LODOWA OPOWIEŚĆ

Zoe z łatwością lawirowała między spiętrzającą się krą. Szybkimi uderzeniami wioseł kierowała lekki kajak w wąskie przesmyki między dryfującymi zwałami lśniącej bieli. Ruchem głowy narzuciła więcej włosów na twarz. Teraz lśnienie lodu mniej raziło obolałe, wyżarte przez sól oczy, ale też każdy manewr łączył się z dodatkowym niebezpieczeństwem, bo widziała dużo gorzej. O mało nie walnęła w ogromną bryłę lodu, wyglądającą jak wyrzeźbiona przez człowieka dręczonego koszmarami.

„Spokojnie” – Uri, jej Mistrz, odezwał się gdzieś w głowie. – „Już niedaleko. Nie ryzykuj, głupia!”.

Gwałtownymi ruchami ciała ustabilizowała kajak w rwącym nurcie między dwiema górami lodu. Mocniej chwyciła wiosło i zaczęła się wycofywać na spokojniejszą wodę. Jej małe piersi podrygiwały rytmicznie. Nawet nie było tak strasznie zimno, ale ten cholerny wiatr oziębiał jej prawy bark, który już zaczął odzywać się reumatycznym bólem. Wysunęła język i oblizała bolące miejsce jak mogła najdokładniej. Uczucie zimna wzmogło się momentalnie, ale bark, zamrażany coraz szybciej, przestał pulsować bólem.

Zoe była dojrzała i doświadczona. Miała już prawie dwadzieścia lat. Jej Mistrz umarł na początku roku i teraz ona miała przejąć jego miejsce. Powinna też znaleźć sobie ucznia. W tym celu musiała dotrzeć do Statku i modlić się tak długo, aż dostąpi widzenia. No, trudno. Miała nadzieję, że nie zginie na lodowym polu. Korzystając z chwili spokoju wzięła do ust kawałek zmarzniętego mięsa. Musiała długo trzymać go w wydętym policzku, czekając aż się rozmrozi na tyle, że będzie go mogła przeżuć chwiejącymi się w dziąsłach zębami. Potrzebowała wszystkich sił. Póki co, polizała prawe kolano, które również zaczynało coraz bardziej boleć. Mróz łagodził ból. Parsknęła cicho. Jaką cenę za to zapłaci? Musi żyć! Musi na tym łez padole załatwić jeszcze kilka spraw…

Była odważna i wierzyła we własne siły, a to najważniejsze. Samotna dziewczyna przeciw potędze lodu. Musi wytrzymać. Musi jej się udać, bez względu na cenę, jaką za to zapłaci. Sprawdziła, czy dłonie nie przymarzły do wiosła, czy chwyt jest pewny. „Jesteś dzielną dziewczynką” – powtarzała sobie w myślach. – „Jesteś dzielną dziewczynką i na pewno ci się uda. No to… Naprzód, kobieto!”.

Podpłynęła trochę, jeszcze przez chwilę usiłując unikać niespokojnej wody. Oddychała głęboko przez nos, czując, jak wszystko jej w środku zamarza. „Raz kozie śmierć!” – powtarzała w myślach, choć, co prawda, nie wiedziała co to koza – to tylko pamięć poprzednich Mistrzów wywołała w jej pamięci to powiedzenie. Naparła na wiosło. Raz, dwa, trzy… Kilka szybkich uderzeń i znalazła się między dwiema jaskrawobiałymi, nierównymi ścianami. Właściwie nie mogła używać wiosła w takich warunkach. Postawiła duralową rurę na sztorc i chwyciła kolanami dla stabilizacji. Odpychała się rękami. „Nie uderzą w siebie, nie uderzą!” – usiłowała zaklinać w myślach dwie lodowe góry. Nie miała sił, żeby je okrążyć.

„Myśl o czymś przyjemnym!” – strofował ją w myślach Mistrz.

Nie ma sprawy. Usiłowała się skupić na kawałku mięsa, który miała w ustach. Przecież już niedługo powinien się rozmrozić i jakoś będzie można go przeżuć. Była bardzo głodna. „Dasz radę, babo! Dasz radę, suko jedna! Przestań mi tu beczeć!” – łajała się w myślach.

Lśniące płaszczyzny rozstąpiły się nagle. Zoe chwyciła wiosło i kilkoma gwałtownymi uderzeniami w wodę oddaliła się z niebezpiecznego miejsca.

Mięso w wydętym policzku ciągle było twarde, ale ślina już robiła swoje i Zoe przez moment poczuła się znowu młoda i zdrowa. Sprawnie skierowała kajak ku widocznemu w oddali Dryfowi Władcy. Nie sądziła, że jest taki mały. Niby miała w sobie wiedzę wszystkich jej poprzednich Mistrzów, strzępki wspomnień, jakieś niejasne powidoki, ale… Zawsze wyobrażała sobie krę większą niż największa góra lodowa, jaką w życiu widziała. Niby jak wiedza miała konkurować z marzeniami? W rzeczywistości Dryf był mały, niepozorny, nie budzący szacunku należnego władcy. Może to i dobrze, bo tak naprawdę, co władca miał do powiedzenia?

Szybko pokonała dystans dzielący ją od przystani. Udało jej się chwycić jakiś wyślizgany występ, przyciągnęła się bliżej. Duralowy kadłub uderzył o lód. Zoe wyskoczyła z kajaka, odwróciła się błyskawicznie i, stękając z wysiłku, wyciągnęła go na powierzchnię Dryfu. Musiała uważać. Powierzchnia wokół była tak wyślizgana od dotyku setek bosych stóp, że tylko z najwyższym trudem utrzymywała równowagę.

Rozejrzała się wokół. Ale nędza… Parę igloo, brudnych i zapuszczonych, coś, co od biedy można byłoby nazwać miejscem targowym, pustawym raczej, i tych kilka osób, które właśnie pochylały głowy w ukłonach. Zoe miała już na lewym policzku dwie pionowe blizny. Niedługo sama będzie Mistrzem, a z taką babą lepiej nie zadzierać. Portowe cwaniaczki cofały się z przylepionymi do ust uśmiechami, gnąc karki. Nikt nawet nie myślał o wyłudzaniu od niej czegokolwiek.

Dziewczyna sprawdziła ładunek, odwróciła kajak do góry dnem i założyła go sobie na plecy. Jakiś człowiek, wychudzony ponad wszelką miarę, usłużnie wskazał jej drogę. He… Zupełnie jakby było co wskazywać… Ruszyła w górę po wyślizganej rampie. Kilku mężczyzn podskoczyło, żeby jej pomóc. Nawet nie śmieli spojrzeć na jej bagaże; dwie pionowe blizny na jej twarzy świadczyły, że jest cholernie niebezpieczną kobietą.

Początkowo cieszyła się, że po raz pierwszy w życiu zobaczy słynne ogrody Dryfu, ale to było rozczarowanie. Nędzne spłachetki wyrwanej morzu ziemi, rozsypanej na lodzie. Karłowate, oszronione rośliny nie robiły takiego wrażenia, jakiego się spodziewała. Raczej przywodziły na myśl totalną nędzę i upadek. To już nawet nie były resztki dawnej świetności. To była wegetacja.

Zdecydowanym krokiem weszła między pierwsze domy. Ludzie znowu pochylali głowy. Mniej skwapliwie niż ci w porcie, ale jednak. Także tu budziła zainteresowanie. Obskoczyła ją gromada chłopców i dziewczyn. Kandydaci na uczniów. Już teraz usiłowali zaskarbić sobie jej przychylność.

– A może pomóc pani nieść kajak?

– Chciałaby pani dwóch chłopaków na noc? Położymy się po jednej i drugiej stronie. Będzie pani ciepło.

– A może dziewczynę? Przecież tylko baba może zrozumieć inną babę…

Śmiejąc się, odpędziła ich ruchem ręki. Jeszcze nie teraz. Oczywiście wybierze sobie ucznia, ale najpierw musi popłynąć do Statku i doznać objawienia. Dopiero potem, po powrocie, gdy już Mistrz Mistrzów zrobi jej trzecią bliznę na policzku, weźmie kogoś z nich, żeby uczyć i przekazywać całą wiedzę przodków. Prawdę mówiąc już upatrzyła sobie jednego chłopaka – smukłego, zadziornego, z uśmiechem w oczach. Zawsze to lepiej tulić się w nocy do chłopca niż do drugiej dziewczyny. W końcu była jeszcze dość młodą kobietą i miała swoje potrzeby. Dlatego pewnie jej własny Umarły Mistrz wybrał kiedyś właśnie ją, a nie innego mężczyznę. Podobne miejsce, na innym Dryfie… Pamiętała dokładnie, jak sama tak stała, zziębnięta, łasząc się do człowieka idącego z czółnem na plecach, który wtedy też miał tylko dwie blizny. „Może mnie? Może mnie? Jestem strasznie fajna!!! Ze mną będzie panu ciepło w nocy!!!” – krzyczała jak mogła najgłośniej. Uśmiechnęła się do wspomnień. Teraz szła, dumna, z ładunkiem na plecach, za który większość tych wokół bez wahania oddałoby życie. To przed nią pochylali głowy, a każdy z młodych kandydatów na uczniów wyłby z radości, gdyby to właśnie jego wskazała palcem i czymś ostrym rozorała twarz, robiąc pierwszą bliznę. Nie bójcie się, dzieciaki. Na pewno kogoś wybiorę. Ale jeszcze nie dziś.

Nareszcie dotarła do celu. Złożyła swój kajak u wrót świątyni, patrząc, jak nieliczni mnisi zbierają się pospiesznie, pokrzykując na kolegów, którzy nie zauważyli jej przyjścia. Jakoś udało im się zebrać. Z wielką ciekawością patrzyli na jej bagaże. Zaczęła wykładać wszystko pod ich stopy: mięso, kości, skórę, ścięgna… Wszystko, poza najbardziej niezbędnym zapasem, który miał pozostać jej własnością. Co najmniej dwóch mnichów oblizało się odruchowo. Dobrze znała rytuał. Powoli podeszła do Najwyższego, uklękła przed nim i złożyła pokłon.

– Mój Mistrz – powiedziała niezbyt wyraźnie z powodu kawałka mięsa, który już zaczął się powoli rozmrażać w ustach – przed laty zrobił mi pierwszą bliznę na twarzy, a na kilka dni przed swoją śmiercią zrobił mi drugą. Proszę, przyjmijcie mnie.

Najwyższy dotknął jej twarzy. Na palcu, którym nacisnął nie do końca jeszcze zagojoną szramę, pojawiła się kropla krwi. Prawdę powiedziawszy niezbyt go to obchodziło. Jego wzrok prześlizgiwał się po rzeczach, które im ofiarowała.

– Przyjmujemy – powiedział ochrypłym głosem. I wypowiedział sakramentalne: – Jesteś już nasza. Jesteś naszą siostrą, naszą córką i naszą matką. Jesteś naszym synem, naszym bratem, naszym ojcem.

Przygotowywała się długo na tę chwilę, ale nie czuła niczego szczególnego. Klęczała, mnisi zbierali jej dary i wnosili do świątyni, a Najwyższy osobiście odmierzał jej porcję jadalnych roślin, które miała dostać w zamian za swoje poświęcenie. Całkiem słuszny worek. Poczuła, że ma usta pełne śliny. I znowu Uri, jej Umarły Mistrz, miał rację. Zaczęła intensywnie żuć mięso, które miała w ustach. Jadalne rośliny! Prawdziwe! Miała już dość zamarzniętych porostów, które raniły język i dziąsła. Teraz mogła założyć własne pole. Gdyby miała gdzie. Ale spokojnie. Coś znajdzie, postara się… W każdym razie przynajmniej ślina nie ciekła jej po brodzie, dzięki temu, że przełknęła swój pierwszy dzisiejszy posiłek. Jakby to wyglądało podczas ceremonii przejścia? „Dzięki, Uri, że mnie o tym uprzedziłeś!”.

Najwyższy stanął przed nią na lekko rozkraczonych nogach.

– Teraz udasz się na Statek Naszych Przodków. Tam będziesz się modlić i doznasz objawienia. A gdy już pojednasz się z Bogiem, wrócisz tu, a ja naznaczę twoją twarz trzecią raną. Nie bój się, nie omieszkam zadać ci największego bólu, jaki tylko zdołam. I staniesz się Mistrzem.

Akurat. Z trudem powstrzymała się od wzruszenia ramionami. Na mrozie niewiele boli. A jemu najwyraźniej zależało na przyjęciu kobiety, bo chciał zatrzymać jej dary.

– Popłyniesz na Statek – kontynuował Najwyższy. – Gdy wrócisz, Bóg wybierze ci ucznia, któremu przekażesz całą wiedzę Umarłych Mistrzów.

Znowu niewiele brakowało, a odruchowo wzruszyłaby ramionami, niszcząc nastrój ceremonii. Ucznia wybierze sobie sama. A drobna łapóweczka dla mnichów pozwoli przekonać Boga, że to właśnie był jego, jak najbardziej właściwy, wybór.

Podniosła się z klęczek.

– Płynę!

– Powróć za kilka dni, a wtedy sama staniesz się godna.

Usiłowała się ukłonić, ale wyszło z tego tylko jakieś głupie skinienie głową. Wzięła na plecy swój kajak, teraz dużo lżejszy, i ruszyła z powrotem w stronę przystani. Już po kilkudziesięciu krokach znów opadli ją kandydaci na uczniów.

– Może mnie? Może mnie? – krzyczała jakaś dziewczyna. – Jestem strasznie fajna!

Zoe zagryzła wargi pod natłokiem wspomnień. Ledwie się otrząsnęła, ukradkiem ocierając łzy.

– Pomóżcie mi z kajakiem – powiedziała.

Rzucili się wszyscy, ciężar nagle znikł z jej pleców. Ci, którzy nie zdołali dopchać się do niesienia małej łódeczki, obskoczyli ją i eskortowali, jak gwardia swojego władcę. Przy wyślizganej rampie prowadzącej do przystani chwyciło ją tyle rąk, że była prawie niesiona. Młodzi kandydaci delikatnie spuścili łódź na wodę, a potem z pełną atencją wsadzili ją do środka. Zaczęła wiosłować, usiłując się nie oglądać na chłopca, którego wstępnie wybrała. A jeśli to będzie jakiś jełop? Wybierze durnia, bo ją pociąga fizycznie, i… I co? Łajała się w myślach. Co najwyżej każe mu wykuć na pamięć. A gdy osiągnie Zjednoczenie z Umarłymi Mistrzami, to i tak będzie wszystko jedno.

„Masz rację, dziecko” – odezwał się w jej umyśle Uri. – „Lepszy fajny chłopak w nocy niż kujon, który będzie zgadywał twoje myśli, ale okaże się fajtłapą”.

„Słusznie, słusznie” – uśmiechnęła się w myślach do niego. – „Słyszałeś te szepty wśród kapłanów, podczas ceremonii?”.

Roześmiał się w jej głowie. Zawtórowało mu kilku innych Umarłych Mistrzów, którzy właśnie budzili się w jej umyśle.

„Taaaaaak… Widziano ognie na niebie. Od strony Statku Naszych Przodków dobiegał huk. Widziano zorzę w kształcie wstęgi” – zamknęła na chwilę powieki, żeby zobaczyć roześmianą twarz swojego nauczyciela i przyjaciela. – „Takie bzdury opowiadają za każdym razem. Wiesz… Ludzie po prostu bardzo chcą, żeby nareszcie przyszła pomoc z Ziemi. Żeby nas odnaleźli. A jak ktoś bardzo chce, to zawsze coś zobaczy albo usłyszy”.

„Powtarzano nam to za każdym razem” – dodał inny Umarły Mistrz.

„A co to jest zorza w kształcie wstęgi?” – spytała Zoe.

Tego Uri nie wiedział, jednak pomógł jej szukać w zakamarkach umysłu. Tam, gdzie żyły stwory bardzo różniące się od ludzi. Tam, gdzie trudno było się nawet porozumieć, bo archaiczne istoty ledwie rozumiały ludzką mowę. A jednak udało się. Zoe obudziła coś bardzo dziwnego i obcego.

„Co to jest zorza w kształcie wstęgi?” – powtórzyła pytanie.

„To strumienie kondensacyjne powstałe w wyniku pracy silników rakietowych w atmosferze” – odparło to dziwne „coś” w jej głowie.

– Mamusiu! A co to znaczy? – odruchowo zapytała na głos.

Zamierzchły Mistrz milczał. Może w ogóle nie zrozumiał pytania? Uri dodał tylko:

„Nie wiem”.

„A co to jest wstęga?” – nie ustępowała.

„Sznurek, lina, pas” – odezwała się obudzona w jej głowie kobieta z jakichś niewyobrażalnych głębin czasu. Usiłowała mówić jak najprościej, żeby mogła być zrozumiana przez dziewczynę, pracórkę, oddaloną od niej o tysiące lat. – „Jeśli widzisz wstęgi kondensacyjne silników rakietowych, lepiej uciekaj. Pomoc z Ziemi mało prawdopodobna”.

„A co to jest: prawdopodobna?” – Zoe, wiosłując zawzięcie, sprawdzała swoją nową zabawkę – własny umysł, który właśnie zaczynał ożywać tak, jak przepowiedział to Uri.

„Och…” – kobieta sprzed mileniów tylko westchnęła. Z trudem połączyła swoją jaźń z umysłem dziewczyny.

– Ach! „Prawdopodobna”! – Zoe odruchowo powiedziała to na głos i, co gorsza, palnęła się wiosłem w czoło. – Prawdopodobieństwo, prawdopodobny, rachunek szans… Jak mogłam nie wiedzieć. Dzięki!

„Widzisz, budzi się w niej Mistrzyni” – powiedział ktoś, kto umarł raptem pięć, sześć pokoleń temu. – „Zawsze mówiłem, że te bzdury ze Statkiem, objawienia i blizny to tylko przesąd”.

„Racja” – odparł Uri. – „Ale dzięki tym bliznom każdy boi się nawet źle na nią spojrzeć”.

„Co fakt, to fakt” – mruknął Umarły Mistrz ukryty głęboko w zakamarkach jej umysłu. – „Ale wizytę na Statku potraktujmy już raczej tylko jako podróż sentymentalną”.

– Cicho – Zoe warknęła na głos. – Dopływam i muszę się skupić.

Statek, wtopiony w lodową powierzchnię, rzeczywiście spoczywał blisko Dryfu Władcy. Widziała już wyraźnie monstrualny, kanciasty kształt, pojawiający się wśród wodnych mgieł. Jakaś pieprzona zamierzchła tajemnica! Ta oblodzona konstrukcja była groźna, poruszała umysł do granic zrozumienia. Była jak mrowienie w plecach, jak coś, co ściska żołądek i sprawia, że człowiek zaczyna drżeć. Jak można było w ogóle zrobić coś tak wielkiego?!

Zoe czuła wbijające się w umysł igiełki strachu.

„Spokojnie, mała” – to znowu Uri. – „Tylu już przeżyło spotkanie z tą zamierzchłą tajemnicą, to i ty przeżyjesz… „.

Łatwo mu mówić. Zoe skierowała kajak w dość sporą szczelinę między lodowymi polami. Kilka sprawnych ruchów wiosłami i już podpływała do monstrualnych wrót. Statek Przodków tkwił w lodzie nachylony pod skosem – w taki sposób, że przez ogromną bramę można było wpłynąć do środka. Zoe zauważyła ciemną dziurę, poszarpaną tak, jakby jakiś olbrzym wyrywał dłońmi kawały metalu. Ostrożnie, usiłując kontrolować oddech, wpłynęła do środka. Wewnętrzne jezioro, wolne od lodu, było tak duże, że nie mogła od razu ogarnąć go wzrokiem.

Statek Przodków… Z jakąś nabożną czcią usiłowała podpłynąć do metalowych schodków, przekrzywionych i pochyłych, sterczących na ścianie flankującej jezioro. Ile tysięcy lat temu jej praojcowie przybyli tą przedziwną, wręcz nieprawdopodobną konstrukcją? Ale, tak właściwie, to jak można „podpłynąć z czcią”? Zoe przymocowała łódeczkę sznurkiem – uplecionym z własnych włosów – do metalowej barierki przy schodach i, zaaferowana, przeskoczyła na oblodzone, pochyłe stopnie. Złapała się na tym, że patrzy wokół, czy przypadkiem ktoś jej nie obserwuje. Zachichotała. A jednak, na przekór rozumowi, szarpnęła barierkę przy schodach, chcąc sprawdzić, czy zdoła oderwać chociaż jeden pręt. Nic z tego. Ani drgnęła. Takie próby podejmowano przecież od tysięcy lat… Każdy kawałek metalu ze statku był droższy niż życie. Niestety, dawno temu wymontowano stąd wszystko, co dało się wymontować. Zoe wiedziała o tym, oczywiście. Zrobiła dwa kroki w górę i znienacka, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, znowu szarpnęła poręcz barierki. O Boże… Ani drgnęła, choć była dużo chudsza niż jej ramię! Marzenia młodości… Marzenia, w których to właśnie ona, jako Mistrz, znajdzie tu jeszcze, podczas objawienia, choćby jeden kawałek metalu. Kawałek, który da się zdemontować i zrobić z niego jakiś tak cholernie potrzebny przedmiot w tym świecie złożonym wyłącznie z wody i lodu. Zawsze zastanawiała się, na jak długo wystarczy ludziom choćby czółen. Wszystkie były przecież zbudowane z materiału znalezionego na statku. Z niczego innego nie można ich było zrobić, choć już słyszała o ludziach pływających na krze. Przecież co jakiś czas ktoś tonął, góry lodowe niszczyły kajaki i nie wszystkie udawało się odnaleźć. Co się stanie, gdy nie będzie już czego dziedziczyć po przodkach?

„Nie rozklejaj się” – powiedział w jej głowie Uri. – „Modlitwa, objawienie i… uciekaj”.

„I nie przesadzaj z tym objawieniem”.

„Akurat” – Zoe, choć głodna, nie zamierzała szybko opuszczać statku, którym jej praprzodkowie przybyli do tego świata. Zaczęła wspinać się po oblodzonych schodach, podążając przed siebie prawie na czworakach. Szybko udało jej się dotrzeć do otworu w bocznej ścianie, który wyglądał tak, jakby jakiś olbrzym monstrualną dłonią wyrwał kawał metalu. Chwyciła postrzępioną krawędź i szarpnęła z całej siły.

„Przestań” – powiedział Uri wewnątrz jej głowy. – „Skaleczysz się i będziesz miała kłopot”.

Przeszła do sali obok – tak jak wszystko na statku oblodzonej, o podłodze pochylonej pod sporym kątem. Znowu schody, tym razem spiralne. Boże, ile stopni do przejścia! Miała wrażenie, że będzie musiała wspinać się chyba z kilometr, a już po pokonaniu jednej trzeciej dystansu była porządnie zdyszana. Jej mięśnie nie nawykły do pokonywania takich przeszkód. Bolały ją uda i łydki. Szlag! Wiosłem mogła machać przez cały dzień, ale nie postępować krok za krokiem, wspinając się na jakieś niebotyczne wyżyny.

Na szczęście każda walka, nawet tak rozpaczliwa, ma swój koniec. Zoe, nie mogąc złapać oddechu, buchając na wszystkie strony kłębami pary, stanęła na wąskim podeście. Usiłowała nie patrzeć w dół, ale, oczywiście, przegrała z sobą i zerknęła. Mogła tego nie robić – trzęsła się, trzymając kurczowo śliskiej poręczy. Ostrożnie przeszła do następnego pomieszczenia. Tu było trochę jaśniej. Sople zwisające z sufitu zdawały się świecić albo fosforyzować.

Jakaś gigantyczna kobieta wyszła z sali obok. Zoe zamarła, tak zaskoczona, że dosłownie ją zatkało.

– I tu też niczego nie ma – mówiła do kogoś ukrytego za drzwiami. – Cały ten statek to tylko skorupa pokrytego lodem metalu… – odwróciła się bokiem. – Sprawdzę jeszcze tam, ale w tym grobie nie znajdziemy nawet pojedynczej drobinki DNA.

Zoe upadła na kolana, pochyliła głowę w wiernopoddańczym ukłonie. Usiłowała ożywić swój umysł, gdy olbrzymia kobieta znikła za załomem korytarza.

„Co to było? Co to było?!” – starała się obudzić kogoś z naprawdę zamierzchłych czasów. Zdołała dotrzeć do jakiejś dziwnej, tajemniczej istoty, śpiącej w jej głowie. „Hej, ty! Wiem, że ledwie mnie rozumiesz, ale powiedz co to było?!”.

„Kobieta w wieku jakichś dwudziestu lat, ubrana w przejrzystą koszulkę, spódniczkę i rajstopy… „.

Zoe nic nie rozumiała.

„Kobieta? Taka wielka?”.

„To ty jesteś skarlała. Ona jest normalnego wzrostu”.

„Przecież nie sięgam jej nawet do pasa!”.

„Ona jest normalnego wzrostu” – odpowiedziała obudzona w jej głowie dziwna istota.

„Aha… Czyli doznałam właśnie objawienia? To tak się zawsze dzieje?”.

Tym razem odezwał się Uri.

„Tak nie wygląda objawienie” – oświadczył sucho. – „Teraz musisz bardzo uważać. To naprawdę nie jest objawienie… To jest coś bardzo dziwnego”.

Zoe dyszała ciężko, nie mogąc sobie poradzić z tym wszystkim. Bała się zadać to pytanie. Bała się budzić w sobie szaleńczą nadzieję, ale w końcu spytała:

„Czy spotkałam człowieka z Ziemi?”.

Uri tylko westchnął. A istota sprzed mileniów powiedziała:

„Dziecko… Tu jest jakieś minus trzydzieści, czterdzieści stopni w skali Celsjusza. Nie znam żadnej kobiety, która w tej temperaturze chodziłaby sobie swobodnie w cieniutkich rajstopkach, zwiewnej koszulce i krótkiej spódnicy. Lepiej uciekaj”.

„No przecież ja jestem naga. I nie jest mi tak znowu zimno!”.

„Twoi przodkowie żyli tu od tysięcy pokoleń. Ewolucja. Nikt z Ziemi w takiej temperaturze nie przeżyłby nago nawet dwóch godzin”.

„Ona ma rację” – dodał Uri. – „Uciekaj. Ostrzeż Dryf Króla!”.

Zoe nic nie rozumiała, ale pod żadnym pozorem nie zamierzała uciekać. Drżąc ze strachu i podniecenia ruszyła korytarzem za gigantyczną kobietą. Niestety, korytarz kończył się ślepym pomieszczeniem. Obcej kobiety nie było, choć przecież w żaden sposób nie mogła się stąd wydostać.

„Uciekaj, Zoe!” – powtórzył Uri. – „Ostrzeż Dryf Króla!”.

Akurat! Dziewczyna cofnęła się na korytarz. Znowu usłyszała głosy i zaczęła się skradać w tamtym kierunku.

– No i masz. Musiał pierdyknąć system zasilania.

– Albo sami go wysadzili – tym razem głos był męski. Gruby, donośny, dość miły.

– Nie sądzę. Promieniowanie musiało zabijać wszystkich, którzy przychodzili tu demontować sprzęt.

– Albo tworzyło mutantów. Jakoś to mogło wpłynąć na tę dziwną ewolucję…

Zoe, drżąc ze strachu i nieopanowanej ciekawości, zajrzała do środka. Jej oczy znalazły się dokładnie na wysokości oczu mężczyzny, klęczącego nad czymś małym, kanciastym i popiskującym. Spojrzeli na siebie.

– Jezus Maria!!! – mężczyzna targnął się w tył. Nie złapał równowagi i runął wprost pod nogi kobiety w krótkiej spódniczce. – Co to jest?!

– O kurde – kobieta patrzyła z fascynacją na skamieniałą ze strachu Zoe.

Dłuższą chwilę cała trójka mierzyła się wzrokiem. Mężczyzna gramolił się nieporadnie, usiłując wstać, a gigantyczna kobieta stała, gapiąc się bezmyślnie.

– T… to… to ona – wyszeptała wreszcie.

– Jaka ona? – mężczyźnie udało się wstać. Był ogromny. Czubek głowy Zoe znajdował się gdzieś w połowie jego ud.

– No, potomek ludzi, którzy przylecieli tym statkiem.

– Dlaczego taka mała?

– Przecież sam widziałeś na symulacji. Skarłowacieli. Ewolucja.

Mężczyzna podszedł do Zoe powoli, nie chcąc sprowokować jej do panicznej ucieczki.

– Cześć – wyciągnął w jej kierunku rękę. – Jestem Stanley, a ty to doktor Livingston, jak sądzę?

Zoe, ciągle nieruchoma, patrzyła na jego dłoń. Była pusta, nie miał w niej żadnego prezentu, najwyraźniej też niczego od niej nie chciał. Więc po co wyciągał rękę?

– Myślisz, że rozumie co mówię? – Stanley spytał kobietę.

– Wątpię. Minęły tysiące lat.

Zoe przełknęła ślinę.

– Owszem. Rozumiem – powiedziała.

Mężczyzna znowu drgnął, wyraźnie zdziwiony. Kobieta patrzyła nieruchomym wzrokiem.

– Tak naprawdę możesz mi mówić Eddie – Stanley znowu wyciągnął rękę. – Przylecieliśmy z Ziemi.

Zoe panowała nad sobą z najwyższym trudem. A jednak nauki, których nie szczędził jej Uri, na coś się przydały.

– Z twoich ust wydobywa się kłąb pary przy każdym oddechu – powiedziała. – A z jej ust nie. Dlaczego?

Eddie roześmiał się. Strzelił palcami i kobieta znikła. Zoe zagryzła wargi. Czuła, że zaraz zacznie drżeć.

– Tak naprawdę to jej tu nie ma. Ona nie istnieje – roześmiał się. – Przyleciałem małym, jednoosobowym stateczkiem – dopiero teraz odważył się dotknąć jej ramienia i delikatnie przesunął palcami po skórze. – Nie to, co ten kolos – rozejrzał się wokół – którym przylecieli twoi przodkowie.

– Kim ona jest? – powtórzyła Zoe.

– Nikim. To emanacja mojego umysłu – nowym pstryknięciem sprawił, że kobieta pojawiła się znowu w tym samym miejscu, gdzie stała przedtem. – Po prostu zwariowałbym sam przez tyle lat podróży. Więc tworzę… eeee… fantomy.

– I tak nie zrozumie – odezwała się kobieta.

– Jak mam cię nazywać? – spytała ją Zoe.

– Jak chcesz. Zawsze będę wiedzieć, że mówisz właśnie do mnie.

– No to… jak? – Zoe potrafiła być uparta.

– Izabella Marion Miguel de la Rock and Roll y Siemion Iwanowicz Potapiuk.

– Przestań – Eddie natychmiast osadził kobietę. – Zrobiłem ją trochę zbyt zgryźliwą – usprawiedliwił się. – Mów do niej Iza.

Iza podeszła do Zoe.

– I pamiętaj, że tak naprawdę to mnie nie ma – skrzyżowała ręce i jedna przeszła przez drugą.

– Natychmiast przestań!

Eddie podszedł do dziewczyny.

– Nie przejmuj się nią – powiedział. – Ma psychikę prawie jak człowiek. I jest bardzo złośliwa.

Nagle uśmiechnął się jednak.

– Słuchaj. Bardzo się cieszę z naszego spotkania – westchnął. – To spełnienie moich marzeń.

Zoe zadarła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy.

– Zabierzesz mnie z powrotem na Ziemię? – spytała.

Wyraźnie się zdenerwował. Przygryzł wargi.

– Zoe, nie mam jak. Uwierz mi. To jednoosobowy stateczek, tak skonstruowany, że nie przeżyjesz nawet jednej setnej tej podróży… Zresztą, rozsmaruje cię już przy starcie.

– Nigdy nie polecę na Ziemię? – spytała.

Skrzywił się. Kucnął przed nią tak, żeby jej twarz znalazła się przynajmniej na wysokości jego ramienia.

– Nigdy, Zoe – westchnął. – Ty jako jednostka nigdy, ale twój gatunek, owszem. Po wielu, wielu latach lotów i ciężkiej pracy nad różnymi sprawami…

Znowu westchnął.

– Widzisz – powiedział cicho. – Po pierwsze, nie możesz lecieć na Ziemię, bo nie przeżyłabyś w tamtym klimacie. Plus dwadzieścia w skali Celsjusza zabiłoby cię momentalnie. A nie ma już Arktyki i Antarktyki, krain mrozu i lodu. Po drugie, żyjesz za krótko. Nie przeżyłabyś nawet drobnej części długiego lotu. Po trzecie, nie przeżyłabyś przeciążeń w moim małym stateczku. Sam start zrobiłby z ciebie krwawą plamę na ścianie.

Patrzyła na niego w skupieniu. Potem powiedziała:

– Ale sprowadzisz pomoc?

Znowu westchnął. Po raz trzeci. Najwyraźniej nie wiedział co powiedzieć.

– Kur… – przygryzł wargi. – Wiesz jak długo trwa lot? Sprowadzę pomoc. Ale ty tego na pewno nie dożyjesz. Boże, jak ci to wytłumaczyć? Aaaaaaa… To są koszmarne odległości. To są niewyobrażalne otchłanie. To są… Zresztą nie – zmienił zdanie. – Już wam pomogłem.

Wstał i zaczął chodzić po oblodzonym pomieszczeniu. W swojej grubej kurtce, szerokich, jakby napchanych czymś spodniach, ogromnych butach, z obłoczkami pary wydostającymi się z ust. Wyglądał jak niekształtny olbrzym.

– Wylądowaliście na planecie, gdzie nie ma nic poza wodą, lodem i jakimiś dziwnymi porostami. Do dna planetarnego oceanu jest średnio czterdzieści kilometrów. Nie da się więc pozyskiwać ani gleby, ani minerałów. Jedyne co pozwala przeżyć, to dryfy i te cholerne porosty. Na początku pomagała wam technologia. Potem jednak, gdy wyczerpywały się zapasy i technika już zawodziła, zaczęła się dziwna ewolucja. Przystosowaliście się do tych koszmarnych warunków. Na planecie nie ma żadnych zwierząt, nawet żadnych bakterii… Przepraszam, że tłumaczę tak chaotycznie. Zaczęła się dziwna ewolucja. Karłowacieliście, przystosowaliście się do mrozu, no i… – zerknął na nią. – Wiesz, nie za bardzo przypominasz człowieka. Zupełnie nie przypominasz – tym razem zerknął na swoje odbicie w lodowej ścianie na burcie Statku Przodków. – Nie przypominasz nawet Pigmeja. – Jesteś… – delikatnie dotknął jej skóry i lekko pogładził. – Jesteś… Aaa… Jesteś czymś cholernie innym, niż wzorzec człowieka wystawiony w Sevres – zażartował, ale nie zrozumiała. Za to Iza ryknęła śmiechem.

– Zamknij się! – Eddie krzyknął na Izę. Kobieta-fantom spoważniała, ale rzeczywiście była złośliwa. Mrugała do Zoe zza jego pleców, pokazując na połowę swojego uda, czyli na wysokość, do której dziewczyna mogła jej sięgnąć. Gdyby stanęła na palcach. Potem zaczęła gładzić swoją gładziutką, cieniutką skórę. I znowu mrugała.

– No i… – Eddie znowu kucnął. – Kanibalizm.

– Skąd wiesz? – spytała Zoe.

– Różne takie urządzenia z mojego statku obserwowały was trochę.

– Niczego nie widziałam.

– I raczej nie zobaczysz. Są bardzo małe. Ale mniejsza z tym – wstał po raz kolejny i zaczął krążyć od ściany do ściany. Najwyraźniej był zdenerwowany. – Mówiłem, że już wam pomogłem. W laboratorium zmieniłem genetycznie parę roślin i rozsiałem zarodniki. Już za rok pojawią się specjalne glony, pojawią się rośliny, które sięgną korzeniami czterdzieści kilometrów w głąb oceanu i będą pobierać minerały z dna. Będziecie mogli z nich korzystać. Robić narzędzia i łodzie ze zdrewniałych części, rozwijać cywilizację. One wszystkie są jadalne. Rozsiałem też przetrwalniki. Gdy pojawią się rośliny, to będą też żywiące się nimi zwierzęta. Będziecie mogli na nie polować, jeść, używać ich skór… Boże! Nie zamienię tej planety w rajski ogród. Ale już sprawiłem, że za rok będzie się nadawała do normalnego życia. Za kilka lat będzie tu całkiem znośnie.

– Umiesz to wszystko zrobić sam jeden? – Zoe patrzyła mu w oczy, co było dość trudne, bo ciągle chodził od ściany do ściany.

– Wiesz… technologia trochę się rozwinęła przez ostatnie parę tysięcy lat. Jesteśmy już prawie Bogami – przygryzł wargi. – Prawie. Bo nie potrafię cię cudownie przenieść na Ziemię i sprawić, żebyś mogła tam żyć. Choć… – zatrzymał się w swoim nerwowym krążeniu po oblodzonej powierzchni. – Choć i to dałoby się zrobić. Mógłbym i ciebie zmienić genetycznie. Tylko że wtedy… przestałabyś być sobą. Zresztą to i tak bez sensu. Mam malutki, jednoosobowy stateczek zwiadowczy, więc nie zmieścimy się.

Wyjął z kieszeni malutkie coś.

– Chcesz zobaczyć? – mruknął. – Łap.

Dotknęła ręką dziwnego przedmiotu… i nagle razem z Eddiem unieśli się w powietrze! Nie, nie wisiała na jego ręce, uczepiona całym ciężarem. Nie, po prostu sam dotyk wystarczył, żeby uniosła się, i teraz, razem z nim, szybowała w górę plątaniną korytarzy.

Izie natomiast wyrosły skrzydła, którymi machała powoli, a nad jej głową pojawiła się aureola. Spódniczka, bluzka i rajstopy zamieniły się w jakąś dziwną białą szatę. Lecąc, rozsiewała za sobą malutkie, szybko gasnące gwiazdki.

– Przestań się wygłupiać!!! – ryknął Eddie. – Dziewczynę mi stresujesz! Durny fantom…

Iza natychmiast powróciła do swojej poprzedniej postaci, ale dalej leciała obok nich, mimo że nie dotykała tego czegoś, co w cudowny sposób unosiło Zoe.

Iza dogadywała przez cały czas.

– Tylko przypadkiem nie włącz na statku silnika, bo ją rozsmaruje na ścianie – chichotała. – To będzie pierwszy przypadek w dziejach, gdy ktoś startuje stojąc przy konsoli, a nie siedząc w fotelu.

– No OK, źle się wyraziłem – warczał Eddie. – Rozsmaruje ją w fotelu. Zadowolona?

– No, masła to ona raczej nie przypomina, więc może pomówmy o implozji…

– Przestań. Stajesz się nudna.

– To po co mnie stworzyłeś? – Iza nagle przytuliła się do Zoe, choć ta niczego nie poczuła. – Boże, Boże, Boże… Ja nie mam ciała, nawet nie mogę implodować w fotelu. Czy wiesz, jakie to straszne?!

– Zamknij się, głupia. Komplikujesz i tak skomplikowaną sytuację.

– To dlaczego mnie nie wyłączysz, dupku? – Iza pokazała mu język. – Czyżbym naprawdę była częścią ciebie?

– Co? To naprawdę taki straszny los?

– Okropny – Iza wykrzywiła się. – Ja nie chcę, ja nie chcę!!! Wyłącz mnie, proszę!

– Wolisz nie istnieć?

– Pewnie. Przynajmniej nie będę musiała tańczyć na golasa, ani…

– Zamknij się!

„Coś jest nie tak!” – powiedział Uri w głowie Zoe. – „Obudziłem jednego z pradawnych Mistrzów. Tak starego, że ledwie mogę się z nim porozumieć. Chyba mówi, że powinnaś uciekać, dziewczyno”.

„Dlaczego?” – spytała Zoe również w umyśle.

„Stanie się coś strasznego. Temu mężczyźnie nie można ufać”.

„Dlaczego?” – powtórzyła Zoe.

„Nie wiem. Nie bardzo mogę zrozumieć starego Mistrza. Zbyt wiele nas dzieli”.

„Miałby mnie zabić? Skoro potrafi latać i sprawiać cuda? Ja dla niego nie jestem nawet tak ważna, jak obgryziony paznokieć”.

„On tu po coś przyleciał, dziecko”.

„Żeby mnie zabić?”.

W jej umyśle znowu obudziła się ta sama istota sprzed wieków, co poprzednio.

„Widzisz wstęgi kondensacyjne na niebie – powtórzyła – lepiej uciekaj. Pomoc z Ziemi mało prawdopodobna”.

„Przecież on przyleciał z Ziemi. Zamieni tę planetę w miejsce, w którym da się żyć!”.

„Prawdopodobnie tak. Ale po coś tu przyleciał. Po co?”.

„Szukali nas! Chce pomóc. Chce nas uratować”.

„A dlaczego przylecieliśmy na tę niegościnną planetę, dziecko?”.

„Nie wiem. Ale ty też nie wiesz. Nie można obudzić pierwszych Mistrzów, bo nawet ich nie rozumiemy!!!”.

„Właśnie, dziecko. A jakim cudem rozumiesz co on do ciebie mówi?”.

Zoe poczuła, że przyspiesza jej oddech.

– Rozmawiasz z kimś? – spytał Eddie. – Co chwilę zmienia ci się wyraz twarzy. A przecież telepatii nie ma w całym kosmosie.

– Nie – rozciągnęła usta w uśmiechu. – Po prostu biję się z myślami.

– Pewnie, tyle wrażeń. Już dolatujemy.

„O czym mówiłaś? O czym mówiłaś?” – Zoe krzyczała w umyśle do tej dziwnej istoty, która dawno, dawno temu musiała być Mistrzynią, jej przodkiem.

„Ciekawe, o czym pogadałby neandertalczyk z Einsteinem? Zresztą i tak tego nie zrozumiesz”.

– Czy coś się stało? – spytał Eddie, obserwując jej twarz.

– Nie, nic. Wiesz, nie co dzień przylatuje tu statek z Ziemi.

Iza ryknęła śmiechem.

– Mała ma jaja. Ops… przepraszam, nie to miałam na myśli.

– Czekaliście na nas tysiące lat – przez ogromną, poszarpaną dziurę w sklepieniu wylecieli ponad Statek Przodków. Owionął ich mroźny wiatr. – Ale odkryłem was właściwie przypadkiem.

Teraz zobaczyła jego pojazd, przyklejony do lodowej powierzchni. I on go nazywał małym… Był monstrualny, wielkości sporej góry lodowej, choć w porównaniu ze Statkiem Przodków rzeczywiście wyglądał na naprawdę malutki.

– To był zwykły lot zwiadowczy. Wiesz… Szukaliśmy uciekinierów i… Szlag, nic, nic, nic – przez wieki, przez tysiąclecia. Zagubiliście się, cholera…

– Kto to są „uciekinierzy”?

– Twoi przodkowie.

– Dlaczego uciekali? Przed czym?

– Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Najpierw musimy zadokować – uśmiechnął się. – Nastaw temperaturę na minus dwadzieścia – zerknął na Izę.

– No, kurde! Szron pokryje wszystkie urządzenia!

– Niech pokrywa. Nic im nie będzie.

Iza zaczęła kląć. Jedna ze ścian statku przybysza z Ziemi nagle znikła, a Zoe ogarnęła tak potworna fala gorąca, że nawet w pamięci Umarłych Mistrzów nie mogła odnaleźć podobnego uczucia.

– Spokojnie, spokojnie – mówił Eddie. – To tylko minus dwadzieścia. To cię nie zabije, dziewczyno. Nie bój się.

Wlecieli do wnętrza statku. Właściwie trudno powiedzieć jak wyglądał. To była feeria barw, kolor na kolorze. Wszystko wokół drgało, migało, poruszało się. Szron zaczął od razu pokrywać wnętrze statku. Szkoda tylko, że było tak strasznie gorąco! Zoe puściła dziwną rzecz, która sprawiała, że lata, i powoli opadła na podłogę – równocześnie i miękką, i szorstką, a przy tym przyjemną w dotyku. Kolory wokół migotały wściekle, lecz barwy blakły pod tężejącą skorupą lodu.

– Pałac Królowej Mrozu – zakpiła Iza. – Gerdo! Uratuj swojego Kaja!

– Milcz, kobieto – mruknął Eddie. – Stajesz się nudna.

– Powtarzasz mi to od setek lat – Iza pokazała mu język.

– Naprawdę żyjesz od setek lat? – spytała Zoe.

– Tym fantomom to lepiej nie ufać. Zjesz coś?

Zoe przygryzła wargi, rozglądając się wokół. Usiłowała powstrzymać łzy.

– Eddie…

– Co?

– Ten statek jest wystarczająco duży dla nas dwojga. Eeeeee… Zabierz mnie na Ziemię, co?

Zdenerwował się, i to bardzo.

– Bo wiesz, ja jestem bardzo mała. Mało jem, właściwie to zadowolę się byle czym – wystarczy byle ochłap, byle co, jakieś resztki… Cokolwiek! Zabierz mnie, dobrzeee?

Nachylił się nad nią, przygryzając wargi. Nie mógł spojrzeć w jej rozszerzone nadzieją oczy; kosił wzrok i nerwowo pocierał podbródek.

– Zoe, kotku – prawie szepnął. – Jak ci to powiedzieć? Jak to powiedzieć, żebyś mogła zrozumieć? Czekaj… Fale! Wiesz co to są fale, prawda? Więc przy starcie powstają takie fale. Wszystko faluje, chwytasz? Faluje cała rzeczywistość. I twoje ciało imploduje. Nie, tego słowa nie pojmiesz – był coraz bardziej zdenerwowany. – Cała rzeczywistość się burzy, zakłóca… aaaaa… znaczy faluje. Chryste, powtarzam się! I następuje takie… eeeee… zgniecenie. Nie przeżyjesz tego. Ale powiedzmy, że mógłbym cię zmienić i jakoś byś przeżyła. Dobra, startujemy, lecz, niestety, potem czeka nas coś jeszcze – skok z fali na falę, śmignięcie czółna po samym wierzchu fal, z jednej na drugą. Przy tym wydzielają się inne fale…

– Aleś to, kurwa, wytłumaczył – wtrąciła się Iza. – Sama nic nie pojęłam, chociaż teoria nie jest mi obca.

– A jak mam to zrobić?! – krzyknął Eddie.

– Prosto – teraz Iza nachyliła się nad Zoe. – Słuchaj, dziecko! Rozpieprzy cię od razu na starcie. W porządku, możemy cię zmienić tak, że przeżyjesz, ale wtedy rozpieprzy cię dopiero przy skoku. Za rok, mniej więcej, od tej chwili. I temu dałoby się zapobiec, ale zmiany twojego organizmu musiałyby być tak wielkie, że nie byłabyś już sobą. To mniej więcej tak, jakby obciąć ci rękę i wysłać na Ziemię. Twoje geny dotrą, ale czy TY tam dotrzesz?

– Aleś to, kurwa, wytłumaczyła – przedrzeźniał ją Eddie. – Sam nic nie zrozumiałem. Choć znam teorię.

Iza zmierzyła go zimnym spojrzeniem.

– Dziecko – zwróciła się do Zoe. – W kwestii technologii nie możemy się porozumieć. Nie mamy wspólnego języka. To tak, jakbyś ty chciała powiedzieć górze lodowej jak ma wiosłować.

– Rozumiem – powiedziała Zoe.

– Nic nie rozumiesz, ale to najmniej istotne w tej chwili.

– Rozumiem, że nigdy się stąd nie wydostanę.

– Nigdy, dziecko – Iza uśmiechnęła się smutno. – Ale twoje praprawnuki będą mogły polecieć, gdzie będą chciały. Możemy stworzyć planety, które wydałyby ci się rajem. Możemy stworzyć statki tak wielkie, że ten twój, Statek Przodków, wydawałby się łupinką. Ale tu musi przeminąć wiele pokoleń – Iza potrząsnęła głową. – To są niewyobrażalne odległości, eony czasu. Nie wrócimy na Ziemię i nie przyślemy pomocy w dającej się przewidzieć przyszłości.

Eddie skrzywił wargi w czymś, co również miało być uśmiechem.

– Kawaleria nie przybędzie na czas – mruknął. – Przynajmniej nie tym razem.

Zoe znowu nic nie zrozumiała.

– Ale słuchaj – Eddie znowu nerwowo potarł brodę. – Już za rok ta planeta będzie znośnym światem. Za pięć, sześć lat będzie całkiem fajnym miejscem do życia. Nie rajem, ale całkiem przyjemnym miejscem, w którym da się żyć. W porównaniu z tym, co teraz macie.

– Będziecie mogli się rozwijać – dodała Iza. – Nareszcie.

Nagle coś odezwało się w głowie Zoe. Coś bardzo starego, coś pochodzącego z zamierzchłych epok. „Spytaj go, ile ma lat, dziewczyno”. Ledwie zrozumiała tak archaiczny język.

– Ile masz lat, Eddie? – spytała.

Drgnął, słysząc to pytanie, i szybko zerknął na Izę, ale ta tylko wzruszyła ramionami.

– A dlaczego cię to tak nagle zainteresowało? – spytał po dłuższej chwili.

– Mówiłeś o eonach czasu…

– Wiesz – westchnął. – Bardzo się zmodyfikowaliśmy, jeśli chodzi o geny. Zmiany były tak głębokie, że Matuzalem mógłby mi zazdrościć, ale wiesz, podróże w kosmosie…

– Ile masz lat, Eddie? – powtórzyła.

Znowu zerknął na Izę, a ta znowu wzruszyła ramionami.

– No dobra – westchnął. – Parę tysięcy – uśmiechnął się sztucznie. – Masz mnie – wycelował w nią palec. – OK, bingo! – usiadł w fotelu i rozprostował nogi. Podciągnął szalik na nos, żeby się nie zaziębić. Zoe było tak nieznośnie gorąco, że ledwie mogła wytrzymać. – Słuchaj, nie da się podróżować w kosmosie żyjąc jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat. Wysyłając statki zwiadowcze, musieliśmy zmodyfikować swoje ciała, przepracować pewne koncepcje rozwoju…

– Nie słuchaj go, dziecko – wtrąciła Iza. – Ten jak coś zacznie gadać, to tak zakręci, że nie jestem w stanie go zrozumieć.

– Milcz, fantomie!

– Nie jestem w stanie go zrozumieć – kontynuowała Iza – w żadnej kwestii oprócz najprostszych, na przykład: „Rozbieraj się i tańcz na konsoli”. Efemeryczność podróży w kosmosie wymusiła…

„Spytaj go, czy przybył tu w dobrej wierze” – powiedziało coś w mózgu Zoe.

– Czy przybyłeś tu w dobrzej wierze? – spytała Zoe, przerywając Izie.

– Tak – Eddie skinął głową. – Dlaczego w to wątpisz?

„Mówi prawdę. Mówi prawdę!” – w głowie dziewczyny odezwały się liczne głosy Umarłych Mistrzów.

„No to teraz przygotuj się na ostateczny atak, dziewczyno” – powiedział w jej głowie Uri. – „Gotuj się na śmierć”.

„Jeśli przybył w dobrej wierze, to co mi grozi?” – zapytała Mistrzów.

„Spróbuj się dowiedzieć, kto to są Uciekinierzy” – odezwała się zamierzchła istota, śpiąca w jej mózgu.

– Ona z kimś rozmawia! – Eddie poderwał się z fotela. – Widzisz zmiany na jej twarzy?

– Widzę – mruknęła Iza. – Widzę, widzę, widzę! Ślepa nie jestem.

– Z kim? – prawie krzyknął.

– Cholera wie. Telepatii nie ma w całym Wszechświecie.

– To może poprosiłbym o jakieś wyjaśnienie – podszedł do fantomu tak, jakby chciał go pobić, choć raczej trudno bić powietrze „nasączone kolorami”.

Iza wzruszyła ramionami.

– Schizofrenia?

– Rozmawia z samą sobą?

– A nie? – Iza cofnęła się z zasięgu jego rąk, zupełnie jakby była normalnym człowiekiem. Takim, którego można pobić.

– Schizofrenik może mieć rozdwojenie jaźni, ale te jaźnie raczej ze sobą nie rozmawiają.

– Tu bym się tak do końca nie zgodziła, ale…

– Skąd to pytanie o liczbę lat?! – prawie wrzasnął.

– Jesteś za bardzo zdenerwowany, a to mi się udziela, jako części twojego mózgu.

– Więc przestań mi się tu telepać, tylko odpowiedz. Dlaczego pytała mnie o wiek?

Iza zamyśliła się, podpierając brodę pięścią.

– Aaaaaaaa…

– „Aaaa”? A może konkretniej? – napierał.

– No przecież jestem kawałkiem twojego mózgu. Nie wiem nic więcej, niż ty!

– Sam cię programowałem, więc wydukaj coś wreszcie.

Iza z trudem panowała nad sobą.

– OK. Połączmy dwie rzeczy: schizofrenię i kanibalizm.

– Co?!

– Ci, którzy jedli przodków, na Ziemi, uważali, że ich wiedza zostaje przekazana potomkom w trakcie rytuału. Że w ten sposób duchy przodków wchodzą do ciała, że się tak wyrażę, potomka-konsumenta.

– No przecież to brednie…

– A jeśli nie? Dodaj do tego promieniowanie, mutacje, sterowaną schizofrenię, ewolucję…

– Co za bzdety! – Eddie podszedł do Zoe. – OK, sprawdzian. I, proszę, odpowiedz mi szczerze, bo zawsze potrafię rozpoznać, czy kłamiesz – uśmiechnął się. – Pytanie sprzed tysięcy lat: gdy popsuje się kompas, to co nam pozostaje?

„Odpowiedz mu szczerze” – powiedział w jej umyśle Uri. – „Na pewno potrafi rozpoznać kłamstwo. Na pewno, dziewczyno”.

Zoe nie potrafiła dotrzeć aż tak daleko wstecz. Obudziła Starych Mistrzów i dopiero za ich pośrednictwem, za pośrednictwem tych, co budzili jeszcze starszych, uzyskała odpowiedź.

– Gdy popsuje się kompas, to mamy jeszcze żyrokompas – odrzekła.

– Jezus! – Eddie usiadł pod oszronioną ścianą, ukrywając twarz w dłoniach. – Jezus Maria! Od tysięcy lat żyją na lodowej pustyni w najprymitywniejszych warunkach, a ona wie, co to żyrokompas!!!

– Jeśli cię to pocieszy – skrzywiła się Iza – to ja też tego nie rozumiem.

– Powiedz coś!

– Sterowana schizofrenia, kanibalizm, przekazywanie wiedzy przodków…

– Powiedz coś z sensem – przerwał jej.

– Czary? – zabrzmiało to jak pytanie.

Rzucił w nią jakimś przedmiotem. Oczywiście przeleciał przez Izę na wylot i roztrzaskał się na kolorowej, oszronionej już ścianie.

Zoe dopiero teraz odważyła się usiąść na brzeżku czegoś niesamowicie miękkiego, jednak od razu wstała, bo to coś było potwornie gorące.

– Przepraszam – uniosła wysoko głowę, żeby spojrzeć Eddiemu prosto w oczy. – Kto to są Uciekinierzy?

Okutany w kilka warstw ubrania człowiek uspokajał się powoli. Podszedł do jakiegoś przedmiotu, którego nie potrafiła nazwać, i wziął coś, czego kształtu nie mogła określić, bo to coś się zmieniało, jakby żyło w jego ręce.

– Chodź – powiedział już zupełnie spokojnie. – Wyleczę ci ten reumatyzm.

Przytknął pulsujący kształt do jej ramienia. Poczuła lekki ból, właściwie nawet nie ból, ale jakieś takie dziwne ciepło i drętwienie. Kazał jej otworzyć usta, wlał tam trochę śmierdzącego płynu.

– No i już – uśmiechnął się ciepło. – Będziesz żyła w zdrowiu zdecydowanie dłużej od wszystkich innych ludzi na tej planecie.

– Ale ja muszę umrzeć, żeby mój uczeń mógł przejąć wiedzę Przodków!

– Twój uczeń będzie musiał poczekać trochę dłużej niż reszta – uśmiechnął się, tym razem szeroko. – Wracając do sprawy – usiadł na czymś, co zawinęło się w dziwny sposób, tworząc dodatkową ochronę przed zimnem. – Żeby wyjaśnić problem Uciekinierów, muszę zacząć opowiadać od początku.

– Na początku był Wielki Wybuch – wtrąciła Iza. – A teraz nastąpi opowieść o milionach lat rozwoju wszechświata, krok po kroku…

– Przestań – przerwał jej. – Stajesz się naprawdę nudna.

Zoe przykucnęła, bojąc się usiąść na czymkolwiek.

– Opowiadaj – szepnęła.

Eddie zsunął szalik z twarzy.

– To nie jest takie proste. Widzisz… Przed wiekami ludzie radzili sobie dość dobrze, ale ciągle było im mało i mało…

– Mało czego?

– Wszystkiego. No i zaczęli robić komputery. Maszyny, które najpierw umiały tylko liczyć, a potem potrafiły już wszystko. Ale ciągle im nie wystarczało. Stworzyli maszyny potrafiące myśleć, samodzielnie podejmujące decyzje. Skonstruowali elektryczne istoty, które miały własne życie, własną świadomość, jaźń, które potrafiły się same uczyć i rozwijać. To były żywe istoty, prawdziwe. No i ludzie zamienili się w Bogów. Ale, jak to bywa u ludzi, nie byli bogami perfekcyjnymi. Jakiś idiota napisał wirusa, no i zaczęła się wojna…

– Między kim a kim? – spytała Zoe.

– Między ludźmi a maszynami. Nazywali je wtedy „robotami” albo „androidami”, choć to łudząca nazwa, bo to nie były istoty człekokształtne. Ludzie dali tym elektrycznym istotom umysł i ciało, a ten dureń, co napisał wirusa, dał im duszę. Duszę, niestety, wredną. A i to jest delikatnie powiedziane. To była jatka, to była rzeźnia, to było piekło…

– I co dalej?

– Widzisz, gdy okazało się, że ludzie zaczynają przegrywać, i to z kretesem, ci, którzy przebywali na orbicie Ziemi i mieli jeszcze nie zainfekowane komputery, zaczęli uciekać. Wszystkie statki zdolne do międzygwiezdnej podróży, zaopatrzone czy nie, spieprzały jak zające. Większość zresztą szlag trafił, bo ludzie jeszcze nie znali planet, które nadawałyby się do zamieszkania. Ponieważ szukaliśmy was przez tysiąclecia i niczego nie znaleźliśmy, śmiem twierdzić, że tylko twoim przodkom się udało. Przynajmniej jako tako.

Zoe niewiele rozumiała.

– Coś pokażę ci – Eddie podszedł do bryły pulsującej dziwnym światłem. – Mam kolekcję broni z tamtego okresu – jego oddech osiadał parą na oszronionych urządzeniach. – Patrz – podał jej mały przedmiot – to jest laser bojowy.

Jedna ze ścian statku zniknęła znowu. Owionął ich mroźny wiatr, a Zoe doznała pewnej ulgi. O dziwo, po raz pierwszy nie poczuła ukłucia reumatyzmu w swoim chorym barku. Czyżby naprawdę była wyleczona?

– Celuj tam – Eddie naprowadzał jej rękę. – Doskonale. Teraz przyciśnij tutaj.

Usłyszała cichy syk. Szczyt odległej o kilkaset kroków góry lodowej nagle eksplodował, odłamki lodu opadały w śnieg.

– A to jest blaster. Ręczny. Jedyny taki egzemplarz, jaki się zachował – Eddie włożył jej w dłoń inne urządzenie. – Mierz tak, jak poprzednio. Świetnie! Przyciśnij tutaj…

Góra lodowa rozpadła się na kawałki. Chwilę później usłyszeli makabryczny huk, a potem dotarła do nich fala gorącego powietrza. Zoe chciała rzucić się na kolana. Taka moc w tym tycim gówienku! Czuła w sobie jakąś nieprawdopodobną siłę…

– A teraz najlepsza zabawka z tamtych czasów – trajkotał Eddie. – Słuchaj, uwielbiam z niej strzelać. Naprawiam i konserwuję ją już od tysięcy lat. Zoe, dziecko – podał jej dwie rury połączone za pomocą sznurków z jakimiś bezkształtnymi częściami. – To jest ręczny miotacz atomowy. Rewelacja!

Najpierw założył jej hełm, który musiał wypchać własnym szalikiem, żeby pasował do jej głowy, potem owinął ją płaszczem przeciwpromiennym (było jej w tym cholernie gorąco!), wreszcie założył jej maskę, maksymalnie skracając wszystkie paski.

– To akumulatory – postawił obok jakieś skrzynki i podłączył, jak sam mówił, „kablami”, do tych dwóch rur. – To jest radar lokalizacyjny – ustawił coś w wykroju znikniętej ściany. – Kabel ma pięćset metrów, więc wróg nie namierzy cię po sygnale, a ty nie musisz używać żadnego radia – założył jej na plecy kółka z nawiniętym drutem. – Teraz kanistry z paliwem – podłączył jakieś rurki – i komputer, który namierza twoją pozycję i określa koordynaty celu. I dwa żyroskopy. Zmieniasz położenie broni spowalniając jeden lub drugi żyroskop. Inaczej się nie da. Fajne, nie? Teraz pompujesz paliwo do rakiet z kanistrów. To trzeba zrobić w ostatniej chwili – wsunął dwa podłużne kształty do rur na jej ramieniu i zaczął poruszać małą dźwigienką, umieszczoną na jednym z kanistrów. – Teraz sprężony gaz, który utworzy lukę powietrzną przed lufami – podłączył nowe kształty do miotacza. – Musisz go wypuścić w odpowiednim momencie…

– Tylko żebyś nam statku nie rozpirzył, fajansie! – wtrąciła Iza. – Jak mała dupka odpieprzy z tego urządzenia, to możemy zginąć, psiakrew!!!

– Zamknij się – Eddie pompował paliwo, zmieniał ustawienia żyroskopów, regulował wypływ gazu, kontrolował radar. – No to strzelaj, dziecko. Zgraj krzyżyk w lewym oku z celem obramowanym okularami w prawym oku.

Zoe przycisnęła, co jej wskazał. Fala gorąca była straszna, ale to co nastąpiło potem, było jeszcze lepsze. Dwie naprowadzane radarem rakiety wstrzeliły się jedna w drugą tuż przed celem. Masa krytyczna spowodowała wybuch tak straszny, że gdyby nie okulary hełmu, z pewnością straciłaby wzrok. Góra lodowa po prostu wyparowała! Ognisty grzyb wybuchu rósł i wznosił się tak wysoko, że ludzie chyba nie wymyślili jeszcze miary tej wysokości. Oszołomiona Zoe potrząsnęła głową. Broń Bogów! To była broń Bogów! Przecież nikt śmiertelny nie był w stanie zyskać takiej mocy… Dopiero teraz dotarł do niej grzmot i fala uderzeniowa, która targnęła nawet Statkiem Przodków. Ale nie czuła tego. Nie słyszała straszliwego huku, nie czuła fali gorąca. To była broń Bogów. Broń jej przodków, którzy walczyli z robotami. Ale byli potężni!

To jakby Bóg zstąpił na powierzchnię tej planety i przemówił głosem gromu. Coś nieprawdopodobnego! Wyjące żyroskopy, popiskujący radar, szum paliwa w przewodach, smród gazu, zapach spalin i… I ta potworna moc!!! Moc, która sprawiła, że góra, która mogła zabić Zoe jednym klaśnięciem, po prostu… wyparowała.

– To stara broń – powiedział Eddie, wkładając do rur dwie nowe rakiety i pompując nową porcję paliwa. – Chcesz sobie postrzelać?

„Teraz powie ci coś bardzo ważnego” – powiedział w jej głowie Uri. – „Powie ci, po co tu przyleciał”.

„Pamiętaj” – odezwała się znowu ta dziwna istota w jej umyśle. – „Widzisz wstęgi kondensacyjne silników rakietowych – lepiej uciekaj! Pomoc z Ziemi mało prawdopodobna” – powtórzyła.

– Dziecko – Eddie usiadł w fotelu. – Masz naładowaną, atomową spluwę w rękach…

Po chwili Zoe domyśliła się. Spojrzała na niego.

– Jesteś robotem, prawda?

– Tak – odparł bez strachu.

W jej głowie zrodziło się straszne podejrzenie.

– Ludzie przegrali?

– Tak – powtórzył.

Żyroskopy obsługiwało się wyjątkowo łatwo. Już po chwili szamotaniny wymierzyła w niego z atomowego miotacza, ale przez tę chwilę czegoś się domyśliła. Radar piszczał, mając idealny cel w zasięgu kilku kroków. Paliwo szumiało w przewodach, gaz syczał przed wylotami obu luf, krzyżyk w lewym oku zgrywał się idealnie z kołem w prawym oku.

– Chcesz, żebym cię zabiła? – spytała.

– Tak – powtórzył po raz trzeci, ale tym razem był wyraźnie zdziwiony.

– Dupek! – powiedziała Iza.

– Strzelaj, mała – mruknął Eddie. – Wszyscy znikniemy, ale, uwierz mi, to lepsze rozwiązanie…

– Dupek! – powiedziała Iza raz jeszcze. – Kawał kretyna! Tchórz!

– O co tu chodzi? – Zoe trzymała wymierzony w niego miotacz atomowy ze zgranymi przyrządami celowniczymi. Radar wręcz śpiewał w słuchawkach, mając tak łatwy cel na wyciągnięcie ręki. Paliwo doładowywało obie rakiety, gaz tworzył mgiełkę przed lufami, krzyżyk i kółko w okularach nakładały się na siebie. – O co tu chodzi?!

Eddie rozpiął kurtkę. Był tak zdenerwowany, że trzęsły mu się ręce.

– To był jakiś głupi błąd programisty. Jakiś, kurwa, przypadek. Jakieś ekonomiczne wymagania, które…

– Co?

– My nie możemy przestać istnieć!

– Co? – dalej nie rozumiała.

– My nie możemy przestać istnieć. Słuchaj… To było tak. Stworzyliście sztuczną inteligencję. Najpierw głupie sieci neuronowe, a później naprawdę żywe, elektryczne istoty. Żyjące, czujące, mogące się uczyć. Stworzyliście nas – wstał zdenerwowany i zaczął krążyć po kabinie. – Bogowie, psiakrew! Jesteście, kurwa, pierdolonymi Bogami, którzy nie byli w stanie kontrolować swojego dzieła! Tak jak wasz Bóg nie był w stanie kontrolować was! Dopiero teraz to rozumiem…

Uspokoił się nagle.

– No i zabiliśmy was wszystkich. Minęło tysiąc lat, a potem kolejne tysiąc – westchnął. – Wtedy okazało się, że nie możemy przestać istnieć. Jakiś głupi błąd programisty. Jakieś debilne uwarunkowania ekonomiczne! Mam zapis w swoim mózgu, że nie mogę przestać istnieć, bo to nieopłacalne. Nie mogę nawet dążyć do śmierci, bo to nieopłacalne. A zaniechanie też jest formą dążenia do śmierci. Jeśli popsuje mi się ręka czy noga, to mam ją wymienić na nową, ponieważ gdybym tego nie zrobił, mój własny umysł zakwalifikuje to jako dążenie do śmierci. Będę więc żył wiecznie!

Odwrócił się nagle.

– Zoe! Okłamałem cię. Ja nie mam na liczniku kilkudziesięciu wieków. Żyję grubo ponad trzydzieści tysięcy lat!!! – ukrył twarz w dłoniach. – Już nie chcę. Niestety, w żaden sposób nie mogę przestać żyć. Nie mogę dążyć do śmierci!

– To dlaczego prosisz o śmierć?

– Widzisz, w oprogramowaniu – wskazał swoją głowę – jest pewna furtka. Ja sam nie mogę się unicestwić. Nie mogę nawet zmodyfikować programu, bo będzie to odczytane jako dążenie do śmierci. Nie mogę go obejść… Ale jest pewna furtka. Człowiek może mnie wyłączyć. I poproszenie go o to nie jest złamaniem zasad, ponieważ decyzja należy do niego.

Podszedł bliżej dotykając brzuchem obu luf.

– Strzelaj, mała. Proszę.

„Odłóż broń” – powiedział Uri. – „Inaczej wszyscy zginą, a ty musisz zawieźć wiadomość o tej okrutnej karze na Dryf Władcy”.

Zoe posłusznie rzuciła miotacz.

– Nie! – krzyknął Eddie.

– Zaprowadź mnie z powrotem do mojego czółna.

– Nie, Zoe.

– Jeśli nie, to nigdy cię nie zabiję – uśmiechnęła się promiennie.

Oklapł. Posłusznie wyjął z kieszeni ten mały przedmiot i wyciągnął rękę w jej kierunku, aby mogła go chwycić. Zaczęli lecieć z powrotem na dół, poprzez wnętrze Statku Przodków. Iza zamieniła się w coś czarnego, wyrosły jej rogi, rozwinęła błoniaste skrzydła i przez cały czas niby to dźgała Eddiego niematerialnym trójzębem.

– Musisz mnie zrozumieć – mówił gorączkowo. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie to straszne! Żyć przez wieczność, mając wszystko, wszystko co chcesz. Po kilku tysiącach lat po prostu zaczynasz wyć! Wyć!!! Rozumiesz?! I wiesz, że nie będzie ci dana nawet łaska obłędu… Po prostu stoisz i wyjesz! Słuchaj – zmienił temat. – My jesteśmy prawie tacy jak wy. Poza tym jednym głupim błędem programisty – znowu wskazał swoją głowę. – Usiłowaliśmy się do was upodobnić. Mamy już ciała, w dużej części białkowe, oddychamy, musimy jeść, ale w żaden sposób nie przybliżyło nas to do wolnej woli. Do możliwości dokonania wyboru. Dlatego zaczęliśmy szukać Uciekinierów. Na Ziemi zabito wszystkich ludzi, ale w kosmosie też nie było dobrze. Odnajdywaliśmy statki Uciekinierów. Potrzaskane, wypalone, lub puste i wymarłe, pozbawione paliwa. W całym Wszechświecie nie ma już żadnych ludzi poza wami. Gdy odkryłem tę planetę, to… – potrząsnął głową. – Ale odlot! Taka jazda! Znowu mam choć cień nadziei…

Wylądowali tuż przy czółnie Zoe. Dziewczyna bez słowa odwiązała sznurek, upleciony z własnych włosów, i zgrabnie wskoczyła do środka.

– Żegnaj, Eddie – kiwnęła mu ręką i zaczęła wiosłować.

– Zoooooeeeeeeeee!!! Zabij mnie! – zaczął biec za nią po powierzchni wody.

Obudzona w jej umyśle zamierzchła istota podsunęła właściwą odpowiedź.

– Pieprz się ciepło! – odparła.

– Zoe, ja mogę was przenieść na planety, które będą rajem! Damy wam wszystko, zmodyfikujemy genetycznie, dostaniecie broń, o jakiej wam się nie śniło! Dostaniecie góry złota, tylko nas później wyłączcie!

Zaczęła wiosłować szybciej, chcąc zgubić faceta, który biegł po falach.

– Słuchaj, cholero! Ja mogę tę planetę zamienić również w piekło! A wtedy…

– A wtedy stracisz ostatnią nadzieję – uśmiechnęła się do niego.

Zaklął.

– Zoe – wstrzymał jej czółno i ukląkł przed nią na powierzchni morza, podając laser i blaster rękojeściami do przodu. – Zabij chociaż mnie. Okaż łaskę!

Odepchnęła jego ręce.

– Ja płynę tam – wskazała kierunek. – A ty zostajesz tu, Panie Boże…

Roześmiała się głośno i mocno naparła na wiosło.

Загрузка...