenzo.

– Obleję cię kawą – pogroziła, trzymając dzbanuszek w dłoniach, chociaż jej oczy mówiły co innego.

– Nie nazwą. Ani śladu podobieństwa do Lorenzo – włączył się Bócline.

– Nadstaw mankiet. Ciebie też obleję. Zresztą dobrze mu tak, najpierw la Catacombara teraz la Caddvera. – Chiara roześmiała się w głos.

– Dobrze mi tak, nie chcę niczego innego. – Lorenzo skinął głową. – Jest wiele rzeczy nierozwiązanych – zmienił temat. – Na przykład wiosłujemy algusto veneto albo al gusto classico. Słowo veneto jest niejasne – powiedział nagle.

– Trzymając wiosła albo pionowo albo poziomo – wyjaśnił malarz. – Veneto to stare określenie na verticale.

Veneto to inne słowo. Pochodzi od nazwy miasta z bajki. Zresztą nikt z nas nie był nawet w Malamocco, o którym Chiara uczy dzieci w szkole. A czy i to miasto istnieje…?

– Do Malamocco można dopłynąć laguną. Trzeba stale kierować się na północny wschód.

– Tak stoi w programie szkolnym. Ale czy kto próbował tam dotrzeć? My pływamy wyłącznie do paru najbliższych wysepek, trochę żeglujemy przy połowach. Pływanie na północny wschód nie udaje się, wiatr nie pozwala, wzburzone morze powstrzymuje.

– Przecież regularnie przybywają do nas z zaopatrzeniem, ze wszystkim. Straganiarze przywożą warzywa i owoce – włączyła się Chiara.

– Ale to oni przywożą nam owoce i warzywa. Nikt z naszych nie może zabrać się z nimi i popłynąć na ich wyspy.

– Bo jest przesąd, że wożenie obcych swoją barką sprowadzi nieszczęście. Nikogo nie namówisz, żeby ciebie wziął – powiedział Bócline.

– Może to tylko przesąd, a może dla nas opuszczenie naszych wysepek jest niemożliwe – powiedział Lorenzo.

– Może masz rację. – Malarz uśmiechnął się. – Ale w zamian za naszą samotność dostaliśmy balsam długich pożegnań – powiedział.

– Nikt z tego wcześniej nie korzystał.

– Widać nie potrzebowali, albo dopiero ty odkryłeś, że nam to darowano.

Fusina-Cortina d'Ampezzo-Kraków, 15 sierpnia-15 września 2005

Загрузка...