Część I. CMENTARZYSKO

1

Wzniósłszy toast za niezwykłą wprost urodę swej przyjaciółki, hrabia Sławek wychylił duszkiem cały kielich wina. A potem, uśmiechając się tak szeroko, że odsłonił dwa olśniewająco białe, połyskujące kły, powiedział:

– Już wkrótce, moja droga, będziemy razem wznosić i inne toasty, choć już nie winem.

Pani Renee Cuyler – odziana w ponętnie opiętą spódnicę i bluzkę rozciętą niemal do pępka – uśmiechnęła się na tę ledwie zawoalowaną obietnicę nieludzkich uniesień i pociągając łyk swego wina, którego jako – osoba o lepszych manierach – nie wypiła poprzednio jednym haustem.

Hrabia odstawił swój kieliszek i podszedł do niej, powiewając połami swej peleryny jak czarnymi skrzydłami. Przesunął delikatnie dłonią wzdłuż jej kształtnej szyi. Z ust obojga wyrwało się ciche westchnienie.

– Czysta szmira – szepnął Jessie Blake.

Nie mógł powiedzieć tego głośno, ponieważ siedział zamknięty w szafie, obserwując hrabiego i panią Cuyler przez mały judasz, który zainstalował w drzwiach kilka godzin wcześniej. Ani hrabia, ani pani Cuyler nie zdawali sobie sprawy z jego obecności i byliby mocno zdenerwowani, gdyby dowiedzieli się, że ich obserwuje. Cała sprawa polegała na tym, żeby nie dowiedzieli się przed nadejściem najważniejszego, obciążającego momentu. Dlatego właśnie, Jessie musiał do siebie szeptać.

Mała łapówka skłoniła recepcjonistę do wpuszczenia go do luksusowego Błękitnego Apartamentu na trzy godziny przed pojawieniem się w nim hrabiego i pani Cuyler, pozbawiając tym samym ich spotkania cech całkowitej prywatności. Za punkt obserwacyjny Jessie obrał sobie stołek w jednej szafie, której drzwi wychodziły na główny salon apartamentu. Choć wiedział, że akcja w błyskawicznym tempie przeniesie się do sypialni, to podejrzewał, że w podnieceniu hrabia Sławek zdecyduje się nadgryźć szyję pani Cuyler już tutaj, a dopiero potem przejdzie do innych, równie podniecających, acz zdecydowanie bardziej doczesnych uciech zmysłowych. Wampiry zawsze były nadpobudliwe a co dopiero wtedy, jak w przypadku hrabiego, od wielu tygodni nie miały na swym koncie żadnego nadgryzienia.

Pani Cuyler odstawiła swój kieliszek, czując wzmagającą się natarczywość nacisku dłoni hrabiego na swej szyi.

– Teraz? – wyszeptała.

– Tak – odparł hrabia chrapliwie.

Jessie Blake, detektyw prywatny, wstał ze swego taboretu i położył rękę na wewnętrznej gałce drzwi od szafy. Nadal pochylony, by nie stracić nic z tego, co pokazywała mu maleńka soczewka, szykował się do konfrontacji z hrabią na pierwszy znak niezgodnej z prawem aktywności jego kłów.

Hrabia patrzył w oczy pani Renee Cuyler w sposób, który miał jej przekazać znacznie więcej niż zwykłe ziemskie pożądanie.

Dla Jessiego, któremu zaczynały już cierpnąć plecy, wyglądało to tak, jakby hrabiemu nagle zebrało się na wymioty.

Kobieta wczepiła palce w rozcięcie swej, i tak już dość odważnej, bluzki i rozchyliła ją szerzej, ułatwiając dwie pełne, krągłe piersi o ciemnobrązowych sutkach.

– Wyglądasz niezwykle kusząco – zamruczał hrabia.

– To się skuś – szepnęła namiętnie pani Cuyler.

– Ale kicz! pomyślał Jessie. W tym krytycznym momencie nie mógł zaryzykować nawet najcichszego szeptu.

– Oczywiście musimy przedtem dokonać pewnych hmm… formalności – powiedział hrabia przepraszającym tonem. – Pewnych…

– Rozumiem – przerwała mu kobieta.

– Jestem zobowiązany aktem Kołczaka-Blissa – ciągnął hrabia tonem nic nie tracącym ze swego gładkiego, ciepłego czaru – wydanym przez Izbę Praw Międzynarodowych Sądu Najwyższego Narodów Zjednoczonych, poinformować cię zarówno o twoich prawach jak i możliwościach wyboru.

– Rozumiem – przerwała mu kobieta.

Hrabia przesunął językiem po wargach. Namiętnie gardłowym głosem, wyraźnie zbyt podniecony, by tracić dużo więcej czasu na formalności, powiedział:

– W tej chwili możesz jeszcze nie wyrazić zgody na dopełnienie naszej, nieskonsumowanej, znajomości i albo odejść, albo zażądać porady licencjonowanego specjalisty od spraw duchowych.

– Rozumiem odparła pani Cuyler. Rozchyliła swą bluzkę jeszcze szerzej, pozwalając hrabiemu lepiej zorientować się, jakie to zwykłe przyjemności oczekiwały go, kiedy już minie pierwsza, nieporównywalna z niczym, ekstaza nadgryzienia.

– Czy chcesz odejść? – spytał.

– Nie.

– Czy życzysz sobie porady specjalisty do spraw duchowych?

– Nie, kochanie – powtórzyła pani Cuyler.

Przez chwilę wydawało się, że hrabia zapomniał o dalszym ciągu litanii narzuconej mu przez akt Kołczaka-Blissa, lecz zaraz zaczął mówić dalej, szybko i miękko, by nie popsuć nastroju:

– Czy znana ci jest natura propozycji, którą ci złożyłem?

– Tak.

– Czy rozumiesz, że moim zamiarem jest wprowadzenie cię do świata nieśmiertel-nych?

– Rozumiem.

– Czy rozumiesz, że twoje nowe życie w potępieniu jest wieczne?

– Tak, kochanie, tak – zawołała pani Cuyler. – Chcę, żebyś mnie ugryzł. Zaraz!

– Cierpliwości, kochanie – odparł hrabia Sławek. – No więc, czy zdajesz sobie sprawę, że z tego świata nie ma powrotu?

– Zdaję sobie sprawę, na rany Chrystusa! – jęknęła pani Cuyler.

– Wypluj to imię! – ryknął hrabia.

Jessie Blake pokiwał głową w swej szafie, zasmucony tym przedstawieniem. Jeśli tak dalej pójdzie, to pewnie nawet nie będzie musiał interweniować. Następne kilka minut tych pytań i odpowiedzi zniszczy cały element romantyzmu, który hrabia z takim trudem stworzył. Prawa Narodów Zjednoczonych z całą pewnością nie pieściły takich jak hrabia Sławek.

– Przepraszam – zaświergotała Renee Cuyler do swego niedoszłego kochanka i mistrza.

Hrabia uspokoił się i nadal nie zdejmując z kształtnej szyi i gwałtownie pulsującej tętnicy pani Cuyler, mówił dalej:

– Rozumiesz, że moja rasa wyznaje pewien męski szowinizm, któremu musisz się podporządkować, traktując go jako sekretny warunek naszego kontraktu krwi?

– Tak.

– I nadal nie zamierzasz się wycofać? – Oczywiście, że nie!

Jessie Blake znów pokiwał głową. Pan Cuyler będzie miał kupę roboty z upilnowaniem tej swojej żony, nawet jeśli tym razem Jessiemu uda się ją z tego wyciągnąć. Najwyraźniej miała manię na punkcie wampirów, a także potrzebę podporządkowania się czyjejś dominacji, i to zarówno w sensie psychicznym jak i seksualnym.

Hrabia zawahał się przed rozpoczęciem drugiej, krótszej litanii Kołczaka-Blissa, części dotyczącej gwarantowanych kobiecie przez prawo alternatyw, a zawahawszy się, był już zgubiony. Przechylił na bok piękną głowę Renee, odgarniając do tyłu jej długie, ciemne włosy. Odsłaniając kły w uśmiechu zupełnie nie z tej ziemi, sięgnął w sposób pozbawiony wszelkiego wdzięku – do jej tętnicy.

Zachwycony, że jego przewidywania co do hrabiego Sławka okazały się trafne, Jessie przekręcił gałkę, otworzył gwałtownie drzwi od szafy i wkroczył do pokoju z więcej niż odrobiną pewności siebie.

Na ten dźwięk hrabia jak oparzony odskoczył od kobiety i sycząc przez swe szpiczaste zęby, jak pęknięty kocioł parowy, cofnął się kilka kroków z ramionami rozpostartymi na bok i połami peleryny upiętymi na nich jak gigantyczne skrzydła gotowe do lotu.

Jessie błysnął swoją licencją i oznajmił:

– Jessie Blake, prywatny detektyw. Pracuję dla pana Rogera Cuylera, który zlecił mi ochronę swojej żony przed wpływami pewnych zaświatowców mających wyraźne zakusy na jej ciało i duszę.

– Zakusy? – spytał hrabia Sławek z niedowierzaniem w głosie.

– Gdyby zechciała pani zapiąć bluzkę, pani Cuyler – powiedział Jessie, zwracając się do kobiety – to moglibyśmy opuścić ten lokal i…

– Zakusy? – powtórzył natarczywie hrabia Sławek, robiąc krok do przodu. – Ta kobieta nie jest niewinną ofiarą! To najbardziej napalona sztuka, jaką zdarzyło mi się spotkać na przestrzeni…

– Czy kwestionuje pan zasadność mojej interwencji? – zdziwił się Jessie

Miał sześć stóp wzrostu, ważył sto osiemdziesiąt pięć funtów, z czego niemal wszystko ulokowane było w mięśniach i kościach. I choć nie mógł zaświatowcowi wyrządzić żadnej krzywdy, bez uciekania się do ogólnie przyjętych czarów i zaklęć, srebrnych kul i osinowych kołków, to nawet w rozgrywce z samym diabłem był w stanie doprowadzić do pata, z którego nikomu nic by nie przyszło.

A mimo tu hrabia wrzasnął:

– Oczywiście, że kwestionuję! Ukrył się pan sposobem w prywatnym apartamencie hotelowym, wbrew wszelkim prawom jednostki…

– A pan – przerwał mu Jessie – był właśnie w trakcie kąsania ofiary, której nie wyrecytował pan wszelkich istotnych informacji, jakie, zgodnie z aktem Kołczaka-Blissa, powinien pan jej przedstawić w łatwo zrozumiałej formie.

Pani Cuyler zaczęta płakać.

Blake, zupełnie tym nie wzruszony, ciągnął dalej:

– Odczyt pamięci, któremu musiałby się pan poddać, gdybym wniósł przeciwko panu to oskarżenie, potwierdziłby moje zarzuty i postawił pana w obliczu kilku dość nieprzyjemnych kar.

– Niech pana diabli porwą! – warknął hrabia.

– Tylko bez teatralnych sztuczek – ostrzegł go B1ake.

Hrabia zrobił niebezpieczny krok w kierunku detektywa.

– Gdybym dokonał tutaj d w ó c h nawróceń – syknął – to nie byłoby nikogo, kto mógłby na mnie donieść, prawda? Jestem pewien, Renee pomogłaby mi pana nawrócić.

Uśmiechnął się, a oczy zajarzyły mu się upiornym blaskiem.

Blake wyciągnął z kieszeni marynarki krucyfiks i uzbroił nim prawą rękę w miejsce rewolweru ze strzałkami narkotycznymi, którego użyłby, gdyby jego przeciwnikiem był człowiek.

– Nie przyszedłem nieprzygotowany – stwierdził.

Sławek jakby się trochę skurczył w sobie i z miną winowajcy odwrócił spojrzenie od krzyża.

– Zanim zostałem wampirem, byłem Żydem – zauważył. – Nic widzę powodu, dla którego ten przyrząd miałby stanąć mi na zawadzie.

– A jednak skutecznie krzyżuje on wam szyki – powiedział Blake, uśmiechając się do Ukrzyżowanego, wykonanego z czterech różnych odcieni fosforyzującego, pomarańczowego plastiku. Pistolet strzałkowy, którego używał, był najnowszym krzykiem techniki i stanowił bardzo kosztowny element wyposażenia. Ale bieganie z ręcznie rzeźbionym krucyfiksem, kiedy byle rupieć działał równie dobrze, uważał Jessie za przesadę.

– Przeprowadzono badania – mówił dalej – których wyniki dowiodły, że strach przed tym ma podłoże czysto psychologiczne. Z fizycznego punktu widzenia, nie wykazuje on żadnego działania, tym niemniej, ponieważ cała wasza moc płynie z mitów i legend wampirystycznych, w których krzyż odgrywa tak potężną rolę, to jego dotknięcie przyprawiłoby każdego z was o śmierć, jeżeli w odniesieniu do zaświatowca można w ogóle mówić o śmierci.

W czasie przemowy detektywa hrabia ulegał dziwnej przemianie. Peleryna zaczęła ciaśniej otulać jego ciało i powoli przeistaczała się w sztywno napiętą, brązową błonę. Rysy twarzy hrabiego także się zmieniły, stając się coraz mroczniejsze i mniej ludzkie. Kiedy Jessie skończył, hrabia zaczął się kurczyć, zmniejszając się w jakiś cudowny sposób wraz ze swą odzieżą, która powoli wtapiała się w jego ciało, przyjmujące najwyraźniej postać nietoperza.

– To się panu na nic nie zda – powstrzymał go Jessie. – Nawet, jeżeli umknie pan przez okno, wiemy kim pan jest. W ciągu dwudziestu czterech godzin otrzymałby pan nakaz stawiennictwa przed sądem. A poza tym Brutus potrafi pana wytropić wszędzie, gdzie by pan się nie udał.

Hrabia zawahał się w swej metamorfozie.

– Brutus? – spytał niepewnie.

Blake wskazał szafę, z której wychodziło właśnie potężne psisko, mierzące w kłębie ponad cztery i pół stopy. Łeb miał ogromny i masywny, szczęki długie i najeżone ostrymi, jak brzytwa, zębami. Oczy płonęły mu nieustannie, zmieniającymi się odcieniami czerwieni, wirującej wokół maleńkich, czarnych kropek źrenic.

– Zwiadowca piekieł? – upewnił się Sławek.

– Jasne odparł Brutus.

Głęboki, męski głos dobywający się z paszczy brytana najwyraźniej przyprawił panią Cuyler o głęboki szok, ale ani hrabia, ani detektyw nie dostrzegli w tym nic dziwnego.

– Brutus z łatwością wytropi pana w każdym zaułku zaświatów, w którym chciałby się pan ukryć – oznajmił Blake.

Hrabia skinął z ociąganiem się głową, po czym odwrócił kierunek swej metamorfozy, stając się znów istotą bardziej ludzką.

– Pracujecie razem, człowiek i duch? – dziwił się.

– I to nad wyraz skutecznie – zapewnił go Brutus

Wtulił swój potężny łeb w ramiona, jakby gotował się rzucić w pościg za hrabią na pierwszy ruch sugerujący próbę ucieczki.

– Kombinacja nie do przebicia – Sławek z uznaniem pokiwał głową. Westchnął, podszedł do sofy, usiadł na niej i założywszy nogę na nogę spytał:

– Czego ode mnie chcecie?

– Ma pan wysłuchać ultimatum mojego klienta, potem może pan odejść.

– Zatem słucham – sapnął z niechęcią Sławek, zabierając się do polerowania paznokci rąbkiem swojej peleryny.

Wyraźnie oszołomiona pani Cuyler w dalszym ciągu stała pośrodku pokoju, płacząc i zaciskając swe małe piąstki z taką siłą, jakby lada chwila potoki łez miały ustąpić miejsca eksplozji wściekłości.

– Został pan przyłapany na dokonywaniu niezgodnego z prawem nadgryzienia – stwierdził Jessie – które to przestępstwo podlega ściganiu przez siedem lat od momentu jego popełnienia. Jeśli nie chce pan, by pan Cuyler – mój klient, a mąż tej oto damy – wszczął przeciwko panu postępowanie, będzie pan od tej chwili trzymał się jak najdalej od jego żony i wyrzeknie prób utrzymywania z nią jakichkolwiek kontaktów czy to telefonicznych, czy wideofonicznych, czy też przez posłańca. Nie będzie się pan z nią również komunikował przy użyciu dostępnych panu metod metafizycznych.

Sławek spojrzał z wyraźną tęsknotą na smukłonogą, młodą kobietę i z wyraźnym smutkiem skinął głową.

– Przyjmuję te warunki.

– Zatem może pan odejść – zakończył rozmowę Jessie.

U drzwi apartamentu Stawek odwrócił się jeszcze raz i rzekł ze smutkiem:

– Chyba było znacznie lepiej, kiedy trzymaliśmy się we własnym gronie, a wy, ludzie, nie mieliście nawet pewności, że w ogóle istniejemy.

– Cóż, postęp – mruknął Blake, wzruszając ramionami.

– Chcę powiedzieć – ciągnął Stawek – że co prawda ryzyko zarobienia osinowego kołka w serce jest dziś, kiedy rozumiemy się nawzajem znacznie mniejsze, ale przepadł gdzieś cały romantyzm. Blake, oni zniszczyli cały dreszczyk emocji!

– Złóż pan zażalenie w ratuszu – warknął Brutus. Nie był tego dnia w najlepszym humorze.

– Mija siedem lat od czasu, kiedy owi pobratymcy zaczęli na szerszą skalę kontaktować się z wami i z każdym dniem jest coraz gorzej. Nie przypuszczam, byśmy kiedykolwiek polubili istniejący w tej chwili stan rzeczy.

Sławek wyraźnie uderzał w chmurny i górny ton, jak to zwykle, kiedy jakiś środkowoeuropejski krwiopijca popadał w zadumę.

– Masenowie nauczyli się żyć ze swymi nadprzyrodzonymi braćmi – i vice versa przypomniał mu Jessie.

– Oni są zupełnie inni – upierał się hrabia. – Przede wszystkim pochodzą z innej planety, są obcy. Dla nich nawiązanie kontaktów z ich światem nadprzyrodzonym było rzeczą naturalną. Ale na Ziemi nawiązanie tych kontaktów zostało nam narzucone; tutaj nic nastąpiło to samorzutnie. Obawiam się, że to sprzeczne z naszą naturą.

– Mam nadzieje -westchnął Blake. – Gdyby kontakty między światem doczesnym a światem nadprzyrodzonym były tutaj, na Ziemi równie łatwe i poprawne jak na ojczystej planecie masenów, zostałbym bez pracy.

– Żeruje pan na kłopotach innych – stwierdził Stawek. -

– Ja je rozwiązuję – poprawił go Blake.

Wykrzywiając twarz w wyrazie pełnego zdegustowania, hrabia Stawek opuścił apartament z szumem i łopotem swej czarnej peleryny.

W tym samym momencie łzy pani Cuyler ustąpiły miejsca wściekłości, tak jak to Blake przewidział. Kobieta rzuciła się na niego z przeraźliwym krzykiem, drapiąc go doskonale utrzymanymi paznokciami, bijąc pięściami, kopiąc, gryząc i szarpiąc za ubranie.

Jessie odepchnął ją od siebie i uspokoił wystrzeleniem trzech narkotycznych igieł w brzuch. Kobieta osunęli się bezwładnie na puszysty dywan i natychmiast usnęła. Po chwili zaczęła chrapać.

– Chryste panie, co za nuda! – ziewnął przeraźliwie Brutus. Nie odczuwał żadnych skrupułów wzywając imienia Pana, bez względu na to czy nadaremno, czy nie, choć prawdę mówiąc, Blake nigdy nie słyszał, by robił to inaczej niż nadaremno. Powlókł się łapa za łapą do sofy, wskoczył na nią i zwinął się w kłębek, kładąc wielki, włochaty łeb na jednej z poduszek.

– W kółko to samo – powiedział gderliwie. – Użeranie się z niewiernymi żonami.

– Nudne, ale bezpieczne – odparł Blake. Podszedł do wideofonu, wystukał numer swego biura i czekał, aż Helena odbierze.

– Agencja Detektywistyczna "Zwiadowca Piekieł" – powiedziała prawie całe pięć minut później.

– Jesteś dupa nie sekretarka – z przekąsem stwierdził Blake.

– Ale za to niezła – mruknęła Helena, mrużąc swe błękitne oczy o długich rzęsach i odgarniając z czoła pasmo miodowo-złotych włosów.

Trudno było z tym dyskutować, zwłaszcza, że ekran wideofonu ukazywał szczodrze pełną krągłość jej wspaniałych piersi.

– Zgoda – przyznał Blake i usiadł na sofie, z lekka przytłoczony cisnącymi się przed uczy wspomnieniami. – Mamy panią Cuyler całą i zdrową. Chciałbym, żebyś zadzwoniła do jej męża i kazała mu tu przyjechać. – Podał jej adres hotelu i numer apartamentu.

– Moje gratulacje – uśmiechnęła się. Miała pełne, kształtne wargi i niezwykle białe zęby. Powinna występować w reklamówkach wynaturzonych kontaktów seksualnych, pomyślał Blake.

– Och, byłabym zapomniała – dodała Helena. – Miałeś dzisiaj już cztery telefony od potencjalnego klienta.

– Od kogo?

– Niejakiego Galictora Flisa.

– Masena?

A czy jakiś człowiek może się tak nazywać? – zdziwiła się.

– Czego chce?

– Powie to dopiero osobiście tobie.

Blake namyślał się przez chwilę.

– Jeśli natychmiast dopadniesz Rogera Cuylera, będę w biurze za półtorej godziny. Gdyby ten Galiotor mógł tam się zjawić, to go przyjmę.

– Tak jest, szefie.

Jessie skrzywił się, ale nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Helena wyłączyła się, a jej piękna twarz i jeszcze lepszy biust zniknęły z ekranu.

– Wygląda na to – powiedział Blake do brytana – że twoje życzenie się spełniło. Coś się zaczyna dziać.

– Czy ja dobrze słyszałem? Klient masen? – dopytywał się Brutus, zeskoczywszy z kanapy; po czym machnął z niedowierzaniem łbem, aż uszy zaklaskały mu o czaszkę.

– Słyszałeś dobrze.

– Pierwszy w historii – mruknął Brutus. Cóż to za problem może mieć jakiś masen, którego nic potrafiliby rozwiązać jego rodacy i do którego trzeba najmować ludzkiego detektywa?

– Dowiemy się za jakąś godzinę – zapewnił go Blake. – Wyciągajmy lepiej nasz sprzęt z szafy, żebyśmy byli gotowi do drogi natychmiast gdy tylko pojawi się tutaj pan Cuyler i zabierze tę swoją żonę.

2

Masen popatrzył twardo na detektywa, a jego głęboko osadzone oczy i bezwargie usta wyrażały jawną dezaprobatę. Pukając w szklaną szybkę bateryjnego kalendarza Jessiego sześciocalowym czujnikiem, grubości ołówka. który spełniał rolę palca, powiedział:

– Pański kalendarz stanął trzy dni temu. Dziś mamy nie trzeciego a szóstego października 2000 roku.

– Jeszcze tylko cztery dni do dziesiątej rocznicy pierwszego lądowania masenów na Ziemi – stwierdził Blake, odchylając się w swym kształtozmiennym fotelu i wpatrując się, ponad biurkiem, na potencjalnego klienta.

Galiotor Fils mruknął z zaskoczenia oczami.

To prawda, proszę pana – przyznał – ale zupełnie nie rozumiem jaki to ma związek z pańską niedbałością.

– A ja zupełnie nie rozumiem jaki związek ma mój kalendarz z pańską u mnie wizytą, panie Galiotor – odparł Blake. Obserwując obcego potrafił niemal zrozumieć, dlaczego Nieskażeni Ziemianie byli tak zaciekle antymasenowscy. Galiotor Fils nie przedstawiał sobą najprzyjemniejszego widoku: wysoki prawie na siedem stóp, jak wszyscy jego rodacy, odziany w bursztynowe szaty pod kolor oczu, wyglądał jak niezbyt udany odlew z wosku – skóra żółta, leciutko połyskująca, ciało bryłowate, choć nie pozbawione swoistego wdzięku, kopulaste czoło, głęboko osadzone żółte oczy, miazgowaty nos, pozbawiona warg szpara ust, a ręce zakończone tymi czułkami, zamiast palców…

– Jeśli jest pan niedbały w bieżących sprawach swego biura – zauważył Galiotor Fils – to istnieje pewne prawdopodobieństwo, że i jako detektyw pracuje pan niechlujnie.

– Czy moje nazwisko wybrał pan z książki telefonicznej, czy też ktoś mnie panu polecił? – spytał Blake.

– Och, oczywiście, że mi pana polecono. Otrzymał pan bardzo pochlebne referencje. – Mówiąc to potakiwał energicznie głową jakby na potwierdzenie swych słów, skutek tego był jednak taki, że zaczął do znudzenia przypominać marionetkę podskakującą na sznurkach.

– W takim razie proponuję, żebyśmy od razu przeszli do rzeczy. Gdyby zechciał pan przedstawić nam swoje raporty i wyjaśnić nam jakich usług od nas oczekuje, moglibyśmy…

– Przepraszam pana – przerwał Galiotor – ale czy to zwierzę musi przebywać w tym pokoju? – Wskazał falującym czułkiem-palcem na Brutusa, który zwinął się na jedynym wolnym fotelu gabinetu, zaledwie kilka stóp od Galiotora Filsa.

– On? – zdziwił się Blake. – Oczywiście, że musi. On jest moim wspólnikiem w Agencji „Zwiadowca Piekieł”. Prawdę mówiąc, to właśnie od niego pochodzi nasza nazwa.

– Więc to inteligentne stworzenie? – upewnił się masen.

– Pan się chyba prosisz o chłapnięcie tuzinem pieskich kłów za dupę – odparł Brutus głosem żwiru trącego o arkusz blachy.

– Rozumiem – powiedział Galiotor Flis, poruszając się niespokojnie w fotelu. – Jeden z waszych zaświatowców.

– Właśnie – skinął głową Blake.

– W waszych mitach występują niezwykle osobliwe stworzenia – ciągnął Galiotor. – Ze wszystkich cywilizacji, które napotkaliśmy, ze wszystkich którym przedstawiliśmy im ich nadprzyrodzonych braci, najbardziej barwną kolekcję…

– Sam pan jesteś barwny – przerwał mu Brutus, podnosząc z łap swój potężny łeb. – Prawdę mówiąc wręcz do obrzydliwości.

Masen wydał z siebie taki odgłos jak kotka w marcu, co znaczyło, że odchrząknął w zakłopotaniu.

– Tak – powiedział enigmatycznie. – No cóż, przypuszczam, że to kwestia punktu widzenia. Brutus ponownie opuścił łeb i złożył go na skrzyżowanych łapach.

Zdając sobie sprawę z tego, że masen w dalszym ciągu czuje się w obecności Brutusa dość niepewnie, Jessie uznał, że kilka słów rozpraszających wątpliwości teraz, zaoszczędzi im wiele czasu później. Nie nabrawszy od początku zaufania, Galiotor Fils mógł się okazać bardzo trudnym klientem. Bardzo trudnym potencjalnym klientem, bowiem w chwili obecnej Jessie nie przypuszczał, by Agencja „Ogar Piekieł” przyjęła prowadzenie nowej sprawy. Obaj z Brutusem byli wystarczająco zamożni, by pozwolić sobie na wybredność i potrzebowali nie tyle zarobku, co czegoś emocjonującego, czegoś co przyśpieszyłoby bicie serca. Galiotor Fils nie sprawiał wrażenia osoby przynoszącej im odmianę losu. Na wszelki jednak wypadek Jessie zdecydował się nie wyrzucać go z miejsca za drzwi, lecz spróbować go sobie zjednać – jeśli się da.

– Panie Galiotor – powiedział – zapewniam pana, że nie ma pan absolutnie żadnych powodów do obawiania się mojego przyjaciela, Brutus.

– Absolutnie żadnych – wymamrotał brytan.

– Dwa tysiące lat temu – ciągnął Jessie – Brutus był człowiekiem takim samym jak ja, człowiekiem, który ciężko zgrzeszył i po śmierci poszedł wprost do piekła. Tam zamienionym został w psa, którego pan widzi przed sobą i obarczony pewnymi obowiązkami związanymi ze stanowiskiem jakie mu przydzielono w świecie podziemi.

– Bardzo interesującymi obowiązkami – przeciągnął się Brutus, szczerząc w uśmiechu wszystkie kły, niemal ociekając ślinką.

Galiotor Flis poruszył się niespokojnie w fotelu.

– Obowiązki Brutusa były tak ciekawe, przynajmniej według niego, że zdecydował się je wypełniać nawet wtedy, gdy spędził już w piekle wystarczającą ilość czasu, by odpokutować za wszystkie swoje grzechy.

– Pięćset lat – wtrącił brytan.

– Przy końcu pięćsetletniego okresu, odsłużywszy swą karę, Brutus mógł wybrać między całkowitą śmiercią i reinkarnacją. Odrzucił jednak obie możliwości i po prostu pozostał ogarem piekieł.

– Było bosko – uśmiechnął się Brutus przewrotnie.

– Po upływie następnych pięciuset lat, w dziesięć wieków po swej śmierci, Brutus zapomniał swą starą osobowość. Nie mógł sobie przypomnieć kim był, kiedy był człowiekiem, ani co takiego właściwie zrobił.

– No i cześć – mruknął ogar.

– Po piętnastu wiekach spędzonych w piekle znużyły go jego obowiązki i rozpoczął włóczęgę po Ziemi, poszukując wszystkiego co niepowtarzalne, co niesie dreszczyk emocji, Byle tylko nie ulec reinkarnacji, tak jak to było mu pisane.

– To koszmar zastać znów człowiekiem – stwierdził Brutus. Galiotor Fils przenosił spojrzenie z mężczyzny na psa, w tę i z powrotem, jak ktoś obserwujący mecz tenisowy.

– Dziewięć lat temu – ciągnął Jessie – rok po waszym pierwszym lądowaniu na Ziemi, zrezygnowałem z pracy w dziale do walki z narkotykami Interpolu i zamieściłem w gazetach ogłoszenie, że poszukuję zaświatowca na wspólnika do agencji detektywistycznej. Brutus zgłosił swą kandydaturę.

– I od tamtej pory mamy pełne łapy roboty – brytan wydał gardłowy dźwięk, mający oznaczać chyba chichot. – Namieszaliście tak, że i tysiąc detektywów by nie nastarczyło.

Galiotor Fils poruszył się niepewnie w fotelu. splótł swoje dwanaście czułków, rozplótł je, mrugnął bursztynowymi oczami i powiedział:

– Mam nadzieję, że… hm… nie jesteście, panowie… hm… uprzedzeni do masenów. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy z ludzi uważają, iż powodziłoby im się znacznie lepiej, gdyby…

– Och, nie, nie – zapewnił go Blake. Źle zrozumiał pan mojego przyjaciela. My cieszymy się z waszego przybycia na Ziemię; my z chaosu który wprowadziliście, żyjemy – i to nieźle. Zwykli detektywi, podejmujący sprawy dotyczące wyłącznie ludzi, zarabiają liche pieniądze, ale ci, którzy zajmują się problemami z pogranicza świata ludzi i istot nadprzyrodzonych, a także konfliktami między przedstawicielami naszych dwóch ras, radzą sobie lepiej. Znacznie lepiej.

– Rozumiem – stwierdził masen.

– Ale z pewnością nie wszystko – odparł uprzejmie Jessie. – Panie Galiotor, moja radość z powodu waszego pojawienia się na Ziemi nie ma podłoża czysto finansowego. Widzi pan, do tamtej pory, jeszcze dziesięć lat temu, byłem dwudziestosiedmiolatkiem znudzonym do granic bólu niemal wszystkim: moją pracą w Interpolu, jedzeniem, napojami, książkami, filmami, koniecznością wstawania i kładzenia się spać… Jedyne co mnie nie nudziło, to marihuana i kobiety; tę pierwszą paliłem, te drugie bzykałem i byłem zapalonym entuzjastą obu. Tym niemniej było to życie płytkie i powierzchowne. I wtedy właśnie zjawiliście się wy, masenowie i wszystko uległo zmianie. Widzi pan, już życie z jednym garniturem obcych istot byłoby zajmujące, a przecież wy przynieśliście ze sobą dwa – was i waszych zaświatowców. A do tego przedstawiliście nam także jeszcze trzeci rodzaj obcych dla nas do tej pory istot, naszych własnych braci z zaświatów. W ciągu dziesięciu lat, które upłynęły od tamtej chwili, nie tylko zarobiłem znaczne sumy pieniędzy, lecz także miałem niezwykle mało czasu, żeby się nudzić.

– Aż do niedawna – wtrącił Brutus.

– Właśnie – potwierdził Blake. – Aż do niedawna. Ostatnio bowiem wszystkie sprawy są jedna w drugą dokładnie takie same: żona próbująca uciec z wampirem; mąż zaniedbujący swoją żonę, lecz podpisujący kontrakt z paskudą-zalotnikiem; dziwożony zamieszane w szwindle ze sprzedażą nieruchomości, próbujące nieprzyzwoicie zaniżyć cenę jakiegoś budynku czy kawałka ziemi; strzyga skora do rabowania grobów nie wyznaczonych do tego celu przez rząd… Obaj z Brutusem potrzebujemy jakiejś zmiany i szczerze mówiąc, mamy nadzieję że właśnie pan nam ją przyniesie.

– Ale to może być zwykłe głupstwo, proszę pana – zaniepokoił się masen.

– Co by to nie było – zauważył Blake – jest to z pewnością sprawa dość niezwykła. Z tego co wiem jest pan pierwszym masenem w historii, który zwrócił się do ludzkiego detektywa o pomoc.

– To bardzo prawdopodobne – przyznał Galiotor Fils. Popatrzył kolejno na człowieka i psa, przebierając sześcioma ze swoich czułków po bezwargich ustach. W końcu upuścił rękę na kolana i powiedział:

– Jestem w zupełnej rozpaczy, proszę pana. Mój jajeczny brat umarł i nie dopełniono odpowiedniej ceremonii.

Blake i Brutus wymienili spojrzenia, po czym detektyw wstał z krzesła i zaczął się przechadzać za biurkiem.

– Jajeczny brat? – spytał. – To znaczy inny masen, który wykluł się w tej samej wylęgowej norce co pan, w tym samym rodzinnym błocie waszej ojczystej planety?

– Nawet więcej – dodał masen. – W tym przypadku Tesserax byt z tego samego wylęgu co ja, z tej samej partii jaj. Byliśmy dokładnie tego samego wieku, co do dnia wyklucia i bardzo sobie bliscy. – Tłuste, żółte łzy zakręciły się w oczach masena, drżąc jak płynne klejnoty, a kąciki jego bezwargich ust opadły ku dołowi.

– Tesserax? Czy tak się właśnie nazywał?

– Galiotor Tesserax – potwierdził masen, potakując głową.

Widać była że z największym trudem opanowuje swój smutek, ale udało mu się jakoś powstrzymać łzy i przesłonić żałość malującą się w linii ust uniesioną dłonią i sześcioma falującymi czułkami.

– W jaki sposób umarł? – dopytywał się Blake.

– Pytałem o to największych rangą pracowników maseńskiej misji dyplomatycznej – odparł Galiotor Fils – ale nie byłem w stanie uzyskać zadowalającej odpowiedzi. Wszyscy niezmiennie odpowiadali, że z „przyczyn naturalnych”, co nie mówi mi absolutnie nic. Wyrażają mi fałszywe współczucie, mówiąc to, czego nie czują, powtarzając, że dobrze go znali i że dla nich to też wielka strata, że sami także pogrążeni są w ogromnym smutku… Kłamstwa same kłamstwa. Przejrzałem ich na wylot.

– A jakiż mieliby powód, żeby kłamać? – zastanawiał się Jessie, przechadzając się za biurkiem, lecz nie patrząc na Galiotora Filsa; po prostu nie był w stanie znieść widoku tych wielkich łez pobłyskujących na tych grubych, sztywnych jak drut rzęsach.

– Odnoszę wrażenie, że oni mieli jakiś związek z tą śmiercią – powiedział masen, a smutek zaczął w nim chyba ustępować miejsca zagniewaniu, bo w jego glosie zaszła pewna subtelna zmiana,

– Masenowie z ambasady?

– Właśnie – potwierdził Galiotor Fils. – Tesserax w niej pracował; co więcej, był nawet zastępcą szefa placówki, drugim pod względem rangi masenem na Ziemi. Posiadał wysokie stanowisko, był masenem godnym i powszechnie szanowanym, miał przed sobą wielką przyszłość.

– Żadnych poważnych schorzeń?

– Nic poważniejszego niż przypadkowa infekcja czułka – odparł masen, spoglądając na swe ręce. – Widzi pan, on był dość seksualnie nieopanowany i często, ulegając impulsowi chwili, oddawał się… wy powiedzielibyście „pieszczotom”, zapominając o nasmarowaniu czułków środkiem zapobiegającym zapaleniom. A nasze czułki są zdecydowanie najbardziej wrażliwymi organami naszych ciał.

– Ile lat miał Tesserax? – Blake, przyglądał się kątem oka dwunastu czułkom-palcom masena.

– Osiemdziesiąt sześć lat ziemskich, ale ponieważ my żyjemy znacznie dłużej niż ludzie, mógłby pan to sobie przetłumaczyć na… no, że wkraczał w wiek średni.

– Czyli, że na pewno był za młody, żeby tak po prostu kojfnąć – stwierdził Blake.

– O wiele za młody.

– Ale przecież jego współpracownicy z ambasady musieli chyba być samą śmietanką waszego społeczeństwa – zauważył Blake. – Na waszych placówkach dyplomatycznych nie pracują chyba zbiry, bandyci, złodzieje i mordercy, prawda?

– Och, skądże znowu! – zaprotestował Galiotor Fils. Jego woskowa twarz przybrała lekko zielonkawy odcień, sugerujący zakłopotanie. Był wyraźnie wzburzony, że detektywowi mogło w ogóle coś takiego przyjść do głowy, zupełnie jakby przypuszczenie takie plamiło honor nie tylko służb dyplomatycznych, lecz całej rasy, w tym także samego Galiotora Filsa.

– Mogę pana zapewnić, że to dżentelmeni najlepszego błota, wszyscy starannie badani pod kątem psychologicznych anomalii. Powierzono im w końcu misję niezwykle delikatną – prezentowanie maseńskiej cywilizacji, nawiązywanie stosunków handlowych i filozoficznych kontaktów z przeróżnymi rasami galaktycznymi, stojącymi na niższym, równym i wyższym niż my stopniu rozwoju. Cechy osobowe każdego z nich muszą być absolutnie bez zarzutu. Jessie wrócił do swego biurka i zacisnął obie dłonie na oparciu kształtozmiennego krzesła; oparcie wymodelowało się stosownie do kształtu jego dłoni.

– Jakże więc może pan podejrzewać tych ludzi o morderstwo? – zdziwił się.

– Powiedziałem że odnoszę wrażenie, że mają jakiś związek z tą śmiercią, nie powiedziałem jednak, że oni mu ją zadali.

– Nazywaj pan rzeczy po imieniu – warknął Brutus.

– Słucham? – Galiotor Fils spojrzał pytająco na psa.

– Może zechce pan wyrażać się jaśniej – zaproponował Jessie.

– Dochodzę do wniosku, że mój brat zmarł w jakiś nietypowy sposób i że ambasada próbuje zatuszować całą sprawę – wyjaśnił Galiotor Fils, poruszając się w fotelu. – Czy teraz lepiej? Blake zdecydował że nie musi odpowiadać, zamiast tego zaczął się znów przechadzać po gabinecie. Po dość długiej chwili milczenia rzekł:

– Z tego co pan powiedział do tej pory nie mam żadnych podstaw przypuszczać, że pracownicy ambasady rzeczywiście kłamali. Pan oczywiście woli nie wierzyć, że przyczyny śmierci były naturalne, ale jak na razie wydaje mi się to tylko przekonaniem nie opartym na żadnych faktach. Panie Galiotor, kiedy tracimy ukochaną osobę żal sprawia często, że pogodzenie się z rzeczywistością staje się nie do zniesienia i stąd wyobraźnia podsuwa paranoid…

– Istnieje kilka powodów, dla których podejrzewam, że nie powiedziano mi całej prawdy o śmierci Tesseraxa – przerwał mu masen, wyprowadzony nieco z równowagi.

– To wymień pan choć jeden – wtrącił Brutus.

– Ja i kilkuset moich kolegów stacjonujemy na Ziemi w celu prowadzenia badań socjologicznych. W zamian za przywilej prowadzenia nieograniczonych studiów tu na Ziemi, na naszej ojczystej planecie przebywa taka sama grupa waszych naukowców. Tesserax i ja widywaliśmy się bardzo często. Każdy z pracowników naszej ambasady w Los Angeles doskonale mnie zna, wie, że przebywam na Ziemi, orientuje się także jak silne uczucia łączyły mnie z Tesseraxem. A mimo to, kiedy zmarł, nikt mnie nie o tym nie powiadomił! O wszystkim dowiedziałem się dopiero trzy tygodnie po pogrzebie!

– Biurokracja, niedopatrzenie, pomyłka, niekompetencja działania- wyliczał Blake tytułem wyjaśnienia.

– Biurokracja to instytucja właściwa wyłącznie waszej rasie – ostudził go Galiotor Fils. – My nie mamy żadnej „biurokracji”.

– W takim razie zwykłe przeoczenie.

– Nie uwierzę, że zapomniało o mnie wszystkich pięćdziesięciu współpracowników Tesseraxa. Jeden, w porządku, nawet dziesięciu. Ale z pewnością nie wszyscy, proszę pana.

– I co jeszcze? – dopytywał się brytan.

– Za każdym razem, kiedy próbuję umówić się na spotkanie z lekarzem, który podobno leczył Tesseraxa, spotyka mnie odmowa. Nieodmiennie zajmuje się właśnie jakimś pacjentem, prowadzi zabieg, nie ma go w mieście albo coś w tym rodzaju. – Galiotor Flis przetarł obiema dłońmi oczy, a czułki zafalowały mu przy tym, jakby zdejmowały mu z oczu znużenie. – Próbowałem dowiedzieć się czegoś od maseńskich zaświatowców, którzy bywają w ambasadzie, ale z tym samym skutkiem. Karmili mnie tą samą bajeczką co urzędnicy ambasady, zupełnie jakby wyuczyli się na pamięć tego samego scenariusza.

Jessie odsunął swe kształtozmienne krzesło i ponownie usiadł za biurkiem, po czym, odczekawszy aż przestanie gulgotać, powiedział:

– Uważa pan, że pracownicy ambasady i maseńscy zaświatowcy współpracują ze sobą, próbując ukryć coś na temat śmierci pana jajecznego brata?

– Właśnie. Zdaję sobie sprawę z tego, jak dziwnie to brzmi. Choć duchy potrafią nauczyć się harmonijnego współżycia z istotami z krwi i ciała – i vice versa – to przecież rzadko tworzą tak monolityczny front w jakiejś konkretnej sprawie.

– Ciekawe – mruknął Jessie. – Coś jakby konspiracja między światem doczesnym a zagrobowym.

– Mam pytanie – warknął Brutus.

– Słucham – Galiotor Fils skłonił głowę, spoglądając na psa.

– Nie bardzo znam się na maseńskiej mitologii – stwierdził brytan, – Kiedy ktoś z was umiera, co się dzieje z „duszą”?

– Jedna z dwunastu różnych rzeczy – odparł Galiotor Fils. – Tesserax mógł zostać zaświatowcem, mniej więcej takim samym w jakie wierzycie wy, ludzie. Albo też mógł zostać zamieniony w Wielkie Drzewo, by znosić przed powrotem do cyklu tortury czującego nieożywionego… och, byłoby to dość trudno wyjaśnić terminami zrozumiałymi dla ludzi.

– W tej chwili nie ma to aż tak wielkiego znaczenia – uspokoił go Jessie. – Ważne jest tylko to, że Tesserax powróciłby w tej czy innej formie i pan musiałby się o tym dowiedzieć. Zgadza się?

– Tak jest – potwierdził masen. – Natychmiast po otrzymaniu wiadomości o jego śmierci opłaciłem stale połączenie z centralą łącznościową Zaświatów, tak bym mógł rozmawiać z nim niemal w tym samym momencie, w którym się tam pojawi. Tesserax nie odezwał się. Zrobiłby to na pewno, gdyby tylko mógł. Stąd też…

– Może on nie umarł! – zasugerował Jessie.

– W swym środkowym sercu wierzę, że tak właśnie jest – westchnął Galiotor Fils, kładąc rękę na dolnej partii brzucha, by wskazać gdzie znajduje się siedlisko jego uczuć. Tym niemniej jednocześnie dręczy mnie obawa, że mogło go spotkać coś gorszego niż śmierć.

– A niby co? – ziewnął Brutus. Masen podniósł się nagle z fotela, rozwijając się z niego jak harmonijka z papieru, aż sięgnął głową niemal sufitu. Pochylił się nad biurkiem Blake'a oparł dłonie na płask na suszce, falując szaleńczo swymi dwunastoma czułkami i powiedział:

– Obawiam się, panie Blake, że Tesserax został pochowany bez należytej ceremonii i że jego dusza… jego dusza – została unicestwiona. Ostatnie słowo wypowiedział ciężkim, zduszonym szeptem. Wspólnicy zachowali milczenie w obliczu tak ostentacyjnej manifestacji uczuć, czekając aż Galiotor Fils przyjdzie do siebie. Skóra masena pobladła, a całe ciało naprężyło mu się jak graczowi w golfa przed decydującym uderzeniem.

W końcu masen uspokoił się.

– Proszę mi wybaczyć, że tak bardzo dałem się ponieść emocjom.

– Och, w porządku – odparł Blake, niezdolny do spojrzenia w twarz swemu gościowi. – Czy może pan już mówić dalej? Czy może pan wytłumaczyć, co takiego właściwie miał na myśli, kiedy powiedział pan, że dusza Tesseraxa mogła zostać… unicestwiona? Galiotor Fils wykrzywił usta, a na tej niemal pozbawionej rysów twarzy byt to widok okropny.

– Tak, oczywiście – powiedział. – widzi pan, maseńska mitologia utrzymuje, że jeśli nie dopełni się pewnych ceremonii pogrzebowych, dusza zmarłego po prostu przestanie istnieć. Taki masen nigdy nie pojawi się w innej formie, nigdy nie pojawi się w zaświatach. Będzie po prostu i najdosłowniej martwy. Ponieważ wiara ta utrzymywała się wśród masenów od tysięcy lat, od niepamiętnych czasów, przeistoczyła się w prawdę. Jak pan wie, zaświaty zdane są na łaskę świata doczesnego, tak jak ludzkość zdana jest na łaskę świata duchów. To zamknięty krąg. Bóg stworzył nas, a jednak to my stworzyliśmy Boga; coś tak jak w waszej zagadce: „co było pierwsze: kura czy jajko?”

– Teoretycznie – odezwał się Brutus – doprowadził pan do następnego martwego punktu. Galiotor Fils spojrzał z góry na psa i spytał:

– Jak to?

– Powiedział pan, że pracownicy waszej ambasady nie są mordercami. A przecież, jeżeli z rozmysłem odmówili Tasseraxowi odpowiedniej ceremonii pogrzebowej, to zabili jego duszę, nawet jeżeli nie przyłożyli ręki do zabicia jego ciała.

Masen usiadł ponownie, wciskając się w za mały dla niego fotel, poprawiając swoje bursztynowe szaty i przecierając twarz dwiema dłońmi.

– Rozważyłem tę oczywistą sprzeczność – przyznał – zanim tu przyszedłem.

– I potrafi ją pan wytłumaczyć? – spytał Jessie. Galiotor Fils wyprostował się sztywno, rezygnując z oparcia fotela.

– Jedynym powodem usunięcia Tesseraxa, zarówno fizycznie jak i duchowo, może być chęć powstrzymania go przed ujawnieniem jakiejś tajemnicy, którą mój rząd uważa za groźną. Pozwalając, by jego dusza została unicestwiona, uciszyli go także po śmierci, kiedy to normalnie wróciłby, żeby ich zdemaskować. Gdyby tajemnica taka była rzeczywiście odpowiednio ważna i posiadała wyjątkowe znaczenie, pracownicy ambasady mogliby chyba zdecydować się na popełnienie tak haniebnej zbrodni.

– Nieco wcześniej powiedział pan, że przechodzili odpowiednie badania pod kątem najdrobniejszych defektów psychiki. Czy zdolność do popełnienia morderstwa nie zostałaby uznana za taki defekt? Galiotor Fils wbił wzrok w podłogę i nie odezwał się przez dłuższą chwilę. Kiedy w końcu zdecydował się odpowiedzieć, jego głos zabrzmiał jak głos dziecka, cicho, miękko i delikatnie:

– Ja już w ogóle nie wiem, co myśleć.

– Gdzie pański jajeczny brat został pochowany? – spytał Brutus.

Galiotor Fils podniósł wzrok.

– Na cmentarzu maseńskim pod Los Angeles – odparł. – Dlaczego pan pyta?

– W czasie prowadzenia dochodzenia może się okazać konieczne odwiedzenie tego miejsca – mruknął brytan.

– Więc podejmą się panowie tej sprawy?

– Podejmiemy się – oznajmił Jessie.

Masen wstał, pobudzony tym razem wyraźną ulgą.

– Jakże mogę wyrazić panom swą wdzięczność?

– Odpowiednią zaliczką – warknął Brutus.

– Tak – poparł go Jessie. – Od czegoś trzeba zacząć.

3

Helena była zupełnie naga, gdy sięgnęła ręką, by odebrać wideofon, a kiedy opadła z powrotem na łóżko, jej obfity biust musnął nieznacznie obiektyw kamery. Spojrzała na osłupiałą twarz na ekranie i nim rozmówca zdołał przyjść do siebie, wręczyła słuchawkę Jessiemu.

– To do ciebie. Myer Hanlon oddzwania na prośbę, którą podyktowałeś jego robosekretarce.

Jessie wygrzebał się z nie zasłanego łóżka i wśliznął się na swoje kształtozmienne miejsce za biurkiem. Był goły, więc kiedy zimny plastyk przylgnął mu szczelnie do ciała, wstrząsnął się z obrzydzeniem.

– Już po północy, Myer – zauważył kwaśno – Kiedy zostawiałem wiadomość twojej mechanicznej prawej ręce, nie przypuszczałem, że dotrze ona do ciebie tak szybko.

Myer przełknął z trudem ślinę i powiedział:

– Od kiedy przeszedłem od zwykłej roboty detektywistycznej, do spraw w które są zamieszane duchy, muszę pracować na nocną zmianę, tak jak ty. Trzy czwarte z tych, z którymi mam teraz do czynienia, można złapać tylko w nocy. – Zawahał się, wyciągnął szyję, jakby próbował spojrzeć Jessiemu przez ramię i dodał: – Słuchaj no, Jess…

– Tak?

– Czy to była Helena?

– Była

– Bo wiesz, ja jej nigdy nie widziałem inaczej niż przez wideofon – i zawsze tylko samą twarz. Chcę powiedzieć, że nie wiedziałem, że ona jest taka…taka… taka…

– Petarda – podpowiedział mu Jessie

– Właśnie – rozpromienił się Myer. – czy ona jest zamężna?

– Ona nie uznaje małżeństwa – odparł Jessie

– To cudownie! Nie wiesz, co ona robi w piątek?

– Myer, trzeba ci wiedzieć, że Helena jest zatwardziałą seksiarą. Ona zdaje się być niezdolna do nawiązywania normalnych stosunków z mężczyzną, ponieważ widzi w nas jedynie narzędzie służące zaspokajaniu potrzeb seksualnych i nic więcej.

– Cudownie, cudownie! – zawołał Myer. – No więc jak z tym piątkiem…

Za plecami Jessiego rozległo się wycie Brutusa, głębokie i przeciągłe, a odpowiedziało mu kilka okrzyków Heleny, najwyraźniej okrzyków rozkoszy.

– Brutus, na miłość boską, opanuj się! – rzucił za siebie Jessie. – Przecież rozmawiam przez wifon.

Myer sprawiał wrażenie głęboko zszokowanego.

– Czy to znaczy że wy we trójkę… – wyjąkał. Że ona pozwala Brutusowi… To znaczy, że on ją…

– Jak wiele nowoczesnych kobiet – wyjaśnił Jessie cierpliwie – Helena przejawia gusta katolickie. Ma upodobania do kochanków z krwi i kości, a także do kochanków nadprzyrodzonych.

– Ale Brutus!

– Myer, wróćmy do interesów – ostudził go Jessie, drapiąc się po gołej pozbawionej owłosienia klatce piersiowej. – Masz coś dla mnie?

Hanlon spojrzał na notatki leżące na blacie biurka.

– Niewiele – mruknął. Jego myśli najwyraźniej zaprzątała jeszcze ciągle Helena.

– Dawaj co masz – ponaglił go Jessie.

No więc, chciałeś wiedzieć, czy zwracał się do mnie ktoś w sprawie zaginionego maseńskiego dyplomaty nazwiskiem Galiotor Tesserax i powiedziałeś, że zapłacisz za tę informację. Zgadza się?

– Dwadzieścia kredytów – potwierdził Jessie.

– Mnie chodziło po głowie coś koło czterdziestu – odparł Myer.

– Niech ci chodzi dalej. Wiadomość nie jest warta więcej niż dwadzieścia. Mogę ci przekazać rachunek na dwadzieścia albo nic. No więc jak?

Myer wahał się tylko ułamek sekundy.

– Przekazuj dwadzieścia – zdecydował.

Jessie podniósł pokrywę skomputeryzowanej klawiatury bankowej umieszczonej w blacie jego biurka i wystukał nazwisko Myera.

– Jaki jest numer Twojego rachunku? – spytał.

– 88-88-34-34567.

Jessie wystukał numer, przelał na konto Hanlona siłę nabywczą dwudziestu kredytów, zatrzasnął pokrywę i ponownie spojrzał na ekran wifonu.

– No, więc co tam masz?

Otóż nikt się do mnie nie zwracał w sprawie tego Tesseraxa – oznajmił Hanlon. – zwrócił się do mnie natomiast pewien masen, niejaki Pelinorie Kones, z prośbą o ustalenie miejsca pobytu jego jajecznej siostry, Pelinorie Mesa. Więc wygląda na to, że tych zaginionych dyplomatów jest trochę, więcej.

– Ta kobieta, ona też pracowała w ambasadzie w Los Angeles?

– Tak – odparł Myer. Był niskim krępym mężczyzną, który zwykle nieco się pocił. Teraz, siedząc przed wifonem i nie przestając myśleć o Helenie, pocił się na potęgę, skutkiem czego zaparowała kamera jego aparatu.

– I do czego doszedłeś w swoich poszukiwaniach?

– Mniej niż do niczego – westchnął Hanlon. – Każde potencjalne źródło informacji kompletnie wysycha kiedy zaczynam o nią pytać. Dwa razy zagrożono mi, że jak nie przestanę mieszać się w tę sprawę, to… Sam wiesz.

– I przestajesz?

– Te groźby były bardzo szczegółowe i równie nieprzyjemne – wzdrygnął się Hanlon.

– To znaczy że już przestałeś.

– Powiedzmy że już nie wkładam w tę sprawę całego serca.

– Kiedy ten Pelinorie się z tobą skontaktował?

– Tydzień temu.

– Natychmiast po zniknięciu swej siostry?

– Ona zniknęła tydzień wcześniej, dwa tygodnie temu.

– Coś jeszcze Myer?

– Już nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Słuchaj, Jess, czy ty pracujesz nad czymś podobnym do sprawy tej Pelinorie?

– Bardzo chciałbyś wiedzieć? – spytał Jessie.

– Owszem.

– Przelej na mój rachunek czterdzieści kredytów, a powiem ci dokładnie nad czym pracuję.

Myer spojrzał na Blake'a spode łba.

– Nie chcę tego wiedzieć aż tak bardzo, lecz mimo to dzięki… I Jess…

– Co tam jeszcze, Myer?

– Zapytasz Helenę co robi w piątek wieczorem?

– Przecież możesz to zrobić osobiście, Gienek.

Hanlon jeszcze raz spojrzał na Jessiego spode łba, linie na policzkach pogłębiły mu się, a usta zacisnęły w wąską kreskę.

– Gienek? – spytał. – Jaki znowu Gienek?

– Mniejsza o to,? Myer. Chciałem tylko powiedzieć, że będziesz musiał pomówić o tym z Heleną osobiście. To twarda sztuka i nie przepada za niewyraźnymi aluzjami.

– No to zadzwonię do niej jutro – postanowił Myer.

Jessie skinął głową i odwiesił słuchawkę.

Kiedy okręcił się w swoim krześle, ujrzał Helenę leżąca w pośrodku łóżka z szerokim uśmiechem na twarzy i włosami w kompletnym nieładzie. Brutus leżał zwinięty w jednym z foteli, z wielkim łbem opartym ciężko na skrzyżowanych łapach.

– Zdaje sio, że mamy trop – powiedział do brytana i wyjaśnił mu pokrótce czego dowiedział się od Hanlona. – Gdyby chodziło o jeden odosobniony przypadek, ciężko by to było rozgryźć. Ale jeżeli poza Tesseraxem zniknęli także inni maseni, to szansa na przeciek z ambasady jest dużo większa.

– Im większa tajemnica, tym trudniej utrzymać ją w tajemnicy – zgodził się Brutus, parskając jak koń, by oczyścić swe czarne nozdrza z białego oparu, który unosił się nad nim i kładł smugami w powietrzu jak gęsty dym. – Nadmiar ektoplazmy – wyjaśnił.

Helena uniosła się na łóżko i powiedziała:

– Skoro już mowa o nadmiarze ektoplazmy, to chciałabym, żebyś poprzycinał te swoje pazury.

Brutus przyjrzał się swoim łapom rozjarzonymi na czerwono ślepiami.

– Są mi potrzebne.

– Nieprawda, wcale ich nie potrzebujesz – upierała się Helena. – Rosną ci i znikają wtedy, kiedy masz na to ochotę, więc nie wciskaj mi takich ciemnot. Po prostu jesteś zwykłym sadystą, Brutusie, ale ja nie jestem masochistką.

Brytan wyszczerzył wszystkie kły w satanicznym uśmiechu.

– Coś takiego! – warknął. – Polemizowałbym z tym. Wydaje mi się, że jest w tobie… – Przede wszystkim jest pierwsza trzydzieści rano – przerwał mu Jessie. – Jeśli zabierzemy się ostro do roboty, to uda nam się chyba wycisnąć to i owo z tych kilku godzin, które zostały do fajrantu.

– Myślę, że nad tą sprawą możemy pracować także po nastaniu świtu – stwierdził pies. – Poza elementem nadprzyrodzonym mamy tutaj bardzo duży udział elementów z krwi i kości.

– Masz rację – przyznał Jessie.

– Odwiedzimy tego Pelinorie Konesa – spytał pies.

Mam przeczucie, że to ślepy zaułek – mruknął Jessie – Byłby to tylko jeszcze jeden klient do obsłużenia.

– W takim razie – odezwała się Helena – nie musicie chyba ruszać się już w tej chwili.

Wyskrobiecie chyba kilka minut na małą łóżkową wprawkę, co? – Uśmiechała się bardziej grzesznie niż Brutus u szczytu formy.

– Chyba wyskrobię – zgodził się Jessie.

– Ja sobie popatrzę – warknęła lubieżnie piekielna bestia.

– A żebyś wiedział – stwierdziła z przekąsem Helena, – W każdym razie dopóki nie zrobisz czegoś z tymi swoimi pazurami.

4

Kiedy Jessie i Brutus wysiedli w pobliżu Kawiarni Czterech Światów tuż przed trzecią rano, ulicą przechodziła Grupa Nieskażonych Ziemian, najwyraźniej w marszu protestującym. Nie było w tym nic niezwykłego – Nieskażeni Ziemianie nieustannie demonstrowali w okolicach Czterech Światów. Stali się już tak samo nieodłącznym elementem Kawiarni jak jej fronton, wykonany z tęczowego kamienia masenów, i czterech wielkich palm rosnących na jej dachu. Kawiarnia była miejscem spotkań zaświatowców i rzeczywistych mieszkańców dwóch planet, którzy przychodzili tutaj porozmawiać, poasymilować się ze sobą i nawiązać kontakty wszelkich możliwych rodzajów. W całym Los Angeles żaden lokal nie mógł rywalizować różnorodnością klienteli z mieszaniną typów stałych bywalców Czterech Światów. Spotykali się tutaj maseńscy mężczyźni i kobiety, mężczyźni i kobiety rodzaju ludzkiego, a także wampiry, wilkołaki, duchy, upiory, golemy, wiedźmy, strzygi i przedstawiciele wszystkich maseńskich istot nadprzyrodzonych. Stąd też oczywiście, przeróżni krzyżowcy i fanatycy tacy jak Nieskażeni Ziemianie ściągali z wszystkich stron do Czterech Światów jak chciwi adwokaci do katastrofy lotniczej.

– Chyba nie ma pan zamiaru tam wejść? – spytał ktoś Jessiego, chwytając go za ramię.

Blake spojrzał w dół i ujrzał uroczą, maleńką, siwowłosą staruszkę w jedwabnej sukience w słoneczniki. Żywcem z jakiegoś spokojnego miasteczka, z ubiegłego stulecia, Uśmiechnął się i powiedział:

– Owszem, proszę pani.

– Och, ale to takie straszne miejsce – zawołała staruszka.

– Skąd pani wie? – spytał, nie mogąc oprzeć się pokusie wysłuchania jej do końca, – Była tam pani kiedyś?

– Wolałabym skonać!

– Tak naprawdę, to bardzo porządny lokal. – Ale chodzą do niego ci cudzoziemcy.

– Masenowie? – Oni i ci inni.

Jessie zdjął z ramienia jej rękę – co nie było wcale takie łatwe, bo wpiła się w niego jak kleszcz – i poklepał ją uspakajająco.

– Daję słowo, mamusiu – powiedział – że chodzą tam także najlepsi z najlepszych. Którejś nocy przez pół godziny rozmawiałem tam z bogiem; siedział przy następnym stoliku – ojciec i syn

– Wiem, wiem – jęknęła kobieta, wyraźnie zrozpaczona, czepiając się ręki detektywa z taką samą determinacją jak przedtem jego rękawa. Widziałam zdjęcia w gazetach i w kronice towarzyskiej. Patrzę i oto On, wielki, że daj Boże, z jakąś ladaco pod rękę, pije wino i obserwuje ten skandaliczny, sprośny występ… Gdzie się dzisiaj podziewa moralność? Jeżeli nawet bóg jest zepsuty, to na cóż możemy mieć nadzieję?

– Bóg nie został zepsuty – wyjaśnił Jessie. – Nie czytała pani maseńskich książek ani nie przeszła hipno-kursu na temat relacji człowiek – mit? Bóg jest w takim samym stopniu naszym tworem jak my jego. Jest taką samą ofiarą splotu wydarzeń jak my.

– Każ babsku spadać – wtrącił się Brutus, zniecierpliwiony przedłużającym się czekaniem na detektywa.

Staruszka przeniosła spojrzenie z Jessiego na Brutusa i wstrząsnęła się z odrazą.

– Bestia z piekieł – pisnęła.

– Ni mniej ni więcej – odparł Brutus, pokazując większość swoich zębów.

– Widzę, że rozmowa z panem na nic się nie zda – zwróciła się staruszka do Jessiego. W człowieku musi pozostać choć iskierka prawości, by mógł wysłuchać i pojąć prawdę.

Odwróciła się do niego tyłem skrzypiąc gumowymi podeszwami na plastykowym cho-dniku i dogoniła resztę Nieskażonych Ziemian, którzy domaszerowali już do końca budynku i zawracali z powrotem w kierunku wejścia do Czterech Światów.

– Co ciebie tak ciągnie do tych gadek ze świrami – spytał z rozdrażnieniem Brutus. Jeszcze się nie zdarzyło, żebyś spokojnie przeszedł koło jakiejś zgrai Nieskażonych; zawsze musisz się zatrzymać i wdawać w durne rozmowy.

– Oni mnie fascynują – odparł Jessie.

– Czasami odnoszę wrażenie, że jak by cię lekko popchnąć, to stałbyś się jednym z nich – zauważył pogardliwie.

Jessie zignorował tę szyderczą uwagę. Po piętnastu wiekach spędzonych w piekle, Brutus nie przepuszczał żadnej okazji do szyderstwa albo protekcjonalnego podkreślania swojej wyższości; te wszystkie lata potępienia odcisnęły na nim wyraźne piętno.

– Nieskażeni, Ziemianie, to graniczni wstrząsowcy; gdyby lądowanie masenów wzburzyło ich choć odrobinę bardziej, wylądowaliby w specjalnych zakładach zamkniętych. Nigdy nie miałem okazji oglądać prawdziwych wstrząsowców, ale patrząc na Nieskażonych mogę ich sobie wyobrazić.

– A co cię znów interesują wstrząsowcy? – dziwił się Brutus.

– Przecież dobrze wiesz. Moi rodzice są wstrząsowcami.

– A tak – mruknął Brutus. – Zapomniałem. – Ale tak naprawdę wcale nie zapomniał. Szukał tylko następnej okazji do szyderstw. – Dostali świra, kiedy masenowie wylądowali na Ziemi; para osłupiałych płaks.

Jessie popatrzył na zbliżających się ponownie Nieskażonych Ziemian.

– Zgadza się, niestety – stwierdził.

Pierwsze międzygwiezdne statki masenów wylądowały przed dziesięciu laty, w drugiej dekadzie października 1990 roku. W ciągu roku wszyscy mieszkańcy Ziemi – bez względu na narodowość, rasę, przynależność etniczną czy wykształcenie – podzielili się z grubsza na trzy grupy, w zależności od swej reakcji na to wydarzenie. Pierwszą grupę stanowili ci, których przyprawiło ono co prawda o poważny szok, lecz którzy potrafili się z niego otrząsnąć dostosowując odpowiednio styl życia i granice percepcji wszechświata. Stanowili oni około 45% ludności Ziemi. Następne 45 procent po prostu nie było w stanie się przystosować.

To właśnie byli wstrząsowcy. Ulegli szokowi, widząc na własne oczy, że ludzkość nie jest najbardziej rozwiniętym cywilizacyjnie gatunkiem wszechświata, bo choć naukowcy wysuwali takie twierdzenie już od dawna, to zawsze do tej pory można je było uznać za „brednie”, „bzdury”, „paplaninę”, „idiotyzm”, „absurd”, „niedorzeczność”, „nonsens”, „herezję”, czy „szaleństwo”. Obecność masenów nie można jednak skwitować w ten sam sposób. Następnym szokiem było dla tej grupy odkrycie – dzięki masenom – że świat nadprzyrodzony istnieje naprawdę, że stwory z nocnych koszmarów żyją także na jawie. A zupełnym ciosem okazało się stwierdzenie, że Bóg – Jahwe, Chrystus, Budda, Szatan, Mahomet, który chcecie – jest niezupełnie taką istotą, jak to sobie wyobrażano. W gruzy rozsypały się nie tylko przekonania patriotyczne i rasowe, lecz także fundamenty wiary…

Wstrząsowcy reagowali w jeden z trzech sposobów: ulegali niekontrolowanej wściekłości, która doprowadzała do mordów, zamachów bombowych, gwałtów i wybuchów nieukierunkowanej przemocy, zachowywali się dokładnie tak samo jak przedtem, nie przyjmując do wiadomości istnienia masenów i zmian jakie nastąpiły na świecie, bez względu na to jak bardzo ten zmieniony świat kolidował z ich fantazjami, lub też po prostu popadali w katatonię, umykając w swój własny świat, niezdolni do przyjmowania pokarmów, niezdolni do mówienia, niezdolni do kontrolowania swoich życiowych czynności fizjologicznych. Cywilizacyjny szok, potężny, straszny. Naukowcy związani z programami badań kosmicznych od dawna teoretyzowali na temat zasięgu i stopnia nasilenia takiego zjawiska, przewidując jego wystąpienie po ewentualnym odkryciu jakiejś obcej cywilizacji, lecz żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, jak katastrofalne rozmiary ono przyjmie.

– I co, masz zamiar rozpaczać nad nimi do śmierci? – spytał Brutus.

– Nie słyszałeś nigdy o doborze naturalnym? O tym, że przetrwać może tylko najsilniejszy? Czy człowiek kromanioński płakał po neandertalczyku?

– To jednak byli moi rodzice – powiedział Blake, – Moja matka i ojciec. Gdyby tylko mogli choćby zaakceptować zmiany, choć troszeczkę…

– To staliby się Nieskażonymi Ziemianami. Byłbyś szczęśliwszy?

– Chyba nie.

Nieskażeni Ziemianie nie mieli na początku żadnej nazwy, ani nie stanowili zwartej organizacji, na to trzeba było całych pięciu lat. Ale byli do siebie podobni i potrafili funkcjonować w zespole, Liga Nieskażonych Ziemian była nieuniknionym efektem lądowania masenów. Ci obywatele którzy nie dostali pomieszania zmysłów, lecz także nie potrafili się zaadoptować do zaistniałej sytuacji – około dziesięciu procent ludności Ziemi – zaczęli agitować za zerwaniem kontaktów ludzko-maseńskich i powrotem do prostszego życia. Oczywiście skazani byli na wymarcie. Ich dzieci, bardziej nawykłe do oglądania na ulicach masenów i zaświatowców odstępowali rodziców; kolejne pokolenia miały dostarczać coraz mniej bojowników o Sprawę.

– Chodźże wreszcie! – warknął ponaglająco brytan, dopadając jednym, wielkim susem obrotowych drzwi Czterech Światów. – Zaraz będą tutaj znowu.

Jessie spojrzał na nadciągającą hałastrę Nieskażonych Ziemian, dostrzegł staruszkę w słoneczniki drepczącą z zacięciem na czele pochodu, westchnął ciężko i wszedł za Brutusem do kawiarni.

Aktualną hostessą w Czterech Światach była chwieja-pełznica – jeden z maseńskich zaświatowców. Ona właśnie przywitała Jessiego i Brutusa, kiedy znaleźli się w bogato zdobionym foyer. Pełznąc chwiejnie ku nim, przybierając nieustannie coraz to nowe, pulsujące, bezkształtne formy, powiedziała:

– Witajcie panowie w Czterech Światach. Czy mogę oddać do szatni pańską kurtkę?

– Nie będę jej zdejmował, dziękuję – skłonił się Jessie, nie chcąc rozstawać się ze swą, szytą na miarę, skórzaną marynarką. – Pani jest tu nowa, prawda?

– Owszem, proszę pana – odparła chwieja-pełznica. – Mam na imię Mabel

– No, nie naprawdę Mabel – przyznała chwieja. – Ale moja prawdziwa maseńska nazwa ma osiemdziesiąt sześć znaków graficznych i zupełnie nie nadaje się do używania w rozmowach z ludźmi.

– Mogę sobie wyobrazić – uśmiechnął się Jessie, obserwując, zmieniającą bezustannie swój kształt, twarz chwiei-pełznicy, cętkowaną masę brunatno-czarnego, zgniłego budyniu bez oczu, nosa i ust, pokrytą jedynie niezliczoną ilością znikających i pojawiających się, nabrzmiewających i kurczących się gruzełków.

– Czy mogę odprowadzić panów do stolika? – spytała Mabel.

– Jesteśmy tu umówieni z panem Kanastorousem – powiedział Jessie.

– Ach tak, z tym czarującym, małym demonkiem – Mabel skłoniła się lekko w „pasie", a trzysta funtów jej nadprzyrodzonej wagi zadrżało subtelnie, jak kupa galarety poszukująca kształtu pozostającego w mniejszej sprzeczności z siłą przyciągania Ziemi.

– Zgadza się – potwierdził Jessie.

– Proszę tędy – rzekła Mabel i popełzła chwiejnie przez wyłożone lustrami foyer, stanowiąc niezwykły kontrast z elegancją kandelabrów z tęczowego kamienia, osadzonych w wielkich donicach palm, nieskazitelnie wypolerowanej podłogi i ręcznie rzeźbionych maseńskich pilastrów. Doprowadziła Jessiego i Brutusa do wejścia do głównej sali klubowej i przystanęła w swoim kąciku napiwkowym, czekając, by Jessie okazał się hojny.

Blake wystukał na klawiaturze końcówki komputera bankowego słowo MABEL i spytał:

– Jaki jest numer twego rachunku bankowego, Mabel?

Chwieja wydała się mocno zakłopotana tą finansową transakcją i odpowiedziała z niemal przesadną skromnością:

– MAS-55-46-29835, proszę pana i dziękuję panu bardzo za pańską hojność.

Jessie wypisał podany numer, przelał na konto pięć kredytów, a potem przyłożył odcisk kciuka na tabliczce wziernika, by sfinalizować udzielenie napiwku. Kiedy dokonał już tego wszystkiego, powiedział:

– Czy mogę ci zadać pytanie natury osobistej?

Mabel zadygotała leciutko, jej ciało uległo następnej serii amorficznych transformacji, po czym spytała:

– A o co chodzi, proszę pana?

– Na co wydaje swoje kredyty chwieja-pełznica? Co takiego kupuje?

Mabel odprężyła się, zupełnie jakby oczekiwała pytania znacznie bardziej osobistej natury i z ulgą powitała to, które zadał jej Jessie.

– Zgodnie z maseńskim podaniem – wyjaśniła – chwieja-pełznica jest zjawą nocną, która straszy dzieci. Jeś1i któreś z nich było niegrzeczne w ciągu dnia, chwieja jęczy i wyje nocą pod oknem jego sypialni. – Tu Mabe1 przerwała, zgięła się w pasie we dwoje i wydała z siebie przeraźliwy jęk.

– Rozumiem – stwierdził Jessie.

– Albo próbuje sforsować drzwi do jego sypialni. Ukrywa się w szafach i kiedy takie dziecko otworzy szafę, rzuca się na nie. Jeśli po zapadnięciu zmroku dzieci zostają poza domem albo w jakimś miejscu, gdzie być nie powinny, chwieja gna je do domu, wyjąc straszliwie w ciemności – Pochyliła się nisko jeszcze raz i zawyła straszliwie.

Brutus zawył jej do wtóru.

Mabel wyprostowała się i westchnęła.

– Tym niemniej od kiedy my, zaświatowcy, i masenowie z krwi i kości nawiązaliśmy normalne kontakty – setki lat temu – prawo nie zezwala już straszyć wszystkich niegrzecznych dzieci, na które się natkniemy. Musieliśmy się podporządkować systemowi odpłatnych usług, tak jak realni obywatele. Musimy zamieszczać ogłoszenia w poszukiwaniu rodziców, którzy nie mieliby nic przeciwko temu, żeby ich dzieci zostały od czasu do czasu nieco postraszone, i to my musimy im płacić za prawo jęczenia pod oknami ich pociech, ściganie ich mrocznymi ulicami lub chowania się w ich szafach, by wyskoczyć na nie znienacka.

– I nie jesteście w stanie dać sobie z tym spokoju – z tym straszeniem maluchów? zdziwił się Jessie.

– Wie pan jak to jest – odparła Mabel, wzruszając górną częścią swej bezkształtnej masy. Mit chwiei-pełznicy rządzi jej rzeczywistością. Mity twierdzą, że nie jesteśmy w stanie oprzeć się pokusie straszenia dzieci, więc w rzeczywistości faktycznie nie jesteśmy w stanie oprzeć się tej pokusie. Stąd musimy dzisiaj podejmować się różnych zajęć, żeby zarabiać kredyty na zaspokojenie naszej namiętności.

Przypominając sobie to, co powiedział mu hrabia Sławek, Jessie spytał:

– Czy uważasz, że było lepiej przedtem, zanim świat doczesny nawiązał kontakty ze światem nadprzyrodzonym, zanim wasze istnienie uległo tak wielkiej reorganizacji?

– Ależ skąd! – zaprzeczyła stanowczo Mabel, – Och, pewnie, że mam teraz mnóstwo problemów, ale przedtem miałam ich wcale nie mniej, i to znacznie poważniejszych. Widzi pan, mogłam co prawda swobodnie wybrać sobie dzieci do straszenia, ale jeżeli któreś z nich miało hopla na punkcie opowieści o duchach, to mogło znać odpowiednie zaklęcie albo modlitwę i mnie unicestwić. Kilkoma słowami położyć kres memu istnieniu i to na zawsze; tak mówiły mity, więc taka była prawda. Natomiast teraz, od czasu nawiązania przyjaznych kontaktów między istotami realnymi i nadprzyrodzonymi, ustanowiono prawa strzegące, by tak mordercze teksty nie wpadły w ręce dzieci. Dziś już tylko bardzo niewiele dzieci zna te zaklęcia. I zanim zapłacę rodzicom za prawo straszenia ich pociech, mogę zażądać i otrzymać gwarancję, w formie pisemnego kontraktu lub nawet zastawu, że berbeć nie zna żadnych modlitw mogących mi wyrządzić jakąś krzywdę. Och, oczywiście, że los chwiei-pełznicy stał się dzisiaj bardziej doczesny niż to było niegdyś, lecz niesie ze sobą także znacznie mniej nieprzyjemnych niespodzianek.

– Rozumiem – stwierdził Jessie.

– Czy teraz mogę pana odprowadzić do stolika pana Kanastorousa?- spytała Mabel.

– Jeśli jesteś taka miła.

– Proszę tędy – powiedziała chwieja, pełznąc przez lustrzane drzwi do właściwego klubu.

Jessie i Brutus weszli do wielkiego, okrągłego nocnego lokalu, jak zwykle przeszli obok owalnego podwyższenia pośrodku sali, gdzie osobliwa zbieranina ludzkich i maseńskich zaświatowców wykonywała biplanetarne utwory muzyczne, minęli kilka stolików zastawionych barwnymi daniami i skierowali się ku czarnej kabinie, w której oczekiwał ich pan Kanastorous.

– Mój stary druh, detektyw prywatny! – zawołał Kanastorous, stając na swoim krześle i wyciągając do Jessiego rękę ponad stołem kabiny.

– Jak się masz, Zeke? – spytał Blake, ujmując czteropalczastą, pokrytą łuską łapę i energicznie nią potrząsając.

– Nigdy nie miałem się lepiej! – odparł Zeke z uśmiechem zadowolenia na swych zrogowaciałych ustach, które rozchyliwszy się ukazały, setkę maleńkich, ostrych jak brzytwa, zębów i długi zielony, niespokojny, język: – Handlarze grzechu zawsze cieszyli się popularnością i bogactwem. Teraz, kiedy grzeszyć można zupełnie legalnie, staliśmy się nawet jeszcze bardziej popularni i bogaci, – Spojrzał na Brutusa, który układał się obok Jessiego na biegnącej wokół kabiny ławce i dodał: – A jakże się miewa mój przyjaciel, bestia piekielna?

– Pić mi się chce – warknął Brutus, – Czy w tej spelunie nie prowadzą żadnych napojów?

– Ależ oczywiście, że prowadzą – zawołał Kanastorous. Wcisnął klawisz interkomu na ścianie kabiny i zamówił drinka, – Ja stawiam – powiedział, wystukując sumę na klawiaturze pod interkomem i kładąc odcisk łapy na płytce wziernika.

– Dzięki, Zeke – odezwał się Jessie.

– Stać go na to – stwierdził Brutus.

Demon odwrócił się do psa i uśmiechnął szeroko.

– Takie samo stare bydlę z ciebie jak zawsze, co Brutus? – powiedział. – Jesteś chyba najbardziej swarliwym brytanem z piekła rodem z jakim kiedykolwiek miałem coś do czynienia.

– Byliście razem w piekle? – zdziwił się Jessie.

– Jasne – odparł Kanastorous, – Nie wiedziałeś o tym?

– Nie, nie wiedziałem.

– Pracowaliśmy razem przez – chyba przez pięćdziesiąt lat, prawda, Brutusie?

– Całą wieczność – warknął ogar.

– Pięćdziesiąt lat – powtórzył Kanastorous, potakując swą mała, krągłą, pokrytą łuskami głową na potwierdzenie samemu sobie, – O ile sobie przypominam chodziło o ten program deprawacji nastoletnich dziewcząt.

– Program badawczy – dodał wyjaśniająco Brutus, – Studium grupowe.

– Bardzo ciekawa praca – ciągnął Kanastorous. – Coś w rodzaju burzy mózgów połączonej ze sporą ilością pracy w terenie.

– Pobudzająca – zgodził się Brutus.

W tym momencie zjawiły się ich drinki wniesione przez tybetańską wilkołaczkę. Miała niemal sześć stóp wzrostu, chociaż chodziła nieco pochylona z uwagi na anatomiczną budowę jej bioder i pośladków. Odziana jedynie w swe srebrzyste futro przedstawiała uroczy widok, zwłaszcza w dolnych partiach gdzie różowiło się delikatnie jej osiem nagich cycuszków.

Zaczęli sączyć napoje i obserwowali wilkołaczkę dopóki nie zniknęła im z oczu między stolikami.

– No tak – odezwał się po chwili Kanastorous, pierwszy otrząsając się z potężnego uroku jaki zupełnie bezwiednie rzuciła na nich wilkołaczka, – Sprawa, nad którą teraz pracujecie, musi być doprawdy niezwykła.

– Owszem, jest dość niezwykła – przyznał Jessie.

– Nie chciałbyś mi o niej opowiedzieć?

– Nie.

Może ty opowiedziałbyś nam coś o tej ognistej małej, która jedzie tutaj, żeby z nami porozmawiać? – zaproponował Brutus, podnosząc pysk znad swej miski i spoglądając ponad stołem na demona. Kropelki napoju zakołysały się na nastroszonej, szarej szczecinie jego brody i zalśniły jak rosa.

Kanstorous sięgnął po precel, których cała waza stała pośrodku stołu, podniósł go i natychmiast upuścił.

– To okropne nie mieć kciuka – powiedział przepraszająco, – Tak bym chciał w jakiś sposób go zdobyć, ale mity opowiadają, że demon ma cztery palce. Te długie szpony także nie są zbyt pomocne, gdy chodzi o koordynację ruchów.

– O dziewczynie – przypomniał Brutus.

Kanastorous skinął głową, podniósł precelek, odgryzł spory kawałek i połknął go bez gryzienia.

– Kiedy kilka godzin temu zadzwoniliście do mnie ze swego biura – powiedział wiedziałem, że jedna z moich dziewcząt na pewno może wam pomóc, oczywiście za godziwą zapłatą, lecz nie byłem pewien która. – Kanastorous prowadził około pięćdziesięciu paskud zalotnic, które wynajmował niewyżytym seksualnie mężczyznom i kobietom. – Ale potem przypomniałem sobie Rozpustkę.

– Ładne imię – zauważył Jessie

– To wspaniała dziewczyna – stwierdził Kanastorous. Jest paskudą wyłącznie w jedną stronę.

– W jedną stronę? – zdziwił się Jessie.

– Nie orientujesz się w zwyczajach paskud? – spytał Kanastorous, dojadając swój precel i sięgając po następny. Wyjął go z wazy i natychmiast upuścił.

– Nigdy nie korzystałem z ich usług – odparł Jessie.

– No więc, paskuda-zalotnik w jedną stronę może być wyłącznie kobietą lub mężczyzną. Jak pewnie słyszałeś większość paskud może przybierać postać lubieżnej kobiety, gdy znajduje się w łóżku z mężczyzną, lub jurnego mężczyzny, gdy towarzyszy kobiecie. Ponieważ jednak mity tego wymagają, od czasu do czasu zdarza się paskuda, która nie potrafi zmieniać formy i może być wyłącznie jednej płci. Taka właśnie jest Rozpustka, może być wyłącznie kobietą.

– Czy to ma z naszego punktu widzenia jakieś specjalne znaczenie? – spytał Jessie.

– Owszem – potwierdził Kanastorous – Kiedy zadzwoniłeś do mnie, powiedziałeś, że potrzebujesz kogoś nadprzyrodzonego, kto miałby dostęp do ambasady masenów, że potrzebujesz informatora, który potrafiłby uzyskać pewne tajne informacje, nie takie, do których dostęp ogranicza prawo, lecz z rodzaju strzeżonych przez zbiurokratyzowanych urzędników.

– Dokładnie tak – przytaknął Jessie.

– Otóż Rozpustka ma podpisany kontrakt z Willardem Aimesem, ludzkim attache przy ambasadzie masenów w Los Angeles. Sypia z nim niemal, co noc. A ponieważ jest tylko w jedną stronę, to ma w sobie dość perwersji, by go zdradzić. Widzisz, z jakiegoś dziwnego powodu – może dlatego, że mają kompleks niższości albo nieadekwatności – paskudy w jedną stronę są znacznie bardziej perwersyjne niż ich obustronni bracia. Czy też siostry. Czy która ich tam jest.

Dokładnie w momencie, w którym Kanastorous skończył, do kabiny weszła oszałamiająco piękna, nad wiek rozwinięta nastolatka i powiedziała:

– Cześć, Zeke!

Poklepała demona po pokrytej łuską głowie i wśliznęła się za stół, tuż obok niego, dokładnie naprzeciwko Brutusa i Jessiego. Miała może pięć stóp i dwa cale wzrostu i ważyła pewnie około stu funtów. Rude włosy zaplotła w dwa warkoczyki, które zwieszały się do połowy pleców. Jej twarz cherubinka była dziecinna a jednocześnie ogromnie zmysłowa: pełne usta, ale blaszki korekcyjne na zębach, krągłe policzki, wielkie błękitne oczy i gęste rzęsy, ale żadnego makijażu, kilka maleńkich piegów na idealnie gładkiej, brzoskwiniowej skórze… Ubrana była w parę obcisłych, żółtych szortów, z jej imieniem wyhaftowanym na obu tylnych kieszeniach, i cienką białą podkoszulkę, na którą wyzywająco napierały jej pączkujące piersi. Jej sutki były jak dwa małe, twarde, wabiące guziczki, poruszające się z każdym skrętem i przeciągnięciem ciała.

– Mniam, mniam – westchnął Brutus, szczerząc się w uśmiechu.

Rozpustka zachichotała i powiedziała: – Jesteś miły.

– Mniam, mniam – powtórzył Brutus.

Kanastorous dokonał prezentacji, dopił swojego drinka jednym haustem, upuścił plastykowy kieliszek, zaczął się tłumaczyć, przeklął soczyście brak kciuków i zamówił nową kolejkę dla wszystkich – dla Rozpustki koktajl mleczny.

Napoje przyniosła ta sama tybetańska wilkołaczka, ale tym razem nikt nie zwrócił na nią żadnej uwagi.

– Czy wy dwaj macie zamiar podpisać ze mną kontrakt? – spytała paskuda, uśmiechając się tak szeroko, że zamigotały wszystkie blaszki jej dentystycznego aparatu korekcyjnego.

– Może i tak – powiedział Brutus

– A może i nie – powiedział Jessie – Przede wszystkim interesują nas pewne informacje. Rozpustka podniosła swój koktajl mleczny i pociągnęła spory łyk chłodnego napoju.

Kiedy odstawiła szklankę, wokół jej ust pojawiła się okrągła, biała obwódka z gęstej śmietany, był to najbardziej sprośny obrazek, jaki Jessie widział w całym swoim życiu.

– Powiada pan informacje? – powtórzyła, nie zwracając uwagi na śmietankową obwódkę.

– Ma pani kontakty z niejakim Aimesem – wyjaśnił detektyw. – Attache przy maseńskiej ambasadzie w Los Angeles.

– Z Willardem! – zachichotała. – Och, Willard to prawdziwy świntuszek.

Detektyw szybko pociągnął ze swego kieliszka.

– Mniam, mniam – mruknął Brutus, szczerząc się w uśmiechu.

Rozpustka znów zachichotała.

– Czy Willard rozmawia z panią, to znaczy o swojej pracy? – spytał Jessie.

Ojejku, pewnie – powiedziała paskuda. – Co noc kładzie swą kędzierzawą główkę, o tutaj, i wylewa wszystkie swoje kłopoty przed swoją starszą siostrą, Rozpustką. Poklepała się po małych krągłych piersiach.

– Świetnie, świetnie – ucieszył się Jessie. – A czy nie przypomina pani sobie, by kiedykolwiek wspominał masena nazwiskiem Tesserax? Powiedzmy w ciągu ostatnich dwóch tygodni?

– Tesserax? – zadumała się, składając usta w ciup.

– Tesserax – powtórzył Jessie.

– To nazwisko nic mi nie mówi.

– Obaj pracują w ambasadzie – Aimes i ten masen – wyjaśnił Jessie. – Ostatnio z tym Tesseraxem były jakieś kłopoty. Jest pani pewna, że Willard o nim nie wspominał?

W zamyśleniu podniosła palec do ust, odkryła śmietankową obwódkę, wytarła ją ręką, którą następnie wylizała do czysta.

– Jestem pewna, że nie mówił ani słowa o żadnym masenie nazwiskiem Tesserax odrzekła w końcu.

– A czy mogłaby pani mieć uszy otwarte na wypadek gdyby o nim coś wspomniał zaproponował Jessie, – Prawdę mówiąc, czy mogłaby go pani leciutko pociągnąć za język, ale jak najdelikatniej, a potem opisać mi jego reakcję?

Rozpustka odwróciła szybko głowę i spojrzała na demona Kanastorousa, a jej warkoczyki zamigotały na czerwono.

– Czy mogę to zrobić, Zeke? – spytała.

– Jeśli podpiszesz na to kontrakt i jeśli masz na to ochotę – odparł Zeke,

– Och, mam straszną ochotę – powiedziała paskuda. Spojrzała na detektywa i uśmiechnęła się ujmująco. – To byłoby cudowne, szpiegować w ambasadzie, kapować starego Willarda. Bardzo mnie to pociąga. Ja chyba naprawdę jestem jakaś perwersyjna.

– Słyszałem – mruknął Jessie.

– Ile macie zamiar zapłacić? – zainteresował się Zeke.

– To zalety jak szybko ona może przynieść mi wiadomości o reakcji Aimesa – odparł Jessie.

– Mam się z nim niedługo spotkać – oznajmiła Rozpustka. – Mogę go o to zapytać jeszcze dzisiaj, oczywiście, jeżeli będzie w odpowiednim nastroju, i skontaktować się z wami przed świtem albo zaraz po. – Paskudy-zalotniki mogły operować zarówno nocą jak i w ciągu dnia.

– To świetnie – ucieszył się Jessie.

– Ile? – ponowił pytanie Kanastorous.

– Sto kredytów?

– Nie wchodzi w grę. Minimum pięćset.

Detektyw spojrzał na brytana i spytał:

– Co o tym sądzisz?

– Już ja dobrze znam tego małego, pazernego czorta – zawarczał Brutus. – Przeżyliśmy razem pół wieku, deprawując dziewice. Zgodzi się i na sto, ale się nabzdyczy. Daj mu sto pięćdziesiąt, żeby go ugłaskać.

– Sto pięćdziesiąt – powiedział Jessie demonowi.

Kanastorous westchnął, sięgnął po swój kieliszek, przewrócił go, a próbując go w ostatniej chwili złapać, wylał także koktajl mleczny Rozpustki. Nim dziewczyna przestała chichotać, a Kanastorous przeklinać brak kciuków – kelnerka posprzątała bałagan i przyniosła nowe drinki, ostrzegając przy tym demona, by do podnoszenia kieliszka używał obu łap.

– O czym to mówiliśmy? – spytał Kanastorous, podnosząc ostrożnie swój kieliszek, żeby pociągnąć łyk martini.

– O stu pięćdziesięciu kredytach – przypomniał Jessie.

– Pięciuset – upierał się demon.

– Słyszałeś, co powiedział Brutus

Kanastorous spojrzał na ogara i wykrzywił twarz w straszliwym grymasie, zagryzając ostrymi zębami zrogowaciałe wargi, z których nie pociekła ani kropelka krwi.

– Załatwianie interesów ze starymi przyjaciółmi to zwykły koszmar – stwierdził.

– Sto pięćdziesiąt – wyszczerzył się Brutus.

– Kiedy pobiorę swoją prowizję, dziewczynie zostanie tylko sto pięć, a mnie tylko czterdzieści pięć.

– Sto pięćdziesiąt – powtórzył spokojnie Brutus.

– Jestem pewien, że Rozpustka zupełnie dobrze zarabia u Aimesa – rzucił Jessie. – A bez wątpienia także i u innych kontrahentów.

– W tej chwili realizuje osiem kontraktów – przyznał Zeke Kanastorous tonem ojca chlubiącego się swą pociechą.

Paskuda zachichotała i wypiła następny łyk mlecznego koktajlu.

– Więc uzgodniliśmy, że sto pięćdziesiąt?

– Zgoda – westchnął demon, – Dla ciebie, mój licencjonowany panie wścibski, specjalna cena. Ale całe sto pięćdziesiąt stukasz już teraz, z góry.

Jessie wystukał na klawiaturze kabinowego komputera numer otwartego miejskiego kanału i dokonał transakcji.

– No cóż, lepiej pognam już na spotkanie z Willardem – powiedziała Rozpustka, dopijając swój nowy koktajl, wycierając usta i wstając zza stołu. Dygnęła wdzięcznie, wprawiając w niepokojące drżenie swoje małe piersi, i dodała:

– Do zobaczenia o świcie, panie Blake.

Odwróciła się na pięcie i odeszła, kręcąc swoją małą pupką i potrząsając rudymi warkoczykami.

– Ona nie ma nic wspólnego z tym, co mam na myśli, kiedy myślę o paskudzie-zalotniku – stwierdził Jessie.

– No cóż, większość moich dziewcząt jest dość zmysłowa – zgodził się Kanastorous. Ale nie wszyscy moi klienci mają takie same gusta.

– Mniam, mniam – kłapnął szczęką Brutus.

5

Kiedy wrócili do mieszkania Jessiego w wieżowcu na przedmieściach Los Angeles, była niemal piąta rano, mniej niż pół godziny do wschodu słońca i ledwie godzina czy dwie do pojawienia się Rozpustki z wiadomościami uzyskanymi od Willarda Aimesa. Jessie zrobił śniadanie, spłukał je jedną „Krwawą Mary" i zdecydował się nie kłaść dopóki nie porozmawia z paskudą.

Nadeszła i minęła siódma.

Siódma trzydzieści.

Ósma.

– Gdzie ona się podziewa? – spytał w końcu Brutus, który zwinął się w kłębek przed kominkiem.

– Jeżeli ten Aimes nie jest w ciemię bity – mruknął Brutus – to w jego łóżku.

Zrobiła się dziewiąta.

– Do tej pory powinna się już tutaj zjawić – denerwował się Jessie.

– To zależy ile ten Aimes ma pary – odparł brytan.

Pół godziny później nie mogli się już jednak dłużej łudzić, że Rozpustka lada chwila nadejdzie. Najwyraźniej albo coś się stało, albo Kanastorous prowadził jakąś oszukańczą gierkę.

– Dzwoń do tej pazernej, małej zarazy i dowiedz się co i jak – ziewnął Brutus.

Jessie podniósł słuchawkę aparatu podłączonego do sieci telefonicznej Zaświatów i wystukał numer domowy Kanostorousa. Po dłuższym zawodzeniu sygnału z drugiej strony eterycznej linii w słuchawce odezwał się głos demona.

– Gdzie jest Rozpustka? – spytał Jessie.

Ze źle skrywanym zakłopotaniem Kanostorous odparł:

– Właśnie miałem do ciebie w tej sprawie zadzwonić.

– Czy próbujesz się wycofać rakiem z naszego kontraktu? – zaatakował Jessie.

– Ależ skądże! – zawołał demon, – To o wiele bardziej skomplikowane, mój szybkostrzelny przyjacielu.

– O ile bardziej?

– Nie mogę tego powiedzieć w tej chwili.

– Kiedy będziesz mógł?

– Może zjedlibyśmy razem obiad? – zaproponował demon, – Cztery Światy, ta sama kabina, o szóstej.

– Chciałbym wiedzieć o co tutaj chodzi. I chciałbym to wiedzieć teraz!

– A co ci przyjdzie z tego, że dowiesz się teraz a nie później? – spytał demon, – Przecież i tak na resztę dnia idziesz do łóżka. Zgadza się?

– Tak, ale…

– A poza tym ta linia nie gwarantuje dyskrecji.

Z ogromną niechęcią Jessie zgodził się.

– No dobrze, wieczorem o szóstej w Czterech Światach.

Kiedy odwiesił słuchawkę i odwrócił się, zobaczył, że Brutus stoi w drzwiach groźnie najeżony.

– Czuję ogromne siły działające za kulisami – warknął brytan. – Ktoś zmusił Kanostorousa do zamknięcia buzi, a to wcale nie tak łatwo zrobić.

– Dowiemy się wszystkiego wieczorem – oznajmił Jessie.

– Dowiemy się tego, co Kanastorous zechce nam powiedzieć – rzucił piekielnik i potruchtał do salonu.

Po siedmiu godzinach twardego snu Jessie i Brutus (który w ogóle nie spał i wcale tego nie potrzebował) wrócili do Czterech Światów, gdzie grupa Nieskażonych Ziemian rozpoczynała właśnie siedzącą demonstrację tuż przed wielkimi, obrotowymi drzwiami kawiarni. Było ich około trzydziestu, mocno trzymających się za ręce, a wśród nich Jessie rozpoznał staruszkę, z którą rozmawiał poprzedniej nocy. Siedziała na samym końcu, jedną ręką uczepiona swego towarzysz, drugą – hydrantu przeciwpożarowego.

– Chyba powinienem się z nią przywitać – zastanawiał się Jessie

– Jeśli to zrobisz, pożrę ten hydrant, którego ona się trzyma – warknął Brutus.

– Nie zrobiłbyś tego – bąknął Jessie zaszokowany. – Nawet nie mógłbyś tego zrobić. Mity powiadają, że piekielne psy mogą pożreć wszystko cokolwiek zechcą, ale nie ma w nich słowa na temat wydalania.

– Byłby to gest czysto symboliczny – odrzekł Brutus: – Wypuściłbym z siebie strumień ektoplazmy.

– Chyba lepiej dajmy sobie z tym spokój – zdecydował Jessie i dał krok ponad łańcuchem rąk, po czym zniknął. w obrotowych drzwiach nocnego lokalu.

W lustrzanym foyer podszedł do nich złocistowłosy chłopiec z aureolą zawadiacko przekrzywioną na bok i poruszając lekko ogromnymi skrzydłami, powiedział:

– Dobry wieczór panom. Nazywam się Robert i jestem tu dzisiaj gospodarzem.

Miał na sobie długą, białą tunikę i skórzane sandały; był niezwykle ujmującym aniołem. – Co się stało z Mabel? – spytał Jessie.

– Z chwieją?

– Aha.

– Mabel zaczyna pracę po zmroku i kończy przed świtem, wie pan, ona jest upiorem nocnym.

– Zdaje mi się, że o tym wiedziałem, ale musiałem zapomnieć – zgodził się Jessie, wystukując napiwek na klawiaturze stolika anioła i przykładając do wziernika swój kciuk. Kiedy ona ma czas straszyć dzieci, jeśli całymi nocami pracuje, a w ciągu dnia przebywa w ukryciu?

– Ma wolne w weekendy – przypomniał słodko anioł, – Straszy w nocy z soboty na niedzielę i z niedzieli na poniedziałek.

– Rozumiem – mruknął Jessie.

– Czy mogę zająć się pana okryciem?

– Nie będę się rozbierał, dziękuję. Proszę nas tylko zaprowadzić do pana Kanostorousa, powinien już tu być.

– Tak, oczywiście – powiedział anioł. Taki okrągłogłowy, mały…

– Demon – skończył za niego Brutus.

– Dziękuję – skłonił się anioł. – Nie mam nic przeciwko panu Kanostorousowi, czy takim jak on – panowie rozumieją. Tylko po prostu trudno mi wymówić to słowo i inne w tym rodzaju. – Otworzył wewnętrzne drzwi, poprowadził ich do głównej sali.

Ponieważ na zewnątrz było jeszcze zupełnie widno, większość co bardziej egzotycznych bywalców klubu, takich jak Mabel, wampiry i inne nocne upiory, nie opuściła jeszcze swych trumien, by pojawić się w Czterech Światach. Stąd sala wypełniona była zaledwie w połowie, głównie ludźmi, masenami i co bardziej powszednimi zaświatowcami. Jessie i Brutus przeszli obok stolika zajmowanego przez czterech wielkich Murzynów, ubranych w jednoczęściowe kombinezony i zajadających ogromne porcje arbuzów. Wszyscy czterej śmiali się ochryple i używali zwrotów takich jak „w dechę", „byczo", „Jak rany!" i „zupełnie niekiepskie te arbuziaki".

Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie cierpią przeklętego arbuza, ale nie mogą się powstrzymać przed jego pochłanianiem. Każdy z nich musiał wrąbać przynajmniej jeden potężny kawałek, zanim mogli przejść do zamówienia tego, na co naprawdę mieli ochotę, a do tego jeszcze musieli zapluć pestkami przynajmniej połowę podłogi sali. Przecież tak właśnie w końcu powinien się zachowywać „czarnuch" z mitów ukutych przez białych.

Przy innym stoliku podobny problem miała grupa Włochów zrodzonych z proroczych wyobrażeń. Trzej mężczyźni (ubrani w workowate garnitury, kamizelki i źle zawiązane krawaty) i trzy kobiety (w workowatych, kwiaciastych sukienkach, spod których wychodziły im halki, z rozczochranymi, tłustymi włosami, i wszystkie z różańcami na szyi) mozoliły się nad talerzami spaghetti, ocierając rękawami spływający im po brodach sos pomidorowy, zarykując się ze śmiechu i wymawiając po angielsku z silnym włoskim akcentem zwroty takie jak: „czo ża pyszna spaget", „smakujesz ta sosa", „czy per ciebie za molto ona tomatna?", „mamma mia" oraz „jak ty mandziarujesz, Vito, bambino!".

Kiedy się już jest zaświatowcem, pomyślał Jessie, to już lepiej być upiorem, demonem, wampirem, wilkołakiem, strzygą – czymkolwiek byle nie makaroniarzem czy czarnuchem obiegowych sądów. Te biedne skurwysyny miały życie zupełnie przesrane.

– Ach, mój przyjaciel niuchacz! – zawołał Kanastorous, kiedy anioł doprowadził ich w końcu do stolika w ciemnej kabinie.

– Cześć, Zeke.

– Siadajcie, siadajcie! Zamówimy najpierw drinka i obiad, a potem sobie pogawędzimy. Drinki przyniósł im ociężały zombie, którego oczy były całkowicie białe, pozbawione tęczówek i źrenic. Swoim grobowym głosem powiedział:

– Obiad zostanie podany za piętnaście minut.

Po czym powlókł się z powrotem, sunąc zygzakiem między stolikami.

– Muszą cierpieć na zupełny brak rąk do pracy – stwierdził demon, mlaskając swym długim, zielonym językiem z wyraźnym niesmakiem.

– Tak – mruknął Jessie. – No więc co z tą paskudą?

– I nie próbuj kręcić – ostrzegł Brutus.

Kanastorous zatarł nerwowo łapy i wyjaśnił:

– Spędziła z tym Aimesem kilka godzin i kiedy wprowadziła go w odpowiedni nastrój, spróbowała skierować rozmowę na tego masena, który tak was interesuje, na tego Tesseraxa. Zareagował natychmiast i bardzo nieprzyjaźnie. Wyjawił, że udzielono mu specjalnych, nadzwyczajnych pełnomocnictw do aresztowania obywateli zarówno tego jak i tamtego świata, nakazał jej pozostać w łóżku, nigdzie nie odchodzić i nie dematerializować się, po czym wywołał centralę łącznościową zaświatów i do kogoś zadzwonił.

– Do kogo?

– Nie jesteśmy tego pewni. Ale musiał to być ktoś wysoko postawiony w hierarchii Szatana, ktoś mogący wydawać rozkazy demonom takim jak ja i paskudom jak Rozpustka. Już w minutę później w sypialni Aimesa, w odpowiedzi na jego telefon, zmaterializował się Moloch.

– Moloch? Sekretarz stanu Szatana?

– Ten sam – potwierdził Kanastorous. – Nakazał Rozpustce zerwać kontrakt ze mną i z innymi klientami i zgłosić się do pracy w charakterze specjalnego wysłannika Szatana w Japonii.

– Znaczy, że usunęli ją ze sceny mimo, że nic się nie dowiedziała…- zastanawiał się Brutus.

– Może obawiali się, że jednak wiedziała to i owo, coś co w czasie ich długiej znajomości Aimes jej powiedział, a znaczenia czego nawet sobie nie uświadomiła – stwierdził demon.

– Bez względu na to, z jakiego powodu uciszyli Rozpustkę – odezwał się Jessie – udowodnili, że za zniknięciem Tesseraxa kryje się coś naprawdę niezwykłego.

– Może nawet coś zbyt niezwykłego, żebyś sobie z tym poradził – ostrzegł demon.

– Może – mruknął Blake.

– I co w tej sytuacji masz zamiar zrobić?

– Będę się musiał poważnie zastanowić – odparł Jessie.

– Chyba nie oczekujesz, że oddam ci moje honorarium, co staruszku?- zaniepokoił się demon pochylając się nad stołem i przytrzymując dla pewności swój kieliszek martini drugą łapą.

– Możesz je sobie zatrzymać – powiedział Jessie – Co prawda nie dowiedziałem się tego, co chciałem, ale ten incydent dostarczył mi wielu innych cennych informacji.

– Przyniesiono obiad razem z butelką wina, za którą płacił Kanastorous, i nie wspominano już ani słowem o Tesseraxie, Rozpustce, ani o przedziwnej sprawie, której prowadzenia podjęła się Agencja Detektywistyczna „Zwiadowca Piekieł". Zamiast tego wypili drugą butelkę wina, tym razem postawioną przez Jessiego, i pogawędzili o wspólnych znajomych.

Tuż przed zakończeniem deseru Jessie powiedział:

– Będę was musiał, niestety, przeprosić na małą chwilkę. Pęcherz daje mi się we znak, z czym wy, panowie, na szczęście dla was, nigdy nie musicie się borykać.

– Ależ oczywiście, pędź gdzie musisz – rzekł Kanastorous, puszczając kieliszek jedną łapą, żeby machnąć niedbale w kierunku męskiej toalety, wilgotny kieliszek wyślizgnął mu się w drugiej łapie i całe wino wylądowało na podbrzuszu Brutusa.

– Ty niezdarna, mała poczwaro – warknął Brutus.

– No, no – zmitygował go Jessie. – Zanim wrócę nie będzie po tym śladu. Zeke nic nie może poradzić na to, że ma tylko cztery palce.

– Ty nie masz nawet czterech – Zeke odwrócił się do Brutusa z irytacją.

Odchodząc od stolika, Jessie natknął się na zombie wlokącego się na miejsce wypadku z przerzuconą przez ramię ścierką.

– Niech pan nie będzie dla niego za surowy – rzekł Jessie do białookiego potwora, – To nie jego wina, że nie ma kciuków.

– Może pić z miski tak jak ten pański przyjaciel – odparł zombie. – Nie płacą mi tu za niańczenie nieobrobionych klientów.

– Ale za to facet daje niezłe napiwki – wspomniał Jessie.

Wyraz twarzy monstrum pozostał tak samo ponury jak przedtem, jego głos równie monotonny i grobowy, ale podejście do sprawy zmieniło się diametralnie.

– No cóż, każdemu może się czasem przydarzyć jakiś wypadek.

Odszedł ciężko powłócząc nogami w kierunku stolika, przy którym Brutus ujadał na demona.

W drzwiach do toalety Jessie minął się z dwoma mitycznymi Włochami.

– Czo za piękny toalet – powiedział jeden z nich.

– Czysty. Czysty jak pupcia bambino – dodał drugi.

– Przepraszam – wtrącił się Jessie, prześlizgując się obok nich.

– Ależ, proszę, proszę – odparli jak na komendę. Obaj mieli poplamione sosem pomidorowym koszule i kawałki spaghetti na klapach marynarek.

Biedne skurwysyny.

Toaleta okazała się rzeczywiście tak czysta jak to mówili Włosi, sama biała porcelana, plastyk i szkło. Po jednej stronie znajdowało się sześć kabin, po drugiej osiem pisuarów i kilka umywalek. Jessie podszedł do jednego z pisuarów i już miał zrobić z niego użytek, kiedy drzwi jednej z kabin za jego plecami otworzyły się i ktoś powiedział:

– Pan Blake?

– Tak? – Jessie odwrócił się.

Za jego plecami stała Meduza, w długiej todze, ze wzrokiem wbitym w oczy Jessiego, z włosami, które zupełnie nie były włosami tylko kłębowiskiem syczących żmij.

– Och… – wyjąkał Jessie.

– Nic się nie martw, kochanie, to tylko na jakiś czas, dopóki nie znajdziemy sposobu usunięcia cię ze sceny.

Zamieniając się w kamień pod straszliwym spojrzeniem Meduzy, Jessie mógł myśleć tylko o dwóch rzeczach: po pierwsze, gdyby nie słyszał nigdy mitu o Meduzie, nie znał dobrze tej legendy, nigdy nie mogłaby wywrzeć na niego takiego wpływu, bo moc Meduzy do zamieniania w kamień ograniczała się tylko do tych, którzy znali jej historię, i po drugie, co u licha robiła kobieta w męskiej toalecie?

6

W biurze Agencji Detektywistycznej „Zwiadowca Piekieł” Brutus i Helena stali pośrodku gabinetu Jessiego i przyglądali się należącemu do firmy robotowi, który przesuwał wszystkie meble pod ściany. Biurko, fotele, dzienne łóżko – wszystko zostało bezdźwięcznie uniesione w górę i ustawione w najdalszych kątach pokoju, po czym robot stanął posłusznie przed brytanem oczekując na dalsze instrukcje.

– Myślisz, że to się uda? – zastanowiła się Helena.

– Jasne – odparł Brutus. A do robota dodał: – To na razie wszystko. Teraz odejdź do poczekalni, tak daleko, by twoje receptory słuchowe nie mogły nas odbierać.

Robot wytelepał się z chrzęstem z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

– Nie ufasz mu? – zdziwiła się Helena.

– Wszystko co robot słyszy – odparł Brutus – zapisywane jest w jego pamięci. Mógłby na przykład zostać wezwany na przesłuchanie w sądzie, a to byłaby prawdziwa katastrofa.

– Czy to co robimy jest sprzeczne z prawem? – dopytywała się Helena.

– Może być, to zależy jak się sprawa rozwinie – stwierdził pies, po czym podniósł wzrok na twarz Heleny i spytał:

– Chcesz też odejść?

– Och, nie! – zawołała Helena, – Zrobiłabym wszystko, żeby pomóc wrócić Blejkusiowi!

Brytan przekrzywił lekko łeb.

– Blejkusiowi? – powtórzył pytająco.

Helena uśmiechnęła się.

– Nazywam go tak czasami – wyjaśniła – kiedy jesteśmy sami. Tylko we dwoje.

– Chryste Panie! – mruknął Brutus.

– Nie wiedziałam, że używasz takich słów.

– Mnie one nie rażą – stwierdził Brutus.

Helena klasnęła w ręce, jakby dawała sygnał do startu, i powiedziała:

– Od czego zaczynamy?

Brutus podszedł do krytej czarną emalią tacy zastawionej przyrządami. – Najpierw musisz umocować kredę w tym sznurkowym cyrklu i narysować wielkie koło na środku pokoju.

– Jak wielkie? – spytała Helena, biorąc z tacy cyrkiel i kredę i zagryzając ślicznie swoje pełne wargi przy próbie wsunięcia kredy w odpowiedni otwór.

– Takie o promieniu trzech stóp powinno wystarczyć.

Helena opadła na czworaki i pełznąc dookoła pokoju, zaczęła wykreślać okrąg, a spódniczka podjechała jej mocno do góry.

– No już! – zawołała, gdy skończyła, ciesząc się tak promiennie jakby właśnie stworzyła dzieło sztuki.

– Teraz narysuj mniejsze koło – nakazał Brutus – o średnicy półtorej stopy, dokładnie na północ od dużego.

– Zupełnie nie rozumiem jak to może nam przywrócić Jessiego – zastanawiała się Helena.

– Zrozumiesz – mruknął Brutus.

Dziewczyna narysowała drugi krąg.

– Wiesz co to jest pentagram?

– Jasne.

– No to narysuj pentagramy wewnątrz każdego koła, tak by dotykały go wierzchołkami.

Zajęło jej to kilka minut, ale po skończeniu roboty pentagramy tkwiły zgrabnie wewnątrz okręgów, nie przecinając ich w żadnym punkcie, co do czego Brutus dokładnie się upewnił.

– A teraz – zwrócił się do dziewczyny – zapal siedem czarnych świec i siedem białych.

Helena wykonała jego polecenie, umieszczając każdą z gromnic dokładnie w miejscu wskazanym przez psa. Następnie w samym środku większego z kół umieściła oprawioną w skórę Biblię i poszła zgasić światła, tak jak jej kazał Brutus.

– I co teraz? – spytała, kiedy migotliwe, pomarańczowe światło świec rzuciło na ściany i sufit pokoju plątaninę cieni.

Oczy Brutusa jarzyły się znacznie intensywniejszą czerwienią niż zwykle, wzmocnioną zarówno ciemnością jak i migotaniem płomieni.

– Chodź tutaj, stań obok mnie w większym z kręgów i nie wychodź z niego dopóki Ci nie powiem.

– Co ty, u diabła, Brutalku wyprawiasz? – zdziwiła się znalazłszy się tuż przy nim. To przezwisko nie podobało mu się wcale bardziej niż Blejkuś dla Blake'a, ale nic nie powiedział. Gdyby się rozzłościła i zostawiła go samego, musiałby we wszystkim, do czego potrzebne są ręce, polegać na robocie, a prawdopodobieństwo, że Helena będzie siedziała cicho w sądzie było znacznie większe; te mechaniczne przygłupy bywały bardzo gadatliwe.

– Wywołujemy ducha – oznajmił.

– Przy pomocy magii?

– Zgadza się.

– Zaklęć i czarów?

– Do tego się to sprowadza, kochanie.

Helena zmarszczyła się.

– A dlaczego nie użyjemy po prostu telefonu?

– Ponieważ to jest zgodne z prawem – odparł Brutus – i nie daje żadnej kontroli nad duchami; pozwala ci tylko z nim porozmawiać.

– Kogo wywołujemy?

– Zeke Kanastorousa.

– To koszmarne małe paskudztwo?

– Właśnie jego. On może wiedzieć, gdzie zabrali Jessiego.

– A ty chcesz go mieć w swojej mocy, żeby go zmusić do gadania. Tak? – upewniła się.

– Heleno, jesteś genialna.

Helena pochyliła się i zwichrzyła długą sierść psa wtulając jego chłodny nos między swoje obfite piersi.

– Ciebie też lubię, Brutalku – wyszeptała pieszczotliwie. – No dobra, bierzmy się do roboty.

Odsunęła się od niego i usiadła ze skrzyżowanymi nogami jak wódz indiański.

– Chyba z przyjemnością sobie popatrzę na cierpienia tej małej paskudy – dodała.

– Ja też – mruknął Brutus.

Przez jakiś czas oboje siedzieli w zupełnej ciszy, pozwalając, by noc zadomowiła się w pokoju, powietrze znieruchomiało i ustały eteryczne wibracje.

W miarę tego jak pogrążali się w medytacji, ściany pokoju zaczęły się jakby przybliżać do siebie, a ciemność, pomiędzy czternastoma punktami migotliwych płomieni świec stała się gęsta jak smoła.

– Siedź zupełnie bez ruchu – szepnął Brutus.

Helena nawet nie kiwnęła głową w odpowiedzi.

Zniżywszy łeb, przymknąwszy swe rozjarzone ślepia, brytan zaczął zawodzić nisko i monotonnie, recytując listę miejsc, w których, jak powiadano, dusze ludzkie oczekują dnia Sądu Ostatecznego: Piekło, Hades, Przedsionek Szatana, Otchłań, Czeluście, Czyściec, Gehenna, Czarna Grota i setki innych, następnie wyliczył setkę najpotężniejszych diabłów w hierarchii Szatana, po czym przeszedł na łacinę i wypowiedział jakieś surowo brzmiące zaklęcie.

Helena zauważyła, że w pokoju zrobiło się wyraźnie zimniej, więc skuliła się w sobie, bezwiednie przesuwając się bliżej do psa.

– Kanastorous! Ezekiel Kanastorous, przybywaj! – Głos brytana zadudnił jak grzmot, gdy po skończeniu zaklęcia podniósł łeb w górę niczym wyjący wilk.

W tej samej chwili, zanim echo jego wołania zdążyło przebrzmieć, powietrze w mniejszym kole, zadrgało lekko i zaczęło tajemniczo fosforyzować.

– Działa! – zawołała Helena, waląc Brutusa otwartą dłonią w kark.

– Oczywiście, że działa – mruknął Brutus.

I już w mniejszym kole stał Kanastorous: wysoki na cztery stopy, cały pokryty łuską, lekko zielonkawy, trzepoczący swym długim językiem koloru likieru chartreuse i rozglądający się wokół w zupełnym oszołomieniu. Dostrzegł Brutusa i Helenę poprzez oddzielające go płomienie świec i zapytał:

– Co tu jest grane?

– Odrobina zwykłej, czarnej magii – odparł kpiąc Brutus

Ta odpowiedź najpierw jakby zmieszała Kanastorousa, a potem rozzłościła. Ruszył do przodu, lecz kiedy dotarł do kredowej linii, wyrysowanej przez Helenę, zatrzymał się nagle, jakby zderzył się z murem z cegieł. Spojrzał pod nogi i spytał:

– Pentagram?

– A coś myślał? – warknął Brutus.

– Ale to przecież nielegalne!

– Może i nielegalne, ale za to skuteczne.

– Już ja dopilnuję, żeby ci za to dali wieczne odpoczywanie! – zgrzytnął zębami demon, zieleniejąc jeszcze bardziej.

– Gdybym stał tam gdzie ty, dałbym sobie spokój z groźbami – rzekł Brutus. – Stałbym cichutko jak trusia i odpowiadał tylko na zadane pytania.

– Chyba zupełnie zgłupiałeś, piekielny kundlu – wrzasnął demon. – Ja znam swoje prawa i wiem co mogę…

Brytan potruchtał bezszelestnie do krawędzi większego koła, które chroniło jego i Helenę, i zdmuchnął jedną z siedmiu czarnych świec, zostawiając tylko sześć czarnych i siedem białych, co wyraźnie zakłóciło delikatną równowagę między sferami magicznych wpływów.

Kanastorous podskoczył, jakby smagnięto go batem, zatoczył się do tyłu, aż jego zakończone kogucią ostrogą łapy natknęły się na przeciwległą krawędź magicznego kręgu, po czym pochylił się ciężko do przodu, chwiejąc na boki w zamroczeniu.

– Czy to go boli? – spytała Helena.

– Trochę – przyznał Brutus.

– To dobrze – ucieszyła się Helena. – Jeżeli wyrządził Blejkusiowi jakąś krzywdę, to w pełni sobie na to zasłużył.

– Ja w tym wszystkim jestem niewinnym pionkiem – jęknął Zeke Kanastorous, wpatrując się nad pozostałymi świecami w piekielnego psa.

– Och, więc przyszedłeś już do siebie na tyle, żeby mówić – zdziwił się Brutus.

– Nie możecie wyładowywać swojej złości na mnie – ciągnął demon. – Co miałem zrobić? Jak ich miałem powstrzymać?

– Kogo „ich”? spytał Brutus. – Kto porwał Jessiego Blake'a?

– On nie został porwany – stwierdził Kanastorous. Cały czas trzymał się za swój okrągły zielony brzuch jakby go bolał.

– Chcesz powiedzieć; że został zabity, a jego ciało usunięte'? – wycedziła Helena, prostując się gwałtownie i zaciskając zęby z siłą, która nie wróżyła nic dobrego.

– Nie, nie! – zawołał szybko Kanastorous. – On został… chwilowo odstawiony na bok.

– Dlaczego?

– Żeby nie mógł się zajmować sprawą Tesseraxa.

– A co to właściwie jest ta „sprawa Tesseraxa”? – dopytywał się Brutus.

– Och, a skąd miałbym wiedzieć? – zawołał Kanastorous, ciągle zgięty w pół trzymając się za brzuch, – Czy nie moglibyście zapalić tej świecy?

– Zapałki mi wyszły – warknął Brutus.

– Kłamiesz.

Brutus nie uznał za wskazane odpowiedzieć.

– Dasz za to ten swój nadprzyrodzony łeb? – ryknął demon, a język zamigotał mu wściekle na wszystkie strony, zupełnie jakby w jego ustach mieszkał wielki wąż.

– Wątpię. Wróćmy jednak do tematu. Próbowałeś nas przekonać, że nie wiesz absolutnie nic na temat tego Tesseraxa.

– Ale ja naprawdę nic nie wiem! – załkał demon. -To jest prawda, mój stary czworonożny przyjacielu, po prostu gorzka prawda. Zostałem poproszony o pomoc w unieszkodliwieniu Blake'a przez panów Willarda Aimsa i Holagosta Mura, szefa maseńskiej ambasady w Los Angeles.

– I nie powiedzieli ci dlaczego to chcą zrobić?

– Nie, nie powiedzieli. Po tym co się stało z paskudą wywnioskowałem, że ma to jakiś związek ze sprawą Tesseraxa.

– To Rozpustkę naprawdę przeniesiono do Japonii?

– Tak.

Brutus zamyślił się na chwilę, po czym powiedział:

– W porządku, wierzę ci. Wątpię, by w sprawie Tesseraxa ci cokolwiek powiedzieli. Ale musisz wiedzieć co zrobili z Jessiem, bo przecież sam pomogłeś to zaaranżować.

– Do mnie należało tylko sprowadzenie go do łazienki – zastrzegł się demon. Załatwiłem to przez postawienie do obiadu butelki wina, które najpierw zaprawiłem środkiem moczopędnym.

– Kto czekał na niego w toalecie? – spytał Brutus.

Kanastorous zawahał się ledwie zauważalnie, po czym szybko powiedział:

– Nie wiem, Brutusie. Tego mi nie powiedzieli, kazali mi tylko dopilnować, żeby Jessie tam poszedł.

– Kłamiesz.

– Przysięgam, że nie!

– Słowo demona?

– Ja miałem tylko podać mu zaprawione wino, które nie podziałałoby na mnie ani na ciebie, ale Jessiego zmusiło do szukania pisuaru.

Brytan ponownie przemierzył większe z kół i zdmuchnął drugą świecę, obserwując jak demon miota się w bólu na wszystkie strony, chwytając za głowę, piersi, brzuch…

– Cieszę się, że to zrobiłeś – stwierdziła Helena. – Już sama chciałam podjąć tę… inicjatywę.

Kanastorous opadł wewnątrz mniejszego kręgu na kolana i dopiero po kilku minutach przyszedł do siebie na tyle, żeby móc mówić, choć nie na tyle, żeby ponownie wstać.

– To nikczemne – syknął. – Największe barbarzyństwo jakie mogę sobie wyobrazić.

– Och, dałbyś spokój, Zeke – ziewnął Brutus. – Zapomniałeś już, że pracowaliśmy razem w piekle przez pięćdziesiąt lat? Widziałem tysiące razy jak popełniałeś znacznie bardziej barbarzyńskie czyny, i to zwykle na bezbronnych dziewicach.

– To było przed wprowadzeniem praw! – wystękał demon.

– Pięć czarnych świec i siedem białych – przypomniał Brutus. – Jeżeli nie powiesz mi tego, co chcę wiedzieć w ciągu następnej minuty, zdmuchnę trzecią czarną gromnicę. Zawiesił głos dla uzyskania dramatycznego efektu, po czym zagrzmiał: – Kto czekał na Jessiego w tym cholernym sraczu?!

– Meduza – bąknął Kanastorous.

– Jeszcze ci mało?! – krzyknął Brutus.

– Kobieta, która zamiast włosów ma na głowie węże, ta co to spojrzeniem potrafi zamieniać człowieka w kamień. Mieszka teraz w Los Angeles. Nigdy o niej nie słyszałeś?

– Wiem! – zawołała Helena. – To ta, co się tak fatalnie ubiera! I zawsze nosi lustrzane okulary, żeby nie pozamieniać wszystkich przyjaciół w kamienie.

– Właśnie ta – potwierdził demon.

– Zawsze jest na jakimś wernisażu albo galowym koncercie – ciągnęła Helena. Widziałam jej zdjęcia w gazetach i w telewizji, zwykle uwieszonej na ramieniu jakiejś grubej ryby z maseńskiej ambasady.

– Właśnie, właśnie – mruknął Kanastorous, za wszelką ceną chcąc ich zadowolić. Masenów fascynują te węże, które ona ma zamiast włosów. Pewnie dlatego, że tak bardzo przypominają ich własne czułki.

– Więc w toalecie kawiarni Czterech Światów czekała na Jessiego ta Meduza? – upewnił się Brutus.

– Tak, tak, właśnie ona.

– I zamieniła go w kamień?

– Tak.

– Czy to nie równa się jego zabiciu?

– To była tylko przemiana czasowa – zapewnił Kanastorous. – Z tego co zrozumiałem, istnieją sposoby, żeby go przywrócić do życia.

– Kiedy poszedłem za Jessiem do tamtego sracza, nie było w nim żadnego posągu, który by go przypominał. Gdzie go zabrali, do cholery?

Kanastorous spojrzał, na niego błagalnie, bardzo w tym podobny do modlącego się chrześcijanina wypatrującego na kolanach boskiego zmiłowania.

– Musicie mi uwierzyć, że mi tego nie powiedzieli. Brutus pokręcił wolno swym ciężkim łbem.

– Nie, nie mam zamiaru wierzyć w żadne tego rodzaju bzdury.

– Ale oni naprawdę nie powiedzieli.

Bestia podniosła się z zadu i podeszła powoli do rzędu świec.

– Jak ci tam będzie, Zeke, jeśli zdmuchnę jeszcze jedną, czarną świecę?

– Nie zrobisz mi przecież tego, mój włochatopyski przyjacielu – błagał demon, uśmiechając się przyprawiającym o mdłości, żebrzącym uśmiechem.

Brutus westchnął, pochylił się nad najbliższym płomieniem i wciągnął głęboki oddech.

– Powiem, powiem – krzyknął przeraźliwie demon.

– Tylko bez sztuczek,

– Bez sztuczek – zgodził się Kanastorous.

– Gdzie zabrali Jessiego?

– Do Miasta Tysiąclecia – wyrzucił z siebie chrapliwie Zeke.

– Do tego nowego centrum handlowego w zachodnim Los Angeles? – upewniała się Helena, podnosząc się z podłogi.

– Właśnie – potwierdził Kanastorous.

Brutus chrząknął nieprzyjaźnie.

– A po co mieliby go tam zabierać? – spytał.

– Bo to idealne miejsce, by go ukryć – oznajmił demon.

– Ale te sklepy są otwarte dwadzieścia cztery godziny na dobę – zaprotestowała Helena. – Obsługę stanowią same roboty; o każdej godzinie pełno tam klientów. Zupełnie nie widzę jak mogliby przetransportować tam Jessiego i go ukryć.

– Miasto Tysiąclecia to niezwykle miejsce – mówił demon, ciągle jeszcze na kolanach, z kroplami czarnego potu spływającymi mu po pokrytym łuską czole. – Jest tam muzeum sztuki, prawdziwy teatr, cały system fontann i ogród rzeźby, służący oświecaniu stałej klienteli.

– No to co? – zdziwił się Brutus.

– Wstawili Jessiego do ogrodu rzeźby, między inne posągi. Mają zamiar trzymać go tam dopóki afera tego Tesseraxa – cokolwiek się za tym kryje – nie ucichnie.

7

Miasto Tysiąclecia było dwustupiętrowym centrum handlowym, którego większość znajdowała się pod jednym dachem. W jego skład wchodziły ogromne oranżerie i parki na otwartym powietrzu, fontanny, ruchome chodniki dla pieszych, sale kongresowe, hotele, znów fontanny, centra rozrywki, teatry i muzea – wstęp do jednych i drugich był wolny roboty-hostessy, bez których trudno byłoby się nie zagubić i wiele innych rzeczy. Całe to cudo wartości trzystu milionów kredytów ukończono zaledwie rok wcześniej. Obsługiwane wyłącznie przez roboty, zarządzane sprawniej niż jakikolwiek inny zespół sklepowy, przynosiło ogromne zyski.

Jeszcze dziesięć lat wcześniej nie mogłoby zostać wybudowane, i to nie tylko dlatego, że potrzebna była do tego technologia masenów. Dziesięć lat wcześniej miasto Los Angeles po prostu nie miało miejsca, by pozwolić sobie na wybudowanie, w samym sercu swojej zachodniej części, tak rozrzutnie zaprojektowanego, trzystuakrowego kompleksu. W tamtych czasach miało za dużo mieszkańców, było zbyt zatłoczone. Teraz, w dziesięć lat po pierwszym lądowaniu masenów na Ziemi, ludność miasta zmniejszyła się o połowę. Czterdzieści pięć procent mieszkańców dostało pomieszania zmysłów, znalazło się w domach dla wstrząsowców i w ciągu tych lat większość z nich albo odebrała sobie życie, albo umarła od zbyt długiego przebywania w transie katatonicznym. Wstrząsowcami w znacznej części byli ci, którzy i tak nie mogli się pogodzić ze swoimi czasami – na przykład tacy, którzy, ignorując ostrzeżenia ekologów, w dalszym ciągu zakładali liczne rodziny, zanieczyszczając Ziemię nadmiarem ciała. Wyłączeni z cyklu rozrodczego, przestali się przyczyniać do eksplozji demograficznej. Wszyscy, którzy przyzwyczaili się do masenów i innych zmian, wykazywali tendencję do nie zakładania rodzin w ogóle, lub tylko minimalnych. Wraz z wymarciem wstrząsowców ludność zmniejszyła się i pojawiły się nadwyżki terenów. Po zlikwidowaniu niemal wszystkich nadwyżek siły roboczej i stałym, wysokim zapotrzebowaniu na dobrych pracowników ze strony sektora usług nieodzownych dla funkcjonowania społeczeństwa, każdy miał znów pracę i wszystkim powodziło się lepiej niż kiedykolwiek w dotychczasowej historii narodu. Znalazło się więc nie tylko miejsce na Miasto Tysiąclecia, ale także kredyty, by je tam wydawać. Zburzono stare biura i dziesiątki rzędów odrapanych domów, w których nikt już nie mieszkał. Zrównano z ziemią fabryki niegdyś produkujące bezużyteczne gadżety i lśniące błyskotki, na które nie było już popytu; społeczeństwo uświadomiło sobie swą potęgę i prawdziwą wartość swego osobistego majątku. Miasto Tysiąclecia dostarczyło nie tylko produktów i usług, lecz stało się także miejscem wypoczynku, było nie tylko centrum handlowym, lecz także ogromną firmą przemysłową i komunalnym miejscem spotkań ludności.

Na południowym krańcu kompleksu Miasta Tysiąclecia znajdował się ogród rzeźby, prezentujący na powierzchni dwóch akrów abstrakcyjne i realistyczne prace z metalu i kamienia ze wszystkich części świata, a także z ojczystej planety masenów. To właśnie tutaj kwadrans przed północą zjawili się Helena i Brutus.

– Ile tu jest posągów – zastanawiała się Helena.

– Jakieś czterysta czy pięćset – odparł Brutus. – To znaczy jeżeli odliczymy te abstrakcyjne, po których na pierwszy rzut oka widać, że nie są Jessiem.

Minęła ich jakaś młoda para, trzymając się za ręce; chłopiec, był normalną istotą ludzką. natomiast dziewczyna – leśną nimfą mającą nie więcej niż cztery i pół stopy wzrostu.

Helena i Brytan przeszli powoli główną aleją, nim zapuścili się w plątaninę bocznych ścieżek. Minęli posągi maseńskich władców, amerykańskich prezydentów, pisarzy, konnego kawalerzystę, czarnego amerykańskiego wyzwoliciela z koktajlem Mołotowa w kamiennej dłoni…

– Będziemy musieli zabrać się za mniejsze alejki – stwierdził Brutus.

Minęli pomnik Artemiza Fricka, pierwszego człowieka, który zmarł na Marsie; popiersie prezydenta Agnew, pierwszego amerykańskiego prezydenta – choć nie ostatniego – który złożył swój urząd po żenującym incydencie jaki miał miejsce w czasie telewizyjnego show Robota Pritcharda…

– Jessie! – zawołała Helena, zatrzymując się tak gwałtownie, że Brutus patrzący właśnie na stojący po przeciwnej stronie pomnik agenta FBI, omal na nią nie wpadł.

– Gdzie?

Kobieta wskazała na następny posąg, dokładnie na wprost agenta.

– To on, prawda?

Brutus podbiegł bliżej, zgrzytając pazurami po żwirze alejki.

– W granicie wygląda trochę inaczej – zauważył – ale jestem absolutnie pewien, że to on.

Helena zaczęła się uważniej przyglądać kamiennej figurze naturalnej wielkości, która ustawiona na marmurowym piedestale znacznie górowała nad nimi.

– O mój Boże – sapnęła – czy ty widzisz w jakiej on stoi pozie?

Brutus zakrztusił się ze śmiechu.

– No cóż – powiedział – w końcu kiedy Meduza go zaskoczyła stał przodem do pisuaru.

Helena podeszła do Jessiego i popukała palcem w jego biodro.

– Rzeczywiście, prawdziwy kamień – stwierdziła.

– Tak każe legenda – odparł Brutus.

Helena przyjrzała się Jessiemu en face, zaglądając w nie widzące, granitowe oczy.

– Czy myślisz, że on zdaje sobie sprawę z tego co się z nim dzieje? Myślisz, że wie gdzie jest i że my tu jesteśmy?

– Trzeba go będzie zapytać, kiedy wróci do normalnej postaci – mruknął Brutus, stając obok niej.

Helena miała ze sobą książkę na temat mitów, jeden z tomów edycji Narodów Zjednoczonych, wypuszczonej jako przewodnik po początkowym chaosie, jaki masenowie sprowadzili na Ziemię. Teraz otworzyła go, znalazła hasło MEDUZA i przeczytała:

– Meduza jest ogólnie znaną postacią mityczną. Zgodnie z różnymi wersjami mitu, istnieje osiemnaście sposobów odwrócenia szkód wywołanych jej wzrokiem.

– Czytaj po kolei – polecił ogar, przyglądając się Jessiemu.

Detektyw patrzył w przestrzeń ponad ogrodem rzeźby i ze swą wysoko uniesioną głową wyglądał dość szlachetnie pomimo swej pozy.

Helena czytała przez chwilę po cichu, po czym powiedziała:

– No więc po pierwsze możemy go zanurzyć w wodach Gangesu.

– Nawet gdyby nam się udało wynieść go stąd i uniknąć aresztowania pod zarzutem kradzieży cennej rzeźby – ocenił Brutus – to przetransportowanie go nad Ganges zajęłoby zbyt wiele czasu. Czytaj dalej.

– Możemy go pomalować krwią noworodków – rzekła Helena, wzdrygając się nerwowo.

– Echchch – warknął Brutus. – Co następne?

– Pocałunek dziewicy złożony na jego kamiennych ustach – przeczytała Helena. Uśmiechnęła się. – Czy to nie romantyczne?

Brutus obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem, od stóp do głowy i z powrotem.

– Pocałunek d z i e w i c y? Chyba lepiej przeczytaj numer cztery.

Ogród rzeźby w Mieście Tysiąclecia był jednym z kilku tutejszych parków na świeżym powietrzu i w tym momencie niebo nad nimi pękło rozdarte na dwoje zygzakiem błyskawicy, któremu towarzyszyło niskie dudnienie grzmotu. Oboje podnieśli wzrok w oczekiwaniu na pierwsze krople deszczu. Kiedy okazało się, że jednak nie spadły, Helena zajrzała z powrotem do książki i powiedziała:

– Numer cztery – ofiara Meduzy może odzyskać swą cielesną postać, jeśli dotknie jej ktoś, kto darzy ją prawdziwą miłością.

No to mamy – odetchnął Brutus, kiwając z ulgą swym masywnym łbem.

– Och?

– Dotknij go jeszcze raz – polecił.

– Ja?

– Nie kochasz go?

– Och, kocham go troszeczkę, pewnie, że tak. To znaczy, on jest taki miły i taki przystojny. Lubię z nim sypiać, lubię z nim pracować… Ale nie mogłabym z ręką na sercu powiedzieć, że go naprawdę kocham. Bezgranicznie, na zawsze i tak dalej. Gdyby role się zmieniły i to ja wylądowałabym na tym piedestale, Jessie też pewnie nie próbowałby udawać, że darzy mnie takim uczuciem.

– Hm – mruknął pies. – Wiesz, nigdy nic nie wiadomo. Może akurat kochasz go na tyle, żeby go odczarować.

– Ja już go dotknęłam – zauważyła Helena – i nic się nie stało. – Złociste włosy opadły jej na czoło, więc odsunęła je za uszy lewą ręką.

– Ty go nie tyle dotknęłaś – poprawił ją Brutus – co opukałaś.

– To na jedno wychodzi.

– Puknięcie to nie to samo co dotknięcie – upierał się brytan. – No więc, może jednak spróbowałbyś go dotknąć. Przecież, na miłość boską, nie mamy nic do stracenia!

Helena popatrzyła na kamiennego Jessiego, potem przeniosła wzrok z powrotem na psa i powiedziała niepewnie:

– No cóż, chyba rzeczywiście nic mu to nie może zaszkodzić…

– Jasne, że nie może.

– Po prostu go dotknę.

– No to dotykaj, do cholery – ponaglił ją Brutus.

Helena wspięła się ostrożnie na palce i położyła rękę na udzie posągu.

Nic się nie stało.

– Dotknij go obiema rękami – podpowiedział Brutus.

– Dlaczego?

– Słuchaj no, Modrooka, może jeśli nie kochasz go dość, by przywrócić do życia jedną ręką, to kochasz go dość, żeby ożywić dwiema rękami. Kapujesz?

Dziewczyna położyła na nodze posągu drugą rękę. Jessie nie odzyskał swej cielesnej postaci.

– No dobra, co tam masz dalej w tej swojej książce? – spytał Brutus z rezygnacją.

– Czekaj, chwileczkę! – zawołała Helena, a jej oczy zabłysły jak zwykle kiedy wpadła na jeden z jej sprytnych pomysłów.

– O co chodzi?

– A dlaczego nie miałbyś go dotknąć ty, Brutusie?

– Ja?

– Tak, ty.

– Ja miałbym go darzyć Prawdziwą miłością?

– No, ale przecież kochasz go troszeczkę, prawda? – dopytywała się klękając przed nim i biorąc w obie dłonie jego masywny łeb.

– On jest mężczyzną i ja też byłem kiedyś mężczyzną – mruknął Brutus. – Albo przynajmniej wydaje mi się, że byłem mężczyzną.

– A co to ma do rzeczy? – upierała się Helena.

– No…w książce napisano „prawdziwa miłość”. Taką miłością może darzyć mężczyznę tylko kobieta.

– A czy ojciec nie kocha prawdziwą miłością syna, a syn ojca?

Brutus spuścił wzrok i po chwili zorientował się, że patrzy wprost w rowek między jej piersiami, rozkosznie eksponowany w głębokim dekolcie swetra. Ale nie to mu teraz było w głowie. Spojrzał jej ponownie w oczy i powiedział:

– Ale przecież ja nie jestem jego ojcem, ani synem, nie?

W górze, ponad ich głowami następna błyskawica, biała na tle atramentowej czerni nieba, rozdarła ciemności nocy i trafiła w swoją beczkę prochu, rozbrzmiewając w Mieście tysiąclecia przeciągłym, głębokim dudnieniem niby echem salwy starożytnych dział, oddanej w bitwie toczonej przez chmury.

– Zaraz zacznie padać – stwierdziła Helena. – Przestańmy wreszcie marnować czas, Brutusie. Nie gadaj tylko wskakuj na ten piedestał i go dotykaj; zobaczymy co z tego wyniknie.

– Ale to przecież głupie.

– Znasz go siedem lat dłużej niż ja – zauważyła Helena. – Po takim czasie musisz do niego podchodzić bardziej emocjonalnie niż ja.

– Książka mówi, że to ma być „prawdziwa miłość”…

Dziewczyna wstała i tupnęła nogą, co sprawiło, że jej nie skrępowane niczym piersi rozhuśtały się gwałtownie w górę i w dół.

– Brutusie, jeżeli nie zrobisz co do ciebie należy, jeżeli nie wskoczysz natychmiast na ten piedestał i nie dotkniesz Jessiego, możesz sobie wybić z głowy moją pomoc, a także dzisiejsze poranne łóżko – bez względu na to czy obetniesz te swoje pazury czy nie!

– Ale…

– Żadnych „ale”. Ta decyzja jest nieodwołalna.

Następny grzmot, następne błyskawice i pierwsza nabrzmiała kropla deszczu…

– Niech ci będzie – zgodził się wreszcie piekielny pies.

– No, dobry z ciebie chłopak – uśmiechnęła się Helena.

Brutus zebrał się w sobie, skoczył, wdrapał na piedestał i stanął tuż obok granitowego Jessiego Blake'a.

– Jak mam go dotknąć? Łapą?

– Spróbuj łapą.

Brutus podniósł przednią łapę i musnął nią z zakłopotaniem nogę posągu, po czym cofnął ją jak oparzony – posąg jakby drgnął.

– Działa, Brutusie! Działa!

– Faktycznie – bąknął Brutus w zupełnym oszołomieniu.

– Spróbuj jeszcze raz!

Ogar dotknął posągu ponownie, trąc łapą po jego nodze w tę i z powrotem. Jak za dotknięciem różdżki szary kamień zaczął powoli rozpływać się i znikać, przybierając stopniowo kolor i fakturę wyprawionej skóry, materiału, ciała i włosów, dopóki nie stanął przed nimi żywy Jessie Blake, dokładnie taki sam jak kilka godzin wcześniej nim Meduza obdarzyła go swoim spojrzeniem.

Jakby dla podkreślenia dramatyzmu, w tym samym momencie niebo rozdarła błyskawica jaśniejsza niż wszystkie do tej pory, a towarzyszący jej huk grzmotu był tak potężny jakby ktoś z całych sił uderzał w tysiące kotłów.

– Jessie! – zawołała Helena, – Nic ci nie jest?

Detektyw poruszył ustami, jakby zaskoczony tym, że znów może je otworzyć i zamknąć i powiedział:

– Nie, wszystko w porządku, ale…

– Zejdź na dół, kochanie – poleciła Helena wyciągając rękę, by mu, pomóc.

Jessie zignorował ten gest i sam zeskoczył na ziemię, a tuż za nim jak cień zeskoczył Brutus.

– Jak się czujesz? – dopytywała się Helena.

– Mam potworny ból głowy – stwierdził Jessie, pocierając mocno zesztywniały kark. W tym momencie przypomniał sobie o Brutusie, odwrócił się do niego, pochylił i drapiąc psa za uszami mruknął: – Dzięki, wspólniku.

Brutus opuścił wstydliwie wzrok ku ziemi.

– Drobiazg – burknął. – Mamy przecież na warsztacie sprawę, więc…

– Jessie, to co ci zrobili było po prostu straszne – zawołała Helena.

– Wiem, co mi zrobili – zapewnił ją ponuro detektyw. – Cały czas byłem zupełnie świadom, co się ze mną dzieje, mimo, że byłem zamieniony w kamień, i umieram z ciekawości jak żeście mnie znaleźli! To znaczy, bardzo chciałbym o tym usłyszeć, ale najpierw muszę znaleźć jakąś toaletę. Z tamtej w Czterech Światach nie zdążyłem skorzystać.

8

Kiedy tuż po pierwszej rano cała trójka wróciła z Miasta Tysiąclecia do gabinetu Jessiego, Zeke Kanastorous wciąż jeszcze tkwił w pułapce mniejszego z kredowych kół. Brutus ponownie zapalił obie zgaszone wcześniej świece, by uwolnić rozzłoszczonego demona z najgorszych męczarni, ale Kanastorous daleki był od zadowolenia. Zaczął gniewnie chodzić dookoła małego kręgu, do którego obejścia wystarczały cztery kroki, rzucając od czasu do czasu, nie wróżące nic dobrego, spojrzenia na przybyłych do pokoju Jessiego, Brutusa i Helenę. Całe jego ciało pokrywały krople jakiejś czarnej wydzieliny, zapewne skroplonej ektoplazmy, a założone do tyłu czteropalczaste dłonie zaciskały mu się w pięści.

– Jak samopoczucie, Zeke? – zapytał Jessie.

– Zapłacicie mi za to – ostrzegł demon. Przerwał swój obchód i stanął naprzeciwko detektywa, wlepiając w niego rozpalone wściekłością spojrzenie.

– A cóż ja takiego zrobiłem? – spytał Jessie.

– Istnieje prawo przeciwko bestialstwom czarnej magii. Dziś nie ma już tak, żeby każdy cwaniaczek magik mógł sobie przyzywać duchy, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota. Dziś za takie rzeczy się karze!

– A porywaczy się nie karze!

– Co to ma znaczyć? – warknął demon.

– Zostałem porwany – oznajmił Jessie. – A ty walnie się przyczyniłeś do wpędzenia mnie w pułapkę.

– To tylko zwykła błędna interpretacja faktów – stwierdził demon prostując się na całą, choć niewielką wysokość, ściągając w tył pokryte chitynowym pancerzem ramiona i wypinając kościstą pierś.

– Ach tak?

– Ach tak, mój przemądrzały przyjacielu. Widzisz, ja działałem zgodnie z instrukcją rządu i samego Regenta Stanów Zachodnich. – Wymówił ten tytuł z taką samą grozą i szacunkiem z jakim niektórzy ludzie wymawiali niegdyś imię Boga, zanim nie zjawili się maseni i ukazali Boga takim jakim był naprawdę.

Jessie uniósł ze zdziwieniem brwi i powiedział:

– Coś takiego… To sam rząd jest zainteresowany utrzymaniem sprawy Galiotora Tesseraxa w tajemnicy.

– A żebyś wiedział, mój wścibski przyjacielu – potwierdził Kanastorous. – Już wyjaśniłem obecnemu tutaj twojemu brytanowi, że na temat sprawy Tesseraxa nic nie wiem; nie powiedziano mi o tym ani słowa. Ale to, że rząd robi co może, żeby wszystko zatuszować, wiem na pewno. Dlatego też, nawet jeżeli złamałem jakieś prawa – jak to insynuujesz – to mam zapewnioną pełną nietykalność i uzna ją każdy sąd zaświatów.

– Sąd zaświatów może i tak – mruknął Jessie.

– Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.

– Otóż chcę powiedzieć, że ja nie mam zamiaru uznawać żadnych tego typu immunitetów – wyjaśnił Jessie podchodząc do krawędzi większego z kręgów i wysuwając palec w kierunku pękatego nosa demona – Kiedy wypuszczę cię stąd dzisiaj możesz zachować się na dwa sposoby. Po pierwsze: pobiec natychmiast do swoich władz i opowiedzieć jak to zostałeś przywołany starożytnymi metodami i jak to twoje obywatelskie prawa zostały poważnie pogwałcone; możesz donieść, że zostałem uratowany przez moich przyjaciół i że znów mam pełną swobodę działania. I po drugie: możesz po prostu zapomnieć o wszystkim, co się tutaj stało; wymazać to z pamięci; możesz zachować głowę i pozwolić, by sprawy potoczyły się swoim biegiem. Jeżeli wybierasz pierwszą drogę…

– Wezmę cię za fraki w ciągu godziny – wszedł mu w słowo demon.

– A ty będziesz gorzko płakał – odciął się Jessie.

– A niby dlaczego miałbym płakać? – spytał ironicznie Kanastorous, ale jednocześnie utkwił w detektywie badawcze spojrzenie swoich bezrzęsych oczu.

– Nawet jeżeli nakaz aresztowania zostanie wydany bezzwłocznie, i to na całą naszą trójkę – Brutusa, Helenę i mnie, to i tak policja nie schwyta nas wszystkich naraz i zajmie jej to sporo czasu. Przynajmniej jedno z nas będzie w stanie powtórzyć całą procedurę i wywołać cię jeszcze raz. I tym razem, Kanastorousie, zdmuchniemy wszystkie siedem czarnych świec i zapewnimy ci wieczne odpoczywanie; nigdy już nie przemknie przez twą głowę świadoma myśl, przez całą wieczność będziesz jednym, małym NIC, dryfującym w próżni.

– To niegodziwe! – zaskowyczał demon.

– Ale tak właśnie będzie.

– Prymityw! – krzyknął demon, spluwając na podłogę.

– Chyba nie masz wątpliwości, że spełnimy swą groźbę? – wycedził Jessie.

– Wy? – wrzasnął demon. – Oczywiście, że nie mam. Nawet cienia. Wy jesteście bandą dzikich barbarzyńców.

– Ufam zatem, że będziesz wiedział, jak masz się zachowywać, kiedy cię wypuścimy.

– Zajmę się wyłącznie własnymi sprawami – stwierdził Kanastorous. – Jakie mam inne wyjście?

– Dla twego własnego dobra radzę ci o tym nie zapomnieć – podkreślił detektyw, po czym odwrócił się, podniósł Biblię i zaczął wymawiać zaklęcia. Po kilku minutach, choć kredowe ślady jeszcze znaczyły podłogę gabinetu Jessiego, Kanastorous został odesłany z powrotem.

Kiedy Brutus zdmuchiwał wszystkie czternaście świec, zarówno białe jak i czarne, robiąc to na przemian tak jak nakazywał rytuał, Jessie przeszedł na drugą stronę pokoju i włączył górne światło, które przez chwilę mocno raziło jego i Helenę. Brutus nie zwrócił na nie uwagi. Jakby na znak dany przez włączanie świateł, w sekretariacie zadzwonił wideofon.

– Zobaczę kto to – odezwała się Helena.

Jessie podszedł do swego biurka; które stało wciśnięte pod ścianą tam gdzie zostawił je robot i z górnej szuflady wyjąc narkotyczny pistolet strzałkowy. Sprawdził magazynek, wsunął pistolet do skórzanej kabury i umocował ją na paskach pod lewym ramieniem, po czym zapiął marynarkę. Z tej samej szuflady wyjął także plastykowy krucyfiks i butelkę żółtawego oleju czosnkowego, które wrzucił do kieszeni na piersi.

Brutus dokończył zdmuchiwanie świec, podszedł do Jessiego i spytał

– Co się dzieje? Co robimy teraz?

Zanim Jessie zdążył odpowiedzieć, do gabinetu wróciła Helena i powiedziała:

– To Galiotor Fils, twój ulubiony klient.

Detektyw rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu swego wewnętrznego wideofonu, zrezygnował z domyślania się gdzie robot mógł go wepchnąć, kiedy przesuwał wszystkie meble, i wyszedł do sekretariatu, żeby porozmawiać przez aparat Heleny. Usiadł na brzegu jej biurka, podniósł słuchawkę i spojrzał na wypełniającą ekran twarz Galiotora Filsa.

– Słucham pana – powiedział.

Masen odwzajemnił mu się spojrzeniem smutnych, bursztynowych oczu, a kąciki jego bezwargich ust skierowane były wyraźnie ku dołowi, kiedy w słuchawce rozległo się bezbarwne:

– Chciałem się tylko dowiedzieć, czy odniósł pan jakieś sukcesy w sprawie odkrycia co stało się z moim bratem.

– Cały czas nad tym pracujemy, panie Galiotor – odparł Jessie.

– Prawdę mówiąc, mamy już nawet pewien, dość wyraźny, trop.

– Naprawdę? – zawołał masen z nagłym ożywieniem; kreska jego ust stała się bardziej pozioma, a oczy zalśniły mu iskierką życia; marszcząc się delikatnie w kącikach.

– Nawet bardzo wyraźny – potwierdził Jessie. – I myślę, że był pan bardzo bliski prawdy w tym co mi pan powiedział, kiedy widzieliśmy się po raz pierwszy. Dochodzę do wniosku, że pracownicy waszej ambasady, tu w Los Angeles, rzeczywiście są zamieszani w tę sprawę, przynajmniej w takim sensie, że usilnie próbują ją zatuszować.

– Wiedziałem! – zawołał Galiotor Fils.

– Próbowali powstrzymać mnie od zadawania pytań na temat Tesseraxa i posunęli się nawet do użycia przemocy, byleby tylko usunąć mnie ze sceny.

– Wielkie nieba! – wykrztusił z przerażeniem Galiotor Fils. Przemoc zupełnie nie leżała w charakterze masenów.

– I na pewien, na szczęście, dość krótki okres nawet im się to udało – przyznał Jessie. – Tym niemniej od tej pory mam zamiar zachować dużo większą ostrożność. Teraz już wiem że w tej grze postanowili nie przebierać w środkach.

Masen zrobił jakąś dziwną minę i spytał:

– O co tym łajdakom chodzi, panie Blake?

– W tej chwili nie ma czasu na wyjaśnianie sytuacji – odparł Jessie. – Musimy działać, póki jeszcze trop jest świeży.

– No tak, rozumiem – powiedział Galiotor Fils. – Ale może mógłbym w czymś pomóc?

– W tej chwili raczej nie – odparł Jessie. – Ale niech pan będzie spokojny, w ciągu najbliższych kilku godzin będziemy zajmowali się właśnie tą sprawą i tym razem już na poważnie. Spróbujemy ją rozgryźć do końca.

– No to w takim razie, powodzenia – rzucił masen.

– Niedługo się do pana odezwę – zapewnił go Jessie, odkładając słuchawkę.

– Ty masz niezwykły talent do załatwiania klientów – stwierdziła Helena. – Stajesz się wtedy zupełnie innym człowiekiem – sam cukier i miód.

– Mniejsza w tej chwili o klientów – odezwał się Brutus. – W jaki sposób mamy zamiar rozgryźć sprawę Tesseraxa i to w ciągu najbliższych kilku godzin?

Jessie uśmiechnął się.

– Możemy zacząć od rozkopania jego grobu i sprawdzenia co się w nim kryje.

9

Jessie zdecydował, że przejdą przez murowany parkan cmentarza od strony wąskiego zaułka, gdzie nie było lamp ulicznych, i wysłał przodem Brutusa, by sprawdził po obu stronach ogrodzenia czy nie ma tam przypadkiem jakichś wartowników. Brytan przeniknął przez wysoką na osiem stóp, kamienną ścianę i dopiero po długiej chwili wyłonił się z niej z powrotem.

– Ani żywego, ani ducha – oznajmił.

– Jaka szkoda, że nie możemy przechodzić przez ściany tak jak ty, Brutusie – zawołała Helena.

Brutus zachichotał.

– To wcale nie takie łatwe i nie mogę tego robić zbyt często, ale od czasu do czasu ta umiejętność okazuje się bardzo przydatna. Ale jeśli będziesz porządnie grzeszyć, to może po śmierci dostaniesz się do piekła i zostaniesz zamieniona w zwiadowcę piekieł tak jak ja.

– Co ty nie powiesz mruknęła Helena. – Przejdę jakoś górą.

Jessie stanął na wprost muru, podskoczył, zaczepił się palcami o jego krawędź, podciągnął w górę, po czym przerzucił jedną nogę na drugą stronę, usiadł i odwróciwszy się z powrotem do towarzyszy, popatrzył na nich z góry. Wyciągnął rękę najniżej w dół jak mógł i powiedział:

– No, Heleno, chodź.

Dziewczyna podeszła z wahaniem, chwyciła jego dłoń, oparła stopę na mokrych od deszczu kamieniach i choć z ogromnym trudem to jednak wspięła się na mur i usiadła obok Jessiego.

W pięć minut później wszyscy troje znajdowali się już na terenie obcego cmentarza, gdzie większość wybitnych obywateli miasta – zarówno masenów jak i ludzi – miała swoje grobowce; jedni zajmowali je już teraz, inni mieli w nich dopiero spocząć.

– W czasie, kiedy przebywali w biurze Agencji rozmawiając z Zeke Kanastorousem i Galiotorem Filsem, spadł deszcz, i teraz od ziemi bił zapach wilgoci, a strącone w czasie ulewy palmowe liście rozsiewały, w stojącym niemal bez mchu powietrzu, przedziwną woń jakoś zupełnie nie pasującą do rześkiego chłodu nocy.

W płaskim świetle księżyca – czy to przypadkiem nie pełnia, zastanowił się Jessie wyglądającego przez szparę w grubej warstwie chmur, ujrzeli zarysy obu wzgórków cmentarza niezwykle podobnych do wspaniałego biustu Heleny i również – tak jak u niej – nie byli w stanie dostrzec, co kryje ciemna dolinka między nimi. Mauzoleum stało na dalszym ze wzgórków, widoczne z tej odległości jako kwadrat białego, kamienia, który zdawał się chwytać białą poświatę księżyca, wzmacniać ją i zatrzymywać. Oba wzgórza pokrywały plamki ludzkich i maseńskich grobów, położonych między kępami wspaniale utrzymanych krzewów i egzotycznych gatunków palm, i zagęszczających się w kierunku nieprzeniknionych ciemności zasnuwających wnętrze dolinki niby struga rozlanego atramentu.

– Powinniśmy byli spytać Galiotora Filsa gdzie dokładnie jego jajeczny brat jest pochowany – odezwała się Helena. – Nie przyszło mi do głowy, że w ciągu zaledwie dziesięciu lat tak bardzo się tu zapełni.

– Ludzie umierają dość systematycznie – zauważył Jessie.

– A i wampiry wydzierżawiły sporo kwater – dodał Brutus.

Cmentarz był obrzędowym luksusem, bez którego miasto zmuszone było się obchodzić przez wiele lat poprzedzających lądowanie masenów. W tamtych tłocznych czasach każda stopa kwadratowa gruntu była tak cenna, że nie można ich było przeznaczać na magazynowanie zwłok. Teraz jednak, gdy zmarli i umierający wstrząsowcy, a także wszystkie potencjalne dzieci, które nie zostały spłodzone, nie przeludniali już miasta, utrzymywanie cmentarza stało się znów możliwe, i społecznie wskazane. Pomimo bowiem tego, że ceremonię pogrzebową odarto z całej religijnej ornamentacji, która czyniła ją w ogóle niepotrzebną, ludzie chcieli, żeby im ją wyprawiano i gotowi byli za to dobrze płacić. Wielu z nich uważało, że pogrzeb niesie z sobą coś w rodzaju nobilitacji, niepodważalne potwierdzenie wysokiego statusu. Jessie nie podzielał tego poglądu, a sam pogrzeb zupełnie go nie interesował. Miał zamiar kazać się po śmierci spalić, a prochy wrzucić do pierwszego z brzegu zsypu lub pojemnika na śmieci.

Sentymentalny to Jessie nie był.

– Z którego miejsca zaczynamy? – spytała Helena.

Jessie wyjął z torby z narzędziami dwie latarki, jedną wręczył kobiecie, a drugą zatrzymał dla siebie.

Brutus nie potrzebował żadnych dodatkowych urządzeń, żeby widzieć dobrze w ciemności; jego oczy nabierały wtedy tylko głębszej czerwieni, rozjarzyły się jeszcze jaśniej i to wystarczyło, by mógł poruszać się gdzie chciał z równą łatwością jak w pełnym słońcu.

– Powinniśmy się rozdzielić, wziąć każdy po jednym rzędzie, po dojściu do końca porównać swoje spostrzeżenia i zabrać się za trzy następne – zaproponował Jessie, – Nagrobki leżą chyba w dość równych rzędach, głównie równolegle do boku cmentarza.

– Rozdzielić się? – zdziwiła się Helena.

– A dlaczego nie?

Wychodząc z biura Helena, założyła dżinsy, sweter i cienką wiatrówkę; teraz postawiła nylonowy kołnierz kurtki.

– Znajdujemy się na cmentarzu, jest druga w nocy, mamy zamiar odkopać trupa przypomniała, – I dlatego właśnie – nie.

– Bądźże rozsądna- perswadował Jessie, – W ten sposób możemy wszystko zrobić trzy razy szybciej.

– Jestem rozsądna – oświadczyła Helena – tak rozsądna, że aż się sama sobie dziwię. Już samo to, że w ogóle zgodziłam się tutaj przyjść pokazuje, jaka jestem rozsądna. Ale, ja jestem tylko twoją sekretarką, a nie wspólnikiem.

– Chyba nie masz zamiaru nas opuścić? – zaniepokoił się Jessie. – Słuchaj, Heleno, twoja pomoc jest mi niezbędna. Brutus ma co prawda mocne pazury, ale przy odkopywaniu grobu nie na wiele się one przydadzą. Ty jesteś dużą silną dziewczyną, dasz sobie radę z łopatą, kiedy ja będę musiał trochę odpocząć.

– Jeśli tylko do tego jestem ci potrzebna – odcięła się – to trzeba było raczej zabrać firmowego robota.

– I pozwolić, żeby wszystko zanotował w pamięci? A poza tym łomot, którego by narobił przy przechodzeniu przez mur, słychać byłoby w całym Los Angeles.

– Skoro aż tak bardzo ci jestem potrzebna – ucięła Helena – to będziesz musiał pogodzić się z myślą, że nie mam najmniejszego zamiaru kręcić się nigdzie sama w tych ciemnościach i potykać się o jakieś cholerne nagrobki.

– Słuchaj, Modrooka – odezwał się Brutus – nic ci się tutaj nie może stać.

– Nie mów do mnie takim protekcjonalnym tonem – warknęła Helena. – niech ci się nie zdaje, że mój strach wynika wyłącznie z potrzeby odgrywania roli słabej kobiety; ja po prostu myślę racjonalnie. Skąd możecie wiedzieć co się tutaj czai? – Potoczyła wzrokiem po drzewach, większych kamiennych nagrobkach, wszystkim, co było dość duże, by mogło skrywać przeciwnika.

– Jeżeli już natkniesz się na wampira – uspakajał ją Jessie – będzie ci musiał przeczytać listę twoich praw i zadać wszystkie pytania przewidziane Postanowieniem Kołczaka-Blissa, bez twojej wyraźnej zgody nie może cię ukąsić. Z wilkołakami jest niemal dokładnie tak samo. A większość innych stworzeń musi podpisać z tobą kontrakt… Krótko mówiąc, nikt nie zaatakuje cię bez ostrzeżenia jak za dawnych czasów.

– Helena włączyła latarkę, przesunęła światłem po najbliższym grobie i rzędzie płyt pamiątkowych; snop światła kierowany jej ręką poruszał się szybko i nerwowo jak podniecony upiór przeskakujący z jednego zawirowania nocnego powietrza na drugie.

Panowała absolutna cisza.

I absolutny spokój.

Nawet jeden liść palmy nie zaszeleścił w wiszącej bez ruchu ciemności.

– Nie zmienię zdania – uparła się Helena.

Detektyw westchnął ciężko i powiedział.

– W porządku, Heleno. Brutus zajmie się jednym rzędem, a my drugim – razem.

– To już lepiej – odparła Helena.

– No to do roboty – warknął brytan.

Księżyc skrył się za zasłoną gęstych chmur; Jessie i Helena musieli oboje włączyć latarki, by móc posuwać się wzdłuż szeregu grobowców i odczytywać wyryte na nich nazwiska.

– Ten nie ma żadnego napisu – zauważyła Helena wskazując na czwarty z kolei nagrobek. Po co mieliby stawiać nagrobek bez nazwiska zmarłego?

– Tę kwaterę wynajął wampir lubiący anonimowość – wyjaśnił Jessie. – Patrz. Cofnij się na chwilę.

Kiedy odsunęła się na bok, Jessie przeszukał po omacku fundament nagrobka i znalazłszy odpowiednią dźwignię, pociągnął za nią.

Połać darni przed płytą uniosła się gładko i bezszelestnie, ukazując wnętrze grobu, a w nim modną, metalową trumnę.

– Kiedy w ciągu dnia zamyka się w tej trumnie – wyjaśnił detektyw – blokuje zamek zewnętrznych drzwi, by mieć zupełną pewność, że dowcipniś nie wpuści mu do środka promieni słońca.

Helena wstrząsnęła się.

– Zamknij to, Jessie proszę Cię.

Detektyw przesunął dźwignię w poprzednie położenie, po czym zatrzymał się jeszcze chwilę obserwując jak kawał ręcznie sianej darni wraca na swoje miejsce, tworząc z otaczającym go trawnikiem idealnie gładką powierzchnię; absolutnie nic nie wskazywało na to, że cokolwiek się pod nią kryje.

– Myślę, że to nie byłby taki najgorszy los – powiedział Jessie.

– Chyba żartujesz.

– Po pierwsze żadnych kłopotów przez całą wieczność, poza unikaniem osinowego kołka i niespodziewanych promieni słońca. A po drugie, cały styl życia wampirów przepełniony jest zmysłowością. Można trafić znacznie gorzej.

– Na przykład?

– No cóż, chyba nie chciałbym umrzeć i zostać zwykłym duchem, który nawiedzałby biuro Agencji Detektywistycznej „Zwiadowca Piekieł” każdej nocy przez kilkaset lat, jęcząc i zawodząc o wszystkich sprawach prowadzonych przeze mnie za życia, przesiadując w moim fotelu… To by było mało zabawne.

– Chyba masz rację przyznała Helena.

– Kiedy poczuję, że mój czas nadchodzi – ciągnął Jessie – nie mam zamiaru siedzieć z założonymi rękami i liczyć na los szczęścia. Znajdę sobie małą, sympatyczną wampirzycę z dobrym biustem i pobarłożę z nią kilka dni dopóki nie będę miał pewności że zostałem nawrócony. – Spojrzał na Helenę i dodał: – A ty? Co masz zamiar robić, kiedy dostaniesz ostrzeżenie, że nadchodzi śmierć?

– Nie myślałam o tym – odparła Helena.

– Och, tak nie można! – zaprotestował Jessie. – Musisz to sobie przemyśleć: to nie mniej ważne, niż spisanie testamentu. Prawdę mówiąc nawet znacznie ważniejsze.

– Chyba masz rację – zgodziła się Helena. – Zastanowię się.

W tym momencie podbiegł do nich Brutus, który zdążył już przejrzeć cały rząd grobów. Stanął przed Jessiem i Heleną, wlepiając w rozzłoszczone spojrzenie swoich czerwonych ślepiów.

– Czy to wszystko czego udało się wam we dwójkę dokonać? – warknął opuszczając ku ziemi ciężki łeb.

– No…

– Coście robili? Pieprzyliście się na jakimś gustownym grobie?

– Zagadaliśmy się.

– Nie przyszliśmy tutaj wdawać się w gadki – stwierdził ogar. – Przyszliśmy tutaj obrabować ten cholerny grób.

Prychnął z niesmakiem wyrzucając z wilgotnych, czarnych nozdrzy smugę ektoplazmy, która uniosła się nad jego głową i utworzyła mały obłoczek rozpływający się w powietrzu.

– Przepraszam – skłoniła się Helena – To moja wina.

– Ruszajcie się – rozkazał ogar. – Skończę ten rząd, a wy zabierajcie się za następny.

Przeszli powoli wzdłuż rzędu kamiennych płyt, opadającego aż na samo dno dolinki między dwoma wzgórkami, odczytując z mozołem wyryte na nich nazwiska, z których ledwie kilka niegdyś słyszeli a niektórych – w przypadku masenów – nie potrafili nawet wymówić.

Księżyc znów wychynął na chwilę zza chmur, zalewając cmentarz zimną poświatą. Już po kilku sekundach skrył się jednak z powrotem wielki, okrągły, purpurowo-czarny.

– Czuję się tak jakby ktoś nas obserwował – wstrząsnęła się Helena, kiedy przeszli do grobów w dziewiątym rzędzie.

– Obserwował?

– Nikogo nie widzę – szepnęła dziewczyna – ale nie mogę się oprzeć wrażeniu…

Dwa rzędy przed nimi rozległo się długie, żałobne wycie Brutusa.

– Znalazł grób Tesseraxa – zawołał Jessie. – Chodź!

10

Jessie podał Helenie rękę, wyciągnął ją z grobu, po czym kucnął, by pomóc jej otrzepać dżinsy z mokrych grudek ziemi, szczególnie dużo uwagi poświęcając jej krągłej, małej pupce, choć na siedzeniu spodnie nie były nawet w połowie tak brudne jak w okolicy kolan czy kostek.

– Mam nadzieję – rzekł – że to ostatni raz musisz mnie zastępować przy tej robocie. Dziewczyna usiadła na brzegu dołu, spuściła nogi przez jego krawędź i otoczyła ramieniem szyję psa, który przyglądał się bezczynnie jak na zmianę rozkopują grób.

– Będę jedyną piersiastą dziewczyną jaką znam – stwierdziła z przekąsem – z bicepsami ciężarowca.

– Przydadzą ci się przy odstraszaniu niepożądanych adoratorów – zażartował Jessie. Zegniesz ramię, napniesz muskuły i każdy niedoszły gwałciciel czmychnie w popłochu.

– To wcale nie jest śmieszne – oburzyła się Helena, obmacując bicepsy przez sweter i kurtkę, jakby chciała sprawdzić, czy przypadkiem już nie zaczęły jej rosnąć.

Jessie zeskoczył do grobu i wziął do ręki składaną łopatę, która wraz z latarkami stanowiła wyposażenie jego podręcznej torby z narzędziami.

– Dokopaliśmy się do głębokości czterech stóp – powiedział. – Mniej więcej tak ich tutaj chowają. Więc…

Wbił szpadel w twardą ziemię i z dna wykopu dobiegł nieprzyjemny zgrzyt. Przedmiot, na który natrafił, był duży i metalowy.

Helena podniosła latarkę i skierowała silny snop światła pod nogi Jessiego; w ciemności zalśniła zygzakowata wstążka srebrzystego metalu jak przecinająca ziemię żyła cennej rudy. Pokrywa trumny była wyraźnie nowa i gładko polerowana.

– Eureka – zakpił Brutus. – Grupa nie znających strachu poszukiwaczy trumien natrafiła na nowe złoże.

– Dzięki Bogu – mruknęła Helena, obmacując swoje bicepsy.

Jessie zabrał się do roboty ze zdwojonym zapałem, usuwając szybko ostatnie kilka cali ziemi, aż ukazało się całe wieko trumny. Skrzynia była zupełnie zwykłego modelu, bez jakichkolwiek ozdób i ornamentacji, całkowicie odbiegała od wyobrażeń o tym, w czym powinien być pochowany zastępca szefa ambasady maseńskiej w Los Angeles. Była zupełnie gładka, lekko wypukła i stojąc na niej – tak jak to zmuszony był robić Jessie – niezwykle trudno było zachować równowagę. Zaczynając od prawego górnego rogu detektyw zabrał się za oczyszczanie z brudu całej krawędzi lekko owalnego wieka, by w odpowiednim momencie można je było unieść. Kwadrans po czwartej rano Jessie wyrzucił łopatę na brzeg wykopu i z westchnieniem ulgi powiedział:

– Gotowe.

– Czy będziemy musieli zakopać to z powrotem? – spytała Helena z kwaśną miną, delikatnie obmacując palcami jednej ręki bicepsy drugiej.

– O to będziemy się martwić później – odparł detektyw.

– Ja martwię się o to już teraz.

– W torbie jest kawałek liny – odezwał się Jessie, po chwili. – Czy mogłabyś mi go rzucić?

– Ja to zrobię – zaproponował Brutus.

– Jesteś wielki – oznajmiła dziewczyna.

Brytan podniósł się, podszedł do otwartej torby, zajrzał do środka i chwyciwszy w zęby zwój liny, zaniósł go na brzeg grobu i wrzucił do środka.

– Dlaczegoś mnie nie ostrzegł, na miłość boską?! – zawołał Jessie, schylając się, by podnieść linę, a drugą ręką rozcierając głowę. – Ta kryta nylonem stalówka waży nieco więcej niż piórko.

– A dlaczegoś nie uważał? – odwarknął Brutus siadając obok Heleny.

– Oglądałem podwójne zamki przy pokrywie trumny – odparł Jessie, ciągle jeszcze trąc głowę. – Myślałem, że będę je musiał odbić młotem, ale wygląda na to, że wcale nie są zamknięte.

– Zakopali ją otwartą?

– Na to wygląda.

Rozwinął linę, którą Brutus zrzucił mu na głowę, uwiązał jeden jej koniec do uchwytu do niesienia trumny, drugi koniec rzucił Helenie i wygramolił się z grobu.

– No dobra – mruknął. – Teraz ja po prostu podciągnę wieko do góry żebyśmy mogli zobaczyć co jest wewnątrz trumny. Unoszące się wieko zasłoni mi pole widzenia, więc może przeszlibyście na drugą stronę, żeby bez przeszkód zajrzeć do środka.

– Zupełnie mi się to nie podoba – zaprotestowała Helena, wstając. – Nie podoba mi się to od samego początku, a teraz podoba mi się jeszcze mniej. Jestem absolutnie pewna, że ktoś nas obserwuje.

Jessie rozejrzał się po pustym cmentarzu.

– Niemożliwe – oświadczył.

– Proszę cię, stań tylko po drugiej stronie i powiedz, czy Tesserax został pochowany w normalny sposób.

Kiedy dziewczyna i pies znaleźli się po drugiej stronie grobu, Jessie otarł pot z czoła, wytarł rękę o spodnie, po czym okręcił sobie linę wokół nadgarstka, żeby mu się nie wyślizgnęła. Odchylił się do tyłu, zaparł z całych sił i zaczął cofać pochrząkując, dla dodania sobie animuszu i za każdym razem unosząc wieko o pół cala.

– Musi ważyć kilkaset funtów – sapnął do Brutusa i Heleny – Widzicie już coś?

Helena kucnęła i poświeciła w głąb grobu swoją latarką, mrużąc ślicznie oczy albo po to, żeby lepiej widzieć, albo po to żeby dać wyraz swemu obrzydzeniu.

– Będziesz musiał pociągnąć jeszcze trochę, Jess – zawołał pies wodząc wzrokiem za snopem światła latarki.

Jessie czuł, że stopy ślizgają mu się po mokrej trawie, i pomyślał że zadanie może okazać się znacznie trudniejsze niż początkowo sądził. Tym niemniej zacisnął zęby i próbował cofnąć się jeszcze kawałek.

Na dnie wykopu coś głośno zaskrzypiało.

– Mm – stęknął Jessie. – Co to było?

– Mam nadzieję, że tylko nienaoliwiony zawias wieka trumny – stwierdziła Helena, a ciszę nocy zakłócił delikatny szczęk jej ślicznych ząbków.

– Ile je podniosłem – spytał z wysiłkiem Jessie.

– Cztery cale.

Jessie wbił pięty mocniej w ziemię i jeszcze raz ruszył do tyłu, czując jak lina napręża się pod całym ciężarem metalowej pokrywy.

– Dobrze, dobrze! – zawołał brytan.

– Widzisz coś?

– Jeszcze kilka cali – poganiała Helena.

– Jeszcze kilka cali i dostanę ruptury – jęczał detektyw, lecz mimo to nie przestawał ciągnąć.

– Jeszcze trochę, no, jeszcze troszkę – zawodził Brutus, a jego długi ogon poruszał się rytmicznie jak metronom wskazujący Jessiemu tempo, w jakim powinien dokonywać swego wysiłku. Ugiął przednie łapy i zniżył łeb do poziomu krawędzi grobu, jakby zaczął właśnie dostrzegać pierwszy fragment wnętrza trumny.

– No i co? – sapnął Jessie.

– Mam ci pomóc? – spytała Helena.

– Och, nie, nie – wystękał Jessie.- Dam sobie radę.

Prawdę mówiąc, wcale nie był tego taki pewny; serce waliło mu jak młotem, a zamiast skroni miał już dwa dudniące bębny. Czuł jednak, że nie może dopuścić do tego, by Helena to zauważyła; za wszelką cenę powinien sprawiać wrażenie że to dla niego błahostka, i tak już, nie wiedząc o tym, zmuszała go do nieustannego współzawodnictwa, i to do tego stopnia, że w mniemaniu Jessiego męsko-damski podział ról w ich związku był nieco nazbyt wyrównany. Jessie urodził się i wychował w czasach, kiedy ruch równouprawnienia kobiet nie był już ruchem, lecz ogólnie przyjętą regułą społeczną, tym niemniej w jego domu rodzinnym nie hołdowano socjologicznym nowinkom. Ani ojciec, ani matka nie uznawali seksualnego równouprawnienia czy wyzwolenia, stąd być może niepokoje Jessiego nie były takie zupełnie niezrozumiałe.

– Wystarczy, Jessie – zawołała Helena.

– Co widzicie?

Ani kobieta, ani piekielny pies nie odpowiedzieli; zastygli w bezruchu wlepiwszy wzrok w czarną, czeluść wnętrza uchylonej trumny.

Jessie poczuł, że zaczyna się pocić jeszcze bardziej. Przeźroczyste krople spływały coraz obficiej z jego czoła, łącząc się w strużki łechcące go w policzki i niosące słony smak do kącików ust.

– Czy to aż takie straszne? – rzucił niepewnie.

– „Straszne” to chyba nie jest najbardziej odpowiednie słowo – odrzekła Helena. -. Lepsze byłoby coś w rodzaju… o, już mam – „frustrujące”.

– Czy zwłoki zostały aż tak bardzo zmasakrowane – dopytywał się Jessie. Widział już w swoim życiu zmasakrowane zwłoki – Czy są choć odrobinę podobne do zdjęcia Tessesaxa. które dał nam Galiotor Fils?

– Nie – stwierdził Brutus. – Zwłoki nie są bardzo zmasakrowane. Prawdę mówiąc, nie są wcale zmasakrowane. Prawdę mówiąc nie ma w ogóle żadnych zwłok; pochowano pustą trumnę.

– Och – wyrwało się Jessiemu.

– Chryste Panie – odetchnął Brutus z ogromną ulgą. – Co za szczęście, że to nie ja odwaliłem całą tę robotę na darmo.

– To wcale nie było na darmo – stęknął Jessie.

Detektyw puścił linę i w tym samym momencie opadające wieko zwaliło go z nóg. Upadł w mokrą trawę, twarzą do przodu, z rozciętymi wargami, ze smakiem krwi w ustach i dopiero po chwili obrócił się na plecy i potoczył dookoła oszołomionym wzrokiem.

– Chyba zapomniałeś, że koniec liny okręciłeś sobie wokół nadgarstków – zauważył Brutus.

Jessie spojrzał na swoje ręce, skinął nieprzytomnie głową i uwalniając odruchowo dłoń z pętli liny, usiadł. Lina wyprysnęła mu z palców i zniknęła na dnie wykopu, z którego rozległo się grobowe „łup!” zatrzaskującego się wieka trumny.

– Zacząłeś mówić, że nasza ekspedycja nie poszła jednak na darmo – przypomniał Brutus.

Jessie podpełzł do krawędzi grobu i spojrzawszy na Brutusa przez całą jego szerokość. powiedział:

– Zgadza się.

Z białego mauzoleum stojącego na szczycie dalszego ze wzgórków cmentarza wyleciało bezszelestnie stadko nietoperzy, liczące pewnie koło dwudziestu sztuk. Oświetlone niespodziewanym promieniem księżyca, umknęły z powrotem w ciemność wydając z siebie kilka przenikliwych pisków. Księżyc, który tylko na chwilę wyłonił je z mroku, wśliznął się z powrotem za burzowe chmury, niby twarz Hiszpanki wstydliwie przesłonięta wachlarzem.

– Ale przecież nic nie znaleźliśmy – zaprotestowała Helena.

– Owszem, znaleźliśmy – stwierdził Jessie. – Znaleźliśmy pustą trumnę w grobie Tesseraxa.

– To na jedno wychodzi.

Jessie podniósł się i otrzepał, choć właściwie ciągle jeszcze wolałby leżeć.

– Nie, nie na jedno – tłumaczył z cierpliwością starszego brata, wycierając krew z przegryzionej wargi.

– To znaczy, że nie nadaję się na detektywa – stwierdziła Helena.

Nietoperze z mauzoleum przemknęły nad ich głowami z wilgotnym łopotem błonowatych skrzydeł, a powietrze wypełniły ich wściekłe piski.

Jessie podniósł łopatę i składając ją przed włożeniem do torby, zaczął wyjaśniać:

– Mam świadomość, że w tych sprawach nie jesteś tak bystra jak ja. Nikt nie może tego od ciebie wymagać; nie masz mojego doświadczenia.

– Był wyraźnie zadowolony, że ich role powracały do umiarkowanego equilibrum, które nie wymykało się spod jego kontroli; nareszcie przestał czuć się tak idiotycznie głupio. – A jednak musisz to przecież dostrzegać sama… Mamy już dość dowodów dla Galiotora Filsa, by mógł on wnieść oskarżenie przeciwko urzędnikom ambasady. Od tej chwili wszystko zależy od policji i sądów. Oni już dowiedzą się, co naprawdę stało się z Tesseraxem i dlaczego sprawę tę zatuszowano w tak wymyślny sposób. Nam pozostaje już tylko porozmawiać z Galiotorem Filsem i przedstawić mu wszystkie fakty.

Z ciemności zza pleców Jessiego, dobiegł znajomy, chrapliwy głos, który powiedział:

– Tym niemniej, żeby to zrobić, panie Blake, będzie pan musiał najpierw ujść z życiem z tego cmentarza.

Jessie odwrócił się gwałtownie do tyłu, włączając swoją latarkę; w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą zalegały całkowite ciemności nocy, stało kilkanaście wampirów. Ich oczy migocące w świetle krzyżujących się snopów dwóch ręcznych latarek nie próbowały nawet skryć radości, a na wszystkich twarzach gościł uśmiech.

Upiorem przewodzącym grupie, wyższym i znacznie przystojniejszym od pozostałych, był bez wątpienia hrabia Sławek, krwiopijca, który omal nie dokonał niezgodnego z prawem nadgryzienia pani Renee Cuyler ledwie noc czy dwie wcześniej.

– Nietoperze, które właśnie słyszeliśmy… – zaczął Jessie.

– To my – wszedł mu w słowo hrabia.

– Jessie? – zaniepokoiła się Helena. – Co oni mają zamiar nam zrobić?

– Nic – odpowiedział Jessie.

Hrabia Sławek roześmiał się głośno.

– Jeżeli nie będziesz chciała dać się nawrócić, Heleno – ciągnął Jessie – to żaden wampir cię nie tknie. Takie jest prawo.

– No tak – przyznał hrabia Sławek. – Ale w ostatecznym rozrachunku prawo to tylko zwykły świstek papieru.

– Zapomnij o tym świstku papieru, a zobaczysz co się z tobą stanie – pogroził Jessie. Urzędowy kołek prosto w serce i błyskawiczna przemiana w kupę pozbawionych życia prochów.

Hrabia Sławek postąpił krok do przodu; jego towarzysze uczynili to samo, wypełniając powietrze szelestem czarnych peleryn.

– Sławek, nie warto łamać prawa dla kogoś takiego jak Renee Cuyler, zwłaszcza, że w całej tej sprawie racja była po mojej stronie.

Sławek zrobił następny krok.

Bladolicy krwiopijcy za jego plecami rozstąpili się na obie strony, tworząc półkole.

Wszyscy łypali pożądliwie na Helenę.

– To nie ma najmniejszego związku z Renee Cuyler – oznajmił hrabia Sławek. – Och, pewnie, że to bardzo apetyczna mała. Ale świat aż się roi od apetycznych małych, takich jak, na przykład, twoja Helena, która jest jedną z najbardziej apetycznych sztuk, jakie widziałem w całym swoim życiu, a możesz mi wierzyć, że widziałem i smakowałem ich sporo. – Co powiedziawszy, uśmiechnął się niegodziwie.

– Och, odpierdol się – mruknęła Helena.

Sławek przymknął oczy z wyraźnym zaskoczeniem; w swej zdominowanej przez męski szowinizm społeczności wampiry nie przywykły do wysłuchiwania takich słów od kobiet. Spojrzał z powrotem na Jessiego, próbując odzyskać swą poprzednią pewność siebie i powiedział:

– Nie chowam żadnych uraz za Renee Cuyler. Poza niezaprzeczalnymi walorami nie grzeszyła mądrością. Widzisz, w zasadzie wolę odrobinę pustogłowia cwaniactwo przeciętnej dziewuchy z college'u… Ale wszystko ma swoje granice. Ja ustaliłem je na minimum 115 punktów w teście inteligencji i maksimum 120. Zresztą mniejsza oto, Blake; to nie jest prywatna vendetta.

– No to co…

– Zostałem tu wysłany, by powstrzymać całą waszą trójkę od mieszania się do sprawy Tesseraxa. Twój brytan zostanie unieszkodliwiony przy pomocy talentu kilku czarownic, które obserwują was od momentu wejścia na teren cmentarza.

– A nie mówiłam! – zawołała Helena.

– A tymczasem zarówno ty jak i twoja przyjaciółka zostaniecie… hm, powiedzmy nawróceni zgodnie ze swoją wolą – dokończył hrabia. – I mogę stwierdzić, że schrupanie szyjki tej wspaniałej dziewczyny będzie dla mnie prawdziwą przyjemnością. Oczywiście na przystawkę bo i inne partie jej niezwykłego ciała obiecują zgoła nieziemskie radości.

– Jessie, rób coś – zażądała Helena z przeciwnej strony grobu.

– Uciekaj! – zawołał bez namysłu Jessie.

11

Złożona wcześniej łopata posłużyła teraz Blake'owi do odwrócenia uwagi hrabiego Sławka. Część metalową z ostrzem cisnął hrabiemu w twarz, a drewnianą rączką uderzył w kostki nóg. Kiedy wampir skrzyżował ręce, by zasłonić się przed ostrzem i cofnął się o krok, nogi zaplątały mu się w wirującą rączkę. Hrabia krzyknął z bólu, zrobił niezdarny krok w bok, po czym przewrócił się na plecy, wprowadzając tym totalne zamieszanie w szeregach swych kompanów.

Jessie odwrócił się na pięcie natychmiast czekając nawet by sprawdzić jaki wywołało ono skutek. Nie zawracając sobie głowy podnoszeniem latarki, dał potężnego susa na drugą stronę rozkopanego grobu, złapał za rękę Helenę i rzucił się do ucieczki – nie w jakimś określonym kierunku, lecz po prostu przed siebie.

Brutus biegł tuż przed nimi, sadząc ogromnymi skokami i wiodąc ich z rozmysłem ku głównej bramie cmentarza. Jessie wiedział, że piekielny brytan z łatwością mógł dopaść któregoś z murów cmentarza i po prostu przeniknąć na drugą stronę, i poczuł wdzięczność dla swego wspólnika, że nie opuścił ich w tak ciężkich opałach. Przypomniał sobie także, że to właśnie dotknięcie Brutusa odczarowało go z kamienia w Mieście tysiąclecia i…

Zza pleców dobiegł go narastający trzepot skrzydeł.

– Szybciej! – ryknął Jessie.

– Helena chwyciła go tylko mocniej za rękę i bez słowa sprzeciwu przyśpieszyła tempo biegu. Kiedy wybiegli na szeroką alejkę, gdzie nie było żadnych granitowych nagrobków, na które musiałby uważać, spojrzał uważnie na Helenę uznał, że trzyma się zupełnie dzielnie. Widać było, że się trochę boi, ale nie uległa panice, tylko zagryzając swe śliczne usta próbowała wycisnąć ze swych długich nóg całą szybkość na jaką ją było stać. I w tym momencie zauważył latarkę, którą zaciskała w drugiej ręce: latarka błyskała cały czas włączona, a jej światło tańczyło dokładnie przed nimi doskonale wskazując Sławkowi i jego bandzie kierunek ich ucieczki. Dopiero teraz uzmysłowił sobie jak bardzo sam musi być przerażony, skoro do tej pory tego nie dostrzegł.

– Helena! – krzyknął.

Nie przerywając biegu, z piersiami podanymi do przodu niczym zderzaki wyścigowej limuzyny, z blond włosami ciągnącymi się za nią jak sieć za trawlerem, trzymając się kurczowo jego ręki, Helena spojrzała z ukosa na Jessiego.

– Latarka!

Nie zrozumiała o co mu chodzi.

– Wyrzuć latarkę!

Dziewczyna podniosła do góry dłoń z latarką, zwalniając tempo ucieczki i tym samym zmuszając i jego do przyhamowania biegu, popatrzyła ze zdziwieniem na trzymany przyrząd i dopiero po chwili zorientowała się, co Jessie miał na myśli. Bez namysłu cisnęła latarkę w prawo, jakby, w tym właśnie momencie nagle zaczęła ją parzyć, snop światła wykręcił zwariowanego młyńca niczym lanca baśniowego rycerza odcinająca kromki ciemności z bochenka nocy, po czym oświetlił z bliska jakiś nagrobek, zadrżał i zgasł.

Ponownie nabrali szybkości, pędząc co tchu w piersiach po zdradziecko wilgotnej murawie cmentarza.

A jednak zza pleców ciągle dobiegał ich łopot skrzydeł i jeżące włos na głowie piski wielu maleńkich stworzeń – nietoperzy.

W przodzie Brutus zatrzymał się gwałtownie z długim ogonem uniesionym do góry, ze szpiczastymi uszami nastawionymi czujnie do przodu, ze zjeżoną sierścią.

W kilka sekund znaleźli się obok niego.

– Co jest? – wysapał Jessie. Serce w piersi waliło mu tak głośno, że ledwie sam siebie słyszał.

– Czarownik – warknął ochryple pies.

– Gdzie?

Brutus pokazał czubkiem swego pyska.

Czarownik był stary, dość wysoki i chudy jak tyczka; stał dokładnie na wprost głównej bramy cmentarza z wyciągniętymi przed siebie rękami i rozczapierzonymi palcami jakby właśnie miał rzucić urok albo zaklęcie, a długa kędzierzawa broda sięgająca mu niemal do pasa falowała lekko w podmuchach nocnej bryzy. Otaczała go kula niezwykłego kobaltowo niebieskiego światła, które zdawało się wydobywać z niego samego.

Ubrany był w długie czarne szaty udekorowane szkarłatnymi półksiężycami i srebrnymi gwiazdami. Na głowie miał szpiczasty kapelusz tego samego koloru i w te same wzory.

– On jest niebezpieczny dla nas wszystkich – warknął Brutus. – Na was dwoje mógłby rzucić jakiś urok a mnie – gdyby chciał i gdyby miał w nosie prawo – mógłby unicestwić. Najwyraźniej brytanowi stanął w pamięci sposób w jaki potraktował kilka zaledwie godzin wcześniej Zeke Kanastorousa i chyba teraz zaczął tego odrobinę żałować.

No to nie wychodzimy główną bramą – powiedział Jessie.

– Wszystko jedno którędy, ale wychodzimy, i to, cholera szybko! -zawołała Helena zwracając ich uwagę z powrotem na alejkę, którą właśnie przybiegli. – Sławek dopadnie nas lada chwila!

I tak się też stało.

Z ciemności za ich plecami wyprysnęło stadko piszczących nietoperzy – małych, ruchliwych cieni, które błyskawicznie przekształciły się w na wpół bezpostaciowe stwory z ogromnymi skrzydłami stanowiące znacznie większe zagrożenie niż ich poprzednie drobne wcielenie. Ich ciemne, pomarszczone twarze, niegdyś ściągnięte i występne, rozdęły się gwałtownie, zrobiły najpierw żółte, a potem białe, śmiertelnie białe jak nadmuchiwane balony tracące swą głęboką barwę. Szpony zmieniły im się w ręce, ludzkie ręce z drapieżnymi paznokciami migocącymi odbitym światłem księżyca. Na koniec kościste nogi wydłużyły im się do ziemi i przeobrażenie w ludzką postać zostało zakończone.

W powietrzu zawirował tuman zimnej mgły, jakby wessany przez wampiry, a Helena przysunęła się bliżej Jessiego.

– Tędy! – zawołał Jessie.

Odwrócił się i przebiegł w kierunku dolinki z której wypłynęła mgła, między dwa krągłe pagórki, na których znajdowała się większość maseńskich grobów.

– Ale tam jest za ciemno! – zaprotestowała Helena, biegnąc o pół kroku za Jessiem i z każdym oddechem wyrzucając przed siebie obłoczki pary.

– Wiem – odkrzyknął Jessie.

Mgła stawała się coraz gęstsza i już po kilku chwilach otuliła ich szczelnie nieprzeniknionym kłębem waty.

– A wampiry widzą lepiej niż wy – dodał Brutus – zwłaszcza w ciemności.

– Wiem – powtórzył Jessie.

We mgle za ich plecami ponownie rozległy się piski nietoperzy – wampiry znów wzbiły się w powietrze.

– Ale jeżeli się pośpieszymy – ciągnął detektyw – to może uda nam się dopaść tylnej bramy. Może jej nie obstawili.

Pobożne życzenie – warknął Brutus, ale powstrzymał się od dalszych sarkastycznych uwag. Pomknął do przodu w nieprzeniknioną ciemność i zimną mgłę, która pokryła granitowe nagrobki jak śmiertelny całun.

12

Groby wyłaniały się z mgły jak zepsute zęby żujące owocową landrynkę. Jessie i Helena nadal kurczowo trzymając się za ręce, uskakiwali na prawo i lewo, by ominąć pojawiające się przeszkody, ślizgając się przy tym niebezpiecznie na zdradliwie mokrej trawie. Nie słyszeli już za sobą pisków i nieludzkich wrzasków wampirów-nietoperzy, lecz pewnie tylko dlatego, że ich własne oddechy stały się tak głośne, iż skutecznie głuszyły wszystkie inne dźwięki nocy.

U podnóża pagórka po raz niewiadomo który zaryli piętami, by nie wpaść na rząd kamiennych płyt wyłaniających się znienacka wprost przed nimi i wtedy Helena powiedziała:

– Jessie, poczekaj.

– O co chodzi?

– Muszę odpocząć.

– Tak właśnie myślałem – odezwał się Brutus, majacząc w płynnej, gęstej jak syrop mgle, w której tylko jego oczy były wyraźnie widoczne, płonąc w ciemności niczym dwie kałuże fluoryzującej krwi. – Znalazłem tu niedaleko kilka wielkich płyt pamiątkowych. Powinny was zabezpieczyć przed wypatrzeniem z powietrza.

– Jesteś cudowny – westchnęła Helena.

– Wiem – odparł ogar.

Odwrócił się i poprowadził ich na drugą stronę dolinki, do miejsca gdzie wznosiła się grupa siedmiostopowych nagrobków i ponad-naturalnej wielkości rzeźb rzucających, na smoliste ściany nocy – cienie, jeszcze o ton ciemniejsze.

Helena podeszła do największego pomnika pokrytego głęboko kutymi maseńskimi literami i ciężko się o niego oparła. Pochyliła się do przodu i z grymasem bólu zaczęła rozmasowywać sforsowane uda.

– Nie dość że będę miała potężne bicepsy od rozkopywania tamtego pustego grobu stwierdziła – to jeszcze od tego pieprzonego biegania w kółko, porobią mi się muskuły i żylaki na nogach.

– I tak cię będziemy kochać – zapewnił Jessie.

– Lubię kobiety z krzepą – dodał Brutus.

Wysoko w górze, poza zasięgiem wzroku, ciszę nocy rozdarło zwierzęce zawodzenie. Spadło ono na pokryty całunem mgły cmentarz jak sygnał precyzyjnie obrobionego, maleńkiego srebrnego rogu.

– Przelecieli prosto nad nami – mruknął Brutus.

– Tym razem się udało – szepnął Jessie. – Ale nie na długo.

Helena wyprostowała się i odeszła kilka kroków od granitowej rzeźby, przytrzymując każdą ręką jeden ze swoich pośladków jakby wypróbowywała nowy sposób chodzenia i nie była pewna, czy pozostaną na swoim miejscu.

– Czuję się już trochę lepiej – oznajmiła.

– No to ruszajmy, zanim…

Z ciemności obok dobiegł upiorny jęk, przedśmiertelne rzężenie, od którego włosy stanęły mi dęba. Ten dudniący, zgrzytliwy charkot nie mógł się dobywać z gardła człowieka, lecz jakiejś innej istoty, z pewnością wielkiego dorosłego mężczyzny albo większej.

– Co to było? – wyszeptała Helena.

– Nie wiem – odrzekł Jessie, choć miał niejasne wrażenie, że już gdzieś coś podobnego słyszał.

Rzężenie rozległo się ponownie.

Tym razem towarzyszył mu odgłos podobny do szurania, jakby coś bardzo dużego i ledwo odrywającego nogi od ziemi posuwało się do przodu, rozgarniając nimi na boki opadłe, zeschnięte liście palm.

– Zabierajmy się stąd w diabły – wymamrotała Helena, kuląc się w sobie i wstrząsając w reakcji, na następny jęk niewidzialnej bestii.

Jessie nie skulił się w sobie, ale zadrżał, ponieważ wydawało mu się że gdzieś na samym dnie tego żałośnie nieludzkiego głosu usłyszał dojmujące, opanowane i beznadziejne cierpienie, rozpacz tak bezgraniczną, że choć była zupełnie nieludzka, poruszała w nim coś do głębi.

– Tędy – zawołał Brutus.

Odwrócił się, machnął swym ogromnie długim ogonem i skoczył płynnie w kierunku drugiego usianego grobami pagórka, znikając w atramentowej, otulonej mgłą nocy, rozpływając się w niej bez jednego dźwięku, zostawiając Jessiego i Helenę samych.

Zdążyli zrobić ledwie dwa szybkie kroki w tym samym kierunku, kiedy coś olbrzymiego wyrosło tuż przed nimi, po lewej stronie Heleny – jaśniejszy cień na czarnej jak sadza kurtynie nocy. Cień wysunął się spomiędzy dwóch wysokich maseńskich pomników nagrobnych, jęcząc coraz głośniej, na jakąś nową, przebiegle niegodziwą nutę i nagle Helena ujrzała, że wyciągają się ku niej dwie monstrualne, zniekształcone, pokryte rogowatymi naroślami ręce.

Wstrzymała w przerażeniu oddech i wtuliła się rozpaczliwie w Jessiego, zupełnie tak samo jak on w nią.

Monstrum ruszyło do przodu niby falująca ameboidalna masa, wysunęło się w całości na otwartą przestrzeń i zawisło nad nimi jak wieża. W tym momencie ciężkie, burzowe chmury – rozstąpiły się odrobinę i przepuściły promień księżycowego światła, który oświetlił miejsce gdzie się znajdowali na kilka sekund nim zalały je z powrotem ciemności równie nieprzeniknione jak przedtem.

Zjawa wzdrygnęła się przed błyskiem światła, po czym wydała z siebie ochrypły dźwięk i natarła na nich jeszcze raz, przypierając oboje do następnego rzędu pamiątkowych głazów.

– Jessie, co to jest? – zatrwożyła się Helena wstrzymując oddech i wysuwając przed siebie ręce z dłońmi na płask jakby chciała odepchnąć potwora od siebie.

– Mabel? – powiedział Jessie pytająco.

– Że co? – spytała z niedowierzaniem Helena.

– Mabel? – powtórzył Jessie, robiąc ostrożnie krok w kierunku tego czegoś, mimo iż Helena wczepiła mu się rozpaczliwie w ramię, próbując w tym przeszkodzić.

Monstrum zatrzymało się, jego cętkowany, brunatno-czarny kadłub zafalował pokrywając się naroślami i wypustkami, które natychmiast ustąpiły miejsca wklęsłościom. same pojawiając się jednocześnie w zupełnie innym miejscu, co nieodmiennie przywodziło na myśl worek żywych węgorzy.

– Czy to ty, Mabel? – dopytywał się Jessie, postępując jeszcze jeden krok do przodu i czując, że część przerażenia go opuściła.

– Używam tego imienia, owszem – odparła Chwieja. – Ale jakoś zupełnie nie mogę pana umiejscowić, sir.

– Zdaje się, że zwariowałam – stwierdziła Helena.

– Skądże znowu – wyjaśnił Jessie: – Mabel jest hostessą w Czterech Światach – wiesz, w tej kawiarni w mieście.

– Hostessą?

– Nocną hostessą. W ciągu dnia musi przebywać w ukryciu.

– Inaczej uległabym unicestwieniu – dodała Mabel.

– Nie widziałaś jej nigdy w Czterech Światach? – zdziwił się Jessie.

– Nie – odparła Helena. – A chodzę tam niemal w każdą sobotę.

– Mabel ma wolne weekendy – przypomniał sobie Jessie.

– Mam wolne weekendy ze względu na dzieci – potwierdziła Mabel.

– Dzieci? – spytała Helena.

– Ona je straszy – wyjaśnił Jessie.

– Swoje własne dzieci?

– Och, nie, nie – zaprzeczyła Mabel, – Dzieci w ogóle, każde dzieci, na jakie tylko podpiszą ze mną kontrakt.

– Mabel jest maseńskim zaświatowcem -ciągnął Jessie podczas gdy chwieja gulgotała, przelewała się i nieustannie zmieniała kształty. – Zgodnie ze swym mitem straszy niegrzeczne dzieci.

– Ach tak – odetchnęła Helena – rozumiem. To znaczy, nie rozumiem. Przecież my nie jesteśmy dziećmi, więc…

Mabel westchnęła głośno i osadziła na ziemi swój wielki kadłub. Jej nogi przestały po prostu istnieć oblane ze wszystkich stron galaretowatym brzuchem, co nadało całemu ciału kształt bardzo zbliżony do kropli dość gęstego kleju.

– Wiem, że nie jesteście dziećmi – powiedziała. I słowo daję, że ja też nie bardzo się tu dzisiaj ubawiłam.

– Co tu się dzieje? – odezwał się nagle Brutus, wyłaniając się z mgły z prawej strony, z oczyma rozjarzonymi wściekłą purpurą. Spojrzał na Mabel i powiedział: – Jak się masz, Mabel?

– Nie najlepiej – odparła chwieja.

– Dlaczego nie straszysz dzieci?

– Właśnie ją o to pytaliśmy – wtrąciła się Helena.

– Dziś w nocy przydzielili mi cmentarz. – zaczęła wyjaśniać Mabel. Wypuściła z kadłuba wielką bańkowatą głowę, po czym wessała ją szybko do wnętrza, zaczynając jednocześnie przekształcać inne partie swego ciała. – Przyszli i powiedzieli, że dziś moje usługi potrzebne będą tutaj i że mam postraszyć dwójkę dorosłych.

– Jacy oni?

– Kilku takich bardzo wysoko postawionych w hierarchii maseńskich zaświatowców rzekła Mabel. – Takich, co to znają zaklęcia, które mogłyby mnie unicestwić, nie grozili mi wprost, ale wyraźnie dali do zrozumienia, że jeżeli nie będę z nimi współpracować, to źle skończę.

– To zwykłe świństwo – zauważył Brutus.

Mabel zatrzęsła się z oburzenia: zadygotała z oburzenia i zafalowała z oburzenia.

– Prawda? – mruknęła, – Dokładnie tak właśnie sobie pomyślałam: zwykłe cholerne świństwo. – Przelała się nieco na bok. jakby po to, by spojrzeć bezpośrednio na Jessiego, choć nie miała żadnych oczu, którymi mogłaby patrzeć i pewnie wyczuwała go doskonale każdą stroną swego ciała.

– Już wiem, sir – powiedziała, – Pan był w Czterech Światach nie dalej niż dwie noce temu i jadł obiad z demonem… chyba Kanastorousem, prawda? Dostałam od pana niezwykle hojny napiwek.

Dwadzieścia stóp ponad nimi przemknął niewidzialny w nieprzeniknionych ciemnościach wampir-nietoperz, którego przelot zdradził, jedynie szereg rozgorączkowanych, niezwykle przenikliwych pisków, pozwalających mu komunikować się z resztą jego piekielnych towarzyszy zaprzątniętych poszukiwaniami w innych częściach cmentarza, nie wypatrzył ich tym razem skrytych pod podwójnym rzędem nachylonych ku sobie maseńskich nagrobków.

Nie było jednak wątpliwości, że następnym razem przeleci niżej, by przeszukać już najgłębsze z ciemności, z którymi nawet jego wampirze oczy miały pewne kłopoty; i wtedy zostaną schwytani.

– Słuchaj – zwrócił się Jessie do chwiei – nie ma chwili do stracenia. Lada moment Sławek i jego kompani nas dopadną, za pięć minut zostaniemy okrążeni przez bandę krwiopijców, czarowników i wszystkiego, co tam jeszcze mają dla nas tej nocy w zanadrzu. Może mogłabyś nam jakoś pomóc.

– Ale jak, proszę pana? – zastanawiała się chwieja. – Pomogę panu, o ile tylko sama nie narażę się przez to na jakieś niebezpieczeństwo. To łamanie prawa, które odbywa się tutaj tej nocy wcale mi się nie podoba. I nie chciałabym opuścić w potrzebie tak hojnego klienta; nie stać mnie na to, jeżeli chcę choć raz w tygodniu zapłacić za przywilej straszenia niegrzecznych dzieciaków. Z drugiej jednak strony, bardzo bym nie chciała, żeby się wydało, że panu pomagałam. Nie chcę, żeby mnie unicestwiono.

– To absolutnie zrozumiałe – stwierdził Jessie. – wcale nie chcę, żebyś się z nami bezpośrednio wiązała. Dostarcz nam po prostu pewnej informacji, a potem możesz sobie odejść i udawać, że nas w ogóle nie spotkałaś.

Mabel zaczęła rozważać tę propozycję, a galaretowata masa jej ciała kłębiła się równie ciężko jak nurtujące chwieję myśli, gulgocąc przy tym delikatnie zaraźliwym, synkopowanym rytmem.

– Co chciałby pan wiedzieć? – spytała w końcu.

– Co to za tajemnica kryje się za sprawą tego Galiotora Tesseraxa? Co aż tak niezwykłego wydarzyło się ostatnio, że zmusiło uczciwych skądinąd zaświatowców do łamania prawa?

– Nie mam najmniejszego pojęcia – odparła Mabel z ciężkim westchnieniem.

– Ale słyszałaś o tym Tesseraxie?

– Och tak! – ożywiła się bryła amorficznej ektoplazmy. – Zaświaty aż się trzęsą od plotek. Ale właśnie tylko od plotek; tak naprawdę nikt nie wie nic konkretnego. Jeśli chce pan poznać prawdę, będzie pan musiał zapytać o to znacznie wyżej postawionych w maseńskiej hierarchii zaświatowców. Wymusili na mnie udział w tej sprawie, nie mówiąc o co chodzi.

– W porządku – rzekł Jessie – Prawdę mówiąc, wcale nie spodziewałem się, że będziesz to wiedziała, ale zadawanie pytań weszło mi już w nałóg. Przejdźmy do spraw bardziej praktycznych. Czy wiesz jak strzeżona jest tylna brama?

– Postawili tam czarownika- wyznała chwieja. – Tak samo jak przed wejściem głównym.

– W takim razie odpada – stwierdził Brutus.

– Słuchajcie – zaproponowała Helena, – A może wysłalibyście samego Brutusa, żeby przeniknął gdzieś przez mur i sprowadził pomoc. Gdyby…

– To nie wszystko – przerwała jej chwieja.

– Tak? – spytał Jessie. Zdawał sobie sprawę, że Mabel ma zamiar ostudzić zapał Heleny, a jednocześnie nie miał wątpliwości, że propozycja Heleny, jest już jedynym sensownym wyjściem jakie im pozostało.

– Musieli się spodziewać, że wcześniej czy później pojawicie się na cmentarzu, ponieważ zawczasu wystawili straże. Kiedy wchodziliście tutaj, udało wam się jakoś między nimi prześliznąć, ale namierzyli was jeszcze zanim skończyliście rozkopywać tamten grób. Zawezwali ciężką artylerię, w tym także polewaczkę, która objeżdża wkoło mur cmentarza i spryskuje go od zewnątrz wodą święconą. Żaden ziemski zaświatowiec nie przeniknie przez tę ścianę, dopóki oni na to nie zezwolą.

– No to wpadliśmy – warknął ponuro Brutus.

– Nie mogli przecież pomyśleć o wszystkim! – zawołał Jessie. – Musieli coś przeoczyć.

– Zaczął chodzić w tę i z powrotem, zaciskając ręce w kieszeniach w pięści i kopiąc ze złości kępki trawy porastającej zaokrąglone kopczyki mogił.

– Obawiam się, że pomyśleli o wszystkim – westchnęła chwieja. W ciągu ostatniej minuty znów stała się niezwykle wysoka, formując pod sobą nogi i wypuszczając z brunatnoczarnej masy swego ciała coś na kształt kończyn górnych. – I chyba lepiej już sobie pójdę, zanim mnie tutaj znajdą i zorientują się, że przeszłam na stronę wroga.

– Dzięki za pomoc, Mabel – wymamrotała Helena.

– Drobiazg i tak w niczym wam nie pomogłam.

Ruszyła przed siebie chwiejnie, zgarbiona, z masywną „głową” wtuloną w monstrualne „ramiona”, z długimi „rękami” zwisającymi tak nisko, że bezkształtnymi dłońmi zamiatała niemal ziemię i już w następnej chwili rozpłynęła się w ciemnościach między grobami.

– I co teraz? – zastanawiała się Helena.

– Jeżeli będziemy próbowali wydostać się z cmentarza – odparł Jessie – natychmiast nas zlokalizują i wykończą. Unicestwią duszę biednego Brutusa, a nam…

– … zafundują zupełnie legalne ukąszenie w szyję – dokończyła za niego Helena, dotykając ręką pulsującej żyły szyjnej.

– Właśnie – potwierdził Jessie. – Z drugiej strony, jeżeli będziemy siedzieć tutaj, to także nas zlokalizują i wykończą, tyle tylko, że zajmie im to kilka minut więcej. – Zawiesił głos dla podkreślenia wagi swych sądów i w tym samym momencie chmury rozsunęły się nieco, pozwalając wąskiej wiązce księżycowej poświaty zalać oba pogrążone w ciemnościach cmentarne wzgórza. Cała trójka przysunęła się odruchowo do wielkiego maseńskiego grobowca, by uniknąć wypatrzenia przez powietrznych zwiadowców. – Musimy zostać gdzieś tutaj, gdzieś na terenie cmentarza – dokończył Jessie – a jednocześnie zmusić ich, by uwierzyli, że mimo wszystkich ich wysiłków udało nam się jakoś wydostać.

– Ale jak to zrobić? – spytała Helena wieczna pragmatyczka.

– Jeżeli, ukryjemy się gdzieś, gdzie do głowy im nie przyjdzie nas szukać, dojdą pewnie do wniosku, że cały ich wysiłek poszedł na marne. Za godzinę będą przekonani, że jakoś się wydostaliśmy i spróbują wykorzystać ostatnie godziny nocy, by nas znaleźć – ale na zewnątrz cmentarza. Kiedy przeniosą się z poszukiwaniami gdzieś indziej, wymkniemy się stąd cichaczem.

– Teoretycznie – stwierdziła Helena – brzmi to świetnie.

– W praktyce – dodał Brutus – to kupa bzdur.

– Właśnie – westchnęła Helena.

– Wasz entuzjazm rozczulił mnie do łez – mruknął Jessie.

– Gdzie na tym całym cmentarzu jest takie miejsce, w którym Sławkowi nie przyszłoby do głowy nas szukać? – zastanawiała się Helena.

– No…

– Jedyne za czym tutaj się można schować, to nagrobki – ciągnęła dziewczyna. – Moglibyśmy może…

– I nie ma mowy, żebyśmy się mogli schować za nimi przez całą noc – dodała.

Zanim zdążyła jeszcze coś dopowiedzieć, Jessie zawołał w nagłym olśnieniu, wskazując na szczyt drugiego wzgórza:

– Możemy się ukryć tam!

Na wierzchołku czarnego jak smoła wzniesienia, na otwartej przestrzeni, na której nie było żadnych grobów, w kłębowisku gęstej mgły spływającej w dół jak miazmaty z kotła czarownicy, majaczyło białe mauzoleum. W zawirowaniach oparów przesłaniających i ukazujących wciąż inne fragmenty jego konturów wyglądało zupełnie nieziemsko, eterycznie, jak zjawa rodem z nocnego koszmaru, którą jedno mrugnięcie powiek mogłoby rozwiać na zawsze

– Ale to właśnie stamtąd wyleciał Sławek i jego kumple, Jessie – zaprotestowała Helena. – To ich dom, ich grób.

– Owszem, niektórzy z nich przebywają tam za dnia.

Oba okna mauzoleum były czarne i puste, jak dwoje niewidzących oczu wpatrujących się w nich ze szczytu wzgórza. Po obu jego stronach pełniły straż wysokie palmy, których długie liście smętnie zwieszały się ku ziemi. Całość przywodziła na myśl ostatni posterunek cywilizacji gdzieś na samym końcu wszechświata. Surowe nie ozdobione niczym ściany, sprawiały ogromnie posępne wrażenie, tak masywne, a jednocześnie tak zwiewnie lśniące w blaknącej poświacie księżyca jakby wyrzeźbiono je z jednej bryły lodu.

– Czy Sławek i ta cała reszta nie wróci tutaj i nie wpadnie prosto na nas? – upewniała się Helena.

– Z całą pewnością nikt z nich nie wróci tutaj przed świtem.

– Nie wiem skąd masz tę pewność.

– Nie spoczną dopóki nie będą absolutnie przekonani, że nie stanowimy zagrożenia dla sprawy Galiotora Tesseraxa – bez względu na to o co w tej cholernej sprawie chodzi. A to oznacza, że spróbują wykorzystać każdą minutę ciemności, żeby nas odnaleźć. Zjawią się tutaj dopiero w ostatniej chwili, tuż przed świtem, a nas już wtedy tu nie będzie. Posiedzimy tu tylko do momentu, kiedy zabiorą się za poszukiwania poza terenem cmentarza i wtedy natychmiast się stąd ulotnimy.

Helena nadal trzymała rękę na swej tętnicy szyjnej.

– Nic się nie martw. – uspakajał, ją Jessie.

– Dobrze ci mówić. Nie mogę się opanować. Ja…

Ze szczytu pierwszego wzgórza tuż za ich plecami rozległo się żałobne wycie wilka. Posępne zawodzenie popłynęło na falach kłębiącej się mgły, rozniosło szeroko po całym cmentarzu i powróciło zwielokrotnione echem.

– Wilkołak – stwierdził Brutus.

– Może jeden z wielu.

– Nie znoszę wilkołaków – skarżyła się Helena. – Nie ma w nich nawet krzty twojego uroku, Brutusie. A poza tym tak się strasznie ślinią.

– Jeżeli sprowadzili posiłki – odezwał się Jessie – to musimy ruszać – bez chwili zwłoki.

Zastanowił się czy sprowadzono także mitycznych Włochów i Czarnuchów i wstrząsnął się na samą myśl o spotkaniu któregoś z nich – ociekającego sosem pomidorowym i sokiem z arbuza – tutaj w absolutnych ciemnościach, między rzędami mogił…

Wilkołak zaniósł się wyciem po raz drugi.

Odpowiedział mu chór bliźniaczo brzmiących zawodzeń.

– Chodźmy – szepnął Jessie.

Brutus rzucił się ogromnym susem ku wierzchołkowi wzniesienia.

– Już idę – zgodziła się Helena, obdarzając mauzoleum ostatnim badawczym spojrzeniem, nim księżyc jeszcze raz skrył się za czarnymi, burzowymi chmurami.

13

Ciężkie odrzwia mauzoleum – prasowane i pomalowane na zupełnie przyzwoitą imitację starego dębu – były zamknięte, ale tylko na klamkę. Kiedy Jessie nacisnął kutą w żelazie rączkę, rozległ się szczęk skobla i drzwi uchyliły się na kilka cali z nieprzyjemnym zgrzytem. Ledwie mieściły się w futrynie i przy otwieraniu szorowały hałaśliwie po betonowej posadzce. Ten szorstki dźwięk przetoczył się obok całej trójki uciekinierów, pogrążył we mgle i rozniósł po niej szeroko, może nawet aż do nastawionych pilnie uszu, czającego się gdzieś w pobliżu, wilkołaka.

– Idź przodem – szepnął Jessie.

Brutus wszedł ostrożnie przez wysoki próg do pogrążonego w absolutnych ciemnościach wnętrza; jego, obdarzone niezwykle długimi i ostrymi pazurami, łapy czyniły na chłodnej posadzce mauzoleum zaskakująco mało hałasu.

Jessie i Helena, ciągle jeszcze trzymając się za ręce, ruszyli tuż za nim, nie widząc dosłownie nic, wymacując drogę przed sobą nogami, jak dwoje ślepców.

– Widzisz. coś? – spytał Jessie zwiadowcę.

– Więcej niż ty, wygląda na opuszczone.

Na zewnątrz, księżyc znów przedarł się przez zasłonę chmur, zalewając cały szczyt wzgórza wokół mauzoleum upiorną poświatą.

Wiedzione wspólnym impulsem wilkołaki uniosły łeb i zawyły do pędzącego, nisko nad nimi zawieszonego nieba.

– Lepiej zamknij drzwi – szepnęła Helena.

Detektyw odwrócił się i popchnął masywną płytę aż skobel znów zaskoczył na swoje miejsce. Głosy wilkołaków stały się natychmiast znacznie bardziej odległe, znacznie mniej przerażające.

– Strasznie tu śmierdzi – grymasiła Helena.

– No cóż, w końcu to rzeczywiście jest dom pewnie ze dwudziestu żywych trupów stwierdził Jessie. – Lekki odorek, zapaszek zepsucia, jest tu zupełnie naturalny.

– Dziewczyna taka jak ja nie powinna pracować u kogoś, kto prowadzi ją w takie miejsca.

– Jeżeli chcesz złożyć wymówienie…

– Na miłość boską, przecież mam wszystko, co trzeba i więcej! Jestem wystrzałową dziewczyną! Myślałam, że to się liczy, nawet w dzisiejszych czasach. Tymczasem tylko spójrz! Stoję jak kretynka w tym śmierdzącym grobowcu, o krok od nielegalnego pokąsania przez wampiry, kryjąc się jak szczur w norze…

– … I bawiąc się jak nigdy w życiu – wszedł jej w słowo Jessie. – Sama doskonale wiesz, że w tej robocie trzyma cię nie tylko niesłychanie wysoka pensja i moje fenomenalne techniki seksualne, stanowiące pozapłacowy dodatek do twego uposażenia, pracujesz u nas, bo jeden dzień pracy w Agencji Detektywistycznej „Zwiadowca Piekieł” niesie ze sobą więcej emocji niż trzydzieści lat pracy gdzie indziej. Ty łakniesz emocji, Heleno, jak kania dżdżu.

– W tej chwili łaknę tylko chwili ciszy i spokoju.

– A gdzie masz większe szanse je znaleźć jak nie w opuszczonym grobowcu? – odparował detektyw.

Oczy zaczęły im się stopniowo przyzwyczajać do otaczających ciemności. Blask księżyca wpadający przez dwa niewielkie okna ujawnił kontury ciężkich sarkofagów ustawionych wokół całego pomieszczenia na betonowych postumentach.

Jednocześnie z tym jak przyzwyczajały się do ciemności oczy Jessiego i Heleny, coraz lepiej widziały także oczy psa, więc jego wzrok cały czas zachowywał swą wyższość. Brutus ruszył do przodu, pomiędzy trumny, lecz uszedłszy zaledwie kilka kroków, stanął jak wryty i powiedział:

– A jednak nie jesteśmy tu sami.

Na te słowa zabłysły w mauzoleum światła: przyćmione, żółte, rzucające plątaninę cieni, wytłumione przez brudny sufit, zasłony pajęczyn i druciane klatki, niezbyt jasne, a jednak wystarczająco jasne, by zmusić Jessiego do zmrużenia oczu i ochronienia ich uniesioną ręką.

– Kto… kto to jest? – wyszeptała Helena, cofając się ku zamkniętym drzwiom mauzoleum i także mrużąc swe piękne oczy.

– Mały, przysadzisty, blady facet z zapadniętymi oczami w fatalnie wygniecionym ubraniu – oznajmił Brutus.

– A co, na miłość boską, robi tutaj mały, przysadzisty, blady facet z zapadniętymi oczami i w fatalnie wygniecionym ubraniu? – spytała, przysłaniając oczy od światła i wytężając wzrok – Chyba nie jest wampirem, prawda? Z tego opisu zupełnie nie wygląda na wampira.

– Nie jest – stwierdził Brutus. – Ten facet ma na to za mało klasy.

Jessie pogrzebał w kieszeni i wyciągnął z niej tani, kolorowy, połyskujący krucyfiks.

– Nie wygląda na krwiopijcę – zauważył – ale ostrożności nigdy nie za wiele.

– Nie jestem wampirem – powiedział przysadzisty facet. – Nazywam się Whitlock. William Whitlock.

– Co pan tutaj robi? – zdziwił się Jessie.

– Mieszkam.

– Ze Sławkiem i jego bandą?

– Owszem – przyznał William Whitlock.

– Dlaczego?

Bladolicy uśmiechnął się, oparł na brzegu otwartej trumny – lakierowany mahoń z mosiężnymi okuciami – która go od nich oddzielała i popatrzył na nich przebiegle. W jego oczach było coś dziwnego: albo iskierka obłędu, albo plamka kurzu.

– Jestem ghulem – rzekł wciąż się uśmiechając. – Uwielbiam mieszkać na cmentarzach, zwłaszcza z tak spokojnymi sąsiadami. Te nowatorskie prawa, które weszły w życie po lądowaniu na Ziemi masenów, nie zezwalają mi na ekshumowanie świeżo pochowanych zwłok i na konsumowanie ich, tak jak to robiłem niegdyś, ale wolno mi mieszkać wśród cudownego rozkładu i niewiarygodnie wspaniałego gnicia, co dostarcza niezwykle skutecznej namiastki, pozwalając mi pogodzić się z niemożliwością zaspokajania swej żądzy.

– O Boże, – jęknęła Helena.

– Może pan sobie schować ten swój tandetny krucyfiks – ciągnął William Whitlock, kierując, jedno ze swoich nabiegłych żółcią oczu na trzymany przez Jessiego przedmiot. Musi pan przecież wiedzieć, że ghulowi nie może on zaszkodzić w najmniejszym nawet stopniu. A poza tym, jest to naprawdę zupełnie pozbawiony gustu, groteskowy rupieć, którego jaskrawe kolory zupełnie nie pasują do nastroju tego wnętrza.

Jessie opuścił niechętnie swą plastykową broń i wepchnął ją do kieszeni marynarki.

William Whitlock oblizał swe lubieżne wargi i uśmiechając się sardonicznie, pochylił się jeszcze bardziej nad otwartą trumną. Wpatrywał się w całą trójkę bez mrugnięcia powieką, zaśniedziały i odpychający, z kilkudniową szczeciną na brodzie z twarzą przypominającą do złudzenia kulkę zgniecionego papieru.

– Obrabowaliście dzisiaj grób, nieprawdaż?

Jessie odchrząknął niepewnie i powiedział:

– Właściwie nie. Nie było z czego obrabować; grób był pusty.

– Mimo wszystko musieliście przecież odkopać trumnę i unieść jej wieko, prawda?

– Owszem, ale…

– Och, opowiedzcie mi jak to było! – zawołał ghul głosem natarczywie przymilnym, pozbawionym wszelkiej godności, a jednak rozkazującym. Oczy zalśniły mu jeszcze bardziej obłąkańczo niż przedtem, – Cóż to musiało być za cudowne, podniecające przeżycie! Tak, po prostu cudowne! Cóż za pech, że nie mogę być po waszej stronie.

– Prawdę mówiąc, to było raczej okropne – stwierdził Jessie.

– Niech pan opowie, niech pan opowie! – błagał William Whitlock pochylając się nad otwartym sarkofagiem tak głęboko, że tylko włos dzielił go od wpadnięcia do środka.

– Jest pan nadpsutym, małym bladolicym świntuchem – rzekła Helena, głosem ociekającym pogardą – Jest pan absolutnie obrzydliwy. A pański garnitur od wieków nie widział żelazka.

Willie Whitlock reagował na każdy z tych epitetów ruchem całego ciała, jakby były one ciosami spadającymi na jego głowę. Twarz oblekła mu się w wyraz ponurej powagi.

– No, no, moja damo – mitygował ją. – Jestem tylko tym, czym te cholerne podania każą mi być. Mity powiadają, że ghul m u s i być nadpsuty, i bladolicy. I musi mieć zapadnięte oczy, skoro już o tym mowa. Jestem pewien, że zauważyli państwo błysk obłędu w moim oku. Czasami przeszkadza mi nawet w widzeniu. Ja wcale nie prosiłem się o ten cholerny błysk, ale go mam! A kiedy mieszka się wśród cudownego rozkładu i niewiarygodnie wspaniałego gnicia, to nie da rady zachować czystości. – Popatrzył na swoje pogniecione ubranie. – Odnosi się to także do tego garnituru. Noszę go do pralni, do jednej z tych ultradźwiękowych maszyn, które wykonują swoją robotę w dwie minuty, ale natychmiast po założeniu wszystkie te zagniecenia pojawiają się z powrotem. – Popatrzył ponownie na Helenę z miną jeszcze bardziej odrażającą niż przedtem i dorzucił:

– Jeśli się pani zdaje, że to łatwe życie, to powinna go pani sama spróbować. – Po czym zwracając się do Jessiego powiedział: – Ta kobieta to prawdziwa zdzira. Nigdy w życiu nie odkopałbym jej grobu, nie mówiąc o zjedzeniu jej zwłok, nawet gdyby prawo na to zezwalało; jak nic dostałbym po niej zgagi.

– Degenerat! – rzuciła zajadle Helena, robiąc szybko kilka kroków od drzwi mauzoleum i wyciągając przed siebie swoje śliczne piąstki, jakby szykowała się do przemierzenia tego, zastawionego trumnami, pokrytego warstwą kurzu, pomieszczenia i spuszczenia Williemu Whitlockowi manta, które popamiętałby całe życie – czy jak tam nazwać stan w jakim się znajdował.

– O, tego już za wiele! – zawołał dyszkantem ghul. – Więc degenerat? Miałem zamiar pójść wam tutaj na rękę. Miałem zamiar dać wam kilka minut wytchnienia i pozwolić, byście pozostali na wolności jak długo opowiadalibyście mi o rozkopywaniu tamtego grobu. Ale tą ostatnią zniewagą sami wszystko zaprzepaściliście! – Sięgnął do stojącej przed nim otwartej trumny i podniósł słuchawkę aparatu sieci komunikacyjnej zaświatów. Nim ktokolwiek zdążył się zorientować, co się dzieje, ghul nakręcił jeden pojedynczy numer i powiedział do słuchawki: – Są tutaj, w mauzoleum. Odwołajcie poszukiwania.

– Powstrzymajcie go! – krzyknął Jessie.

Brytan rzucił się przed siebie ogromnym susem, przesadził pokrywę czarnej trumny, odbił się jeszcze raz od jej drugiej krawędzi i wylądował na ghulu, posyłając małego upiora do wnętrza następnej trumny, która zwaliła się z postumentu z potwornym hukiem dudniącym w mauzoleum, jak grzmot pioruna w beczce. Słuchawka zaświatowego telefonu wypadła z ręki ghula, ale na naprawienie szkody było już za późno. Obława wiedziała już gdzie są.

Na zewnątrz rozległo się obłąkańcze wycie wilkołaków.

Wyobraźnia podsunęła Jessiemu także wściekły łopot nietoperzych skrzydeł młócących w zapamiętaniu wilgotne nocne powietrze.

– Drzwi! – zawołał.

Helena natychmiast domyśliła się o co mu chodzi, obróciła się na pięcie, dopadła drzwi i jednym ruchem zamknęła je na ciężką metalową zasuwę. Następnie chwyciła obiema rękami za klamkę i zaczęła ją szarpać z całych sił, by się upewnić, aby na pewno zasuwa trzyma. Trzymała. Choć prawdę mówiąc nie miało to chyba większego znaczenia, bo hrabia Sławek i inni mieszkańcy mauzoleum mieli pewnie klucze…

Jessie podbiegł do trumny, z której dyndała słuchawka zaświatowego telefonu. Na poplamionej, zawilgoconej, różowej satynie obicia stał w niej także normalny telefon sieci miejskiej. Wydało się to dość dziwne, doszedł jednak do wniosku, że ghul mieszkający w mauzoleum z kilkunastoma wampirami odczuwał pewnie od czasu do czasu potrzebę kontaktu ze światem zewnętrznym…

– Na nic wam się to nie zda! Już po was! – zapiszczał przeraźliwie Willie Whitlock, przyciśnięty plecami do podłogi przez piekielnego brytana, który stał mu na klatce piersiowej i na biodrach. Brutus warknął nieprzyjemnie na ten wybuch ghula i przejechał mu kłami po szyi nie zupełnie dla zabawy.

– Co robimy? – denerwowała się Helena, podbiegając do Jessiego pochylonego nad trumną pełną telefonów.

– Wzywamy policję – oznajmił Jessie, nakręcając numer.

– A jeżeli policja także macza w tym palce? – podsunęła Helena.

– Nie wydaje mi się. Realni mieszkańcy miasta także, co prawda nie chcą żebyśmy wykryli co kryje się za zaginięciem tego Tesseraxa, ale chyba nie posuną się aż do morderstwa. Jak do tej pory spotkaliśmy się z przemocą jedynie ze strony zaświatowców.

Coś uderzyło gwałtownie w drzwi mauzoleum.

– Już są! – zawołała Helena.

– Pogotowie policyjne miasta Los Angeles – odezwał się w słuchawce spokojnie, rzeczowy głos. – Sierżant Bode przy aparacie.

– Nazywam się Jessie Blake, jestem prywatnym detektywem koncesjonowanym w Los Angeles. Moja sekretarka i ja jesteśmy zamknięci w mauzoleum na maseńskim cmentarzu. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy.

– Zatrzasnęli się państwo w środku? – spytał sierżant z osłupieniem w glosie.

– Nie, nie. Na zewnątrz znajduje się kilkanaście wampirów, próbujących dostać się do nas i wykonać nielegalne ukąszenie.

– Nie mieliśmy przypadku nielegalnego ukąszenia od ponad dwóch lat – stwierdził niepewnie sierżant. – I nigdy nie słyszałem, żeby tyle wampirów na raz…

– Ja też nie – przerwał mu Jessie. – Ale oni są tam naprawdę.

Sierżant Bode zawahał się, po czym spytał:

– Z jakiego numeru pan dzwoni? Jessie wiedział, że dyskutowanie na nic się nie zda, więc odczytał numer umieszczony na aparacie.

Coś uderzyło ciężko w zamknięte drzwi, a spoza ścian mauzoleum dobiegły setki przenikliwych wrzasków.

– Kilkanaście wampirów? – dopytywał się sierżant Bode.

– Albo więcej.

– Czy któreś z państwa jest ranne? Czy mam wezwać karetkę pogotowia – albo może księdza?

– Jeszcze nie – odparł spokojnie Jessie. – Ale jeżeli się pan nie pośpieszy, będzie za późno na jedno i na drugie! – Dorzucił, po czym odłożył słuchawkę.

Spoza imitacji dębowych drzwi dobiegł nieludzki wrzask:

– Jessie Black, Jessie Black!,…

– Jessie, okno – zawołała Helena, pokazując palcem.

Za szybą zamajaczył jakiś cień próbującego zajrzeć do środka zaświatowca.

– Jessie Black… Jessie Black… Jessie Black… – zajęczał znów nieludzki głos tak gęsty od przepełniającego go zła, że sprawiał wrażenie słyszalnego syropu.

– Nie nazywam się Black – wrzasnął Jessie, robiąc z dłoni trąbkę wokół ust, by mieć pewność, że jego głos przedostanie się przez grube drzwi. – Nazywam się Jessie B 1 a k e, barany!

Za drzwiami podniosła się wrzawa kilkunastu spierających się skonsternowanych głosów, lecz już po chwili zapadła względna cisza. I wtedy znów rozległ się natrętny jęk, głuchy i tak odległy, jakby dochodził echem zza nieskończenie szerokiego morza: „Jessie Blake,… Jessie Blake…”

– Czego chcecie? – spytał detektyw.

– Nie możesz nam uciec… Więc może otworzyłbyś drzwi, wpuścił do środka i ułatwił wszystkim sprawę…?

– Nigdy!

– Nie bądź niemądry – jęknął straszliwie, nieludzki głos. – Co masz zamiar zyskać tym swoim uporem w obliczu tak przytłaczającej przewagi przeciwnika? Bądźże rozsądny.

– Jesteście bandą pozbawionych skrupułów zbirów – oznajmił Jessie.

– Jeżeli nas zmusisz do włamania się do środka siłą, możesz być pewien, że potraktujemy cię dwa razy gorzej niż na razie mamy zamiar.

A tej damie nie okażemy już w ogóle żadnej łaski.

Jessie doznał wrażenia, że gra w filmie, w takim gdzie zbuntowani więźniowie zamykają się w celi z wziętym na zakładnika strażnikiem, a gubernator więzienia stoi na zewnątrz i błaga ich, by wyszli bez broni i poddali się.

– No dobra, niech będzie po twojemu – wyjęczał w końcu nieludzki głos. Do jakiegokolwiek stworzenia należał – do wampira, wilkołaka czy czegoś jeszcze znacznie bardziej dziwnego – pełen był nieskrywanej urazy, jakby dąsał się za spotykającą go odmowę. – Będziemy musieli wejść do środka w sposób nieco sprzeczny z utartym zwyczajem, panie Black.

– B 1 a k e! – ryknął Jessie.

Zanim głos zdążył się poprawić, wszystkie okna mauzoleum wyleciały z ogłuszającym trzaskiem. Tysiące kawałków brudnego szkła spadło ulewą na rzędy otwartych trumien i szarą, betonową posadzkę. Jessiemu i Helenie nic się jednak nie stało, bo okna znajdowały się za daleko od nich.

Kiedy spadł ostatni kawałek szkła, zapadła… grobowa cisza. Na króciutką chwilę. Bo już w następnym momencie zakłóciło ją upiorne mlaskanie błoniastych skrzydeł nietoperzy wpadających przez wybite okna do zatęchłego pomieszczenia, obijających się o drewniane futryny, i nawzajem o siebie, w gorączkowym zapale, by dopaść swych ofiar.

Jessie sięgnął rozpaczliwie po swój odblaskowy krucyfiks, chwycił go w zdenerwowaniu przez podszewkę swojej marynarki i próbując wyciągnąć go na zewnątrz. rozdarł całą kieszeń, krucyfiks wypadł mu na podłogę. Poczuł się jak Zeke Kanastorous, jakby nie miał kciuków. Pochylił się błyskawicznie i podniósł plastykowy krzyżyk, w samą porę, by stawić czoła hrabiemu Sławkowi, który właśnie przeobraził się z nietoperza w mężczyznę. Hrabia postąpił krok do przodu, wyciągając po nich ręce i szczerząc się w uśmiechu, do przesady demonstrującym wszystkie jego kły.

– Ani kroku dalej! – rozkazał detektyw wyciągając przed siebie ramię uzbrojone w plastykowy oręż.

Krwiopijca dostrzegł krucyfiks i cofnął się przed nim gwałtownie, z głośnym szelestem podbitej satyną peleryny.

Jessie jeszcze raz machnął krzyżem, by to co powiedział na pewno trafiło hrabiemu do przekonania.

Sławek zasyczał przez zęby i wyciągnął przed siebie dłoń białą jak brzuch śniętej ryby, wskazując smukłym palcem na znienawidzony przedmiot, zupełnie jakby liczył na to, że uda mu się tym gestem jakoś go zniszczyć.

Potem przyjrzał się baczniej krzyżykowi i głosem pełnym najgłębszej pogardy powiedział:

– Jakież to ordynarne. Jakie tandetne. Jakże prostackie i w złym guście. Tuląc Helenę do swego boku, Jessie odparł:

– No cóż, w sklepie z dewocjonaliami kosztował zaledwie dwa kredyty, za te pieniądze nie można się spodziewać arcydzieła.

Pozostałe wampiry także przekształciły się już w mężczyzn, ich małe, zwierzęce pyszczki ustąpiły miejsca twarzom ludzkim, nie stając się jednak przez to mniej przerażającymi, mniej występnymi, nie tracąc wyraźnego piętna bezgranicznego zła. Oczy wszystkich wpatrzone były w detektywa i dziewczynę, w żółtym przyćmionym świetle pobłyskiwało wiele par ociekających śliną kłów. Te oczy były bardziej nabiegłe krwią niż oczy byków jeleni w czasie rykowiska.

Przez wybite okno wskoczył do środka jeden z wilkołaków ociekając pianą płynącą z otwartego pyska. Podniósł się na tylne nogi i przeorał powietrze, podobnymi do ludzkich, rękami, których pazury musiały mierzyć co najmniej sześć cali.

– Nie oprzecie nam się długo – oświadczył hrabia Sławek.

– To się jeszcze okaże – odparł Jessie ściskając krucyfiks tak mocno, że zaczął się obawiać, czy go przypadkiem nie rozgniecie w dłoni. Po prostu nie mógł jednak rozluźnić chwytu, miał nadzieję, że wykonano go z hartowanego plastyku, – Ten mały przyrząd, który trzymam w ręku, nie dopuści do nas ani was, ani wilkołaków.

– Ale nie powstrzyma czarownika – zauważył Sławek. – Będzie tu lada chwila, żeby rzucić na was zaklęcie, Po zahipnotyzowaniu, każe panu wypuścić z ręki krzyżyk. A wtedy wkroczymy my.

Słowom Sławka towarzyszyły podniecone szepty pozostałych krwiopijców. Wielu z tych, którzy nie odrywali wzroku od Heleny oblizywało się ze smakiem.

Ledwie hrabia skończył, przez najbliższe wybite okno wlewitował czarownik. Unosił się w powietrzu leżąc płasko na plecach rękami skrzyżowanymi na kościstej piersi. Jego czarne szaty zwieszały się z niego pionowo w dół. Natomiast broda sterczała mu prosto w górę, tak więc choć czarodziej poruszał się w pozycji horyzontalnej jego broda zachowywała pozycję pionową; tworzyła z kościstą postacią idealny kąt prosty. Starzec obrócił się powoli, dopóki sam nie przybrał pozycji pionowej, a jego stopy nie dotykały ziemi. Teraz jego trzystopowa broda sterczała prosto do przodu i horyzontalnie w stosunku do ziemi, nadal prostopadle do całego ciała. Uderzył ją karcąco obiema rękami, co jednak nie przyniosło żadnego skutku. Chwycił ją zatem pełnymi garściami i z całych sił pociągnął w dół, aż zawisła jak należy. Kiedy jednak zwolnił uchwyt, broda ponownie wyprysnęła w górę, wysuwając się na trzy stopy przed niego samego.

– Bardzo państwa przepraszam – wymamrotał brodaty starzec, – Zawsze mam jakieś kłopoty z tym zaklęciem; obawiam się, że nie osiągnąłem w lewitacji mistrzostwa niektórych z moich kolegów. – Odwrócił się tyłem do wszystkich zgromadzonych w mauzoleum, zgarbił się w sobie i wymruczał jakieś zaklęcie w języku, którego Jessie nie potrafił rozpoznać.

Kiedy znów stanął twarzą do pozostałych, jego broda zawisła prosto w dół, dokładnie tak jak powinna.

– No nareszcie – ucieszył się. – Teraz możemy przystąpić do roboty.

– Zabierz ze mnie tego bydlaka! – wrzasnął natychmiast Willie Whitlock, po kolejnym kłapnięciu paszczęk Brutusa koło jego śmiertelnie bladego nosa.

– Obawiam się, że tych dwoje młodych ludzi posiada niezaprzeczalny priorytet – odparł spokojnie czarownik. – Czy odłoży pan dobrowolnie ten krucyfiks, panie Blake?

– Nie.

– Więc będę musiał pana do tego zmusić – oznajmił staruch, podnosząc w górę wyciągnięte ramiona i zaczynając intonować nowe zaklęcie.

– Niech pan posłucha – odezwał się Jessie. – Sprawa tego Tesseraxa nie może być aż tak ważna, by warto było dla niej łamać prawo.

Czarownik nie przerwał swego mamrotania.

– Przecież chyba musicie sobie zdawać sprawę, że nie uda wam się w nieskończoność ukrywać tego skandalicznego pogwałcenia prawa. Musicie wiedzieć, że pewnego dnia wszyscy poniesiecie surową karę za to, co w tej chwili z nami wyprawiacie. Niektórzy z was mogą nawet zostać unicestwieni. Pomyślcie o tym! Potem nie będzie już żadnych nadgryzień – ani legalnych, ani nielegalnych!

Czarownik niewzruszenie kontynuował wypowiadanie zaklęcia.

– Jessie – przerwała mu Helena. – Zaczynam drętwieć.

W tym samym momencie poczuł, że jego własne stopy zaczynają zamieniać się w dwie bryły lodu. Kiedy fala chłodu dopłynęła ponad kolana, powiedział:

– Ciągle jeszcze macie panowie czas wszystko to sobie rozważyć.

Sławek uśmiechnął się szatańsko i sprawdził opuszkiem kciuka ostrość swych pokaźnych kłów. Wyglądało na to, że jest z wyniku tego badania zadowolony.

Chłód dotarł Jessiemu do bioder.

– Brutusie, czy nie możesz im w tym przeszkodzić? – zawołał detektyw. – Nie mógłbyś skoczyć temu staruchowi do gardła?

– Zrobiłbym to z rozkoszą – warknął brytan – ale wtedy musiałbym puścić Willego, który natychmiast rzuciłby się na was; wiele by pewnie nie zdziałał, ale krucyfiks na pewno by wam wytrącił.

– Och, Jessie, nie! – krzyknęła rozdzierająco Helena.

Detektyw doskonale wiedział, co było przyczyną tego tak pełnego przerażenia krzyku. Chłód docierał już także do jego własnych ramion. Jeszcze chwila i spełznie wzdłuż ramion, mrożąc dzierżącą krucyfiks dłoń.

– Już wkrótce – cieszył się hrabia Sławek, przenosząc spojrzenie z piersi Heleny na jej smukłą szyję, co najwyraźniej przywodziło mu na myśl Renee Cuyler.

Chłód zawładnął dłońmi Jessiego.

Szeroko otwartymi oczami patrzył jak rozwiera mu się zaciśnięta dłoń.

Krucyfiks upadł na podłogę.

Pisnąwszy z radości, hrabia Sławek rzucił się do przodu.

– Nie ruszać się z miejsc! Policja! – rozległ się tubalny głos dochodzący zza wybitych okien, zza pleców wampirów i dwóch wilkołaków.

Jessie podniósł wzrok i ujrzał umundurowanych mężczyzn z pistoletami o długich lufach, wychylonych do połowy ciał do wnętrza mauzoleum.

Otworzyli ogień do wszystkich zgromadzonych, zarówno do napastników jak i ich ofiar. Jedne z pistoletów wyrzucały narkotyczne strzałki – tych używano do obezwładniania ludzi, pozostałe rozpylały kropelki oleju czosnkowego, przed którym oszalałe wampiry próbowały umknąć jak węże przed ichneumonem. Zobaczył hrabiego Sławka rzucającego się w ucieczce przez dwa rzędy trumien i wylatującego w zupełnym przerażeniu w najdalszą ze ścian i w tym samym momencie on sam osunął się do przodu, pogrążając się w otchłań nieświadomości za sprawą narkotycznych strzałek.

14

Niski sufit o fakturze wafla był biały, a ściany leciutko niebieskawe. Jedyne wyposażenie pokoju stanowiło wygodne, lecz wąskie łóżko, na którym leżał. Nie było żadnych okien i tylko jedyne drzwi, szerokie i obite grubym, pikowanym materacem. Pomieszczenie sprawiało wrażenie celi jakiegoś więzienia. Światło dobiegało z przedłużonego wgłębienia w suficie, zabezpieczonego płytą plexiglasu. Usiadłszy na łóżku, Jessie zobaczył, że podłoga miała ten sam przyjemny odcień błękitu co ściany. Była równie nieskazitelnie czysta i lśniąca, jak wszystko w tym pokoju.

Kiedy spróbował wstać, zakręciło mu się lekko w głowie i poczuł się dziwnie słaby, jakby od kilku dni nic nie jadł. Przypomniawszy sobie wydarzenia, które doprowadziły go do znalezienia się w tym odosobnionym miejscu, doszedł do wniosku, że rzeczywiście tak właśnie mogło być. Jak długo spał tym kamiennym snem? Jeśli trafiło go kilka narkotycznych pocisków z policyjnej broni, skumulowany efekt ich działania pozbawiłby go przytomności na co najmniej dwanaście godzin.

I co przez cały ten czas działo się z Heleną?

I z Brutusem…?

– Obudził się pan, prawda, panie Blake? – rozległ się jakiś głos dochodzący ze środka sufitu, gdzieś spoza oprawy lampy. Detektyw spojrzał w górę, mrużąc oczy przed światłem.

– Kto to? – spytał.

– Och, tylko komputer więzienny – odparł głos, – Jednym z moich obowiązków jest doglądanie pensjonariuszy i witanie ich, kiedy się budzą.

– Więc jestem w więzieniu?

– Och, nie ma powodu do przygnębienia, proszę pana – pocieszał go komputer. Odnosiło się nieodparte wrażenie, iż jego taśmy głosowe nagrała jakaś stara panna, nauczycielka szkoły żeńskiej w Altoona. – Nie znajduje się pan we właściwym więzieniu, tylko w skrzydle prewencyjnego odosobnienia.

– Ach tak. A reszta?

– Zostali umieszczeni w specjalnym, podziemnym pomieszczeniu więziennym, w trumnach z federalnymi zamkami, z niewielką ilością ziemi z rodzinnych stron, która umożliwi im przetrwanie do zachodu słońca, kiedy to zostaną poddani przesłuchaniu.

– Nie chodzi mi o wampirów – sprostował Jessie. – W tej chwili obchodzą mnie mniej niż zeszłoroczny śnieg, interesuje mnie moja sekretarka, Helena i mój wspólnik, zwiadowca piekieł o imieniu Brutus.

– Och, czują się świetnie, proszę pana, świetnie – odparł komputer.

– Już od pewnego czasu są gotowi na spotkanie z odpowiednimi władzami. Wszyscy czekaliśmy na pańskie przebudzenie.

– Trzeba mi było dać środek znoszący działanie narkotyku. Obudziłbym się znacznie wcześniej.

– No cóż – odrzekł słodko komputer – i tak trzeba było poczynić pewne ustalenia i zorganizować przybycie osób, które mogłyby z panem rozmawiać. Więc może nawet dobrze się złożyło, że w tym czasie pan spał.

– Która godzina?

– Siódma wieczorem, proszę pana.

– Więc przespałem cały dzień?

– Tak właśnie, proszę pana.

– No to bierzmy się do tego spotkania z osobami, których przybycie musieliście „zorganizować”.

– Ktoś ma się tu zjawić lada chwila, proszę pana, by przeprowadzić z panem rozmowę. Tymczasem może chciałby pan obejrzeć jakiś trójwymiarowy program rozrywkowy. – Na ścianie z lewej strony odsunęła się spora płyta, ukazując ukryty za nią odbiornik trójwymiarowej telewizji. Kiedy ciche piknięcie dało znać, że został uruchomiony, komputer powiedział.

– W tym pokoju nie me żadnych przyrządów regulujących pracę odbiornika – w przeszłości niektórzy więźniowie rozbijali je w napadzie szału lub w próbie wykorzystania ich jako czegoś w rodzaju broni – ale ja nastawię go na cokolwiek pan sobie życzy. W tej chwili nadawany jest popołudniowy show Robota Pritcharda. Może chciałby go pan obejrzeć. Mało kto tego nie lubi.

Jessie przeniósł spojrzenie z oprawy lampy na obite materacem drzwi.

– Kiedy będę mógł się z kimś zobaczyć?

– Dosłownie za kilka minut, proszę pana. Najwyżej za kwadrans.

– Żądam widzenia z moim adwokatem.

– Ale pan nie jest przecież aresztowany, proszę pana, stąd też nie mamy żadnego obowiązku uczynić pana żądaniu zadość.

– Ale c z u j ę się tak jakbym był aresztowany.

Do tonu jakim przemawiał komputer wśliznęła się nuta irytacji.

– Nie, proszę pana, nie jest pan aresztowany, bez względu na to jak pan się czuje. Jak już to wyjaśniłam znajduje się pan w skrzydle prewencyjnego odosobnienia, a nie we właściwym więzieniu.

– A jaki cel ma ta prewencja? Chronicie mnie przed kimś czy kogoś przede mną? zaciekawił się Jessie. Zauważył już że w drzwiach od wewnątrz nie ma klamki i nie sposób je otworzyć inaczej niż z korytarza.

– Chronimy pana przed sobą samym.

– Chronicie mnie przede mną samym?

– Właśnie, proszę pana. Uważa się, że w ciągu ostatnich dwóch dni wyzwolił pan niewiarygodną ilość przemocy, z której większość skierowała się w końcu przeciwko panu.

– Musicie mnie wypuścić – oświadczył Jessie, naciskając bezskutecznie na obite drzwi,

– Jakże możecie mnie chronić przed samym sobą, skoro jestem tutaj właśnie ze sobą, i to sam na sam?

Komputer zachował milczenie.

– No, przecież zadałem ci pytanie.

Kiedy maszyna się odezwała, wolała zmienić temat.

– Czy chciałby pan obejrzeć show Robota Pritcharda?

Z westchnieniem rezygnacji detektyw odwrócił się twarzą do ekranu i ujrzał słynne na cały świat rysy Robota Pritcharda. W wypolerowanej, metalowej głowie odbijały się światła studyjnych reflektorów, a imitant pochylał się właśnie nad swoim biurkiem, celując w swego rozmówcę pięciocalowym palcem o kulkowych stawach.

– Z kim dzisiaj prowadzi wywiad? – spytał Jessie.

– W tej chwili rozmawia z Bogiem – odparł komputer – z obserwacji tego co się dzieje w innych celach i reakcji na show pozostałych więźniów wnoszę, że to jeden z jego bardziej udanych wywiadów.

Jessie usiadł na brzegu łóżka i wbił posępne spojrzenie w świecący ekran.

– Zrób trochę głośniej – polecił.

Na ekranie Robot Pritchard patrzył na swego gościa z tym samym bezdennym, metalicznym wyrazem twarzy, który nie zmieniał się nigdy od czasu, kiedy go zbudowano, i mówił:

– Więc nie rości pan sobie pretensji do tytułu najwyższego Boga, Boga wszechmocnego, figury numer jeden w niebie, najgrubszej ryby świata, spryciarza, który go stworzył? Kamera dojechała do potężnego, muskularnego mężczyzny, z pokaźną czupryną siwych włosów i niezwykle bujną, kręconą brodą. Pomimo swego wieku był uderzająco przystojny, tryskający energią i pełen wigoru.

– Nigdy niczego podobnego nie twierdziłem, z czego musi pan sobie doskonale zdawać sprawę, Pritchard.

– Proszę do mnie mówić „panie Robocie” – upomniał go Pritchard.

A niech mnie, pomyślał Jessie, jak nic zanosi się na jeden z tych jego odbrązawiających pojedynków. Zrobiło mu się żal Boga, ale pochylił się do przodu, ciekaw w jaki sposób Pritchard załatwi starego.

– Niech mi pan powie, panie Boże, czy nie jest prawdą, że jest pan bogiem zarówno chrześcijan jak i Żydów?

– Stanowię tylko jedną trzecią chrześcijańskiego panteonu – oświadczył Bóg, najwyraźniej dotknięty poprzednim upomnieniem robota.

– Ale służy pan odpowiednim celom w obu teologiach? – zgrzytliwy a jednak ujmujący głos Robota Pritcharda nie dopuszczał żadnego sprzeciwu.

– Owszem – zgodził się Bóg.

– Jakże to możliwe, by być jednocześnie Bogiem gniewu i Bogiem miłosierdzia?

– Zaraz, zaraz – stopował Bóg.

– Czy nie oznacza to, że zwodzi pan albo jednych, albo drugich? Chrześcijan lub Żydów?

– To ludzie napisali Biblię, to istoty z krwi i kości wysuwają takie twierdzenia. To oni stworzyli ten konflikt, nie ja. Ja nie miałem w tym żadnego udziału. – Starzec przeczesał palcami brodę. – Jak pan dobrze wie, nie miałem żadnego wpływu na to czym mnie uczyniono.

– Czy nie miał pan także żadnego wpływu na potworności i okrucieństwa, które za pańską sprawą spadały na ludzkość przez tak wiele stuleci? – dopytywał się Pritchard podnosząc głos. – Chce mi pan powiedzieć, że do zesłania na Ziemię Potopu został pan zmuszony?!

– No cóż, raczej, nie – przyznał Bóg tonem pokonanego. – Ale kiedy już narzucili mi rolę Boga gniewu, nie mogłem zawieść ich oczekiwań.

– Czy nie uważa pan – czy nie zgodzi się pan ze mną, panie Boże że się pan nieco zagalopował w odgrywaniu swej mitologicznej roli?

– Czy nie wykorzystywał jej pan w cyniczny i bezwzględny sposób jako pretekstu do dokonania najbardziej niegodziwych i sadystycznych czynów jakie znają annały historii? Czy nie przeszarżował pan, panie Boże, w tym rzekomym spełnianiu oczekiwań? Czy z rozmysłem i diabelską przewrotnością nie sprofanował pan całej Ziemi? Czy nie popełnił pan tych wszystkich okrucieństw wyłącznie dlatego, że podniecały one i dostarczały zadowolenia pańskiemu, być może, choremu, umysłowi?

– Wyrzucając z siebie ostatnie słowa tego niezwykle ostrego oskarżenia, Pritchard tak się zapalił, że zaczęło mu się dymić zza uszu.

– Popada pan w ogromną przesadę i rzuca niezwykle krzywdzące oskarżenia – uspokajał go Bóg. – Jak już mówiłem, jestem tylko jednym z bogów. Wszyscy pozostali także musieli spełniać żądania stawiane im przez ich mitologie, mnie po prostu postawiono żądania cięższe niż innym i to wszystko.

– Zatem uważa pan, że potop nie był wynikiem pańskiej nadgorliwości w wypełnianiu swej mitycznej roli?

– Uważam, że zmieściłem się w wyznaczonych mi granicach – stwierdził Bóg, poruszając się w fotelu i poprawiając swe szaty. – W tamtych czasach byłem wyłącznie bogiem gniewu i żeby nie wypaść z roli musiałem ukarać ludzkość.

– Ukarać ludzkość – powtórzył robot.

– Tak.

– Za jakie grzechy?

– Za rozpustę, orgie, brak poszanowania dla rodziców, gwałtowny wzrost wskaźnika przestępczości, prowadzenie nieustannych wojen.

– I metodą na ukaranie ludzkości, która przyszła panu do głowy, na danie ludzkości nauczki było unicestwienie całej rasy poza jedną jedyną rodziną Noego?

– W owych czasach metoda ta wydawała się odpowiednia – potwierdził Bóg, przesuwając palcem pod swym klerykalnym kołnierzykiem jakby go pił w szyję.

– A niech mi pan powie, panie Boże, czy w niebie nigdy nie zdarzały się orgie? – spytał Robot Pritchard.

– No cóż, od czasu do czasu, jak pan to może wyczytać – w Biblii…

– Zakasłał i wytarł pot, który zaczynał perlić się na jego czole.

– W końcu niektóre z anielic są zupełnie niczego, wcale nie gorsze niż…

– I po tym wszystkim – ciągnął bezlitośnie Pritchard – ma pan czelność siedzieć tutaj i twierdzić, że potop był dla ludzkości odpowiednią karą!

– Hm…

– A teraz proszę państwa mała przerwa na reklamówkę – powiedział robot, zwracając swą metaliczną twarz do kamery. – Po tym przerywniku wrócimy do naszych wywiadów. Drugim gościem naszego wieczoru będzie mityczna istota, dostarczająca państwu wspaniałej zabawy zawsze, ilekroć ma czas wystąpić przed naszymi kamerami – Uczciwy Polityk. A teraz…

Trójwymiarowy obraz utracił nagle trzeci wymiar po czym zaczął szybko ciemnieć, a osłona maskująca ekran powróciła na dawne miejsce cała ściana znów zmieniła się w gładką płytę lśniącego błękitu.

Tym samym głosem starej panny, nauczycielki z żeńskiej szkoły w Altoona komputer powiedział:

Przykro mi, że muszę przerwać show Robota Pritcharda, proszę pana, ale ma pan urzędowego gościa. Pomyślałam sobie, że to powinno mieć pierwszeństwo.

Jessie odwrócił twarz w kierunku obitych materacem drzwi i natychmiast poderwał się na nogi, ponieważ otworzyły się one na całą szerokość, a do celi wszedł rozkołysanym krokiem jakiś maseński biurokrata, ubrany w płomiennie pomarańczowe szaty i czarny naszyjnik.

– Przepraszam, że musiał pan na mnie czekał, panie Blake.

Było w nim coś dokuczliwie znajomego, choć Jessie zupełnie nie mógł się zorientować co. Uznał, że nie warto zawracać sobie tym głowy i powiedział:

– Chciałbym zobaczyć się ze swoją sekretarką, Heleną, i moim wspólnikiem. Chciałbym mieć pewność, że nic im się nie stało.

– Och, czują się świetnie – stwierdził masen, zginając się lekko w pasie, po czym znów wyprostował się na całą wysokość niemal zawadzając głową o sufit. – Ostatniej nocy nie dokonano żadnych niezgodnych z prawem ukąszeń ani nielegalnych unicestwień.

– Mimo to chciałbym się z nimi zobaczyć.

– Oczywiście, że się pan z nimi zobaczy – rzekł przybysz, podkreślając swe zapewnienie lekkim ruchem ręki i falowaniem sześciu długich czułków. – Pańska sekretarka obudziła się już jakieś trzy godziny temu i wyraziła podobne życzenie. A pan Brutus, od czasu waszego uratowania ostatniej nocy, przejawia fatalny humor i wciąż wysuwa nowe nierozsądne żądania, zupełnie nie rozumiejąc, że najlepiej dla pana było odespać działanie narkotyków – co jednocześnie dało nam czas na poczynienie pewnych ustaleń i zorganizowanie wszystkiego co trzeba.

– Słyszałem już o tych ustaleniach i organizowaniu od więziennego komputera -powiedział Jessie. – Ale może dowiem się wreszcie co takiego konkretnie działo się kiedy byłem nieprzytomny?

– Przede wszystkim – ciągnął kościsty mężczyzna – musiałem przebyć przestrzeń dzielącą Ziemię od mojej ojczystej planety, oczywiście pojazdem ekspresowym, bez czego nie mógłbym złożyć panu odpowiednich wyjaśnień.

– Wyjaśnień?

– Tak właśnie – potwierdził masen. Wyciągnął do Jessiego swą sześcioczułkową dłoń i powiedział: – Bardzo mi miło pana poznać, panie Blake. Nazywam się Galiotor Tesserax.

15

– Ale pan przecież nie żyje! – zawołała Helena, kiedy Jessie przedstawił jej Galiotora Tesseraxa kilka minut później.

– To było tylko bardzo wygodne kłamstwo – rzekł masen, uśmiechając się i mrugając maleńkimi bursztynowymi oczami.

– Ale jak…

– Zanim przejdziemy do tego wszystkiego, może zechcą państwo usiąść i się nieco rozgościć – przerwał jej Tesserax, wskazując ręką kształtozmienne fotele, które kazał ustawić wokół stołu konferencyjnego w gabinecie dyrektora więzienia. – Pozwoliłem sobie zamówić dla państwa nieco drinków, żebyśmy wszyscy mogli poczuć się trochę swobodniej – dodał, potakując nerwowo każdemu swemu słowu.

Drzwi do gabinetu rozsunęły się i z brzękiem wkroczył do środka robot-gosposia. Wniósł tacę zastawioną trzema butelkami różnych trunków, dwoma mikserami i mieszadełkami do koktajli, pojemnikiem z lodem i plasterkami pomarańczy. Zgiął się niezdarnie w przegubie biodrowym, postawił tacę na stole, odwrócił kieliszek i spytał:

– Wszystko już to czy, proszę pana?

– Tak, to wszystko, dziękuję – odparł Tesserax.

– Proszę wybaczyć mojemu pomocnikowi – rozległ się z sufitowego głośnika głos więziennego komputera, – Po ostatnich cięciach budżetowych muszę sobie radzić wykorzystując nawet zupełnie zdezelowany sprzęt.

– Dziękuję panu kuje – rzekł robot do Tesseraxa, odwrócił się i zgrzytając przegubami wytelepał z pokoju.

Masen zapytał co piją, przyrządził zamówione koktajle i dopilnował, żeby wszyscy byli możliwie najbardziej zadowoleni. Dolał szczodrą miarkę bourbona do miski Brutusa, który poskarżył się, że jego koktajl jest o wiele za słaby, a sobie samemu przygotował mieszaninę szkockiej z wódką – pół na pół, razem sporo ponad ćwierć litra – obywając się bez lodu, pomarańczy i pomocy miksera. Ujął kieliszek z tą piorunującą miksturą lewą ręką i przez cały czas trwania rozmowy nie pociągnął z niego nawet jednego łyka. Chwała Bogu, pomyślał z ulgą Jessie, który co prawda niewiele wiedział o możliwościach i zdolnościach adaptacyjnych systemu trawiennego masenów, ale nie uważał, by był to najlepszy moment na pogłębienie tej dziedziny wiedzy.

– Przede wszystkim – zaczął Tesserax – chciałbym bardzo przeprosić za sposób w jaki zostali państwo potraktowani. Zacząć należałoby od tego że mój jajeczny brat Fils nigdy nie powinien był zwracać się w tej sprawie do państwa. A skoro to zrobił, odpowiednie władze powinny były skontaktować się z wami i poinformować pana, panie Blake, o nieprawdziwości mojego aktu zgonu. Nie wolno było dopuścić, by potraktowano państwa w tak niezwykle karygodny sposób. Jest mi z tego powodu niewymownie przykro, jeszcze raz przepraszam.

– Przyjmuję pańskie przeprosiny – uśmiechnęła się Helena i pociągnęła maleńki łyk swego koniaku.

Brutus uniósł łeb znad swego bourbona i prychnął głośno, by zdmuchnąć kropelki brunatno-czerwonego płynu, które osiadły mu na szczecinie brody.

– A ja nie – warknął.

– No cóż – mruknął Jessie. – Ja podobnie jak Helena je przyjmuję, ale same przeprosiny mnie nie satysfakcjonują, zdawało mi się, że mieliśmy otrzymać także jakieś wyjaśnienia.

– Owszem, proszę, pana, oczywiście, już do nich przechodzę – zapewnił go szybko masen. – Widzi pan, jakieś sześć czy siedem tygodni temu na naszej ojczystej planecie zaszły pewne nieprzewidziane i dość groźne wypadki. Ich natura wymagała utrzymania ich w ścisłej tajemnicy. Kiedy władze naszej planety doszły do wniosku, że kilku pracowników tutejszej ambasady mogłoby pomóc w rozwiązaniu zaistniałego kryzysu, zostaliśmy sekretnie odwołani, a naszą nieobecność miały tłumaczyć sfałszowane akty zgonu.

– Czy jedną z tych odwołanych osób była także Pelinorie Mesa? – spytał Jessie, przypominając sobie krótką rozmowę przeprowadzoną z małym, pyzatym Myerem Hanlonem, z którego usług chciał skorzystać na początku sprawy.

Tesserax wyraźnie się zmieszał. Uniósł dłoń i sześcioma falującymi czułkami próbował zasłonić rozdziawione usta, by ukryć swoje zaskoczenie. Nie najlepiej mu się to udało.

– Więc wiecie już także o innych?

– O niektórych – skłamał Jessie, próbując sprawić wrażenie, że jego lichy bank danych, aż trzeszczy w szwach od nadmiaru informacji.

– Pan jest niezwykle utalentowanym człowiekiem – stwierdził masen.

– Skończmy z tymi dyrdymałami – gniewnie przerwał Brutus. Fatalny humor w dalszym ciągu jeszcze go nie opuścił, pomimo tego, iż znalazł się znów w towarzystwie Jessie i Heleny i miał przed sobą miskę bourbona z wodą sodową, – Co to takiego się tam u was właściwie wydarzyło?

– Właśnie miałem do tego przejść. – Tesserax odchrząknął (zabrzmiało to tak, jakby nagle nastał marzec, a pod stołem dwie kotki wołały swego kocura), po czym powiedział:

– Na naszej ojczystej planecie natknęliśmy się na nowy gatunek zaświatowców, istot, które nie pochodzą ani z naszej mitologii, ani z mitologii żadnej ze znanych nam ras. Co więcej, nasi socjologowie utrzymują, że ostatnio nie pojawiły się żadne masowe przesądy, na których karb można byłoby złożyć powstanie tych istot.

– Czy mógłby je pan opisać – dopytywał się Jessie.

– Niestety na ten temat nie wiemy nic pewnego – pokiwał głową Tesserax. – Jak do tej pory nie ma nikogo, kto ujrzałby to stworzenie i przeżył.

– Chce pan powiedzieć, że ono zabija mieszkańców waszej planety? – zdziwiła się Helena.

– Niestety tak – potwierdził masen smutno, wpatrując się posępnie w swoją nietkniętą szkocką z wódką. – Zabija, i to nie tylko realnych masenów, ale także wielu naszych nadprzyrodzonych braci, bezlitośnie unicestwiając eteryczne podstawy ich bytu.

– Ale czy to możliwe? – spytał Jessie z niedowierzaniem w głosie. – Przecież zaświatowiec nie może w zasadzie wyrządzić żadnej poważnej krzywdy innej istocie nadprzyrodzonej.

– Zawsze tak, proszę pana, uważaliśmy. Oczywiście poza czarownikami i ich odpowiednikami. Ale ta bestia nie jest czarownikiem. Ta istota ściera z powierzchni ziemi całe wioski i zostawia po sobie odciski stóp wielkości sporego domu.

– Czy próbowano już ją wytropić? – odezwała się Helena.

– Owszem – odpad Tesserax. – Nie ustajemy w próbach zastawienia na nią jakiejś pułapki. Ale bestia uderza zawsze tam, gdzie się tego najmniej spodziewamy, nie zostawia nikogo przy życiu i znika. Próbowaliśmy wytropić ją po śladach, ale zawsze prowadzą one tylko mały kawałek, po czym stopniowo stają się coraz mniej wyraźne, aż wreszcie trop się urywa.

– To wszystko jest rzeczywiście dość koszmarne – przyznał Jessie.

– Ale dlaczego zadaliście sobie tyle trudu, żeby zachować to w ścisłej tajemnicy?

– Przecież to w końcu my tłumaczyliśmy zawsze mieszkańcom Ziemi, że istoty z krwi i kości potrafią żyć w doskonałej harmonii z istotami nadprzyrodzonymi; gdyby wydało się, że my sami mamy jakieś poważne kłopoty z własnym zbrodniczym zaświatowcem, to Nieskażeni Ziemianie zatarliby ręce z radości. Podnieśliby wrzawę, która cofnęłaby rozwój stosunków ludzko-maseńskich o całe dziesięć lat.

– To prawda – przytaknął Jessie. – Tym niemniej Sławek i ta jego banda posunęli się chyba nieco za daleko w tej swojej próbie utrzymania nas w…

– Ależ proszę pana, ani przez chwilę nie powinien pan przypuszczać, że ich działanie było częścią oficjalnego planu zatuszowania tej sprawy. Oni działali wyłącznie na własną rękę, bez aprobaty, a nawet wiedzy, legalnych władz doczesnego świata masenów.

Jessie dokończył swego drinka i zrobił szklanką małe kółko na wilgotnym blacie stolika.

– Ale cóż takiego mieliby tutaj do stracenia zaświatowcy – zastanawiał się – co zmusiłoby ich do przedsięwzięcia aż tak bardzo drastycznych środków?

– Sami zadajemy sobie to pytanie, panie Blake – stwierdził masen. Podniósł się ze swego fotela, nie wypuszczając z dłoni nietkniętego drinka i zaczął się przechadzać po gabinecie z głową niebezpiecznie blisko sufitu – Wszystkie wysiłki, które poczyniliśmy na rodzinnej planecie, zmierzające do odkrycia natury i pochodzenia tej nowej bestii napotykały na przeciwdziałanie ze strony naszych własnych duchów. A tutaj, na Ziemi, w działaniu na rzecz ukrycia przed wami całej tajemnicy współdziałali ręka w rękę zarówno maseńscy jak i ludzcy zaświatowcy. Jest zupełnie jasne, że muszą oni wiedzieć o tej sprawie znacznie więcej niż my, ale nie ma sposobu by nakłonić ich do mówienia.

– Sprawiliśmy sobie zupełnie szykowną, małą tajemnicę – odezwała się Helena. Wypiła już wszystko, co miała w szklance i teraz ssała plasterek pomarańczy, który dołożono do drinka.

– Właśnie – przytaknął Tesserax. – Oto czym jest cała ta sprawa – tajemnicą. Dlatego właśnie zdecydowaliśmy się zapoznać państwa z zaistniałą sytuacją i… zaprosić wszystkich troje do złożenia wizyty na naszej rodzinnej planecie w celu jej rozwikłania.

Jessie uniósł ze zdumienia brwi. – Mamy zabrać się za wytropienie bestii, która rozdeptuje całe wioski i nikogo nie zostawia przy życiu?

– To rzeczywiście może być bardzo niebezpieczne – przyznał Tesserax. – Ale gotowi jesteśmy dobrze zapłacić.

– Co to znaczy „dobrze”? – odezwał się znad swej miski Brutus.

– Pięćset kredytów dziennie.

– Czy tyle ma wynosić honorarium dla całej trójki?

Tesserax wyraźnie nie miał ochoty wdawać się w rozmowę z piekielnym psem. Podniósł dłoń do ust, odchrząknął – wrzask kotek – po czym powiedział:

– Uznaliśmy to za godziwą…

– Powiedzmy pięćset dziennie w tym także za dni podróży, ale na głowę – warknął Brutus. – Taką propozycję będziemy mogli w ogóle rozważyć.

Masen spojrzał niepewnie na Jessiego i spytał:

– Czy ten… pies mówi także w pana imieniu, panie Blake?

– Owszem, i to mówi niegłupio.

Tesserax rozważał przez chwilę propozycję Brutusa i w końcu powiedział:

– A więc dobrze. Pięćset kredytów dziennie dla każdego z was, razem tysiąc pięćset dziennie.

Powrócił do swego fotela i zapadł w niego, składając się jak akordeon.

– Przypuszczam, że więzienny komputer zanotował całą naszą rozmowę- upewniał się.

– Owszem, panie Tesserax, zanotowałem – odezwał się słodko komputer.

Tesserax przesunął spojrzeniem swych bursztynowych oczu po całej trójce i zatrzymał je na Jessiem.

– Czy wydruk z komputera będzie dla pana wystarczającym dowodem zawarcia kontraktu? – spytał.

– Owszem, wystarczy – potwierdził Jessie.

– Czy komputer słyszał? – zapytał Tesserax sufitu.

– Za minutę przyślę do państwa pomocnika z dwoma egzemplarzami, wydruku – rozległo się z głośnika.

– Dziękuję.

– To drobnostka, proszę pana – powiedział uprzejmie komputer.

Jessie spojrzał na głośnik ukryty za oprawą sufitowego oświetlenia i spytał:

– Czy mógłbym się przy okazji dowiedzieć, czyjego głosu użyto do nagrania twoich taśm głosowych?

– Moje taśmy głosowe – odparł natychmiast komputer – stanowiące część kompletnego oprogramowania dostarczonego przez firmę Big Brother Building Systems zawierają dwieście nagrań z zapisem wszystkich dźwięków jakie mogą powstać przy użyciu głosu ludzkiego, a ponadto niemal dwieście tysięcy słów w trzech ziemskich językach. Ich nagrania dokonała panna Tessie Alica Armbruster, emerytowana nauczycielka szkoły żeńskiej w Holidaysburgu; w Pensylwanii, dnia dziewiątego lipca 1987 roku. Ta sama kobieta nagrała taśmy suplementu do mojego systemu – poza taśmami zawierającymi języki masenów, które wprowadzono do mnie już wcześniej – i to dwukrotnie, to jest trzeciego sierpnia 1994 roku i pierwszego listopada 1999. Głosu panny Armbruster użyto po konsultacji z psychologami zatrudnionymi w firmie BBBC, którzy uważali, iż posiada on skalę i sposób modulacji łączące w sobie czułość, troskę i macierzyńską dbałość a jednocześnie dźwięczy w nim nuta nakazująca bezdyskusyjny posłuch.

– Czy Holidaysburg leży gdzieś w pobliżu Altoony? – dopytywał się Jessie.

– Owszem, proszę pana. Jest w zasadzie przedmieściem tego miasta.

– Pan jest zdumiewający! – zawołał Tesserax. – Po prostu zdumiewający!

W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu. Jeden z mechanicznych pomocników komputera potknął się na progu i runął jak długi na podłogę niczym komik z jakiegoś niesmacznego, starego filmu. Coś zagrzechotało nieprzyjemnie i z wnętrza robota dobiegł żałosny, jękliwy dźwięk.

– Jeśli jeszcze trochę obetną mi budżet – rozległ się głos Tessie Alice Armbruster – to umywam ręce od tego co się stanie z więzieniem.

Robot podniósł się niezdarnie z podłogi i zrobił kilka chwiejnych kroków, aż wreszcie odzyskał pełną równowagę.

– Mibaczyć wyzechcą panowie – wystękał.

– Nic nie szkodzi – odparł Tesserax, strzelając niecierpliwie wszystkimi sześcioma czułkami prawej ręki, co w efekcie dawało odgłos bardzo podobny do pękania prażonej kukurydzy. – Daj mi tylko wreszcie te papiery, dobrze?

– Wiście oczy pana proszę – oznajmił robot, ale nie ruszył się z miejsca.

Tesserax zamrugał nerwowo zdezorientowany odpowiedzią i zachowaniem maszyny i rzucił ponaglająco.

– No?!

– Zgiął mi się proszę staw kolanowy pana trochę – odparł robot żałośnie. Uczynił wyraźny wysiłek i przełamał chwilowy paraliż, ruszając niepewnie w kierunku masena. Prodzo barszę – dodał, wręczając mu plik pogniecionych wydruków. – Już że wypuszczę myślałem je.

Ale nie wypuściłeś.

Robot sprawiał wrażenie ogromnie z siebie zadowolonego.

Nie, proszę pana powiedział. – Jemałem trzy mocno i nie się wygłupiłem.

– Doskonale – oświadczył Tesserax, rozdzielając wydruki na dwie kupki.

Raptem robot zarzęził nieprzyjemnie i ogromnie wystraszył Helenę padając obok niej na stół i zrzucając na ziemię wszystkie butelki z trunkami. Osunął się z wolna na podłogę jak pijak tracący przytomność, wylądował na siedzeniu i w końcu runął na plecy, waląc z niebywałym hałasem metalową głową o błękitne kafelki.

– Kiedy nadejdzie czas debaty budżetowej – rozległ się głos i Tessie Alice Armbruster – mam zamiar wszystkich państwa powołać na świadków.

Tesserax przesunął kompletny zestaw wydruków na drugą stronę stołu do Jessiego.

Proszę bardzo – rzekł – Pięćset dziennie dla każdego.

– Chyba wszystko w porządku – stwierdził Jessie, przeglądając papiery.

Obaj mężczyźni podnieśli się ze swych kształtozmiennych foteli, a Jessie obszedł stół, by wymienić uścisk dłoni z maseńskim dyplomatą.

– Mam nadzieję, że nie będzie pan musiał uznać tych pieniędzy za wyrzucone w błoto. panie Galiotor – stwierdził.

– I ja mam taką nadzieję – przyznał Galiotor Tesserax. – Nie tylko przez wzgląd na kieszeń maseńskich podatników, ale także przez wzgląd na życie wszystkich potencjalnych ofiar bestii i dobro stosunków ludzko-maseńskich.

Po tych słowach wypuścił dłoń Jessiego, jakby dotyk palców wyposażonych w szkielet kostny nie sprawiał mu zbytniej przyjemności.

– Jutro rano – dodał – opuszczą państwo Ziemię na pokładzie statku kosmicznego „Poogai”.

– Żowodzenia waństwu piczę! – oświadczył robot, wpatrując się w całą czwórkę z podłogi i machając im niezdarnie pięciopalczastą, metalową dłonią.

Загрузка...