Betonowe sztolnie pozamykano na głucho. Cały Wrocław był teraz odcięty od swoich podziemnych bunkrów, w większości przebudowanych ze starych kanałów metra, często jeszcze poniemieckich, pochodzących sprzed z górą trzystu lat. Syk pary w rozgrzewanych kotłach pojazdów zagłuszał wszystkie dźwięki, więc ludzie i zwierzęta porozumiewali się gestami. Temperatura w bunkrze wyjściowym rosła coraz bardziej. Wagner widział, że wielu żołnierzy w ogóle rezygnuje z mundurów, nakładając kamizelki kuloodporne wprost na gołe ciało. Hełmy, okulary, chusty chroniące oczy przez zalewającym je potem… Tylko zwierzęta jakoś się trzymały.
– Słuszaj, Andriej – Dołgorukow podszedł do Wagnera. – Ja wziął grosse gewehr und ja jewo przymocował do tanka s wiercha…
– Nie pierdzi! – Wagner miał dość polsko-rosyjsko-niemieckiego slangu. Był majorem, rodowitym wrocławianinem, miał pierwszą klasę czystości… Znał poprawną polszczyznę i, co więcej, umiał się w niej bez trudu wysławiać. Ale tutaj, wśród najemników, używanie literackiego języka byłoby możliwe tylko wtedy, gdyby rozdał im wszystkim słowniki. – Sobiraj alles truppen.
– Jawohl! – Iwan zasalutował karnie. – Tak toczno!
Wagner, wściekły i już mocno spocony, wygramolił się do wieżyczki swojego transportera. Heini powitał go uśmiechem, Zorg tylko ziewnął.
– Alles w pariadkie?
– Odwal się, Heini! Daj mi ein moment.
– Daaaa… naturlich, herr major – porucznik zmniejszył ciśnienie w kotle.
Wagner zdjął swój przepocony mundur i narzucił burnus na gołe ciało. W koszmarnej ciasnocie uporał się z kewlarową kamizelką, turbanem, hełmem, chustą, okularami i maską.
– Fritz, Vaclav, Aleksiej! Szto u was? Hiers tu mienia? Verfluchte!
Syk pary zagłuszał jego słowa, słyszał go tylko najbliżej siedzący Czech. No i Zorg, oczywiście. Ale Zorg raczej rzadko raczył odpowiadać na jakiekolwiek pytania. W końcu był porucznikiem, i nosił swój stopień dumnie wytatuowany na lewym uchu. Zresztą te pieprzone gepardy ledwie umiały mówić. Zmiany genetyczne ich organizmów, dokonane jeszcze przed chińską bombą, nigdy nie były na tyle skuteczne, żeby wykształcić u nich poprawny aparat mowy. Dlatego Zorg był wyjątkiem. Czasem z jego charkotu udało się coś wyłowić, ale poza tym był jedynym „prawdziwym” oficerem wśród zwierząt. De facto mógł rozkazywać nawet ludziom, jeśli ci byli niżsi stopniem. Szczególnie wkurzał tym sierżantów i chorążych. „Na smycz tego porucznika i kaganiec mu na mordę!” – szeptali po kątach.
Akurat… Bezpośrednim przełożonym Zorga był Wagner i wszyscy zawistnicy mogli mu co najwyżej napluć na ogon. To właśnie ten gepard trzy lata temu uratował majorowi życie, dokładnie na środku autobahna nach Poznań… Teraz mrużył oczy i ziewał leniwie, usiłując pozbyć się nadmiaru ciepła; przy każdym ziewnięciu spoza jego kłów ukazywały się zęby jadowe. Zwierzak nie mógł tego opanować, a jego wygląd budził grozę. Nie jego wina – w końcu to nie on projektował zmiany genetyczne swojego gatunku prawie sto lat temu.
– Na und, katzurku? – Wagner zmierzwił mu futro na karku. – Wszawy dzień, nicht wahr?
– Yyyyeeeeaaaaa… – Zorg znał polski dość dobrze, jednak łatwiej mu szło w „Breslauer English”. – Fhhhuckin dhaay, yeeep. Shhhhhit!
Ktoś otworzył od zewnątrz drzwiczki transportera. Kapitan w nienagannym, garnizonowym mundurze podał mu zalakowaną kopertę.
– Rozkaz specjalny generała Baryły! – jego polszczyzna była równie nieskazitelna, jak mundur. – Proszę pokwitować odbiór, panie majorze.
Wagner złożył zamaszysty podpis i złamał pieczęć. Szybko przebiegł oczami kilka linijek tekstu, potem oddał list kapitanowi i na powrót zatrzasnął drzwiczki. Nikt poza Heinim i Zorgiem nawet tego nie zauważył – syk i kłęby pary z kotłów dezorientowały każdego.
– Vhhhery shhhhhitty day? Yeeeep? – tylko porucznik odważył się skomentować.
– Jawohlnie – Wagner szturchnął Heiniego i wskazał mu bramę wyjazdową. Podrapał porucznika za uchem i zapiął pasy. – Wo nachodiatsa Posen Truppen…
Nie zdążył dokończyć, bo zagłuszyły go ostre, parowe gwizdki. Stalowe wrota przed nimi drgnęły nagle i zaczęły się rozsuwać, ukazując oślepiającą biel podwrocławskiej pustyni.
– Vorvarts! Vorvartujcie! Nastupaj! Wpieriod! – zaczęli krzyczeć najemnicy. Pancerne pojazdy, napędzane parowymi silnikami, zaczęły ruszać. Najpierw kompania zwiadu, potem pluton wsparcia, pluton sztabowy z pojazdem Wagnera, kompania szturmowa i osłona. – Verdamte awtostrada! Autobahn jobannyj w rot! – Najemnicy przeklinali swój los, związany z ośmiopasmową drogą na Poznań. Ale na razie było stosunkowo bezpiecznie. Znajdowali się w kilkunastokilometrowym zasięgu wrocławskiej artylerii, wśród betonowych umocnień, w cieniu od dawna nieprzydatnych, ale stanowiących dobrą osłonę wież przeciwlotniczych.
– Zwiad nach oben! – ryknął Wagner, podnosząc obie dłonie.
– Zaaaaa earhhhhly! – porucznik ziewnął znowu, ukazując swoje budzące szacunek zęby jadowe. Potem prychnął nagle i otrząsnął się, wystawiając głowę przez otwór wentylacyjny.
Miał rację, że za wcześnie. Major po prostu tracił nerwy, ale był jednym z najbardziej sumiennych oficerów Twierdzy Wrocław, miał nadzieję na awans i nie zamierzał ryzykować życiem ludzi.
Wielki biały orzeł wygramolił się po specjalnej żerdzi na dach transportera. Wagner nie miał pojęcia, kto tego imbecyla mianował szefem zwiadu – najprawdopodobniej dostał stopień sierżanta tylko dlatego, że był symbolem narodowego godła. Wcale nie był bardziej inteligentny od sokołów, będących jego podwładnymi, które właśnie wzbijały się w powietrze z pozostałych transporterów. Zorg patrzył na startujące ptaszyska i oblizał się odruchowo. Ciekawe, czy w głowie porucznika pojawił się pomysł, żeby zjeść sierżanta?
Mijali właśnie resztki betonowych umocnień, jakieś rowy przeciwczołgowe, bunkry, transzeje, zdewastowane stacje radarowe, laserowe odbojniki. Kto mógł i nie miał obowiązków wewnątrz pojazdu, gramolił się na blaszany dach i kładł się za pancernymi płytami, przymocowanymi na sztorc do burt. Podmuch powietrza, wywołany pędem pojazdu, przynosił pewną ulgę. Martha, przesympatyczna węgierska dziewczyna, obciążona erkaemem, zsunęła się na dół i na chwilę zawisła we włazie na samych rękach. Poza taśmami amunicyjnymi nąjemniczka miała na sobie tylko kewlarowy ochraniacz na piersi, turban i czarczaf, toteż Wagner i Zorg gapili się bez żenady na jej wierzgające, kształtne nogi i gładko wydepilowane podbrzusze. Potem spojrzeli na siebie.
– Ty… Biorą cię ludzkie samice?
Gepard przekrzywił głowę.
– No thhhrochhhhe thak – przyznał porucznik, przechodząc na polski, żeby nie zrozumiał go nikt inny z załogi. – Onha… wyghhląda na shhhmaczną…
Wagner nigdy nie mógł zorientować się, czy zmienione genetycznie zwierzęta żartują. Wolał sobie nie wyobrażać, co gepardy robią z jeńcami. Uniósł się na łokciach, wystawiając głowę z wieżyczki, i przyłożył do oczu lornetkę. Omiótł wzrokiem wydmy wokół i piaszczyste płaszczyzny, ciągnące się po horyzont…
Pojazdy gnały ośmiopasmową szosą, wyrzucając z kominów kłęby dymu, sokoły kołowały nad nimi leniwie. Najemnicy, w większości na golasa, a czasem w burnusach, skuleni za pancernymi płytami walili wódę, ale ostrożnie i powolutku. Na razie nikt nie wcierał niczego w dziąsła, nie kłuł sobie ud ani rąk. Jeszcze przyjdzie na to czas. Teraz trzeba było przeżyć powrót. Wagner uśmiechnął się. Przypomniał sobie słynne powiedzenie: „Łatwo przeżyć drogę»tam«- gorzej»z powrotem«„. Nic im właściwie nie groziło poza paroma świrami, oczadziałymi od pustynnego upału, którzy mogli odpalić ze swoich panzerfaustów. Ale gdy będą wracać… Poznańskie ciężarówki z zaopatrzeniem były zbyt łakomym kąskiem dla mutantów, żeby je przepuścić. Wtedy zacznie się prawdziwa wojna. Na razie jednak świry kryły się w pokrytych piaskiem ruinach. Atakowanie grupy szturmowej, gdy łatwo stracić życie, a można było zrabować co najwyżej amunicję, mijało się z celem. Odmieńcy czekali na powrót. Czekali na setki tłustych, poznańskich ciężarówek, wypełnionych żarciem, zaopatrzeniem, paliwem i całymi tonami innych dóbr. Teraz głowa w piasek – potem pokażą, na co ich stać…
Orzeł dowodzący zwiadem nie był jednak aż tak głupi, jak wydawało się Wagnerowi. Wydzielił ze swojego plutonu dwa sokoły, które oderwały się od grupy obserwacyjnej. Najwyraźniej coś zauważył. Po chwili major też to dostrzegł w okularach swojej lornetki. Pojedynczy gołąb. Ranny. Ledwie leciał. Jeden z sokołów wsunął się pod „kuriera”, tworząc cień, który miał zwabić ewentualnych amatorów strzelania z myśliwskich dwururek. Drugi leciał wyżej, osłaniając tyłek pocztowego ptaszka przed atakami wrogich jastrzębi. Trójka sokołów i orzeł kołowała kilkanaście metrów nad nimi, mogąc w każdej chwili udzielić wsparcia patrolowi osłony. Jak w podręczniku lotniczego zwiadu.
Dobywając resztek sił, gołąb wylądował na wieżyczce pojazdu Wagnera. Major zdjął mu z nogi opaskę z meldunkiem.
– Aleksiej, psia twaja mutti! – ryknął. – Zajmij się kurierem!
Rosyjski weterynarz wziął podziurawionego śrutem gołębia.
– Spakojna, gospodin major. Budiet leben.
Wagner rozwinął małą karteczkę.
„Do pierwszego dowódcy grupy uderzeniowej: Pawelec, generał, garnizon Twierdzy Poznań. Minęliśmy Checkpoint Leszno. Mam meldunek, że poprzedni konwój zatrzymany przy bunkrach feuerbase Rawicz. Korek! Wsparcie wymagane na pustyni za Wzgórzami Trzebnickimi. Pilne! Wykonać”.
– Jezu – jęknął Wagner. – O żesz ty…
Zorg wychylił głowę z włazu.
– Whhhhat?
– Korek. Dwa konwoje razem. Za wzgórzami możemy liczyć na czterysta pięćdziesiąt ciężarówek pod ostrzałem.
– Jhheeeeeez – parsknął gepard.
Na szczęście zwierzęta nie znały pojęcia Boga – to było u nich tylko takie powiedzenie. Zamiast się modlić, porucznik pierdnął głośno i poszedł szukać kropel Waleriana, które, sukinkot, musiał mieć ukryte gdzieś w bagażach. Wagner zaklął. Nawaleni wódą najemnicy, nawalone Walerianem koty… To wszystko, czym mógł wspomóc dwa osaczone poznańskie konwoje.
Podniósł pięść i poruszył kilka razy ramieniem. Za pomocą chorągiewek sygnaliści przekazywali rozkaz dalej: „Cała naprzód”. Maszyny parowe dobywały resztek swojej sprawności energetycznej, grzejąc tłoki. Dym z kominów zgęstniał. Wspinając się na Wzgórza Trzebnickie mieli jakieś sto trzydzieści na licznikach.
– Achtung! Wnimanie! Gotowość! – ryknął Wagner na widok słynnej, legendarnej wręcz, pokancerowanej pociskami tablicy, tak często opisywanej w powieściach poświęconych walkom o Autobahn nach Poznań… „Właśnie opuszczasz strefę zasięgu artylerii Wrocławia. Teraz radź sobie sam. Załoga Festung Breslau życzy miłego dnia!”.
– Szlag! Szlag! Szlag! – nigdy dotąd ten napis nie wyglądał tak złowróżbnie.
Czterysta pięćdziesiąt ciężarówek naraz. Jezusie Maryjo…
– Alles powoli. Langsam – Wagner szturchnął najbliższego sygnalistę, śliczną Czeszkę „ubraną” jedynie w pistolet maszynowy, pas z ładownicami i chorągiewki. – Zwiad na autobanę.
Pierwsze transportery właśnie zwalniały. Wypuszczono kompanię zwiadowczą. Setka kotów zaczęła kicać na poboczach drogi. Kot miał zbyt mały nacisk swoich łapek, żeby uruchomić minę przeciwpiechotną, sam jednak wyczuwał węchem wszystkie ładunki. Setka zwiadu czyściła pustynię lepiej niż jakiekolwiek wykrywacze z czasów, gdy na świecie była jeszcze elektryczność. Tyle, że trwało to strasznie długo. Koty nie mogły biec za szybko. Obsikiwały wszystkie podejrzane miejsca, kluczyły, biegały w różne strony… Jakiś mały kotek, świeży rekrut, zasnął na nagrzanej wydmie. Na szczęście sierżant, stary, doświadczony, rudy kocur, ugryzł go w ogon i pogonił do akcji.
Aleksiej, weterynarz, wystawił głowę przez właz.
– Sobaki!!! – zawył. – Sobaaaaaakiiiiiiii!!! – pokazał palcem kierunek.
– Hunden! – zaczęli krzyczeć pozostali najemnicy. – Hunden!
Wagner też zauważył psy. Po chwili pojawiło się ich więcej. Mutanci, czy też zwykłe przydrożne męty, postanowili spacyfikować zwiadowców. Błąd. Za wcześnie. Koty runęły do ucieczki w zorganizowanym szyku, rozdzielając się na dwie grupy, natomiast Zorg puścił swój pluton gepardów osłony do morderczej szarży. Sto… sto dwadzieścia… sto czterdzieści kilometrów na godzinę! Cętkowana śmierć wpadła między psy i zabiła je wszystkie w czasie krótszym od mrugnięcia okiem. Gdzieś zagdakał cekaem, najemnicy odpowiedzieli celnym ogniem, kryjąc swoje zwierzęta. Po chwili odezwały się moździerze. Dosłownie po minucie zziajane gepardy wróciły do transporterów, a koty, zadowolone jak cholera, obsikiwały trupy swoich niedoszłych pogromców. Zwiad powrócił do powolnego lokalizowania min.
– Nam nada schnellerować… – Dołgorukow podskoczył do Wagnera.
– Znaju!
– Oni wsie będą todtnyje. Etije lastkraftwagen iz Poznanija…
– Ich znaju. Małczi, Iwan.
– Scheisse – włączył się do dyskusji Heini. Wskazał coś na horyzoncie.
Wagner zobaczył smugi dymu od wystrzeliwanych rac.
– Scheisse – powtórzył za swoim kierowcą. Race. Skotłowany konwój został zatrzymany. Jeeeeezuuuuuu… Co za dzień! – Katze schneller! Bystriej koszki, takije wasze mat’ie!
Koty miały go w dupie. Nie chciały ginąć dla durnowatych ludzkich interesów. Robiły swoje dobrze, sumiennie, ale powoli. Co prawda nie dało się zaminować autostrady, wszelkie dziury w betonie byłyby widoczne z daleka, ale przecież można było ją podkopać. Nie mogli ruszyć do szybkiej szarży. Musieli się wlec z taką szybkością, z jaką mógł biec przeciętny kot, czyli trzydzieści kilometrów na godzinę. A ich maszyny mogły wyciągnąć dwieście. Scheisse! Verdamte autobahn… Dziesiątki opancerzonych transporterów powoli spływały z Trzebnickich Wzgórz, sycząc parą i buchając dymem na prawie jałowym biegu. Tichij użas!
Koty posuwały się ostrożnie. Dwa razy odmieńcy zaatakowali zwiad za pomocą psów. Dwa razy Zorg przyniósł Wagnerowi odgryzione psie ucho, jako symbol błyskawicznego zwycięstwa. To była samobójcza taktyka mutantów. Obcy ginęli w ogniu karabinów maszynowych najemników, umierali od odłamków moździerzy, rzygali krwią od ukąszeń zębów jadowych gepardów… Ale opóźniali polską grupę uderzeniową, która musiała się wlec coraz wolniej, na ułamku mocy swych maszyn. Omijając miny i podkopy, robiąc sobie jajecznicę na rozpalonych pokrywach parowych kotłów, waląc wódę, prochy i Waleriana. A tymczasem dwa skotłowane konwoje z Poznania grzęzły w obronie, prawie o wyciągnięcie ręki…
Około osiemnastej osiągnęli Checkpoint Żmigród, opuszczoną przed laty placówkę, z której pozostały jedynie zakopane w piasku ruiny. Tu nareszcie Wagner mógł rozwinąć swoje siły. Pod osłoną wypalonych przed stuleciem wież przeciwlotniczych puścił natarcie na lewe skrzydło mutantów, którzy w morderczym ogniu samobieżnej artylerii pierzchli natychmiast. Potem zwiad na pustynię, koty były już wymęczone jak szlag, ale jakimś cudem Aleksiej potrafił zmusić je jeszcze do truchtu. I nareszcie… Usłyszeli parowe gwizdki poznańskich konwojów.
– Vorvartsować! Vorvarts! Nastupaj! Nastupować!
Rosyjski pluton szturmowy spacyfikował przedpole, transportery szarpnęły w nagłym przyspieszeniu. Niemcy i Czesi przykryli dojazd i zakorkowali boczną drogę morderczym ogniem. Wagner ruszył swoje transportery, przemknęli przez piaszczyste wzgórze wśród miauczenia spieprzających spod gąsienic kotów, i nareszcie… zobaczyli te czterysta pięćdziesiąt ciężarówek. W obronie okrężnej. Wyglądało to na taktykę wymyśloną przez najgłupszego stratega na świecie, kretyna czerpiącego wojskowe wiadomości z książek dla małych dzieci, z książek o Dzikim Zachodzie. Indianie uzbrojeni w łuki i kowboje z coltami w dłoniach… Obrona okrężna w dwudziestym trzecim wieku! Chyba tylko po to, żeby dać dobry cel fachmanom po drugiej strony barykady, którzy nie mieli ani łuków, ani sześciostrzałowych rewolwerów, ale za to moździerze i bazooki. Jatka! Wagner klął, Zorg parskał, a Dołgorukow puścił tak skomplikowaną wiązankę rosyjskich przekleństw, że powinien dostać za to Nobla w dziedzinie rzucania mięsem.
– Mein Gott… – Wagner zakrył oczy, widząc dwa poznańskie czołgi parowe ruszające do szturmu na pustyni. Jeden momentalnie wypieprzył się na minie. Drugi, będący przecież w istocie pancerną lokomotywą – niesterowalny na piasku, niemożliwy do opanowania na nierównym terenie – wpadł w rów. Pieprznął kocioł, błyskawicznie zalewając załogę wrzątkiem, i właściwie już po minucie było po szarży.
– Ja cię… Co oni robią?
– Jaaaaa. Zehr gutnie – mruknął Heini. – Posenwehra im kampf.
– Uuuuuu… – Dołgorukow splunął na podłogę. – Daj mienia, Poliak, dwa płutony.
– Pieprz się – Wagner nie zamierzał dawać nikomu dwóch plutonów. A już na pewno nie plutonu pacyfikacyjnego. Sam liczył na awans i nie zamierzał dać się wyprzedzić przez jakiegoś porucznika. Prześliczna czeska sygnalistka, tkwiąca do połowy we włazie, zaczęła chichotać.
– No, rebiata – krzyknęła. – Dajete mi prikazy?
– Wyprowadź pluton szturmowy i pluton pacyfikacyjny!
– To jeee… Wir machen im wpierdol? Yea?
– Yea!
Zaczęła machać chorągiewkami, ciągle chichocząc. Złośliwi twierdzili, że rozprowadzający batalionu nigdy nie patrzył na te kolorowe szmatki na patykach, które trzymała w dłoniach – podobno domyślał się treści przekazu obserwując jej podrygujące, bujne piersi. Ale można było spokojnie w to nie wierzyć. Upał dochodzący do sześćdziesięciu stopni, spotęgowany jeszcze obecnością rozgrzanych, parowych kotłów, powodował dziwne aberracje we wszystkich umysłach.
Pojazdy Wagnera powoli spływały w dół, samobieżna artyleria waliła na oślep w piasek pustyni. Dało się już słyszeć poznaniaków, wrzeszczących: „Wrocław! Wrocław! Przypalcie im dupę!”. Sygnaliści machali chorągiewkami, Rosjanie ze szturmowego formowali linię i… I nagle Czeszka osunęła się z włazu.
– Jeeeezusicku! Bunker! Tam je verdamte pici bunker!
– Jezu! Pier… O mamusiu moja kochana – najemnicy w opancerzonym transporterze patrzyli na siebie zszokowani. Bunkier!!! Pieprzeni mutanci potrafili wybudować w ukryciu prawdziwy bunkier! Taka osłona była niewrażliwa na ogień artylerii.
Dołgorukow zachował resztki refleksu.
– Ruskije nazad! Nazadujcie bystra! – ryknął przez otwór wentylacyjny.
Pluton szturmowy cofał się pod ogniem cekaemów. Artyleria zaczęła walić w rozbłyski, ale to nie mogło przynieść efektu. Oni mieli bunkier. Wybudowany jakimś cudem w ukryciu, pod okiem codziennie przejeżdżających tędy patroli… To jakiś pieprzony cud! Obsrani mutanci… Jak zdołali to ukryć?! Teraz dopiero stało się jasne, skąd ta dziwna, z pozoru idiotyczna taktyka sił twierdzy Poznań.
Bunkier. Wagner dłuższą chwilę siedział zszokowany, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Bunkier… I niby co miał zrobić? Puścić ludzi do szturmu? Toż ich wysieką na trzydziestu metrach… Puścić zwierzęta? A jak wróci do Wrocławia bez kotów i gepardów?
Zorg wrócił z tyłu pojazdu. Zalatywał kroplami Waleriana tak strasznie, jakby wychlał zapasy z całej apteki.
– Shhho? Whhhhhats now? – ledwie mógł zogniskować wzrok.
– Fuck dich! – Wagner wychylił głowę przez właz. Zarobił rykoszetem albo odłamkiem w hełm i schował się znowu. Szlag! Na szczęście miał pod spodem turban, inaczej świeciłby sporym siniakiem na czole. – Artillery! Krycie!
Goła Czeszka bała się wystawić ręce z włazu. Użyła semafora do sygnalizacji.
– Alles beforderer durchquerować! Zusammen.
Transportery zbliżyły się do siebie. Miał ostatnie sekundy na manewr, bo dojeżdżali właśnie do pierwszych poznańskich ciężarówek.
– Dołgorukow… Nie zawiedź mienia!
Rosjanin uśmiechnął się lekko, potem skinął głową i zapalił papierosa.
– Wyprowadź pacyfikacyjną gruppen i sturmabteilungen. Niech się rozpędzą za naszymi panzerpojazdami. Do szarży im nada wypaść już na pełnej szybkości. Poniał?
– Tak toczno, gospodin major.
Iwan otworzył właz ewakuacyjny w podłodze, opuścił swoje wielkie ciało na beton autostrady i po prostu pozwolił, żeby transporter przejechał nad nim.
– Heini! Niemcy z miotaczami ognia pójdą zaraz potem. Nie chaczu, szto by ktokolwiek w tym bunkrze dożył noczi.
– Jawohl, herr major – na szczęście Heini przynajmniej rozumiał po polsku. Ilekroć się zdenerwował, Wagner zaczynał mówić w swoim ojczystym języku i zapominał najprostszych komend po niemiecku. Poprzednim razem o mało nie doprowadziło to do rozprzężenia kompanii szturmowej, kiedy kazał Niemcom „napieprzać sukinsynów”. Najłatwiej było z Rosjanami. Oni rozumieli wszystko, w każdym języku, podobno nawet po węgiersku.
– Kotku – szturchnął nagą Czeszkę. – Gib mir Posen komandir.
Dziewczyna sprawnie uderzała w rękojeści semafora sygnalizacyjnego.
– Ano. Was mam ukazat’?
– Kryj mnie. Heavy ground attack. Tfu! – zorientował się, że to wiadomość od Polaka do Polaka, więc może nie używać tego Zorgowego żargonu. – Atak pacyfikacyjny. Zrób co możesz.
Jej delikatne dłonie dokonywały cudów. Potem dopadła do peryskopu.
– On powida… – nie znała zbyt dobrze polskiego, więc zaczęła literować. – D-o-b-r-z-e-d-a-m-o-s-ł-o-n-ę. M-a-m-j-e-s-z-c-z-e-c-z-t-e-r-y-c-z-o-ł-g-i.
Wagner wyskoczył z transportera przez boczne drzwi i ukrył się za pancernymi płytami.
– Dołgorukow, napierdalaj! – ryknął.
Pluton pacyfikacyjny, złożony z trzydziestu tygrysów, rozpędzał się właśnie pod osłoną transporterów. Najemnicy zaczęli strzelać, po chwili dołączyła do nich artyleria, ruszyły poznańskie czołgi. Niemcy pompowali swoje miotacze ognia, żeby uzyskać odpowiednie ciśnienie w zbiornikach z żelem.
Tygrysy wypadły zza osłony transporterów od razu na pełnej szybkości. Jeden momentalnie wypieprzył się na minie, trzy skotłowały się, zszokowane, tuż po opuszczeniu betonowego pasa autostrady. Pozostałe biegły dalej.
– Zorg!
Gepardy wymieszały się z Niemcami. Znowu mina. Druga, trzecia… Jezuuuuu! Z natarcia mogły zostać strzępy. Martha, sympatyczna Węgierka, która potrafiła świetnie gotować, wieczorami śpiewała nostalgiczne pieśni i już czternaście razy usiłowała popełnić samobójstwo, podniosła się zza osłony. Waliła z erkaemu prosto w stanowiska zagrażające szturmowcom. Pewnie by ją ścięli seriami, ale, na szczęście, jeden z poznańskich czołgów zatrzymał się i wpylił pocisk prosto w otwór strzelniczy bunkra. Zakotłowało się na podejściu. Tygrysy wpadły do środka, sekundę później gepardy, a potem do otworów strzelniczych dotarli Niemcy. Włożyli tam wyloty swoich miotaczy.
– Weg! Weg! Rausować! – krzyczeli do zwierząt. – Die katzen… Wszystkie raus!
Dosłownie sekundę później, gdy zwierzęta uciekały korytarzami oznaczonymi przez koty, ludzie nacisnęli spusty sprężarek naładowanych napalmowym żelem. Nawet oni odwracali oczy. Żel miał to do siebie, że przyklejał się do skóry. I płonął. I nie można go było niczym ugasić – ani wodą, ani pianą. Żel miał własny utleniacz i palił się do końca. Tak jak przewidział producent.
Gdy wrzaski z bunkra ścichły nieco, ze wzgórz odezwały się cekaemy – chciano dać osłonę uciekającym. Ale w bunkrze nie było już nikogo, kto był w stanie uciekać. Artyleria przeniosła ogień i właściwie wszystko zaczęło się uspokajać.
– Straty meldować – Wagner opuścił bezpieczne stanowisko za transporterem i wyszedł na drogę.
Pluton pacyfikacyjny rozpoczynał właśnie tradycyjny spacerek po polu bitwy, i od tej chwili można było nie obawiać się przypadkowych strzałów. Kierowcy ciężarówek tkwili dalej w swoich kryjówkach, ale poznańscy żołnierze wychodzili już na drogę. Świetnie wyszkolone i wyposażone wojsko. Tyle tylko, że oni nie rozumieli istoty walk na pustyni, ciągle wierzyli w te swoje parowe czołgi, frontalne ataki i miażdżącą przewagę ognia. Nie mieli kontaktów z Beduinami, jak wrocławianie, i niewiele mogli się od nich nauczyć.
– Sygnalistka i oficerowie do mnie – zakomenderował Wagner.
Jego świta zbierała się w pośpiechu. Potem ruszyli na spotkanie dowództwa konwoju, które właśnie wyładowywało się z transportera – ponad stutonowej lokomotywy najeżonej pancernymi wieżyczkami, kryjącymi paszcze dział, moździerzy, granatników i cekaemów.
– Panie generale, major Wagner melduje przybycie grupy uderzeniowej.
Pawelec był starym wygą walk o autostradę, jednak pod komendą miał młodych oficerów. Młodzi nosili nieskazitelne mundury, będące połączeniem uniformów Legii Cudzoziemskiej i Africa Korps z czasów II wojny; do tego skórzane buty do kolan, skórzane pasy z koalicyjkami, skórzane ładownice. Jak oni w tym wszystkim wytrzymywali upał? Poznaniacy gapili się na najemników z równym zdziwieniem. Jak to możliwe, żeby major miał na sobie tylko burnus i turban? Dlaczego porucznicy nosili jedynie kuloodporne kamizelki, a ich sygnalistka była po prostu goła, i właśnie drapała się w porośnięte skłębionymi włosami łono?
Pawelec pochwycił ich spojrzenia.
– Oni pierwszy raz – wyjaśnił. Dobrze wiedział, że w oddziałach najemniczych nie dawało się zaprowadzić jakiejkolwiek dyscypliny, bo służyli tam wyłącznie indywidualiści z nadmiernie przerośniętym ego. Jeśli jednak ktoś potrafił przedrzeć się w pojedynkę przez zabójczą pustynię po to, żeby się zaciągnąć, to znaczyło, że ma w dupie trzy pary oczu ekstra, szósty zmysł, siódmy, i dodatkowo ósmy zapasowy, a żołnierzem jest z urodzenia.
– Panie poruczniku – generał podszedł do Zorga i podniósł dwa palce do czapki. – Bardzo podobała mi się pańska szarża.
Poznańscy oficerowie skamienieli. Jak można salutować zwierzęciu? Zorg zerknął na nich i parsknął cicho. Wyprostował swój chwytny jak u małpy ogon, zakończony żądłem skorpiona, co pewnie oznaczało, że oddaje honory.
Czeszka odebrała meldunek o stratach, nadawany Morsem z pola.
– Nasi todten: jedin tiger, drei koty, tri ludi – zameldowała. – Poznanske straty: funf tanki, odin beforder, dwadcat’ diewiat’ LKW i, ano, acht und zechzein ludi dazu.
– Nieźle – Wagner odwrócił się do swoich i krzyknął: – Dwadzieścia dziewięć ciężarówek jest rozwalonych. Rabujcie sobie co chcecie, tylko szybko.
Po polsku rozumiał może co dziesiąty najemnik, ale akurat ten rozkaz wyczuwali instynktownie. Wszystko co żyło – ludzie, gepardy, tygrysy, koty, a nawet ptaki – runęło pędem w stronę wraków na autostradzie.
– Pan chyba przesadza, panie majorze! – nie wytrzymał któryś z poznańskich poruczników. – To my giniemy, żeby dostarczyć zaopatrzenie do Wrocławia, a pan pozwala grabić?
– Ciężarówki są przeładowane, a ja na bojowe transportery nie wezmę dodatkowego zaopatrzenia. Więc i tak trzeba będzie spalić.
– Jak to spalić?!
– A jak pan myślał? Chce pan zostawić zaopatrzenie dla mutantów?
– Jezu… Przecież w tych pojazdach są trupy naszych kolegów!
– Przykro mi. Nie mam tyle żelu, żeby spalić ciała.
– S… Spalić? – powtórzył porucznik. – Przecież musimy wyprawić im pogrzeb.
Pawelec roześmiał się, ale jakoś tak smutno.
– Myślisz, że mutanci nie mają łopat? – otarł pot z czoła. – W nocy wykopią naszych i zjedzą.
– Boże!!! – młody oficer był bliski wymiotów. – To co zrobimy?!
– To, co zwykle… – generał westchnął ciężko. – Co szóstego nasmarujemy trucizną i… – westchnął znowu. – I zostawimy.
– Jezus… Jezus! Zaraz. To czemu nie nasmarujemy wszystkich i nie zakopiemy? – porucznik wykazał się jednak rozsądkiem.
– Bo wtedy wymyślą jakąś odtrutkę – wtrącił się Wagner. – A co szósty nasz żołnierz spowoduje większe straty wśród wroga, niż cała nasza dzisiejsza akcja. Tak robią Beduini i mają rewelacyjne efekty.
– Taaaa… Żołnierze walczą również po śmierci – Pawelec wziął Wagnera pod ramię i odciągnął na bok. – Mam dla pana ekstra bagaż, majorze.
– Wiem, Baryła mnie uprzedził – Wagner przypomniał sobie pisemny rozkaz, który otrzymał tuż przed wyjazdem. – Ten kurier podobno aż z USA? To możliwe?
– Owszem – Pawelec otworzył właz najbliższej maszyny. – Sue! – krzyknął. – Przekazuję cię w ręce adresata.
We włazie ukazała się rosła Murzynka w polowym mundurze Marines.
– Witam pana, majorze – wyciągnęła rękę. – Pułkownik Sue Kristy-Anderson. Korpus Marines Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Wagner wybałuszył oczy. To była pierwsza Amerykanka, którą widział w życiu. I może jakaś trzecia Murzynka.
– Świetnie pani mówi po polsku.
– Pan też – ucięła. – Proszę mi zapewnić ochronę. To misja najwyższej wagi.
Pawelec tylko machnął ręką, potem poszedł popędzać swoich ludzi. Wagner uśmiechnął się lekko. Nie mógł sobie wyobrazić, jak ważną misję mógł mieć w Polsce oficer zza oceanu.
– Zorg! Pilnuj pani. Tylko jak zaśnie, to nie odgryź jej nogi, tak jak tej ostatniej kurierce.
Amerykanka nie dała się złapać na ten niezbyt wyrafinowany dowcip.
– Witam pana, poruczniku – zasalutowała gepardowi.
Zorg przełknął ślinę i zerknął na Wagnera, ogłupiały.
– Hi – mruknął.
Tymczasem Amerykanka obserwowała wrocławskie pojazdy, ich wyposażenie, ustawienie i sposób, w jaki obsługiwali je najemnicy.
– Dlaczego one są pięć razy mniejsze niż poznańskie? – zapytała, wskazując monstrualną, pancerną lokomotywę za plecami.
– Beduińskie doświadczenia – mruknął Wagner. – Mogą za to wyciągnąć prawie dwieście na godzinę. Potrafimy bardzo szybko uciekać, proszę pani.
Znowu nie zareagowała na dowcip. Była bardzo zasadnicza.
– Mów mi Sue. Po polsku to chyba Zuzanna, tak?
– Mmmmm… Raczej Zuzia – Wagner mrugnął do Zorga.
Murzynka rozglądała się z uwagą, oceniając różnice w wyposażeniu wojsk z obu miast, momentalnie wychwytując wady i zalety. Musiała być niezłym fachowcem od walk na pustyni. Po chwili spojrzała majorowi prosto w oczy.
– OK – przygryzła wargi. – Powiedz mi, jak tu przeżyć, dobrze? Ja mam naprawdę bardzo ważną misję.
Wagner wzruszył ramionami. Dotknął dłonią jej wspaniałych warkoczyków, które sięgały aż do połowy pleców.
– Po pierwsze, włosy – powiedział. – Musisz je zgolić albo obciąć bardzo krótko. Włosy w kroczu trzeba koniecznie ogolić. A jeśli nie chcesz, to lepiej chodzić na golasa… – wskazał czeską sygnalistkę. – Potem reszta instrukcji.
– Rozumiem. OK. – skinęła głową.
Obciążeni łupami najemnicy gromadzili się wokół i gapili na niecodzienną postać. Wagner zawołał Marthę. Ta wzięła swoją fryzjerską maszynkę z transportera i poprowadziła panią pułkownik w jakieś zaciszne miejsce, jak barana do strzyżenia. Żołnierze wokół przysiadali na bagażach, chcąc zobaczyć, co będzie dalej.
Sue Kristy-Anderson wróciła już po kilku minutach, ostrzyżona na chłopaka. Miała kształtną czaszkę.
– Te włosy na głowie i… – zawahała się – i… tam… to z powodu insektów, tak? Macie jakieś specyficzne insekty w tej niszy ekologicznej?
– Nie – Wagner popatrzył jej prosto w oczy. – To tylko taki dowcip, Zuzia.
Najemnicy zaczęli wyć i szturchać się wzajemnie. Dołgorukow upadł na plecy i tarzał się ze śmiechu. Martha chichotała, Heini zakrył twarz, a Aleksiej wychylił się z włazu i bił brawo. Nawet Zorg, zadowolony jak zaraza, mrużył oczy.
Amerykanka wytrzymała jakieś pół minuty. Potem też się roześmiała, choć trochę wymuszenie.
– No dobra. Zrobiliście mnie – przyznała. – Teraz mam się rozebrać do golasa?
– Tak byłoby najlepiej – mruknął Wagner. – Jak chcesz, to dam ci burnus. Bo w tym… – dotknął jej munduru. – W tym zagotujesz sobie mózg.
Wzruszyła ramionami. Od którejś z dziewczyn przyjęła jakąś nawet nie za bardzo przepoconą koszulę, długą do kolan, i naprawdę się przebrała. Trzeba przyznać, że mimo wszystko była rozsądna. I najemnicy jakoś ją zaakceptowali. Nie robili więcej kawałów. Nie włożyli jej kota do majtek, nie rzucili młodej gepardzicy na twarz, nie chlusnęli na nogi wrzątkiem z zaworów spustowych. Zresztą Murzynka była inteligentna, domyśliła się, że dowcip Wagnera uratował ją od „przypadkowego” dotknięcia plecami parowego kotła, od „przypadkowego” podstawienia nogi, dzięki któremu rozwaliłaby sobie twarz o dźwignie sterujące transportera. Musiała już widzieć oddziały najemników i musiała dobrze wiedzieć, co można zrobić ze sztabowym oficerkiem wrzuconym nagle między prawdziwych żołnierzy. Szepnęła nawet „dziękuję”, gdy już ruszyli w drogę powrotną do Wrocławia. Naprawdę była zmyślną małpą. Tłukła się oparta o blaszaną ścianę transportera i ze stoickim spokojem znosiła dobrotliwe zabiegi załogi. A to ktoś podał jej manierkę z sikami zamiast wody, a to ktoś puścił jej nawiew z wentylacji w twarz… Wiedziała już, że dzięki temu dotrze do Wrocławia żywa, zdrowa i niepokancerowana. A w dodatku – pod ochroną najemników – bezpieczna.
Wagner obserwował ją z uśmiechem. Widział już wielu takich oficerów, którzy nagle utracili sztabowy grunt pod nogami. Inaczej ogląda się kolorową mapę i zatyka na niej malutkie chorągiewki, a inaczej to wszystko wygląda w chwili, gdy samemu jest się taką malutką chorągiewką, wbitą w jakąś mapę. Jednak Sue Kristy-Anderson radziła sobie dobrze. Nawet podzieliła się z załogą swoim zapasem skrętów. Nie wkupiła się, oczywiście, ale… Najbliższej nocy będzie mogła zasnąć spokojnie. Bez szczura między udami.
Na szczęście dotarli do Wzgórz Trzebnickich przed zmrokiem. Potem trzeba było rozbić obóz, bo jazda w ciemnościach to dość skuteczny sposób na popełnienie samobójstwa. Byli już jednak w zasięgu artylerii Wrocławia. Śliczna Czeszka wystrzeliła kilka rakiet lokalizujących – faceci przy dalmierzach twierdzy musieli już namierzyć ich pozycje. Koty rozpoznały teren. Było bezpiecznie.
Żołnierze smażyli steki na kotle parowym najbliższego transportera, Martha ugotowała jakąś niesamowitą w smaku zupę z zapasów zrabowanych w rozwalonych ciężarówkach. Potem śpiewała śliczne, nostalgiczne piosenki przy akompaniamencie gitary. A potem przypomniała sobie widok własnej córki, gwałconej na jej oczach w budapeszteńskim bunkrze, dlatego rozbeczała się i poszła strzelić sobie w usta. Na szczęście zakochany w niej na zabój Aleksiej zdążył ją dogonić i włoił w plecy zastrzyk, który robił z mięśni zwykłe flaki. Rosjanin okrył troskliwie kocem chwilowo bezwładną Węgierkę i strzelił jej drugi zastrzyk, z amfetaminy, żeby tak strasznie nie płakała. Czeska sygnalistka zrobiła niedwuznaczną propozycję pani pułkownik, ale zrezygnowała, widząc jej rozszerzone zdumieniem oczy, i poszła przymilać się do innych dziewczyn z oddziału. Najemnicy, którzy nie mieli wart, walili wódę i prochy.
Poznańscy żołnierze byli tak dobrze zorganizowani, że udało im się nawet coś podgrzać, i teraz jedli swoje syntetyczne kolacje z menażek. Spoglądali z zazdrością na dobrze wysmażone steki najemników, ale mimo zaproszeń nie dali się skusić, bo ktoś puścił plotkę, że to jest mięso z ludziny. Kierowcy ciężarówek byli już tak nawaleni, że nie zdołali niczego zjeść. Ktoś rozpalił ognisko z kopca piasku oklejonego napalmowym żelem. Było ślicznie, świecił Księżyc, a ludzie bawili się, każdy na swój sposób. I jeśli tylko ignorowało się tysiące trupów, których kości musiały tkwić w piaskach wokół, to można było zapomnieć, że to impreza na cmentarzu.
Sue Kristy-Anderson podeszła do Wagnera po północy. Strząsnęła z siebie kota, nawalonego po czubki uszu Walerianem, i wyjęła z torby ostatniego skręta. Przypaliła, zaciągnęła się i podała majorowi.
– Skąd macie tyle inteligentnych zwierząt? – spytała. – Przecież po chińskiej bombie nie możecie już robić zmian genetycznych…
– One same się rodzą. Naturalną drogą, wiesz… Dupczenie, ciąża, poród i… już jest na świecie jeden z drugim.
Uśmiechnęła się.
– Zmian dokonano przed bombą Szen? I teraz one przekazują wszczepione cechy potomstwu? – przygryzła wargi. – Ile macie odrzutów?
– Pięć, siedem procent. Ale to nie postępuje. Za sto lat dalej będziemy mieć inteligentne gepardy, tygrysy, koty i ptaki…
– My mamy węże, wiesz? – Otworzyła torbę przytroczoną do pasa i pokazała mu grzechotnika. – Wykrywa miny lepiej niż kot. Nie boi się psów.
– Ale jest dziewięć razy wolniejszy od przeciętnego kota – Wagner zaciągnął się dymem ze skręta i oddał go pani pułkownik. – Gdzieś się nauczyła tak mówić po polsku, Zuzia?
– Mój ojciec był Polakiem.
– Był?
– Taaaa… Zastrzelili go pod Savannah, był w ochronie konwojów.
– Oooo… To już nie pierwszy Polak, któremu tam skroili tyłek.
Początkowo nie zrozumiała, ale potem chyba przypomniała sobie jakąś książkę do historii, bo mrugnęła do Wagnera i roześmiała się cicho.
– Ty palancie!
Również się roześmiał.
– Powiedz… Jak jest w Stanach?
Wzruszyła ramionami.
– Jak wszędzie. Ludzie żyjący w bunkrach, syntetyczna żywność, bunty, pacyfikacje, mutanci… Ogólna beznadzieja.
– Zwiedziłaś kawał świata.
– No. Byłam w Detroit i w Waszyngtonie, przepłynęłam żaglowcem Atlantyk. Byłam w londyńskich bunkrach, byłam w Oslo. Wiesz, że tam jest zimno? Raptem plus piętnaście, dwadzieścia stopni w zimie. He… Ekstra! Potem popłynęłam parowcem przez Bałtyk, do Poznania. Wiesz jaki fajny port jest w Poznaniu? Tylko cały czas walą z dział, nie da się zasnąć w bunkrze.
– Wiem. Te wszystkie świry atakują Poznań, bo to główna baza zaopatrzenia dla Wrocławia.
– Czemu Wrocław jest taki ważny?
– Z tych samych powodów, co tysiąc lat temu. To miasto na skrzyżowaniu szlaków Wschód – Zachód i Północ – Południe. Główny węzeł przemytniczy nowoczesnej Europy.
– No to co?
– To miasto utrzymuje całą Rzeczpospolitą.
– Aaaaa… To przemyt jest taki ważny?
– Zobaczysz. Zainteresuje cię Festung Breslau.
– Eeeeee… Bunkry, jak wszędzie. Beznadzieja, jak wszędzie.
Roześmiał się, tym razem głośno.
– Zobaczysz sama – mruknął.
Owinął się kocem i odszedł wysłać gołębia pocztowego z raportem opisującym wydarzenia dzisiejszego dnia. Aleksiej miał już przygotowanego i rozgrzanego ptaka, najpierw jednak dał mu malutką karteczkę, którą właśnie dostarczył gołąb z Wrocławia. Sądząc po niewyraźnym piśmie autorem musiał być osobiście generał Baryła. Wagner przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu i oniemiał.
„Andrzejku, nadziejus’, że masz w swoich łapskach tę głupią bladź z CIA, która udaje pułkownika Marines. W związku z nią mam dla tiebia specjalne zadanie. Jak dotrzesz do goroda, zagospodaruj jej wremia, żeby to wypadło naturalnie. Zaprowadź ją do swojego domu, do żony i rybionka. Przenocuj, pokaż piękne strony żyzni… Niech wymięknie przed wstrieczą ze mną. Doprowadź ją do płaczu. Ona jest oczeń ważna, więc się postaraj. Podpisano: Baryła, generał. Post scriptum: czy obcięliście jej włosy, świnie?”.
Dziwne zadanie… Doprowadzić „Czekoladę” do płaczu? To da się zrobić bardzo łatwo, ale… O co chodzi w tym wszystkim? Gestem przywołał Heiniego.
– Pilnuj Zuzi – szepnął i mrugnął porozumiewawczo.
Potem wrócił do Murzynki.
– „Czekolada”, musisz trzymać się mojego tyłka. Pewnie zaatakują nad ranem, więc wykop sobie dołek w piasku.
– „Czekolada”? – pani pułkownik, a właściwie agent CIA, wyjęła z plecaka składaną łopatkę i zaczęła kopać. – Wszyscy Polacy to pieprzeni rasiści!
– Pewnie. Jak zobaczę, że jesteś obrzezana, to będzie jeszcze gorzej.
Tym razem się roześmiała, ale śmiech zaraz zamarł jej w gardle. Wrzasnęła i odskoczyła na bok.
– W moim dołku jest czyjaś stopa!
Wagner ledwie zerknął na zbielałe kości. Walki o autobahnę trwały już prawie sto lat, więc raczej zdziwiłby się, gdyby pod warstwą piasku niczego nie było. Wyjął z raportówki płaską butelkę wódki.
– Masz, napij się.
Murzynka usiłowała zapanować nad nerwami.
– Zaraz – potrząsnęła głową, a potem wypuściła z torby swojego grzechotnika. – Muszę się wysikać.
– Sikaj tu – mruknął. – Koty na warcie nie przepuszczą węża, a jak miniesz linię posterunków bez niego, to stracisz swoje śliczne nóżki na pierwszej lepszej minie.
– Jak to… tutaj? Przy wszystkich?
– Boisz się, że zgwałci cię ta Czeszka? Spokojnie, ona jest już nawalona amfą po czubki uszu.
Zdjął nakrętkę i pociągnął łyk, uprzejmie nie patrząc w bok. Po chwili Murzynka podeszła do niego, usiadła obok i przytuliła się do jego ramienia.
– Wiesz… – westchnęła. – Tu z wami… jest jakoś tak… ciepło.
Była przekonywająca. Gdyby nie wiedział, że jest agentem, to może nawet dałby się zrobić na to „ciepło”. Grała nieźle. O co w tym wszystkim chodzi? Podał jej butelkę, pociągnęła wielki łyk.
– „Czekolada”…
– Co, rasisto?
– Masz ochotę na jakąś małą przytulankę?
Znowu westchnęła.
– No, może i mam – szepnęła. – Ale się wstydzę przy tych wszystkich ludziach.
Pociągnęła drugi łyk, właściwie haust. Potem oddała butelkę.
– Czemu to wszystko jest takie popieprzone?
Wagner wzniósł oczy ku niebu. Miał dość biadań na temat „Jak mogłoby być pięknie, gdyby nie cały ten szajs”. Najpierw był wiek pary i elektryczności, potem era atomu, potem wojna, amerykańska masakra pod Pekinem i chińska Bomba Szen. A potem znowu wiek pary. Tyle tylko, że tym razem to był już tylko wiek pary, bez elektryczności. Nikt nie wiedział, co to są szeny. Jakieś bakterie? Nanomechanizmy? Drobinki wywołujące promieniowanie jonizujące? Nie sposób tego stwierdzić bez prądu elektrycznego, napędzającego elektronowe mikroskopy. To coś, te pieprzone szeny, było wszędzie, w całej atmosferze na planecie Ziemia. I… zamieniało wszystkie izolatory w przewodniki. A to oznaczało powrót do pomysłów pana Watta, do pochodni oświetlających wnętrza bunkrów, do kopalń węgla kamiennego, do wojen prowadzonych przy pomocy armat i cekaemów.
Coś tam zostało z dawnych czasów, gdy ludzkość była bardziej rozwinięta. Ostały się zmiany genetyczne, odporność na klasyczne choroby, mała cząstka ultranowoczesnej chemii. Zostały bunkry z czasów wojny, pozwalające przeżyć tym, którzy nie zamienili się wcześniej w potwory. Pozostały zmiany klimatu, gigantyczne morza, które zabrały spore połacie lądu. Jeśli tylko udało się ujść przed zabiciem i zjedzeniem, to właściwie było całkiem fajnie – o ile odpowiadało Ci mieszkanie w którymś z betonowych schronów, rządzonych autokratycznie przez różnego rodzaju mafie.
Niektóre państwa zachowały strukturę organizacyjną, jak choćby te na dalekiej Północy, gdzie wydobywało się węgiel i produkowało stal, albo takie jak Polska, Marakesz, czy Unia Afrykańska, które żyły z przemytu na masową skalę i produkcji narkotyków. Były też luźne związki, jak Beduini i Arabowie, trudniące się ochroną karawan ciągnących przez pustynię ze śródziemnomorskiego wybrzeża na Północ i z powrotem, albo jak Kozacy i Tatarzy, którzy ochraniali szlaki na linii Wschód – Zachód.
Wagner nie wiedział, kiedy zasnął. Obudził go pojedynczy wystrzał i miauczenie kotów. Z trudem rozprostował obolały kark, oparty o brzuch śpiącej Murzynki. Tak jak przewidywał, mutanci atakowali przed świtem, ale była to akcja z góry skazana na porażkę. Odpowiednio wcześnie koty obudziły artylerzystów i cekaemistów, którzy zaczynali właśnie walić wokół ze swojej broni. Najemnicy strzelali race i po kilkudziesięciu sekundach Wrocław przysłał jakąś setkę pocisków wielkiego kalibru, które momentalnie spacyfikowały wszystko, co żyło w okolicznych piaskach. Wagner, ogłuszony eksplozjami, wypluwając piasek z ust wygrzebał się z dołka, ciągnąc za sobą Zuzię. Obydwoje klęli, usiłując coś usłyszeć albo dostrzec w burzy piaskowej, którą wywołały wrocławskie armaty. Zwierzęta instynktownie zbierały się przy swoich transporterach, generał Pawelec ściągał ludzi. Parszywy poranek.
Udało im się ruszyć dopiero pół godziny później, tym razem na szczęście bez niespodzianek. Monstrualny konwój najpierw wlókł się niemiłosiernie, a potem, gdy wjechali w krąg pierwszych umocnień, raptownie przyspieszył. Dymy z miejskich kominów przykrywały całą kopułę Fullera i Wrocław jawił się z daleka jako dziwny miraż, utkany z gęstej mgły.
Sue Kristy-Anderson wystawiła głowę z włazu.
– Wasz bunkier jest taki duży?
– Bunkier? – Wagner uśmiechnął się lekko. – You will see.
– What?
– Will see.
Usłyszeli syk hydraulicznych siłowników rozsuwających wrota tuneli. Najemnicy rozbijali tulejki z chemicznym światłem. Po chwili ogarnął ich mrok, rozświetlony jedynie słabymi ognikami. Zrobiło się trochę chłodniej. Wagner kazał Heiniemu poprowadzić transporter do bocznego kanału metra.
– Wysiadamy – zręcznie zeskoczył z pancernej burty.
– Muszę się zameldować.
– Spokojnie – przerwał jej, ściągając burnus przez głowę. – Najpierw prysznic – otworzył drzwi jednej z wielu kabin ukrytych w ścianie. – Chodź.
Murzynka zdjęła koszulę i wsunęła się do ciasnego wnętrza obok niego.
– Jakiś dziwny ten prysznic – powiedziała. – Gdzie jest dźwignia gazowa?
– Chcesz się myć gazem? – parsknął śmiechem. – Patrz – odkręcił kran.
Targnęła się w tył, zaskoczona strumieniem wody, który chlusnął jej na głowę.
– Jezu… Jezuuuuu… – wycierała oczy. – Macie tu aż tyle wody?!
Myjąc jej plecy wyjaśnił, że woda jest chemicznie oczyszczana we wtórnym obiegu. W tej samej, której teraz używali, kąpało się już pewnie parę tysięcy osób. Nie chciała uwierzyć, że ktoś może być aż tak bogaty, żeby robić sobie wodne prysznice. Najemnicy z kabin obok gwizdali i krzyczeli, że zaraz zobaczy lepsze cuda.
Wagner podał jej ręcznik. Wyjęła z torby galowy mundur Marines, on włożył swój wzór 31 – tropikalny uniform składający się z sandałów, płóciennych szortów, koszuli z naszywkami i korkowego hełmu. Nie przypiął broni do paska. Od kiedy jego córka zaczęła raczkować, unikał przynoszenia pistoletu do domu.
– Możemy? – wskazał jej drogę do windy. Cierpliwie czekał, aż pani pułkownik dopnie nareszcie wszystkie guziki kurtki. Miała piękne ciało. Gdyby nie duży, typowo murzyński tyłek i zbyt długie stopy, byłaby wyjątkowo zgrabna. Żałował, że wokół było tylu żołnierzy i w związku z tym nie mógł podjąć próby zatrzymania jej pod prysznicem. Jednak do windy wsiedli tylko w trójkę, z Zorgiem, który się nie mył i zdążył załatwić wszystko szybciej. Najemnicy musieli najpierw zdać sprzęt.
– Teraz się przygotuj – mruknął, gdy ruszyli w górę.
– Na co?
– Na szok – uśmiechnął się smutno. Widział już wielu takich przybyszów z obcych stron, którzy byli tu po raz pierwszy. Był świadkiem, jak jeden Węgier zwymiotował z wrażenia, a słyszał od kolegów, że podobno pewien Arab zastrzelił się w amoku. Na szczęście Kristy-Anderson również nie miała broni przy sobie. Gdy dotarli na górę, szarpnął zdecydowanie dźwignię otwierającą drzwi.
– Proszę – przepuścił ją przodem.
Najpierw zmrużyła oczy, oślepione nawałą światła, potrząsnęła głową, a potem…
– Jeeeeez!!! – szarpnęła się w tył. – It’s not real!!!
– Przeciwnie – usiłował ją podtrzymać. – To wszystko jest prawdziwe.
– Jeeez! Jeeez!!! Shit!!! Fuckin’ bullshit!
– Ou yea… – mruknął Zorg. On również widział już niejedno w wykonaniu gości, którzy byli tu pierwszy raz.
Zszokowana Murzynka patrzyła na palmy, tuje i cyprysy porastające Wzgórze Wojewódzkie, gdzie była stacja wind z podziemi. Patrzyła na wypielęgnowane ścieżki, ławeczki w zieleni… Potem przeniosła wzrok na Ostrów Tumski, z wieżami starożytnych kościołów, minaretami meczetów i kopułami synagog. A potem zauważyła Odrę.
– Jeeeeeez!!! It’s river… Am I going crazeeee?!
– Nie. Widzisz prawdziwą rzekę.
– Skąd? – po pierwszym szoku przeszła na polski. – Skąd macie tyle wody na pustyni?!
– Nie daj się zwieść pozorom. To tylko kilkucentymetrowa warstwa. A dno pomalowali tak, żeby wyglądało na parometrową głębię – Wagner uśmiechnął się lekko. – Potem rurociągiem pompują wodę z powrotem i puszczają w ruchu ciągłym, tak, żeby wszyscy myśleli, że mamy prawdziwą, historyczną Odrę…
– O mamo… To pierwsza rzeka, jaką widzę w życiu. – Murzynka przeniosła wzrok na fullerowską kopułę kryjącą całe miasto, potem zerknęła na palmy. – Stać was na tyle plastikowych drzew?
– One nie są plastikowe. Są prawdziwe.
– Fuck!!! Jak to prawdziwe? Rosną?!
– Owszem.
– Jesus Christ… – o mało nie zemdlała. – Nie może być tak pięknie na świecie. A to… – wskazała najbliższe drzewo. – To może prawdziwe banany, co?
– Tak.
Podeszła bliżej. Usiłowała powąchać. Nagle targnęła się w tył, widząc podchodzącego z boku policjanta.
– Ja tylko patrzyłam, proszę pana! – krzyknęła spanikowana. – Nie dotykałam!!! Przysięgam!
Policjant parsknął śmiechem.
– Co pani? Pierwszy raz we Wrocławiu, czy co?
– Ja nie dotykałam! Nie dotykałam!!! Nie możecie mnie aresztować!
– Daj pani spokój…
Chciał odejść, ale powstrzymał go Wagner.
– Ona jest aż z USA. Może byśmy tak dali jej spróbować jednego?
Policjant wzruszył ramionami.
– Nie ma sprawy – wyjął z kieszeni bloczek i coś napisał na kartce. Potem przystawił swoją pieczątkę. – Proszę – podał Murzynce wyrwaną kartkę. – To jest pozwolenie na zerwanie jednego – zasalutował i odszedł, nie zajmując się więcej „wariatką”.
Sue Kristy-Anderson przełknęła ślinę.
– O czym mówiliście? – spytała, patrząc podejrzliwie.
– Możesz sobie jednego zerwać, Zuzia.
– Prawdziwego banana?
– Mhm.
Wyciągnęła szybko rękę w stronę drzewa, myśląc, że ich przestraszy. Ale nic z tego. Wagner czekał cierpliwie, a Zorg wysikał się na trawniku i teraz ziewał.
– No, dalej.
Dopiero teraz zrozumiała, że major mówi poważnie. Że ona naprawdę może sobie zerwać prawdziwego banana! Przełknęła ślinę i popatrzyła na całą kiść.
– Aaaa… A jak źle zerwę i spadną wszystkie, to mnie aresztujecie, tak?
– Nie wygłupiaj się, Zuzia. No! Do roboty.
Zerwała, w trakcie tej czynności chyba polecając duszę Bogu. Zorg ziewał. Pani pułkownik była bliska apopleksji, jednak miała za sobą twardą szkołę. Usiłując pokazać, że to dla niej nic takiego, ugryzła banana razem ze skórą. Zorg zrolował na trawie, a Wagner zaczął się śmiać.
– To się obiera, głupia „Czekolado” – pokazał jej jak. – Żresz środek, a resztę wyrzucasz do kosza na śmieci.
– Co to jest „kosz na śmieci”? – spytała.
– No kosz, gdzie… no… No, gdzie się wrzuca śmieci.
– A co to są śmieci?
– O żesz ty! To są resztki, niewykorzystane części czegoś, coś co ci się już nie przyda.
– I co się robi z tymi śmieciami? – patrzyła na Wagnera nieufnie. Banana pożarła. Teraz trzymała w ręku skórkę i jakoś nie mogła się z nią rozstać.
– Nie wiem. Wyrzuca się gdzieś – nie miał zielonego pojęcia, jak działa Zakład Oczyszczania Miasta. – No dobra. Możesz to sobie zachować na pamiątkę. Tyle, że ci niedługo zgnije.
Ruszył ścieżką w dół zbocza. Murzynka patrzyła w lekkim szoku na ocieniające drogę palmy, tuje, platany i cyprysy. Nagle krzyknęła.
– A co to jest?!
– Choinka.
– Co to jest „choinka”?
– No, takie drzewko. Sosna, czy modrzew… Szlag! Nie znam się, nie jestem botanikiem.
– Ty mi tu nie pieprz, Andy! Widziałam prawdziwe drzewa w muzeum w Detroit. I wiem, że drzewa mają liście. Nie wciskaj mi ciemnoty!
– To jest iglaste. Jezu, chodźmy wreszcie…
Znowu ruszył przodem, ignorując kolejne okrzyki i pytania pułkownika. Zaprowadził ją do małej knajpki na Moście Pokoju. Od kiedy znikły samochody, most okazał się za szeroki jak na potrzeby riksz i dorożek, więc z boku ustawiono stoliki. Leciutki wiatr, wywoływany przez monstrualne śmigła Wyspy Opatowickiej, przyjemnie chłodził skórę. Trzy stoliki dalej kilku Arabów, wyzwolonych na moment spod władzy islamu, uchlewało się w szybkim tempie. Tuż obok jakaś pani w średnim wieku jadła lody i uspokajała swojego cocker-spaniela, który usiłował obszczekiwać Zorga. Wokół było pusto, sennie i jakoś tak „sprzyjająco”. Nawet kelner ruszył tyłek na widok nowych gości.
– Dzień dobry państwu. Czym mogę służyć?
– Ta pani jest z USA. Spróbujmy może dać jej sałatkę ze świeżych warzyw, jakieś wino… ale dobre. Coś z Afryki. I może bułkę. Tylko świeżuteńką, chrupiącą, posmarowaną grubo masłem. Aha, i niech pan dosypie dużo soli. Ona całe życie na syntetykach. Musi poczuć jakiś konkretny smak.
– Rozumiem. Dodam idokaminy.
– Nie, nie, nie. Żadnej chemii – Wagner uśmiechnął się lekko. – Wiem, że nie będzie jej smakować, ale… Niech raz w życiu dziewczyna spróbuje naturalnych warzyw.
– Oczywiście, proszę pana. Tylko… ta pani będzie miała później, eeee… sraczkę, za przeproszeniem.
– Trudno. A poza tym ona jest pułkownikiem Marines, jakoś przeżyje.
Wagner zamówił dla siebie instant whisky, a dla Zorga surową, siekaną świńską wątrobę i krople Waleriana.
– Ty… Andrzej – Murzynka odruchowo dotknęła swojego mundurowego pasa. Pewnie miała tam zaszyte złote dolary. Coś, co zrobiłoby wrażenie w Wielkiej Brytanii, może w Oslo, troszeczkę w Poznaniu. Tutaj cały pas mógł jej wystarczyć raptem na dobry obiad w szacownej knajpie. – Ile to będzie kosztowało?
– Nie wygłupiaj się. Ja stawiam.
– No, ale ile?
– Jakieś sto dwadzieścia, sto trzydzieści tysięcy złotych.
– Ile to na dolary?
– Dwa, trzy miliony. Nie wiem, przecież naszych walut praktycznie się nie wymienia.
Westchnęła ciężko.
– Dwa, trzy miliony? – przygryzła wargi. – Nie stać mnie.
– Przecież ja zapraszam.
– Nie wygłupiaj się – powtórzyła jego słowa. – Ile zarabiasz w wojsku?
– Zuzia… Nie można przeliczać cen i zarobków z Wrocławia. Tu się sztucznie winduje ceny i pensje na niebotyczne wyżyny, żeby nikt nie przyjeżdżał i nie wtykał nosa. Ty myślisz, że ludzie nie chcą żyć w raju? Chcą. Jednak żeby nie nazywano nas ksenofobami i rasistami, to my nikomu nie odmawiamy prawa do osiedlenia się, tyle tylko, że nikogo nie stać na życie we Wrocławiu. Ale to już jego sprawa. Nie nasza.
– Ale… ale to naprawdę raj.
– Owszem – przerwał, gdy kelner stawiał przed nimi zamówione trunki i potrawy. – A jak myślisz? Dlaczego?
– Bo mieliście szczęście i kopułę fullerowską postawiliście przed wojną.
Żachnął się.
– Jesteś głupią „Czekoladą”. Widziałaś Twierdzę Poznań?
Skinęła głową.
– Widziałaś? Tam Wojsko Polskie rozpaczliwie walczy o utrzymanie skrawka autostrady i portu. O utrzymanie dostaw do Wrocławia. Żyją w bunkrach, w beznadziei, giną na jakiejś zapomnianej przez wszystkich szosie. Tylko po to, żebyśmy mogli tu świeże warzywka zajadać. Wiesz dlaczego? Powiem ci – podniósł do ust szklaneczkę z doskonałą, amerykańską whisky. – Tu Wojsko Polskie to jedynie pełni honorowe warty przy pomnikach, przy wejściach do urzędów. Walczą najemnicy. Polscy to mogą być co najwyżej wyżsi oficerowie. Ale takiego najemnika musisz czymś skusić. Na przykład wizją raju. Wiesz, jakie legendy krążą o Festung Breslau w Reichu albo w Rosji? Ludzie tracą całe rodziny, żeby dojść do krainy marzeń. Widziałaś Iwana Dołgorukowa? Był księgowym w Moskwie. Przelazł sam jeden całą pustynię, bez broni i bez zapasów. Jak tu dotarł, to mimo że nie miał pojęcia o wojsku, od razu zrobiliśmy go porucznikiem. Jeśli ktoś wie jak przeżyć i jak zabijać gołymi rękami, to znaczy, że jest urodzonym żołnierzem i niepotrzebne mu żadne akademie. A Heini? Meine liebe Heini? Pracował jako utylizator zwłok. Miejsce pracy: bunkier w Stuttgarcie. Tylko że potrafił tu przyjść i jako legitymację pokazał dobrą setkę uszu różnych mutantów. Miał peem Heckler amp;Koch, ale szybko skończyła mu się amunicja… A mimo to przyszedł cały i zdrowy. Nawet nie zmęczony. A Martha? Była katem w Budapeszcie. Ale coś się odwinęło i jakieś brzydkie rzeczy zrobili z jej rodziną.
– Po co mi to mówisz?
– Chcę ci tylko powiedzieć, że najemnik może walczyć za żołd, lecz pieniądze nic nie znaczą. Najemnicy walczą za prawo do życia w raju. Nikt nie będzie codziennie nadstawiał tyłka, nikt nie będzie się narażał na zjedzenie, nawet posmarowany trucizną, wyłącznie za forsę. Oni dokonują cudów, bo mogą wrócić tutaj. Mają swoje żony, dupy, kochanków… Mają perspektywę normalnego życia, o której reszta świata może jedynie czytać w starych powieściach. Dlatego też Wojsko Polskie może się tutaj ograniczyć wyłącznie do trzymania honorowych wart z okazji różnych uroczystości.
Nie bardzo mogła dalej rozmawiać, bo miała usta pełne śliny. Skosztowała sałatki. Rzeczywiście niezbyt jej smakowała, syntetyki wygarbowały jej podniebienie na deskę. Natomiast wino – wprost przeciwnie. Smakowało… Wychyliła cały kieliszek szybciej, niż major swoją whisky. No i bułka… Bułka, grubo posmarowana masłem i posypana warstwą soli, była świetna. Sue włożyła do ust kolejną porcję sałatki.
– Hmmm… Smakuje jak trawa. Bo wiesz, ja kiedyś z ciekawości polizałam prawdziwą trawę…
– W muzeum w Detroit? – zakpił.
Zorg, który w międzyczasie uporał się z wątrobą, ziewnął i wyciągnął swój długi ogon, zakończony żądłem skorpiona. Na widok żądła spaniel przezornie schował się za nogami swojej właścicielki. Te wszystkie psy, mimo że cholernie głośne, nie były jednak tak zupełnie głupie…
Wagner zapłacił i kazał kelnerowi wezwać fiakra. Wsiedli do dorożki.
– Co to za gmach? – spytała Sue, wskazując budynek za ich plecami.
– To jeszcze Hitler budował… Ministerstwo Przemytu, zwane dla niepoznaki Urzędem Wojewódzkim.
Oczywiście żadnego województwa od dawna już nie było, natomiast tajniki produkcji nowoczesnej amfetaminy X-12 znali jedynie chemicy ukryci w podziemiach wspaniałej budowli. I to się cholernie opłacało. Ich praca w dużej części utrzymywała byt Rzeczypospolitej.
Dorożka skręciła w prawo. Żołnierze w tropikalnych hełmach, strzegący urzędów państwowych, prezentowali broń przed majorem. Potem wjechali na Wybrzeże Wyspiańskiego. Imperialny styl państwowej architektury ustąpił miejsca luksusowym willom, tonącym w zieleni wysokich palm. Wielkie śmigła Wyspy Opatowickiej były coraz bliżej, więc wywoływany przez nie wiatr czuło się tu lepiej. Sue Kristy-Anderson rozglądała się, przygryzając wargi. „Doprowadzić do płaczu” – brzmiał rozkaz generała Baryły. To da się zrobić, bardzo łatwo i już niedługo. Tylko o co w tym wszystkim chodzi?
Skręcili znowu przy Hali Ludowej, wjeżdżając w ulicę Mickiewicza. Sue po raz pierwszy w życiu zobaczyła prawdziwy park. Nawet nie zdążyła zdziwić się setkami gatunków drzew, gdy dorożkarz zatrzymał się przed niewielką, ukrytą w zieleni willą i zażądał odpowiednika paru milionów dolarów. Wagner zapłacił. Pani pułkownik wyszła na miękkich nogach, ale najlepsze było dopiero przed nią. Biedna dupka…
Gdy Wagner otworzył furtkę, Ania, jego żona, wybiegła z domu na spotkanie gości.
– Andrzejku! – rzuciła mu się w ramiona. – Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? Poszło jakoś na pustyni?
Nim zdążył odpowiedzieć, Ania witała się z panią pułkownik, a potem pocałowała Zorga.
– Cześć, kotek. Pilnowałeś mojego męża?
Gepard polizał ją po twarzy.
– No chodźcie, chodźcie. Zjecie coś? A może zrobimy grilla w ogrodzie?
Poprowadziła ich do salonu, ukrytego za panoramiczną, odblaskową szybą. W przeciągu kilku sekund potrafiła złajać raczkujące dziecko za to, że przewróciło wazon, podać drinki i opieprzyć służącą. Wróciła z kuchni z szerokim uśmiechem na twarzy i talerzem obciążonym malutkimi kanapkami.
– Siadajcie, proszę – szczebiotała. – Zorg? Dać ci trochę surowego mięsa?
Nie zdążyli zająć miejsc w fotelach, a ona już potrafiła pochwalić się przed Murzynką pensją męża, wspaniałym zdrowiem dziecka, tym, że mają w garażu prawdziwego konia i dwoma sypialniami na piętrze, urządzonymi w stylu arabskim. Na razie jeszcze nie otwierała szaf, żeby pokazać swoje ciuchy – postanowiła od razu strzelić z najgrubszej armaty. Przepełniona dumą przyniosła ich książeczkę rodzinną i zaprezentowała pierwszą stronę, z ogromną pieczątką i napisem, który stwierdzał, że zarówno mąż, jak i żona mają pierwszą klasę czystości i w związku z tym gmina wydała im pięć pozwoleń na posiadanie dzieci. Poniżej była mniejsza pieczątka z napisem: „Jedno pozwolenie wykorzystane”.
– Bo wie pani – Ania usiadła tuż przy Sue, której kanapka uwięzła w gardle. – Na pięcioro dzieci to pewnie nigdy nie będzie nas stać, ale planujemy z mężem jeszcze jedno. A jak mu dadzą awans w przyszłym roku, to może jeszcze jedno. Jestem zdrowa, mogę rodzić. A pani? Ma pani dzieci? Jakie? Ile?
Kristy-Anderson zaczęła się dławić kanapką. Usiłowała zacisnąć oczy. „Doprowadzić do płaczu” – kazał Baryła. Boże, jakie to łatwe. Najprostszy rozkaz, jaki otrzymał w życiu… Tylko co jest grane?!
Ania pokazywała właśnie zdjęcia dziecka. Szkrab w przedszkolu. Gówniarz na balu maskowym (zresztą nierozpoznawalny na fotografii, bo przebrał się za mutanta – trzeba było pokazywać palcem, który to z tłumu bachorów). Szczeniak (podtrzymywany przez przedszkolankę) składający wiązankę kwiatków z okazji święta państwowego pod pomnikiem Pana Jana, Wskrzesiciela Rzeczypospolitej. Pułkownik Marines usiłowała skupić się na napisie wyrytym w cokole: „Przechodniu, powiedz Polsce, że zrobiłem to dla swojego Narodu. Musicie przetrwać za wszelką cenę!”.
– To co robimy? Grill w ogrodzie? Zorg, masz ochotę?
– Thhhylkhhho mi nie pshhhuj mhhhięsa, Ankha! – mruknął gepard. – Nie jhhem smażhhhonego…
Służąca przygotowała wszystko błyskawicznie. Usiedli w wyplatanych fotelach pod ogromną palmą, Wagner osobiście zajął się przyprawami i obsługą rusztu. Sączyli wódkę z martini, Ania pytlowała zawzięcie, doprowadzając Murzynkę do szewskiej pasji. Bosko! Najłatwiejszy rozkaz w życiu. Sekunda w wykonaniu Ani.
Wagner zdjął swój korkowy hełm i przy pomocy plastikowej uprzęży wspiął się na palmę, po czym ściął maczetą orzech kokosowy. Ania kazała służącej przepołowić go i podać Murzynce. Boże, kokosowe mleko! „Doprowadzić do płaczu”. Sure! „Czekolada” chłeptała w lekkim amoku. No problem. Tylko o co w tym wszystkim chodzi?! Agentce CIA niewiele brakowało do totalnego odlotu, nawet bez amfetaminy X-12. Chwilę potem Ania podała steki z karkówki, do tego sałatka i niemiecki szprycer na winie, wódce i piwie.
„Czekoladzie” głowa zaczęła się chwiać już po pierwszym łyku. Dziecko kwiliło w salonie, Anka poszła je nakarmić. Okazało się, że na autostradzie Sue nawet nie skosztowała steków, bo uwierzyła w plotkę, że to było mięso z ludziny. Teraz więc po raz pierwszy w życiu jadła wieprzowinę. Wyraźnie nie smakowało jej, bo syntetykami zamieniono jej podniebienie w podeszwę buta bojowego, ale nastrój sprawiał, że mrugała oczami, usiłując pozbyć się tych cholernie upierdliwych łez.
Zorg, nażarty po czubki uszu, zwinął się w kłębek na trawie i ułożył do snu. Domowy ratlerek usiłował mu dokuczać i nawet złapał porucznika za ucho, ale zwątpił i zwiał, gdy Zorg ziewnął przez sen i pokazał swoje dodatkowe zęby, wysuwane zza kłów.
Wagner wziął z barku butelkę koniaku i dwa ogromne kieliszki, a potem zaprowadził Zuzię do Parku Szczytnickiego. Patrzyła na te setki gatunków drzew, łykając łzy. Postanowił jej nie popuścić – zawsze był bardzo sumienny w wykonywaniu rozkazów. Lawirował między chichoczącymi w zapadającym zmroku parami, odpędzał wiewiórki, które usiłowały wymóc na nim orzechy, odganiał łaszące się do nóg zające i króliki. Zaprowadził panią pułkownik do dziewiętnastowiecznej, smukłej jak strzała wieży widokowej. Po wąskich, trochę już zmurszałych schodkach weszli na podest u szczytu. Wagner usiadł, opierając się o ścianę, i oparł nogi na barierce.
Tu, ponad szczytami drzew, wiatr produkowany przez śmigła Wyspy Opatowickiej był bardziej odczuwalny. Słońce zachodziło właśnie, skrząc odblaskami na szklanej kopule; poniżej było morze zieleni, widzieli dachy rezydencji prominentów i co ważniejszych przemytników. Gdzieś w dole turkotał konny tramwaj, dorożki lawirowały między pniami drzew, wgryzających się w nawierzchnię ulicy Pana Jana. Zapalano pierwsze lampiony i gazowe latarnie. Ludzie całymi rodzinami gromadzili się na trawnikach, żeby zjeść kolację; kobiety właśnie rozpakowywały kosze z jedzeniem. W parku otwierano pawilony wieczornych restauracji.
Wagner napełnił kieliszki koniakiem. Sue wychyliła swój jednym haustem. Beczała już zupełnie otwarcie.
– Wiesz… – połykała łzy. – To wasze dziecko… Wiesz… Ja mam szóstą klasę czystości!
– Co ci zrobili? – spytał.
– Wykastrowali mnie.
– No co ty? Baby nie da się wykastrować.
– Unieczynnili mi jajniki – wyjaśniła. – Mam szóstą klasę. Jestem prawie mutantem – ryczała coraz głośniej. Wytarła łzy rękawem, posmarkała się. Dał jej chusteczkę. – Ta twoja żona… W takiej pięknej, zwiewnej sukience. Służąca, dziecko, sałatka, pielęgnowanie ogrodu. Tym się zajmuje. A ja wiem tylko, jak z zawiązanymi oczami rozłożyć i złożyć karabin maszynowy! Wiem, jak dowodzić plutonem zwiadu! Jak zapewnić wsparcie ogniowe batalionowi w okrążeniu! Boże… Nie umiem robić sałatki i nigdy nie miałam na sobie sukienki! Nigdy nie będę mieć dziecka…
Nalał jej nową porcję koniaku. Ciekawe, jakie plany łączył z nią Baryła? Znowu jednym haustem przełknęła zawartość ogromnego kieliszka.
– Nigdy nie będę mieć małego pieska – zabrała mu butelkę i pociągnęła kilka łyków prosto z gwinta. – Nie będę żyć wśród drzew.
Wagner przestraszył się, czy przypadkiem nie przesolił z tym płaczem. Miał nadzieję, że Murzynka nie skoczy nagle z tej cholernej wieży. Pomógł jej się podnieść i, asekurując pijaną w sztok kobietę, sprowadził na dół, po czym, trzymając pod ramię, zaprowadził do domu. Na szczęście Ania umiała się znaleźć w takich sytuacjach. Rozebrała panią pułkownik, umyła, włożyła jej koronkową nocną koszulę i położyła spać w jednej z urządzonych w arabskim stylu sypialni…
Rano Sue wyglądała trochę lepiej. Złapał ją na tym, jak przegląda się w lustrze, obciągając na sobie skłębione koronki. Pół nocy spędziła w toalecie, ale jednak zdołała się umyć i zejść, już w galowym mundurze Marines, na śniadanie. Na jej widok porucznik Zorg podrapał się tylną łapą za uchem. Najwyraźniej założył się z Anką, czy pani pułkownik zdecyduje się na ryzyko powrotu do ubikacji i spędzenie tam długich godzin, czy też raczej zrezygnuje z grzanek i dziwnie pachnącego płynu, który, jak jej objaśniono, nazywa się „herbata”… Obydwoje, Zorg i Anka, obserwowali zafascynowani, jak Zuzia gryzie grzanki z miną w stylu „w Pearl Harbor też było ciężko…”. Wagner nie wiedział, czy wygrała jego żona, czy zwierzak; nie wypadało pytać przy gościu, choć ta kwestia nurtowała go coraz bardziej.
Służąca pomogła mu zaprząc konia do zgrabnej dwukółki. Już po kilkunastu minutach udało mu się wpakować do powozu panią pułkownik i porucznika. Kristy-Anderson zakryła oczy szkłami przeciwsłonecznych okularów, nie mógł więc nawet dostrzec, na co patrzyła. Strzelając z bata, poganiał konia. O tej porze ruch na ulicach dopiero narastał, więc stosunkowo szybko dotarli do mostu Grunwaldzkiego. Zaraz za nim rozciągały się stajnie Ministerstwa Przemytu… Tfu! Urzędu Wojewódzkiego. Wagner zostawił swój pojazd pod opieką sprawnych koniuszych i szerokimi, mającymi przypominać o szacunku dla władzy, postfaszystowskimi schodami poprowadził ich między ogromne kolumny. W hallu panował miły chłód, ale sandały plaskały nieprzyjemnie na granitowych schodach. Potem kontrola, pobieżna rewizja, i adiutant zaanonsował gości generałowi. Gdy wprowadzono ich do gabinetu, Sue wreszcie zdjęła swoje ciemne okulary.
Generał Baryła odwrócił się od okna z widokiem na Odrę i Ostrów Tumski. Udało mu się jakoś poruszyć swoje wielkie cielsko. O dziwo, nie oderwał się przy tym żaden z guzików munduru, opiętego jakimś cudem na monstrualnym brzuchu. Baryła podreptał w ich stronę na swoich krótkich nóżkach, wygiętych w straszliwy iks, i podał w uścisku dłoń z serdelkowatymi, porośniętymi rzadkim włosem palcami. Wbrew pozorom nie był mutantem – miał pierwszą klasę czystości, żonę i piątkę dorastających dzieci.
– Witam panią, pułkowniku – wysapał. – Jest mi niezmiernie miło, że widzę panią całą i zdrową.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panie generale.
– O… Świetnie pani mówi po polsku.
Tym razem nie sparowała tym swoim „Pan też”. Uśmiechnęła się.
– Jestem pół-Polką.
– Ach, więc Kristy w pani nazwisku to zangielszczone „Kiściak”?
– Nie. Anderson to od „Andrzejewska”.
Baryła również się uśmiechnął. Wskazał im fotele.
– Wiem, że major Wagner jest miłośnikiem koniaku, ale chciałbym państwa poczęstować czymś, co jest produkowane w naszej ojczyźnie. To miejscowa specjalność – podniósł oszronioną butelkę.
– Miejscowa specjalność? Czyżby amfetamina X-12? – Murzynka postanowiła jednak pokazać pazury.
Roześmiał się. Choć miał powierzchowność dobrodusznego, niezbyt lotnego grubasa, był człowiekiem niezwykle inteligentnym, i cenił tę cechę u innych ludzi.
– Może na razie dajmy sobie spokój ze strzykawkami – napełnił malutkie kieliszki. – Póki co, proponuję czystą wódkę.
– Na zdrowie! – Sue wychyliła kieliszek, wykazując dużą znajomość polskich zwyczajów.
– Coraz lepiej was szkolą w tym CIA – Baryła z trudem zmieścił się w fotelu za ogromnym biurkiem.
– Słucham?
– No nieeee… Agent z problemami słuchu? Chyba niemożliwe…
– Pan powiedział: „CIA”.
Światło odbijało się od przydymionego szkła kopuły nad miastem i gęstych żaluzji w oknie, rzucając dziwne cienie na twarz generała. Atmosfera gabinetu wydawała się senna, jakby nie do końca realna.
– Owszem. Choć na pewno przeszła pani szkolenie w Marines. Zawsze dbacie o dobre „przykrycie”, ale pułkownikiem pani nie jest, prawda?
– Nie rozumiem o czym pan mówi, panie generale.
Baryła westchnął ciężko, potem wydął swoje olbrzymie wargi.
– Powiedziałem, że jest pani agentem CIA. Pani szefem jest Terry Robinson, zajmuje pani trzynastą celę szóstego wydziału w bunkrze Langley. Polskiego uczył panią jej ojciec, pan Andrzejewski. Oprócz tego przez ponad rok uczyła się pani intensywnie naszego języka w ośrodku kryptograficznym w Detroit. Miała pani sześciu nauczycieli, w tym dwóch Polaków: panią Wróblewską i pana Martyniaka… Mam wymieniać dalej?
Przygryzła wargi.
– Popełniła pani szereg przestępstw federalnych – kontynuował generał. – Polizała pani trawę w Parku Narodowym bunkra Detroit. Zresztą… też mi park – wzruszył ramionami. – Dziesięć metrów na dziesięć. I w dodatku dała się pani sfotografować. Mniejsza z tym. Kochała się pani nielegalnie, trochę handlowała maryśką wśród kolegów. Sprawa sądowa była już w toku, ale zwerbowali panią do tej misji, i jakoś się udało, prawda?
– Chcę się skontaktować z konsulem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej! – powiedziała trochę za szybko. Pokazała, że udało się ją zdenerwować.
Baryła ryknął śmiechem. Monstrualny brzuch zaczął mu się trząść, ale krawiec, który szył generalski mundur, był fachowcem najwyższej klasy. Żaden guzik nie odpadł, choć zakrawało to na cud.
– Ależ proszę… Zdziwi się pani, ale mamy we Wrocławiu nawet waszego konsula. Honorowego. On nawet raz na pół roku otrzymuje jakąś pocztę! Nic nie łączy naszych narodów od czasów Bomby Szen, ale my mamy nawet waszego konsula. Chyba do pokazywania w ZOO, ale jest. Jest! Proszę – wykonał zapraszający gest, niczym dobry gospodarz. – Mam go wezwać?
Oddychała trochę za szybko. Wagner wyczuł, że zaczęła się bać.
– I co niby moglibyście mi zrobić? – kpił Baryła. – Spuścić na łeb bombę atomową? Mam wrażenie, że bez elektryczności będzie to dla was dość kłopotliwe. A może armia USA uderzy na Wrocław? Hmmmm, macie aż tyle żaglowców, żeby przewieźć wojsko przez ocean? – pochylił się nad lśniącym blatem. – No, proszę mi nareszcie powiedzieć, czy konsul ma być obecny, gdy będę rozrywał panią końmi na Rynku, czy nie?
Sue bała się jak diabli. Zacisnęła dłonie na poręczach fotela. Zorg też to dostrzegł, zastrzygł uszami. I, tak jak Wagner, zauważył coś jeszcze.
– Pani się zastanawia, jak mnie zabić – mruknął Baryła. On również był dobrym obserwatorem. Otworzył ogromną szufladę biurka i wypuścił na blat dwa perskie koty. Zaczęły się przeciągać na śliskiej powierzchni. – Myśli pani o dwóch rozwiązaniach. Albo wypuści pani grzechotnika z torby – ale to głupi pomysł, te koty załatwią go w ciągu kilku sekund – albo użyje swojego malutkiego, szybkostrzelnego pistoletu. Niewykrywalnego dla naszych rewizji – roześmiał się znowu. – To tylko Amerykanie mogli wymyślić… Skonstruować mikroskopijny pistolecik z pociskami, które wręcz patroszą człowieka. On jest tak mały, że ukryli go w… za przeproszeniem… – zerknął odruchowo na jej opięte, czarne spodnie. – To tylko Amerykanie mogli wymyślić – powtórzył. – Pistolet ukryty w… – chrząknął. – Właściwie niewykrywalny. Tyle tylko, że jeśli zechce pani wystrzelić, musi pani rozpiąć i zdjąć spodnie, ściągnąć majtki, wyjąć go i… Hmm. W tym czasie pan porucznik zdąży sześćset razy zatopić swoje jadowe kły w pani szyi. Zorg – zwrócił się do geparda. – Długo umiera ukąszony przez ciebie człowiek?
– Dhhhhłughhho…
Wagner wiedział, że gepard mówi prawdę. Jad był ustawiony na paraliżowanie przeciwnika. Unieruchamiał momentalnie; zawarte w nim toksyny były tylko efektem ubocznym reakcji chemicznej, ale powoli rozpuszczały się we krwi wroga, doprowadzając go do śmierci. Mutanci umierali nawet i po dwóch, trzech godzinach, dysząc z bólu – wciąż sparaliżowani.
– Sami daliście nam tę technologię – kontynuował Baryła. – Gdy wymyśliliście grzechotniki, to starsze, nie tak skuteczne modele – kotki, ptaszki, tygryski i gepardy – sprzedaliście poślednim narodom. Jasne, węża nie można tak łatwo wykryć w podczerwieni, jak kota, ale gdy zabrakło elektryczności, to okazało się, że wąż jest kompletnym zerem w porównaniu z takim „biczem bożym”, jakim są nasze gepardy…
– Skąd pan tyle wie, panie generale? – usiłowała być racjonalna. – Ma pan agentów w USA?
– A po co? – pokiwał głową. – Nic nas nie łączy. Na papierze jesteśmy sojusznikami, ale sama pani wie… Za daleko, żeby się czymkolwiek interesować.
– Więc kto? Arabowie?
– Beduini, droga pani. Proszę nie mieszać tych dwóch nacji.
– Oni szpiegują u nas? Po co?
– Mają jakieś przemytnicze interesy – wzruszył ramionami. – A ja mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby kupić u nich to, co chcę mieć – zaczął głaskać jednego z persów na biurku. Kot wyprężył grzbiet i pomrukiwał. – Paręset lat temu byłbym chyba najlepszym klientem w każdym supermarkecie, bo zawsze stać mnie na wszystko, o czym tylko marzę.
– Arabowie… znaczy Beduini… wyszpiegowali wszystko na temat mojej misji?!
Baryła tylko machnął ręką.
– „Wszystko”… – prychnął jak kot, którego głaskał. – Pani sama nie wie wszystkiego o swojej misji, a nikt na świecie nie pozna wszystkich tajemnic bunkra Langley. To zresztą zupełnie niepotrzebne.
– Czego więc dotyczy nasza rozmowa?
– Otóż chcę, żeby mi pani ładnie wyśpiewała to, co wie.
– Proszę na to nie liczyć, generale!
Powiedziała to trochę zbyt szybko. Nikomu z obecnych w gabinecie nie umknął fakt, że znowu zacisnęła dłonie na poręczach fotela.
– Pani Andrzejewska… – uśmiechnął się Baryła. – Proszę się, z łaski swojej, nie wygłupiać. Powie pani.
– Bo jak nie to… rozerwie mnie pan końmi na rynku? A może wbicie na pal? Obcięcie piersi?
Była twarda, ale nie do końca. Chyba zbyt plastycznie wyobraziła sobie te możliwości, bo momentalnie się spociła.
– Pani Andrzejewska – Baryła z dobrotliwym wyrazem twarzy napełnił wódką jej kieliszek. – Niech pani nie opowiada głupot. Od razu na pal! Albo piersi obciąć… – wzruszył ramionami. – Tak robicie w Ameryce? Tu, na szczęście, jest Polska. Dogadamy się po dobroci, przy wódeczce.
– Nigdy się nie dogadamy!
– Och, doprawdy? A te dziesięć kontenerów, które miała pani zniszczyć, to co? Pryszcz?
– Skąd pan o tym wie?! – zerwała się z fotela. Zabrakło jej oddechu. Najprawdopodobniej oprócz niej o tym zadaniu mógł wiedzieć tylko prezydent USA.
Baryła uśmiechnął się ciepło.
– Tak, tak… Pan prezydent USA, Jose Torres de Fuengirola, też ma swoje słabości. On lubi chłopczyków, a w tym specjalizują się Beduini… Zapomniała pani? Lawrence of Arabia? Ale, oczywiście, tylko kpię – generał wychylił swój kieliszek i wykonał zapraszający gest, żeby zrobiła to samo. – Prezydent to dla mnie trochę za wysoko. Zresztą… po co? Ja kupuję informacje dużo bardziej precyzyjne, ale z niższego szczebla, i w związku z tym znacznie tańsze.
– Co pan wie o mojej misji?
– Pani Andrzejewska, powiem pani nawet to, o czym pani nie ma zielonego pojęcia, bo nikt pani nie uświadomił. W zamian proszę tylko o jedną rzecz. O datę.
– Nigdy!
– He, he… Jak mówiłem, tu Polska. Dogadamy się przy wódeczce – ponownie napełnił kieliszki.
– Nigdy w życiu, gnoju jeden!!!
– He, he… Mam tu jednego takiego mutanta, co go Wagner złapał zeszłego roku. On ma szczególny talent. Taki, który pozwala obyć się bez wbijania na pal. Piersi też może sobie pani zachować na własność. Nic mi po nich.
– Nie wolno używać mutantów!
– To spuśćcie mi za to na łeb bombę atomową – zakpił, pochylając się nad biurkiem. – Co? Nie uda się?
– Panie generale…
– Milcz i słuchaj. To był kijek – wysapał Baryła. – Teraz marchewka.
Znowu nalał wódki. Wypił, zakąsił konserwowym ogórkiem i otarł usta.
– Słuchaj, Zuzia. Nie proponuję ci nic do jedzenia, bo i tak wiem, że z najwyższym trudem kontrolujesz zwieracz odbytu, ale za to uraczę cię paroma informacjami, o których nie masz pojęcia. Twój prezydent, pan Jose Torres „Wielbiciel Chłopaczków” de Fuengirola wie o czymś, o czym nie wie nikt inny. No, może poza paroma inżynierkami w Cheyenne Mountain, z których jeden był bardzo zadłużony u Beduinów, bo „nadużywał”. Ale to drobiazg… Było tak. Podczas ostatniej wojny sprawiliście Chińczykom krwawą łaźnię pod Pekinem, a oni za to spuścili nam wszystkim na główki Bombę Szen. I na świecie skończyła się elektryczność. Trzask-prask, i po krzyku. Pochodnia stała się w bunkrach jedynym źródłem światła, bo żarówki odeszły w niepamięć. Ale… Jak się po latach okazało, nie byliście tacy znów głupi, wy Amerykanie. Skądś wiedzieliście, że oni, Chińczycy, mają szeny. I że może wam się nie udać wywalić ich z gry za szybko. Ktoś z waszych domyślił się nawet, że możecie przesrać całą cywilizację, sprowadzając ją do epoki maszyny parowej. Ale mieliście na to radę. Wiedzieliście, co zrobić, jak nie uda się z Chińczykami.
– O czym pan mówi?
– O projekcie „Queens”.
– O czym?!
– O „Queens Project”. O maszynie czasu.
– Jezu… – Murzynka potrząsnęła głową. – Chyba śnię.
– Nie wiem, czy pani śni – Baryła wyjął papierosa z drewnianej szkatułki na biurku i zapalił go prześlicznej roboty rosyjską, benzynową zapalniczką. – Wasi inżynierowie myśleli tak: jeśli nie uda się wygrać z Chińczykami i oni rozpylą szeny w atmosferze, to na całym świecie zniknie elektryczność. Izolatory zamienią się w przewodniki i… i koniec naszej kochanej cywilizacji. Koniec globalizacji, zabijania na odległość, indoktrynacji totalnej… Koniec giełd i telefonów. Przeciętna Amerykanka nie będzie mogła kupić sobie w sklepie nawet głupiego wibratora. I co? I wymyślili zabezpieczenie ostateczne – maszynę czasu.
– Pan bredzi, generale.
– A jeśli nie? Posłuchaj mnie, Zuzia, do końca. Było tak. Macie maszynę czasu… tylko co z tego? Jeśli Żółtki wypuszczą szeny, to maszyna będzie bezużyteczna. Więc co zrobić? Ano… wysłać ją w kosmos. No, ale co z tego kosmosu? Szeny co prawda jej nie uszkodzą, ale jak wysłać sygnał, że ma zacząć działać, skoro nie będzie już elektryczności? I tu, moja droga, ujawnia się cały geniusz amerykańskich inżynierów. Nie można użyć maszyny na Ziemi? Trzeba wysłać w kosmos. Nie można z Ziemi zawiadomić jej, że ma zacząć działać? Nie ma sprawy… Musi zacząć działać sama z siebie. Ale jeśli wygramy, to po co ma działać? Jak to rozstrzygnąć? Bardzo prosto. Maszyna została wysłana w okolice Saturna. Miała wrócić po kilkudziesięciu latach i cofnąć całą planetę w czasie. O paręset lub parę tysięcy lat. Cywilizacja zyska jeszcze jedną szansę. Tylko co to daje autorom projektu? A jak historia się powtórzy? Znowu dojdzie do wojny, Żółtki znowu wypuszczą szeny i pętla czasu się zamknie. Po co? Najlepszym rozwiązaniem byłoby cofnąć się w czasie, ale w taki sposób, żeby kilka osób zachowało przynajmniej część wiedzy o tym, co ma nastąpić w przyszłości. Żeby przeniosły się w czasie z jakąś cząstką nowoczesnej technologii. Jak to zrobić? Bardzo prosto. Amerykańscy inżynierowie są genialni. Wygląda to tak: po kilkudziesięciu latach maszyna czasu wraca z orbity Saturna. Cofa całą Ziemię w czasie, jednak trzeba do tego tak gigantycznych źródeł energii, że nikt nie jest w stanie ich zbudować. Ziemia zostaje więc „zawrócona” na czas zaledwie nanosekundy. Cofnie się wszystko do roku, powiedzmy, tysięcznego, i błyskawicznie powróci do naszych czasów. Mówimy o nanosekundzie! Jaki z tego zysk? To również proste. Ci wszyscy ludzie, którzy będą przebywać w zasięgu działania emiterów Voughta, pozostaną w tych czasach, do których zostaną cofnięci. Ludzie i urządzenia. Rozważając hipotetycznie, sytuacja będzie wyglądać tak: obojętnie, wygramy czy przegramy, maszyna czasu wróci ze swojej orbity i cofnie całą Ziemię o kilkaset lat. Jeśli wygramy, to po nanosekundzie wrócimy, nietknięci, do naszych czasów. Nikt niczego nie zauważy. Jeśli jednak przegramy… Wtedy ściśle wyselekcjonowani ludzie i starannie dobrane urządzenia znajdą się w zasięgu działania emiterów Voughta. I… i pozostaną na przykład w roku tysiąc osiemsetnym. Nie znam szczegółów, bo to działa losowo, zbyt krótki czas namierzania. Ale proszę sobie wyobrazić: pan prezydent USA, z rodziną, ze sztabem, z paroma setkami wojska, z całą naszą cholerną wiedzą, z odpornością na klasyczne choroby, z karabinami maszynowymi, superarmatami, z komputerami, z encyklopediami, ze współczesną chemią i maszyną parową pojawia się nagle w roku tysiąc osiemsetnym. W dobie Napoleona Bonaparte… Jak długo będzie zdobywał władzę nad światem? Rok? A może wystarczą mu trzy dni? I historia się odmieni. Można zrobić, co się komu żywnie podoba…
– Z tego co pan mówi, to… te emitery… muszą być na Ziemi. Jak oprą się działaniu szenów?
– No i widzisz, Zuzia… – Baryła uśmiechnął się lekko. – Już mi wierzysz – zaciągnął się dymem z papierosa. – To bardzo proste. Emitery zawczasu zatopiono w szkle. Szeny nie mają do nich dostępu. Jeżeli maszyna czasu zacznie działać, uruchomi je automatycznie w czasach, gdy nikt nawet jeszcze nie myślał o szenach. Być może w momencie, gdy rodził się Jezus Chrystus? Może trochę wcześniej? Może później? Tam jednak szenów nie będzie. I wszystko gra. Trzeba się tylko znaleźć w pobliżu emiterów. W chwili, gdy sonda z Saturna wejdzie na orbitę Ziemi. Kto będzie w zasięgu emitera w momencie realizacji projektu „Queens”, zatrzyma się w czasach sprzed paruset czy paru tysięcy lat… I może sobie zmieniać historię do woli, dysponując całą naszą wiedzą.
– Zaraz… Co komu przyjdzie z urządzeń, które są zepsute już w naszych czasach?
– Oj, Zuzia… Jeśli ktoś zadbał o maszynę czasu na orbicie, to zadbał i o urządzenia. W Cheyenne Mountain macie kilka tysięcy zatopionych w szkle kontenerów. Z komputerami sprzed stu lat, z nowoczesną elektroniką. Szeny nie miały do nich dostępu.
– Aaaa… – Murzynka wzięła swój kieliszek i przełknęła wódkę, która pewnie już była ciepła. – A jaki pan ma w tym interes?
– No widzisz… – wziął ociekający zalewą ogórek, wypił wódkę i zakąsił. – Wy macie kilka tysięcy kontenerów, ja mam jeden. Sprowadziłem sobie z Berlina. Tylko że mnie ten jeden wystarczy. Bo to z powodu waszej gigantomanii.
– Co?
– Wystarczyłoby kilkuset ludzi i nasza wiedza w czasach Napoleona Bonaparte, żeby zmienić bieg czasu, lecz wy chcieliście mieć wszystko. Przede wszystkim wojsko. I… Umieściliście kontenery w waszych bazach i… Niestety, umieściliście tam również emitery Voughta.
– Te dziesięć zasobników, które mam zniszczyć?…
– Tak. To emitery Voughta z waszej starej bazy we Włoszech. Kazałem Beduinom sprowadzić je tutaj…
– Boże! Nie sądziłam, że prezydent wyśle mnie na misję niemożliwą do spełnienia.
– A tak – Baryła uśmiechnął się radośnie. – Bo widzisz, Zuzia… Wasz prezydent to dla mnie naprawdę trochę za wysoko. Lubi chłopczyków, ale nawet Beduini nie mogli zdobyć informacji, którą ma tylko on. On jeden na całym świecie.
– Jakiej informacji?
– Widzisz, śliczna „Czekoladko”, problem miałem jeden. Zdobyłem kontener, kazałem sprowadzić emitery Voughta, ale… Prawdziwy problem naprawdę miałem jeden. Nie miałem i dalej nie mam pojęcia, kiedy maszyna czasu odpali. Nikt tego nie wie oprócz twojego prezydenta. Więc sam, przez moich kochanych Beduinów, poinformowałem go, że mam kontener i emitery. Chciałem, żeby spanikował, żeby wysłał kogoś takiego jak ty z misją zniszczenia zasobników, z pasem wypchanym amerykańskim złotem, z grzechotnikiem w torbie i pistoletem ukrytym w… Hmm… Postanowiłem sobie, że od ciebie dowiem się, kiedy ruszy projekt „Queens”.
– Jest pan naiwny, panie generale.
– Och, doprawdy?
– A tak! Sądzi pan, że poinformowali mnie o dacie? Oni w ogóle nie powiedzieli mi o projekcie „Queens”! Wszystko usłyszałam od pana!
Baryła wykonał odżegnujący gest.
– Nie jestem naiwny, „Czekoladka”. Twój prezydent też raczej głupi nie jest. Nie powiedzieli ci nic… – westchnął. – Poza datą odpalenia.
– Pan kpi?!
– Nie, kotek. Otrzymałaś swoją misję, dość łatwą do spełnienia, bo przecież wystarczy stłuc szkło na którymkolwiek z zasobników i będzie po całym moim planie. Niczego ci nie powiedzieli… poza jedną rzeczą. Powiedzieli ci DO KIEDY masz zakończyć misję! Prawda? Powiedzieli ci, że jak to zrobisz po pewnej określonej dacie, to sprawa nieaktualna, więc masz się spieszyć. Pewnie, bo po tej dacie misja będzie już nieaktualna. Wtedy po prostu znikniesz, moja śliczna „Murzyneczko Bambo” – Baryła nachylił się nad stołem. – A ja chcę wiedzieć, jaka to data – wysapał.
Zagryzła wargi. Wszyscy w gabinecie wiedzieli, że generał ją trafił. Zszokowany Wagner i niezbyt przejęty sprawą Zorg – obaj wiedzieli, że tamten ją ma. Że pani pułkownik zna datę. I zaraz wyśpiewa, tak czy inaczej.
– Gówno się ode mnie dowiecie! – Murzynka szarpnęła się w nagłym paroksyzmie, sięgając do torby z grzechotnikiem. Koty na biurku nastroszyły futro, Zorg wstał nagle ze wzorzystego dywanu i wyszczerzył swoje jadowe zęby, Wagner dotknął rękojeści sztyletu, który miał ukryty w rękawie. – Jestem Amerykanką i nic wam nie powiem. Choćbyście mnie wbili na pal!
Baryła uśmiechnął się dobrotliwie.
– To tylko kijek – powtórzył swoje poprzednie zdanie. – A teraz marchewka, kochana pół-Polko, siostro moja.
Otworzył szufladę i wyjął z niej plik pożółkłych kartek.
– To jest spis zawartości kontenera, który sprowadziłem z Berlina – jego gruby paluch przesuwał się po kolejnych pozycjach listy. – O proszę… Komputer medyczny wraz z wyposażeniem. Śliczna technologia z zeszłego wieku. No i co, Zuzia? Jak tylko znajdziemy się w czasach bez szenów, to od razu będziemy mogli cię wyleczyć. Zamiast szóstej klasy czystości po pięciu minutach będziesz mieć pierwszą. I możesz sobie urodzić pięknego dzieciaczka. Śliczną „mini-Czekoladę”.
– Nie. Unieczynnili mi jajniki. Jednym zastrzykiem.
– Nie wkurzaj mnie, Zuzia. Naprawimy to w pięć minut, w czasach gdy nie będzie szenów i ten cały wasz szajs zacznie znowu działać – wskazał na kartki opisujące zawartość kontenera. – Zastanów się… Będziesz miała dziecko. Dwie, trzy sztuki, nawet dziesięć, jak wytrzymasz. Będziesz żyć wśród drzew, w świecie bez zmian klimatycznych, bez mutantów, bogata, zdrowa, władna… Pomyśl, Zuzia. Będziesz prawdziwym pułkownikiem wśród naszych ludzi. Będziesz współuczestniczyć w zdobyciu władzy nad światem. No i te dzieci… Wiesz jak to jest, gdy kobieta karmi szkraba piersią? Nie wiesz – kusił. – Ale wyobrażałaś sobie to wielokrotnie, nie mogąc zasnąć w swojej celi w Langley, prawda? Wagner coś by ci o tym mógł powiedzieć, ale on mężczyzna – nie rozumie kobiet. Spytaj więc jego żony. Spytaj ją, czy to fajne uczucie odprowadzać bachora do przedszkola. Czy ślicznie jest robić grilla w ogrodzie. Czy lepiej jest być bogatą, władną i bezpieczną, czy też może lepiej umieć jedynie rozkładać i składać karabin maszynowy z zawiązanymi oczami? Wte i wewte… Pomyśl o tym, Zuzia. Zastanów się. I pomyśl jeszcze, co ci dały te twoje kochane Stany. Wykastrowali cię, a teraz jak uruchomią maszynę czasu, to po prostu znikniesz. Nie będzie wojny, nie będzie szenów, nie będzie ciebie, moja piękna Sue Kristy-Anderson. Po prostu nie pojawisz się na świecie. A stąd znikniesz. Jak zresztą cały nasz świat.
Baryła pstryknął palcami. Adiutant rozsunął część ściany, ukazując klatkę z dwoma mutantami.
– Wybieraj, kochanie – szepnął. – Albo oni – wskazał na zdeformowane twarze swoich speców od przesłuchań – albo ja. I bogactwo, władza, duży brzuszek w ciąży, kochający mąż, jedzenie, o jakim nie miałaś dotąd pojęcia, pierwsza klasa czystości, drzewa wokół, wspaniały klimat… Myśl, kotek. Myśl!
Murzynka zaczęła płakać. Wagner odwrócił wzrok. Baryła przeciwnie, przyglądał się kobiecie z fascynacją.
– Muszę do ubikacji – szepnęła.
– Sikaj na fotel… Na razie cię nie wypuszczę.
– Ale ja muszę!
– Nic z tego, zanim nie powiesz.
– Boże…
– No i jak? – napełnił kieliszek i postawił przed nią tackę z rosyjskim kawiorem i kanapkami. – Wydumałaś już?
Zaczęła beczeć na cały głos, łzy kapały jej po brodzie. Baryła zaczął wykładać przed nią zdjęcia swoich dzieci. Kładł jedno po drugim, podsuwał pod oczy.
– Siedemnastego października! – wrzasnęła nagle Murzynka. – Siedemnastego października!!! – zawyła tak głośno, jakby chciała rozerwać swoje struny głosowe.
Baryła zaczął się śmiać.
– Siedemnastego października… – powtórzył. – Wasi inżynierowie mają przynajmniej poczucie humoru – zerknął na mutantów, sprawdzając, czy kobieta powiedziała prawdę. Obaj potaknęli.
Baryła kiwnął na adiutanta.
– Zastrzel ich – wskazał mutantów w klatce. – Nie będą nam już potrzebni.
Potem zwrócił się do Wagnera.
– Zaopiekuj się Zuzią – rozkazał, ziewając. – Wszystko pod nos, ona jedzie z nami. Zadbaj, ozłoć, i zaprowadź do ubikacji. Szesnastego października zbiórka na placu Grunwaldzkim. Chcę widzieć cały twój oddział, żonę, dziecko, i co tam chcesz zabrać w podróż przez stulecia… Panowie – spojrzał na Wagnera i Zorga. – To wszystko na dzisiaj. Żegnam.
Wyszli na miękkich nogach, słysząc za plecami dwa strzały z półautomatycznej broni adiutanta Baryły.
Szesnastego października wszystko było gotowe. Oddział najemników, ludzie, gepardy, ptaki, koty i tygrysy – całe to towarzystwo siedziało grzecznie w transporterach ustawionych na placu Grunwaldzkim. W promieniu działania emiterów Voughta stało jeszcze sześćdziesiąt ciężarówek Baryły. Ania Wagner rozmawiała z Sue, ale widać było, że jest zdenerwowana. Miała na sobie kusą podkoszulkę, szorty i plecak, w którym tak wycięła dziury, aby trzymane wewnątrz dziecko mogło wypuścić nogi. Na szyi zawiesiła pistolet maszynowy. Twarz, pomalowana w pustynne barwy ochronne, nosiła ślady starannego makijażu – rzęsy, brwi, róż na policzkach, szminka, błyszczyk. Była przygotowana na każdą okazję: i na pustynną wojnę, i na bal u króla Nabuchodonozora.
Jednak służąca wyglądała jeszcze lepiej. Miała dwa plecaki – jeden zawieszony z tyłu, jeden z przodu – ale sądząc po swobodzie jej ruchów, w tobołkach były wyłącznie ciuchy Anki. Służąca miała na ramionach dwa karabiny Heckler amp;Koch, a w kaburze na udzie „czterdziestkę piątkę” Smith amp;Wesson. Miała też sztylet, nóż saperski, łopatkę, wielki korkowy hełm i czarczaf pomalowany w barwy ochronne. Cała rodzina wyglądała jak stado idiotów, ale inni nie byli lepsi. Martha targała gramofon z wielką tubą, na korbkę, a Dołgorukow swoje trzy arabskie kochanki, utknięte w luku towarowym opancerzonego transportera.
Baryła nie zwracał na to uwagi. Podszedł na swoich krótkich nóżkach, uprzejmie, z wrodzoną kurtuazją salutując Ance.
– Andrzejku – zagaił, patrząc takim wzrokiem, że każdy, kto znał to spojrzenie, prawie mdlał ze strachu.
– Wiesz, dlaczego właśnie ciebie zabrałem na tę wyprawę? Ponieważ jesteś najbardziej sumiennym oficerem Twierdzy Wrocław. Nie zawiedź mnie, gnoju! Bo wiesz…
Wagner zasalutował służbiście, a chwilę później rozdarł się wniebogłosy, prawie niszcząc swoje struny głosowe.
– Iwan! Heini! Zorg! Chwyćcie żołnierzy za pyski i trzymajcie mocno!!! Żeby mi tu nikt nawet okiem nie mrugnął nieregulaminowo…
Porucznicy zaczęli wrzeszczeć na swoich. Wojsko Polskie, starannie wyselekcjonowana kompania złożona z ludzi o słowiańskim wyglądzie, a więc sami blondyni i blondynki z niebieskimi oczami, już na samym wstępie wystraszyło się najemników. Do tej pory oni naprawdę znali jedynie służbę na wartach honorowych… Chłopaki i dziewczyny o pszennych włosach kulili się ze strachu na sam widok Wagnera, a Zorg doprowadzał ich do amoku. Porucznik, wpieniony jak szlag, bo zdążył już zarobić dwa kopy w zad od majora, krążył między żołnierzami, tylko szukając okazji do przeczołgania kogoś po placu sześćset razy, tam i z powrotem. Już po kwadransie sierżanci mieli pianę na ustach od ciągłego krzyku. Kaprale modlili się, żeby dotrwać jutra. Żołnierze żegnali się z życiem. Zwierzęta usiłowały jakoś zniknąć w ciemnych czeluściach swoich transporterów. Heini biegał z odbezpieczonym parabellum w ręce, Iwan przechadzał się ze swoim skórzanym batem… Obydwaj opieprzani przez Wagnera przy każdej okazji, i przez to coraz bardziej groźni. Kompanii honorowej wydawało się, że właśnie nastąpił dzień sądu ostatecznego.
Baryła dobrodusznie pocieszał strapionych żołnierzy, potem podszedł do Wagnera.
– Ładnie ich tresujesz – uśmiechnął się szeroko. – Podoba mi się twój styl pracy…
Zerknął na ostatnie promienie słońca, błyszczące w szkle kryjącej miasto fullerowskiej kopuły. Jego adiutant rozłożył na gąsienicy najbliższego transportera ręcznie haftowaną serwetkę. Postawił dwa kryształowe kieliszki i napełnił je z butelki owiniętej nieskazitelnie białą szmatką. Obok zjawiły się małe talerzyki z papryką, peklowaną cebulą i marynowanymi grzybkami, oraz malutki kociołek z parówkami.
– Na zdrowie! – Baryła pierwszy wychylił swój kieliszek. – No pij, Andrzejku. Nie stresuj się już tak, bo dostaniesz impotencji i nie zrobisz drugiego dziecka swojej ślicznej żonie.
Wagner wypił swoją porcję, zagryzł grzybkiem. Świetne rydze, szlag, tylko generała było stać na coś takiego. Baryła skinął na adiutanta, który podskoczył z butelką.
– No i jak? – zerknął na zegarek. – Niedługo ruszamy.
– Ciekawe gdzie?
– Hm… Tego nie wiedzą nawet Amerykanie – generał wypił drugi kieliszek, wziął nabitą przez adiutanta na widelec parówkę. Wagner uczynił to samo. – Potrzeba tak kolosalnych energii, żeby cofnąć całą Ziemię w czasie, że to musi trwać bardzo krótko i emitery nie będą w stanie zestroić się w przeciągu nanosekundy. Zatrzymamy się w czasie wybranym zupełnie przypadkowo.
– Juliusz Cezar? Dinozaury? Czasy Pana Jana?
– To byłaby najgorsza możliwość – wbrew swojemu wyglądowi Baryła był naprawdę cholernie inteligentny. – Ale, na szczęście, wojny to, wbrew pozorom, tylko ułamek czasu, przez który istniała ludzkość.
– Pozostaje jeszcze dżuma, faszyzm, krach klimatyczny…
– Spokojnie, Andrzejku… Na wszystkie choroby jesteśmy uodpornieni. A jak wylądujemy tu w roku 1942, to nawet hitlerowcy będą chcieli z nami handlować, żeby się dowiedzieć, jak działa nasza technologia. Oddadzą nam duszę, żeby się dowiedzieć, co to jest nowoczesna chemia.
– Albo oddadzą nam duszę, albo wpakują do Auschwitz.
– Nie panikuj, Andrzejku. Ja mam w kontenerze pas indukcyjny i dematerializator. Jak się pojawi prąd elektryczny, to te wszystkie amerykańskie zabawki zaczną znowu działać. I pan Hitler, który zbudował mi gabinet w Urzędzie, będzie mógł mi tyłek polizać.
Wagner wychylił następny kieliszek. Znów zagryzł rydzem w pikantnej zalewie.
– A jak wylądujemy w czasach dinozaurów?
– Trudno. Wtedy zbudujemy ludzkość od nowa.
– A jak w czasie wojen husyckich?
Baryła tylko pokiwał głową.
– To tych śmiesznych rycerzy rozsieczemy ogniem karabinów maszynowych.
– Na jak długo wystarczy nam amunicji?
– Andrzejku… – Baryła ponownie kazał napełnić kieliszki. – A jak myślisz? Co ja mam na tych ciężarówkach? Proch strzelniczy? Nie! Ja tam mam wyposażenie do produkcji potrzebnych nam rzeczy w każdych warunkach. W każdych czasach. Ja się długo przygotowywałem do tej misji.
– No ładnie – Wagner pierwszy sięgnął po kieliszek. – Jak wylądujemy w epoce, kiedy była już elektronika, to z sześćdziesięciu ciężarówek przyda nam się ta jedna… Zawierająca amerykański kontener ze sprzętem.
– Mylisz się, chłopcze – Baryła również wypił swoją wódkę. – Nie doceniasz mnie, Andrzej. Wtedy zastosujemy „plan B”.
– Co zastosujemy?
– Pozwól mi potrzymać cię jeszcze trochę w niepewności. A na razie miej swoich ludzi w pogotowiu – Baryła zerknął na zegarek i ruszył w stronę sztabowego transportera. – Możemy wybrać się w podróż w każdej chwili, jeśli Zuzia nie nałgała.
Wagner wzruszył ramionami.
Opieprzył swoich oficerów. Ci opieprzyli swoich ludzi i zwierzęta. Potem trwali w bezczynności, oparci w kucki o gąsienice, paląc papierosy i ukradkiem waląc wódę. Czas dłużył się niemiłosiernie. Wokół było ciemno…
Wokół było ciemno. Jeśli nawet ktoś zauważył błysk, który wywołała maszyna czasu, umieszczona przez Amerykanów na orbicie planety, to nie zdążył zareagować. Nanosekunda to o wiele za mało na jakąkolwiek reakcję. Wagner ocknął się z krzykiem, bo coś dziwnego leciało mu na twarz. A gdzie kopuła Fullera?! Jezu… To śnieg! Śnieg z deszczem… chyba. Kiedyś czytał o tym zjawisku. Kopuły nie było. Widział kilka domów, które pamiętał, ale większość była zupełnie obca. A poza tym… Poza tym… widział latarnie. Z… Jezusie Chrystusie, Józefie i Maryjo… Latarnie z elektrycznym światłem! Gdzie wylądowali? Gdzie wylądowali?! Plac Grunwaldzki wydawał się być jakiś pusty. Jezus! Pewnie w 1945 roku, kiedy go przebudowywali na lotnisko. Boże! Nie! Zaraz, zaraz… W 1945 nie było elektrycznych latarni, a wokół latały rosyjskie bombowce. Spokojnie. Faszyści nie mogli mieć sodowych świateł – przecież Wagner przeczytał wszystkie książki do historii, dostępne w miejskiej bibliotece. Spokojnie… Tylko czemu tu tak strasznie zimno?!
Katastrofa nastąpiła sekundę później. Škoda favorit (wiedział dokładnie, co to za pojazd, bo z całą swoją sumiennością przeczytał przecież wszystkie dostępne opracowania historyczne) wpieprzyła się w jedną z ciężarówek Baryły. Ale huk! Z tyłu srebrne volvo rąbnęło w opancerzony transporter. A z boku, w kolejną ciężarówkę, uderzył bus hyundaia; tam były najgorsze straty, bo pasażerowie nie mieli ani pasów, ani poduszek powietrznych. Wszystkim rozkrwawiło gęby. Nagłe pojawienie się, wręcz materializacja z nicości, transporterów i sześćdziesięciu ciężarówek na środku placu kompletnie zdezorientowało kierowców sprzed paruset lat.
– Pas indukcyjny! – darł się Baryła ze swojego transportera. – Pas indukcyjny!!!
Wagner kazał rozbić szkło, którym oblano amerykański kontener. Najemnicy momentalnie rozwalili siekierami osłonę. Major szeleścił pożółkłymi kartkami, opisującymi zawartość zasobnika. Kolejne auto wpieprzyło się w zużyty, wypalony emiter Voughta. To chyba fiat? Ktoś już pomstował na chodniku, ktoś wzywał policję.
– Jezu… Dołgorukow, verfluchte! Pas indukcyjny! Nach oben po lewej!!!
Iwan dokonał cudu – jakoś wcisnął się do zasobnika. Po sekundzie wyrzucił na zewnątrz pas, który przecież widział po raz pierwszy w życiu. Najemnicy rozciągnęli go na jezdni. O Boże… W porządku. Ci tutaj przesyłali przecież energię elektryczną pod ziemią. Pas indukcyjny zaczął momentalnie ładować akumulatory amerykańskich zabawek w kontenerze.
Baryła biegł w ich kierunku na swoich krótkich nóżkach.
– Paralizatory, Wagner! Paralizatory!
– Wyciągać paralizatory! – zawył major.
– Mein Gott… A jak one wyglądają? – spytała Martha.
Jednak Dołgorukow był nieoceniony – już wyrzucał miotacze z zasobnika.
– Gdzie jesteśmy? – krzyczał Baryła. – Czy to dwudziesty wiek? Dziewiętnasty?
Wagner podskoczył do najbliższego przechodnia. Wyszarpnął rewolwer z kabury i zastanawiał się, czy oddać strzał ostrzegawczy w powietrze. Broń palna mogła na nich nie robić wrażenia. Na przechodniu, starszym mężczyźnie w dziwnym płaszczu, zrobił jednak wrażenie Zorg, który oparł się przednimi łapami na jego ramionach.
– Jaki dzień jest dzisiaj?
– D… D… Dwudziesty listopada – wyjąkał mężczyzna.
– Jakiego roku?!
– Dwa tysiące pierwszego – szepnął mężczyzna, chwiejąc się pod naciskiem Zorga. – To jakiś cyrk? Zaraz was policja ustawi, bo on powinien mieć kaganiec.
– Dwudziesty pierwszy wiek! – krzyknął Wagner. – Sam początek.
– Idealnie trafili – mruknął Baryła. – Plan B. Plan B!
Z boku podeszła goła czeska sygnalistka, swoim ponętnym widokiem prawie doprowadzając przechodnia do apopleksji. Ale… Miała już w ręku częściowo naładowany paralizator. Wymierzyła w chwiejącego się na chodniku mężczyznę i nacisnęła spust. Oczy faceta powędrowały do góry. Razem z Wagnerem Czeszka posadziła go na zmrożonym trawniku. Dziewczyna drżała i miała gęsią skórkę, szczękała zębami.
– Czo je to?! – patrzyła wokół, przerażona.
– Śnieg, psia twoja mać! – krzyknął Wagner. – Listopad – zdążył zerknąć na zegarek mężczyzny, którego na chwilę sparaliżowali. Na szczęście to był klasyczny czasomierz, na sprężyny, bo wskazań elektronicznego mógłby Wagner nie pojąć. Szósta rano, niewielki ruch. Bosko.
Rozległ się pisk opon. Ogromny, czerwony autobus walnął prosto w transporter Baryły. Kierowca otworzył drzwi i, wściekły, wypadł na zewnątrz.
– Kto wam pozwolił tu stać bez świateł, pojeby?! – zaczął krzyczeć. – Policja! Policja!!!
Heini sparaliżował go ułamkiem mocy cudeńka, którego projektanci jeszcze się nie urodzili. Wokół jednak zbierali się już ludzie i, zdziwieni, patrzyli na pojazdy ze snu, na żołnierzy ubranych w burnusy i turbany, podczas gdy wokół mżyło śniegiem i deszczem. Skądś z boku rozległ się dźwięk straszliwie głośnej syreny. Radiowóz policyjny. Dokładnie taki, jak na zdjęciach ze starych książek. Na szczęście Heini podskoczył z paralizatorem, zanim tamci zdążyli wysiąść. Amerykańskie zabawki sprawowały się świetnie. Po prawie stu latach bezczynności, po awaryjnym ładowaniu nieużywanych od lat akumulatorów wojskowym pasem indukcyjnym. Po przeniesieniu w czasie… Ta technologia, która tak naprawdę miała pojawić się dopiero w przyszłości, teraz działała niezawodnie. Bo wokół nie było już szenów! Bosko! Martha wyładowała z zasobnika działo impulsowe i, sylabizując, uważnie czytała instrukcję. Goła Czeszka sparaliżowała jakiegoś przechodnia, zdarła z niego kurtkę i założyła ją, ale i tak przytupywała nogami z zimna. Szczęście, że byli odporni na wszystkie tutejsze choroby.
Pokazywano ich palcami, co najmniej kilkunastu gapiów wyjęło z kieszeni coś, co Wagner zidentyfikował jako telefony komórkowe. Wolał się nie domyślać, gdzie dzwonili.
– Rozśrodkowanie!!! – ryknął. – Rozśrodkować się! Paralizatoren!
Najemnicy paraliżowali gapiów. Niektórzy z okutanych grubo ludzi zaczęli uciekać. Ci uciekający wciąż wykrzykiwali coś do swoich kieszonkowych telefonów. Boże! Przyślą policję? Wojsko?
Baryła ocenił sytuację dokładnie tak samo, jak major.
– Rozśrodkowanie! – wył. – Rozdać radiostacje z kontenera! Oficerowie prowadzą poszczególne grupy do swoich punktów koncentracji!
Iwan, Heini i jakiś blondyn z kompanii honorowej łamali właśnie lakowe pieczęcie na kopertach z rozkazami dotyczącymi planu B. Przyjechały dwa nowe, potwornie głośne radiowozy i równie głośny ambulans, ale Martha załatwiła je z działa impulsowego. Świetna broń na wyprawę w czasie – nie wyrządzała żadnej krzywdy ludziom, nie niszczyła maszyn. Wagner drżał z zimna. Zerknął na swoją żonę w transporterze. Razem ze służącą wkładały na siebie wszystko, co ta druga miała w plecakach, i usiłowały owinąć czymś dziecko. Coraz więcej korkowych hełmów lądowało na jezdni. Za pomocą bagnetów usiłowano przerobić koce na okrycia przypominające poncho – burnusy i tropikalne mundury wzór 31 najwyraźniej nie sprawdzały się w listopadowej mżawce.
Zorg podskoczył do Wagnera, meldując, że mają zdobyć plan miasta. Na szczęście major wiedział, jak to zrobić w tej epoce. Długie godziny spędzone w bibliotece właśnie zaczynały procentować. Podbiegł do najbliższego kiosku.
– Poproszę o plan miasta – wyrecytował z pamięci, usiłując mówić jak najczystszą polszczyzną. Zaspana dziewczyna, która właśnie otwierała swój interes, ledwie go jednak zrozumiała.
– Plan? Cztery pięćdziesiąt – ziewnęła.
Rzucił jej złotą monetę ze wspaniałym wizerunkiem polskiego orła.
– Reszty nie trzeba.
– Co to, psiakrew, jest? – dziewczyna patrzyła na nominał. Sto tysięcy złotych polskich. – Co to za dowcipy?
Wyjął z sakiewki garść złotych monet i rzucił je na pokryty kolorowymi pismami blat.
– Masz. Daj mi plan!
– Niech pan zabiera te śmieszne żetony. Cztery pięćdziesiąt! Mogę dać panu tańszy, z dziewięćdziesiątego siódmego roku, za trzy sześćdziesiąt.
Na szczęście major był przygotowany na każdą ewentualność. Wyjął z torby coś szczególnie cennego. Prawdziwą, świeżutką marchewkę. Jeszcze miała nawet zieloną nać.
– Dam ci to za plan miasta – powiedział. – Jest prawdziwa! Powąchaj…
Dziewczyna zerknęła na marchewkę.
– Wariat! Wariat! – krzyknęła i zaczęła zamykać okienko kiosku.
Wagner zdenerwował się i wyszarpnął z kabury rewolwer. Kolbą rozbił szybę i chwycił plik map, przytrzymywany gumką na wystawie. Dziewczyna psiknęła mu czymś w twarz. O mało nie zwariował z bólu; odskoczył, zasłaniając się dłońmi.
– Zorg! Straciłem oczy! Przejmujesz dowodzenie!
– Spokojnie… – z boku podszedł Baryła, wkurzony przedłużającym się postojem. – To pewnie gaz pieprzowy. Albo iperyt? Nie wiem, jakich gazów bojowych w aerozolu używali ich cywile.
Podniósł majora z ziemi i chlusnął mu w twarz wodą z manierki.
– Idiotka! – warknął.
– No co pan? – Dziewczyna wynurzyła się zza lady, ciągle z malutkim miotaczem w ręku. – On mi szybę rozwalił! Policja!
Baryła rzucił jej sztabę złota.
– Policja… policja… – przedrzeźniał przerażoną kobietę. – A może od razu wezwij na pomoc cały Układ Warszawski?
– No przecież go już nie ma – dziewczyna zerknęła na sztabkę. – No właściwie – sprawdziła paznokciem sztancę. – NATO nie będę wzywać.
Baryła popchnął majora w kierunku transporterów, po czym rozwinął zdobyty z takim poświęceniem plan miasta.
– Charaszo… Rozśrodkowanie zgodnie z rozkazami – zakomenderował. – Wagner? Widzisz już coś?
– Nic! – ciepłe łzy spływały po rozognionych policzkach. – Załatwiła mnie, pinda!
– Opanuj się i nie histeryzuj – generał oświetlał mapę tulejką z chemicznym światłem. Potem wrócił do kiosku i za drugą sztabkę złota kupił elektryczną latarkę. Zaintrygowana dziewczyna nawet włożyła mu tam dwie baterie i pokazała jak obsługiwać, jednak wyraz, delikatnie mówiąc, zdziwienia, nie opuszczał jej twarzy.
– Dobra – Baryła najwyraźniej znalazł na planie to, czego szukał. – Chwyć ludzi za pyski i wykonuj rozkazy!
– Zorg! – Wagner usiłował dojrzeć cokolwiek przez załzawione, piekące oczy. – Rozśrodkowuj! Szybciej! Jak ktoś pierdnie nieregulaminowo, to każ rozstrzeliwać na miejscu!
Grupa błyskawicznie podzieliła się na cztery mniejsze oddziały, a każdy z nich ruszył w przeciwną stronę. Wagner, niezbyt przytomny, siedział na transporterze z żoną, dzieckiem i służącą, oraz liczną rodziną Baryły i „szturmowcami” z kompanii honorowej, przecierając załzawione oczy. Boże, jak tu wokół pusto!
– Ruszać!
Kierowca panikował, oślepiony reflektorami coraz liczniejszych samochodów, jadących z naprzeciwka. Dostali uderzenie w bok. Makabryczny odgłos prasowanej blachy… Ktoś zaczął krzyczeć. Dwa kolejne radiowozy i ambulans. Martha strzelała z działa impulsowego, ukryta za pancernymi płytami na dachu transportera, ale tamci, o dziwo, nie odpowiadali ogniem. Ich transporter nie mógł zapalić reflektorów, bo ich po prostu nie miał. Po chwili znowu zderzyli się z jakimś pojazdem. Transporter cofa, słychać zgrzyt gąsienic, ślizgających się na brukowej kostce. Wrzaski kierowców, coś zupełnie nieprawdopodobnego sunie po szynach, dzwoniąc przeraźliwie… Kolej? Oświetlony elektrycznym światłem tramwaj? Co to było? Co to było?! O matko! Wagner liczył pojazdy, całe grupy pojazdów. Dwadzieścia transporterów i piętnaście ciężarówek przetasowało się fatalnie, o żadnym szyku nie mogło być mowy. Nikt ich nie szkolił do jazdy w nocy. Jedna z parowych ciężarówek właśnie zmasakrowała uliczną latarnię. Przechodnie telefonowali do różnych służb, donosząc o wariatach w dziwnych pojazdach, wygłupiających się w samym centrum miasta.
– Panie generale – Wagner zsunął się z włazu do centrum dowodzenia. – Nie damy rady!
– Nie panikuj.
– Wylądowaliśmy w czasach, gdzie jest elektronika. Powinniśmy się poddać. To jedyna szansa. Będziemy handlować naszą wiedzą i chemią, której oni nie znają.
– Nie panikuj, Andrzejku.
– Zaraz przyślą helikoptery! Malutkie, spalinowe czołgi z wielkimi armatami! Spuszczą nam na głowę bombę atomową!
Baryła uśmiechnął się lekko.
– Wykonuj rozkazy, Andrzej. Nazad na górę.
Wagner wspiął się po drabince i znowu wystawił głowę z włazu. Zerknął na czeską sygnalistkę w cudzej kurtce, ale ta nie mogła mu się na nic przydać – semafor był w nocy niezbyt widoczny. Dziewczyna, przygryzając język, studiowała instrukcję swojej nowej, amerykańskiej radiostacji. Nie bardzo wiedziała, jak się połączyć z pozostałymi grupami. Dotykała przełączników na chybił trafił i poza szumem w głośniku niczego nie udało jej się uzyskać.
Pieprzony plan B! Wjechali na most Grunwaldzki. Jezu, jak pusto! Pusto i gęsto jednocześnie. Mniej budynków, ale więcej pojazdów. Żadnej kawiarni nie dałoby się tu na moście zainstalować, właściwie to był nawet za wąski. Sznury oślepiających reflektorami aut zajmowały wszystkie pasy jezdni. Przechodnie na poboczach pokazywali sobie ich pojazdy palcami. Znowu wielu z nich gdzieś telefonowało. Nikt nigdy nie widział tutaj parowej lokomotywy na gąsienicach, wyposażonej w działo i parę karabinów maszynowych. Nikt nie widział prawie gołych ludzi w listopadzie. Nikt nie widział gepardów, tygrysów i kotów wystawiających głowy z włazów i mrużących oczy, żeby nie wpadał w nie śnieg. Wagner nie miał pojęcia, na co liczył Baryła. Gdy zjeżdżali z mostu, Martha musiała unieszkodliwić cztery nowe radiowozy. Kiedy tym tutaj zabraknie cierpliwości? Kiedy, zamiast policji, pojawią się helikoptery i te ichnie malutkie, cholernie zabójcze spalinowe czołgi z silnikami Diesla, które sprawiały, że pancerna śmierć mogła być dwadzieścia razy mniejsza niż monstrualne, parowe transportery? Kiedy przyślą samoloty z bombami sterowanymi laserem? Za godzinę? Dwie? Oni przecież ciągle mieli prąd elektryczny. Mieli te swoje cholerne komputery, perfekcyjnie rozwiniętą sieć łączności. Szenów jeszcze nie było. Jezu… Na co liczył Baryła?
Sue Kristy-Anderson, ubrana w nocną koszulę, mundur, koc z dziurą na głowę i kombinezon przeciwchemiczny, wystawiła głowę przez właz.
– Tam! – wskazała ręką.
Skręcili pod Ministerstwo Przemytu. O szlag! To był ciągle jeszcze Urząd Wojewódzki, a województwo, co najśmieszniejsze, wciąż istniało. Wokół nie było żadnych stajni. Był za to ogromny, pusty na razie parking, na którym wykonali zwrot w prawo, nawet w jakim takim szyku. Ale śmieszne! Baryła, który tu pracował, dzisiaj pewnie nie zostałby wpuszczony do swojego gabinetu.
Wagner zignorował czerwone światło na jakimś dziwnym słupku obok drogi, bo nie wiedział, co to oznacza, i skasowali malutkiego fiacika. Przejechali po nim, odbierając uderzenia kolejnych samochodów w pancerną burtę. Jezu… Ale jatka! Gąsienice miażdżyły lakierowaną blachę. I te pieprzone klaksony! Kolejne radiowozy. Martha dokonywała cudów zręczności, manewrując na dachu działem impulsowym, jednak spanikowała na tyle, że wbiła sobie w gołe udo strzykawkę. Po chwili głowa zaczęła jej się chwiać i dziewczyna przykleiła się do spustu, waląc po wszystkim, co się ruszało. Boże, Boże, Boże… Nie mieli żadnych szans! Baryła to idiota!!!
Przejechali przed Muzeum Narodowym, minęli Górkę Wojewódzką. Nie było tu jeszcze żadnych wind do podziemi – ktoś ją po prostu rozkopał, otoczył płotem i zostawił… Potem Wagner kazał skręcić w lewo. Zatrzymali się na pustym parkingu przy jakiejś dziwnej budowli, która wyglądała jak stożek ze ściętym wierzchołkiem, odwrócony do góry podstawą i wbity w ziemię.
– Gdzie z tymi TIR-ami? – darł się cieć „Panoramy Racławickiej”, jak głosiła plakietka na jego kurtce. – Tu nie wolno z ciężarówkami!
Nawalona amfetaminą Martha strzeliła do niego z działa impulsowego. Szok elektryczny nie zrobił mu nic złego, ale przelecenie kilkunastu metrów w powietrzu i walnięcie plecami w betonową ścianę zdecydowanie mogło mu zaszkodzić. Wagner ześliznął się po drabince do centrum dowodzenia, ale Baryły już tam nie było, więc wyskoczył przez właz ewakuacyjny, gwizdnął na dwa tygrysy z plutonu pacyfikacyjnego i pobiegł szukać generała. Za nim biegła czeska sygnalistka, plaskając o mokry bruk bosymi stopami i meldując, że nawiązała łączność z Heinim na Polance i Dołgorukowem na Biskupinie. Tylko białowłosa „gwardia honorowa” gdzieś się pogubiła, ale nie było to wielkie zmartwienie – Czeszka słyszała, jak policja mówi przez radio o piętnastu „nieoświetlonych TIR-ach”, stojących na Moście Pomorskim…
Co to są TIR-y? Wagner rozwinął w biegu jedną ze zdobytych z takim poświęceniem map i wpatrywał się w nią przez łzy, które ciągle jeszcze stały mu w oczach po ataku kioskarki. Nic z tego. Mapa była opisana w jakimś dziwnym języku polskim. Co to jest „Wzgórze Partyzantów”? Jacyś partyzanci zdobyli wzgórze w mieście? I ciągle się tam trzymają?! To dlaczego ci tutaj nie przysłali swoich spalinowych czołgów i artylerii? Trzeba było zrównać górę z powierzchnią ziemi, a nie uwieczniać nazwy na mapie… Nie mógł tego zrozumieć. A może to jacyś pacyfiści?
Na szczęście Baryła siedział tuż obok, przy jednej z wielkich ciężarówek, na swoim rozkładanym, drewniano-płóciennym stołeczku. Jego gołe, obficie owłosione nogi drżały lekko (tropikalny mundur, wzór 31, przewidywał tylko szorty, a tu było zimno jak szlag!), ale generał miał na sobie jeszcze koc przerobiony na poncho i wściekle żółtą, puchową kurtkę, chyba zerwaną z jakiegoś przechodnia.
– No co, Andrzejku? – zagaił, zupełnie rozluźniony. – Dokończymy? – wskazał na butelkę, którą adiutant trzymał na srebrnej tacy.
– Powinniśmy się poddać, panie generale – powiedział Wagner. – I wynegocjować, ile się da, sprzedając im naszą wiedzę.
– Nie panikuj, Andrzejku…
– Panie generale… Zatrzymali naszych na Moście Pomorskim! Heini i Iwan zdołali się jakoś zakamuflować, ale po kwadransie ta ich „policja” znajdzie nasze maszyny!
Baryła wystawił twarz na spadające z nieba płatki śniegu z deszczem.
– Wiesz, oni sądzą, że to poprawia cerę…
– Śnieg? A jak opad radioaktywny weżre się w skórę?
– Tu jeszcze nie ma opadu.
– Panie generale! Musi pan podjąć decyzję!
Baryła uśmiechnął się lekko.
– Ale ja już podjąłem decyzję, Andrzejku. Zanim jeszcze wyruszyłem w podróż przez Wrota Czasu… Rzeczpospolita über alles. Od morza do morza, jak nasi ojcowie kazali.
– Co pan chce zrobić, generale?!
– Nie pieprz, Andrzej! – Baryła skinął na adiutanta. – Przecież wiesz, co chcę zrobić.
Wagner skamieniał nagle. Wiedział. Dokładnie wiedział. Gdzieś, jakby poza nim, rozgrywały się oniryczne sceny. Baryła kazał dać Amerykance komputer medyczny. Kazał jej się oczyścić w ciągu pięciu minut, bo później… Baryła zawsze dotrzymywał słowa, jeśli nic go to nie kosztowało. Lubił dogadzać swoim ludziom, bo od tego wzrastało morale. A potem… Po pięciu minutach pan generał Rzeczypospolitej Polskiej Rafał Baryła kazał swojemu adiutantowi odbezpieczyć spusty ogromnego zbiornika, umieszczonego na najbliższej ciężarówce.
– Ciągnij.
Adiutant szarpnął za spusty.
– Wypuść.
Dwa kciuki przycisnęły odpowiednie guziki. Rozległ się straszliwy syk, adiutant zaczął kichać, bo za dużo drobinek dostało mu się do nosa.
– Boże! Boże… Boże!!! – krzyknął Wagner. – Pan wypuścił szeny, panie generale!
– A tak.
– Właśnie zabił pan parę miliardów ludzi, panie generale!
– Owszem.
– Jezus!… Oni nie są na to przygotowani…
– A my byliśmy przygotowani?
– Jezuuuuu… Właśnie załatwił im pan elektryczność. Oni nie wyżywią paru miliardów ludzi z trójpolówki! To będzie masowe umieranie.
– A będzie, będzie… Ale nie w Rzeczypospolitej. Ja mam na tych ciężarówkach nową chemię i nowe rośliny. Ja wyżywię nawet i pięćdziesiąt procent Polaków. Tu wciąż jest zdrowy klimat, są naturalne rośliny. Co ty myślisz, Andrzej, że co?! Że ja się sroce spod ogona urwałem?! Lądujemy po podróży w czasie w wieku elektroniki. I co? Zaraz nas namierzą i spacyfikują. Ale ja wypuściłem szeny! Nie miałem chińskiej bomby, ale przez trzy lata specjalna parowa sprężarka ładowała je do tego kontenera bezpośrednio z powietrza. One się rozprzestrzenią po całej atmosferze. I koniec z elektrycznością, z ich radiostacjami, radarami, samolotami, telefonami i spalinowymi czołgami! Koniec!!! Teraz my rulez, Andrzejku!
Baryła uniósł się z płóciennego krzesełka i zrobił kilka kroków na swoich krótkich, iksowatych nóżkach. Wyglądał śmiesznie w mundurze wzór 31, kocu i żółtej, puchowej kurtce.
– Jezus Maria… Dlaczego pan to zrobił? Pan zabił parę miliardów ludzi jednym pociągnięciem za spusty tego kontenera! Oni sobie nie poradzą bez sztucznych nawozów!
– Owszem. Zabiłem – Baryła uśmiechnął się dobrodusznie. – Rzeczpospolita über alles. Rzeczpospolita rulez. Od morza do morza, kurwa jej mać! Panu Janowi się nie udało, bo miał za mało sprzętu, ale ja to zrobię!!!
– A Amerykanie?
– Nie chrzań. Wypuściłem szeny z dwóch powodów. Po pierwsze, bo by mnie tu namierzyli i spacyfikowali, w tych durnowatych czasach – teraz będą mieli inne problemy na głowie, niż szukanie po mieście nieoświetlonych pojazdów. A po drugie… Po drugie i najważniejsze… – Baryła wycelował w Wagnera swój tłusty, porośniętym rzadkim włosem palec. – Amerykanie też się przenieśli w czasie. Tylko że oni mają w Cheyenne Mountain tysiące kontenerów ze sprzętem, a ja mam tylko jeden. Oni mają perfekcyjnie zorganizowane państwo, z jakimś cholernym potencjałem produkcyjnym. Ja mam malutkie, europejskie państewko. Ale… No i gówno im z tych tysięcy kontenerów!!! Ja przywiozłem szeny. Przywiozłem nowoczesne maszyny parowe, ekstra chemię, superlekarstwa i nasiona, o jakich im się tu nie śniło. Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. Zobaczymy, czy Amerykanie zdołają zbudować tysiące żaglowców, żeby przewieźć wojsko przez ocean, zanim Rzeczpospolita rozciągnie się od Atlantyku do Oceanu Spokojnego! Od kręgu polarnego do Morza Śródziemnego! Zobaczymy…
– Pan… – Wagner przełknął ślinę. – Pan zwariował, panie generale… Pan właśnie zabił parę miliardów ludzi… – powtórzył.
– Wagner! Wiesz, dlaczego właśnie ciebie wybrałem do tej misji? – Baryła obciągnął poły zrabowanej żółtej kurtki. – Wiesz? Nie? Bo jesteś najbardziej sumiennym oficerem Twierdzy Wrocław. Gdyby nie ja, to byś już nie istniał, gnoju! Ale wiem, że wykonasz każdy rozkaz, chociaż za plecami nazywasz mnie tłustym pedziem!
– Panie generale… Ja…
– Teraz weźmiesz ludzi za pysk i poprowadzisz ich do Trzebnicy, na punkt koncentracji przewidziany w planie B. Wykonać!
Wagner zasalutował odruchowo. Było mu zimno, oczy łzawiły po tym cholernym iperycie, czuł się okropnie… jednak Baryła miał rację. Wykona rozkaz. Wiedział, gdzie jest Trzebnica, choć za jego czasów to miasto już nie istniało. Pieprzona autobahn nach Poznań.
Podszedł do jakiegoś przechodnia, który zatrzymał się, widząc niecodzienne pojazdy na parkingu pod Panoramą Racławicką.
– Przepraszam pana – ciągle przecierał chustką oczy. – Gdzie jest autobahn nach Poznań?
– Jaki, psiakrew, „autobahn”?
– No… Autobana. Awtostrada czy ten, no… Highway. Znaczy, autostrada do Poznania.
– Jaka autostrada? – mężczyzna w ciepłym płaszczu wybałuszył oczy. – A droga na Poznań to tam – wskazał ręką kierunek.
Nie miał zresztą czasu dalej zajmować się dziwakiem, bo właśnie zaczynały gasnąć uliczne światła. Nie mógł wiedzieć, że na świecie nie będzie już elektryczności. Wokół gasły światła, milkły telefony, zatrzymywały się samochody…
Jedynie parowy konwój Wagnera mógł bez problemu ruszyć w swoją drogę.