CZĘŚĆ CZWARTA. ŚWIAT TYCH, KTÓRZY NIE MOGĄ UMRZEĆ

13

Nienawidzę tego, myślał Jordi, gdy wirując mijał różne warstwy czasu czy też jakieś mroczne sfery. Dokładnie tak jak poprzednim razem spotkał swoją szczególną formę śmierci. Wtedy przecież także nie umarł, a jedynie w jakiś dziwny sposób zdystansował się od istot żyjących.

Tym razem jednak było gorzej.

Inni wiedzieli, dokąd on zmierza. On natomiast nie wiedział.

Jordi zatkał uszy rękami, by nie słyszeć przejmującego wycia, zaciskał z całych sił powieki, by nie widzieć cieni falujących mu przed oczyma, spoglądających nań z nienawiścią w tych ułamkach sekund, kiedy go mijały. Złe oczy, bezbronne, przestraszone, upiorne, podejrzliwe, czające się…

To wszystko przeżywał już poprzednim razem.

– Unni, gdzieś ty się podziała? Co się stało? Słyszałem twój krzyk przerażenia w chwili, kiedy wszystko się zawaliło, a wy po prostu zostaliście ode mnie oddzieleni.

Szalona podróż dobiegła końca. Wszystko się uspokoiło, wokół zaległa śmiertelna cisza. Złowroga cisza.

Wydaje mi się, że zdołałem zapobiec atakowi demonów, pomyślał.

To nie one wyły dopiero co tak przeraźliwie. To były zastępy upiorów w zapomnianym przejściu ze świata żywych do świata umarłych. To coś, czego tylko ja doświadczam, ponieważ zawiązałem sojusz z rycerzami. Inni nie muszą doświadczać śmierci jako czegoś bolesnego. Śmierć jest piękna, wiem o tym.

Ale ja nie mogę umrzeć i opuścić Unni. Ja muszę żyć dalej. Muszę walczyć, przeciwstawić się. Choć nie ma już z czym walczyć. Ostrożnie opuścił ręce i wolno otworzył oczy. Najpierw nie widział nic. Po chwili jednak coś się zaczęło wyłaniać z tej nicości. Coś jakby wysokie, gotyckie sklepienie.

Potem jeszcze jedno, i nieco dalej kolejne. Mroczne, wysmukłe i majestatyczne stały tak bez celu i sensu. Wiele innych sklepień widać było za nimi. Potężne, zwieńczone korytarze, prowadzące gdzieś w dal, rozmazywały się w świetle, szarzały w perspektywie, tym mniejsze, im dalej się znajdowały.

Sklepienia wydawały się dekoracją. Jordi uniósł wzrok i widział ich całe mnóstwo, wznoszących się we wszystkich kierunkach. Łuki o wielkiej artystycznej wartości, czyste stylistycznie, przepiękne, a on stał pośrodku tego wszystkiego. Niczym w katedrze bez ścian. W świątyni, z której został jedynie ten szkielet sklepień z gotyckich łuków. Przestronnej niczym zamek ze snów. Przekonanie, co to jest takiego, nie przyszło do niego znikąd, z żadnego konkretnego źródła, ale i tak wiedział, że jest słuszne:

Oto pasaż między różnymi sferami, myślał. Ja przychodzę ze sfery ludzi i znalazłem się tutaj, ponieważ musiałem opuścić świat ludzi, ale przecież za nic tego nie chcę.

Chociaż nie sądzę, bym miał tu zbyt wiele do powiedzenia.

Dokąd zmierzam?

Żeby tylko nie do sfery umarłych, Boże, oszczędź mi takiego losu, ja mam dla kogo żyć!

A może to sfera upiorów, dusz pokutujących? Możliwe, ale tam też nie chcę się znaleźć.

Na samym końcu, w jednym z arkadowych korytarzy, który znajdował się dokładnie naprzeciwko niego, zamajaczyła mu jakaś postać, ubrana na biało, w długim płaszczu czy habicie, z kapturem, z rękami wsuniętymi w szerokie rękawy.

Oczekująca. Na niego, na Jordiego właśnie.

To tam miał się udać.

Ja nie chcę, ja muszę wracać do Unni. Ona mnie teraz potrzebuje.

Ale jego stopy ruszyły naprzód. Wkroczył pod świątynne sklepienia i podążał w stronę czekającej postaci. Mijał jeden łuk po drugim. Potrzebował na to mnóstwo czasu, łuki stały w większych odległościach od siebie, niż sądził.

Korytarze z arkadami znikały jeden za drugim, ale postać przed nim odwróciła się i sunęła dalej przed siebie, prowadząc go w głąb.

W głąb czego? Niczego. Jordi czuł, że stąpa po czymś, ale nie umiałby powiedzieć, po czym. W każdym razie to nie była podłoga. To nic.

W końcu szarobiałe światło przed nim pociemniało. Postać zniknęła. Im szedł dalej, tym wszystko stawało się bardziej szare.

Ciemniejsze.

Ciemniejsze.

Brązowo – czarne. Ziemisto – brunatne…

Jaśniejsze!

Słoneczny promień trafił go w twarz niczym cios. Znowu jestem na górze! Znowu jestem na ziemi! Wróciłem! Dzięki! Dzięki, wszystkie dobre moce, że czas próby dobiegł końca!

Poczuł taką ulgę, że mógłby płakać.

Ale…

Nie było dokładnie tak samo jak przedtem.

Światło wydawało się jakieś fałszywe. Nie takie złociste jak światło słoneczne, lecz zimne niczym biały metal i z niebieskawym połyskiem.

Jordi rozejrzał się wokół. Las. Drzewa wyglądające na czarne w tym zimnym świetle. Dachy domów nieco dalej. Światło i cienie dookoła.

To nie słońce świeciło. To księżyc. Z jakąś intensywną, trudną do zniesienia mocą, tak że można było widzieć wszystko dokładnie jak za dnia.

Można było? Że można było widzieć? Kto mógł?

Jordi spojrzał na dół, na siebie. Nie, wyglądał jak zwykłe, miał na sobie to samo ubranie, w którym opuścił grotę.

Żeby w końcu jednak wszystko wyjaśnić, ruszył ku domom w oddali. Niebawem znalazł się na drodze prowadzącej tam właśnie.

Na skraju osady spotkał jakąś starszą parę. Jordi przystanął i uprzejmie zapytał o nazwę miejscowości.

Para jednak nie zareagowała, żadne z dwojga nie próbowało się zatrzymać. Co więcej, oni go nie widzieli, Jordi musiał uskoczyć na skraj drogi, bo szli prosto na niego. Szli sobie, rozmawiając, ale Jordi nie rozumiał ani słowa z tego, co mówili.

Serce zaczęło mu bić głośno. Ogarnął go strach.

– Hallo! – zawołał. Ale starsi państwo się nie odwrócili.

Jordi stał jak rażony piorunem, niczego nie pojmując. Co jest tym ludziom? Są głusi i zarazem ślepi?

A może to z nim coś nie tak?

Usłyszał głosy na najbliższej uliczce i zdecydował się pójść w tamtą stronę. Wtedy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.

Szok sprawił, że o mało nie upadł. Odwrócił się z lękiem.

To owa biała postać, która go przywiodła do tego miejsca. Teraz zobaczył, że to kobieta o ciepłych, smutnych oczach.

Odprowadziła go na bok. Pod drzewa.

– Nie pozwól, by cię zobaczyli!

– Ale przecież oni niczego nie widzą!

– Niektórzy by mogli. Niektórzy potrafią cię zobaczyć, ale ty nie będziesz wiedział, którzy – rzekła łagodnie.

– Więc oni znajdują się w innej sferze? Uśmiechnęła się. Nie była ani młoda, ani stara, ani piękna, ani nieładna.

– Raczej bym to odwróciła. To są ludzie. A w innej sferze znajdujesz się ty.

– W jakiej?

– Wkrótce się dowiesz. Jordi, mój młody przyjacielu, ty nie jesteś taki jak inni w twoim nowym świecie. Czekaliśmy na kogoś takiego jak ty, ale bardzo niewielu ludzi się tutaj dostaje, a ci, którzy się zjawiają, na ogół nie mają potrzebnych zdolności, nie są perfekcyjnymi stworzeniami.

– Ja też wcale nie jestem perfekcyjny.

– Nikt nie jest, ale ty posiadasz to, czego nam tutaj brak. Troskliwość, zrozumienie, miłość bliźniego. A przy tym dzielność i odwagę, by podejmować się nieprzyjemnych zadań.

Jordiego przeniknął dreszcz.

Tylko nie żadne ścięte głowy, tylko nie to znowu!

– Nie rozumiem – powiedział.

Żywił zaufanie do tej kobiety. Poza tym miejsce było raczej ponure z owymi przemykającymi cieniami, z zimnym nastrojem księżycowej nocy.

– Dlaczego tak wielu przebywa na zewnątrz, dokądś chodzi w środku nocy? – wybuchnął nieoczekiwanie.

– Bo to nie jest noc. To słońce świeci. Tylko dla ciebie ono wygląda jak księżyc.

– Ach, tak. To jakby się chciało nakręcić nocną scenę w filmie, wtedy wystarczy założyć niebieski filtr na obiektyw i w dzień mamy co trzeba?

Kobieta uśmiechnęła się. Widocznie nie pojęła, o co mu chodzi.

– Cóż… no, a co ja tu robię?

– Przyprowadziłam cię tutaj, właśnie tutaj, by cię prosić o wykonane dla nas pewnego zadania dla dobra tych ludzi. W tej miejscowości grasuje pewien stwór z twojej sfery. Trzeba go unieszkodliwić, zanim zło, które sieje, rozprzestrzeni się na większe terytorium.

Wszystko w Jordim protestowało.

– A kiedy będę mógł wrócić do domu?

– Do domu?

– Tak. Do mojej ukochanej Unni i naszego nienarodzonego jeszcze dziecka, do moich przyjaciół.

Kobieta uśmiechnęła się przepraszająco.

– Ty nie możesz stąd wyjść. Nikomu jeszcze się to nie udało.

Jordi zaczynał się irytować. Dowiedział się tak niewiele, w dodatku były to same negatywne rzeczy. Ostatnie słowa przewodniczki poruszyły go tak bardzo, że w ogóle nie chciał o nich myśleć.

– No dobrze, ale ja w dalszym ciągu nie pojmuję. Ten stwór, o którym mówisz, jest tutaj… Czy on też jest niewidzialny dla mieszkańców osady?

– Nie, on się przebiera w ludzką skórę.

Jordi spoglądał na nią z niedowierzaniem.

– Jak wilkołak?

– Nie. Nie wilkołak.

– Czy zatem ja też bym nie mógł się zachowywać jak człowiek, żeby mnie wszyscy widzieli?

– Nie, ty nie możesz. Ty nie jesteś z tego samego rodzaju co on i powiadam ci, bądź za to wdzięczny! Zapamiętaj sobie jedno, Jordi, tylko ci, którzy poruszają się w świecie, będącym odwróconym obrazem twojego, mogą cię zobaczyć.

– I takich może być tutaj wielu?

– To nie jest wykluczone. Twoje zadanie polega właśnie na tym, byś ich odnalazł. My znamy tylko tego jednego, niedawno się o nim dowiedzieliśmy.

– No to czym on w takim razie jest? Co to za istota?

– To wampir. Ściśle biorąc, rodzaj wampira, bo nie pochodzi z rodzaju tych zwyczajnych. On się nie lęka ani krzyża, ani czosnku, ani dziennego światła. Nie wiemy też, jak został zarażony, ani w jaki sposób zaraża innych. Wielu zniknęło. Dwoje odnaleziono martwych, w ich żyłach prawie nie było krwi, niewiele zostawił, musiał wszystko wyżłopać.

Ja nie mam na to czasu, myślał Jordi zrozpaczony. To po prostu marnotrawienie sił i środków, a tymczasem Unni mnie potrzebuje. Muszę jej szukać, muszę odnaleźć drogę do domu!

Westchnął ciężko.

– Czy mógłbym się w końcu dowiedzieć, w jakiej części świata się znajduję?

– To Mołdowa, dawniej nazywała się Mołdawia. A część kraju, w której teraz jesteśmy, to Besarabia, dawniej należała do Rumunii.

– Aha. Rumunia. Wampiry.

– Wampiry znane są w całej tej części Europy Środkowej. Austro – Węgry, Wojwodina, Bułgaria, Czechy, Morawy, ale centrum znajduje się w Transylwanii, czyli w Rumunii, to prawda. Jednak, jak już mówiłam, to nie jest typowy wampir. Naprawdę nie wiemy, co to jest.

– Ale wiecie, kim on jest? Mieszka tutaj, w tym miasteczku czy osadzie?

– Tylko mieszkańcy to wiedzą. Gzy raczej, ściślej biorąc: oni tego nie wiedzą. Ustalenie tego będzie częścią twojego zadania. I szukaj ostrożnie: on ciebie widzi!

– Pocieszające, nie ma co! A co mam zrobić, kiedy go już znajdę? Jeśli on mnie najpierw nie pożre, oczywiście.

– Próbuj zwykłego sposobu: palik w serce.

– Skoro jednak on nie reaguje na inne zwyczajne sposoby, jak czosnek i tak dalej, to może też nie zareagować na osikowy palik?

– Trzeba się przekonać. W tobie pokładamy naszą ufność, ty obdarzony czystym sercem.

Jordi nie czuł się wcale jak ktoś o czystym sercu.

– Jak się nazywa ta miejscowość?

Ciężkie kłęby mgły przepływały ponad lasem i przesłaniały dachy domów. Jordi poczuł, że przenika go lodowaty dreszcz.

– Paukija – odparła kobieta.

– To brzmi jakoś z rosyjska.

– Mołdowa graniczy z Ukrainą. Wiele miejscowości ma rosyjskie nazwy.

– A Paukija znaczy? Wahała się przez chwilę.

– Pajęcza Wieś. Pająkowo, można powiedzieć inaczej.

– Ale język tutaj używany to chyba rumuński?

– Tak, i wiele miejscowości ma podwójne nazwy.

– Jak ta właśnie?

– Tak.

– No więc jak to brzmi?

– W tutejszym języku miejscowość nosi nazwę Ragnosti.

– Końcówka jest rzeczywiście rumuńska. I co oznaczą?

– Sam powinieneś się domyślić, señor.

Jordi zastanawiał się. Hiszpański należy również do języków romańskich, jest spokrewniony z francuskim, włoskim i rumuńskim. Włoskie Ragno – wymawia się Rajno. Hiszpańskie Arana – wymawia się Aranja. Po łacinie – Arachna.

A wszystko razem znaczy pająk.

Ragnosti – Pajęcza Wieś.

Wolno wciągał powietrze przez nos.

– No a potem? Jeśli zdołam złapać go za kark, to czy potem będę mógł się zająć szukaniem Unni?

Kobieta przymknęła oczy zdumiona tym strasznym uporem.

– Najpierw będziesz musiał się zatroszczyć, by dowieść, że nie ma ich tu więcej. A najlepiej znaleźć źródło jego wampirzego stanu, że tak powiem. Skąd się to u niego wzięło. Później czekać będą na ciebie inne zadania. Nawet marzyć nie powinieneś, by się stąd kiedykolwiek wyrwać i wrócić do swojego świata!

– Inne zadania?

– Ta sfera, w której się znalazłeś, mieści wiele zabłąkanych dusz.

Jordi patrzył na nią długo.

– Rycerze powiedzieli, że jestem w ich świecie. Teraz zaczynam pojmować, jak on się nazywa.

Kobieta z powagą pokiwała głową.

– Świat tych, którzy nie zdołali umrzeć, prawda? Cisza była wystarczającą odpowiedzią.

14

Owo dziwne „nocne życie” osady rozpraszało go.

Ludzie pracowali jak zwykle, dzieci bawiły się lub wracały ze szkoły, sklepy były otwarte. Trudno mu było pojąć, że to naprawdę dzień, i że to tylko on, człowiek nocy, odbiera to wszystko niczym sen w niebywale ostrym blasku księżycowego światła.

Ukrywał się jak tylko mógł. Bo to tutaj znajdował się ktoś, kto mógł go zobaczyć. Jordi bardzo by chciał porozmawiać z ludźmi, wypytać o tych, którzy zniknęli, ale ani nie znał języka, ani nie mógł się zachowywać jak człowiek widzialny. To by tych ludzi śmiertelnie przeraziło.

Ostrożnie zakradł się do pobliskiej gospody. Musiał uważać, żeby się z kimś nie zderzyć, choć nie sądził, żeby to mogło mieć jakieś znaczenie. Jeśli każdy znajduje się we własnej sferze, to się znajduje, do innej nie przenika.

Nagle uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Zakradł się do kuchni. Gdy karczmarz i jego żona zajęci byli czym innym, pospiesznie sięgnął po nieduży bocheneczek chleba i udko kurczaka. Tyle tu było wszystkiego, że z pewnością nikt nie zauważy braku.

Ale niestety, ręce chwytały powietrze i pozostały puste. Był tak rozczarowany, że poczuł, jakby kamień przycisnął mu serce.

Doświadczenie jednak nauczyło go dwóch rzeczy: Po pierwsze, że nie może dotknąć niczego, co należy do świata ludzi, a po drugie, że nie musi być taki ostrożny. Nic się nie stanie, jeśli się z kimś zderzy. Domyślał się, że ludzie mogą przechodzić przez niego, jakby był cieniem.

Tymczasem głód dręczył go tak bardzo, że wycofał się z kuchni i wyszedł na podwórze. Tam siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, pogrążony w rozpaczy.

Musiał się uśmiechnąć sam do siebie, bo przyszło mu do głowy, że bardzo chętnie by się napił piwa. Tu jednak mógł o tym zapomnieć.

I wtedy u jego boku pojawiła się znowu ubrana na biało kobieta, dostrzegł przez palce jej białą szatę i uniósł wzrok.

Kobieta podała mu chleb i różne inne rzeczy do jedzenia. A także dzbanek piwa, jakby czytała w jego myślach.

– Nie wyobrażaj sobie, Jordi, że mógłbyś się wedrzeć do świata ludzi, do ich życia! To jest uprzejmość z naszej strony, bo wiemy, od jak dawna głodujesz. Od tej chwili raz dziennie będziesz dostawał jedzenie. Ja będę ci je stawiać na drodze. Poza tym musisz się obywać bez niczego, bowiem pożywienie, jakie mógłbyś znaleźć w świecie tych, którzy nie umarli, dla ciebie się nie nadaje. Ja jednak życzę ci jak najlepiej i zadbam o twoje potrzeby.

Po czym znowu zniknęła, a Jordi pospiesznie zabrał się do jedzenia i picia. Był pewien, że nigdy nie jadł nic równie smakowitego.

Pełen nowych sił odważył się ponownie wyruszyć na ulice, wmieszać się w tłum przechodniów.

Jednak nie zaszedł za daleko. Uznał, że najlepiej będzie znaleźć sobie jakiś punkt obserwacyjny. Wszedł więc do gospody i wybrał stolik w tak niewygodnym miejscu, że pewnie nikt inny nie chciałby tu siedzieć. Stąd miał widok na cały mroczny lokal i stąd mógł słyszeć rozmowy.

Gorzej, że nie rozumiał języka. Mógł może coś odczytać z gestów, po mimice poznawać, w jakim nastroju są goście, ale niewiele więcej. Do chwili gdy…

Do gospody weszło dwóch mężczyzn. Jeden, jak się okazało, był zagranicznym dziennikarzem, drugi, miejscowy, posługiwał się jako tako niemieckim.

Nie był to wprawdzie język, którym Jordi władał najlepiej, łagodnie mówiąc, ale to i owo rozumiał, zwłaszcza że przybyli usiedli w zasięgu jego słuchu.

Szybko się zorientował, że dziennikarz wypytuje o zaginionych ludzi/Wprawdzie mieszkaniec osady nie wykazywał szczególnej chęci do opowiadania, ale dziennikarz nie ustępował. Jordi był wstrząśnięty, bowiem mówili najwyraźniej o dzieciach lub o nastolatkach, dwóch dziewczynach i chłopcu. Wspominali też o dorosłej kobiecie i o tym, że dwoje innych zostało znalezionych bez oznak życia. Mężczyzna w średnim wieku i młoda kobieta. I to wszystko stało się raczej niedawno. Troje dzieci zaginęło ledwie parę dni temu.

Kiedy obaj mężczyźni zakończyli rozmowę i wyszli z gospody, Jordi ruszył za nimi. Znowu znalazł się na ulicy i stwierdził, że nadchodzi wieczór. Nie żeby poznawał to po świetle, bo dla niego wciąż świecił księżyc i zalewał świat zimną poświatą, ale ludzie zachowywali się tak, jakby dzień mieli za sobą.

Wlókł się wolno w górę ulicy, nie bardzo wiedząc, jak się zabrać za tę całą sprawę, kiedy nagle coś sobie przypomniał.

Ktoś na niego patrzył! Wprost! Pytająco. Z zaciekawieniem.

Przed chwilą.

Gdzie?

Powoli przypominał sobie głos dziennikarza, jakby chciał się weń ponownie wsłuchać i może dzięki temu lepiej się skoncentrować… jakaś twarz poza głowami rozmawiających mężczyzn. Na pół pochylona ku podłodze… Szybkie spojrzenie prosto na Jordiego, i znowu wzrok wbity w podłogę.

Przystanął pośrodku ulicy. Piękne, ciemne domy z okrągłych bali, typowe budownictwo karpackie. Małe sklepiki z rzeźbionymi szyldami. Stacja benzynowa, przykry zgrzyt w tej architekturze. Piękne, nieduże kwietniki. Pojawił się jakiś młody chłopak na nowoczesnym motocyklu, będącym tu nieprzyjemnym anachronizmem. Długo jeszcze było go słychać na drodze, jak zakłóca panującą tu ciszę. Anteny telewizyjne na pięknych dachach. Przy narożniku jednego z domów urządzono kawiarenkę pod markizami. Trudna droga Europy Wschodniej w dostosowaniu się do skutecznego i demokratycznego społeczeństwa. Nowoczesne dążenia dotarły również tutaj, do tej małej, sennej miejscowości w górach.

Szkoda! Takie miejsca powinny zachować dawny idylliczny styl! Ale to oczywiście utopia, czcze marzenia.

Kim był ten ktoś, kto na niego patrzył?

Dziewczęca twarz pod ciemną grzywką? Chusteczka na głowie.

Bardzo młoda służąca w gospodzie.

Jordi zawrócił i wpadł na kilka pań, które jednak przeszły przezeń, niczego nie zauważywszy.

Trochę smutno stwierdzić, że nie jest się już częścią świata.

W gospodzie zaczynał się wieczorny ruch. Mężczyźni z kuflami piwa w rękach, szum głosów, z którego jednak nic się nie dało zrozumieć. Dziewczyna? Gdzie się podziała?

Nigdzie jej nie widział i już zaczynała go ogarniać panika. Musi ją znaleźć.

W końcu udało się, była na podwórzu, przy pojemnikach na śmieci. Jordi odetchnął z ulgą. Nie mogło być lepiej, tutaj może spokojnie porozmawiać.

Dziewczyna aż podskoczyła na jego widok. Próbowała uciec, ale złapał ją za ramię. Nareszcie ktoś z tej samej krwi i ciała co on. Ironia losu!

– Ja nie jestem niebezpieczny – szepnął najpierw po norwesku, następnie po hiszpańsku, ale dziewczyna sprawiała wrażenie coraz bardziej przestraszonej.

Uspokajająco podniósł rękę i nieznajoma nareszcie się odrobinę rozluźniła.

– Mówię trochę po angielsku – wyszeptała.

– Świetnie – ucieszył się Jordi. – Gdzie się nauczyłaś?

– Brat. Marynarz.

Jordi wytłumaczył, że życzy jej wyłącznie dobrze, nie ma złych zamiarów, więc nie powinna się niczego obawiać. Przez cały czas zastanawiał się, czy ona może być tą istotą spoza świata żywych, której on szuka. Tą, która uprowadziła wiele osób i zamordowała co najmniej dwoje.

Niemożliwe.

– Kim jesteście, panie? – spytała wciąż przestraszona.

– Jestem przyjazną duszą, która z powodu nieszczęśliwych okoliczności została zmuszona do życia w tej samej sferze co ty. A kim ty jesteś?

Dziewczyna dygnęła nieśmiało.

– Ilona.

– Chodzi mi o to, dlaczego należysz do świata tych, którzy nie mogą umrzeć?

– Nie mogą umrzeć? – wykrztusiła, wytrzeszczając oczy.

– Tak. Tacy jak Nosferatu. Dziewczyna wrzasnęła przerażona.

Uff, nie! Co ja za głupstwa wygaduję? To błąd wyrażać się w ten sposób!

– Jak to się z tobą stało?

Ilona energicznie potrząsała głową. Jordi próbował jej wyjaśnić, że słyszał o kimś, kto uprowadził wiele osób i przynajmniej dwie z nich zamordował, ona jednak uciszała go bliska histerii.

– Czy to prawda, Ilona? Ja będę próbował go unieszkodliwić.

– Nie może pan tego zrobić, mój panie.

– Pewnie nie, ale może mógłbym uratować tych zaginionych… jeśli jeszcze żyją.

Ilona podjęła próbę ucieczki, ale zdążył ją znowu złapać za ramię.

– Ilona, ja tego nie rozumiem. Ja należę do świata upiorów i jestem niewidzialny, ponieważ żyję w innej sferze. Tylko ci, którzy znajdują się w tej samej sferze, mogą mnie widzieć. Ty jednak mnie widzisz, choć sama niewidzialna nie jesteś.

– Nie, ja jestem tylko getter.

– Getter?

Nie była w stanie wyjaśnić znaczenia tego słowa, on nie był w stanie go pojąć.

– Powiedz mi, Ilona: Czy ten zły człowiek jest niewidzialny dla normalnych ludzi?

– Nie.

– A dlaczego nie?

Dziewczyna wyszeptała przerażona:

– On jest ugryziony. I uciekła.

Jordi rozumiał, że nie ma sensu jej gonić.

– Ilona! – zawołał tylko. – Czy możesz mi powiedzieć, gdzie są ci zaginieni?

Wahała się przez krótki moment. Stała odwrócona od niego plecami, więc nie widział, jak jej oczy się zmieniają. Jak przybierają dziwną, bardzo nieprzyjemną barwę, jak mienią się w licznych niuansach czerni, niebieskiego i zieleni, niczym w połyskliwym kalejdoskopie.

Potem wpadła do sieni i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Jordi został na podwórzu.

Muszę z nią znowu porozmawiać, myślał. Ale jeszcze nie teraz. Później, kiedy będzie szła do domu. Ona chciała mi coś powiedzieć, ale zabrakło jej odwagi.

Ta dziewczyna to mój jedyny ślad…

15

Jordi spędził noc w szopie, gdzie nikt by go nie szukał. Zresztą gdyby przyszli normalni ludzie, też by się nic nie stało, ale w tej osadzie było przynajmniej dwoje takich, którzy mogli go zobaczyć.

Był potwornie zmęczony, spał więc dobrze, a następnego ranka ubrana na biało kobieta przyniosła mu jedzenie. Przyjął je z wdzięcznością i skorzystał z okazji, by zapytać:

– Powiedziałaś, że powinienem winnego zabić drewnianym kołkiem. Ale jak zdobędę taki kołek, skoro nie mogę wziąć do ręki niczego, co jest ziemskie?

– Pomyśleliśmy o tym – oznajmiła i ze swojego szerokiego rękawa wyjęła zaostrzony kołek. – To należy do twojej sfery. Tym możesz się posługiwać.

Jordi wziął kołek do ręki.

– Jaki wielki i nieprzyjemny przedmiot – mruknął.

– Taki musi być – odparła. – Schowaj go pod koszulą, wsuń za pasek i uważaj, żebyś go za wcześnie nie pokazał wampirowi!

– Więc to jest wampir?

– Jak już mówiłam, pewna odmiana wampira. Nie taki zwyczajny. I nie wiemy, skąd mu się wzięła ta żądza krwi.

– Ilona powiedziała, że został ugryziony.

Jordi musiał opowiedzieć o dziewczynie, która może go widzieć. Jego duch opiekuńczy, jak nazywał ubraną na biało kobietę, bardzo się zainteresował i samą Iloną, i tym, co powiedziała.

– Nie spuszczaj z niej oczu! Ale staraj się, żeby ona ciebie nie widziała.

Jordi obiecał, że będzie się starał, i kobieta sobie poszła. Chciał ją przywołać z powrotem, żeby jej powiedzieć, jak bardzo jest samotny, ale już zniknęła.

Zima przybyła również na płaskowyż Mołdowy, przyniosła ze sobą lodowate wiatry, w powietrzu wirował pierwszy śnieg. To jednak Jordiego nie męczyło, zarówno śnieg, jak i wiatr przenikały go, nie czyniąc mu krzywdy.

Jednak fakt, że nadchodzi długa zima, napełniał go smutkiem.

Mój Boże, te wszystkie marzenia, jakie snuł na temat czasu, kiedy już wykonają swoje zadanie i rozwiążą zagadkę rycerzy! Nic z tych marzeń nie wyszło!

Nieszczęścia powinny były się skończyć, a tymczasem on miał się gorzej niż kiedykolwiek przedtem. Wtedy przynajmniej była jeszcze jakaś nadzieja. Co mu zostało teraz?

Zimowe marzenia. Zimowe marzenia są blade, pozbawione wiary, że sprawy mogą się ułożyć pomyślnie, pozostała tylko bolesna tęsknota.

Jordi musi odnaleźć na powrót swój prawdziwy świat. A więc to, by marzyć, mieć nadzieję, tęsknić, jest konieczne. Jordi rozpaczliwie tęsknił, by zobaczyć radosną, drobną twarz Unni, widzieć blask w jej oczach i słyszeć jej ciepły głos. Przecież ona teraz desperacko go potrzebuje, nie może zostać sama ze wszystkimi zmartwieniami ani z radością z powodu dziecka, którego się spodziewają. On musi to z nią dzielić, musi być przy niej!

No dobrze, w takim razie spróbuje uratować tę osadę przed nieznanym potworem. Może potem będzie mógł… Może oni zechcą…

Jacy oni? Kobieta zawsze mówi „my”, nigdy jednak nie powiedziała, kim są. Skąd przybywa ona, strażniczka bramy na granicy sfer? I ona jest jedyną, która by mu w razie czego mogła pokazać powrotną drogę.

Jordi nie chciał tego przyznać nawet przed sobą, ale w głębi duszy był pewien, że taka droga po prostu nie istnieje.

W ciągu przedpołudnia starał się lepiej poznać miasteczko czy osadę. Właściwie składało się ono z głównej ulicy i niewiele ponadto. Był jeszcze kościół z grekokatolickim krzyżem na wieży, dość duży budynek z mnóstwem rzeźbionych ornamentów, Jordi zakładał, że to ratusz, a poza miasteczkiem znajdowały się żyzne pola z resztkami niezebranego jesienią tytoniu. Za nimi zaczynał się las, pokrywający większą część płaskowyżu Mołdowy.

Schowany przed wszystkimi studiował życie osady. Najwyraźniej był zwyczajny, roboczy dzień, większość ludzi zajmowała się pracą. Niewielu włóczyło się po ulicy.

Nagle dostrzegł Ilonę. Gwałtowny impuls kazał mu biec jej na spotkanie. Ale zdołał go opanować, kiedy zdał sobie sprawę, że dziewczyna wyszła ze sklepu i że nie jest sama. Towarzyszył jej jakiś młody mężczyzna i nie ulegało wątpliwości, że Ilona chciała, by z nią szedł, najprawdopodobniej do kolejnego sklepu na zakupy. Młodzieniec spełniał to życzenie chętnie, a kolor jego włosów wskazywał, że musi pochodzić z Ukrainy. Tam widuje się wielu takich jasnowłosych i uważa się ich karnację za dziedzictwo z czasów, kiedy po Wschodniej Europie grasowali wikingowie.

Wkrótce para zniknęła za rogiem. Jordi nie poszedł za nimi, nie chciał, by go ów młody człowiek poznał. Bo jeśli Ilona pochodzi ze świata upiorów, jej towarzysz może być taki sam jak ona.

To pewnie jej ukochany, wszystko na to wskazuje.

Jordi stał i czekał, aż młodzi wyjdą z butiku, ale to się przeciągało. W końcu zrezygnował i ruszył w stronę gospody, czyli do najbardziej obiecującego miejsca, jeśli chodzi o możliwości obserwacji mieszkańców miasteczka.

Ku swojemu wielkiemu zdumieniu stwierdził, że Ilona już tam jest. Pokorna, podporządkowana, zamiatała podłogę i ustawiała krzesła, które goście zostawiali w wielkim nieładzie. Na razie jeszcze nie widziała Jordiego, więc obserwował ją, jak się krzątała i wycierała stoły zniszczoną ścierką. Poza tym trzeba powiedzieć, że była to bardzo ładna i zadbana gospoda. Można tu było spokojnie jadać, nie należało się niczego obawiać. Jordi westchnął smutno, kiedy niesiono tacę z dymiącymi talerzami. Kelnerki, która podawała do stołu, przedtem nie widział.

Nie odważył się dłużej stać przy drzwiach, Ilona i tak była zajęta.

Postanowił natomiast czekać na nią po zamknięciu gospody.

Wybiegła z budynku szybko, ręce schowała w szerokich rękawach płaszcza. Długa kelnerska suknia plątała się jej wokół kostek, kiedy pospiesznie szła ulicą.

Jordi upewnił się, że w pobliżu nie ma nikogo, i dopiero wtedy na nią zawołał:

– Ilona!

Odwróciła się przestraszona.

– Nn – nie – wykrztusiła. Zaraz jednak przystanęła, jakby zrezygnowana. Przez sekundę mógł patrzeć w jej pełne rozpaczy oczy, po czym wyszeptała:

Town hall.

Zasłoniła usta dłonią, jakby chciała cofnąć wypowiedziane słowa, i uciekła. Ile sił w nogach.

Jordi ponownie się ukrył.

Town hall? Ratusz?

Co ona chciała przez to powiedzieć? Że tam się mają spotkać? Czy że on tam powinien szukać?

Przypuszczalnie to drugie. Strach w jej oczach, jakby nie miała prawa nic mu mówić, jakby miała zakaz mówienia. A poza tym taka dziewczyna jak ona pewnie nie ma wstępu do ratusza.

Wszystko jedno. O tej porze ratusz i tak jest zamknięty.

Jordi powinien porozmawiać z kimś tutejszym.

Może tamten mężczyzna, który zna trochę niemiecki? Ten, który towarzyszył dziennikarzowi.

Nie, nic z tego. Ten człowiek przecież nie będzie go widział.

Uznał, że cała sprawa jest beznadziejna. Nie może z nikim rozmawiać, niczego się dowiedzieć. Minął kolejny dzień, a on nie zrobił ani kroku naprzód. Większą część tego dnia spędził w lesie, włóczył się po okolicy, ale nie odważył się odejść za daleko. Bał się, że potem nie odnajdzie drogi powrotnej do miasteczka. Jordi nigdy nie lubił lasów. Działały na niego deprymująco, zwłaszcza iglaste. Postanowił więc wrócić do miasteczka i tam czekać. Czekać na Ilonę. Ale z niewielkim rezultatem.

Jeszcze jedną noc musiał spędzić w tej starej, opuszczonej szopie. Skulił się w kącie i miał wrażenie, że jest jedynym człowiekiem w tym swoim nowym, dziwnym świecie.

Choć tego nie chciał, jego myśli same płynęły ku znienawidzonemu lasowi. Przypomniał sobie miejsce, w którym stał i dziwił się czemuś, wietrzył jak zwierzę, przepełniony jakimś trudnym do określenia, nieprzyjemnym uczuciem. Miejsce samo w sobie było niesympatyczne, drzewa iglaste posępnie spuszczały gałęzie. Najdziwniejsze jednak było to, że o ile zwyczajne lasy pocięte są ścieżkami i dróżkami, po których zwozi się ścięte drzewa, to tutaj nie zauważył ani jednego szlaku, choć przecież taki las mógł być miejscem licznych wycieczek i spacerów.

Jordiemu się to absolutnie nie podobało i na samo wspomnienie lasu przenikał go dreszcz. Naturalnie bardzo szybko opuścił to miejsce i wrócił do miasteczka, ale przez całą drogę towarzyszył mu jakiś nieuzasadniony lęk, że zabłądzi.

Mocniej objął kolana rękami i próbował zasnąć. Próbował też myśleć o czym innym.

Unni! Czy ty możesz mnie słyszeć? Gdybym cię teraz zawołał, to czy moje wołanie do ciebie dotrze? Ja wciąż podejmuję nowe próby, ale nie wiem, do czego to prowadzi. Muszę rozwiązać problem tej przeklętej osady. Potem jednak będę się starał przejść znowu przez ów labirynt ze sklepieniami. Ubrana na biało kobieta mi pomoże.

Kiedy kobieta przybyła następnego ranka z bardzo przez Jordiego wyczekiwanym jedzeniem, zapytał, czy pomoże mu wrócić do świata, kiedy już poradzi sobie z wampirem.

Kobieta wydała mu się niezwykle piękna, kiedy tak stała w jego starej szopie. Istota bez wieku, młoda jak dzień, stara jak świat.

Potrząsnęła przecząco głową.

– Już ci mówiłam, mój młody przyjacielu, że nie istnieje żadna droga powrotna.

Oczekiwał takiej odpowiedzi, a mimo to poczuł ból w sercu, jakby został przeszyty ostrym nożem.

– Powiedz mi, kim ty jesteś?

Wtedy ona uśmiechnęła się spokojnie, wzięła pusty koszyk i wyszła.

Jordi z drżeniem wciągał powietrze do płuc, próbował znowu skoncentrować się na swoim zadaniu.

Pierwsze, co chciał zrobić, to wizyta w ratuszu.

Jednak jego plany uległy zmianie.

16

Mieszkańcy osady byli wzburzeni. Wielu wyszło na ulice, wszyscy rozmawiali ze wszystkimi, wykrzykiwali coś jeden przez drugiego.

A on nie rozumiał języka!

Szukał wyjścia, jak zwykle, w etymologii. W wiedzy o pochodzeniu i rozwoju języków, o wspólnych korzeniach słów. Jordi znał hiszpański i zakładał, że tu i ówdzie muszą istnieć podobieństwa między hiszpańskim i rumuńskim.

Nasłuchiwał długo, cały czas ze świadomością, że powinien pozostawać w ukryciu. Na szczęście na placu stał ciężarowy samochód, zaparkowany w strategicznym punkcie, dokładnie naprzeciwko tutejszego miejsca zebrań. Jordi ukrył się za przyczepą i mógł spokojnie słuchać, nie będąc przez nikogo widziany, nawet gdyby ktoś posiadał taką zdolność.

Żeby tylko ciężarówka nie ruszyła przed siebie!

Ale samochód stał spokojnie.

Jordi zauważył, że w wypowiedziach tłumu nieustannie powtarza się jedno imię. Walentin.

Inne słowo, które wciąż się pojawiało, mogło przypominać hiszpańskie wyrażenie określające zniknięcie. Ponieważ społeczeństwo Mołdowy jest konglomeratem różnych ludów, z pewnością musi tu istnieć mnóstwo dialektów, a przynajmniej potężna mieszanina słów rumuńskich i rosyjskich.

Przy odrobinie dobrej woli można było rozróżnić rosyjskie słowo „mnogo”, co oznacza „wiele, wielu” i wtedy można było odczytać, że „wielu zniknęło” oraz powtarzające się często stwierdzenie, że „Walentin zniknął”.

Akurat w tym momencie pojawił się znowu zagraniczny dziennikarz, egzaltowany, żądny sensacji. Wspaniale! Żurnalista bezceremonialnie przepychał się przez tłum i w końcu dotarł do człowieka mówiącego trochę po niemiecku, wobec czego Jordi odważył się wyjść zza ciężarówki.

Nie wyglądało na to, by ktoś zwrócił na niego uwagę.

Dziennikarz spytał, co się dzieje.

Tym razem Jordi swobodniej śledził to, co tamci mówili. Otóż okazało się, że wczorajszego wieczora zniknął pewien młody mężczyzna imieniem Walentin. Obawiano się, że spotkało go to samo, co poprzednio zaginionych.

– To znaczy co? To znaczy co? – dopytywał się dziennikarz i widać było, że ma oczy i uszy otwarte.

Jego rozmówca wił się i wzdragał przed mówieniem. Nie, nikt nie wie, co się stało z tamtymi, tylko dwoje odnaleziono, nieżywych, pozbawionych krwi.

– A gdzie zostali znalezieni? – naprzykrzał się dziennikarz.

Niepewne, powolne gesty.

– Na skraju lasu – odpowiedział mężczyzna, wyraźnie zirytowany wciąż się powtarzającymi, takimi samymi pytaniami.

Cudzoziemiec z przejęciem zapisywał w swoim notesie.

– Powiedz mi, skąd osada wzięła tę dziwaczną nazwę? Paukija, Pajęcza Wieś. Co to znaczy?

– Nic nie znaczy, to tylko stara baśń z niepamiętnych czasów. Naprawdę nie ma się czym przejmować.

– No a jak brzmi ta baśń?

Mężczyzna z całej siły zaciskał szczęki. Nie pamiętał baśni, nie chciał pamiętać, to zwyczajne głupstwa, nikt już dzisiaj w to nie wierzy, opowieść poszła w zapomnienie.

Dziennikarz nalegał, więc jego lokalny opiekun rozzłościł się i chciał sobie pójść. Ludzie dookoła zaczęli się przysłuchiwać, wielu posyłało mu gniewne, ostrzegawcze spojrzenia.

Żurnalista jednak chciał wiedzieć jeszcze więcej.

– Czy moglibyśmy porozmawiać o tym młodym chłopcu, który zaginął wczorajszego wieczora? Chciałbym wiedzieć, kim był ten Walentin, jeśli łaska!

Teraz tłum nacierał na nich ze wszystkich stron. Wyglądało na to, że naprawdę należy ważyć słowa. Nieszczęsny tłumacz, mieszkaniec osady, pocił się tak, że to było widać.

W końcu wymamrotał:

– Walentin był wysoki, miał jasne włosy, niebieskie oczy. To jego ukochana, Jekaterina, stoi, o tam, i płacze.

Jordi odwrócił się, by spojrzeć na kobietę. Chętnie by porozmawiał z ową Jekaterina, ale jak to zrobić, skoro on dla niej jest z pewnością niewidzialny? A poza tym nie mówią tym samym językiem.

Mężczyźni się rozstali, to znaczy mieszkaniec osady wyrwał się dziennikarzowi i gdzieś poszedł. Jordi na powrót cofnął się do swojej kryjówki, wstrząśnięty, bliski szoku.

Bo Walentin to był ów młodzieniec, z którym wczoraj wieczorem spotkała się Ilona.

To w jego towarzystwie Ilona zniknęła za rogiem. Jordi poszedł obejrzeć to miejsce.

Za budynkami był tylko las.

Ten las przeszukał już poprzednio. Dlatego teraz zdecydował się pójść w inną stronę. Do ratusza.

Niezauważony przez nikogo wszedł do środka, słyszał głosy dochodzące z jakiejś sali i pobiegł na górę po stromych schodach. Na piętrze znajdowała się galeryjka, gdzie mógł się ukryć i spoglądać bezpiecznie na dół, sam nie będąc widziany, jakby przyszło co do czego. To znaczy mógłby się szybko ukryć za balustradą, gdyby ktoś spoglądał w górę.

W sali siedziało pięciu panów pogrążonych w ożywionej dyskusji, z której Jordi, rzecz jasna, nie rozumiał ani słowa. Ale to nic, on wolał studiować samo miejsce.

Byli to poważni panowie w średnim wieku, wszyscy nosili te nieznośnie nudne, współczesne ubrania, z przewagą czerni i szarości. Nawet krawaty mieli smutne. Niewygodne garnitury to z pewnością krzyż, jaki muszą dźwigać urzędnicy. Jeden z uczestników dyskusji jakby nie do końca należał do grupy, był znacznie starszy od pozostałych, postawny mężczyzna, nie brał udziału w ogólnej wymianie zdań, od czasu do czasu tylko rzucał jedno czy drugie ostre słowo, ale wtedy wszyscy słuchali go uważnie.

On już odszedł z urzędu, pomyślał Jordi. Ale nie może całkiem porzucić dawnego stanowiska, wciąż musi tu przychodzić.

W tej samej chwili starszy pan jakby się ocknął. Wyprostował plecy, rozejrzał się wokół orlim wzrokiem. Jordi błyskawicznie ukrył się za balustradą. Lepiej uważać!

Po chwili spokojnie wymknął się z ratusza, nie bardzo pojmując, dlaczego Ilona w ogóle wspomniała o tym miejscu. O co mogło jej chodzić?

W jakiś czas potem mężczyźni opuścili budynek i rozeszli się, każdy w swoją stronę. Zamieszanie na ulicy też już ucichło i znowu wszystko było jak dawniej.

I co teraz powinienem zrobić? zastanawiał się Jordi. Zegar na ratuszowej wieży wskazywał dokładnie dwunastą. Czas lunchu. Ludzie rozproszyli się po domach.

Może powinienem znowu wybrać się do gospody?

Nie bardzo miał na to ochotę. Nie chciał, żeby Ilona go zobaczyła, nie chciał się z nią spotykać ani sprawdzać, czy nie była ostatnią osobą, która widziała Walentina.

I oto, kiedy tak stał pełen wahań i wątpliwości, z gospody wyszła Ilona w towarzystwie jakiejś młodej dziewczyny.

Przeczucie ścisnęło serce Jordiego, na twarz wypłynęły gorączkowe rumieńce.

„Dawca”. A może „dostawca”?

Ilona nie najlepiej władała angielskim. Szczerze powiedziawszy, bardzo słabo. I stworzyła sobie słowo. Dostawca, powiedziała. Miała na myśli kogoś, kto znajduje i przynosi rzeczy.

Ilona spełnia taką rolę. Ona jest dostawcą, sama tak o sobie myśli.

Nie mogła go zobaczyć tam, gdzie stał. On zaś nie spuszczał idących z oczu, widział, że skręciły za róg tego samego domu, gdzie wczoraj Ilona prowadziła Walentina. Teraz ulica była pusta, ludzie poszli do domu coś zjeść. Świetna okazja, by niezauważenie kogoś wyprowadzić do lasu.

Tym razem Jordi już tak bardzo się nie pilnował. Szedł za dziewczynami, przemykał pod ścianami domów, a kiedy domy się skończyły i dziewczęta weszły do lasu, biegł od drzewa do drzewa.

Ilona raz po raz się oglądała i w którymś momencie mało brakowało, a byłaby go zauważyła. Chyba coś przeczuwała, bo zatrzymała się i chwilę czekała niepewnie. Potem jednak pociągnęła swoją towarzyszkę za rękę i poszły dalej.

Ta druga podążała za Iloną z wielką ufnością. Rozmawiały, ale Jordi nic nie słyszał, a jeśli nawet jakieś słowa do niego docierały, to i tak ich nie rozumiał.

Tym, że młodsza z dziewcząt też się oglądała, nie zaprzątał sobie głowy. Ona i tak nie mogła go widzieć. Niebezpieczna jest tylko Ilona.

A zresztą, niebezpieczna? Gdyby go dostrzegła, to sama by się przeraziła śmiertelnie, jest przecież taka młoda i naiwna.

Uff! Jak on nienawidził tego lasu! Był obrzydliwy z tymi zwieszającymi się z gałęzi mchami czy jakimiś porostami, z tym posępnym mrokiem pod drzewami.

Kiedy weszli w typowy karpacki las pełen krępych, rosnących w kępach sosen z trawiastymi polanami pomiędzy drzewami, doznał uczucia ulgi.

W pewnej chwili podskoczył i ukrył się za drzewem. Za najbliższą kępą sosen stał jakiś mężczyzna, Jordi widział tylko jego nogi. Usłyszał, że Ilona powiedziała coś do swojej towarzyszki, po czym dziewczęta się pożegnały. Ilona pobiegła z powrotem do osady i Jordi musiał się bardzo skulić, żeby go nie zauważyła.

Teraz zdał sobie sprawę, że ten typ lasu wcale nie jest dla niego taki łaskawy, że będzie tu miał problemy z ukryciem się. Kiedy więc znowu znaleźli się pośród takich samych, chorobliwie obrzydliwych, drzew jak przedtem, dziękował losowi.

Mężczyzna ujął dziewczynę za rękę i prowadził ją dalej w głąb wilgotnego mroku. Jordi podążał za nimi, chociaż trzymał się w bezpiecznej odległości, bo to wszystko bardzo mu się nie podobało. Był pewien, że starszy mężczyzna nie ma czystych zamiarów.

Pojawiły się przerażające wspomnienia z dzieciństwa. Leon, ojczym, który twardą ręką chwytał go za kark i ciągnął do szopy, gdzie go wieszał i przypalał mu ręce papierosem za karę, że zdenerwowane dziecko upuściło na podłogę talerz i potłukło.

Ten mężczyzna tutaj przypominał Leona po sposobie, w jaki prowadził za sobą dziewczynę w głąb lasu.

Głąb lasu? Z lodowatym dreszczem na plecach zauważył, że zmierzają w gęstwinę pozbawioną ścieżek, której na ogól i ludzie, i zwierzęta unikają.

Znowu pojawił się ów przygnębiający, podstępny, niemal lepki nastrój z poprzedniego wieczora, kiedy stanął tutaj i bardzo nie chciał iść dalej, chyba podobnie jak wielu przed nim. Ale mężczyzna wiódł dziewczynę dalej. Ona nie stawiała oporu, wyglądało jednak na to, że idzie za nim raczej z szacunku dla starszego człowieka niż dla przyjemności. Szczerze mówiąc, jej sztywna, przypominająca lalkę postawa, świadczyła o niechęci, choć najwyraźniej nic zrobić nie mogła.

W mgnieniu oka Jordi zobaczył twarz mężczyzny pod zwisającymi z drzew mchami. Tamten zwracał się do dziewczyny i stanął bokiem do Jordiego tak, że ukazał się nie tylko jego profil.

Jordi nie był zaskoczony. Prawie tego oczekiwał. Miał oto przed sobą owego starszego mężczyznę z ratusza. Tego o orlim spojrzeniu.

Jordi stał cichutko jak mysz. Byli teraz w środku upiornego lasu i para zatrzymała się.

Mogła to być najzupełniej niewinna sytuacja. Jedyne, co Jordi potrzebował uczynić, by uzyskać odpowiedź, to wyjść ze swojej kryjówki. Jeśli mężczyzna go nie dostrzeże, to Jordi nie powinien się mieszać w całą sprawę. Co prawda ów burmistrz mógł być zwyczajną starą świnią, a takim należało się przeciwstawiać, żywym czy umarłym.

Ale Jordi zwlekał z ujawnieniem się. Wolał najpierw poobserwować rozwój wypadków. Czuł się wprawdzie jak podglądacz, ale trudno.

Postawny straszy pan położył ręce na ramionach dziewczyny i pochylił się nad nią. Otworzył paszczę, tak, bo tak to teraz wyglądało.

Jordi działał instynktownie i prawdopodobnie głupio, ale najważniejsze było dla niego teraz uratowanie dziewczyny. Uratowanie przed czym? Nie bardzo wiedział, ale jej sytuacja wyglądała upiornie.

Nic nie mówiąc, bez żadnych okrzyków, wkroczył na polankę pośród drzew. Mężczyzna natychmiast zwrócił się do niego z najdziwniejszym na świecie wzrokiem, w którym mieniły się czarne, niebieskie i zielonkawe błyski, wydał z siebie ryk wściekłości i rzucił się na natręta, który odważył się mu przeszkadzać.

Czy wampiry potrafią skakać? Nie, zwyczajne wampiry nie, ale przecież ten jest wyjątkowy, pomyślał Jordi.

Jeszcze jeden gwałtowny skok, tym razem jednak Jordi był przygotowany. Mężczyzna rzucił się na niego całym swoim ciężarem, to był ktoś z tej samej sfery, nie można zaprzeczyć. Jordi widział lśniące kły, w ostatniej chwili zdążył odwrócić twarz i zdołał rzucić przeciwnika na ziemię, po czym błyskawicznie wbił palik w serce potwora.

Rozszedł się taki okropny smród, że Jordi zaniósł się kaszlem. Przecież ten człowiek już dawno nie żyje, pomyślał, patrząc, jak tamten wiotczeje i nieruchomieje na ziemi.

Walka była skończona.

17

Jordi chciał pomóc dziewczynie. Zastanawiał się, jakby to wyglądało, gdyby wrócił do osady z dziewczyną w objęciach. Płynące w powietrzu, omdlałe ciało mogłoby śmiertelnie wystraszyć ludzi.

Dziewczyna leżała na trawie w stanie jakby hipnotycznego snu, może po to, by nie mogła się bronić? Wsunął ręce pod jej plecy i starał się ją podnieść, ale okazało się, że chwyta powietrze. Ona nie należała do jego świata.

I co teraz robić? Nie mógł pozwolić, by dziewczyna ocknęła się w pobliżu martwego monstrum. Tak źle jej nie życzył, zwłaszcza że akurat ona w całej tej potwornej historii była absolutnie niewinna.

Choć więc zbierało mu się na wymioty, musiał ująć zwłoki i odciągnąć je na bok, w głąb lasu.

Kiedy już znalazł miejsce, w którym zwłoki będą niewidoczne, usłyszał jakieś hałasy. Jordi zrobił się sztywny z jakiegoś niewytłumaczalnego strachu. Dźwięki były obrzydliwe, jakieś szepty, szurania, które sprawiły, że nie oglądając się za siebie, pomknął w stronę osady. Nic już nie mógł zrobić, by pomóc dziewczynie, ale też hałasy nie dochodziły z miejsca, w którym leżała. Zdążył zresztą zobaczyć, że dziewczyna wstała zdumiona i powoli powlokła się w stronę domu. Zatrzymał się więc, by sprawdzić, czy tam dotrze.

Kiedy znalazła się koło pierwszych zabudowań, zostawił ją własnemu losowi. On sam wrócił do swojej szopy i usiadł bardzo wyczerpany. To nie fizyczny wysiłek go tak zmęczył, ale przeżycia tak straszne, że wywoływały ból brzucha.


Jordi został w osadzie kilka dni. Miał tu jeszcze sprawy do załatwienia, poza tym chciał się dowiedzieć czegoś więcej o tym starszym mężczyźnie, którego właśnie odnaleziono.

Wiadomości uzyskał poprzez dziennikarza, który napisał artykuł do swojej gazety. Jordi bardzo się ucieszył, że artykuł jest po angielsku, i zrozumiał, że niemieckiego dziennikarz używał z konieczności, bo tylko niemiecki ktoś tutaj znał. Przeczytał artykuł ukradkiem, pod nieobecność dziennikarza.

Ów groteskowy wampir był tutejszym burmistrzem, ale już dawno nie pełnił swojej funkcji, tak zresztą jak Jordi przypuszczał. Nie było w starszym panu nic szczególnego z wyjątkiem takiej okoliczności, że przed paroma miesiącami zabłądził w lesie i szukano go przez dwa czy trzy dni. Kiedy wrócił, był jakby odmieniony, a w jego oczach od czasu do czasu pojawiały się dziwne błyski. I chodził też inaczej niż przedtem, sztywno, jak upiór. Wkrótce po jego powrocie do domu zaczęły się te tajemnicze zniknięcia. W bardzo krótkim czasie przepadło siedem osób, z których tylko dwie odnaleziono. Obie martwe.

O młodej dziewczynie, którą Jordi uratował, dziennikarz nie wspomniał. Najwyraźniej nie pamiętała, co się z nią działo.

Parokrotnie widywał Ilonę, ale nie chciał konfrontacji, nie wiedział, co mógłby jej powiedzieć. Wyglądała na jeszcze bardziej zdezorientowaną i zagubioną niż przedtem. Niczym pies, który zgubił pana. Jordi był pewien, że Ilona nie zechce wyjawić, gdzie się znajdują zaginieni. Może zresztą wcale tego nie wie. Nie chciał myśleć o tym, że ona go widzi, że także jest upiorem.

Jego zadaniem teraz było odnalezienie zaginionych. Prawdopodobnie już nie żyją, ale mimo to musi próbować.

Czekało go jeszcze jedno zadanie, o którym też nie chciał myśleć: Powinien mianowicie wyjaśnić, co było źródłem tragicznej przemiany burmistrza. I co sprawiło, że Ilona znalazła się w świecie tych, którzy nie mogą umrzeć.

Jordiemu było żal tej dziewczyny. Musiała wpaść w sieci wampirów. Tak, Jordi nazywał te istoty wampirami z braku lepszego określenia.

Wiedział, że musi znowu wyruszyć do obrzydliwego lasu, gdzie paskudne mchy, czy jak to nazwać, zwisają z gałęzi. Musi tam wrócić jak najszybciej. Nie wiedział tylko, czy będzie w stanie to zrobić.

Następnego ranka spytał o radę swoją ubraną na biało opiekunkę.

Ta zaś w zamyśleniu z wolna potrząsała głową.

– To godne pochwały, że chcesz pomóc biedakom i uwolnić osadę od zmory. Ale teraz znajdujesz się w nieodpowiedniej sferze. Zrobiłeś to, co powinieneś był zrobić, a zagubionych nie odnajdziesz. Oni należą do świata, który opuściłeś. Do świata ludzi.

– A źródło wszelkiego zła?

– Ja nie znam go dokładnie, podejrzewam jednak, że i ono związane jest ze światem ludzi żywych. A tam dostać się nie możesz, jak już wielokrotnie mówiłam.

Jordi zastanawiał się. Nie lubił wprawdzie zostawiać spraw niedokończonych, ale…

– To znaczy, że tutaj już skończyłem? Mogę wrócić do sfery zamglonych sklepień? A potem do…

Kobieta wyczuwała w jego głosie nadzieję. Powiedziała pospiesznie, ale w zadumie:

– Może uda mi się znaleźć jakieś wyjście…

Jordi pospieszył z propozycjami:

– Może moi przyjaciele, rycerze? I czarownica Urraca. Oni przecież też są upiorami!

Kobieta przytakiwała bez przekonania.

– Może oni znajdą jakąś radę, co mógłbyś zrobić.

– Mogę się z nimi spotkać? – zapytał z przejęciem.

– Nie. To niemożliwe. Oni nie mają żadnego bezpośredniego związku z tobą. Ale ja im przekażę twoje szlachetne pragnienia, żeby tutaj pomagać.

– Dziękuję! Bardzo jesteś życzliwa! Uśmiechnęła się.

– Jesteś dobrym człowiekiem, który bez własnej winy zaplątał się w tę skomplikowaną aferę. Wiążemy z tobą wielkie nadzieje.

Jordi wolałby nie być taki przygnębiony za każdym razem, gdy słyszał te słowa.


Dawno zdał sobie sprawę z tego, że w świecie upiorów istnieje wiele potępionych dusz. Ale nie są one stąd, z Paukiji. Bywało, że budził się w środku nocy, bo docierały do niego pełne strachu wołania, krzyki i zawodzenia, albo dlatego, że ktoś stał nad nim i błagalnie się weń wpatrywał w ciemnościach. Kiedy jednak zapalał lampkę, zostawioną mu przez białą opiekunkę, nie było nikogo. Tylko te dalekie wołania, przepełnione bólem, rozpływały się w jego mózgu.

Widywał też upiory przepływające obok niego za dnia, sztywne jak drewniane lalki, przerażone, zwracające ku niemu pełne błagania oczy, rozmazane, bezkształtne postaci, tak niewyraźne, że domyślał się, iż przebywają bardzo, bardzo daleko od niego. Tylko dusze tych istot szukały jego, ludzkiego intruza, który zaplątał się w ich nędznym świecie. Płomyk nadziei w wiekuistym mroku.

Ale złe moce były i tutaj. Czające się istoty otulone mgłą, wyczekujące, aż ich czas nadejdzie. W takich chwilach Jordi był wdzięczny, że dzieli ich odległość. Że nie znajdują się w Mołdowie, lecz w innym miejscu ziemskiego globu. Było tak, jak to ktoś mu kiedyś powiedział: Świat upiorów, świat tych, którzy nie mogą umrzeć, znajduje się wszędzie i nigdzie.

Kiedy nachodziły go takie myśli, zaczynał tak strasznie tęsknić za Unni i przyjaciółmi z normalnego świata, że mógłby nad sobą zapłakać.

18

Wszelkie próby Jordiego mające na celu odnalezienie pięknych, łukowato sklepionych arkad, spaliły, niestety, na panewce. Nic mu więc nie pozostawało. Wszystko, co mógł zrobić na własną rękę, to wzywać Unni, prosić ją, by mu wskazała drogę do domu i do niej.

Nigdy jednak nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Ubrana na biało kobieta wróciła i podała mu dwa niewielkie przedmioty.

– To niewiele – powiedziała z żalem – Ale to jest wszystko, czym oni mogą cię wesprzeć. Gryfy nie mogą ci tutaj pomóc, a miecz don Ramira zaginął, niestety, w walkach. Innej broni nie ma. Ten nieduży nóż jednak, który don Garcia de Cantabria zawsze nosił w cholewie buta, możesz zachować na wszelki wypadek. Zaś doña Urraca daje ci tę truciznę. Jest ona strasznie mocna i zabiją momentalnie, więc obchodź się z nią ostrożnie! I nóż, i trucizna działają w obu sferach.

Jordi już miał powiedzieć, że zarówno on sam, jak i reszta z jego sfery już dawno są umarli, ale to przecież nieprawda. Oni są nieumarli, należą do istot, które nie mogą umrzeć, a to jednak wielka różnica.

Stary burmistrz zmarł przypuszczalnie jakieś dwa, może trzy miesiące temu. Został zamordowany przez złą, nieznaną siłę w podmokłym lesie, a potem wprowadzony w stan podobny do zombi. Ani żywy, ani umarły. Dokładnie tak jak sam Jordi.

Kobieta w białym płaszczu przekazała mu pozdrowienia od Urraki i wszystkich rycerzy, którzy prosili też powiedzieć, że bardzo im zaimponował swoimi osiągnięciami i że chętnie by go wsparli, gdyby to leżało w ich mocy. Jordi zastanawiał się, co to za osiągnięcie zabić jednego człowieka, domyślał się jednak, o co im chodziło.

Spoglądał bezradnie na żałośnie mały nóż i słoiczek z trucizną, nie bardzo wiedząc, do czego miałoby mu to służyć. Były to jednak jego jedyne narzędzia w świecie, w którym on sam nie mógł dotknąć niczego, co należało do sfery żyjących.

– Teraz już pójdę – powiedział do kobiety. – Po co zwlekać? Nie mam czasu do stracenia.

Opiekunka życzyła mu powodzenia, po czym się rozstali.

To mniej więcej w tym czasie Unni przeczytała notatkę o wampirze szalejącym w Mołdowie. Obszerny artykuł dziennikarza z Paukiji został podczas swojej wędrówki przez różne gazety świata bezlitośnie skrócony do dziesięciu wierszy.

– Ojcze – oznajmiła z powagą. – Muszę jechać do Mołdowy. Natychmiast!

– Mołdowa? Czy ktoś tam w ogóle jeździ? I co zamierzasz robić w jakimś kraju, o którego istnieniu mało kto wie?

Pokazała mu notatkę w gazecie.

– Jordi tam jest, gwarantuję ci to. I coś mnie bardzo martwi, sprawy muszą się układać nie najlepiej.

Ojciec Unni znał oczywiście całą historię zniknięcia Jordiego i polecenia, by Unni podążała jego śladem. Dyskutowali o tej nowej sytuacji, najpierw spokojnie i rozważnie, potem coraz bardziej gorączkowo i gwałtownie.

Atle Karlsrud wziął gazetę i powiedział:

– Przekonajmy się najpierw, czy to naprawdę Jordi tam jest… Czy raczej był, bo teraz z pewnością już go tam nie ma. Notatka przez wiele dni, a może i tygodni wędrowała po świecie.

– Przecież tyle czasu jeszcze nie minęło od naszego rozstania.

– Może i nie, ale niczego nie uzyskasz, jadąc tam. Po prostu nie zdążysz, poza tym nic nie wiemy o stosunkach w tej Mołdowie, czy jest tam spokojnie, czy może kryminaliści zagrażają podróżnym. I nie znajdziesz go, wiesz o tym, on jest teraz nieosiągalny dla nas, żyjących. Dobrze już, dobrze, wybacz mi te słowa, tak mi się wyrwało. Ale dobrze ci radzę: Zaczekaj, rozejrzyj się! Może pojawią się jakieś wyraźniejsze ślady.

Unni rozumiała, że to rady słuszne i rozsądne, ale przeklinała teraz rozsądek.

Nie zamierzała się poddawać, chociaż zrezygnowała z wyjazdu do Molldowy, to by była tylko strata czasu. Musi znaleźć jakieś inne wyjście…

I takie wyjście się znalazło – z całkiem nieoczekiwanej strony.

Sissi zadzwoniła z Hiszpanii, bardzo podniecona. Owszem, nawiązała kontakt z Miguelem, ale nie chciała powiedzieć, w jaki sposób. Niestety, on wciąż jeszcze nie jest pełnym człowiekiem i pewnie długo nie będzie. A jak sprawy Unni i Jordiego?

Unni opowiedziała o wszystkim, o tropie, który, jak jej się zdawało, znalazła, i o tym, że się tak potwornie martwi o Jordiego.

– Ty wiesz, że ja mam zdolność przeczuwania różnych rzeczy, Sissi, i teraz właśnie przezywam prawdziwe bad feeling, jeśli chodzi o jego obecność w tym dziwnym miejscu. Jest tam jakieś zło, które na niego czeka, a on jest przecież tak szaleńczo odważny. Natomiast w tamtejsze sprawy angażować się nie powinien, za nic, bo to by się dla niego źle skończyło. Jak ja mam go ostrzec?

– Ale na razie nic złego się nie zdarzyło?

– Nie, wszystko jeszcze przed nim, wyczuwam to bardzo wyraźnie. On jest w wielkim niebezpieczeństwie i czas nagli. On i ja mamy z sobą swego rodzaju kontakt, bardziej więź, która pozwala nam wzajemnie wyczuwać nasze lęki i zagrożenia. I teraz nie mogę zrobić nic, absolutnie nic, żeby go przestrzec. Pomóż mi, Sissi, poradź coś! Szybko, bo tu chodzi o godziny, może nawet minuty, tak mi się zdaje. Jak mam do niego dotrzeć? Może rycerze mogliby coś zrobić? Albo Urraca?

– Z tego, co mówili, wynika, że nie mają z nim bezpośredniego kontaktu – powiedziała Sissi wolno, w zamyśleniu, jakby się zastanawiała nad czymś ważnym. Nagle jej głos zabrzmiał weselej. – Ale ja, Unni… zaczekaj, ja mam pewien pomysł. Zadzwonię do ciebie za chwilę. Tylko, na miłość boską, nie oczekuj cudu. Nie wierzę w cuda w tym przypadku, to znaczy… mam na myśli moją pomoc.

Mówiła szybko, zdyszana, połykała słowa.

– Dziękuję, Sissi. Będę ci wdzięczna za wszystko, co zrobisz. Jesteś aniołem.

– Nie, ale chyba kiedyś się nim stanę.

Raczej wątpię, pomyślała Unni. Ktoś, kto obraca się w takim towarzystwie…

Sissi zakończyła rozmowę i rozejrzała się po pokoju w hotelu, w północnej Hiszpanii, po czym zaczęła czegoś szukać w swoim bagażu. Była już gotowa do drogi powrotnej, nie zdecydowała tylko, czy zamierza pojechać do Norwegii, czy do Skanii.

Wiedziała, gdzie szukać tego, co jej potrzebne. Wyjęła z walizki starannie owiniętą niewielką paczuszkę, złamała pieczęć i rozwinęła. W środku znajdował się amulet wielkości ludzkiej dłoni. Został na nim wyryty znak Nuctemeron.

Dar Miguela dla Sissi.

Nie, to dar Tabrisa, nie wolno o tym zapominać. Dreszcz przeniknął ją od stóp do głów – ze strachu, z powodu wyrzutów sumienia i z oczekiwania. Nie wolno jej było wzywać ukochanego bez absolutnej potrzeby. Wiedziała też, że im więcej on korzysta ze swoich demonicznych zdolności, tym bardziej oddala się od postaci Miguela i od niej.

Wahała się więc długo, zanim ujęła amulet w dłonie, zamknęła oczy i próbowała sobie przypomnieć, co Miguel jej mówił.

„To tylko twoja wyobraźnia. To nie jest rzeczywistość. Jeśli jednak znajdziesz się w trudnych do pokonania kłopotach, ale tylko wtedy, nie z powodu jakiejś bagateli, bo wówczas to nie zadziała, więc w trudnej chwili ujmij talizman w dłonie i wymawiaj szeptem moje imię. Ja do ciebie przyjdę, też tylko jako siła twojej wyobraźni, i pomogę ci, jeśli potrafię. Wcale nie jest pewne, że będziesz mogła mnie zobaczyć, ale przybędę i zostanę przy tobie. Cokolwiek by się jednak stało, to nie wzywaj mnie tylko dlatego, że chciałabyś mnie zobaczyć”.

Sissi uśmiechała się do siebie. Pamiętała tamtą chwilę, ciepło w oczach Miguela, jego czuły uśmiech, gdy powiedziała: „Oczywiście, rozumiem. Ale wiem, że często będę musiała walczyć z wielkim pragnieniem wezwania cię”.

A teraz oto znajduje się na najlepszej drodze, by zburzyć jego mozolne próby stania się w pełni i na zawsze człowiekiem. Musiała to jednak zrobić dla Unni, a zwłaszcza dla Jordiego.

Głęboko wciągnęła powietrze. Potem wyszeptała imię Tabrisa.

W pokoju było cicho, bardzo cicho. Na pobliskim lotnisku wylądował samolot. Inny startował. Wkrótce i ona opuści Hiszpanię.

Powoli nabierała pewności, że nie jest w pokoju sama.

Spojrzała w górę. Rozejrzała się wokół. Nikogo nie było, mimo to Sissi wiedziała.

Kiedy poczuła kościstą dłoń na swoim policzku, wyszeptała z czułością:

– Tabris. Wiem, że jesteś przy mnie.

„Tylko moje myśli” – odpowiedział ostry głos w jej głowie. „Ciesz się z tego. Moje myśli nie są dla ciebie niebezpieczne. Czego potrzebujesz?”

– Nie proszę dla siebie. Unni jest zrozpaczona. Ma przeczucie, że Jordi stoi wobec wielkiego zagrożenia, i prosiła mnie o pomoc. Ona nic o tym nie wie. O tym między nami.

„Unni trzeba słuchać. Co grozi Jordiemu?”

– On się znajduje w świecie upiorów. Odwiedził właśnie małą miejscowość w Mołdowie, ta miejscowość nazywa się Paukija. I teraz brnie prosto w wielkie niebezpieczeństwo. To oznacza dla niego koniec. Na zawsze, tak powiedziała Unni.

Na odpowiedź Tabrisa musiała długo czekać. „Jordi jest moim przyjacielem. Chętnie bym mu pomógł. Ale dostać się do sfery upiorów? Sissi, ja jestem demonem!”

– Myślałam, że ty możesz się przemieszczać pomiędzy sferami bez ograniczeń?

Po chwili odpowiedział jej z wahaniem:

„Znam krainę mgieł, gdzie sfery się łączą. Nie sądzę jednak, że się tam przedrę. Raz próbowałem, dawno temu, o mało nie skończyło się wojną. Ale Sissi, ja mogę natychmiast polecieć do tej osady. Może tam dowiem się czegoś więcej o Jordim. Stąd, z Santiago de Compostela, to niedaleko”.

Rzeczywiście, niedaleko, uśmiechnęła się Sissi cierpko. Po prostu na przełaj przez Europę. Ona sama znajdowała się w Bilbao.

Poczuła, jak on w myślach przesuwa dłonie po jej ciele. Czuła te jego dłonie. To tylko jego i moja wyobraźnia, próbowała sobie tłumaczyć.

Mimo wszystko robiło to na niej wielkie wrażenie.

Tabris opuścił pokój.

Sissi natychmiast zatelefonowała do Unni.

– Pomoc jest w drodze – zapewniła.

– Co? Jaka pomoc?

– Moim zdaniem możesz być spokojna – powiedziała Sissi i zakończyła rozmowę. I nie odpowiadała, chociaż telefon komórkowy dzwonił i dzwonił co najmniej przez piętnaście minut. Tabris i ona mają swoje potajemne życie.

19

Jaka straszna była cisza w lesie! Jordi bardzo niepewnie szedł coraz dalej i dalej przez tę ponurą, chorą okolicę.

Żeby tak mieć kogoś do pomocy, myślał. Kogoś, z kim można by współpracować. Ilona nie wchodzi w rachubę. Było w niej coś, czego nie rozumiał i czego nie lubił, mimo że to przecież zwyczajna, prosta wiejska dziewczyna. Coś, co odbierało niewinność jej okrągłej, rumianej, dziecinnej twarzy. Wielka szkoda, Jordi pragnął, by odzyskała ową ufność, którą musiała jeszcze niedawno posiadać.

Uff, jaka okropna okolica! Zwisające z iglastych gałęzi mchy czy porosty, nie wiedział co to, uderzały go po twarzy i wciąż musiał się uwalniać od lepkich strzępów tego paskudztwa. Leśne poszycie było czarne, wszelka niska roślinność wyginęła, ponieważ tu na dół nigdy nie docierało światło słońca. Z ziemi wyrastały tylko gdzie niegdzie pojedyncze grzyby, ale i one nie wyglądały zdrowo.

Nie śpiewały w tym lesie ptaki, nie widziało się też owadów. Jednak pod ciężkimi gałęziami zwisały pajęczyny, potężne, budzące respekt sieci raz po raz zagradzały idącemu drogę. Jordi był prawdziwym przyjacielem zwierząt, więc pochylał się lub starał się wymijać sieci, by nie niszczyć dzieł sztuki, które przecież tkały mozolnie żywe stworzenia.

Las zamykał się wokół niego coraz gęstszy. Żadnych ścieżek tu wprawdzie nie było, mimo to posuwał się naprzód po czymś, co mogło być naturalną drogą między blisko siebie stojącymi drzewami. Po obu stronach nie widział nic prócz najbliżej rosnących świerków, omotanych pajęczynami i porostami tak, że wyglądały jak solidny mur.

Nagle dotarł do niego jakiś dźwięk. Trwał przez dłuższą chwilę, zanim Jordi go usłyszał. Teraz jednak przybierał na sile, przypominał głuche uderzanie w coś miękkiego, jakieś tłumione zawodzenie czy coś takiego, Jordiemu trudno to było dokładniej określić.

Pojawiło się coś jeszcze, co już przedtem docierało do jego uszu: szuranie, szepty, odgłosy znane mu z poprzedniej bytności w lesie. Mimo woli zacisnął dłoń na małym nożu i drugą na słoiczku z trucizną, choć nie bardzo wiedział, przeciwko komu mógłby tutaj użyć trucizny. A nóż był i tak za mały, ostrze miało ledwie kilka centymetrów długości.

To niewiele, zwłaszcza jeśli się nie wie, z kim przyjdzie się człowiekowi zmierzyć.

Jakiś pająk umykał przez swoją sieć tuż przed oczyma Jordiego. To był pierwszy owad, jakiego zobaczył w tym lesie. A może pająk to nie owad? Czasami Jordi przeklinał swój los i to, że nigdy nie zdobył żadnego wykształcenia. Na ogół jednak specjalnie się tym nie przejmował, życie upłynęło mu na pomaganiu bratu, ochranianiu Antonia i zapewnieniu mu życiowego startu. To była misja Jordiego i otrzymał za swoje starania nagrodę. Antonio jest w pełni wykształconym lekarzem, ożenił się, ma syna. Teraz Jordi mógłby zacząć myśleć o sobie, ale okazało się, że jest za późno. Znalazł się w świecie upiorów, z którego nie ma powrotu.

Nie, tak nie wolno myśleć! On powinien, musi wrócić znowu do świata żywych ludzi! Do Unni i fantastycznej przyszłości z nią. Jeśli raz podda się przygnębieniu, straci odwagę i siłę do walki.

Jeszcze jeden pająk. I kolejny. Wszystkie dosyć duże, z okrągłymi odwłokami i oczkami, które połyskiwały niebiesko – czarnym blaskiem. Czy to od nich osada wzięła nazwę? Pajęcza Wieś, Paukija. Tylko że ta okolica znajduje się daleko od ludzkich siedzib.

Strasznie daleko! Jordi przystanął, żeby nasłuchiwać.

Teraz las pogrążony był w ciszy. Nigdzie nawet szelestu. On jednak miał wrażenie, jakby coś leżało w pobliżu i czaiło się na niego. Wyczekująco, jakby chcieli zobaczyć, kim jest.

Chcieli? Oni? Jacy oni?

Ogarnęła go trudna do przezwyciężenia ochota, by uciekać jak najprędzej do ludzi. Ach, świat ludzi! Jordi już do niego nie należy.

Tęsknota za Unni paliła go niczym otwarta rana. Znajdował się teraz tak daleko od niej, jak to tylko możliwe.

Pająków było więcej. Potwornie dużo! Zbliżały się do niego. To zaczyna być przerażające. Co on tu właściwie robi? Co go pcha do tego lasu?

Bo tutaj jest coś, co powinienem zbadać, odpowiadał sam sobie. To mój obowiązek.

Jeden z pająków wylądował na jego ramieniu. Strząsnął go gwałtownie i w tej samej chwili uświadomił sobie coś potwornego: ten pająk go widział, świadomie na nim wylądował! Należy do tej samej sfery co Jordi, do świata upiorów.

Nie, tak to nie może być. Po prostu nie może.

Jordi zatrzymał się na moment i obserwował pająki znajdujące się w zasięgu jego wzroku. Mógł stwierdzić, że większość w ogóle nie zwraca na niego uwagi. Niektóre jednak tak, zdecydowanie. Nie spodobało mu się to. Te, które mogły go widzieć, były nieco większe od pozostałych, miały cięższe odwłoki, poza tym jednak żadnych różnic. Ale już to wystarczyło, by zimne dreszcze przebiegały mu po plecach.

Z wahaniem ruszył dalej. Między drzewami po prawej stronie ukazał się niewielki otwór, jakby wolne przejście. Równocześnie dostrzegł coś przed sobą w głębi gęstego, ciemnego lasu.

Obserwowało go stamtąd dwoje oczu. Najpierw myślał, że to jakiś człowiek, zaraz jednak stwierdził, że to nie jest dwoje oczu, że jest ich więcej, ustawionych blisko siebie, sześć, osiem par. Jordi zesztywniał z przerażenia. Wszystkie oczy miały zmienną barwę, mieniły się czernią, błękitem i zielenią. Gdzieś już to widział… Oczy wielkością dorównywały ludzkim, poza tym jednak przypominały bardziej… No właśnie, co? Niezależnie do kogo należały te oczy, jedno nie ulegało wątpliwości: one go widzą!

Bez dalszych wahań Jordi rzucił się do ucieczki w, tę boczną przesiekę czy jakieś przejście. Od razu wokół zaczęły się szepty, syki, odgłosy pełzania i szuranie między drzewami. Jordi biegł przed siebie i nagle ukazał mu się przedziwny widok.

Gęste, bardzo gęste sieci pajęcze. Mnóstwo. Słyszał przyciszone stukania, żałosne jęki tak dziwnie stłumione i teraz zrozumiał, co to takiego.

Nóż! Maleńki nóż mógł się tu przydać. Jego działanie obejmowało obie sfery, i żywych, i umarłych, z pewnością to zasługa ubranej na biało kobiety. Jordi ciął sieci, szarpał je wściekle, wyrywał długie strzępy. Wokół niego aż się gotowało z potwornej wściekłości, słyszał małe, kłębiące się potworki za sobą, ponad sobą, dookoła siebie. Również te, które jego widzieć nie mogły, ale przecież dostrzegały, że ktoś niszczy ich dzieło, nie wiedziały tylko, kogo mają atakować.

Te należące do świata Jordiego, owszem, one wiedziały. I podchodziły coraz bliżej…

Widzą mnie, ale nie wiedzą, kim albo czym jestem. Wygląda niemal, jakby czekały na jakiś rozkaz.

Było tak, jak Jordi przypuszczał: w środku tego miejsca omotanego gęstwiną sieci leżeli ludzie. Większość bez ruchu, ale przynajmniej jeden z nich jeszcze żył. To był ów młody Walentin o jasnych włosach. Patrzył sparaliżowany, jak sieci ulegają zagładzie, ale nie dostrzegał przyczyny, coś je po prostu darło na strzępy. Jordi próbował mu pomóc w wydostaniu się z więzienia, ale nie mógł go dotknąć. Wszystkie jego zachęty w rodzaju: Złap mnie za rękę, trafiały w pustkę, bo Walentin ani go nie widział, ani nie słyszał.

– Wypełznij stamtąd, do jasnej cholery! – syknął w końcu Jordi, gdy zniecierpliwienie zastąpiło frustrację. Pająki tłoczyły się dookoła niego, nie miał czasu na zmaganie się z ludźmi. Widział wszystkie, również te, które jego widzieć nie mogły, one nie sprawiały wrażenia niebezpiecznych, ale inne miały paskudne chwytne szczękoczułki, zakończone gruczołami jadowymi, i wymachiwały nimi złowieszczo.

Zaczynał tracić kontrolę nad sytuacją, klęska zdawała się nieunikniona.

– Pozwól sobie pomóc, Jordi, mój przyjacielu – usłyszał nagle za sobą ostry głos. – I powiem ci, że niełatwo było cię znaleźć, o nie!

Jordi odwrócił głowę. Musiał patrzeć mocno pod górę. Budzący grozę widok wcale go nie przeraził, wprost przeciwnie.

– Tabris! – wykrzyknął z taką ulgą, że serce zalała mu fala gorąca. – Naprawdę możesz mi pomóc?

– Naturalnie! Niczego się nie bój, one mnie nie widzą. Olbrzymi demon złapał Walentina i wyciągnął z matni. Następnie tak samo obszedł się z dwiema na pozór martwymi dziewczynami, które leżały obok chłopaka. Jedna zaczynała zdradzać jakieś objawy życia, Bogu chwała i za to!

Następnie Jordi otworzył drugie więzienie i Tabris wydobył stamtąd jeszcze dwoje ludzi. Jedno z nich, kobieta, znajdowała się już poza granicami wszelkiej pomocy, ale mężczyzna wyglądał, jakby wciąż trwał w przestrzeni między życiem a śmiercią.

– Tabris – westchnął Jordi. – Jeszcze nigdy nie byłem taki uradowany!

Straszna postać uśmiechnęła się kwaśno.

– Nie ma czasu na sentymentalne wyznania. Czyha na ciebie jeszcze większe niebezpieczeństwo.

Jordi wskazał ręką.

– Tam? Przed nami?

– Tak jest. A te małe potworki tutaj natychmiast zaatakują. Musimy uciekać.

– Ja mam truciznę – poinformował Jordi, ściskając słoiczek.

– I jak zamierzasz jej użyć? Będziesz im serwował łyżeczką do herbaty, po kolei? Ty i ten młody chłopak musicie uciekać ile sił w nogach i zabierzecie ze sobą dziewczynę, ona się z tego wyliże. Chłopak może ją nieść. A ja zabiorę resztę, nawet niczego nie zauważą. Musimy uciekać. Już!

– Ale jak im to wytłumaczę? Walentin jest taki zmęczony, że chyba do niczego się nie nadaje. A poza tym jest z innej sfery niż ja, ani mnie nie widzi, ani nie słyszy.

Tabris skrzywił się zniecierpliwiony. Zniknął za drzewami i po chwili wyszedł stamtąd jako Miguel.

Wsunął rękę dziewczyny w dłoń Walentina i dał im znak, że powinni się spieszyć.

W końcu ruszyli, a Jordi za nimi, Miguel nie przestawał ich poganiać. Kiedy został sam, znowu zmienił się w Tabrisa i zarzucił sobie na ramiona dwoje żywych ludzi. Trzeciemu nie można już było pomóc.

Wszystko to było dziełem niedawnego burmistrza. A może…?

Ilona powiedziała, że on został ugryziony.

20

Zatrzymali się na skraju lasu, by opracować plan. To Miguel powinien odprowadzić więźniów z powrotem do osady, najpierw jednak trzeba uporządkować kilka spraw. Miguel prosił rozdygotanego Walentina, by się powstrzymał, nie wyrywał się do znajomych, bo przede wszystkim trzeba usunąć z lasu zagrożenie.

Młody człowiek był siny ze strachu, słuchał uważnie przekonującego głosu obcego i nieustannie kiwał głową. Dziewczyna wyglądała na równie wstrząśniętą i Jordi, którego żadne z nich nie widziało, podejrzewał, że Miguel ich jakoś sparaliżował, by mu nie uciekli do domu. Miguel nie chciał mieć tu w lesie całej osady, nie chciał ryzykować, że więcej ludzi straci życie. Z tym wszystkim on i Jordi muszą poradzić sobie sami.

Miguel, czy raczej Tabris, który władał wszystkimi językami, jakie tylko mogły mu być potrzebne, spytał na polecenie Jordiego, gdzie by tu można zdobyć duży spryskiwacz, taki do tępienia owadów, lub coś podobnego, oraz maski i ubrania ochronne. W końcu chłopak był w stanie powiedzieć coś rozsądnego w tej sprawie, przy okazji zapytał o rzecz, która go najwyraźniej od dłuższego czasu dręczyła:

– Ktoś zniszczył pajęcze sieci. Czy tutaj jest więcej osób?

Miguel przytaknął z powagą.

– To wasz anioł stróż. Nie obawiajcie się jednak, on wam dobrze życzy.

Ufni młodzi ludzie uwierzyli mu, ale kiedy Miguel przetłumaczył rozmowę Jordiemu, nie spotkał się ze zrozumieniem. Anioł stróż?

No niech tam, pomyślał. Mogą być gorsze określenia, po zastanowieniu się uznał nadany mu tytuł.

Dziwnie mu się nie podobały oczy uratowanej dziewczyny. Miały ten sam czarno – niebieskawy błysk, którego już dawno temu nauczył się unikać. Oczy Walentina były natomiast dość normalne. Tylko niekiedy pojawiał się w nich niebieskozielony połysk.

W jakiś czas potem Jordi i Miguel znowu wkroczyli do lasu, tym razem w ekwipunku, jaki udało im się zdobyć. To znaczy Tabris wleciał do lasu z Jordim na grzbiecie, jak to już wielokrotnie przedtem czynili. Nie mieli z tym najmniejszych problemów.

– Jak to się stało, że tutaj jesteś? – spytał Jordi w czasie lotu.

– Unni udało się natrafić na twój ślad i prosiła Sissi o radę. Przybyłem tutaj, do tej osady, parę godzin temu, zdołałem wyczuć, że znajdujesz się w pobliżu, ale nie mogłem cię znaleźć. Strażniczka przy bramie sfer wskazała mi drogę.

– Więc musiała cię zaakceptować?

– Nie miała wyboru – zachichotał Tabris. – Kiedyś odmówiła mi wejścia do innej sfery i potem długo miała poczucie winy. A teraz bardzo się martwi o ciebie.

To ostatnie sprawiło, że Jordi zaniemówił. Skąd tyle troskliwości? Może ona ma dla niego w zanadrzu więcej równie obrzydliwych zadań?

Unni na niego czeka, czy ta strażniczka tęgo nie rozumie? Ucieszyła go jednak wiadomość, że Unni go poszukuje. Żeby tylko mógł wyjść jej na spotkanie!

Mocniej chwycił skrzydła Tabrisa. Tego, który jest ogniwem pośrednim…

Znajdowali się teraz znowu na dole, pośrodku złego terytorium, stali na czarnym leśnym poszyciu. Ponury nastrój wisiał nad nimi niczym gradowa chmura. Przyjaciel zwierząt, Jordi, zżymał się, że będzie musiał zniszczyć tak wiele niewinnych pająków. Szczerze mówiąc, dosyć lubił pająki. To piękne, pracowite robactwo, które powinno się chronić.

– Czy moglibyśmy coś zrobić dla normalnych pajączków? – spytał.

Tabris zastanawiał się.

– Ja myślę, że ten aspekt sprawy rozwiąże się sam. My powinniśmy iść prosto do korzeni zła, a wtedy wszystkie złe pająki przybędą tam z odsieczą. One mają w sobie coś chorobliwego. Normalne pająki przecież nie słuchają żadnych sygnałów.

Jordi próbował opanować gwałtowne bicie serca. Las robił bardziej odpychające wrażenie niż kiedykolwiek. Odczuwał głęboką wdzięczność za to, że Tabris jest przy nim. Martwiło go tylko to, że przyjaciel większość prac musi wykonywać sam, Jordi bowiem nie ma dostępu do materialnego świata.

Demon się przygotowywał, włożył na siebie maskę ochronną, rękawiczki oraz kombinezon, który także zdobyli w magazynie straży pożarnej. Podjęli próbę włożenia kombinezonu również na Jordiego, ale spełzło to na niczym. Jedyne więc, co mogło go chronić, to nóż i trucizna od strażniczki.

Podał słoiczek Tabrisowi, który zmieszał w wiadrze truciznę z wodą i napełnił nią rozpylacz. Sporo zostało jeszcze w słoiczku na wypadek, gdyby była potrzebna później.

– Współczesne wynalazki techniczne naprawdę nie są głupie – uśmiechnął się demon, który oczywiście musiał przyjąć postać Miguela, by się zmieścić w kombinezonie. To ograniczało w pewnym stopniu jego demoniczne zdolności, ale nie za bardzo.

Mieli wielki rozpylacz używany do gaszenia pożarów pianą i tak uzbrojeni udali się do opanowanej przez pająki części lasu.

– Idziemy prosto na nie – powiedział Miguel.

Bardzo wcześnie usłyszeli szumy i trzaski na drzewach. Wielka ilość pająków może wywoływać naprawdę spory hałas. A tutaj, głęboko w mroku, one zachowywały czujność.

Po bokach jednak panowała cisza.

To dobrze, mali, niewinni przyjaciele, pomyślał Jordi. Trzymajcie się z dala od tego, pozwólcie, by wasi źli krewniacy dostali to, na co sobie zasłużyli!

Liczył na to, że mniejsze, normalne pająki skupiają się w cichym lesie po obu stronach szlaku, którym oni się posuwają. Szukajcie tam dla siebie schronienia, prosił w myślach. Trzymajcie się na uboczu.

Atak nadszedł prędzej, niż się spodziewali.

Szybko zdali sobie sprawę, że te pająki, które oni uważają za złe, są w jakiś sposób zaprogramowane. Pełzały zdyscyplinowane po ziemi i drzewach – prosto w objęcia śmierci. Miguel świadomie wyregulował strumień cieczy na tak cienki, jak to tylko możliwe, by chronić zwyczajne pająki, które przypuszczalnie znajdowały się też na drzewach za nimi. Jordi modlił się w duchu, by trucizna tam nie docierała.

Szelesty umilkły. Martwe pająki leżały na ziemi lub masami spadały z drzew. Jordi zasłaniał usta chusteczką do nosa, by nie wdychać trucizny.

Miguel zwrócił się do niego:

– No to tyle – powiedział poprzez maskę.

Oczy Jordiego rozszerzyły się ze strachu. Spoglądał na coś za plecami demona.

– Spójrz w górę Tabris! Spójrz w górę! Miguel odwrócił się.

Z najciemniejszej części lasu pędził prosto na nich budzący grozę potwór!

– Wracaj, Jordi! – krzyknął Miguel. – On ciebie widzi, jest z twojej sfery. To muszę załatwić ja sam!

– Nie mogę cię zdradzić. Pamiętaj, że teraz jesteś w połowie człowiekiem.

– Dzięki ci za te słowa, przyjacielu! No dobra, w takim razie chodź! – I dodał pod nosem: – Chociaż będziesz bardziej przeszkadzał, niż pomagał.

Właściwie jednak to Jordi powinien ze mną być, pomyślał zaraz. Bo zużył na pająki tak dużo trucizny, że Jordi musiał dolać ze swojego słoiczka. I to szybko! Działali gorączkowo, albowiem bestia zbliżała się w wielkim pędzie. W końcu Miguel mógł skierować strumień z rozpylacza w stronę potwora, który też był pająkiem, tyle że wielkim, rozmiarów człowieka, i tak obrzydliwym, że patrząc na niego, obaj czuli się chorzy.

Mimo wszystko Jordi cierpiał, kiedy trzeba było zabijać zwierzęta.

– To nie jest żadne zwierzę, Jordi! – krzyczał Miguel, który rozumiał jego skrupuły. – To potwór z piekielnych otchłani, ja bardzo dobrze znam ten gatunek i wiem, do czego one są zdolne.

To były rozstrzygające słowa. Jordi kiwał głową, ale wciąż był blady. Silna trucizna trafiła potwora dokładnie w chwili, kiedy szykował się do potężnego skoku na przeciwników.

Pająk skulił się, obaj odskoczyli, ale tamten był martwy już w chwili, kiedy padał na trawę między nimi.

– O, niech to licho! – jęknął Jordi.

– Zaraz będzie ich tu więcej – przestrzegł Miguel. Trzy wielkie potwory pojawiły się tuż obok tego, który padł. Zwietrzywszy niebezpieczeństwo, gwałtownie zawróciły, ale było za późno. Wszystkie trzy osunęły się na ziemię w śmiertelnych konwulsjach.

Mężczyźni popatrzyli po sobie. Bez słowa przekroczyli trupy i poszli dalej w mrok, dla wszelkiej pewności.

Ogarnęły ich mdłości, kiedy zobaczyli jaskinię ogromnych pająków, schodzącą prosto do ziemi. Trzeba było ją dokładnie zasypać.

Miguel znowu zmienił się w Tabrisa. Zabrali ze sobą ostatniego więźnia, martwą kobietę, i opuścili okolicę najszybciej jak tylko mogli.

To Miguel musiał opowiedzieć mieszkańcom osady, co się stało.

Jordi brał udział w wielkim spotkaniu i słyszał czwórkę uratowanych, opowiadających o swoich przeżyciach. Dwoje było jeszcze tak słabych, że trudno im było mówić, wobec czego potwierdzali tylko to, co opowiadali Walentin i młoda dziewczyna.

Każde z nich zostało ugryzione przez coś, pewnie jakiegoś owada, kiedy byli razem z Iloną.

– Ilona miała chyba przy sobie jednego z małych pająków – stwierdził Miguel. – Ich ukłucia musiały wprawiać ludzi w rodzaj transu.

I nie tylko to, myślał Jordi. Teraz jednak wszystkie ofiary wyzbyły się szczęśliwie tych niebieskawych błysków w oczach. Sprawiło to Jordiemu niewypowiedzianą ulgę.

– No właśnie, a gdzie się podziała Ilona? – spytał Miguel.

Ilona, jak się okazało, została wtrącona do więzienia i była kompletnie załamana. Tak mówiono. Jordi starał się wytłumaczyć Miguelowi, że tak naprawdę to nieszczęsna dziewczyna jest niewinna. Przecież prosiła o pomoc i miała swój wkład w wyjaśnieniu tragedii. Prosiła Jordiego, by szukał w ratuszu. Miguel przedstawił to zebranym, Jordiego przecież nikt nie słyszał. I teraz irytowało go potwornie to, że nie może brać udziału ani w tym spotkaniu, ani w ogóle nawiązać kontaktu z ludźmi.

Miguel poprosił, by sprowadzono Ilonę. Podczas gdy na nią czekali, zapytał, skąd osada wzięła swoją nazwę – Paukija. Pajęcza Wieś.

Urzędujący burmistrz próbował się wymigać od odpowiedzi.

– O, to bardzo stara legenda – rzekł lekceważąco.

– My tam nigdy nie chodzimy – wtrącił ktoś inny.

– A czy podobne wydarzenia miały miejsce już przedtem?

– Cóż, stara legenda mówi, że coś takiego miało się jakoby wydarzyć, kiedy w lesie pojawiły się olbrzymie pająki. Od tamtej pory nikt nie chodził tak daleko.

– I nikt nigdy nie został zraniony? – Nie.

– Czy osada zawsze się tak nazywała?

– Nie, nazwa pochodzi z czasu, kiedy odkryto pająki. Przedtem nazywała się po prostu Wieś. Zawsze leżała na uboczu, samotnie, nie mieliśmy wiele kontaktów z innymi miejscowościami.

– No to myślę, że teraz będziecie musieli znaleźć jej nową nazwę. Ładniejszą, bo osada jest bardzo ładna.

Szef policji, który prowadził spotkanie, zapytał, skąd szanowny gospodin Miguel Tabris do nich przyjechał.

Miguel odpowiedział tak samo uprzejmie, że ponieważ do jego obowiązków należy unieszkodliwianie olbrzymich pająków, musi jechać wszędzie tam, gdzie się one pojawiają, więc znalazł się i tutaj. Gwarantował, że las został całkowicie uwolniony od intruzów i że można będzie uprzątnąć okolicę oraz przywrócić jej dawną urodę.

Przyszła Ilona, zapłakana, ze wzrokiem utkwionym w ziemię.

Pierwsze pytanie szefa policji zabrzmiało groźnie:

– Gdzie masz pająka?

To wywołało kolejny potok łez.

– Zrobił się jakiś dziwny, wcale mnie nie chciał słuchać. W końcu uciekł z mojego pokoju i ktoś go rozdeptał. Nie żyje!

Wszyscy odetchnęli z ulgą. Jordi uważnie przyjrzał się oczom Ilony i stwierdził, że zaszły w nich dwie zmiany. Po pierwsze, nie było w nich już tych czarnych błysków, a po drugie, Ilona przestała widzieć Jordiego.

– Ona jest zdrowa – powiedział do Miguela.

– Opętanie ustąpiło, kiedy cztery wielkie pająki zostały uśmiercone – potwierdził Miguel.

Młody burmistrz powtarzał:

– Ale ja tego nie rozumiem. Nic już nie rozumiem!

– Ja spróbuję wytłumaczyć – zaofiarował się Miguel. Zastanawiał się przez chwilę, zanim zaczął mówić. – One przybyły z… chciałem powiedzieć, z innego świata niż nasz, ale to nie jest dokładnie tak. One gnieżdżą się głęboko we wnętrzu ziemi, wiodą do tego miejsca ciemne korytarze. My próbujemy je wytępić, bo nie przynoszą z sobą niczego dobrego, jak zresztą mieliście okazję się przekonać. Są to stworzenia inteligentne, mają rozwinięte specjalne zdolności i umiejętności, ale nie znamy ich na tyle dobrze, by wiedzieć, jak funkcjonują.

Nie wspomniał ani słowem, kim mieliby być ci „my”, a Jordi miał nadzieję, że nikt o to nie zapyta.

– Ale dlaczego my widzieliśmy jednego wiele lat temu, a potem nic się nie działo, aż dopiero ostatniej jesieni? – dopytywała się jakaś kobieta.

Miguel spojrzał na nią i biedaczka się zarumieniła, bo był przecież bardzo przystojnym mężczyzną. Odpowiedział jej łagodnie:

– Przecież baliście się tam chodzić, prawda?

– O, tak. Bo tam było coś bardzo nieprzyjemnego.

– Otóż to. Trzeba wiele czasu, by zebrać tyle pająków, które byłyby w stanie utkać takie potężne i mocne sieci. Jak pewnie wiecie, pająki nie jedzą, lecz piją. Z pewnością każdy widział suchą muchę wplątaną w pajęczynę, prawda? Te wielkie potwory siedziały w lesie w głębokiej jaskini i kiedy wyssały krew ze wszystkich leśnych stworzeń, potrzebowały pomocy ludzi. Dlatego stary burmistrz, który lubił wycieczki do lasu, stał się ich ofiarą.

– Ale przecież burmistrz był wampirem – wtrącił szef policji.

– No, można powiedzieć, że był czymś w rodzaju wampira, swoistą odmianą. Ale, jak pewnie zauważyliście, te małe, „tresowane” pająki umiały znieczulać mózgi swoich ofiar tak, że stawały się im posłuszne. Burmistrz musiał zostać ugryziony przez jednego z wielkich.

– Tak, on został ugryziony, Ilona tak mówiła – zawołał Jordi i znowu się zirytował, że słyszy go tylko Miguel.

Demon kontynuował swoją opowieść:

– Uczyniły go po prostu jednym z grupy, swoim. Spróbował krwi i znalazł sobie pomoc, czyli „dostawcę”. Została tą pomocą Ilona, która w tym wszystkim jest absolutnie niewinna, sama jest ofiarą. Nie będziemy więc jej sądzić, znajdowała się we władzy burmistrza, który ze swej strony był ofiarą wielkich pająków. Sprowadził im młodych ludzi, których pająki trzymały w pułapce z sieci i codziennie żywiły się ich krwią.

Twarz Walentina zrobiła się zielona, więc Miguel pospieszył z wyjaśnieniami, że znalazł strzykawkę należącą do burmistrza. Widocznie burmistrz pobierał krew tą strzykawką i przekazywał pająkom.

To brzmiało znacznie lepiej. Jordi wolał nie dociekać, czy to prawda. Ofiary najwyraźniej nie pamiętały, co się z nimi działo, a Walentin był ostatnim, który znalazł się w tym obrzydliwym więzieniu. Dziewczynę wyprowadzoną do lasu następnego dnia uratował Jordi i on też zrobił koniec z pozbawionym wartości życiem burmistrza.

– Ale czego one od nas chciały? Jaki był ich cel? Czy też byliśmy tylko…? – Walentin zakończył zdanie machnięciem ręki.

– Celem wielkich pająków jest zawsze przejęcie władzy nad ziemią. Udało nam się zamknąć je pod ziemią i mam nadzieję, że te były ostatnie, które zdołały się na chwilę wydostać na powierzchnię.

– Ile ty na ten temat wiesz, a ile wymyśliłeś na użytek tutejszych mieszkańców? – zastanawiał się Jordi. Miał wrażenie, że Miguel posiada szczególną łatwość obchodzenia prawdy.

– Czy wejście do podziemnych korytarzy naprawdę jest szczelnie zamknięte? – upewniał się burmistrz.

– Naprawdę – odparł Miguel. – Założyłem tam mnóstwo pieczęci.

O, tak, wiem, myślał Jordi cierpko. Był przy tym, gdy Tabris na zakończenie wymamrotał nad zasypaną jaskinią kilka ponurych zaklęć.

Ludzie dziękowali Miguelowi za niezwykłe zasługi dla ratowania miasta. Zaproponowano mu pieniądze, których najpierw nie chciał przyjąć, ale gdy nalegali, uznał, że dobrze byłoby uzupełnić finansowe zasoby. Życie w ludzkiej postaci bywa dosyć kosztowne.

Kiedy inni zebrani dyskutowali zawzięcie między sobą, Jordi zdołał zadać Miguelowi parę pytań.

– Dlaczego pająki były widzialne dla innych, chociaż należały do świata upiorów? Albo stary burmistrz. I wielu innych.

Miguel odwrócił się plecami do zebranych, żeby nikt nie zauważył, iż gada sam do siebie.

– Pewna część upiorów chodzi sobie po ziemi widzialna dla każdego. Wampiry na przykład, zombi i tak dalej. Inne natomiast nie mają tej zdolności. Jak na przykład ty czy rycerze.

– Ale my nie odżywiamy się kosztem innych!

– Nie? To ja ci powiem, że rycerze z ciebie czerpią siłę do pokazywania się.

– Ze mnie?

– Oczywiście! Ty jesteś ich ostatnią deską ratunku. I znalazłeś się w świecie tych, co nie mogą umrzeć, ponieważ jesteś im potrzebny.

Jordi wzburzony głośno łapał powietrze.

– Ale przecież ja nie mogę ratować i pomagać wszystkim, którzy się tutaj znajdują! Nigdy tego nie skończę!

– Zamiar jest taki, że masz unieszkodliwić tylko tych, którzy stanowią zagrożenie dla ludzi i zwierząt.

Jordi nie odważył się spytać, ilu takich znajduje się na liście. Nie chciał tego wiedzieć. On pragnął wracać do domu, do Unni.

– A Ilona? – spytał agresywnie. – Czy ona też należy do świata upiorów.

– Mogła należeć. Była na najlepszej drodze do tego. Ale zdążyliśmy ją na czas uratować.

Kobiety zaczęły wnosić półmiski pełne pysznego jedzenia. Teraz wybawca Miguel będzie ucztował! Jordi poczuł, że on też jest głodny, ale nic z tego, co stawiano na stołach, nie nadawało się dla niego.

Wtedy nagle pojawiła się ubrana na biało kobieta z jedzeniem i piciem. Powitał ją uradowany.

– Uczciwie sobie na to zasłużyłeś – powiedziała.

Mógł więc usiąść w kąciku i zająć się posiłkiem. Obserwował jednak uważnie Miguela. Nie wiedział, jak dalece demon przywykł do wina i innych mocnych trunków. A co będzie, jeśli się nagle przemieni w Tabrisa?

Tego by już było za wiele dla tych tak ciężko ostatnio doświadczonych mieszkańców osady.

Загрузка...