W poprawnie urządzonej ciemni fotograficznej jest jasno. Po paru godzinach bez szczególnego żalu zapomina się o innych barwach, prócz pomarańczowej i czerwonej. Przyjemna, spokojna, siedząca praca, której towarzyszy metaliczny zgrzyt maskownicy, plusk roztworów czy delikatny syk dobywający się z kuwety przerywacza zaraz po wrzuceniu doń odbitki. I nawet nie śmieszna pensja wzbudza półświadomy żal, tylko niejasne przekonanie, że traci się coś nieodłącznie przynależnego życiu – może nierównomierny blask słońca, może widok za oknem, może szare, deszczowe chmury. W zamian dostaje się czarno – białe obrazy z życia innych ludzi.
L. ta rekompensata wystarczała. Ciemnia była dla niego nie klatką, ale norą, W której czuł się bezpieczny. A podglądane, czarno – białe chwile stanowiły bezpieczny kontakt z rzeczywistością. Nieustanny korowód ślubów, chrzcin, wesel, niemowląt i zabytków nużył dopiero wówczas, gdy ręce omdlewały, gdy dobiegał już końca dzień pracy. A przecież zdarzały się bardziej oryginalne migawki, czasem nawet z plaży. L. przedkładał toporną prawdziwość obrazów z ciemni nad preparowaną, błyszczącą, kłamliwą papkę wizualną płynącą z ekranu czarno – białego telewizora. Zresztą ostatnio atrakcyjność telewizora spadła do zera, bo się zepsuł.
Mimo pancerza odludkowatości, w jaki się wtłoczył L., co jakiś czas, choć ostatnio coraz rzadziej, odczuwał samotność. Bolesny brak bliskiej osoby z latami stępiał i osłabł, jakby bolesna drzazga tkwiąca w ciele otorbiła się i wrosła w tkankę, tylko z rzadka, nieoczekiwanie manifestując swą obecność.
Jednak czasem w ciemni trzeba zgasić światło. To wtedy, gdy przekłada się filmy z kaset do koreksów, za to reszta procedury, wywoływanie, odbywa się przy świetle dnia. Tę pracę L. niezbyt lubił, bo dzień natrętnie przypominał o realnym świecie. Podobnie jak chwile, gdy brzęczek wzywał go do biura, kiedy trzeba było odebrać zlecenie bądź wydać zrealizowane zamówienia.
W zupełnej ciemności L. pracował szybko i zręcznie, dotykiem bezbłędnie rozpoznając karby na szpulach i sprawnie nawijając taśmę. Usłyszał cichy, mruczący odgłos.
Burczy mi w brzuchu, jakby kot miauczał… – pomyślał ubawiony.
Chwilę potem burknięcie powtórzyło się.
Pora coś zjeść…
Ale zaraz potem coś łagodnie i jakby przeciągle otarło się o nogę L.
– Cię… Kto go tu wpuścił!? – wyrwało mu się. Nie przerwał jednak pracy. Pomieszczenie ciemni było dość duże, kot mógł wcześniej wleźć tu i spokojnie siedzieć ukryty. L. prosił jedynie w duchu nieznanego zwierzaka, żeby przypadkiem nie zachciało mu się wskoczyć na ladę i porozrzucać rolki z filmami klientów. Dopóki wszystkie przedmioty były na swoich miejscach, L. pewnie odnajdował kolejne szpule, miski i zakrętki koreksów; a po lewej – po kolei poukładane kasety z filmami. Koci spacer natychmiast zburzyłby ten misterny ład, a zaświecenie lampy zniszczyłoby filmy w nie zamkniętym koreksie.
Kot jednak snuł się wokół stóp L, przyjaźnie ocierając się i mrucząc. Nie przejawiał ochoty, by wskoczyć na kolana albo na blat.
– Ty cholerny draniu – powiedział L. – Pojawiłeś się jak Kot z Cheshire. – No, nie tak… Bo najpierw zamiauczałeś…
Pomyślał, że właściwie mógłby zatrzymać sobie kudłatego przyjaciela, gdyby właściciel zakładu zgodził się na przynoszenie go do pracy i gdyby kudłaty przyjaciel nauczył się, że nie wolno łazić po stołach i sikać do odczynników fotograficznych.
Gdy L. skończył cykl roboczy, chciał pogłaskać niewidoczny, ale przyjemnie ciepły kształt, lecz kształt zareagował gwałtownym susem, aż dał się słyszeć odgłos miękkich łapeczek, zwykle stykających się z ziemią bezgłośnie.
L. zaświecił lampę. Kota nie było. Nie znalazł go w żadnej z szaf, ale nie szukał starannie, bo roboty było dużo.
Następnego dnia nie miał czasu myśleć o Kocie z Cheshire, jak go nazwał. Miał więcej reklamacji niż w ciągu trzech poprzednich lat pracy. Pod wieczór, przed zamknięciem zakładu, kilku klientów wróciło z odebranymi wcześniej odbitkami. Wszyscy z taką samą reklamacją: na odbitkach znajdowały się przezroczyste, często nieostre sylwetki ludzkie. Snuły się jakby obojętnie, przypadkiem uchwycone obiektywem. Już wcześniej dziwił się ich obecności na odbitkach i z początku sprawdzał negatywy, ale zgadzało się: słabo naświetlone, niewyraźne sylwetki były także na nich. Za każdym razem wahał się, czy robić z tego powiększenia: zasada „po jednej z każdego dobrego negatywu” wydawała się w tym przypadku szczególnie mętna.
Miał rację. Opłacił to minutami wściekłej kłótni.
– Podwójnie naświetlił pan papier! – przytłoczył właściciel zakładu. – Na drugi raz obciążę pana kosztami materiału.
L. nie mógł wykluczyć, że takie roztargnienie mogło mu się wcześniej zdarzyć. Ale wcześniej, zanim nie wrócił jeszcze do siebie, a nie obecnie. Poza tym, przynajmniej pierwsze z inkryminowanych negatywów osobiście sprawdził. Jednakże nie mógł wykluczyć, że trafiła się paczka tak dziwnie zaświetlonych papierów. Niestety, nie mógł ponownie obejrzeć kwestionowanych negatywów, by obronić swoją rzetelność.
– Widzisz, draniu, jak dają w kość w tej robocie?… – zwrócił się w ciemność, gdy ładując negatywy do koreksów w ciemności, poczuł znajome, ciepłe dotknięcie kociego futerka.
– Gdybym chociaż dostał do ręki te cholerne negatywy, to nie – żalił się. – Przed klientem mnie obronił, a potem opierniczył, kiedy ja nie mogłem się obronić.
Mógłby się założyć, że obecnie o jego kostkę ocierał się kudłaty buziaczek. L. pracując w ciemni, ściągał skarpetki, by nogi mniej pociły się.
– Chyba zamierza mnie zwolnić i zbiera argumenty. Coraz mniej roboty. Wszyscy przestawiają się na kolor. A tam jedna automatyczna maszyna, i cześć.
Odpowiedział mu cichy pomruk.
– Zresztą sam sukinsyn zbankrutuje, bo nie stać go na maszynę. A swoją drogą, którędy tu wchodzisz, wstrętniaku? Muszę to wyczaić.
Spróbował gwałtownym ruchem sięgnąć do wyłącznika, ale zryw i tupot miękkich łapeczek był jeszcze szybszy. Niezadowolone miauknięcie zawisło w powietrzu.
L. postanowił dokładnie przeszukać całe pomieszczenie po zakończeniu pracy, ale zmęczony zapomniał o tym. Za to kupił butelkę i wieczorem w samotności upił się.
L. nie nazwałby siebie alkoholikiem. Co drugi lub co trzeci wieczór kończył z butelką, ale był przekonany, że gdyby zechciał albo gdyby mu zabrakło pieniędzy, mógłby z tego łatwo zrezygnować. Alkohol nie potrafił przebić pancerza obojętności, jak tego nie potrafiło życie codzienne.
L. pomyślał, że kot może być halucynacją alkoholika. Może jednak pił za dużo? – W końcu lepiej, że kot niż myszki…
Niestety, przez kilka dni kudłaty gość nie pojawiał się, pomimo że L. starannie ściągał skarpetki, a nawet zdarzyło mu się podwijać nogawki, by ciepłe futerko przytuliło się mocniej. Znów poczuł się zdradzony i porzucony. Odrzucił też koncepcję halucynacji – ostatecznie, nie pił ostatnio więcej niż przedtem.
Wreszcie znów w zupełnej ciemności pojawił się kot. L. ucieszył się, jakby odzyskał przyjaciela.
– Gdzieś się włóczył, kudłaty wstrętniaku? – zagadał przyjaźnie, sprawnie ładując koreksy. – Burych dziewczyn ci się zachciewa na jesieni? Do marca jeszcze daleko – rozgadał się.
– Wiesz, jak właściciel w końcu skwitował te spieprzone odbitki? – zachichotał. Kot wskoczył mu na ramię i zaczął miękko ocierać się o kark. – Że w Dzień Zaduszny nie należy robić odbitek, bo może na nich pojawić się więcej niż było na negatywie. Dobre, nie?… – i urwał, a skórę jego pokryła gęsia skórka: Właściwie, to czemu nie… Właściciel przecież mógł mieć rację…
– A może i ciebie nie ma, co?, mały draniu – wymyślał nowe określenia dla swojego przyjaciela, ale nie nadał mu jeszcze nazwy, myśląc o nim: Kot z Cheshire.
W odpowiedzi na te uwagę usłyszał gniewne miauknięcie – taki koci wrzask – i coś ostro drasnęło go w szyję.
– A żesz ty, kocia cholero! – wrzasnął L. i szarpnął się gwałtownie. Kot skoczył gdzieś w ciemność, a po zaświeceniu żarówki znów nie było po nim śladu.
– Co za niewdzięczny koci drań – narzekał L., oglądając przed lustrem trzy długie draśnięcia nabiegające krwią. – Ostatecznie sam jestem sobie winien. Mógł poczuć się obrażony, kiedy zwątpiłem w jego istnienie. Zresztą, Kot z Cheshire musi mieć długie pazury – ględził, opatrując zadrapania.
Postanowił przygotować pułapkę: Umieścił w ciemni lampę stołową z wyłącznikiem w zasięgu ręki. Chciał wreszcie zobaczyć, chociaż jaki kolor futerka i oczu ma ów nieśmiały gość, a przy okazji, prostym sposobem wyśledzić jego drogę ucieczki.
L: zwyczajnie przystąpił do pracy, żeby nie spłoszyć kota. Gdyby zachowywał się nienaturalnie, z pewnością zaniepokoiłoby to płochliwego gościa. Wkrótce niewidoczne futerko zaczęło ocierać się o stopy L. Niemal czuł, jak mały zwierzak jest naelektryzowany. Łaził i mruczał; jak zwykle, gdy łasił się do L.
W czasie jednej z przerw w pracy, gdy właśnie zakręcił wieko załadowanego koreksu, L. szybko zaświecił lampę. Za szybko, żeby kot był w stanie czmychnąć.
Niczego nie zauważył. Po prostu, nie było żadnego kota. Jedynie w uszach pozostał gniewny, koci wrzask.
L. przeszedł dreszcz, ale nie aż tak mocny, jakby się mógł spodziewać. Może dlatego, że tak do końca nie był pewien, czy tajemniczy ulubieniec istnieje naprawdę. Ostatecznie, szramy na karku niemal się zagoiły…
Czego bał się najbardziej, to ponownego zgaszenia światła. Bał się, że tajemnicza halucynacja wróci. Cóż, pracę trzeba wykonać. Z lękiem wyłączył światło i nieco zmrożony zabrał się do roboty. Pracował zdenerwowany i roztrzęsiony. Mylił się. Filmy nie chciały posłusznie wsuwać się w szczeliny szpul koreksów. Dłonie pociły się ze strachu.
Niepotrzebnie, bo tajemnicza obecność, niewidzialny kot nie ujawnił się. Natomiast na kilku wywołanych negatywach były wyraźne odciski spoconych palców L. Znów dwie reklamacje i cierpkie uwagi szefa. Tym razem L. nie próbował dyskutować.
Tylko czekać na wymówienie… – pomyślał L. – Z drugiej strony, nie wyobrażam sobie, jak on sam będzie przesiadywał w ciemni po dziewięć godzin dziennie…
Można zatęsknić do urojenia. Bez niewidzialnego kota praca w ciemni nie wydawała się już tak zupełna jak dawniej. L. celowo pił co wieczór, by halucynacja wróciła. Wytrzymał tak przez tydzień, potem zrezygnował, bo za każdym razem kac był potężniejszy, a na dodatek zaczęła dolegać wątroba. Jak na złość, nawet odbitki, które trzeba było powiększyć, były wyjątkowo nudne i jednostajne.
Za to szczególne zainteresowanie L. wzbudzało ładowanie negatywów do koreksów. Mógłby to robić przez cały dzień. Oczywiście nie można było tego przedłużać w nieskończoność, a potem znów trzeba było pracować naprzeciw okna, za którym – listopadowa szarość, mżawka lub mgła.
Zdążyły już zmarznąć stopy, bo ciemnia była słabo ogrzewana, gdy poczuł znajome dotknięcie.
– No, wreszcie przylazłaś, ty kocia poczwaro – westchnął L. z taką ulgą, że musiało to zostać zauważone przez gościa. Kot przyjaźnie ocierał się o jego goleń, a potem zaczął ciągnąć za sznurówkę i lekko uderzać łapeczkami w stopę L.
– Ani śladu poczucia winy – mruknął zadowolony L. – Nie było cię tydzień. Wytłumaczyłbyś się chociaż… – wybaczył już nierealność halucynacji.
Zabawa ze sznurówką L. rozwijała się – W najlepsze. Parę razy złapały go za skórę maleńkie ząbki, parę razy nawet zawadził go przypadkiem ostry pazurek. Ulubieńcowi, nawet urojonemu, można przebaczyć wiele. A dziś, zrzędliwy zwykle L., cieszył się z odzyskanego przyjaciela.
– Słuchaj, kocia poczwaro – odważył się L., czując bez żalu, że sznurówki zostały już stracone. – A gdybyś tak przestała bać się światła, co?
Ciepłe, małe stworzenie rytmicznie waliło swoimi łapeczkami w nogawkę spodni L.
– Popatrz, przecież i tak wiem, że cię nie ma… Au! – wrzasnął ugryziony, ale nie przestał przekonywać. – To znaczy, jesteś, ale cię nie widać… – wysyczał. – Przestańże gryźć, kocia cholero! – energicznie machnął nogą.
– Jesteś, jesteś. Nie mam żadnych wątpliwości – L. usiłował załadować kolejne taśmy do koreksu. – Widzisz, gdybyś też ujawniał się, kiedy robię powiększenia, to byłoby fajnie – mruknął L. – Wiesz, ja mogę nawet nie sprawdzać, czy ugina się moja nogawka pod twoim dotknięciem, ale bądź, znaczy – spróbuj być wtedy, kiedy ja pracuję przy odbitkach… – Ja mogę nie patrzeć, czy obgryzasz moje stopy, czy targasz nogawki, ale przecież możesz się pojawić chociaż trochę! No nie, poczwarniaku?
Nie uzyskał bezpośredniego potwierdzenia, bo nie mogło go być, ale ciepła obecność ułożyła się na stopach L. Odebrał to jako akceptację. Ostatecznie, niewidzialny kot mógł przecież rozumieć więcej niż zwyczajny kot.
– Słuchaj, Kocie Poczwarocie – powiedział L. – Teraz zaświecę lampę, a ty nie znikniesz. To znaczy… – zająknął się – mam na myśli, że pozostaniesz tak, jak dotąd jesteś… – Halucynacją – dodał w myśli. – Ale już tak drogą…
Aktywność w pobliżu stóp jakby się zmniejszyła. Wyczuwał bicie małego serduszka okrytego ciepłym futerkiem.
– No, przecież wtedy będziesz mógł dłużej siedzieć na moich stopach – przynaglił L. – Obiecuję, że nie spojrzę na ciebie.
Nic. Brak reakcji.
L. nacisnął wyłącznik i zmrużył oślepione oczy. Ciepłe coś, widmowy Kot Poczwarot najwyraźniej nadal pozostał. Chyba nadal leżał, bo wskazywało na to ciepło jego futerka, ale spokojnie, leniwie drapnął łydkę L., tak powoli, ospale, jakby od niechcenia.
– Ty kocia cholero! – wzdrygnął się i strzepnął nogą. Kot zerwał się i uciekł. Ale tajemnica mroku została zerwana.
Ustaliła się taka subtelna równowaga. Poczwarniak czy Kot Poczwarot pojawiał się często, także wówczas, a nawet najczęściej wtedy, gdy L. pracował nad odbitkami w przyjemnym, pomarańczowym świetle lampy ciemniowej; L. zaś nie spoglądał na swoje stopy zawłaszczone przez Poczwarniaka. Nie patrzył, by przypadkiem nie przekonać się, że to czysta imaginacja, że naprawdę niczego nie ma, a jest tylko płód chorej jaźni, może efekt nałogu.
Takie małe, chociaż niewidzialne stworzenie może znaczyć naprawdę wiele w życiu samotnego człowieka. Ciemnia stała się ważniejsza od reszty otoczenia; L. z radością przychodził do pracy i pozostawał długo po godzinach.
Właściciel zakładu, T., był raczej zadowolony. Chociaż nie zawsze. Kiedyś T. wściekł się, gdy L. wkroczył do ciemni, wrzeszcząc do wojskowej melodyjki podsłyszanej na jakimś filmie:
– Kot Poczwarot chodzi sam, wszystko zjada, am, am, am!…
Trzeba to było wywrzeszczeć, bo brzmiało dobrze tylko gdy wrzeszczane.
– Panie L., tego już za wiele! – T. wkroczył do ciemni za teatralnie maszerującym L. – Nie jestem zadowolony z pańskiej pracy – powiedział. – Kupa reklamacji, a teraz takie wrzaski… Cholery można dostać!
L. przyjrzał się uważnie swojemu szefowi. Tamten łysiał, a siwizna już zdrowo rozjaśniła resztki jego włosów. Dupek.
– Liczę się ze zwolnieniem, bo liczba zleceń spada z miesiąca na miesiąc, panie T. – powiedział L. Precyzyjnie ważył butę w swoich słowach, by pozostawić furtkę dla kompromisu. – Ale gwarantuję, że póki co, będę pracował solidnie, panie T., a ceną za to jest choćby moje śpiewanie – zakończył.
– Hm – prychnął właściciel. – Śpiewaj pan. Właściwie usłyszał więcej niżby chciał.
– Lutek, znaczy Ludwik, możesz pan mówić – rzucił za nim L. – Ostatecznie znamy się już sześć lat.
– Ale mu przyłożyłem, no nie, Kocie Poczwarocie? – mruknął. – Razem damy w kość wszystkim skurwielom.
Kot Poczwarot przez całą dniówkę to łasił się do L., to obgryzał paski jego sandałów (L. przyniósł do pracy lekkie obuwie), to leciutko drapał w nogawki spodni.
L. odebrał to jako akceptację swojej odwagi. On też doceniał niewidzialnego przyjaciela: To tak, jakby mieć ulubione zwierzątko, ale nie mieć żadnych przykrości z tym związanych – kup na podłodze czy obsikanej ściany za biblioteczką. Ceną za tę wygodę było jedynie to, że nie mógł ujrzeć Kota Poczwarota, i to, że mógł cieszyć się nim tylko w miejscu pracy.
Praca aż paliła się w rękach. To, co musiał wykonywać – te ratowane przemocą, ze wszystkich sił, odbitki fotograficzne były nędzne, bo na miarę przypadkowych fotografów – dlatego za każdym razem, gdy to robił, L. czuł, że sam uchwyciłby te same sytuacje znacznie lepiej, lepiej o kilka klas, a przy tym cały czas czuł fizyczny kontakt z życzliwą istotą, która ufnie drzemała na jego stopach. To rozbiło skorupę jego samotności i L. był z tego zadowolony.
Niewidzialny przyjaciel jakby nabrał zaufania, bo w domu zdarzało się, że kiedy L. zbudził się w środku nocy, czuł, jak wokół szyi otulą się nieznana, ciepła, kudłata, kocia obecność. Był przekonany, że przyjazna, chociaż czasem budził się przerażony. Tak jak każdy jest przerażony tą obecnością, budząc się w środku nocy, w mocy małych, kudłatych łapeczek. A przecież tak zdarza się każdemu. Problem, aby znieść tę groźbę i pogodzić się z tym czymś, ciepłym i życzliwym.
Poczwarniak stał się jedynym przyjacielem L., ponieważ zaprzyjaźnienie się z T. było niemożliwe, a z innymi osobami L. nie stykał się. Dlatego też tak dotkliwie odczuł, gdy Kot Poczwarot przestał się pojawiać. Próbował dociec, dlaczego tak się stało, ale bezskutecznie. Próbował zmienić styl swoich zajęć, ale to nie pomogło. Widać subtelna równowaga pomiędzy światłem i ciemnością została zaburzona i gość przepadł. A może odwrotnie: może właśnie jakaś równowaga została odzyskana i mały gość z tamtej strony utracił możność przechodzenia na naszą, tę stronę.
Ostatnio L. musiał zajmować się wszystkim: nie dość, że robić całą robotę ciemniową, ale także odbierać zamówienia i nawet fotografować klientów. T. zostawiał na jego głowie zakład na całe dnie. Prawdopodobnie usiłował rozkręcić jakiś inny interes, co wiązało się z licznymi wyjazdami, tym bardziej przykrymi, że pogoda zupełnie zesobaczyła się, spadł śnieg i ulice pokryła beznadziejna, topniejąca bryja. T. jakby zaczął bardziej mu ufać, a nawet kilka razy L. nakrył go na podśpiewywaniu bezsensownej pioseneczki o Kocie Poczwarocie.
Przed południem przyszedł bardzo blady facet zamówić zdjęcia legitymacyjne. L. zapisał nazwisko Olegoff, zwrócił na nie uwagę, bo pisało się przez dwa f. Wprawdzie w zakładzie tylko T. miał dyplom fotografa, ale L. umiał równie dobrze ustawić oświetlenie, chociaż obawiał się, że chuda gęba tego bledziucha wyjdzie za płasko, a cienie zbyt kontrastowo. Ta bladość była jakaś taka szarawa czy sinawa, zupełnie inna niż karnacja jasnych blondynek, która tak świetnie rysuje się w gamie delikatnych światłocieni. L. postanowił nie męczyć się zbytnio z Bladym, tylko klapnąć standardowe ujęcie. W ostatniej chwili natura perfekcjonisty kazała jednak dostawić ekran i parasol.
Wieczorem w ciemni okazało się, że było jeszcze gorzej niż L. myślał: jednolicie czarny negatyw, bez śladu twarzy Bladego.
Cholera, prześwietliłem dziada? To niemożliwe – deliberował Ł. Nie, z pewnością nie prześwietlił, było to zwykłe, białe tło, nie różniące się zaczernieniem od tła na sąsiednich zdjęciach. Puste tło bez Olegoffa.
Cholera, kolejna reklamacja… – burknął L.
Wieczorem upił się.
– Przykro mi, ale zdjęcie musi zostać powtórzone – zaczął L., kiedy nazajutrz, pojawił się Olegoff po odbiór zamówienia. – Zostało przypadkiem zaświetlone. Zresztą sam nie wiem, jak to się stało – L. wzruszył ramionami.
– Nie wyszedłem na zdjęciu?
L. bezradnie machnął rękoma.
– Myślałem, że już powinienem pojawiać się na emulsji…
– Cco? – L. spojrzał na niego bardzo okrągłymi oczyma.
– No… Właśnie… – tym razem to Olegoff wyglądał bezradnie. Jak chodząca, blada bezradność. – Kota potrafił pan zaakceptować – mruknął z wyrzutem.
– A co, pan też stamtąd? Też ktoś, kto przemknął z tamtej strony?
– Tak. W zasadzie tak. Ma pan sporo racji.
– Jest pan trupem czy duchem? Czy może wampirem? – L. zaczął nieznacznie wycofywać się w stronę drzwi ciemni, chociaż z ciemni można było wydostać się tylko przez okno, ale przynajmniej mógłby zyskać chwilę czasu na przygotowanie obrony.
– Po co takie mocne słowa? – skrzywił się Olegoff. – Żadnym wampirem z całą pewnością nie jestem – uśmiechnął się. – I nie zamierzam zrobić panu nic złego. Może się pan nie bać, jeśli potrafi pan nie bać się… – dodał, patrząc podejrzliwie na L.
– Sam pan mówił, że nie przestraszyłem się niewidzialnego kota – L. odzyskał pewność siebie. – Więc jeśli tylko nie będzie pan zachowywał się agresywnie, to w zasadzie… – urwał, nie przeszło mu przez gardło określenie, że „wszystko w porządku”.
– Gdzie tam, jaka agresja – Olegoff wyglądał na zaskoczonego. – No, chyba, że uzna pan za przejaw agresji, jeśli odpadnie mi palec albo cała dłoń…
L. parsknął śmiechem.
– Przestań pan robić sobie jaja. Nabrał mnie pan skutecznie. Powtarzamy zdjęcie?
– Rozsądniej będzie mi uwierzyć. Niby skąd wiedziałem o pańskim niewidzialnym kocie?
– T. mógł panu powiedzieć. Mógł podsłuchać moje monologi w ciemni.
– Nie potrafię rozsypać się na zawołanie. Zresztą, nie chcę. Może pan powtórzyć zdjęcia. Przekona się pan, że znowu nic nie wyjdzie, chociaż bardzo bym chciał, żeby cokolwiek jednak się na nich pojawiło.
– Dobrze. Powtórzmy zdjęcia.
– Tak będzie najlepiej. Przyjdę jutro. Może jednak potraktuje mnie pan poważniej.
Zdjęcia znów nie udały się. L. zrobił duże powiększenie, 24 na 30, i starannie obejrzał. Nic. Jasne tło o nieznacznie zmieniającym się zaszarzeniu. Tylko wylazło ziarno, chociaż dość przyjemne, ostre. Ale przy tej skali powiększenia musi być widoczne.
Olegoff przyszedł po południu. Wyglądał jeszcze gorzej niż wczoraj. Jedną dłonią zasłaniał policzek, drugą trzymał w kieszeni.
– – I co? – zaczął bez zbędnych wstępów.
L. przyniósł z zaplecza, wielką odbitkę i położył ją na biurku.
– Nic. Proszę uważnie to obejrzeć – pochylił się nad arkuszem. – Widać wyraźnie poprawnie naświetlone tło. Jedyne niejednorodności to ziarno.
– Przekonał się pan?
– W zasadzie…
– Mogę zrobić bardziej sugestywną demonstrację, ale nie wiem, czy pan wytrzyma… – mówił niepewnie Olegoff. Jego spojrzeniu brakowało nieodłącznego blasku, nawet pojedynczych błysków.
– To znaczy?
– Paskudnie schodzi mi skóra z policzka. To jest przykry widok. Zresztą, z lewej dłoni też… Może tę dłoń lepiej pan zniesie, co?
L. nie wiedział, co odpowiedzieć, wykonał tylko jakiś niewyraźny gest.
Olegoff wy ciągnął przed siebie dłoń, grzbietem do góry. Cały grzbiet dłoni pokrywała rozległa rana: skóra odchodziła, zawijając się na brzegach jak odklejona kartka papieru. Spod niej wyzierały ścięgna i żyły, niektóre z nich też zwisały jak frędzle.
– Ooch! – wzdrygnął się L. – To przecież trzeba opatrzyć.
– Nie trzeba. Nie widzi pan, że krew nie cieknie?… Rzeczywiście, rozchylona rana wyglądała jak model anatomiczny czy zakonserwowany preparat. Właśnie krwi brakowało.
– Twarz wygląda podobnie – powiedział Olegoff ośmielony spokojem L.
Odsłonił prawy policzek.
– O, nie – L. pokiwał głową.
Olegoff miał paskudnie rozkwaszoną twarz. Ledwie trzymająca się skóra odsłaniała blade mięśnie, a nawet widoczne spomiędzy nich, pokryte brązowymi plamami zęby.
– Dalej pan myśli, że robię sobie jaja? – rzucił kwaśno Olegoff, ale szybko podtrzymał dłonią odrywający się płat skóry na policzku. Starannie przygładził ranę, a następnie równie starannie przyklepał rozłażącą się rękę.
– Mógł pan wyrwać się z dermatologii – L. spojrzał na niego badawczo. – Taką ranę nie jest trudno ucharakteryzować.
Olegoff zniechęcony pokiwał głową.
– To prawda, konsekwentny sceptycyzm jest w stanie podważyć bardzo wiele. Czyżbym właśnie przez to przegrał? – mruknął. – Jednak, czy nie za wiele tych koincydencji? – dorzucił.
– To prawda, wiele. W takim razie dlaczego pan przyszedł, skoro zdjęcia i tak nie mogły się udać?
– Przeszedł pan „próbę kota”, a to, czy wyjdę na zdjęciu, miało akurat dla mnie znaczenie. To też test.
– Przeszedłem „próbę kota”?
– Tak. Kot Poczwarot był próbą, próbą odporności psychicznej… No, wie pan, przydatności dla nas…
– To jest jakaś organizacja? Wywiad?
„- Aaa… Bez sensu – żachnął się Olegoff i zaraz przygładził odstającą skórę. – „Próba kota” miała pokazać, na ile histerycznie reaguje pan na takie sytuacje.
– Wielu ludzi poddaje się „próbie kota”? – Obecnie coraz więcej.
– Fotografów? – uśmiechnął się L.
– Nie. Wielu ludzi zaraz po zbudzeniu ma wrażenie, że na szyi przysiadł mu kot, nieznany i przez to groźny, gotowy podrapać twarz. To jest właśnie ich próba. Zwykle są przerażeni, pocą się. Po sekundzie obecność kota znika, przegrali swą próbę.
– Poczwarniak dopiero po jakimś czasie zaczął przyłazić do mnie do łóżka i drzemać przy mojej twarzy.
– Właśnie dlatego, że pracuje pan w „zupełnej ciemności, poradziłem Poczwarniakowi, żeby spróbował inaczej.
– Jest tylko jeden taki kot?… – Nie.
Olegoff nieoczekiwanie ożywił się, nawet uśmiechnął. Jeszcze raz energicznie przygładził przerażająco uszkodzony policzek i dłoń.
– Bardzo panu dziękuję, L. – powiedział życzliwie.
– Za co?
– Tak po prostu. Chce się panu ze mną rozmawiać, z takim monstrum.
– Chcę w zamian więcej wiedzieć – L. nie dodał złośliwie, że lepsze takie towarzystwo niż żadne.
– Dobrze. Tak – Olegoff zamyślił się. – Ale to wymaga czasu. Stopniowo. Czy mogę przyjść znowu?
– Pewnie. Możemy przejść na ty? Oczywiście, bez brudzia. Nigdy nie byłem na ty z duchem… – L. wpadł w dobry humor.
– Raczej – z trupem… No, może z trupem – duchem. Oczywiście. Oleg. Ale bez uścisku dłoni, wolę ja wziąć ze sobą…
– Pewnie – odetchnął L., uświadomiwszy sobie możliwe konsekwencje swojej propozycji. – Lutek – skinął głową.
– Wiem od kota. Do jutra – jeszcze raz przygładził skórę na policzku.
Zamknięcie się w skorupie samotności jest zabiegiem może pożytecznym, ale bardzo podatnym na zniszczenie przez otaczający świat. Wystarczyły dwie wizyty tajemniczego Olegoffa, by przez cały wieczór L. rozmyślał, co przyniesie trzecia.
– Słuchaj Lutek – powiedział rano właściciel. – Mam dla ciebie propozycję – popchnął palcem w jego stronę puszkę piwa. Pierwszą od czasu, kiedy L, został przez niego zatrudniony.
– Oo! W godzinach pracy? – L. uśmiechnął się, ale skwapliwie otworzył piwo. Przyjemne syknięcie uczyniło rozmowę milszą.
– Tak… – T. skwitował uwagę L. – Roboty tu coraz mniej. Chcę, żebyś kierował tym punktem – nawiązał. – Rozumiesz? – Wszystko: przyjmowanie klientów, robota, zbieranie forsy, prowadzenie księgi rachunkowej. Jak będę zadowolony, to – wspólnictwa jak się wykopyrtniesz, to zwijasz ten punkt. Idziesz na to?
– A mam to wybór?
– Ha, ha, ha… Lubię ten pragmatyzm… – zarechotał T. – Ten sceptycyzm, kompletną niewiarę i nieufność.
Tym razem zachichotał L.
– Gdzie tam. Mam bardzo dużo wiary – trząsł się ze śmiechu, aż pryskało piwo.
T. spojrzał na niego poważnie.
– To co, zgadzasz się?
– Tak. Przecież to jedyny sensowny wybór.
– To chlapiemy – T. wyciągnął puszkę w jego stronę.
– Chlapiemy – L. stuknął swoją, aż plusnęło.
– Chlapiemy i spisujemy.
Olegoff przyszedł w świetnym nastroju: mimo bladości był wesoły, rozmowny. Upiorna rana na policzku zgoiła się od wczoraj. Lewa dłoń też wyglądała bez zarzutu.
– Zrobisz mi zdjęcie? – zaczął. – Dzisiaj jestem w świetnej formie. Na pewno coś wyjdzie na zdjęciu.
– Dobrze… dobrze… Może byś zaczął płacić za te swoje nieudane podobizny?
– Czyżbyś został wspólnikiem tej firmy? – Olegoff spojrzał z ukosa.
– Właśnie.
– Gratuluję.
– Nie ma czego. Interes i tak zdycha.
– Ale jednak. W moich stronach jedyną firmą to była karczma.
– Przynajmniej dochodowa. Bo jeść trzeba, tyłka korkiem nie zabijesz.
– Nie całkiem. Można prawie nie jeść… – powiedział Olegoff. – Ale nie chcę wspominać moich stron.
L. nie przestał sortować odbitek. Rozdzielał je do małych kopertek.
– Tylko ty masz pecha i nie wychodzisz na zdjęciach – rzucił do Olegoffa.
– Nie tylko ja. Nie przeszkadzam dzisiaj?. – dodał po chwili, widząc, że L. nie przerywa pracy.
– Oczywiście, że nie. Lubię prowadzić te dziwne rozmowy. Słuchaj Oleg, przyprowadź kogoś z twoich bladych kolegów – uśmiechnął się. – Jeśli będzie miał na to ochotę, oczywiście.
– Będzie, będzie, sam ci to chciałem zaproponować. To jest właśnie to, o co chciałem cię prosić, L.
– Bardziej będę ci wierzył – powiedział L. – Albo myślał, że do reszty zwariowałem, bo otacza mnie cała organizacja tajemniczych agentów – dodał w myśli.
– Tylko że… – Olegoff zawahał się i urwał. – Tylko że ta osoba będzie w znacznie gorszym stanie niż ja… Czy zdołasz to wytrzymać? – zatroskał się.
– Wytrzymałem już wiele, no nie?
– Dobrze.
– Powiedz mi w zamian, co z twoim policzkiem? Odkleiła się dekoracja?
– Nie. To się ukonstytuowało. Możesz myśleć, że się zgoiło. To wynik naszej wczorajszej rozmowy. To może by tak zdjęcie na koszt firmy, co?
– Dobra, usiądź na tamtym krześle, Oleg.
Na zdjęciu Olega widniał wyraźny zarys szkieletu ludzkiego, tym bardziej makabryczny, że z gałkami oczu w oczodołach.
– Uee… Ale potwór – mruknął T., oglądając odbitkę. – Aleś to odstawił, Lutek. Rysowałeś na kliszy, nie? Albo na odbitce, co nie?
– No… – L. wykonał nieokreślony ruch ręką, który w zasadzie miał potwierdzić domysł T.
– Poślij to na jakiś konkurs, wyszło świetnie sugestywnie.
– Zastanowię się. Chociaż może popracuję nad tym jeszcze… Wtedy właśnie, niestety, Olegoff wszedł do zakładu fotograficznego; L. przyjaźnie uśmiechnął się do niego i skinął dłonią. T. odwrócił się.
– Ten cholerny kościotrup przylazł tu! – wrzasnął. Olegoff, spłoszony, zmył się.
– Też to widziałeś, Lutek? Jak zamykało drzwi? – gorączkował się T.
– Klient zajrzał – mruknął L. – Ale wrzasnąłeś tak głośno, że pewnie nieprędko wróci. – Nie zapiłeś wczoraj sprawy, co? Stary?…
– Trochę, ale nie tyle, żeby… – urwał T. Nadal trzymał w ręku odbitkę. – Niech to cholera weźmie! Pierniczę! Prowadź tę firmę sam, nie muszę tutaj aż tak często przyjeżdżać.
– Pewnie, że nie. Chociaż mógłbyś czasem odwiedzić wspólnika.
Gdy Olegoff zajrzał drugi raz, wieczorem, obaj uśmiali się.
– To ty widzisz mnie zwyczajnie. Inni widzą właśnie coś w rodzaju makabrycznego kościotrupa – powiedział Olegoff.
– Powiedz szczerze, to coś niedobrego ze mną?
– Nie, właśnie nie. Dzięki tobie widać chociaż kościotrupa. Bez twojej pomocy nie byłoby nawet kościotrupa. Dlatego jesteś tak ważny dla mnie…
– Bo przeszedłem „próbę kota”… – L. łypnął nieufnie.
– Żebyś wiedział.
– Co dzisiaj nowego?
– Nie pomógłbyś jeszcze komuś innemu? – pobladła twarz Olegoffa wyrażała kompletną niepewność. Czarne włosy okalały blade, spocone czoło.
– Pora się ostrzyc, Olegoff. Masz za długie kudły – mruknął L.
– W porządku. Postaram się. To co z tą drugą osobą? – rzucił niepewnie.
– Słuchaj, stary – L. był pewny siebie, jak nigdy dotąd. – Przychodzisz codziennie, mówisz, że bajdurzenie ze mną ci pomaga, a dla innych wyglądasz jak kościotrup z jajkami na twardo w oczodołach, i jeszcze…
– Na każdym z tych jajek jest kropla budyniu czekoladowego… – przerwał Olegoff.
– Co?
– No, mam ciemne oczy.
– No tak! – L. machnął ręką. – I jeszcze chcesz mi sprowadzić drugiego takiego… kogoś. Bądźże przytomny.
– Cholera – westchnął Olegoff. – Wiedziałem.
– CO wiedziałeś? – parsknął L. – Oczywiście, niech przyjdzie z tobą. Tobie pomagam, jak twierdzisz, to czemu nie mogę pomóc i temu drugiemu? Wygląda jeszcze gorzej? Może jajka na miękko wylewają mu się z oczodołów, co?
– Cholerny dupek z ciebie, – palnął Olegoff, a L. po raz pierwszy dojrzał jasny błysk w jego ciemnych oczach. – Ależ ty potrafisz tłamsić innych, kiedy już wyleziesz z tego swojego prywatnego stłamszenia.
– Trupy i duchy tłamszę? – przyciął L.
– Trupy i duchy.
– A ty nie pomyślałeś, że ja się tego po prostu cholernie boję? Tej obłażącej skóry, tych kościotrupów na kliszach? I tego, jak temu skurwielowi T. gały wyłażą na wierzch ze strachu, kiedy na ciebie patrzy? Po prostu jestem blisko granicy wytrzymałości swoich nerwów i dlatego zachowuję się jak dupek.
– Przepraszam.
– Dobrze już. Oczywiście, sprowadź tego swojego kolegę.
– Będzie wyglądać naprawdę źle, licz się z tym.
To nie potrafiło się nawet ruszać. Ot, leżało pod murem zakładu. L. musiał wyjść na ulicę za Olegoffem, żeby zgodnie z obietnicą patrzeć na to. Brunatna, rozlazła masa, słabo przypominająca swym zarysem leżącego człowieka. Olegoff badawczo przyglądał się L.
– Możesz tego dotknąć? – zapytał. L. wzdrygnął się.
– Brzydzę się tego i boję.
– Bać się nie musisz. Gwarantuję ci.
– Przecież policja zarzuci mi, że dotykałem tego. Jeszcze mnie oskarżą.
– Nikt tego nie widzi oprócz nas.
– I mnie – odezwał się przechodzący, starszy mężczyzna.
L. gwałtownie się odwrócił. Dostrzegł we wzroku nieznajomego tę samą pustkę i mętność, co zwykle w oczach Olegoffa tę samą ubogą mimikę twarzy i automatyzm ruchów.
– Stefan – przedstawił, się nieznajomy. L. skinął głową.
– On też jest blady, jak ja – Oleg wskazał na niego dłonią.
– Przecież widzę.
– To świetnie – Oleg uśmiechnął się.
– Dobrze pan robi – powiedział blady nieznajomy. – To jest dobre. Dobrze dla niej.
– Ach! – L. machnął ręką. – A czy mogę ubrać rękawiczkę? – zapytał, cofając się jednocześnie.
– Nie, chyba nie – zawahał się Olegoff. – Chociaż spróbuj. Może też działać. Zupełnie nie wiem.
– A powinienem dotknąć dłonią?
– Tak, wtedy na pewno będzie dobrze.
Przemógł się i położył dłoń na masie przypominającej fakturą zbutwiałe drewno zmieszane z błotem. Nawet nie była lepka. Jeśli odczuł jakieś ciepło czy kontakt, to było uczucie intensywnością równe temu, jakie odczuwa brydżysta od swoich kart w dłoni, gdy spodziewa się, że przyniosą mu dograną, choć licytacja jeszcze się nie rozpoczęła.
Olegoff uśmiechnął się.
– Wiesz, wystarczy. Tu chodziło głównie o twoją akceptację, a nie o czas.
– Gdzie Stefan?
– Poszedł sobie.
– Zniknął?
– Bez sensu. Możesz go widzieć albo nie, ale znikania i pojawiania się nie ma.
Później L. długo mył dłonie. Następnie przetarł je starannie watką umoczoną w spirytusie salicylowym i znowu mył.
– Kim ty w ogóle jesteś, że każesz mi to robić? – rzucił do siedzącego Olegoffa. – Jakie moce tu się rozpętują?
– Nie jestem diabłem. Staram się go unikać, jeśli mogę.
– To: dlaczego się tu do nas – z powrotem przepychacie – ty, Stefan, to pod ścianą?
– Tak ma być.
– Robi się ze mnie cholerne medium, czy co?
– Nie. Nic z tych rzeczy. Jeśli przez medium rozumiesz kogoś, kto może kontaktować was z nami, to nie. Na razie nie mogę powiedzieć ci więcej. Pójdę sobie już.
– L. nie pytał nawet, czy Olegoff powróci, bo był pewien, że będzie wracał, dopóki L. nie zareaguje strachem czy niepowstrzymaną odrazą.
– Czy Poczwarniak mógłby wrócić? Polubiłem go – rzucił za wychodzącym Olegoffem.
Przez dwa kolejne dni Olegoff nie pojawił się. Wrócił natomiast Poczwarniak. Kocia obecność umilała długie godziny samotności w ciemni. Ale ta mała, kudłata radość nie była obecnie najważniejsza.
Najważniejsze stały się wyprawy przed drzwi zakładu fotograficznego, pod ścianę sąsiedniego budynku, ledwo dwadzieścia kilka metrów. Z początku rzadko, a potem coraz częściej, wykorzystując każdą przerwę w pracy, wychodził ku kupie czy stercie, czy pryzmie – jak najlepiej to nazwać – i kładł na tym czymś dłoń, tak jak polecił Olegoff.
Potem kładł dłoń tam, gdzie wyodrębniała się wypukłość głowy, potem na białej czaszce.
Ten powstały szkielet był zbyt czysty, jakiś taki jasny, przypominał bardziej model anatomiczny niż doczesne szczątki. Nie zburzyło tego wrażenia, kiedy po jego kolejnej wizycie kości okazały się powiązane chrzestnymi więzadłami i zaznaczyły się torebki stawowe.
To był zbyt nierealny proces, by się go bać, zbyt widowiskowy. To, co się odtwarzało, było na każdym etapie perfekcyjne, skończone; bez cieknącej krwi czy ran albo limfy.
Po dwóch dniach szkielet obrócił w stronę L. puste oczodoły. To było nieracjonalne, a przynajmniej tak wtedy pomyślał L., bo włókna mięśniowe oplatające szyję były nieliczne i cienkie jak tasiemki.
Równie absurdalnie szkielet wyciągnął ku L. swą dłoń.
Prosi, by go podnieść… – pomyślał L.
Łagodnie ujął w dłonie wątłą strukturę. Mniej brzydził się tego, co powstawało, obawiał się raczej, by ta kupa kości słabo powiązanych niektórymi ścięgnami i śladami mięśni nie rozsypała się na kawałki. Wziął to na ręce, zauważając niezwykłą lekkość, przecież oczywistą, bo brakowało niemal wszystkiego. Posadził to na krześle, tak łatwiej było pracować w pobliżu. Co chwilę podchodził i kładł dłoń na gładkiej czaszce. Fascynowało go obserwowanie, jak struktura odtwarza się. Przybywało wtedy, gdy L. zajęty był rutynową pracą w ciemni; nigdy wówczas, gdy na to patrzył.
Z początku wyobrażał sobie, że czuje to, co Stwórca, lub przynajmniej artysta – myślał o sobie jako o rzeźbiarzu. Potem pierwsze absurdalne ruchy czaszki naprowadziły na rozsądniejsze określenie: „znów dusza obleka się w ciało”, ale i taką wykładnia była fascynująca.
– Olegoff, możesz opisać to, co widzisz na tym krześle? – zapytał L., gdy Olegoff przyszedł z kolejną wizytą.
– Wiem, kogo widzę, Lutek – odpowiedział spokojnie Olegoff – ale tego nie mogę powiedzieć. Lepiej powiedz, co ty widzisz, to jest ważne.
– Lepiej nie. Po co cię szokować?
– Mnie? – parsknął Olegoff.
– No, jeśli znasz tę osobę… Olegoff nieoczekiwanie zmarkotniał.
– To aż tak źle? – mruknął.
– Przyzwyczaiłem się. Było gorzej.
– Mam lepsze wiadomości dotyczące ciebie – powiedział L. Uważnie przypatrując się Olegowi, zauważył, jak zasmuciła go poprzednia informacja.
– Tak? – Olegoff ożywił się.
– Na ostatnim zdjęciu nieźle wyszedłeś… To już nie szkielet czy coś takiego. Masz chłopie komplet mięśni, nawet tłuszcz podskórny. Proces wyraźnie dobiega końca.
– Wiem – Olegoff pozostał niepocieszony. – Paru pijaków zemdlało na mój widok. Podobno najgorsze jest właśnie przedostatnie stadium. Wiesz, kiedy różnice nie są tak wielkie… Wtedy właśnie one są szczególnie akcentowane. To jest syf. Wiesz, odkąd jestem widzialny… Te sztuczki z garbieniem się, zawijaniem w szalik… Rzygać mi się chce.
– Słuchaj, Oleg, przecież udało ci się przebić z tamtego świata z powrotem! Ciesz się, chłopie, i płać swoją cenę…
– Och, żebyś ty wiedział wszystko… – westchnął Olegoff. – Ale masz sporo racji, cholernie dużo racji – dodał, zwieszając głowę. – Ale czasem trudno się cieszyć, trudno…
– Chyba się przyzwyczaiłeś, że jesteś trupem czy duchem, czy jak tam chcesz…
– O, tak. Już dawno, chociaż to jeden, długi dzień. Nie wyciągaj ze mnie wszystkiego, Lutek…
– Jesteś Rosjaninem, Oleg?
– Nie, dlaczego?
– No, Oleg i Olegoff…
– To skandynawskie imię, było popularne w mojej rodzinie; a to drugie wymyśliłem sobie, nie jest prawdziwe.
– Kłamałeś?
– Nie mam wyjścia, Lutek. Muszę tak robić dalej. Nie mogę powiedzieć ci prawdziwego imienia i nazwiska. Mógłbyś to przecież sprawdzić, mógłbyś wykorzystać to, co niedozwolone…
– Czy wszystko to, co mi mówisz, jest takim samym kłamstwem?
– Nie. Tylko personalia.
L. nieświadomie zaczął unikać Olegoffa. Nie powiedziałby mu, że jego wizyty stały się niemiłe, nie powiedziałby tego komukolwiek innemu. Ale tak było.
Czuł, że wyrywa coś ze świata Olegoffa i świata małego Poczwarota i wyrywa to wyłącznie dla siebie.
Obecnie, mały, kudłaty przyjaciel nie był już dla niego tym, czym ten słaby, ledwie powleczony tkanką szkielet, a przynajmniej tak myślał L.
L. potrafił co kwadrans przerwać pracę, by położyć dłonie na przyjaznej czaszce. A ulubionemu szkieletowi przybywało. Najpierw tchawica i płuca. Wtedy ujrzał regularne ruchy płuc, jakby kurczących się periodycznie.
Dusza lepiej oblekła się w ciało… – pomyślał.
Naczynia krwionośne utworzyły dobrze rozbudowaną siec, zaś gdy pojawiło się bijące serce, L. nie mógł powstrzymać się, by nie położyć na nim dłoni. I poczuł coś, czego nie czuje nawet chirurg, bo dotknął serca W naturalnej sytuacji, nie bezlitośnie obnażonego cięciami skalpela i przez to okrwawionego.
Poczuł też, jak to serce nieco przy spieszą, może ze zdenerwowania czy podniecenia tym; że właśnie on położył swą dłoń na nim. To było niezrównane odczucie.
A całą tę radość tworzenia czy odtwarzania osiągał tak łatwo – po prostu kładąc dłonie na czaszce. Mógł obserwować wypełniające się wnętrze ciała. – Co, gdzie miało być i jak działało.
Poczwarot ocierał się o łydki L. jakoś tak gniewnie, jakoś tak nachalnie akcentując swoją obecność.
– Nie czuj się jak zdradzona miłość – zachichotał L. – Nie ma sprawy. Po prostu muszę tak robić – przełożył stopniowo odbitki do kolejnych roztworów, wstał i znowu położył dłonie na białej czaszce. Jak dotąd nie pokryła jej sieć naczyń krwionośnych. Ale trudno było nie myśleć o rozpartym w fotelu żywym modelu anatomicznym jak o żywej istocie. L. uważnie obserwował proces odtwarzania się Kosteczki – bo pamiętał, jak Olegoff wspominał, że to kobieta.
Serce biło, płuca pracowały periodycznie uciskane żebrami, przełyk wiódł ku żołądkowi, a dalej reszty nie sposób było wyłowić, bo skrywała ją biaława błona otrzewnej. Mięśni też przybywało; nadawały jej przyjemniejszy kształt, jeśli kształt czegoś takiego mógł być przyjemny.
Właściciel T. nie był w stanie zauważyć czegokolwiek; zawracał głowę bieżącymi drobiazgami, ale wyraźnie cieszyło go, że L. samodzielnie prowadzi tę firmę.
Próg czułości… – myślał L.
Natomiast wizyty Olegoffa nie sprawiały mu przyjemności. Zadawał zbyt wiele dociekliwych pytań, jakby chciał odebrać L. to, co należało wyłącznie do niego.
– Czy jej ciało jest jak chleb a krew jest jak wino? – rzucił Olegoff i badawczo przyjrzał się L.
– Czy coś takiego może mieć znaczenie? – L. chciał zbyć to pytanie.
– To może mieć znaczenie. Dla niej.
– Ciało, znaczy mięśnie? – upewnił się L.
– No tak.
– Jasne, przyjemnie ciepłe, w dotyku może raczej jak ośrodka chleba, nie jak skórka.
– A krew?
– Skąd niby mogę wiedzieć?
– Podobno najpiękniejszy widok podczas czyjegoś powrotu jest wtedy, kiedy krew już krąży, a naczynia krwionośne jeszcze nie powróciły. Tylko Przewodnik może to zobaczyć. A ty jesteś jej Przewodnikiem.
– I niektórzy chłeptali taką sikającą w powietrzu krew?
– Nie wiem. Ale może jakoś posmakowali. Podobno może być jak wino. I wcale nie sika, tylko płynie powietrzem, jakby płynęła w żyłach…
– W takim razie przegapiłem to widowisko. Wieczorem jeszcze nie miała serca, tętnic i żył, a rano już wszystko było w komplecie. Trzeba było mnie uprzedzić.
– Nie mogłem. Tylko ty sam mogłeś na to zasłużyć.
– Cholera, więc partolę tę swoją robotę – L. poczuł się nieprzyjemnie zawiedziony.
– Z pewnością nie partolisz. Bądź tego pewny. Ale jest gradacja.
– Podoba mi się ta nazwa: Przewodnik. Chociaż tyle – powiedział i po chwili dodał: – Jak ona ma na imię, to znaczy jak miała?
Natychmiast zauważył nerwowy tik na twarzy tamtego.
Znowu chce się wymigać? – pomyślał niechętnie L. Obecnie, Olegoff powinien objawiać się wszystkim jako normalny, powleczony skórą, przystojny facet. I to wszystko dzięki dobrej woli i życzliwości L. Powinien czuć się zobowiązany i odpowiedzieć.
– Słuchaj, stary, przecież wiesz, że nie mogę ci tego powiedzieć wprost – wydusił wreszcie Olegoff.
– Dlaczego?
– Przecież wiesz… Nie wolno ci dotrzeć do niej, do rzeczywistej scenerii, dat, miejsc, ludzi którzy ją otaczali… Czasem jest to ważne, czasem nie… Wiesz, ważne wtedy, gdy mogłoby to coś zmienić – Olegoff wikłał się i plątał.
– Dobra, powiedz chociaż imiona, które są podobne fonetycznie – przerwał te wysiłki L. – Ostatecznie, winien mi jesteś coś za ten twój udany powrót…
– Marta, Anna.
– Nie bardzo pasują do siebie – zauważył przytomnie L.
– Tyle mogłem powiedzieć – wzruszył ramionami Olegoff.
Świat trupów otaczał L. Może na ironię, przez to, że unikał żywych, w pobliżu odnaleźli się inni. Nauczył się bezbłędnie ich rozpoznawać. Kręcili się wszędzie. Snuli się po ulicach, ale unikali miejsc zatłoczonych, najłatwiej można było natknąć się na nich na pustych ulicach. L. wiedział, dlaczego.
Z początku, gdy zaczął ich rozpoznawać w tłumie, przeraził się, jak wielu z nich zdołało powrócić, przedostać się z powrotem. Inwazja czy co? – pomyślał.
Przez dwa dni łaził po ulicach miasta do późnego wieczora, by przekonać się, czy może oni wszyscy zgromadzili się wokół jego domu czy wokół zakładu fotograficznego, w którym pracował. Ale stwierdził, że nie, niestety, nie jest on kimś aż tak szczególnym. Bladych było bardzo wielu i to różnych, zbyt różnych, by wszyscy stale łazili dokoła wędrującego po mieście L. Odważył się ich zaczepiać. Podchodził i zagadywał do nich. Reagowali bardzo naturalnie.
– Niestety, można mnie jeszcze rozpoznać? Szkoda – mówili jedni.
– Ach, gratuluję! To pan jest jednym z tych niewielu… Bardzo nam pomagacie, wasza życzliwość… – mówili inni.
Snujących się szkieletów nie zauważał, choć gdyby mocniej wytężył wzrok, może coś udałoby się wyłowić z ciemności. Nie miał wrażliwości zupełnej, by widzieć wszystko…
Gdy próbował kogoś z nich wyciągnąć na dłuższą rozmowę, zręcznie zmywali się.
Co oni tacy bystrzy?… – zżymał się. – Sami inteligentni „wrócili, czy co?
Jedyną pociechą było to, że nie pomylił się ani razu i ani razu nie zaczepił żywego człowieka.
Spośród trojga najbliższych, Kosteczki, Poczwarota i Olegoffa, L. witał z niechęcią tego ostatniego. Olegoff wydawał się zbyt natrętny, zbyt spokojny, zbyt zdecydowany. Było w nim coś, czego L. nie lubił, w szczególności gdy Olegoff rozmawiał z nim w ciemni, gdzie w fotelu siedziała Kosteczka. L. czuł, że nawet mały, kudłaty Poczwarot woli łasić się do tego cholernego trupa.
Rozwój Kosteczki cieszył, bo był bierny; to znaczy, zależał wyłącznie od tego, jak często L. położył dłoń na jej ciepłej, bo rozgrzanej ciepłem wewnętrznym, czaszce. Kosteczka chodziła po ciemni, a często zaglądała do biura. To mogło szokować klientów. Tak jak zszokowało T., który wszedł, jego oczy, tak samo jak kiedyś, zrobiły się okrągłe jak kulki i natychmiast wyszedł. L. wziął pod rękę, czy może pod piszczel, Kosteczkę i zdecydowanie wyprowadził z biura.
– Oj, stary – burknął T., gdy wrócił po paru minutach. – Piję i piję, a interesy diabli biorą. Znowu mi się szkielety zwidują. Zwariować można.
– Szkielety?
– No, takie z flakami. Nie do wytrzymania. – Widziałeś coś takiego?
– Takie coś, jak kiedyś narysowałeś na zdjęciu.
– Przepraszam, stary. Nie przypuszczałem, że cię to tak zasugeruje.
– Gdybyś coś takiego zobaczył w rzeczywistości.
– Pewnie tak… – L. zdawkowo kiwnął głową. Zdążył go znudzić komizm takich wypowiedzi.
Tworzenie, czy może powrót, Kosteczki następowało w błyskawicznym tempie. Miała niemal wszystkie mięśnie, charakterystyczny bladoróżowy kształt macicy zasłonięty został przez pasma mięśni, a na żebrach pojawiły się zgrabne półkule, blado – żółto – bladoróżowe, pokryte ornamentem naczyń krwionośnych. Było to piękne, bo nie wyglądało jak odsłonięta rana, lecz jak naturalny kształt żywego organizmu.
Ona za każdym razem jest skończona… – znalazł trafne określenie. L. – Za każdym razem mogłaby istnieć właśnie w takiej formie. Może gdzieś istnieją takie istoty.
Poczwarniak ugryzł go w łydkę.
– Ty kudłaty wstrętniaku!… – mruknął, ale odruchowo zaczął bawić się z niewidzialnym stworzeniem. – Mógłbyś i ty się wreszcie pokazać. Czy masz białe, czy płowe, czy fioletowe futerko… – męczenie niewidzialnego przyjaciela opłacił pogryzionymi palcami. Ale pogryzionymi lekko, choć dotkliwie, jakby Poczwarniak wiedział, że to może boleć, tylko że miał źle ustawiony celownik i gryzł nieco za mocno.
Może był zazdrosny o wszystko oprócz siebie i dlatego tak gryzł, a może tylko o Kosteczkę.
– Robisz, Lutek, wspaniałą robotę – powiedział Olegoff, oglądając ostatnie swoje zdjęcia i zdjęcia Kosteczki. – Tyle serca.
– Ostatnio naoglądałem się pracującego serca.
– Nie żartuj. Rzadko który z was potrafi być taki. Nawet jeśli jest Przewodnikiem.
– Jeśli tak mówisz, to upewnij mnie: czy robię dobrze? Po prostu, dobrze?
– Tak. Robisz dobrze. Po prostu, dobrze.
– Nie rozumiem dlaczego.
– Chociaż nie rozumiesz dlaczego – uśmiechnął się Olegoff. Znowu był taki denerwująco swobodny, pewny siebie. Tego zawsze brakowało L. Teraz znowu wyszedł na zastrachanego dzieciaka. Było to zawstydzające, tym bardziej że Kosteczka siedziała rozparta w fotelu i swoimi odsłoniętymi gałkami oczu wpatrywała się w Olegoffa. Te oczy miały atramentowe tęczówki. Taki ciemny błękit, że aż nieprawdopodobny.
– Dlaczego nie rozmawiacie ze sobą? – L. wskazał na Kosteczkę.
– Przecież wy też nie… – Olegoff lekko odgarnął włosy z czoła. – Lutek, Lutek – znów wpadł w ten nieznośny ton. – Mówię ci to, co mogę. Czasem nawet nieco więcej. Gwarantuję…
– Zrób mi kawę – dodał po chwili, uśmiechając się bezczelnie. L. miał ochotę go wyrzucić, jak nigdy dotąd. Powstrzymał się jednak i zrobił kawę trupowi.
– Jakie ona ma naprawdę włosy?. – wskazał głową za siebie.
– Dość ciemne – uśmiechnął się Olegoff. – Ale to blondynka.
Lekko pociągnął łyk kawy.
– Chłopie, to cudowne, kocham kawę – mruknął. – Mmm… zawsze gorzką.
– Jak długo będziesz do mnie przychodził?
– No, wiesz… – Oleg wykonał taki nieokreślony ruch dłonią.
– Masz mnie łagodnie podprowadzić do śmierci?
– Mam nadzieję, że wręcz przeciwnie.
– Mówiąc metaforą, no nie? – L. łypnął badawczo.
– Akurat nie to… – Olegoff machnął ręką. – Dość w tobie życia i dla siebie, i dla mnie, i dla niej…
– A kot? Co z kotem? – zaniepokoił się L. – Dlaczego Poczwarniak nie staje się widoczny?
– Los kota kończy się z jego śmiercią. Dusza zwierzęcia. Nie zobaczysz go.
– Poczwarniaka?! – jakoś nie mogło to dotrzeć do L. – Kota Poczwarota? Przecież czuję, jak tu się łasi i mnie obgryza.
– Niestety, Lutek.
– Bardzo mnie zraniłeś, Oleg, bardzo pokochałem tego niewidzialnego ktosia… Przecież w Niebie nie może nie być kota, bo byłoby tam troszkę za mało szczęścia.
Olegoff zwiesił głowę.
– Mogę ci więcej powiedzieć o tym kocie – powiedział. -
Chcesz?
– Tak.
– Naprawdę mieszkał w Cheshire. Nazywał się Adriennee Boverman. Spalił się wraz z… – urwał Olegoff, a jego ciemne oczy znieruchomiały.
– Z Kosteczką? – dopowiedział L., ale ściśnięte gardło jakoś tak wolało, by pociekły łzy, byle nie usłyszeć zbyt trudnej odpowiedzi.
– Och, stary – westchnął Olegoff i jakoś tak przygarbił się, zakląsł w sobie…
Poczwarniak zniknął. L. płakał, zasypiając, i nie wstydził się tych łez. Jak myślał, utracił kogoś kochanego i szczerze oddanego.
Starannie kontrolował proces odtwarzania się Kosteczki; co dziennie kilkakrotnie ją fotografował; na kliszy zawsze rysowało, się to samo, co widział gołym okiem. Proces powrotu był szybki, nie tak jak w przypadku Olegoffa, kiedy L. widział niejako z wyprzedzeniem, co dopiero odtworzy się. Dlatego starannie chronił Kosteczkę przed wzrokiem T.
Od paru dni Kosteczka była już odtworzona włącznie z podskórnym tłuszczem. Wyglądało to dziwacznie, ale mniej obco niż poprzednio. Żółtawa sylwetka, obficie przyozdobiona drobnymi, czerwonymi żyłkami. Nie tylko piersi, ale ona cała. Czekał na moment, kiedy Kosteczka już cała odtworzy się, ale jeszcze nie jej odzież.
Stało się inaczej. Gdy, jak co dzień, pracował nad nudnymi odbitkami, zerknął odruchowo ku fotelowi w kącie.
Siedziała przed nim piękna dziewczyna, lekko podpierała dłonią głowę i uważnie przypatrywała się L. Była piękna i, niestety, dokładnie odziana. Jakoś tak delikatnie uśmiechała się.
– Tak sobie mnie wyobrażałeś?
Jej ładną twarz o regularnych rysach okalały ciemne, falujące włosy. Lekko odgarnęła kosmyk, odsłaniając regularny owal twarzy. Ciemne oczy błyszczały nawet w słabym świetle lampy ciemniowej.
– Słabo widać – odpowiedział. Trudno było ukryć, że jest zafascynowany.
– Mógłbyś powiedzieć coś milszego.
– Twoje oczy przyjemnie błyszczą, nie tak jak matowe spojrzenie Olegoffa.
– To dzięki tobie.
– W pomarańczowym świetle wszystkie kolory są nieprawdziwe.
– Mam brązowy sweterek i też brązową, ale nieco jaśniejszą bluzeczkę – wzruszyła ramionami. – Myślałem, że twoje ubranie odtworzy się znacznie później niż ciało – nigdy wobec żadnej kobiety nie pozwolił sobie na tyle bezczelności, ale Kosteczkę uważał za swoją własność, swoje dzieło.
– Nie chciałbyś za wiele, Lutek? – uśmiechnęła się znowu.
– Opowiedz mi o sobie – przełożył odbitkę do utrwalacza. Za parę minut będzie można zaświecić lampę. Starał się jakoś zatuszować poprzednią niezręczność.
– Mój życiorys?
– No, może.
– Był krótki. Mało ciekawych zdarzeń. Może, chcesz usłyszeć o mojej śmierci? Bardzo, cierpiałam.
– A potem?
– Jeden długi dzień. Bardzo wiele zdarzeń.
– Zrobię ci zdjęcie. Dla sprawdzenia.
– Wierzę, że na zdjęciu będę wyglądać tak samo, jak mnie widzisz.
– Skąd wiesz?
– Intuicyjnie. No, zrób to zdjęcie.
– W porządku – wytarł ręce, zaświecił lampę, wziął się do rozstawiania świateł w atelier.
Była dość blada, ale naturalnie, nie przesadnie. Miała ciemnobłękitne oczy i ciemnoblond włosy, chociaż ten kolor był jakiś taki niezdecydowany.
– I co z tymi kolorami?
– Jesteś piękna, Kosteczko. Bezbłędnie.
– Kosteczko? – zdziwiła się. – Przecież wiesz, że nie jestem za chuda.
– No tak, ale kiedyś właśnie tak wyglądałaś.
– A dzisiaj wyglądam właśnie tak, jak widzisz. To dzięki tobie. Wiesz o tym.
Zrobił kilka ujęć.
– Dotąd robiłeś zdjęcia jak do legitymacji.
– Ale teraz widzę, jak wyglądasz. Oczarowałaś mnie.
– Fotografuj.
L. wytrzaskał pół filmu. Bardzo chciał, żeby się rozebrała, ale nie miał odwagi jej tego zaproponować. Widział ją bardziej niż mógł ktokolwiek, ale tego szczególnego widoku jej całej nie zostało mu dane zobaczyć.
– Wiesz, nie o to mi chodzi… Jestem, jaka jestem. Możesz mnie fotografować albo nie – wzruszyła ramionami.
– Wiesz, ale…
– Może skończ z tym fotografowaniem, co? – uśmiechnęła się tak, że musiał usłuchać. A propozycja, o której przed chwilą myślał, nie mogła już mieć miejsca. Pogodził się z tym, że Kosteczka przestała być jego własnością. Zresztą, przecież nigdy niebyła.
– Masz rację – mruknął. – Chcesz kawy?… – Skąd wiesz, że lubię kawę?
– Oleg lubi. Pomyślałem, że wy wszyscy lubicie.
– Mhm. Wiem, że lubi. Ja też.
Popijali razem kawę, gdy przyszedł Olegoff. Był denerwująco przystojny. L. doskonale to zauważał; już nie mógłby go odróżnić od żywego człowieka. Widywał codziennie dziesiątki bladych, ale ten wyglądał inaczej, zbyt dobrze.
– Lutek, jesteś znakomity – powiedział Olegoff. – Nie znam przypadku, żeby ktoś powrócił tak szybko jak Anna – Marta. Bardzo się zaangażowałeś. Jestem ci bardzo wdzięczny.
– Ty? – zdziwiła się Kosteczka.
– Chyba się domyśliłaś – Olegoff spojrzał na nią tak, że lodowaty powiew ścisnął serce L.
– Nie zrobisz mu kawy? – zwróciła się do L. Mówiła spokojnie, z dystansem.
– Może już nie. Powinienem popracować.
– Masz rację. Czy powinniśmy już iść? – zapytała Olegoff a. – Dopij i pójdziemy.
L. był tak zdumiony, że nie odezwał się. Nie brał czegoś podobnego pod uwagę. Nie wiedział, jak zatrzymać Kosteczkę, choć bardzo chciał.
Już duszkiem dopiła swoją kawę.
– No, ale… – L. próbował nieśmiało wtrącić się.
– Dziękuję ci, Lutek – powiedziała, odwracając się, już w drzwiach.
Olegoff lekko otoczył ją ramieniem. To ramię tak boleśnie oddzieliło ją od L.
– W nudne dni. L. mocno odczuwał samotność. Cała misterna konstrukcja jego otoczenia zwaliła się wraz z odejściem Kosteczki. L. czuł się bezwzględnie wykorzystany, potraktowany jako narzędzie przez Olegoffa. Najpierw został poproszony o przeprowadzenie z powrotem znajomej czy przyjaciółki Olegoff a, potem gdy przyzwyczaił się do niej, jak do nikogo wcześniej – bo do tego, że zakochał się jak nigdy w życiu, nie chciał przyznać się nawet przed samym sobą, Olegoff po prostu przyszedł i zabrał ją ze sobą.
L. nigdy nie poznał kobiety tak dokładnie, każdy jej mięsień, każde ścięgno; tak dziwnie. W miarę – upływu dni uświadamiał sobie coraz bardziej, jak mocno się zakochał. Po prostu potrzebował czasu, aby sobie to wprost powiedzieć, bo dotąd dla niego było to tak nieznane i nie na miejscu.
Ale jakoś tak się układało. Najpierw stracił małego, niewidzialnego przyjaciela, potem stracił miłość, zanim sobie ją uświadomił.
Jednego był pewien cały czas: Olegoff powinien dostać w mordę. Obojętne, że wyższy i silniejszy; obojętne, że potem on mu dołoży; ale pierwszy cios będzie należał do L.
L. próbował wypytywać spotykanych bladych, ale nawet nie wiedział, jak ona się nazywa. Nikt nie znał Olegoffa, przecież to nie było prawdziwe nazwisko. Starał się jak najdokładniej opisywać wygląd dziewczyny o ciemnobłękitnych oczach i wysokiego, opalonego, ciemnowłosego faceta. Już sam fakt opalenizny wyróżniał Olegoffa od wszystkich bladych, ale nikt z nich nie potrafił sobie przypomnieć. L. nie miał wątpliwości, że przynajmniej niektórzy z nich kłamali.
Wreszcie Olegoff sam przyszedł. Wyglądał denerwująco zdrowo; wysoki, silny, opalony. Nieźle zakotwiczył się już w tym świecie. Trudno byłoby wygrać walkę z takim przeciwnikiem, zresztą akurat w tym momencie L. nie był w nastroju do walki.
– Po co przyszedłeś?! – warknął. – Czego jeszcze chcesz?! Komu mam oddać następny kawałek mojego serca? Masz jakąś inną? Nie wystarczy ci Kosteczka?
Olegoff ciężko westchnął.
– Masz dużo racji w swoim gniewie – powiedział. – Tylko, że ja kochałem ją długi czas, a ty ledwie sobie to uświadomiłeś.
– Uważasz, że masz do niej aż takie prawo, że wolno ci było tak postąpić ze mną? Przecież to cholernie brutalne.
– Wiem, chociaż rzeczywiście tak uważałem.
– To po co jeszcze przychodzisz? Przecież dopiąłeś swego.
– To jest część mojej kary. Teraz to zrozumiałem.
– Kary?
– Tak. Nie mogę być z nią.
– Z nią?
– Tak. Ona do mnie także nie należała. Tu musi być inaczej między ludźmi.
– Widzisz, straciłem więcej niż ty – po chwili milczenia znów odezwał się Olegoff. – Dla ciebie to było krótkie zabujanie, a dla mnie kawałek życia. A tu długa szamotanina…
– Po co to wszystko było? – L. zwiesił głowę.
– Żeby ona powróciła.
– Już zniknięcie małego Poczwarota zraniło mnie, a teraz…
– Właściwie z tym przyszedłem – powiedział Olegoff. – Myślałem, że choć trochę cię to pocieszy…
– Tak?
– Z Poczwarotem nie jest całkiem tak, jak mówiłem poprzednio. Masz szansę spotkać Poczwarota. Później.
– Pogadać z nim? Chyba powinny rozplatać się tam wszystkie języki…
– No, tak, tak. Tylko znowu nie spodziewaj się zbyt wiele.
– To znaczy?
– Wiesz, jak łazi ci koło stóp taki kudłaty głupaczek, to jest fantastycznie, ale… on będzie mówił właśnie takie głupaczkowate rzeczy…
– Nie rozumiem.
– Jeśli mały ktoś, patrząc w ekran telewizora, wymrukuje czy wymiaukuje słyszaną melodię, to jest czarujący, no nie?… Ale wysłuchiwanie godzinami potoku słabo powiązanych słów może udręczyć. Dlatego zwykle unikają tu kotów czy innych braci mniejszych.
– A Kosteczka? Czy ją też tam spotkam?
– Niewykluczone, ale spotka cię to, co mnie. Tu relacje między ludźmi są zupełnie inne niż u was. Pogódź się z tym wcześniej, bo poczujesz gorycz. Tak jak ja poczułem.
– Mówisz tyle, Olegoff, to powiedz, dlaczego coraz więcej was wraca, dlaczego akurat ja jestem tym, który to zauważa?
– Jednym z tych, którzy to zauważają. Bardzo pomogłeś i mnie, i jej. Oboje jesteśmy ci za to wdzięczni.
– Dlaczego wracacie?
– To zostało przecież napisane. Miało kiedyś nadejść.
– Koniec dziejów? Armageddon? Ale dlaczego nie tak jak wszyscy myśleli?
– Bo zmartwychwstanie to jest dar, ale każdy musi sam włożyć pracę, wysiłek i cierpienie, by z niego skorzystać. Myślę, że to też jest jakaś część kary. Dla każdego zachodzi to inaczej, niektórym towarzyszą Przewodnicy; dlatego myślę, że jest to zarazem część kary osobistej.
– Jej powrót był chyba dość łatwy?
– Tak. Ale dzięki twej pomocy.
– No, to nie chodzi tu wyłącznie o karę – zauważył przytomnie L.
– Właśnie, wyłącznie. Pomagałeś akurat jej, bo widocznie dla niej ten etap kary był łagodniejszy.
– Dlaczego mówisz, że to część kary? Można też powiedzieć, że to konieczna praca, żeby zyskać nagrodę.
Olegoff badawczo przyjrzał się L.
– Wiesz, niektórzy z nas tutaj podobnie uważają – powiedział po chwili. – Ja myślę, że to raczej kara.
– A ja? Dlaczego mnie to spotkało?
– Sam sprostałeś strachowi. Może doczekasz żywy końca dziejów, nie wiem… – plątał się Olegoff.
– Jeśli to prawda, to wracają wyłącznie nasi, nie widziałem wśród bladych ani muzułmanów, ani innych.
– Oni też wracają. Po prostu ich droga jest inna. Nie mogą się na razie z nami kontaktować. Rodzisz się w różnych częściach świata i społeczeństwo określa drogę, którą pójdziesz, i wymagania tej drogi. Zmiana tej drogi to także zmiana wymagań. Nasza droga jest prosta, ale są inne, dłuższe.
– A tacy buddyści, przecież oni nawet nie wierzą w osobowego boga? – L. nie był zbyt mocny z filozofii, ale coś kiedyś czytał. -
– A co oni chcą osiągnąć?
– Uwolnienie od cierpień. Nieistnienie.
– Może to właśnie będzie im dane? Właśnie to, czego chcą. – To ich pech.
– To nie mój problem – Olegoff wzruszył ramionami. – Mój problem to jak zostanę oceniony. Bo mam nie najlepsze przeczucia.
– Wiesz, Oleg – uśmiechnął się L. po raz pierwszy od długiego czasu, – Gdy tu przyszedłeś, miałem ochotę dać ci w mordę.
– To dlaczego mi nie przyłożyłeś? – Jesteś za wysoki i zbyt muskularny.
Olegoff parsknął śmiechem.
– I tak nie mógłbym ci oddać…
– Coś takiego…
– Ale to trzeba głosić, ostrzegać, wyjaśniać… – wrócił do poprzedniego tematu.
– Spróbuj, i tak nikt nie usłucha – Olegoff wzruszył ramionami. – Każdy musi sam zrozumieć. Tylko agitatorzy wierzą, że potrafią kogokolwiek przekonać.
– Czy w ogóle mogę zrobić coś dobrego?
– W tym momencie, tak. Zrób mi kawę – roześmiał się Olegoff. – Przepadałem za kawą i to mi zostało.
– A jak wygląda Poczwarot? – rzucił L., nalewając wodę do czajnika.
– Taki duży pers z długimi, jasnymi kudłami. Okropny leniuch i śpioch.
Kraków, listopad 1993
K. MIAŁ ZWYCZAJ…
K. miał zwyczaj drzemać po posiłku. Tak się przyzwyczaił, że zaczął zasypiać już przed jedzeniem. Przez pewien czas wydawał na żywność znacznie mniej, potem zmarł.
Kraków, kwiecień 1993