KSIĘGA LABIRYNTU

Rozdział 1

Pani poleciła odprawić z portu Numinor siedem okrętów: siedem wspaniałych wielkich żaglowców. Dowodził nimi Hjort Asenhart, szef admiralicji Pani, a na ich pokładach znajdowali się, jako pasażerowie, Koronal Lord Valentine, jego pierwszy minister Vroon Autifon Deliamber, jego przyboczni: Carabella z Tilomon i Sleet z Narabalu, jego adiutant wojskowy Lisamon Hultin, jego ministrowie bez teki: Skandar Zalzan Kavol i Shanamir z Falkynkip i wielu innych. Flotylla zmierzała do Stoien, leżącego na samym końcu półwyspu Stoienzar na kontynencie Alhanroel, po drugiej stronie Morza Wewnętrznego. Okręty, gnane rześkimi wiatrami, typowymi na tych wodach późną wiosną, znajdowały się w drodze już od wielu tygodni, a lądu wciąż nie było widać i nikt też nie spodziewał się go szybko ujrzeć.

Valentine chwalił sobie długą podróż. Nie lękał się ani trochę oczekujących go wyzwań, lecz nie płonął niecierpliwością, aby zmierzyć się z nimi; wręcz przeciwnie, potrzebował trochę czasu na uporządkowanie odzyskanej świadomości i upewnienie się, kim był w przeszłości i kim spodziewał się zostać. Gdzież mógł to zrobić lepiej niż na wielkich przestworzach oceanu, gdzie dzień od dnia różnił się jedynie kształtem chmur, a czas zatrzymał się w miejscu? Stał więc godzinami, z dala od przyjaciół, oparty o reling okrętu flagowego “Pani Thiin” i rozmawiał ze sobą.

Podobał mu się ten ktoś, kim był poprzednio — silniejszy i bardziej stanowczy niż Valentine żongler, a przy tym pozbawiony szpetoty duszy, zdarzającej się czasami osobom władczym. Zdawało mu się, że jego poprzednia jaźń obdarzona była rozumem, rozwagą, opanowaniem i powściągliwością, że był mężczyzną statecznym, choć nie stroniącym od wesela, kimś, kto znał poczucie odpowiedzialności i obowiązku. Dobrze wykształcony — jak można się było spodziewać po kimś, kto całą młodość spędził na przygotowywaniu się do piastowania wysokich urzędów — posiadał gruntowne podstawy takich nauk jak historia, prawo, zarządzanie, ekonomia, choć nieobca mu także była literatura i filozofia, a nawet matematyka i fizyka, mimo że te nauki były w znacznym stopniu zarzucone na Majipoorze.

Odkrycie poprzedniej osobowości było jak odnalezienie skarbu. Valentine jeszcze nie czuł się w pełni zjednoczony z poprzednią jaźnią i miał skłonność do myślenia o “nim” i o “sobie”, i o “nas” zamiast postrzegać siebie jako nierozłączną całość. Tamtej nocy w Tilomon wyrządzono umysłowi Koronala zbyt duże szkody i szczelina, która wtedy powstała, powodowała teraz niespójność między Koronalem Lordem Valentinem a żonglerem Valentinem. Jednak Valentine mógł pokonywać tę niespójność, kiedy tylko chciał, mógł podróżować do dowolnego punktu w minionym czasie, do dzieciństwa czy wieku młodzieńczego albo do krótkiego okresu rządzenia, a gdziekolwiek się zatrzymał, widział tak wielkie bogactwo wiedzy, doświadczenia, dojrzałości, jakiego w nieskomplikowanych dniach wędrówki nigdy nie spodziewał się doświadczyć. I jeśli nawet w tej chwili musiał po wiedzę sięgać do wspomnień, tak jak inni szukają jej w encyklopediach czy bibliotekach, to był pewien, że pełniejsze zjednoczenie jednej jaźni z drugą jest tylko kwestią czasu.

W dziewiątym tygodniu podróży pojawiła się na horyzoncie cienka zielona linia.

— Stoienzar — obwieścił admirał Asenhart. — O, popatrz, widzisz to ciemniejsze miejsce? To port Stoien.

Valentine obserwował zbliżający się brzeg kontynentu z mieszanymi uczuciami. Jako Valentine nie wiedział o Alhanroelu prawie nic poza tym, że był to największy kontynent na Majipoorze i pierwszy zasiedlony przez istoty ludzkie; olbrzymie skupisko ludności, miejsce słynące z niezwykłych cudów przyrody, miejsce, z którego rządzono planetą, siedziba Koronala i Pontifexa. Ale pamięć Lorda Valentine'a przechowywała więcej wiadomości. Dla niego Alhanroel oznaczał Górę Zamkową, świat sam w sobie, świat, na którego rozległych stokach można byłoby spędzić całe życie, a mimo to nie poznać wszystkich jego tajemnic. Dla niego Alhanroel był Zamkiem Lorda Malibora, gdyż tak nazwał Zamek w latach chłopięcych i nazwy tej używał nawet wtedy, kiedy sam był władcą. Zobaczył teraz oczyma duszy, jak Zamek, niczym dziwny wieloramienny stwór, bierze w objęcia szczyt Góry i spełza z niego turniami i górskimi łąkami w dół aż do wielkich dolin i pól, jedna wielka konstrukcja o tylu tysiącach pokoi, że nikt nie byłby w stanie ich zliczyć, budowla, która, jak się zdawało, żyje własnym życiem i rozrasta się gdzieś na odległych krańcach o kolejne oficyny i skrzydła, kierując się sobie tylko znanymi regułami. Alhanroel był to także wielki garb usypany nad Labiryntem Pontifexa, a podziemia tego Labiryntu stanowiły lustrzane odbicie Wyspy Pani, bo podczas gdy Pani zamieszkiwała Świątynię Wewnętrzną, wyniesioną wysoko ku słońcu, owiewaną wiatrami i otoczoną nakładającymi się na siebie pierścieniami tarasów, Pontifex krył się jak kret głęboko pod ziemią, na najniższym poziomie swojego królestwa, otoczonego spiralami korytarzy Labiryntu. Valentine tylko raz był w podziemiach, wiele lat temu, z posłannictwem od Lorda Voriaxa, ale jeszcze do dziś nosił w sobie mroczną pamięć tamtych pieczar.

Alhanroel oznaczał także Sześć Rzek, które zbierały swe wody na stokach Góry Zamkowej, oznaczał roślinostwory z Stoienzar, które podróżni mieli niebawem zobaczyć, oznaczał drzewa-domy w Treymone i kamienne ruiny zalegające równinę Velalisier, podobno starsze od historii rodzaju ludzkiego na tej planecie. Patrząc na wschód, na delikatną, ledwie widoczną kreseczkę zwiastującą ląd, Valentine poczuł bezmiar kontynentu, który już niedługo rozwinie się przed nim niczym olbrzymi zwój, i spokój przepełniający jego duszę podczas całej podróży prysł w jednej chwili. Nie mógł się doczekać, kiedy stanie na lądzie i rozpocznie marsz w stronę Labiryntu.

— Kiedy przybijemy do brzegu? — spytał Asenharta. — Jutro wieczorem, mój panie.

— A zatem dzisiejszej nocy będziemy ucztować i bawić się. Niech popłynie najlepsze wino, dla całej załogi. Potem na pokładzie urządzimy przedstawienie i w ten sposób uczcimy nasz mały jubileusz.

Asenhart obrzucił go surowym spojrzeniem. Dużo szczuplejszy od współbraci, choć tak jak oni obdarzony przez naturę szorstką, granulowała skórą, wyglądał pośród Hjortów jak arystokrata, a jego sposób bycia, śmiertelnie poważny, wprawiał Valentine'a w lekkie zakłopotanie. Wiedział jednak, że Pani darzy swojego admirała niezwykłym szacunkiem.

— Przedstawienie, mój panie?

— Nic szczególnego, trochę żonglerki — wyjaśnił Valentine. — Moi przyjaciele tęsknią już za swoim rzemiosłem, a czyż znajdzie się bardziej odpowiednia chwila, aby uczcić szczęśliwe zakończenie naszej długiej wyprawy?

— Tak jest — odpowiedział Asenhart, uroczyście skłoniwszy głowę. Widać jednak było, że nie aprobuje podobnych rozrywek na admiralskim statku.

To Zalzan Kavol podsunął Valentine'owi myśl o przedstawieniu. Skandar był wyraźnie zniecierpliwiony podróżą. Niejeden raz można było zobaczyć, jak rytmicznie porusza czterema ramionami, niby to żonglując, choć dłonie miał puste. Podróż przez pół planety odbiła się na nim bardziej niż na kimkolwiek innym. Rok temu Zalzan Kavol królował w swojej profesji jako mistrz nad mistrzami i podróżował z miasta do miasta w cudownym wozie, otoczony przepychem. Stracił wszystko. Z wozu pozostała zaledwie garstka popiołu, zagubiona pośród lasów Piurifayne. Również dwóch spośród pięciu braci zostało tam na zawsze, trzeci natomiast spoczywał na dnie morza. Skandar już nie mógł powarkiwać, rzucając rozkazy swoim podwładnym, ani zmuszać ich do posłuszeństwa, i zamiast olśniewać noc w noc zachwyconą publiczność, nabijającą mu sakwę koronami, włóczył się za Valentinem z miejsca na miejsce niczym pierwszy lepszy wyrobnik. Gdy się patrzyło na twarz Zalzana Kavola i obserwowało jego zachowanie, można było dostrzec, że nadał rozsadza go energia i siła. W dawnych dobrych czasach zwykle bywał nieokrzesany i często potrafił dać upust gwałtownej złości; teraz zamknął się w sobie i spotulnial, co dla Valentine'a było wyraźną oznaką zżerającej mu duszę rozpaczy. Na Wyspie dotarł tylko do Tarasu Oszacowania, gdzie zajęty służebnymi obowiązkami pielgrzyma poruszał się jak lunatyk, ledwo powłócząc nogami, i można było sądzić, że pogodził się z myślą o spędzeniu reszty życia przy wyrywaniu chwastów i robotach kamieniarskich.

— Czy nie poćwiczyłbyś trochę z pochodniami i nożami? — spytał go Valentine.

Twarz Zalzana Karola pojaśniała.

— Oczywiście. Widzisz tamte kije? — Pokazał na potężne drewniane maczugi, złożone w kozły przy maszcie. — Wczoraj wieczorem, kiedy już wszyscy poszli spać, wypróbowaliśmy je z Erfonem. Jeśli twój admirał nie będzie temu przeciwny, możemy je dzisiaj wykorzystać.

— Tamte kije? Jak można żonglować czymś tak długim? — Niech tylko admirał się zgodzi, mój panie, to ci pokażę.

Całe popołudnie trupa odbywała próbę w wielkiej pustej kajucie pod pokładem. Ostatni raz żonglowali w Ilirivoyne, wieki temu, lecz nawet używając przypadkowych, na poczekaniu zebranych przedmiotów, szybko doszli do dawnej wprawy.

Obserwując ich Valentine poczuł, jak fala ciepła zalewa mu duszę. Oto znów Carabella i Sleet z szaleńczą pasją podrzucają maczugami, a Zalzan Kavol. Rovorn i Erfon wymyślają nowe skomplikowane sposoby przerzutów, aby zastąpić nimi te, które stały się bezużyteczne po śmierci braci. Znów jest tak, pomyślał, jak w Falkynkip czy w Dulornie, gdzie nic się nie liczyło poza występami na festynie czy w cyrku, a jedynym wyzwaniem, jakie stawiało życie, była koordynacja ręki i oka. Nie ma już powrotu do tamtych dni. Teraz, kiedy zostali wplątani w subtelną intrygę wynoszenia na tron i obalania władców, żadne z nich nie będzie dłużej tym, kim było przedtem. Tych pięcioro zasiadało do stołu razem z Panią, spało w jednej komnacie z Koronalem, płynęło na spotkanie z Pontifexem, a tym samym stało się cząstką historii, nawet gdyby wyprawa Valentine'a spełzła na niczym. A jednak cała piątka żonglowała znów tak, jak gdyby poza żonglowaniem nic w życiu się nie liczyło.

Sprowadzenie ludzi Valentine'a do Świątyni Wewnętrznej zabrało wiele dni. Valentine wyobrażał sobie, że wystarczy, aby Pani albo jej hierarchowie zamknęli na chwilę oczy, a już potrafią dotknąć każdego umysłu na Majipoorze, ale wcale to nie było takie proste, gdyż okazało się, że łączność była niedokładna i miała ograniczony zasięg. Najpierw zlokalizowano Skandarów na tarasie leżącym najdalej od środka wyspy. Shanamir dotarł do Drugiego Progu i dzięki swej młodzieńczej otwartości szybko posuwał się do przodu. Sleet, ani młody, ani otwarty, musiał ten Próg zdobyć oszustwem, podobnie jak Vinorkis. Carabella podążała tuż za nimi i doszła do Tarasu Zwierciadeł, lecz omyłkowo poszukiwano jej gdzie indziej. Odnalezienie Khuna i Lisamon Hultin nie przedstawiało trudności z powodu ich odmiennego wyglądu, ale troje z byłej załogi Gorzvala: Pandelon, Cordeine i Thesme, zniknęło pośród ludności Wyspy, jakby się pod ziemię zapadło. Valentine musiałby odpłynąć bez nich, gdyby nie to, że odnaleźli się w ostatnim momencie. Najtrudniejszy do wytropienia okazał się Autifon Deliamber. Na Wyspie było całe mnóstwo Vroonów, kilku nawet tak małych jak czarodziej, i wszelkie poszukiwania były bezskuteczne. Flota stała pod żaglami, a jego wciąż nie było, lecz w wigilię odjazdu, kiedy Valentine był rozdarty między koniecznością wypłynięcia a niechęcią rozdzielenia się ze swym najbliższym doradcą, Vroon pojawił się w Numinorze, nie opowiadając się, gdzie był ani w jaki sposób przemierzył Wyspę przez nikogo nie zauważony. W ten sposób znów wszyscy byli razem.

Na Górze Zamkowej dawny Lord Valentine miał własny krąg serdecznych przyjaciół, których twarze i imiona zaczęły teraz odżywać w świadomości żonglera Valentine'a — książęta i dworzanie, i urzędnicy, związani z nim od dzieciństwa, najdrożsi towarzysze: Elidath, Stasilaine, Tunigorn, i choć nadal poczuwał się do lojalności wobec tych ludzi, to stali mu się niezmiernie dalecy, a ci przypadkowo dobrani towarzysze, pozyskani w czasie wędrówki, zajęli w jego sercu poczesne miejsce. Zastanawiał się, jak to będzie, kiedy powróci na Górę Zamkową i zechce pogodzić ze sobą obie grupy.

Dzięki odzyskanym wspomnieniom był przynajmniej pewien, że w Zamku nie oczekuje go ani żona, ani narzeczona, ani nawet ktoś szczególnie ukochany, kto mógłby rywalizować z Carabellą o miejsce u jego boku. Jako książę i jako miody Korona! żył beztrosko i nie związał się z nikim, bogom niech będą dzięki. Będzie pewnie sporo kłopotów z wprowadzeniem na dwór ukochanej Koronala, kobiety z miast nizinnych, wędrownej żonglerki, ale byłoby zupełnie niemożliwe zażądać zwrotu serca raz oddanego.

— Valentine! — wyrwał go z zadumy głos Carabelli. Roześmiana, rzuciła mu maczugę. Chwycił ją w locie, tak jak to robił dawno temu, między kciuk a pozostałe palce. Już w następnej chwili chwytał drugą, nadlatującą od Sleeta, a po niej trzecią, znów od Carabelli. Zaśmiał się i wypuścił wirujące maczugi wysoko nad głowę, starym, dobrze opanowanym sposobem, rzut, rzut i chwyt, a Carabella klasnęła w dłonie i posłała mu jeszcze jedną. Jak dobrze było znów razem żonglować! Lord Valentine — sprawny, bystrooki i mimo lekkiego utykania po jakimś dawnym upadku z wierzchowca, doskonale radzący sobie w różnych grach — nie znał tej sztuki. Żonglerka była domeną prostodusznego Valentine'a. Płynąc tym statkiem, w aureoli władzy odzyskanej w rezultacie uzdrowienia przez matkę jego umysłu, Valentine wyczuwał, że niedawni kompani traktują go teraz z pewną rezerwą i boją się nawet pomyśleć, że nadal mają do czynienia ze starym Valentinem z Zimroelu; toteż niezmiernie się ucieszył, kiedy Carabella w tak naturalny sposób zachęciła go do zabawy.

Sprawiło mu również przyjemność samo dotykanie maczug i to, że upuścił jedną i że nachylając się, by ją podnieść, został uderzony w głowę przez drugą, i nawet pogardliwe parsknięcie Zalzana Karola, wywołane taką niezręcznością.

— Rób tak wieczorem — zawołał Skandar — a będzie cię to kosztowało dużo wina!

— Nic się nie bój — odciął się Valentine. — Upuszczam maczugi tylko wtedy, gdy ćwiczę. Wieczorem tego nie zobaczysz!

I rzeczywiście. Wieczorem nie upuszczał maczug. Całe towarzystwo ze statku zebrało się po zachodzie słońca na pokładzie, oczekując na rozpoczęcie przedstawienia. Asenhart wraz ze swymi oficerami okupowali pomost, skąd mieli najlepszy widok. Admirał skinął na Valentine'a proponując mu honorowe miejsce, lecz ten odmówił z miłym uśmiechem. Asenhart spojrzał zdziwiony, ale zdziwienie szybko ustąpiło niezwykłemu zakłopotaniu, kiedy Shanamir, Vinorkis i Lisamon Hultin uderzyli w bębenki i dmuchnęli w trąbki, a wśród wyłaniających się z luku roześmianych żonglerów pojawiła się postać Koronala Lorda Valentine'a, który wprawiał w ruch maczugi, naczynia i owoce niczym uliczny magik.

Rozdział 2

Gdyby admirał Asenhart postąpił tak, jak uważał za właściwe, na przyjazd Valentine'a zgotowano by w Stoien wielką uroczystość, przynajmniej coś tak wspaniałego jak festyn w Pidruid podczas wizyty fałszywego Koronala. Valentine jednak już na pierwszą wzmiankę o uroczystości powitalnej rozkazał admirałowi zaniechania wszelkich przygotowań. Jeszcze nie był gotów, aby żądać zwrotu tronu i aby rzucać publiczne wyzwanie indywiduum, które miało czelność zwać się Lordem Valentinem, czy też zabiegać o jakikolwiek hołd ze strony ogółu obywateli.

— Póki nie zdobędę wsparcia Pontifexa — zwrócił się do admirała surowo — zamierzam poruszać się bez rozgłosu i gromadzić siły bez zwracania na siebie uwagi. Nie będzie żadnych festynów w Stoien na moją cześć.

I tak oto “Pani Thiin” przybiła dość niepostrzeżenie do brzegów wielkiego portu na południowo-zachodnim krańcu Alhanroelu. I nawet to, że flotylla liczyła aż siedem okrętów — a okręty Pani, choć dobrze znane w porcie Stoien, rzadko zjawiały się w takiej liczbie — nie spowodowało żadnego zamieszania, zwłaszcza że statki zachowywały się cicho, a na ich dziobach nie powiewały ozdobne bandery. Urzędnicy portowi nie zadawali wiele pytań: było oczywiste, że podróż odbywano w interesach Pani Wyspy, a jej poczynania nie leżały w kompetencjach władz celnych.

Wykorzystując tę okoliczność Asenhart już pierwszego dnia rozesłał po porcie swoich pośredników, aby zakupili wielkie ilości kleju, płótna żaglowego, przypraw korzennych, narzędzi i temu podobnych rzeczy. W tym czasie Valentine wraz ze swoim towarzystwem zakwaterował się w skromnym hotelu dla kupców.

Stoien było miastem żyjącym głównie z morza — eksport-import, składy towarów, stocznie, wszystkie specjalności tak typowe dla pierwszorzędnie usytuowanego wspaniałego portu. Miasto, liczące bez mała czternaście milionów dusz, ciągnęło się setkami mil wzdłuż wielkiego cypla oddzielającego Zatokę Stoien od otwartych wód Morza Wewnętrznego. Stoien wcale nie było portem kontynentalnym najbliższym Wyspy — takim portem był Alisor leżący tysiące mil na północ — lecz o tej porze roku, z powodu takich a nie innych wiatrów i prądów morskich, rozsądniej było odbyć długą podróż na południe niż krótką, za to niebezpieczną, wprost na wschód do Alisor.

Po krótkiej przerwie na zaprowiantowanie okręty miały popłynąć wzdłuż północnych wybrzeży półwyspu Stoienzar, przez łagodne tropiki, do Kircidane i dalej do Treymone, skąd prowadziła najkrótsza droga do siedziby Pontifexa.

Valentine oczarowała uroda Stoien. Cały półwysep był płaski, a jego najwyższe wzniesienie osiągało zaledwie dwadzieścia stóp wysokości licząc od poziomu morza, toteż mieszkańcy dla uniknięcia monotonii krajobrazu wymyślili cały system ceglanych, oblicowanych białym piaskowcem tarasów, które przybyszom przywodziły na myśl wzgórza. Nie było dwóch identycznych tarasów; niektóre były niskie i sięgały kilkunastu stóp, inne natomiast pięły się w górę na wysokość kilkuset. Cała miejska zabudowa opierała się na olbrzymich podestach. Każdy z nich mierzył ponad milę kwadratową i był wysoki na kilkadziesiąt stóp, a co znaczniejsze budynki miały własne podesty, na których jak na szczudłach wystawały nad otoczeniem. Kolejne przejścia od wysokich do niskich tarasów niepokoiły wzrok perspektywą łamanej linii.

Brutalność i arbitralność technicznych rozwiązań zostały złagodzone i upiększone tropikalnymi roślinami, z jakimi dotychczas Valentine się nie zetknął. U podnóży każdego pomostu rosły gęste rzędy drzew o rozłożystych koronach i splecionych gałęziach tworzących doskonale chroniące przed słońcem osłony. Po ścianach pomostów spływały kaskady bujnej winorośli. Na obrzeżach szerokich ramp, prowadzących z poziomu ulic do wyższych pomostów, stały betonowe donice szczelnie wypełnione kępami krzewów o wąskich i ostrych liściach, poznaczonych zadziwiającymi plamami kolorów — bordo, kobalt, cynober, szkarłat, indygo, topaz, szafir, bursztyn, jadeit — przemieszanych ze sobą w nieregularne wzory. A na wielkich publicznych placach miasta prezentowały się okazale niesamowite ogrody słynnych roślino-stworów, które w stanie dzikim rosły kilkaset mil stąd, na południowym, wypalonym słońcem wybrzeżu, zwróconym twarzą ku odległemu, pustynnemu Suwaelowi. Te rośliny — a były roślinami, skoro odżywiały się przez fotosyntezę i spędzały życie zakorzenione w jednym miejscu — miały ramiona, które poruszały się, zwijały i chwytały, miały oczy, które patrzyły, rurkowate ciała, które kołysały się i falowały, i chociaż czerpały wystarczające ilości pożywienia ze światła i wody, były zdolne do pożarcia każdego małego stworzenia, nierozważnego na tyle, aby znaleźć się w zasięgu ich ramion. Rosły w efektownie zaplanowanych skupiskach, otoczone niskimi kamiennymi murkami służącymi i jako ozdoba, i jako ostrzeżenie, można je było spotkać w Stoien na każdym kroku. Jedne wysokie i cienkie, inne niskie i baniaste, jeszcze inne krzaczaste i kanciaste, ale wszystkie nieustannie się poruszały, reagując na najlżejszy podmuch wiatru, na zapachy, nagłe okrzyki, na głosy swoich opiekunów i różne inne podniety. Valentine przyznawał, że są w równej mierze złowieszcze, co fascynujące. Zastanawiał się głośno, czy nie dałoby się przenieść paru na Górę Zamkową.

— Dlaczego nie? — odrzekła Carabella. — Jeśli można je utrzymać przy życiu i wystawiać na pokaz w Pidruid, musi się znaleźć jakiś sposób, aby się zaaklimatyzowały na Zamku Lorda Valentine'a.

Valentine skinął głową.

— Wynajmiemy w Stoien właściwych opiekunów, dowiemy się, co one jedzą, i załatwimy regularną dostawę pożywienia. Sleet otrząsnął się.

— Patrząc na te stwory dostaję gęsiej skórki, mój panie. Naprawdę uważasz, że są piękne?

— Może nie tyle piękne, co interesujące — odpowiedział Valentine.

— Czy to samo myślisz o żarłocznych roślinach?

— Żarłoczne rośliny, a jakże! — wykrzyknął Valentine. — Tych też trochę sprowadzimy na Zamek!

Sleet jęknął głucho, lecz Valentine nie zwrócił na to uwagi. Jego twarz rozbłysła entuzjazmem. Biorąc Sleeta i Carabellę za ręce, powiedział:

— Każdy Koronal zwykł był coś dodawać do Zamku: obserwatorium, bibliotekę, przedmurza, blanki, zbrojownię, salę bankietową, pokój wypełniony trofeami. Przez kolejne rządy Zamek rozrastał się, zmieniał, stawał się bogatszy i coraz bardziej zawiły. Za krótkich dni mojego panowania nie miałem czasu, aby pomyśleć, co mógłbym dorzucić od siebie. Posłuchajcie: który Koronal zwiedził Majipoor tak dokładnie jak ja? Który odbył tak dalekie i burzliwe podróże? Aby upamiętnić swoje przygody, zgromadzę wszystkie spotkane po drodze cuda, żarłoczne rośliny i roślinostwory, i drzewa pęcherzowe, i jedno albo dwa drzewa dwikka, niezłych rozmiarów, aleję ognistych palm i wrażliwce, i śpiewające paprocie. Teraz na Zamku jest tylko mała plantacja roślin w szklarniach, założona przez Lorda Confalume'a. Ja zrobię okazały ogród. Ogród Lorda Valentine'a! Co wy na to?

— To będzie cudowne, mój panie — powiedziała Carabella.

— Nie sądzę, abym chciał spacerować wśród żarłocznych roślin nawet w ogrodzie Lorda Valentine'a i nawet za trzy księstwa czy za dochody z Ni-moya i Piliploku — zauważył kwaśno Sleet.

— Zwolnimy cię ze spacerów w ogrodzie — zaśmiał się Valentine.

Ale może nie być ani spacerów w ogrodzie, pomyślał, ani nawet samych ogrodów, jeśli Valentine znów nie zamieszka na Zamku Lorda Valentine'a. Przez nie kończący się tydzień próżnował w Stoien, czekając, aż Asenhart uzupełni zapasy. Trzy statki miały udać się w drogę powrotną na Wyspę, unosząc towary zakupione na tamtejszy użytek; cztery pozostałe miały płynąć dalej jako potajemna eskorta Valentine'a. Pani wyposażyła go w ponad setkę doborowej straży przybocznej pod dowództwem groźnej hierarchini Lorivade. Nie byli to prawdziwi wojownicy, ponieważ na Wyspie Snu nie było się przed kim bronić od czasu ostatniego ataku Metamorfów sprzed tysięcy lat, lecz grupa odpowiedzialnych i nieustraszonych mężczyzn i kobiet, wiernych Pani, a teraz gotowych oddać życie za słuszną sprawę, jaką było zaprowadzenie ładu w królestwie. Oni stanowili rdzeń osobistej armii, którą organizowano na Majipoorze po raz pierwszy od pradawnych czasów.

W końcu flotylla była gotowa do drogi. Statki udające się na Wyspę wypłynęły pierwsze ciepłym świtem Dnia Drugiego, biorąc kurs na północny zachód. Pozostałe odczekały do popołudnia Dnia Morza i ruszyły w ślad za nimi, ale po zapadnięciu ciemności skierowały dzioby na wschód, do Zatoki Stoien.

Półwysep Stoienzar, długi i wąski, wystawał niczym kciuk z olbrzymiej pięści Alhanroelu. Po jego południowej stronie panowały upały nie do zniesienia, a na porosłym dżunglą, rojącym się od owadów wybrzeżu przysiadło zaledwie kilka osad. Przeważająca część ludności półwyspu zamieszkiwała brzegi zatoki, na których co każde sto mil przysiadło większe miasto, nie mówiąc już o niemal nieprzerwanym ciągu rybackich wiosek, nadmorskich kurortów i okręgów rolniczych. Rozpoczynało się właśnie lato i nad ciepłymi, nieruchomymi wodami zawisła ciężka fala upałów. W celu dalszego zaprowiantowania flotylla zatrzymała się na jeden dzień w Kircidane, gdzie brzeg zaczynał skręcać na północ, i ruszyła w dalszą drogę do Treymone.

Valentine spędzał teraz wiele spokojnych godzin zamknięty w swojej kajucie, wypróbowując diadem, który otrzymał od Pani. W ciągu tygodnia opanował sztukę wprawiania się w lekki półsen i potrafił równie łatwo wślizgiwać się weń, jak i z niego wychodzić, cały czas pozostając świadomym przepływającej obok rzeczywistości. W takim stanie był już zdolny, chociaż jeszcze na krótko i z niezbyt wielką siłą, nawiązywać kontakt z innymi umysłami, oddalać się od statku i znajdować dusze pogrążone we śnie, bo te łatwiej mu się poddawały niż dusze w stanie czuwania. Nietrudno mu było dotknąć umysłu Carabelli, Sleeta i Shariamira i przekazać im własny wizerunek czy też jakieś życzliwe przesłanie. Sięganie do umysłów mniej mu znanych osób, jak choćby mistrzyni stolarska Pandelon czy hieiarchini Lorivade, było wciąż zbyt trudną sztuką i w tym wypadku zdarzały się tylko fragmentaryczne, najkrótsze z możliwych błyski porozumienia. Natomiast nie odnosił żadnych sukcesów, jeśli chodzi o umysły pochodzenia innego niż ludzkie, nawet jeśli należały do tak dobrze znanych mu istot jak Zalzan Kavol, Rhun czy Deliamber. Ale przecież dopiero się uczył i czuł, jak z dnia na dzień przyswaja sobie coraz więcej umiejętności, podobnie jak przy nauce żonglowania. Zresztą to, co robił teraz, też można było nazwać żonglowaniem, bo gdy chciał użyć diademu, musiał wchodzić w samo jądro duszy, musiał odsuwać od siebie wszystkie zbędne myśli i podporządkowywać całe swoje jestestwo wysiłkowi nawiązania kontaktu. Do czasu, kiedy “Pani Thiin” znalazła się na wysokości Treymone, Valentine potrafił zaszczepiać w umysłach sny, w których pojawiały się obrazy i toczyła się akcja. Shanamirowi wysłał którejś nocy sen o Falkynkip, o pasących się na łąkach wierzchowcach i wielkich ptakach gihorna, które kołowały wysoko, a potem opuszczały się niżej i niżej na śmiesznie trzepoczących potężnych skrzydłach. Następnego ranka przy stole chłopiec opisywał sen ze wszystkimi szczegółami poza tym, że nie były to ptaki gihorna, lecz milufta. padlinożerne, o jasnopomarańczowych dziobach i obrzydliwych sinych szponach.

— Śniły mi się w nocy pikujące w ziemię ptaki milufta. Co to może znaczyć? — spytał.

— Może źle zapamiętałeś sen, może to były inne ptaki, na przykład ptaki gihorna, te, które są dobrą wróżbą? — powiedział Valentine.

Shanamir, jak zwykle bezpośredni i prostoduszny, gwałtownie zaprotestował.

— Jeśli nie potrafię odróżnić jednych od drugich, choćby we śnie, to, mój panie, powinienem wrócić do Falkynkip i czyścić stajnie.

Valentine uciekł spojrzeniem ukrywając uśmiech i postanowił bardziej przyłożyć się do pracy nad techniką przesłań.

Do Carabelli wysłał sen o żonglerce kryształowymi pucharami wypełnionymi złocistym winem, a ona rano opisała żonglowanie ze wszystkimi szczegółami nie pomijając nawet stożkowatego kształtu pucharów. Sleet śnił o ogrodzie Lorda Valentine'a, cudownym świecie pełnym błyszczących pierzastolistnych białych krzewów, nadętych kłujących stworów na długich łodyżkach, małych potrójnie rozwidlonych roślinek mrugających umieszczonymi na czubkach listków roześmianymi oczami, ogród zmyślony, za to bez żarłocznych roślin. Małemu żonglerowi spodobał się sen, bo opowiadając o nim rano przyznał, że gdyby Koronal zasadził na Górze Zamkowej taki ogród, to on, Sleet, chętnie by po nim spacerował.

Również i Valentine miewał sny. Pani, jego matka, prawie każdej nocy dotykała z daleka jego duszy i przenikała umysł łagodnie niczym promień księżyca, uspokajając go i utwierdzając w raz powziętych zamiarach. Śnił także o dawnych czasach na Górze Zamkowej, a wtedy na powierzchnię snu wypływały wspomnienia z lat młodzieńczych, turnieje, wyścigi, zabawy, przyjaciele: Tunigorn, Elidath i Stasilaine. i brat Voriax, który go uczył, jak używać miecza i łuku, i Koronal Lord Malibor, który podróżował po Górze z miasta do miasta niczym wspaniały, otoczony blaskiem półbóg, i dużo innych podobnych scen, powódź obrazów uwolnionych wreszcie z głębin umysłu.

Nie wszystkie sny były miłe. Dzień przed przybiciem “Pani Thiin” do stałego lądu zobaczył siebie idącego wybrzeżem, jakąś samotną, wystawioną na wiatry plażą porośniętą niskimi zaroślami, plażą przygnębiającą i smutną nawet w promieniach popołudniowego słońca. Zaczął iść w głąb lądu, w stronę Góry Zamkowej, wznoszącej się w oddali jak wyszczerbiona wieża. I kiedy tak szedł, trafił na mur, mur wyższy od białych urwisk Wyspy Snu, a ten mur był żelaznym ogrodzeniem wykutym z takiej ilości metalu, jakiej nie było na całym Majipoorze, był żelazną obręczą spinającą świat od bieguna do bieguna, i on, Valentine, znajdował się po jednej stronie tej obręczy, a Góra Zamkowa po drugiej. Kiedy podszedł bliżej, usłyszał, że mur trzaska jak naładowany elektrycznością i że wydaje z siebie groźne pomruki. Chciał przyjrzeć mu się z bliska, a wtedy w błyszczącym metalu dostrzegł odbicie, lecz spoglądająca nań z tej potwornej żelaznej obręczy twarz była podobizną syna Króla Snów.

Rozdział 3

Treymone było miastem słynnych na cały Majipoor drzew-domów. Drugiego dnia po zejściu na ląd Valentine udał się do dzielnicy przybrzeżnej, leżącej na południe od ujścia rzeki Trey, aby je obejrzeć.

Drzewa-domy nigdzie nie utrzymywały się przy życiu poza tutejszą równiną aluwialną. Ich niskie i grube pnie, pokryte lśniącą korą o bladozielonym odcieniu, przypominały pnie drzew dwikka, choć nie były tak wielkie. Wyrastały z nich grube, rozpłaszczone gałęzie, które wyginały się na zewnątrz i do góry niczym palce dwóch dłoni złączonych nadgarstkami, a winodajne drobniutkie gałązki, pnąc się z jednej na drugą, oplatały je gęsto, tworząc wewnątrz drzewa kielichowatą wnękę.

Lud Treymone, żyjący w drzewach, modelował swoje mieszkania wedle własnej fantazji, wyginając podatne gałęzie w kształty pokoi i korytarzy. Drzewa miały liście delikatne i smaczne jak sałata, kremowe wonne kwiaty, pokryte miękkim, puszystym pyłkiem, i cierpkie niebieskawe owoce, przydatne do różnych celów. W gałęziach drzew krążył słodki białawy sok, który dawał się łatwo spuszczać i który zastępował wino. Każde drzewo żyło tysiąc albo i więcej lat, strzeżone zazdrośnie przez zamieszkującą je rodzinę, a na całej równinie było ich dziesięć tysięcy. Na obrzeżach Valentine zauważył kilka wątłych drzewek.

— Te — usłyszał — są świeżo zasadzone, w miejsce dojrzałych, które zmarły w ostatnich latach.

— Dokąd idzie rodzina, kiedy drzewo umiera?

— Idzie do miasta — powiedział przewodnik — do miejsca nazywanego przez nas domem żałoby i pozostaje tam tak długo, aż wyrośnie nowe drzewo, a to może potrwać dwadzieścia lat. Boimy się śmierci drzewa, ale na szczęście zdarza, się rzadko, raz na dziesięć pokoleń.

— A czy nie ma sposobu, aby zasadzić je gdziekolwiek indziej?

— Nie, nawet o cal od miejsca, w którym rosną. Rozwijają się jedynie w naszym klimacie i tylko w ziemi, na której stoicie, mogą osiągnąć dojrzałość. Gdzie indziej żyją rok czy dwa i karłowacieją.

— Myślę, że jednak możemy zrobić eksperyment — powiedział Valentine cicho do Carabelli. — Zastanawiam się, czy mieszkańcy Treymone mogliby odżałować trochę drogocennej ziemi dla ogrodu Lorda Valentine'a.

Carabella uśmiechnęła się.

— No i małe drzewo-dom, dokąd mógłbyś się udawać, kiedy trud rządzenia stawałby się zbyt ciężki, i gdzie siadywałbyś w ukryciu, między liśćmi, wdychając aromat kwiatów i zrywając owoce — och, gdybyś tylko miał coś takiego!

— Pewnego dnia będę miał — rzekł Valentine. — A ty będziesz siedziała obok mnie.

Carabella spojrzała na niego zaskoczona.

— Ja, mój panie?

— Jeśli nie ty, to kto? Dominin Barjazid? — Dotknął delikatnie jej ręki. — Czy myślisz czasami o wspólnym końcu naszej podróży, gdy wreszcie zdobędziemy Górę Zamkową?

— Nie powinniśmy teraz o tym mówić — powiedziała surowo, po czym zwróciła się do przewodnika, podnosząc nieco głos. — Powiedz mi, w jaki sposób pielęgnujecie młode drzewka? Czy trzeba je często podlewać?

Aby dostać się z Treymone do Labiryntu, leżącego trochę na południe od środka Alhanroelu, trzeba było odbyć kilkutygodniową podróż szybkim ślizgaczem powietrznym. Mijane okolice były w przeważającej mierze nizinne, szare i nieuprawne, tylko w dolinach rzek zdarzała się tłusta czerwona gleba. W miarę posuwania się wozu w głąb lądu znikały z horyzontu i tak z rzadka rozrzucone osady. Przelotne deszcze natychmiast wsiąkały w wysuszone podłoże. Było ciepło, a chwilami nawet nieznośnie gorąco, i usypiająca, monotonna jazda zaczynała się już wszystkim dłużyć. Valentine uważał, że taka podróż nie ma w sobie ani odrobiny czaru i tajemniczości, i zaczynał tęsknić za miesiącami spędzonymi w eleganckim wozie Zalzana Karola na drogach Zimroelu. Tam każdy dzień był ryzykowną wyprawą w nieznane, za każdym zakrętem kryło się zuchwale wyzwanie, a oni, żonglerzy, żyli w ciągłym podnieceniu, oklaskiwani przez publiczność coraz to nowych miast. A teraz? Teraz wszystko robili za niego podkomendni i adiutanci. Stał się księciem, choć księciem o bardzo skromnym zasięgu władzy, ledwie z setką zwolenników, a i o tych niewiele mógł zadbać.

Pod koniec drugiego tygodnia krajobraz zupełnie się odmienił, stał się dziki i ponury, a z głęboko pożłobionej równiny nagle wyrosły czarne, płaskie wzgórza. Z rzadka jedynie pojawiały się niewielkie krzaki, ciemne poskręcane dziwolągi o drobniutkich woskowych liściach, a nieco wyżej na zboczach rosły kolczaste kandelabry kaktusów, upiornie białe, dwa razy wyższe od dorosłego mężczyzny, dźwigające na sobie narośle podobne do księżyców. Po pustynnej ziemi kręciły się niespokojnie małe długonogie zwierzątka o rudym futrze i puszystych ogonach, lecz nie sposób było dobrze im się przyjrzeć, bo gdy tylko wóz podjeżdżał bliżej, natychmiast znikały w jamach.

— Tu zaczyna się Pustynia Labiryntu — powiedział Deliamber. — Wkrótce zobaczymy kamienne miasta starożytnych.

Valentine już raz, w poprzednim życiu, zbliżał się do siedziby Pontifexa, lecz z innej strony, od północy. Tam też była pustynia i wielkie, straszące ruinami miasto Velalisier. Wtedy jednak pokonywał drogę z Góry Zamkowej statkiem rzecznym, omijając wszystkie posępne wymarłe miejsca, które otaczały Labirynt, toteż ta pustynna, niegościnna strefa była mu całkiem nieznana. Początkowo uznał mijane okolice za niezwykle interesujące, zwłaszcza o zachodzie słońca, kiedy wielkie bezchmurne niebo przecinały groteskowe wiązki krzykliwych kolorów, a spieczona ziemia nabierała niesamowitego, metalicznego wyglądu. Jednak już po paru dniach nagość i surowość tego miejsca przestały mu się podobać, a zaczęły wzbudzać niepokój i grozę. Może działo się tak za sprawą ostrego, drażniącego zmysły pustynnego powietrza. Valentine nie miał dotychczas żadnych doświadczeń związanych z pustynią, gdyż na Zimroelu pustyń nie było; zresztą Alhanroel, doskonale nawodniony, też nie miał innej poza tą jedną, która zawładnęła kawałkiem ziemi w samym sercu kontynentu. Pustynne okolice kojarzyły się Valentine'owi jedynie z Smraelem, aż nazbyt często odwiedzanym w snach, zawsze budzącym grozę i dlatego teraz nie mógł oprzeć się wrażeniu, nierozumnemu i dziwacznemu, że oto jedzie na spotkanie z Królem Snów.

— Dojeżdżamy do ruin — powiedział po jakimś czasie Deliamber.

Na pierwszy rzut oka trudno je było odróżnić od pustynnych głazów. Valentine widział jedynie ciemne monolityczne bloki leżące w skupiskach co milę lub dwie, jakby pogardliwie rzucone ręką przechodzącego tędy olbrzyma. Jednak stopniowo zaczął rozpoznawać poszczególne kształty: tu kawałek muru, tam fundamenty gigantycznego pałacu, a jeszcze dalej coś, co mogło być kiedyś ołtarzem. Wznoszono w tym miejscu, jak widać, wielkie budowle, chociaż pojedyncze kopce ruin, do połowy przysypane lotnymi piaskami, były już tylko niewiele znaczącymi samotnymi przyczółkami przeszłości.

Valentine zarządził postój karawany przy wyjątkowo rozległym skupisku ruin i poprowadził ku nim grupę badaczy. Ostrożnie dotknął głazu, bojąc się, czy nie popełnia świętokradztwa. Kamień był zimny i gładki, delikatnie inkrustowany skórzastymi żyłkami żółtych porostów.

— Czy to wszystko jest dziełem Metamorfów? — zapytał. Deliamber wzruszył ramionami.

— Tak się uważa, ale nikt tego nie wie na pewno.

— Słyszałem opinię, że te miasta zbudowali pierwsi osadnicy ludzcy wkrótce po Czasie Lądowania i że zburzono je podczas wojen domowych, zanim rządy ustanowił Pontifex Dvorn — zauważył admirał Asenhart.

— Rzecz jasna z tamtych dni zachowało się niewiele świadectw — powiedział Deliamber.

Asenhart spojrzał krzywo na Vroona.

— Czy to znaczy, że jesteś innego zdania?

— Ja? Ja? Ja w ogóle nie mam żadnego zdania o wydarzeniach sprzed czternastu tysięcy lat.

— Wydaje mi się nieprawdopodobne, żeby pierwsi osadnicy wznosili budowle tak daleko od morza — powiedziała oschle hierarchini Lorivade. — Albo też żeby zadawali sobie tak wiele trudu, przeciągając tu i tam wielkie kamienne bloki.

— Uważasz zatem, że to były miasta Metamorfów? — spytał Valentine.

— Metamorfowie są dzikimi barbarzyńcami — powiedział Asenhart. — Żyją w dżunglach i tańczą, aby sprowadzić deszcz.

Lorivade, urażona wtrącaniem się admirała, odpowiedziała Valendne'owi dobitnie: — Uważam, że to całkiem możliwe. — A zwracając się do Asenharta dodała: — Nie barbarzyńcami, admirale, lecz uciekinierami. Może jeszcze się okazać, że spadli z wysoka.

— Raczej zostali zepchnięci — powiedziała Carabella.

— Rząd powinien zorganizować badania tych ruin, o ile dotychczas tego nie zrobiono — rzekł Valentine. — Powinniśmy więcej wiedzieć o cywilizacjach Majipooru istniejących na planecie przed przybyciem istot ludzkich. A jeśli te miejsca należą do Metamorfów, możemy rozważyć sprawę powierzenia im opieki nad ruinami. My…

— Ruiny nie potrzebują innych opiekunów poza tymi, których już mają — odezwał się nieoczekiwanie obcy głos.

Valentine odwrócił się, zaskoczony. Zza wielkiego głazu wyłoniła się dziwaczna postać — wychudzony mężczyzna lat około sześćdziesięciu — siedemdziesięciu, z zapadniętymi, dziko płonącymi oczami i szeroką szczeliną bezzębnych ust wykrzywionych w drwiącym grymasie. Był uzbrojony w długi, wąski miecz i nosił dziwaczny futrzany strój. Na czubku głowy miał puszystą żółtą czapę, którą właśnie ściągał wytwornym gestem, robiąc przy tym głęboki, zamaszysty ukłon. Wyprostował się trzymając dłoń na rękojeści miecza.

— Czy znajdujemy się przed obliczem jednego z tych opiekunów? — zapytał uprzejmie Valentine.

— Więcej niż jednego — odpowiedział inny głos i zza głazów wysunęło się cicho ośmiu do dziesięciu podobnych dziwaków, równie kanciastych i kościstych jak pierwszy i tak jak pierwszy ubranych w obszarpane futrzane spodnie oraz kurtki i takież czapy. Wszyscy nosili miecze i wszyscy sprawiali wrażenie, że są gotowi ich użyć. Za nimi pojawiła się druga grupa, za drugą trzecia — i razem był to już całkiem spory oddział.

Towarzystwo Valentine'a liczyło jedenaście osób, przeważnie nie uzbrojonych. Reszta podróżnych została w ślizgaczu ćwierć mili dalej, na głównej drodze. Badacze starożytności, stojąc tutaj i rozważając delikatne aspekty historyczne, dali się otoczyć wrogowi.

— Na mocy jakiego prawa naruszacie nasze włości? — spytał przywódca.

Valentine usłyszał niewyraźne chrząknięcie Lisamon Hultin i zobaczył sztywniejącą sylwetkę admirała, lecz dał znak, aby byli cicho.

— Czy mogę wiedzieć, kto do mnie przemawia? — zwrócił się do przybyłych.

— Jestem Diuk Nascimonte z Turni Yorneka, Suzeren Kresów Zachodnich. Obok mnie widzisz szlachetnych wodzów mojego królestwa, którzy służą mi wiernie we wszystkim.

Valentine nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek słyszał o prowincji zwanej Zachodnimi Kresami ani o takim diuku. Może kiedy miał zmącony umysł, zapomniał co nieco z geografii, ale chyba nie aż tyle. Mimo to nie zamierzał potraktować księcia Nascimonte lekceważąco.

— Przejeżdżając przez twoje królestwo, Wasza Miłość, nie zamierzaliśmy naruszać niczyich włości. Jesteśmy zwykłymi podróżnikami zmierzającymi do Labiryntu ze sprawą do Pontifexa, a to chyba tędy prowadzi najkrótsza droga z Treymone.

— W samej rzeczy. Powinniście jednak wybrać drogę nieco dłuższą.

— Nie przysparzaj nam kłopotów! Czy zdajesz sobie sprawę, kim jest mężczyzna, przed którym stoisz? — ryknęła nagle Lisamon Hultin.

— Żadną miarą — odpowiedział szyderczo Nascimonte. — Ale gdyby nawet był Lordem Valentinem, nie przejechałby tędy łatwo. Zwłaszcza gdyby nim był.

— Czy toczysz jakiś szczególny spór z Lordem Valentinem? — spytał Valentine.

— Koronal jest moim najbardziej znienawidzonym wrogiem — zaśmiał się chrapliwie opryszek.

— Wobec tego stajesz przeciwko wszystkim, ponieważ każdy jest winien posłuszeństwo Koronalowi i musi, zgodnie z rozkazem, zwalczać jego wrogów. Czy naprawdę możesz być diukiem i nie uznawać władzy Koronala?

— Nie tego Koronala — odpowiedział Nascimonte. Niespiesznie pokonał przestrzeń oddzielającą go od Valentine'a, wciąż z ręką na mieczu, i przyjrzał mu się z bliska. — Nosisz wspaniałe ubranie. Pachniesz miejskim luksusem. Musisz być bogaty. Musisz mieszkać w wielkim domu gdzieś wysoko na Górze i mieć służących na każde skinienie. Co byś powiedział, gdyby któregoś dnia ogołocono cię z tego wszystkiego, co? Jeśli przez czyjś kaprys zostałbyś wtrącony w ubóstwo?

— Doświadczyłem już tego — powiedział Valentine.

— Ty? Ty, który podróżujesz w kawalkadzie ślizgaczy powietrznych, ze świtą u boku? Kim w takim razie jesteś?

— Jestem Koronalem Lordem Valentinem — odpowiedział Valentine bez wahania.

Dzikie oczy Nascimonte rozbłysły teraz wściekłością. Przez ułamek sekundy był bliski wyciągnięcia miecza, jednak jakby chcąc obrócić wszystko w żart, uspokoił się i powiedział:

— Tak jesteś Koronalem, jak ja diukiem. W porządku, Lordzie Valentine, twoja uprzejmość wynagrodzi mi wcześniejsze straty. Opłata za przejazd przez strefę ruin wynosi dzisiaj tysiąc rojali.

— Nie mamy takiej sumy — rzekł łagodnie Valentine.

— Zatem będziecie obozowali z nami tak długo, póki wasi lokaje jej nie dostarczą. — Zwrócił się do swoich ludzi. — Schwyćcie ich i zwiążcie. Jednego puśćcie wolno, tego Vroona, on będzie posłańcem. Vroonie — powiedział Deliamberowi — zanieś wiadomość tym w wozach, że zatrzymujemy tutaj ich ludzi i że opłata w wysokości tysiąca rojali ma być dostarczona w ciągu miesiąca. Jeśli sprowadzą nam na kark żandarmów, to niech wiedzą, że my znamy te wzgórza, a stróże prawa — nie. Nigdy nie zobaczą was żywych.

— Zaczekajcie — rzekł Valentine, kiedy ludzie Nascimonte'a wystąpili do przodu. — Opowiedz o swojej waśni z Koronalem.

Nascimonte zachmurzył się.

— Przechodził tędy w ubiegłym roku, wracając z Zimroelu, gdzie odbywał wielki obchód. Mieszkałem wtedy u stóp Góry Ebersinul, mając widok na Jezioro Kości Słoniowej, i uprawiałem rikkę, thuyol i milaile. Miałem najbogatszą plantację w całej prowincji, ponieważ moja rodzina zajmowała się nią od szesnastu pokoleń. Koronal i jego ludzie kwaterowali u mnie, a ja przyjąłem ich z wielką gościnnością i najlepiej, jak potrafiłem. Przyjechał w najgorętszej porze zbiorów thuyolu, z setkami pochlebców i lokajów, z nieprzeliczonym mnóstwem dworzan, a wierzchowców miał tyle, że potrafiłyby ogołocić z trawy pół kontynentu. I między jednym Dniem Gwiazdy a drugim wysuszyli moje piwnice, urządzili zabawę na polach i zniszczyli plony, w pijackiej zabawie puścili dwór z dymem, przerwali tamę i zatopili pola, dla własnej rozrywki doprowadzili mnie do ruiny i odeszli ani nie widząc, ani nie dbając o to, co zostawiają za sobą. Teraz wszystko należy do lichwiarzy, a ja żyję w skalach Turni Vorneka, zawdzięczając to Lordowi Valentine'owi i jego przyjaciołom. I gdzie tu sprawiedliwość? Dlatego też opuszczenie tych ruin będzie cię kosztować tysiąc rojali, przybyszu, i niech no tylko nie otrzymam pieniędzy, to choć nie żywię do ciebie urazy, poderżnę ci gardło z takim spokojem, z jakim Lord Valentine otworzył moją tamę. Zwiążcie ich! — powtórzył rozkaz.

Valentine wziął głęboki oddech, zamknął oczy i tak, jak go uczyła Pani, wślizgując się na pogranicze snu skierował umysł ku mrocznej, zgorzkniałej duszy Suzerena i wypełnił ją miłością.

To był zbyt duży wysiłek. Valentine zakołysał się i wsparł o ramię Carabelli, również z niej wyciągając dodatkową porcję energii i żywotności i tłocząc je w Nascimonte'a.

Nascimonte zamarł w półobrocie, ze wzrokiem wbitym w Valentine'a. Valentine trzymał jego duszę w bezlitosnym uścisku i obmywał ją współczuciem, aż wypełniająca Nascimonte'a zapiekła złość złagodniała i opadła niczym obluzowany pancerz. Wtedy w bezbronną duszę mężczyzny Valentine rzucił obraz zła, jakie spotkało go w Tilomon.

Przerwał kontakt i zataczając się, pochylił się ciężko ku Carabelli, która podtrzymała go całą swą siłą.

Nascimonte wpatrywał się w Valentine'a jak ktoś, kto poczuł na sobie dotknięcie bóstwa.

Po chwili opadł na kolana i zrobił dłońmi znak gwiazdy.

— Mój panie — powiedział stłumionym, zamierającym w gardle głosem. — Mój panie… przebacz mi… przebacz…

Rozdział 4

To, że na tej pustyni żyli bandyci, niezmiernie Valentine'a zaskoczyło, ponieważ anarchia rzadko zdarzała się na dobrze administrowanym Majipoorze. Jednak to, że dobrze gospodarujący włościanie za przyczyną beztroski obecnego Koronala zamieniali się w żebraków, zdziwiło go jeszcze bardziej. Na Majipoorze klasa rządząca nie miała w zwyczaju tak bezmyślnie wykorzystywać swojej pozycji. Jeżeli Dominin Barjazid myśli, że postępując w ten sposób potrafi długo utrzymać tron, jest nie tylko podstępnym człowiekiem, lecz głupcem.

— Czy obalisz uzurpatora? — spytał Nascimonte.

— W odpowiednim czasie — odrzekł Valentine. — Wiele jest jeszcze do zrobienia, zanim nadejdzie ten dzień.

— Jeśli przyjmiesz mnie na służbę, możesz mną rozporządzać.

— Czy między tym terenem a bramą Labiryntu kręcą się inni bandyci?

Nascimonte skinął głową.

— Jeszcze ilu! Swobodne życie pośród tych pagórków stało się już zwyczajem prowincji.

— A czy masz na nich jakiś wpływ, czy jesteś tylko władcą tytularnym?

— Słuchają mnie wszyscy.

— To dobrze — rzekł Valentine. — Proszę cię zatem, abyś nas przeprowadził przez te ziemie aż do Labiryntu i bronił przed swymi przyjaciółmi.

— Postaram się, mój panie.

— Ale ani słowa o tym, co ci wyjawiłem. Traktuj mnie jako urzędnika Pani, zdążającego z poselstwem do Pontifexa.

W oczach Nascimonte'a pojawił się przelotny błysk nieufności. Spytał zaniepokojony:

— Nie mogę rozgłosić, że jesteś prawdziwym Koronalem? Dlaczego? Valentine uśmiechnął się.

— Ci, których widzisz w tych kilku ślizgaczach, stanowią całą moją armię. Nie chcę wypowiadać wojny uzurpatorowi, póki nie urosnę w siłę. Stąd cały sekret i stąd moja wizyta w Labiryncie. Im prędzej otrzymam wsparcie od Pontifexa, tym prędzej rozpocznie się prawdziwa walka. Kiedy będziesz gotowy do odjazdu?

— Za godzinę, mój panie.

Nascimonte z garstką swoich ludzi wsiadł z Valentinem do pierwszego wozu. Mijane okolice pustoszały coraz bardziej i zamieniały się powoli w brunatną, jałową ziemię, prawie zupełnie pozbawioną jakichkolwiek oznak życia. Hulał po niej tylko gorący wiatr, sypiąc wokół tumanami piasku. Od czasu do czasu z dala od głównej drogi pojawiały się trzy- lub czteroosobowe grupy jeźdźców ubranych w obszarpane stroje. Mężczyźni przystawali, aby popatrzeć na podróżnych, ale nie wszczynali żadnych awantur. Na trzeci dzień Nascimonte zaproponował skorzystanie ze skrótu, który według niego miał zaoszczędzić parę dni jazdy. Valentine przystał na to bez chwili wahania i nakazał opuścić główną drogę. Karawana przejechała po dnie ogromnego wyschniętego jeziora, przeprawiła się przez urwiste wąwozy i płaskie pagórki, minęła pasmo zwietrzałych i zrudziałych gór i w końcu znalazła się na rozległym, wystawionym na wiatry pustynnym płaskowyżu. Valentine zauważył, że kiedy ślizgacze wjechały na tę niegościnną ziemię, Sleet i Zalzan Kavol wymienili zaniepokojone spojrzenia. Domyślał się, że muszą teraz szeptać sekretnie o podstępie i zdradzie, jednak jego wiara w Nascimonte'a była niezachwiana. Dzięki diademowi Pani dobrze wiedział, że dusza herszta bandy nie jest duszą zdrajcy.

Następny dzień i jeszcze jeden, i kolejny, szlakiem przez bezdroża. Teraz już i Carabella marszczyła czoło, a hierarchini Lorivade wyglądała jeszcze bardziej srogo niż zazwyczaj, aż w końcu Lisamon Hultin odciągnęła Valentine'a na bok i powiedziała niezwykle cichym, jak na nią, głosem:

— Co będzie, jeśli ten człowiek, ten Nascimonte, okaże się sługą fałszywego Koronala, wynajętym po to, aby cię doprowadzić do miejsca, w którym nikt i nigdy cię nie znajdzie?

— Co będzie? Będziemy zgubieni, a nasze kości zostaną tu na zawsze — powiedział Valentine. — Ja jednak nie przejmowałbym się takimi obawami.

Jednak powoli i w nim zaczął narastać pewien niepokój. Nadal ufał, że Nascimonte działa w dobrej wierze — niepodobna, żeby jakikolwiek agent Dominina Barjazida wybrał tak ponury i przewlekły sposób pozbycia się go, podczas gdy wystarczyłoby jedno pchnięcie mieczem w plecy przy ruinach miasta Metamorfów — ale nie miał żadnej pewności, że jego przewodnik wie, dokąd zmierza. Nigdzie po drodze nie było wody i nawet wierzchowce, zdolne do przetworzenia każdej substancji organicznej w paliwo, karmione jedynie z rzadka rosnącymi, cienkimi chwastami, zaczynały — jak zauważył Shanamir — chudnąć i tracić mięśnie. Jeśli tutaj zdarzy się coś złego, nie będzie żadnej nadziei na ratunek. Ale kamieniem probierczym był dla Valentine'a Autifon Deliamber; czarodziej miał nadzwyczaj rozwinięty instynkt samozachowawczy, a teraz zachowywał spokój i nie martwił się długą podróżą.

W końcu Nascimonte zatrzymał karawanę w miejscu, gdzie zbiegające się ze sobą dwa łańcuchy nagich urwistych wzgórz tworzyły ściany głębokiego jaru.

— Pewnie myślisz, że zgubiliśmy drogę, mój panie — powiedział do Valentine'a. — Chodź, pokażę ci coś.

Valentine wraz z grupą towarzyszy poszedł za nim kilkadziesiąt kroków dalej, do miejsca, gdzie jar otwierał się na rozległą dolinę. Nascimonte wyciągnął ku niej ramiona.

— Popatrz — rzekł.

Pośród bezmiaru płowej pustyni, ciągnącej się na północ i południe przez przynajmniej sto mil, wznosił się olbrzymi kopiec brunatnej ziemi, przykrywający Labirynt Pontifexa.

— Pojutrze będziemy przy Bramie Ostrzy — powiedział Nascimonte.

Valentine pamiętał, że do ogromnej budowli prowadziło siedem wejść, rozmieszczonych w równych odstępach. Kiedy przybywał tu jako wysłannik Voriaxa, wchodził przez Bramę Wody, leżącą od strony urodzajnych północno-wschodnich prowincji, przez które płynęła rzeka Glayge, biorąca początek na Górze Zamkowej. Tamtej drogi używali wysocy urzędnicy prowadzący interesy z ministrami Pontifexa; z pozostałych stron Labirynt otaczały znacznie mniej przyjazne ziemie, a pustynia, którą teraz Valentine podążał, była najmniej przyjazna ze wszystkich. Pocieszała go myśl, że o ile przybywał do Labiryntu przez martwą ziemię, to opuści go wychodząc na szczęśliwszą stronę.

Labirynt zajmował ogromną przestrzeń; był zbudowany na wielu poziomach i wił się w dół spiralami, coraz niżej i niżej, obejmując we wnętrznościach planety kondygnację za kondygnacją, a faktyczna liczba jego mieszkańców była nie do obliczenia. Pontifex mieszkał w najgłębiej położonym sektorze, do którego prawie nikt nie miał wstępu. Otaczająca ten sektor strefa była zasiedlona przez ministrów rządu i nieprzeliczone zastępy istot, które spędzały całe życie pod ziemią, mozoląc się przy wykonaniu niepojętych dla Valentine'a obowiązków, takich jak rejestrowanie, dekretowanie podatków, spisy ludności i temu podobne. Z kolei wokół strefy rządowej narastała od tysięcy lat zewnętrzna ochronna powłoka Labiryntu, spirala korytarzy zamieszkanych przez miliony biurokratów, kupców, żebraków, kancelistów, rzezimieszków, świat żyjący własnym życiem, gdzie nigdy nie czuło się miłego słonecznego ciepła, gdzie nie zaglądały chłodne, czyste promienie księżyca, gdzie całe piękno i radość gigantycznego Majipooru zamieniono na blade przyjemności życia w podziemiu.

Ślizgacze jechały wzdłuż kopca przez mniej więcej godzinę, aż w końcu przybyły do Bramy Ostrzy, zwykłego otworu w ziemi prowadzącego w głąb tunelu. Osadzony przed nim w betonie szereg zardzewiałych mieczy tworzył symboliczną barierę. Ile czasu musiało upłynąć, zastanawiał się Valentine, aby w tutejszym suchym, pustynnym klimacie miecze pokryły się rdzą?

Przybyszów oczekiwało siedmiu gwardian — dwaj Hjortowie, Ghayrog, Skandar, Liimen i dwie istoty ludzkie — a wszyscy zamaskowani, zgodnie z powszechnym zwyczajem urzędników Pontifexa. Maski, tak jak i bariera, również były symboliczne — zwykły kawałek błyszczącej żółtej tkaniny, zawiązanej w poprzek twarzy — ale wywołując atmosferę tajemniczości spełniały swoje zadanie.

Gwardianie milczeli. Deliamber szepnął do Valentine'a:

— Podejdź do nich i przedstaw swoją sprawę. Podadzą ci cenę za wstęp.

Valentine zwrócił się do gwardian.

— Jestem Valentine, brat zmarłego Voriaxa, syn Pani Wyspy, a przychodzę tutaj, aby uzyskać audiencję u Pontifexa.

Nawet tak dziwaczne i wyzywające oświadczenie nie wywołało większej reakcji u zamaskowanych. Ghayrog powiedział jedynie:

— Pontifex nie dopuszcza nikogo przed swoje oblicze.

— Zatem muszą mnie przyjąć jego najwyżsi ministrowie, którzy przekażą moją misję Pontifexowi.

— Oni również cię nie przyjmą — odrzekł jeden z Hjortów.

— W takim razie zgłoszę się do ministrów ministrów. Albo do ministrów ministrów ministrów, jeśli będę musiał. Proszę was jedynie o pozwolenie na wstęp do Labiryntu dla mnie i moich towarzyszy.

Gwardianie naradzali się między sobą niskimi monotonnymi głosami, w widoczny sposób traktując naradę jako wybieg, gdyż ledwo słuchali jeden drugiego. Kiedy szepty ucichły, Ghayrog odwrócił się do Valentine'a i rzekł:

— Jaka jest wasza ofiara?

— Ofiara?

— Cena wejścia.

— Wymień ją, a zapłacę. — Valentine dał znak Shanamirowi, który nosił sakiewkę z pieniędzmi. Lecz kiedy chłopiec wyciągnął kilka pół-rojalówek, gwardianie popatrzyli na nie niechętnie, potrząsając głowami, a kilku wręcz się odwróciło.

— Nie pieniądze — powiedział Ghayrog z pogardą. — Ofiara. Valentine spojrzał w zakłopotaniu na Deliambera, który zaczął wymachiwać mackami w górę i w dół, jakby coś podrzucał. Valentine zmarszczył brwi. Wreszcie pojął. Żonglerka!

— Sleecie… Zalzanie Kavolu…

Z jednego z wozów przyniesiono maczugi i piłki. Sleet, Carabella i Zalzan Kavol ustawili się przed gwardianami i na dany przez Skandara sygnał zaczęli żonglować. Siedmiu zamaskowanych znieruchomiało niczym posągi. Cała ta scena wydawała się Valentine'owi tak absurdalna, że z trudem zachowywał powagę, lecz żonglerzy prezentowali swoje umiejętności z takim skupieniem i godnością, jak gdyby uczestniczyli w obrzędzie religijnym o niezwykłej wadze. Dobrnęli do końca trzech pełnych układów i zastygli w ukłonie. Ghayrog skinął głową. Był to jedyny dowód uznania.

— Możecie wejść — powiedział.

Rozdział 5

Wozy przejechały między ostrzami i znalazły się w ciemnym i zatęchłym przedsionku, który otwierał się na szeroką spadzistą jezdnię. Po krótkiej jeździe w dół przecięły kręty korytarz — pierwszy z pierścieni Labiryntu.

Był wysoki i jasno oświetlony, a ze swymi straganami, sklepami, przechodniami i różnorodnymi pojazdami przypominał ulicę handlową w jakimś ruchliwym mieście.

Ale wystarczyło jedno wnikliwe spojrzenie, aby się przekonać, że to nie Pidruid ani Piliplok, ani Ni-moya. Ludzie byli bladzi jak upiory, co świadczyło o życiu spędzanym z dala od promieni słonecznych. Nosili zmatowiałe ciemne ubrania o osobliwym, archaicznym kroju. Było wśród nich wielu zamaskowanych osobników, sług pontyfikalnej biurokracji, niewiele znaczących w całej strukturze Labiryntu, którzy poruszali się w tłumie nie przyciągając maskami niczyjej uwagi. Valentine zauważył, że każdy przechodzień, czy to w masce, czy bez maski, ma twarz napiętą i wymizerowaną oraz dziwny wyraz oczu i ust. Na zewnątrz, w królestwie świeżego powietrza, pod ciepłym, pogodnym słońcem ludzie na Majipoorze śmiali się ochoczo i często, i to nie tylko ustami, ale również duszą. Tu, w katakumbach, dusze były inne.

— Czy znasz drogę? — zwrócił się Valentine do Deliambera.

— Nie, jestem tu pierwszy raz. Ale łatwo możemy znaleźć przewodników.

— W jaki sposób?

— Zatrzymaj wozy, wysiądź i rozejrzyj się wokół, jak ktoś, kto się zgubił — powiedział Vroon. — W minutę będziesz miał przewodników aż nadto.

Nie trzeba było minuty. Kiedy tylko Valentine, Sleet i Carabella wysiedli z wozu, dziesięcioletni chłopiec, biegnący wzdłuż ulicy z kilkorgiem dzieci, zatrzymał się gwałtownie i zawołał:

— Pokazać wam Labirynt? Jedna korona za cały dzień!

— Czy masz starszego brata? — spytał Valentine. Chłopiec spojrzał na niego wyzywająco.

— A co, jestem za młody? No to dalej! Radźcie sobie sami! W pięć minut się zgubicie!

Valentine roześmiał się. — Jak ci na imię? — Hissune.

— Ile musimy przejechać poziomów, Hissune, zanim dotrzemy do sektora rządowego?

— Jedziecie aż tam?

— Dlaczego nie?

— Tam wszystkich ogarnęło szaleństwo — powiedział chłopiec, szczerząc zęby w uśmiechu. — Praca, ciągła praca, przekładanie papierów jak dzień długi, mamrotanie i mruczenie, znów praca i nadzieja, że w nagrodę zejdziesz jeszcze głębiej. Odezwij się do kogokolwiek, to ci nawet nie odpowie. W głowach im się pomieszało od tej roboty. To jest siedem poziomów niżej. Najpierw Dziedziniec Kolumn, potem Sala Wiatrów, Droga Masek, Dziedziniec Piramid, Dziedziniec Kuł, Arena i wreszcie dostajesz się do Domu Kronik. Zaprowadzę was tam. Choć nie za koronę.

— A za ile?

— Za pół rojala. Valentine gwizdnął.

— Co ty zrobisz z taką kupą pieniędzy?

— Kupię mojej matce płaszcz, zapalę pięć świec dla Pani, a siostrze przyniosę lekarstwo, którego potrzebuje. — Chłopiec mrugnął. — A może i sobie coś zafunduję.

Podczas dobijania targu zebrał się spory tłum — co najmniej piętnaścioro czy dwadzieścioro dzieci, nie starszych niż Hissune, może nawet młodszych, kilka osób dorosłych, tłoczących się razem w ciasnym półkolu i obserwujących w napięciu, czy chłopiec dostanie robotę. Wszyscy milczeli, ale kątem oka Valentine dostrzegał, jak stają na czubkach palców, jak przybierają mądre i poważne miny, a wszystko po to, aby ściągnąć na siebie jego uwagę. Jeśli odrzuci propozycję chłopca, w następnym momencie będzie miał pięćdziesiąt innych, dziką wrzawę głosów i las wymachujących rąk. Hissune przynajmniej wyglądał na takiego, który umie sobie radzić, a jego otwartość i bezczelność miały swój wdzięk.

— W porządku — powiedział Valentine, — Zaprowadź nas do Domu Kronik.

— Czy wszystkie ślizgacze są wasze?

— Ten, ten i ten — tak, wszystkie. Hissune gwizdnął.

— Jesteś kimś ważnym? Skąd przybywasz?

— Z Góry Zamkowej.

— To musisz być ważny — przyznał chłopiec. — Ale jeśli z Góry Zamkowej, to co robisz po stronie Bramy Ostrzy? Chłopiec był bystry.

— Odbywaliśmy podróż — powiedział Valentine. — Właśnie wracamy z Wyspy.

— Ach. — Oczy Hissune'a rozszerzyły się; uliczny mądrala stracił na moment zimną krew. Bez wątpienia Wyspa była dla niego mitycznym miejscem, dalekim jak najdalsza gwiazda, i znajdując się przed obliczem kogoś, kto właśnie stamtąd wracał, poczuł się niepewnie. Zwilżył wargi.

— To jak powinienem cię nazywać? — spytał po chwili.

— Valentine.

— Valentine — powtórzył chłopiec. — Valentine z Góry Zamkowej. Bardzo ładne imię. — Wdrapał się na pierwszy ślizgacz. Kiedy Valentine znalazł się obok niego, Hissune zapytał:

— Naprawdę Valentine? — Naprawdę.

— Bardzo ładne imię — powiedział raz jeszcze. — Zapłać mi pół rojala, Valentine, to pokażę ci Labirynt.

Pół rojala, jak Valentine dobrze wiedział, było niezmiernie wysoką sumą, płaconą utalentowanym artystom za kilka dni występów. Mimo to nie zaprotestował: dla kogoś o jego pozycji chyba nie na miejscu byłoby targowanie się z dzieckiem o pieniądze. Hissune prawdopodobnie zdawał sobie z tego sprawę. Tak czy inaczej, chłopiec okazał się doskonałym znawcą pętlącej i zakręcającej drogi i z zadziwiającą prędkością prowadzał ich ku niższym, wewnętrznym kręgom. Jechali spiralą w dół to wykonując nagłe skręty i skróty przez wąskie, ledwo przejezdne uliczki, to opuszczając się na ukryte rampy, które zdawały się wisieć nad niewiarygodnymi przepaściami.

Labirynt stawał się coraz ciemniejszy i coraz bardziej zawiły. Tylko krąg wewnętrzny był dobrze oświetlony, natomiast kręgi wewnętrzne i odchodzące od nich boczne korytarze tonęły w półmroku. Żeby dostrzec rzeźbione zdobienia ścian, trzeba było dobrze wytężać wzrok. To miejsce wywoływało niepokój Valentine'a. Pachniało tu pleśnią i historią, tu czuło się wilgotny powiew niewyobrażalnej starości, brakowało tu słońca, powietrza i wesela. Była to gigantyczna, przygnębiająca jaskinia, po której poruszały się nachmurzone postaci o gniewnych spojrzeniach, uganiające się za sprawami równie tajemniczymi jak ich własne posępne osoby.

Na dół… na dół… na dół…

Chłopiec paplał bez przerwy. Miał zdumiewający dar wymowy, tryskała zeń energia i wcale nie pasował do miejsca o tak niezdrowym wyglądzie. Opowiadał o turystach z Ni-moya, którzy zagubili się między Salą Wiatrów a Drogą Masek i przez miesiąc żywili odpadkami dostarczanymi przez mieszkańców górnych poziomów, zbyt dumni, by się przyznać, że nie potrafią znaleźć drogi do wyjścia. Opowiadał o architekcie z Dziedzińca Kuł, który połączył każdą sferoidę w tej wymyślnej sali zgodnie z jakimś niezwykle złożonym systemem numerologicznym po to tylko, by stwierdzić, że robotnicy, zgubiwszy klucz do jego planów, poukładali wszystko według własnego zaimprowizowanego systemu; architekt zrujnował się, by odbudować całość we właściwym porządku za własne pieniądze, a i tak odkrył w końcu, że jego obliczenia były błędne, a wzór niewykonalny. — Pogrzebano go dokładnie tam, gdzie upadł — rzekł Hissune. Chłopiec opowiadał też historię Pontifexa Arioca, który z chwilą, gdy zwolniło się miejsce Pani, abdykował z urzędu w Labiryncie i ogłosił się kobietą i władczynią Wyspy. Jak opowiadał chłopiec, Arioc boso i w powłóczystych szatach na oczach wszystkich wymaszerowali z Labiryntu, a za nim podążało grono najwyższych ministrów, starających się odwieść go od tego czynu.

— W tym miejscu — rzekł Hissune — zwołał ludzi, powiedział im, że od tej chwili jest ich Panią, i kazał podstawić rydwan, który miał go zawieźć do Stoien. A ministrowie nie byli w stanie nic zrobić. Nic! Żałuję, że nie widziałem ich twarzy.

Na dół…

Karawana zjeżdżała cały dzień. Minęli Dziedziniec Kolumn, na którym niczym kolosalne muchomory wyrastały tysiące potężnych szarych filarów, a zastygłe kałuże czarnej oleistej wody pokrywały kamienną podłogę do wysokości trzech — czterech stóp. Minęli Salę Wiatrów, gdzie od kunsztownie rzeźbionych kamiennych krat w ścianach płynęły zimne prądy powietrza. Minęli Drogę Masek, kręty korytarz, gdzie na marmurowe cokoły wyniesiono gigantyczne bezcielesne twarze o pustych oczodołach. Minęli Dziedziniec Piramid, las śnieżnobiałych wielościennych brył, umieszczonych tak blisko siebie, że nie można było przecisnąć się między nimi — zjeżony gąszcz monolitów, wśród których tylko nieliczne stanowiły idealne czworościany, pozostałe natomiast wyciągały się wrzecionowate w górę. Poziom niżej minęli Dziedziniec Kul, długi na półtorej mili, gdzie sferyczne obiekty, niektóre nie większe niż pięść, a inne o rozmiarach dużych smoków morskich wisiały niewidocznie umocowane i podświetlone od dołu. Hissune nie zapomniał pokazać grobu architekta, niczym nie oznaczonej czarnej kamiennej płyty, znajdującej się pod największą z kuł.

Na dół… na dół…

W czasie poprzedniej wizyty Valentine nie widział żadnej z mijanych teraz osobliwości. Od Bramy Wody, korytarzami używanymi tylko przez Koronala i Pontifexa, schodziło się szybko do serca Labiryntu.

Kiedyś, pomyślał Valentine, jeśli znów zostanę Koronalem, nadejdzie taka chwila, że będę musiał zastąpić Tyeverasa. A gdy już tak się stanie, oznajmię ludziom, że nie zamierzam żyć w Labiryncie, i wybuduję sobie pałac w przyjemniejszym miejscu.

Uśmiechnął się. Ilu Koronali przed nim, odwiedzając Labirynt, składało sobie takie śluby? A i tak wszyscy, wcześniej czy później, usuwali się ze świata i osiedlali tutaj. Łatwo podejmować takie decyzje, kiedy jest się młodym i pełnym sił. Łatwo myśleć o przeniesieniu miejsca pobytu Pontifexa z Alhanroelu w jakieś słoneczne miejsce na kontynencie zachodnim, może do Ni-moya, może do Dulornu, i o życiu pośród piękna i rozkoszy. Jak można z własnej woli dać się zamurować w tym przedziwnym, wzbudzającym odrazę lochu? A jednak wszyscy przed nim to zrobili, Dekkeret i Confalume, i Prestimion, i Stiamot, i Kinniken i cała reszta. Wszyscy, kiedy nadeszła ich chwila, przenieśli się z Góry Zamkowej do tej ciemnej jamy. Być może nie było to takim złem, na jakie wyglądało. Być może jeśli ktoś jest Koronalem wystarczająco długo, chętnie opuszcza wyżyny Góry Zamkowej. Pomyślę o tym wtedy, powiedział do siebie Valentine, kiedy nadejdzie właściwa pora.

Karawana ślizgaczy pokonała ostry zakręt i zjechała na jeszcze niższy poziom.

— Arena — uroczyście zapowiedział Hissune.

Valentine, wytrzeszczając ze zdumienia oczy, wpatrzył się w ogromną, pustą salę, tak wielką, że nie widać było ścian, a jedynie migotanie świateł w odległych mrocznych kątach. Nie widać też było niczego, co podpierałoby sufit. Zaskoczony, pomyślał o olbrzymim ciężarze górnych poziomów, o milionach ludzi, nie kończących się krętych ulicach i uliczkach, o budynkach, posągach i pojazdach, o tym wszystkim, co napierało z góry na dach Areny, i o tej olbrzymiej nicości, która taki napór wytrzymywała.

— Posłuchajcie — powiedział Hissune wyskakując z wozu. Przyłożył ręce do ust i przenikliwie krzyknął. Krzyk odbił się o niewidoczne ściany i powrócił ostrym, tnącym powietrze echem. Za pierwszymi potężnymi dźwiękami szły coraz to słabsze, cichsze, aż w końcu wszystkie rozpłynęły się w chichotliwym szczebiocie droli. Chłopiec krzyknął jeszcze raz i jeszcze. Kolejne dźwięki zderzały się ze sobą, odbijały jedne od drugich, a ich pogłos utrzymywał dłużej niż minutę. Kiedy nastała cisza, chłopiec wrócił z dumną miną do wozu.

— Czemu służy to miejsce?

— Niczemu.

— Niczemu? W ogóle niczemu?

— To jest po prostu pustka. Zażyczył jej sobie Pontifex Dizimaule. Tu nigdy nic się nie dzieje i tu nie wolno niczego budować, nawet gdyby ktoś miał ochotę. Ma być tak, jak jest. Nie uważacie, ze Arena daje dobre echo? To jedyny z niej pożytek. No dalej, Valentine, wywołaj echo!

Valentine uśmiechnął się i potrząsnął głową.

— Innym razem — rzekł.

Przejazd przez Arenę trwał chyba cały dzień. Jechali i jechali, nie widząc po drodze żadnej ściany czy kolumny i gdyby nie majaczący w górze sufit, mogliby sądzić, że przejeżdżają przez odkrytą równinę.

Po jakimś czasie Valentine zorientował się, że przejechali rampę i znaleźli się na niższym poziomie, w którym powrócili do typowej klaustrofobicznej ciasnoty zwojów Labiryntu. W miarę jak posuwali się w dół, półkolisty korytarz zaczął się przejaśniać, aż wkrótce był prawie tak dobrze oświetlony jak zewnętrzny krąg, ten ze sklepami i targowiskami.

— Przybywamy do Domu Kronik — powiedział Hissune. — Nie mogę iść z wami dalej.

Droga kończyła się na pięciobocznym placu przed wielką tablicą, na której błyszczały napisy. To była kronika Majipooru. Po lewej stronie znajdował się spis Koronalów, tak długi, że górne rzędy czytało się z trudem, a po prawej spis Pontifexów. Przy każdym imieniu widniały daty panowania.

Valentine przebiegł wzrokiem spisy. Setki, setki imion, niektóre znane, donośnie rozbrzmiewające w historii planety: Stiamot, Thimin, Confalume, Dekkeret. Prestimion, ale też i takie, które stanowiły jedynie pozbawione znaczenia litery, a z którymi się zetknął, kiedy będąc chłopcem w deszczowe popołudnia dla zabicia czasu wertował wykazy Władców. Poza tym, że ich imiona znajdowały się w tych wykazach, nic po nich nie zostało — Prankipin, Hunzimar, Meyk, Struin, Scaul, Spurifon, ludzie, którzy władali na Górze Zamkowej, a potem w Labiryncie tysiące lat temu, byli obiektami wszystkich rozmów i wszelakich hołdów, na królewskiej scenie dawali swoje małe przedstawienia i znikali w mrokach historii. Lord Spurifon, pomyślał, Lord Scauk. Cóż to za jedni? Jakiego koloru mieli włosy, jakie lubili zabawy, jakie prawa dekretowali, z jakim spokojem i z jaką odwagą szli na spotkanie śmierci? Jaki mieli wpływ na życie miliardów ludzi na Majipoorze? A może nie mieli żadnego? Niektórzy rządzili jako Koronalowie tylko kilka lat, szybko przenosząc się do Labiryntu po śmierci Pontifexa, inni zajmowali szczyt Góry Zamkowej na przeciąg całego pokolenia. Taki Lord Meyk. Koronat przez trzydzieści lat, a Pontifex — Valentine przeniósł wzrok na sąsiedni spis — przez więcej niż dwadzieścia. Pięćdziesiąt lat najwyższej władzy, a kto dzisiaj wie cokolwiek o Lordzie Meyku i Pontifexie Meyku?

Spojrzał w dół, na ostatnie imiona. Lord Tyeveras… Lord Malibor… Lord Voriax… Lord Valentine…

No tak, tu kończyła się lista po lewej strome. Lord Valentine, rządy trzyletnie, nie zakończone.

Lord Valentine, ten przynajmniej powinien zostać zapamiętany. Nie dotknie go zapomnienie, które stało się udziałem Spurifonów i Scaulów: z pokolenia na pokolenie na Majipoorze będzie się opowiadać legendy o ciemnowłosym młodym Koronalu, który w zdradziecki sposób został wepchnięty w jasnowłose ciało i utracił tron na korzyść syna Króla Snów. Ale o czym będzie mowa w tych legendach? O tym, że był zwykłym głupcem, postacią tak śmieszną jak Lord Arioc, który obwołał się Panią Wyspy? Że był człowiekiem słabego charakteru, który nie potrafił ustrzec się przed złem? Że cierpiał z powodu niespotykanego w dziejach upadku i musiał mężnie odzyskiwać należne sobie miejsce? W jaki sposób historia Lorda Valentine'a będzie opowiadana za tysiące lat? Stojąc przed wielkim spisem Domu Kronik modlił się o jedno: żeby nikt nie mówił, iż Lord Valentine odzyskał tron jako bohater, a potem przez pięćdziesiąt lat rządził źle i nie wiadomo po co. Lepiej zostawić Zamek Barjazidowi niż zapisać się w historii w taki sposób.

Hissune pociągnął go za rękaw.

— Valentine?

Valentine spojrzał w dół zaskoczony.

— Zostawiam cię tutaj. Ludzie Pontifexa wkrótce po ciebie przyjdą — powiedział chłopiec.

— Dziękuję ci, Hissune, za wszystko, co zrobiłeś. Ale w jaki sposób wrócisz do siebie?

Hissune mrugnął porozumiewawczo.

— Na pewno nie pieszo, obiecuję ci to. — Spojrzał do góry z powagą w oczach i rzekł po chwili:

— Valentine?

— Słucham?

— Czy nie powinieneś mieć ciemnych włosów i brody?

— Myślisz, że jestem Koronalem? — zaśmiał się Valentine.

— Och, wiem, że nim jesteś! Masz to wypisane na twarzy. Tylko… tylko twoja twarz jest nie taka, jak trzeba.

— Moja twarz nie jest taka zła — powiedział lekkim tonem Valentine. — Trochę sympatyczniejsza niż dawna i może trochę przystojniejsza. Chyba ją sobie zatrzymam. Przypuszczam, że poprzedni właściciel już jej nie potrzebuje.

Oczy chłopca zapłonęły zdumieniem. — To ty jesteś zamaskowany?

— Można to tak nazwać.

— Tak myślałem. — Chłopiec włożył małą dłoń w dłoń Valentine'a. — No cóż, powodzenia, Valentine. Jeśli kiedykolwiek wrócisz do Labiryntu, zapytaj o mnie. Następnym razem już za darmo będę twoim przewodnikiem. Nazywam się Hissune. Zapamiętaj!

— Do zobaczenia, Hissune.

Chłopiec mrugnął jeszcze raz i już go nie było.

Valentine przeniósł wzrok na wielki ekran historii.

Lord Tyeveras… Lord Malibor… Lord Voriax… Lord Valentine…

A pewnego dnia, być może, Lord Hissune. Dlaczegóż by nie? — pomyślał. Chłopiec nie wyglądał na mniej zdolnego niż wielu tych, którzy rządzili dotychczas, i prawdopodobnie miałby dość rozumu, aby nie wypić zmieszanego z narkotykiem wina Dominina Barjazida. Muszę o nim pamiętać, powiedział do siebie, muszę pamiętać.

Rozdział 6

Z wrót po drugiej stronie placu Domu Kronik wyszły teraz trzy postacie, Hjort i dwaj ludzie, w maskach tutejszych biurokratów. Bez pośpiechu zbliżyli się do miejsca, gdzie stał Valentine z Deliamberem, Sleetem i resztą przyjaciół.

Hjort przyjrzał się Valentine'owi skrupulatnie, lecz nie wyglądał na zaskoczonego czy przestraszonego.

— Po co przychodzisz? — spytał.

— Prosić o audiencję u Pontifexa.

— Audiencję u Pontifexa — powtórzył Hjort zdziwiony, jakby usłyszał “prosić o parę skrzydeł” lub “prosić o pozwolenie na wypicie oceanu aż do dna”. — Audiencję u Pontifexa! — Zaśmiał się głośno. — Pontifex nie udziela żadnych audiencji.

— Czy jesteś jego pierwszym ministrem? Śmiech był jeszcze głośniejszy.

— To jest Dom Kronik, nie Pałac Tronów. Tutaj nie ma ministrów stanu.

W tej samej chwili trzej urzędnicy zawrócili i ruszyli z powrotem do wrót.

— Zaczekajcie! — zawołał Valentine i nie zwlekając wśliznął się w półsen i przesłał im pośpieszną wizję. Wizja nie zawierała wyraźnej treści, jedynie informowała, że zagrożony jest powszechny ład, w tym i ich urzędy, i że tylko oni mogliby powstrzymać nadciągające siły cha1osu. Szli dalej. Valentine podwoił intensywność przesłania. Zatrzymali się. Hjort popatrzył dookoła. — Czego tu chcecie? — spytał.

— Dopuśćcie nas do ministrów Pontifexa. Nastąpiła szeptana narada.

— Co począć? — spytał Valentine Deliambera. — Znów żonglować? — Trochę cierpliwości — mruknął Vroon.

Valentine zamilkł, a za chwilę urzędnicy wrócili, aby powiedzieć, że może przekroczyć wrota zabierając ze sobą pięciu towarzyszy. Valentine zachmurzył się. Wyglądało na to, że zamaskowanych nie da się przekonać. Wybrał Deliambera, Carabellę, Sleeta, Asenharta i Zalzana Kavola.

— W jaki sposób reszta ma znaleźć kwatery?

Hjort wzruszył ramionami. To nie była jego sprawa.

Z półmroku dobiegł Valentine'a cienki, czysty głos.

— Czy ktoś potrzebuje przewodnika na wyższe poziomy? Valentine parsknął śmiechem.

— Hissune? Ty jeszcze tutaj?

— Myślałem, że mogę się przydać.

— Możesz. Znajdź dla moich ludzi przyzwoite miejsce na zewnętrznym kręgu, w pobliżu Bramy Wody, gdzie mogliby spokojnie czekać, aż skończę tu swoje sprawy.

Hissune kiwnął głową.

— Żądam tylko trzech koron.

— Co takiego?! I tak musisz z kimś wyjechać do góry! A pięć minut temu powiedziałeś, że gdy następnym razem będziesz moim przewodnikiem, nie zechcesz żadnej opłaty.

— Następnym razem tak — odrzekł Hissune z powagą w głosie. — To jest jeszcze ten pierwszy raz. Czy pozbawisz biednego chłopca środków do życia?

Valentine, westchnąwszy, powiedział do Zalzana Karola:

— Daj mu trzy korony.

Chłopiec wskoczył do pierwszego wozu. Niebawem cała karawana zakręciła i odjechała. Valentine i jego pięciu towarzyszy przeszli przez wrota Domu Kronik.

Korytarze prowadziły tu we wszystkich kierunkach. W słabo oświetlonych niszach kanceliści pochylali się nisko nad stertami dokumentów. Powietrze było zatęchłe i suche, a miejsce sprawiało wrażenie jeszcze bardziej odpychającego niż poprzednie poziomy. Valentine uświadomił sobie, że to jest administracyjny rdzeń Majipooru, miejsce, skąd faktycznie zarządzano dwudziestoma miliardami istot. Przeszyła go dreszczem świadomość, że te rozbiegane, ryjące w ziemi gnomy dzierżą rzeczywistą władzę nad światem.

Do tej pory sądził, że prawdziwym królem jest Koronal, a Pontifex tylko zwykłą marionetką, ponieważ to Koronal stał na czele sił porządku wszędzie tam, gdzie zagrażał chaos, podczas gdy Pontifex opuszczał Labirynt tylko z okazji najważniejszych wydarzeń państwowych.

Ale teraz nie był tego taki pewny.

Pontifex mógł sobie być szalonym starcem, ale jego słudzy, te setki tysięcy bezbarwnych biurokratów w dziwacznych małych maskach, skupiali razem w swoich rękach więcej władzy na Majipoorze niż butny Koronal wraz ze swymi książęcymi pomocnikami. Tu ustalano wysokość podatków, tu dbano o zachowanie równowagi w handlu między poszczególnymi prowincjami, tu planowano kolejne prace przy utrzymaniu gościńców i rezerwatów, stąd kontrolowano instytucje oświatowe i wszelkie inne, podlegające prowincjonalnym zarządom. Valentine nie był do końca przekonany, czy na świecie tak wielkim jak Majipoor potrzebna jest centralna administracja, ale poruszając się po krętych korytarzach Labiryntu zobaczył, że rządzenie planetą nie polega jedynie na objazdach prowincji i przesyłaniu snów. Najwięcej pracy wykonywała ukryta pod ziemią potężna machina biurokracji.

I teraz sam dał się schwytać w jej sidła. Kilka kręgów poniżej Domu Kronik znajdowały się kwatery dla urzędników z prowincji, którzy przybywali do Labiryntu w sprawach urzędowych; on także otrzymał tam skromny apartament, w którym utkwił na kilka dni, nie wzbudzając swoją osobą niczyjego zainteresowania. Już mu się zdawało, że nie potrafi przebić się dalej. Oczywiście, jako Koronal miałby prawo do natychmiastowego dostępu do Pontifexa, lecz nie wyglądał na Koronala, a gdyby się nim ogłosił, tym bardziej zamknięto by przed nim dalszą drogę.

Po zajrzeniu w głąb pamięci przypomniał sobie imiona głównych ministrów Pontifexa. Jeśli ostatnio nic się nie zmieniło, w najbliższym otoczeniu Tyeverasa przebywało pięciu urzędników pełnomocnych — Hornkast, jego najwyższy rzecznik; Dilifon, jego prywatny sekretarz; Ghayrog Shinaam, minister spraw zagranicznych; Sepulthrove, minister do spraw naukowych i osobisty lekarz; i Narrameer, wieszczka, o której krążyły pogłoski, że posiada największą ze wszystkich władzę i że za jej poradą wybrano na Koronalów Voriaxa i Valentine'a.

Ale dostanie się do tej piątki było chyba równie trudne, jak dotarcie do samego Pontifexa, a posłużenie się diademem otrzymanym od matki nie wchodziło w grę, gdyż Valentine nie mógł sięgnąć do umysłu kogoś, kogo nie znał, ani wysyłać myśli na nieznaną odległość.

Niebawem się zorientował, że jako strażnicy środkowych poziomów Labiryntu służą dwaj pomniejsi, ale wystarczająco ważni urzędnicy. Byli to królewscy majordomusowie — Dondak-Sajamir z rasy Su-Suherów i Gitamorn Suul, kobieta rasy ludzkiej.

— Ale — powiedział Sleet, który zdążył porozmawiać z prowadzącym zajazd — tych dwoje nienawidzi się wzajemnie od roku albo i dłużej. Współpracują ze sobą o tyle, o ile to jest konieczne. Ty zaś, aby zobaczyć się z wyższymi ministrami, musisz mieć zgodę obu.

Carabella parsknęła ze złością.

— Spędzimy tu na dole resztę życia, wycierając kurze! Valentine, dlaczego w ogóle zawracamy sobie głowę Labiryntem? Dlaczego nie wyniesiemy się stąd i nie pomaszerujemy wprost na Górę Zamkową?

— Całkowicie się z nią zgadzam — powiedział Sleet.

Valentine potrząsnął głową,

— Poparcie Pontifexa jest niezbędne. Tak powiedziała Pani i ja też tak uważam.

— Niezbędne do czego? — dopytywał się Sleet. — Pontifex śpi gdzieś głęboko pod ziemią. O niczym nie wie. Czy Pontifex pożyczy ci jakąś armię? Czy Pontifex w ogóle istnieje?

— Pontifex ma armię drobnych kancelistów i urzędników — zauważył łagodnie Deliamber. — Uważamy, że są przydatni w najwyższym stopniu. To oni, a nie wojownicy, stanowią o równowadze sił w naszym świecie.

Sleet nie dawał się przekonać.

— Słuchajcie, rozwińmy chorągwie ze znakami gwiazdy, zadmijmy w trąby, uderzmy w bębny i ruszmy w drogę przez Alhanrocl, ogłaszając Valentine'a Koronalem i wyjawiając wszystkim podstęp Dominina Barjazida. W każdym mieście na trasie przemarszu Valentine napotka tłumy ludzi i zdobędzie ich wsparcie albo serdecznością i otwartością, albo dzięki pomocy diademu Pani. Kiedy znajdzie się na Górze Zamkowej, będzie miał za sobą dziesięć milionów ludzi i Barjazid podda się bez walki.

— Przyjemna wizja — powiedział Valentine. — Myślę jednak, że nim my postawimy otwarte wyzwanie, powinni popracować dla nas pomocnicy Pontifexa. Odwiedzę tych dwóch majordomusów.

Po południu zaprowadzono go do głównej kwatery Dondak-Sajamira — zaskakująco niegościnnie wyglądającego małego gabinetu, otoczonego rojem maleńkich nisz kancelistów. Siedział w ciasnym i zagraconym przedsionku dłużej niż godzinę, nim wreszcie dopuszczono go przed oblicze majordomusa.

Valentine nie bardzo wiedział, jak ma się wobec mego zachowywać. Czy jedna głowa należy do Dondaka, a druga do Sajamira? Czy powinien zwracać się do obu jednocześnie, czy też mówić do tej, która właśnie przemawia? Czy podczas rozmowy dopuszczalne było wodzenie wzrokiem od jednej głowy do drugiej?

Dondak-Sajamir obdarzył Valentine'a niezmiernie wyniosłym spojrzeniem i kiedy czworo zimnych zielonych oczu beznamiętnie badało gościa, w biurze zaległa cisza. Su-Suher był gładkoskórym bezwłosym stworzeniem, o wiotkim, rurowatym ciele i o szyi niczym rozwidlona różdżka, która osiągnąwszy długość jakichś dziesięciu — dwunastu cali rozszczepiała się, aby podtrzymać dwie wąskie wrzecionowate głowy. Każdemu, kto widział, z jaką wyższością Dondak-Sajamir się nosi, przychodziła do głowy myśl, że gabinet majordomusa przy Pontifexie jest znacznie ważniejszy niż urząd samego Pontifexa. Jednak trochę tej lodowatej wyniosłości, z czego zdawał sobie sprawę Valentine, należało złożyć na karb rasy, z której majordomus się wywodził; żaden Su-Suher nie mógł nic zaradzić na to, że natura obdarzyła go wielkopańskim wyglądem.

Ostatecznie lewa głowa Doiidak-Sajamira przemówiła:

— Po co tu przybywasz?

— Prosić o audiencję u najwyższych ministrów Pontifexa. — To wiem z twojego podania. Ale jaką masz do nich sprawę?

— Mam sprawę najwyższej wagi, sprawę rangi państwowej.

— Słucham.

— Nie oczekujesz chyba, że będę o tym rozmawiał z kimkolwiek, kto nie reprezentuje najwyższej władzy.

Dondak-Sajamir nieskończenie długo rozważał to, co usłyszał. Kiedy zdecydował się odezwać, głos pochodził z prawej głowy i był znacznie głębszy od poprzedniego.

— Jeśli niepotrzebnie zabiorę czas najwyższym ministrom, będzie ze mną źle.

— Jeśli nie pozwolisz mi się z nimi zobaczyć, to tak czy inaczej będzie z tobą źle.

— Czy to pogróżka?

— Niezupełnie. Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że jeśli oni nie otrzymają informacji, którą mam do przekazania, konsekwencje mogą być poważne dla nas wszystkich. A nie ulega wątpliwości, iż ministrowie będą zmartwieni, kiedy się dowiedzą, że tym, który tę informację zatrzymał, jesteś ty.

— Nie tylko ja — rzekł Su-Suher. — Jest jeszcze drugi majordomus i przy zatwierdzaniu takich próśb musimy działać wspólnie. Nie rozmawiałeś jeszcze z moją koleżanką.

— Nie.

— Ta kobieta jest szalona. Od wielu miesięcy rozmyślnie i złośliwie odmawia współpracy. — Teraz Dondak-Sajamir mówił jednocześnie obiema głowami, których głosy różniły się o niecałą oktawę. Efekt był niesamowity i drażniący. — Nawet jeśli ja wyrażę zgodę, ona może odmówić. Nigdy nie zobaczysz najwyższych ministrów.

— Niemożliwe! A nie dałoby się jej pominąć?

— To byłoby nielegalne.

— Jeśli ona blokuje wszystkie legalne poczynania, to przecież…

Su-Suher popatrzył obojętnie.

— Bierze odpowiedzialność na siebie.

— Nie — powiedział Valentine. — Oboje się nią dzielicie! Nie możesz ot tak sobie powiedzieć, że jeśli ona nie chce z tobą współpracować, to ja nie mogę iść dalej. Przecież w grę wchodzi przetrwanie prawowitej władzy!

— Tak uważasz? — zapytał Dondak-Sajamir.

Valentine nie zrozumiał pytania. Czy Dondak-Sajamir miał na myśli zagrożenie królestwa, czy to, że i na nim spoczywa odpowiedzialność za zatrzymanie Valentine'a?

— Co mi radzisz zrobić? — spytał po chwili.

— Wracaj do domu — odpowiedział majordomus — i żyj długo i szczęśliwie, a kłopoty związane z rządzeniem zostaw nam. Od tego tu jesteśmy.

Rozdział 7

Z Gitamorn Suul nie powiodło mu się lepiej. Okazała się mniej Wyniosła niż Su-Suher, ale niewiele bardziej skłonna do współpracy.

Gitamorn Suul była kobietą dziesięć czy dwanaście lat starszą od Valentine'a, wysoką i ciemnowłosą. Miała minę odpowiedzialnego urzędnika i w ogóle nie wyglądała na szaloną. Na jej biurku, w gabinecie znacznie weselszym i przyjemniej urządzonym, choć równie ciasnym jak pomieszczenie Dondak-Sajamira, leżała teczka zawierająca podanie Valentine'a. Popukała w nią kilka razy i rzekła:

— Nie możesz zobaczyć ministrów. Wiesz o tym.

— Wolno spytać dlaczego?

— Ponieważ nikogo nie dopuszcza się przed ich oblicza.

— Nikogo?

— Nikogo z zewnątrz.

— Czy to z powodu spięć między tobą a Dondak-Sajamirem? Gitamorn Suul odęła gniewnie usta.

— Ten idiota! Nie, nawet gdyby on wykonywał swoje obowiązki we właściwy sposób, to i tak nie mógłbyś dotrzeć do ministrów. Oni nie życzą sobie, aby ktokolwiek ich niepokoił. Jak wiesz, Pontifex jest stary i sprawom rządzenia poświęca niewiele czasu. Dlatego ci, którzy go otaczają, obarczeni są wielką odpowiedzialnością. Możesz to zrozumieć?

— Muszę ich widzieć.

— Nic na to nie poradzę. Nie można im przeszkadzać nawet z powodu spraw nie cierpiących zwłoki.

— A przypuśćmy — powiedział powoli Valentine — że Koronal został obalony, a na Zamku zasiadł fałszywy władca?

Gitamorn Suul uniosła do góry maskę i popatrzyła na niego zdziwiona.

— Czy właśnie to chcesz im powiedzieć? Proszę. Podanie zostało odrzucone. — Podniósłszy się, wskazała mu drzwi — Mamy już dość szaleńców w Labiryncie, me potrzebujemy nowych, którzy przychodzą z…

— Zaczekaj — rzekł Valentine.

Szybko wprowadził się w półsen, przywołał na pomoc siły tkwiące w diademie i wybiegł duszą ku jej duszy. Przychodząc do Labiryntu nie zamierzał zbyt wiele ujawniać niższym urzędnikom, ale teraz nie miał innego wyjścia jak dopuścić tę kobietę do swego sekretu. Odsłonił się więc przed nią całkowicie i trwał w tym stanie aż do chwili, kiedy poczuł narastający zawrót głowy i słabość. Dopiero wtedy wycofał się pośpiesznie w pełną świadomość. Kobieta wpatrywała się w niego oszołomiona. Upłynęło sporo czasu, zanim się odezwała.

— Co to za podstęp?

— To nie podstęp. Jestem synem Pani i od niej nauczyłem się sztuki przesłań.

— Lord Valentine jest ciemnowłosym mężczyzną. — Był, ale już nie jest.

— Chcesz, abym uwierzyła…

— Proszę — powiedział. Włożył w to słowo całą duszę. — Proszę. Uwierz mi. Muszę powiedzieć Pontifexowi, co się stało. Od tego zależy los całego królestwa.

Jednak prośby nie skutkowały. Gitamorn Suul nie padła na kolana, nie uniosła rąk w geście gwiazdy. Miała dziwnie zakłopotaną minę: choć skłonna była uwierzyć w jego niesamowitą historię, to żałowała, że nie przedstawił jej innemu urzędnikowi.

— Su-Suher sprzeciwi się każdej mojej propozycji — powiedziała.

— Nawet jeśli odsłonię przed nim to, co odsłoniłem przed tobą? Wzruszyła ramionami.

— Jego upór jest przysłowiowy. Nawet żeby ocalić życie Pontifexa, nie podpisze się pod żadnym moim poleceniem.

— Przecież to szaleństwo!

— Ja też tak uważam. Rozmawiałeś z nim?

— Tak — powiedział Valentine. — Nie sprawił na mnie przyjemnego wrażenia, a poza tym puszył się z dumy. Ale nie sądzę, aby był obłąkany.

— Powinieneś mieć z nim trochę dłużej do czynienia, zanim wydasz ostateczną opinię — poradziła Gitamorn Suul.

— A co by się stało, gdybyśmy podrobili jego podpis i gdybym działał bez jego wiedzy? Kobieta oburzyła się.

— Chcesz, bym popełniła przestępstwo? Valentine z trudem panował nad gniewem.

— Przestępstwo już zostało popełnione i to nie byle jakie — powiedział niskim, stanowczym głosem. — Jestem Koronalem Majipooru, zdradziecko odsuniętym od władzy. Twoja pomoc jest niezbędna, jeśli mam odzyskać utraconą pozycję. Czy to nie jest ważniejsze od waszych drobiazgowych przepisów? Czy nie potrafisz zrozumieć, że mam dość władzy, by cię usprawiedliwić, jeśli zostaniesz oskarżona? — Pochylił się ku niej. — Tracimy czas. Górę Zamkową zamieszkuje uzurpator. Biegam tam i z powrotem między podwładnymi Pontifexa, zamiast prowadzić przez Alhanroel armię wyzwoleńczą. Daj mi swoją zgodę i zostaw mnie samemu sobie, a zostaniesz nagrodzona, kiedy na Majipoorze znów zapanuje ład.

Gitamorn Suul nadal przyglądała się Valentine'owi bardzo podejrzliwie.

— Trudno mi uwierzyć w twoją historię. A jeśli jest fałszywa? A jeśli zostałeś opłacony przez Dondak-Sajamira?

Valentine jęknął.

— Błagam cię…

— Tak. To całkiem prawdopodobne. To może być pułapka. Ty, twoja fantastyczna historia, jakaś hipnoza, a wszystko po to, aby mnie zniszczyć, zostawić Su-Suhera samego na placu boju, dać mu najwyższą władzę, jakiej od dawna pożąda…

— Przysięgam na Panią, moją matkę, że w niczym nie skłamałem.

— Prawdziwy przestępca może przysięgać na czyjąkolwiek matkę i co z tego?

Valentine nie odpowiedział. Spojrzał głęboko w oczy Gitamorn Suul i dotknął jej dłoni. To, co zamierzał zrobić, nie leżało w jego naturze, ale wszystkiemu byli winni nieustępliwi biurokraci. Musi się zdobyć na drobną bezczelność, inaczej nigdy stąd nie wyjdzie.

Wpatrując się z bliska w jej twarz, powiedział:

— Nawet gdybym był opłacony przez Dondak-Sajamira, nigdy nie potrafiłbym zdradzić kobiety tak pięknej jak ty.

Spojrzała na niego z pogardą, ale na jej policzki wypłynęły rumieńce.

— Zaufaj mi — mówił dalej. — Uwierz mi. Jestem Lordem Valentinem, a ty będziesz jedną z bohaterek mojego powrotu. Wiem, czego pragniesz najbardziej na świecie, i dostaniesz to, kiedy odzyskam Zamek.

— Naprawdę wiesz?

— Tak — wyszeptał, ściskając łagodnie jej bezwolne dłonie. — Chcesz mieć wyłączną władzę nad wewnętrznym Labiryntem. Chcesz być jedynym majordomusem.

Skinęła głową, jak we śnie.

— Tak się też stanie — rzekł. — Jeśli zostaniesz moim sprzymierzeńcem, to za stawianie przeszkód usunę Dondak-Sajamira z jego stanowiska. Co ty na to? Pomożesz mi dotrzeć do najwyższych ministrów, Gitamorn Suul?

— To będzie… trudne…

— Niemniej jednak spróbuj. Nie ma rzeczy niemożliwych. A gdy znów będę Koronalem, Su-Suher straci swój urząd! Obiecuję ci to. — Przysięgnij!

— Przysięgam — powiedział przejęty własną rolą. — Przysięgam na imię mojej matki. Na wszystko, co najświętsze. Czy to cię zadowala?

— Tak — odpowiedziała nieco drżącym głosem. — Ale jak my to zrobimy? Na przepustce potrzebne są dwa podpisy, a jeśli będzie na niej mój, Su-Suher odmówi ci swego.

— Ty wystaw przepustkę, a ja wrócę do niego i postaram się, by ją kontrasygnował.

— On nigdy tego nie zrobi.

— Pozwól, że nad nim popracuję. Może potrafię go przekonać. A kiedy już zdobędę jego podpis, wejdę do wewnętrznego Labiryntu i dokonam tego, co powinienem dokonać. Po wyjściu stamtąd będę miał pełnię władzy Koronala i usunę Dondak-Sajamira z jego urzędu. Obiecuję ci to raz jeszcze.

— Lecz w jaki sposób zdobędziesz jego podpis? Przecież od miesięcy odmawia jakiejkolwiek kontrasygnaty!

— Zostaw to mnie — rzekł Valentine.

Gitamorn Suul wyciągnęła z biurka ciemnozieloną kostkę wykonaną z gładkiego, lśniącego tworzywa i wsunęła ją w automat, który rozbłysnął na moment jaskrawym światłem. Po wyjęciu z automatu powierzchnia kostki nabrała żółtej barwy.

— Proszę. Oto twoja przepustka, lecz ostrzegam cię, że bez kontrasygnaty jest bezwartościowa.

— Zdobędę ją — powiedział Valentine.

Wrócił do Dondak-Sajamira. Su-Suher spojrzał na niego niechętnie, ale Valentine nie zamierzał się poddawać.

— Rozumiem teraz twoją odrazę do Gitamorn Suul — rzekł. — Dondak-Sajamir uśmiechnął się powściągliwie.

— Czyż nie spala się od nienawiści? Przypuszczam, że odrzuciła twoje podanie.

— Och, nie — powiedział Valentine, wyjmując z płaszcza kostkę i kładąc ją przed majordomusem. — Dała mi to dość chętnie, spodziewając się, że odmówisz podpisu i że jej przepustka będzie bezwartościowa. Moje uczucia uraziła czym innym.

— Czymże znowu?

— Może to dla ciebie zabrzmi niemądrze, lecz znalazłem się całkowicie pod wrażeniem jej urody. Dla ludzkich oczu, muszę ci wyznać, ta kobieta ma wspaniałą fizjonomię, szlachetną postawę, jest niezwykle powabna… no, nieważne. Poddałem się jej urokowi w żenująco naiwny sposób. Otworzyłem się przed nią i obnażyłem duszę. Wyśmiała mnie okrutnie, a jej pogarda zapiekła bardziej niż przyłożone do ciała rozpalone żelazo. Jak mogła być tak bezlitosna, tak odpychająca dla kogoś, kto zapałał do niej najgorętszym i najgłębszym uczuciem?

— Uroda, o której mówisz, uszła mojej uwagi — powiedział Dondak-Sajamir. — Ale dobrze poznałem jej chłód i wyniosłość.

— Rozumiem teraz twoją wrogość — rzekł Valentine. — I jeśli pozwolisz, jestem do usług. Nasze wspólne działanie mogłoby ją zniszczyć.

— Tak, to byłaby wspaniała chwila — powiedział zamyślony Dondak-Sajamłr. — Doprowadzić ją do upadku. Ale jak to zrobić?

Valentine postukał w kostkę leżącą na biurku majordomusa.

— Dodaj do tej przepustki swoją kontrasygnatę. W ten sposób wejdę do wewnętrznego Labiryntu, ty natomiast zarządzisz dochodzenie dotyczące okoliczności, w jakich się tam znalazłem. Oczywiście będziesz utrzymywał, że nie dałeś mi żadnego zezwolenia. Kiedy wrócę, załatwiwszy u Pontifexa swoje interesy, poprosisz mnie, abym to zaświadczył. Ja powiem, że odrzuciłeś moje podanie, że dostałem przepustkę w pełni asygnowaną od Gitamorn Suul, oraz że nie spodziewałem się z jej strony chęci zaszkodzenia tobie. Twoje oskarżenie o fałszerstwo, łącznie z moim zeznaniem, będzie jej zgubą. I co ty na to?

— Wspaniały pian — odpowiedział Dondak-Sajamir. — Nie mógłbym wymyślić nic lepszego!

Su-Suher wsunął kostkę w automat, który do żółtego blasku nałożonego przez Gitamoin Suul, dodał barwę różową. Teraz przepustka była ważna. Cała ta intryga, pomyślał Valentine, była tak pokrętna, jak pokrętny był sam Labirynt, ale grunt, że udało się ją przeprowadzić. Niech teraz tych dwoje knuje i spiskuje jedno przeciw drugiemu, ile tylko dusza zapragnie, podczas kiedy on, przez nikogo nie zatrzymywany, uda się do ministrów Pontifexa. Majordomusowie dostaną to, na co zasłużyli, gdyż Valentine zamierzał pozbawić urzędu oboje skłóconych rywali. Był zdania, że nie musi uczciwie postępować z takimi, którzy wykorzystują swoją władzę, aby innym utrudniać życie.

Wziął kostkę od Dondak-Sajamira i skinął głową w podzięce.

— Obyś zdobył pełnię władzy oraz szacunek, na jaki zasługujesz — powiedział obłudnie.

Rozdział 8

Strażnicy pilnujący dostępu do serca Labiryntu nie kryli zdziwienia, że ktoś z zewnątrz znalazł sposób, aby dotrzeć do ich królestwa. Choć jednak poddali kostkę-przepustkę gruntownemu badaniu, z niechęcią musieli przyznać, że jest ważna. Valentine oraz jego towarzysze ruszyli dalej.

Przejściami prowadzącymi przez tę centralną część Labiryntu poniósł ich wąski pojazd z tępym nosem. Towarzyszący im zamaskowani urzędnicy chyba nim nie kierowali, zresztą dla nikogo nie byłoby to rzeczą łatwą, gdyż teraz Labirynt rozgałęział się w nieskończoność i nieskończoną ilość razy zakręcał. Jakikolwiek intruz natychmiast zagubiłby się pośród tych tysięcy skrętów, zwojów, splotów i spiral. Wóz był najprawdopodobniej kierowany ukrytym w ziemi przewodem; zanurzał się wciąż coraz głębiej i głębiej w zwoje kolejnych uliczek Labiryntu.

Na każdym punkcie kontrolnym wciąż od nowa przepytywali Valentine'a podejrzliwi funkcjonariusze, niemal niezdolni pojąć, że ktoś obcy udaje się do ministrów Pontifexa. Valentine wymachiwał przed nimi swoją kostką-przepustką niczym czarodziejską różdżką. “Przybywam z posłannictwem w sprawie nie cierpiącej zwłoki i będę rozmawiał tylko z najwyższymi urzędnikami” — powtarzał za każdym razem tonem nie znoszącym sprzeciwu. I ostrzegał: “Nie wyjdzie to wam na dobre, jeśli będziecie mnie zatrzymywać”.

W końcu — choć zdawało mu się, że minęło sto lat od sforsowania, dzięki ich żonglerce, Bramy Ostrzy — znalazł się przed Shinaamem, Dilifonem i Narrameer, trojgiem z pięciu wielkich ministrów Pontifexa.

Przyjęli go w wysokiej, mrocznej i zimnej sali, zbudowanej z wielkich bloków czarnego kamienia. Valentine poczuł na sobie ciężar całego Labiryntu, Areny i Domu Kronik, i Dziedzińca Kul, i Sali Wiatrów, i całej tej reszty ciemnych korytarzy i hałaśliwych, zatłoczonych mozolącymi się kancelistami nisz. Gdzieś wysoko świeciło słońce, powietrze było wonne i rześkie, podmuchy wiatru niosły z południa zapach alabandyn, elidronów, tangali, a on tkwił w królestwie wiecznej nocy, przygnieciony gigantycznym kopcem ziemi i omotany milami krętych uliczek. Podróż w dół i do środka Labiryntu wreszcie się skończyła i oto tutaj stał, płonąc gorączką, ze ściągniętą twarzą, jakby od tygodni był pozbawiony snu.

Dotknął dłonią Deliambera. Vroon wsparł go wiązką energii. Popatrzył na Carabellę. Uśmiechnęła się i przesłała mu pocałunek. Spojrzał na Sleeta. Sleet pokiwał głową i wykrzywił twarz w śmiesznym grymasie. Rzucił okiem na Zalzana Kavola. Porywczy, niedźwiedziowaty Skandar dodawał mu odwagi szybkimi gestami przypominającymi żonglowanie. Jego towarzysze, jego przyjaciele, wierni mu od początku wędrówki, trwali przy nim.

Popatrzył na ministrów.

Byli bez masek i siedzieli obok siebie na krzesłach majestatycznych niby trony. Środkowe zajmował Shinaam z rodu Ghayrogów, minister spraw zagranicznych, o śliskim wyglądzie gada, z chłodnymi oczami bez powiek, z ruchliwym, trzepoczącym czerwonym językiem i szorstkimi włosami, nieustannie zwijającymi się i rozwijającymi niczym węże. Po prawej ręce miał Dilifona, osobistego sekretarza Tyeverasa — wątłą, widmową postać, o włosach białych jak u Sleeta, zwiędłej, pomarszczonej skórze i sędziwej twarzy z błyszczącymi węgielkami oczu. Po drugiej stronie Ghayroga siedziała Narrameer, wieszczka, wciąż jeszcze szczupła i wytworna, choć już niewątpliwie w bardzo podeszłym wieku, gdyż jej związek z Tyeverasem sięgał czasów, kiedy Pontifex był jeszcze Koronalem. Minio wszystko nadal wyglądała jak ktoś, komu daleko do starości. Miała gładką skórę, bujne i błyszczące kasztanowe włosy. Tylko w zagadkowym wyrazie oczu Valentine dostrzegał odbicie mądrości i doświadczenia, które rosły przez wiele dziesięcioleci. Ta jej młodość to sprawa czarów, pomyślał.

— Przeczytaliśmy twoją petycję — powiedział Shinaam. Jego głos był głęboki, dźwięczny i czysty. — Historia, którą przedstawiłeś, nie wydaje się nam prawdopodobna.

— Czy rozmawialiście z Panią, moją matką?

— Tak, rozmawialiśmy z nią — odpowiedział chłodno Ghayrog. — Przyznaje, że jesteś jej synem.

— Ponagla nas, byśmy współdziałali z tobą — skrzekliwym, łamiącym się głosem dodał Dilifon.

— Ukazała się nam w przesłaniach — odezwała się miękko Narrameer — prosząc, abyśmy wsparli cię taką pomocą, jakiej potrzebujesz.

— A więc? — spytał Valentine.

— Możliwe, że Pani dała się wprowadzić w błąd — powiedział Shinaam.

— Sądzicie, że jestem oszustem?

— Żądasz, byśmy uwierzyli — rzekł Ghayrog — że Koronal Majipooru został podstępnie porwany przez młodszego syna Króla Snów, pozbawiony własnego ciała i pamięci, a to, co z niego zostało, umieszczono w całkiem innym, przypadkowym ciele, oraz że uzurpator, który doskonale pasował do opróżnionej skorupy ciała Koronala, wszedł w nią i wypełnił własną świadomością. Ta historia jest zbyt skomplikowana, aby w nią uwierzyć.

— Zamiana ciał i umysłów jest możliwa — powiedział Valentine. — Był już taki przypadek.

— Nikt nie słyszał, żeby w ten sposób podmieniono Koronala — rzekł Dilifon.

— A jednak to się zdarzyło — odrzekł Valentine. — Jestem Lord Valentine. Odzyskałem pamięć dzięki dobroci Pani i teraz proszę, aby Pontifex wsparł mnie w staraniach o odzyskanie władzy, jaką mnie obdarzył po śmierci mojego brata.

— No tak — rzekł Shinaam. — Jeśli jesteś tym, za którego się podajesz, powinieneś wrócić na Górę Zamkową. Ale jak mamy się o tym przekonać? To są zbyt poważne sprawy. Grożą wojną domową. Czy powinniśmy doradzić Pontifexowi, aby uległ żądaniu nieznanego młodego przybysza, który…

— Przekonałem już swoją matkę o mojej autentyczności — zauważył Valentine. — Na Wyspie otworzyłem przed nią umysł, aby mogła zobaczyć, kim jestem naprawdę. — Dotknął srebrnego diademu na czole. — W jaki sposób, według was, zdobyłem ów mechanizm? To dar od niej, dała mi go, kiedy byliśmy oboje w Świątyni Wewnętrznej.

— Nikt nie wątpi w to, że Pani cię uznaje i wspiera — rzekł spokojnie Shinaam.

— A jednak podważacie jej osąd.

— Żądamy jedynie oczywistych dowodów — powiedziała Narrameer.

— Pozwólcie zatem, że przekonam was za pomocą przesłania. — Jak sobie życzysz — rzekł Shinaam.

Valentine zamknął oczy i wprowadził się w półsen.

Z głębi jego istoty wypłynął przemożny strumień przesłania, taki sam jak na pełnej ruin pustyni w pobliżu Treymone, kiedy to musiał zdobywać zaufanie Nascimonte'a, taki sam, jakim poruszył umysły trzech urzędników przy wrotach Domu Kronik i taki sam, jaki pomógł mu odsłonić przed Gitamorn Suul swą prawdziwą osobowość. Za każdym razem Valentine osiągał to, co zamierzał, choć może nie zawsze w pełni. Teraz jednak nie czuł się zdolny do pokonania nieufności ministrów Pontifexa.

Umysł Ghayroga znajdował się za osłoną tak nieprzeniknioną jak białe urwiska Wyspy Snu. Valentine wyczuwał za nią nikłe przebłyski świadomości, ale mimo że zebrał wszystkie siły, jakimi rozporządzał, nie zdołał się przez nią przebić. Umysł starego, zasuszonego Dilifona był nieosiągalny przez swą porowatość; Valentine przeniknął go na wylot, nie mając się na czym zatrzymać: powietrze przeszywało powietrze. Tylko z umysłem wieszczki Narrameer był w stanie nawiązać kontakt, choć też nie taki, jakiego się spodziewał. Miał wrażenie, że wieszczka pochłania wszystkie jego siły i pozwala im spływać w głąb siebie. W ten sposób mógłby pozbawić się całej energii, a mimo to nigdy nie dotarłby do centrum jej ducha.

Jeszcze się nie poddawał. Jeszcze walczył. Otworzył swoją duszę głosząc, że jest Lordem Valentinem z Góry Zamkowej, i przynaglając ministrów, by to potwierdzili. Sięgnął do wspomnień — matka, królewski brat, książęce wychowanie, pozbawienie tronu w Tilomon, wędrówka po Zimroelu, to wszystko, co ukształtowało człowieka, który dotarł aż do wnętrza Labiryntu, aby tu prosić o pomoc. Oddawał siebie całego, na oślep, aż do bólu, a kiedy już nie miał co dawać, opadł bezwładnie między Sleetem i Carabellą jak niepotrzebny nikomu łachman.

Wracając do świadomości zdał sobie sprawę, że tym razem doznał porażki.

Był roztrzęsiony i słaby. Pot spływał mu po całym ciele. Miał zamglony wzrok, a w skroniach czuł pulsowanie bólu. Aby odzyskać siły, zacisnął oczy i wciągnął głęboko powietrze. Popatrzył na ministrów.

Ich twarze były surowe i posępne. Oczy zimne i nieruchome. Wyczuwał w nich rezerwę, lekceważenie, a może nawet wrogość. Przeraził się. Czy to możliwe, aby tych troje sprzymierzyło się z Domininem Barjazidem? Czy przyszedł prosić o pomoc własnych wrogów?

Nie, nie może tak myśleć, to tylko majaki wyczerpanego umysłu, mówił z rozpaczą sam do siebie. Nie wolno mu wierzyć, że spisek przeciwko niemu dotarł aż do Labiryntu.

— No więc? Co powiecie teraz? — przemówił wreszcie szorstkim, urywanym głosem.

— Nie doświadczyłem niczego — rzekł Shinaam.

— Nie zostałem przekonany — powiedział Dilifon. — Każdy czarodziej zna się na takich przesłaniach. Twoja szczerość i twoja pasja mogą być udawane.

— Zgadzam się z tym — dodała Narrameer. — Przesłania mogą równie dobrze zawierać prawdę, jak i kłamstwa.

— Nie! — krzyknął Valentine. — Otworzyłem się przed wami. Nie mogliście tego nie dostrzec…

— Nie dość szeroko — przerwała mu Narrameer.

— Co masz na myśli?

— Śnijmy wspólny sen, ty i ja — powiedziała. — Natychmiast, w tej sali, w obecności tych ludzi. Niech nasze umysły naprawdę staną się jednym. Wtedy ocenię wiarygodność twojej historii. Czy zgadzasz się na to? Czy wypijesz ze mną eliksir?

Valentine, zaskoczony, spojrzał z trwogą na swych towarzyszy. Na ich twarzach również malował się lęk. Choć nie na wszystkich. Twarz Deliambera tchnęła spokojem i obojętnością, jak gdyby nie uczestniczył w tym przedziwnym widowisku. Podjąć ryzyko wspólnego snu? Eliksir może go pozbawić przytomności, może spowodować, że stanie się zupełnie przejrzysty i bezbronny. Jeśli tych troje rzeczywiście sprzymierzyło się z Domininem Barjazidem i szuka sposobu, aby go unieszkodliwić, taka chwila właśnie nadchodzi. Narrameer nie była pospolitą wiejską wieszczką, proponującą mu wzajemne przeniknięcie umysłów; to była wieszczka Pontifexa, kobieta co najmniej stuletnia, przebiegła i silna, uważana za prawdziwą władczynię Labiryntu, kierująca poczynaniami wszystkich jego mieszkańców, w tym także samego Tyeverasa. Deliamber rozmyślnie nie dawał mu żadnej wskazówki. Decyzja należała wyłącznie do niego.

— Dobrze — powiedział patrząc wieszczce prosto w oczy. — Jeśli wszystko inne zawodzi, spróbujmy snu. Natychmiast.

Rozdział 9

Chyba byli na to przygotowani. Na dany sygnał pomocnicy przynieśli niezbędne akcesoria: gruby dywan płonący nasyconymi kolorami złota, purpury i zieleni; smukłą karafkę z wypolerowanego białego kamienia; dwa delikatne porcelanowe kielichy. Narrameer zstąpiła z wysokiego krzesła i własnoręcznie nalała eliksiru, podając pierwszy kielich Valentine'owi.

Trzymał go w dłoni chwilę, zwlekając z wypiciem. Przyjmował już kiedyś podobny trunek z rąk Dominina Barjazida, w Tilomon, i wystarczył jeden haust, aby jego życie się odmieniło. Czy może wypić napój teraz, w Labiryncie, nie obawiając się następstw? Kto wie, jaką zgotowano mu niespodziankę? Gdzie się przebudzi, w jakiej tym razem postaci?

Narrameer obserwowała go w milczeniu. Oczy wieszczki były nieprzeniknione, tajemnicze, badawcze. Uśmiechnęła się, lecz Valentine nie umiałby powiedzieć, czy był to uśmiech triumfu, czy też uśmiech dodający odwagi. Podniósł kielich w krótkim toaście i zbliżył go do ust.

Eliksir podziałał natychmiast i niespodziewanie silnie. Valentine poczuł, że kręci mu się w głowie, a jego mózg wypełnia mgła. Czyżby ten napój był silniejszy od podanego mu przez wieszczkę dawno temu w Falkynkip? Czy to jakiś szczególnie demoniczny wywar, którego tajemnicę przyrządzania zna tylko Narrameer? Czy też działo się tak po prostu dlatego, że był osłabiony i wyczerpany po użyciu diademu? Zdołał jeszcze dostrzec, że Narrameer opróżnia własny kielich i pusty rzuca pomocnikowi, po czym szybko wyślizguje się z sukni. Brązowe ciało, które się odsłoniło, było prężne, gładkie, młode: płaski brzuch, szczupłe uda, wysokie okrągłe piersi. Prawie czarne sutki patrzyły na niego jak niewidome oczy. Czary, pomyślał. Tak, czary.

On sam był już zbyt mocno zamroczony, aby się rozebrać. To ręce przyjaciół rozpinały zatrzaski i klamry jego ubrania. Poczuł chłód. Zrozumiał, że jest nagi.

Narrameer przyzywała go na dywan.

Valentine podszedł do niej na uginających się nogach. Pociągnęła go w dół. Zamknął oczy, usiłując wyobrazić sobie, że leży obok Carabelli, lecz wieszczka w niczym jej nie przypominała. Uścisk, jakim go obdarzyła, był chłodny i beznamiętny. Twarde i niepodatne ciało nie miało w sobie ciepła; nie przenikało go drżenie. Młodzieńczość Narrameer była tylko pozorna. Znajdując się w jej ramionach odnosił wrażenie, że leży na łożu z gładkiego, chłodnego kamienia.

Powoli zapadał w bezkresne rozlewisko ciemności. Gęsta ciepła maź otaczała go coraz szczelniej, a on poddawał się jej chętnie, czując, jak owija mu się wokół nóg, piersi, tułowia.

Przypominało mu to chwilę, kiedy wsysały go morskie odmęty po tym, jak smok roztrzaskał statek Gorzvala. Zaniechanie oporu było o wiele łatwiejsze niż walka. Dać się zniewolić, wyzbyć się napięcia, zgodzić się na wszystko, co może się stać, dać się zagarnąć — tak, to kusiło, to pociągało. Był zmęczony. Walczył już tak długo. Wreszcie mógłby odpocząć i pozwolić, by przykryła go czarna fala. Niech inni uczestniczą w zmaganiach o honor, o władzę, o oklaski. Niech inni…

Nie.

Oni tylko czyhają, by schwytać go w pułapkę jego własnej słabości. Był zbyt ufny, zbyt szczery. Już raz, nie podejrzewając zdrady, zasiadł do kolacji z wrogiem i było po nim. Ponownie będzie zgubiony, jeśli zaniecha wysiłków. To nie jest odpowiednia chwila na pogrążenie się w ciepłych, ciemnych głębinach.

Zaczął płynąć. Z początku nie szło mu łatwo, ponieważ czarna maź, lepka i ciężka, powstrzymywała jego ramiona. Ale po krótkim zmaganiu z własnym ciałem nabrał wprawy. Rozlewisko, kuszące go zapomnieniem, zamieniło się w morze, na którym słońce, wielka purpurowożółta kula, znaczyło swój ognisty szlak.

— Valentine.

Głęboki obcy głos przetoczył się nad nim jak grzmot.

— Valentine, dlaczego płyniesz z takim wysiłkiem?

— Chcę osiągnąć brzeg.

— Ale dlaczego?

Nie odpowiedział. Płynął dalej. Płynął do wyspy z szeroką białą plażą, z gąszczem wysokich drzew, których korony, oplatane winoroślą, tworzyły szczelny baldachim. Płynął i płynął, lecz nie zbliżał się do niej.

— Widzisz? — zabrzmiał potężny głos. — Nie ma sensu tak się zamęczać!

— Kim jesteś? — spytał Valentine.

— Jestem Lord Spurifon — rozległa się wyniosła odpowiedź. — Kto taki?

— Lord Spurifon, Koronal, następca Lorda Scaula, obecnie Pontifexa, i radzę ci, abyś zaprzestał tego szaleństwa. Dokąd chcesz dotrzeć?

— Na Górę Zamkową — odpowiedział Valentine, nie przestając płynąć.

— Ale to ja jestem Koronalem!

— Nigdy… nie… słyszałem… o… tobie…

Lord Spurifon wydał z siebie przenikliwy pisk. Gładka oleista powierzchnia morza zmarszczyła się i zaczęła układać w fałdy. Valentine zmuszał się do dalszego wysiłku, lecz powoli zamieniał się w bezkształtny kloc, obijany przez wzburzone fale.

Brzeg był już na wyciągnięcie ręki. Opuścił stopy i poczuł pod nimi gorący ruchomy piasek. Zaczął iść, grzęznąc przy każdym kroku. W końcu wygrzebał się na plażę i opadł na kolana. Kiedy uniósł wzrok, zobaczył przed sobą bladego, wychudłego mężczyznę, który przyglądał mu się smutnymi niebieskimi oczami.

— Jestem Lord Hunzimar — powiedział mężczyzna łagodnie. — Koronal nad Koronalami. A to są moi nieśmiertelni towarzysze. — Wyciągnął rękę i plaża zapełniła się postaciami bezwolnymi, pozbawionymi wyrazu, nijakimi. — To jest Lord Struin — oznajmił Lord Hunzimar. — A to Lord Prankipin i Lord Meyk, i Lord Scaul, i Lord Spurifon. Koronalowie majestatu i siły. Pokłoń się nam!

— Jesteście zupełnie zapomniani! — zaśmiał się Valentine.

— Nie! Nie!

— Cóż za piskliwy głos! — Pokazał na ostatniego w rzędzie. — Ty jesteś… Spurifon! Nikt ciebie nie pamięta.

— Lord Spurifon, jeśli łaska.

— A ty… Lord Scaul. Twoja sława ulotniła się całkowicie w ciągu trzech tysięcy lat.

— Mylisz się. Moje imię jest zapisane w spisie władców. Valentine wzruszył ramionami.

— Niech ci będzie. Ale co z tego? Lord Prankipin, Lord Meyk, Lord Hunzimar, Lord Struin — nic poza imionami, teraz… nic… poza… imionami…

— Nic… poza… imionami… — powtórzyli niczym echo, wysokimi płaczliwymi głosami i zaczęli kurczyć się i znikać, aż zmaleli do wielkości droli, małych, ruchliwych stworzeń biegających żałośnie tu i tam i wykrzykujących swe imiona ostrymi, piskliwymi głosikami. W końcu przepadli, a na ich miejscu pojawiły się białe kule, nie większe od piłek do żonglowania, które, kiedy Valentine się schylił, okazały się czaszkami. Zebrał je i wyrzucił w powietrze, a kiedy zaczęły opadać, chwytał jedną po drugiej i po kolei wprawiał w ruch, aż utworzyły w powietrzu lśniący wir. Zaklekotały szczęki. Valentine roześmiał się szeroko. Iloma naraz mógłby żonglować? Spurifon, Struin, Hunzimar, Meyk, Prankipin, Scaul — to tylko sześciu. Były setki Koronalów, jeden na każde dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat, a tych lat było około jedenastu tysięcy. Mógł żonglować wszystkimi. Wyrzucał ich w powietrze coraz więcej i coraz większych: Confalume, Prestimion, Stiamot, Dekkeret, Pinitor, dziesięciu, stu, i wypełniał nimi przestrzeń, rzucając i łapiąc, rzucając i łapiąc. Jeszcze nigdy, od czasów pierwszego zasiedlenia, nie było na Majipoorze takich żonglerskich popisów! Już nie żonglował czaszkami — żonglował błyszczącymi diademami, tysiącem majestatycznych ciał niebieskich roztaczających wokół siebie rozjarzoną poświatę. Żonglował władcami: teraz Lord Confalume, teraz Lord Spurifon, teraz Lord Dekkeret, teraz Lord Scaul. Płynęli przez powietrze, wysoko, rozsypując się w wielką odwróconą piramidę światła. Nad Valentinem wirowały wszystkie postaci władców Majipooru. Jasnowłosy uśmiechnięty mężczyzna, stojący na złotej plaży, podtrzymywał ich wszystkich. Miał w swoich rękach całą historię świata. Dbał, by jej ciąg nie został przerwany.

Błyszczące diademy uformowały się w wielką promienną gwiazdę.

Ruszył prosto przed siebie w głąb lądu, po gładkich pagórkach wydm. Kiedy podszedł do gęstej ściany lasu, drzewa rozstąpiły się przed nim i utworzyły wymoszczoną purpurą drogę, prowadzącą w kierunku tajemniczego wnętrza wyspy. Popatrzył na wprost i ujrzał niskie szare wzgórza, za którymi majaczył w oddali łańcuch poszarpanych granitowych szczytów. A na najwyższym, podniebnym szczycie, wokół którego powietrze migotało niczym blada poświata otaczająca księżyc, rozsiadły się wzmocnione przyporami mury zamku. Valentine ruszył ku niemu, nie przestając żonglować. Jakieś postaci, idące w przeciwną stronę, kiwały do niego, uśmiechały się, kłaniały. Lord Voriax, Pani, Pontifex Tyeveras. Valentine oddawał im pozdrowienia i żonglował dalej. Doszedł do pnącego się w górę szlaku i wstąpił nań bez wysiłku, otoczony tłumem przyjaciół — byli tam Carabella i Sleet, Zalzan Karol i żonglująca trupa Skandarów, Lisamon Hultin, olbrzymka, Khun z Kianimotu, Shanamir, Vinorkis, Gorzval, Lorivade, Asenhart, setki innych, Hjortowie i Ghayrogowie, i Liimeni, i Vroonowie, kupcy, rolnicy, rybacy, akrobaci, muzykanci, herszt bandy diuk Nascimonte, wieszczka Tisana, Gitamorn Suul i Dondak-Sajamir, horda tańczących Metamorfów, falanga kapitanów dowodzących smoczymi statkami, którzy wesoło wymachiwali harpunami, gromadka leśnych braci, rozbawiona, przeskakująca szybko z drzewa na drzewo wzdłuż drogi… Wszyscy roześmiani, rozśpiewani, szli za nim do Zamku, Zamku Lorda Malibora, Zamku Lorda Spurifona, Zamku Lorda Confalume'a, Zamku Lorda Stiamota, Zamku Lorda Valentine'a…

…Zamku Lorda Valentine'a…

Już był blisko. I chociaż ścieżka wiodła prosto w górę, chociaż mgły, gęste jak wata, wisiały nisko nad szlakiem, szedł dalej, coraz szybciej, to podskakując, to podbiegając. Rękami podrzucał teraz błazeńskie berła. Nagle wyrosły przed nim w poprzek ścieżki trzy wielkie słupy ognia, a kiedy podszedł bliżej, zamieniły się w twarze Shinaama, Dilifona i Narrameer.

Odezwały się jednym głosem:

— Dokąd zmierzasz?

— Do Zamku.

— Czyjego Zamku?

— Zamku Lorda Valentine'a. — A kim ty jesteś?

— Zapytajcie ich — powiedział Valentine, wskazując na tańczący za nim tłum. — Niech powiedzą wam moje imię!

— To Lord Valentine! — obwieścił Shanamir. — On jest Lordem Valentinem! — krzyknęli Sleet, Carabella i Zalzan Kavol.

— Lord Valentine, Koronal! — krzyczeli Metamorfowie, kapitanowie statków smoczych i leśni bracia.

— Czy tak jest naprawdę?

— Jestem Lord Valentine — potwierdził żongler, wyrzucając przy tym w powietrze tysiąc diademów. Diademy uniosły się i zniknęły w rozpostartej między światami ciemności, lecz za chwilę znów się ukazały i zaczęły płynąć na dół, migocząc i skrząc się niczym płatki śniegu na zboczach gór dalekiej północy, a kiedy dotknęły postaci Shinaama, Dilifona i Narrameer, troje ministrów zniknęło natychmiast, zostawiając po sobie złoty blask: to błyszczały otwarte wrota Zamku.

Rozdział 10

Valentine przebudził się.

Poczuł na nagiej skórze dotyk wełnianego dywanu, a wysoko nad salową zobaczył łuki ponurego kamiennego sklepienia. Świat ze snu jeszcze żył w jego umyśle, a on gotów był do niego wrócić, niechętnie spoglądając na zatęchłe, pełne ciemnych kątów miejsce, w którym się znajdował. Wreszcie usiadł i rozejrzał się wokół, strząsając zasnuwającą jego umysł mgłę.

Pod odległą ścianą stała stłoczona, cała drżąca grupka jego wiernych towarzyszy: Sleet i Carabella, Deliamber, Zalzan Karol i Asenhart.

Odwrócił wzrok, spodziewając się widoku trojga ministrów Pontifexa. I rzeczywiście, byli tutaj, ale do stojących tam poprzednio trzech krzeseł dostawiono dwa następne i teraz miał przed sobą pięć postaci. Narrameer już ubrana, usadowiła się po lewej stronie Obok niej usiadł Dilifon. W środku grupy znajdował się mężczyzna o okrągłej twarzy, z rozpłaszczonym szerokim nosem i ciemnymi poważnymi oczami, w którym po chwili namysłu Valentine rozpoznał Hornkasta, i rzecznika Pontifexa. Za nim siedział Shinaam, a ostatnie krzesło po prawej stronie zajmował nieznany Valentine'owi mężczyzna o ostrych rysach twarzy i popielatej skórze. Tych pięcioro przyglądało mu się surowo i z rezerwą, jak gdyby byli sędziami, którzy zebrali się na tajnej rozprawie, aby wydać werdykt.

Valentine wstał. Nie szukał ubrania. To, że był nagi przed obliczem tego trybunału, wydawało mu się całkiem właściwe.

— Czy twój umysł jest jasny? — spytała Narrameer.

— Chyba tak.

— Po zakończeniu snu spałeś jeszcze przez godzinę. Czekaliśmy na ciebie. — Wskazała popielatoskórego mężczyznę po drugiej stronie grupy i powiedziała: — To jest Sepulthrove, lekarz Pontifexa.

— Tak przypuszczałem — rzekł Valentine.

— A tego mężczyznę — wskazała na siedzącego w środku — chyba znasz.

Valentine skinął głową.

— Tak, to Hornkast Spotkaliśmy się już. — I wtedy uświadomił sobie znaczenie słów Narrameer. Uśmiechnął się szeroko i powtórzył: — Spotkaliśmy się już, ale wówczas byłem w innym ciele. Czy mam rozumieć, że uznajecie moje prawa?

— Uznajemy twoje prawa, Lordzie Valentine — powiedział Hornkast pełnym, melodyjnym głosem. — Uczyniono rzecz niezwykle podłą, ale zło zostanie naprawione. Ubierz się. Chyba nie wypada, żebyś stanął przed Pontifexem nagi.

Hornkast poprowadził pochód do królewskiej sali tronowej. Za nim szli Dilifon i Narrameer, z Valentinem pośrodku, a jeszcze za nimi Sepulthrove i Shinaam. Towarzyszom. Valentine'a pójść nie pozwolono.

Korytarz — wąski, wysoko sklepiony tunel o ścianach z połyskliwego zielonkawego szkliwa, w którym błyskały tysiące świetlnych refleksów — zakręcał i zakręcał, kierując się ku środkowi. Schodzili po lekko pochyłych stopniach. Po każdych pięćdziesięciu krokach tunel przegradzały spiżowe drzwi; Hornkast dotykał palcami ukrytej płytki, drzwi rozsuwały się na boki i wpuszczały pochód do następnego członu korytarza. W ten sposób doszli do ostatnich drzwi, bardziej okazałych niż poprzednie, na których widniało godło Labiryntu ryte w złocie, a na nim monogram Tyeverasa. Valentine zdawał sobie sprawę, że dotarli do serca Labiryntu. Kiedy zaś pod dotknięciem Hornkasta rozsunęły się i te drzwi, za nimi ukazała się okrągła sala, niczym wielka szklana kula — miejsce, w którym w całej swej okazałości zasiadał na tronie Pontifex.

Valentine widział Pontifexa pięć razy. Pierwszy raz, kiedy był jeszcze dzieckiem, a Pontifex przybył na Górę Zamkową, aby uczestniczyć w weselu Lorda Malibora; dwa lata później, podczas koronacji Lorda Voriaxa, i jeszcze w następnym roku, na ślubie Voriaxa; czwarty raz, kiedy odwiedził Labirynt jako wysłannik swego brata, a piąty, ostatni, dokładnie trzy lata temu — choć teraz zdawało mu się, że upłynęło ich więcej niż trzydzieści — kiedy to Tyeveras brał udział w jego koronacji. Pontifex, niezwykle wysoki, żylasty mężczyzna z kruczoczarną brodą, o głęboko osadzonych posępnych oczach, szorstkich, kanciastych ruchach, był stary już podczas pierwszego z tych wydarzeń. Z latami ubywało mu ciała, robił się coraz chudszy i bardziej kościsty. Zawsze było w nim coś trupiego, coś z zasuszonego badyla, a mimo to wciąż był świadomy tego, co się wokół niego dzieje, czujny, silny, otoczony aurą wielkości i majestatu. Ale teraz…

Teraz…

Tyeveras siedział na tym samym tronie, na którym Valentine oglądał go podczas pierwszego pobytu w Labiryncie. Było to wspaniale złote krzesło z wysokim oparciem, ustawione na szczycie trzech szerokich stopni. Tym razem jednak tron był całkowicie zamknięty w niebieskawej szklanej kuli i oplatany rozległą i skomplikowaną siecią przewodów systemu regulacji biologicznej. Tyeveras tkwił w niej jak w szczelnym kokonie. Przezroczyste rurki, bulgoczące kolorowe płyny, liczniki i tarcze, płytki pomiarowe zamontowane na policzkach i czole Pontifexa, kable i węzły, złącza i klamry — wszystko to miało niesamowity, odstraszający wygląd i świadczyło wyraźnie, że życie Pontifexa tli się nie w nim samym, lecz w otaczających go mechanizmach.

— Od jak dawna żyje w ten sposób? — spytał półgłosem Valentine.

— Cały układ rozbudowywaliśmy stopniowo przez dwadzieścia lat — powiedział lekarz Sepulthrove z wyraźną dumą w głosie — ale na stałe utrzymujemy w nim Pontifexa dopiero od dwóch.

— Czy nadal zachowuje świadomość?

— Och tak, to nie ulega wątpliwości — odparł pośpiesznie Sepulthrove. — Podejdź bliżej. Spójrz na niego.

Valentine, onieśmielony, zbliżył się do stóp tronu i ujrzał napawający grozą widok starego człowieka w szklanym balonie. No tak, w oczach Tyeverasa czaiły się błyski światła, a zaciśnięte bezkrwiste wargi wciąż jeszcze miały zdecydowany wyraz, ale skóra na czaszce była cienka jak pergamin, a długa broda, choć wciąż niezwykle czarna, okazała się przerzedzona i zwiotczała.

Valentine rzucił spojrzenie na twarz Hornkasta.

— Czy rozpoznaje ludzi? Czy mówi?

— Oczywiście. Zaczekaj chwilę.

Oczy Valentine'a spotkały się z oczami Pontifexa. Wokół zapanowała przerażająca cisza. Stary człowiek zmarszczył czoło, poruszył się niemal niedostrzegalnie, wsunął język między wargi i wydał z siebie niezrozumiały, drżący dźwięk, przypominający kwilenie.

— Pontifex pozdrawia swego ukochanego syna, Lorda Valentine'a, Koronala — powiedział Hornkast.

Valentine z trudem opanował drżenie.

— Powiedz jego majestatowi… powiedz mu… powiedz mu, że jego syn Lord Valentine, Koronal, przychodzi do niego z miłością i oddaniem, tak jak zawsze.

Wedle panującego tu zwyczaju nikt nie zwracał się bezpośrednio do Pontifexa, tylko formułował zdania w taki sposób, by rzecznik mógł je powtarzać, choć w istocie nigdy tego nie robił.

Pontifex znów przemówił tak niewyraźnie jak poprzednio.

— Pontifex wyraża swoje zaniepokojenie z powodu wydarzeń, jakie ostatnio miały miejsce w królestwie. Zapytuje, czy Lord Valentine podejmie działania, by przywrócić rzeczom należny im porządek.

— Powiedz Pontifexowi — rzekł Valentine — że wybieram się na Górę Zamkową, zwołując po drodze lud, aby zaprzysiągł mi wierność, a jego proszę o wydanie obwieszczenia piętnującego Dominina Barjazida, uzurpatora, i potępiającego tych wszystkich, którzy go wspierają.

Z ust Pontifexa zaczęły wypływać bardziej ożywione dźwięki, ostre i wysokie. Musiały go kosztować wiele wysiłku.

— Pontifex życzy sobie zapewnienia, że będziesz unikał walki i masakry, oczywiście, jeśli to będzie możliwe.

— Powiedz mu, że chciałbym odzyskać Górę Zamkową bez poświęcenia choćby jednego życia po którejkolwiek ze stron, choć nie sądzę, by mi się to udało.

Od strony tronu dobiegały dziwne, bulgoczące dźwięki. Hornkast sprawiał wrażenie zakłopotanego. Stał z zadartą głową i uważnie nasłuchiwał.

— Co on mówi? — szepnął Valentine.

— Nie wszystko, co wypowiada jego majestat, winno być tłumaczone. Pontifex czasami porusza się w sferach zbyt odległych od naszych doznań.

Valentine skinął głową. Spojrzał na groteskowego starca uwięzionego w kuli, bez której już by nie żył, zdolnego do porozumiewania się z otoczeniem jedynie za pomocą nieartykułowanych dźwięków. Patrzył na niego ze współczuciem, a nawet z miłością. Ponad stuletni i od dziesiątków lat największy monarcha na świecie ślini się teraz i paple jak dziecko. A jednak gdzieś w głębi gasnącego, rozmiękczonego mózgu, uwięzionego w pułapce słabego ciała, pulsuje jeszcze umysł dawnego Tyeverasa. Oglądać go w takim stanie, znaczyło zrozumieć bezsens najwyższej władzy: Koronal żył w świecie czynów i odpowiedzialności po to tylko, aby odziedziczyć Pontyfikat i na zawsze przepaść w Labiryncie i w szaleństwie starości. Valentine zastanawiał się teraz, jak długo jeszcze Pontifex będzie zakładnikiem własnego rzecznika, lekarza i wieszczki, nim ostatecznie uwolniony zostanie od życia, a kolejna wymiana władców sprowadzi na jego tron bardziej żywotnego mężczyznę. Teraz zrozumiał, dlaczego system rządów oddziela wykonawcę od prawdziwego władcy, dlaczego Pontifex z własnej woli odsuwa się od świata do Labiryntu. Tak, czas jego wielkości nastanie dopiero tu, na dole, ale jeśli bogowie pozwolą, to nastąpi to jeszcze nieprędko.

— Powiedz Pontifexowi — rzekł — że Lord Valentine, Koronal, jego przepełniony czcią syn, uczyni wszystko, co będzie w jego mocy, aby spoić bolesne pęknięcia w tkance planety. Powiedz też Pontifexowi, że Lord Valentine liczy na jego poparcie.

Po chwili milczenia z tronu popłynął potok niemożliwych do zrozumienia, przemieszanych ze sobą, popiskujących i bulgoczących dźwięków, to wznoszących się, to opadających niczym tajemnicze melodie Ghayrogów. Hornkast sprawiał wrażenie, że usiłuje uchwycić choćby pojedynczą sylabę, choćby pół sylaby. I choć Pontifex zamilkł, rzecznik, zmartwiony, nadal bezgłośnie poruszał ustami.

— Co to było? spytał Valentine.

— On myśli, że jesteś Lordem Maliborem — powiedział Hornkast zgnębiony. — Przestrzega cię przed niebezpieczeństwem wychodzenia w morze, przestrzega cię przed polowaniem na smoki morskie.

— Mądra rada — rzekł Valentine. — Tylko nieco spóźniona.

— Mówi, że życie Koronala jest zbyt cenne, aby je narażać dla takich rozrywek.

— Powiedz mu, że się z nim zgadzam, a jeśli odzyskam Górę Zamkową, zajmę się wyłącznie obowiązkami i będę unikał podobnych zabaw.

Lekarz Sepulthrove postąpił krok do przodu i powiedział cicho:

— Jest już zmęczony. Obawiam się, że audiencja powinna się zakończyć.

— Jedną chwilę — rzekł Valentine.

Sepuldirove zmarszczył brwi, lecz Valentine, nie zważając na to, ponownie podszedł do stóp tronu, uklęknął i wyciągnął ramiona ku zamkniętej w szklanym balonie wiekowej istocie. Wślizgnąwszy się w pół-sen, wyszedł duchem naprzeciw Tyeverasovi, przekazując mu impulsy czci i miłości. Czy ktokolwiek przedtem okazał miłość potężnemu Pontifexowi? Najprawdopodobniej nie. A przecież przez dziesięciolecia ten człowiek był ośrodkiem i duszą Majipooru. Czyż więc teraz, kiedy zagubił się w wiecznym śnie o rządzeniu, tylko chwilami świadomy odpowiedzialności, która kiedyś była jego udziałem, nie zasługuje na miłość ze strony adoptowanego syna i przyszłego sukcesora? Valentine wyraził ją w takim stopniu, w jakim pozwalał na to diadem.

Zdawało się, że Tyeveras okrzepł, że oczy mu rozbłysły, a policzki zaróżowiły się. Czy to uśmiech zagościł na pomarszczonych ustach? Czy lewa ręka podniosła się nieznacznie, w geście błogosławieństwa? Tak. Tak. Tak. Nie ulegało wątpliwości, że ciepło duszy Valentine'a ogarnęło Pontifexa.

Tyeveras wypowiedział kilka niemal spójnych słów.

— Pontifex obdarza cię swoim wsparciem, Lordzie Valentine — rzekł Hornkast.

Żyj długo, stary człowieku, pomyślał Valentine, podnosząc się i kłaniając. Prawdopodobnie wolałbyś zasnąć na zawsze, ale muszę ci życzyć długiego życia, nawet jeśli masz go dość, ponieważ nie pora jeszcze na mnie. Czeka mnie praca na Górze Zamkowej.

Odwrócił się.

— Chodźmy — powiedział do pięciorga ministrów. — Otrzymałem to, po co przyszedłem.

Wymaszerowali z sali tronowej statecznym krokiem. Kiedy drzwi zasunęły się za nimi, Valentine spojrzał na Sepulhtrove'a i powiedział:

— Jak długo może żyć w takim stanie?

Lekarz wzruszył ramionami.

— Prawie w nieskończoność. Układ wspomagający, który podtrzymuje jego życie, jest doskonały. Z drobnymi naprawami co jakiś czas, może działać następne sto lat.

— To nie będzie konieczne. Ale mógłby żyć dla nas następne dwanaście czy piętnaście. Co ty na to?

— Możesz na mnie liczyć — powiedział Sepulthrove.

— Dobrze. Bardzo dobrze. — Valentine popatrzył na znikający w górze błyszczący korytarz. Był w Labiryncie wystarczająco długo. Nadszedł czas, aby wrócić do świata pełnego słońca, wiatru i życia, i załatwić sprawy z Domininem Barjazidem. Powiedział do Hornkasta:

— Odprowadź mnie do moich ludzi i przygotuj dla nas transport do zewnętrznego świata. Ale jeszcze przed odjazdem chciałbym przyjrzeć się dobrze armii, którą, jak sądzę, oddasz do mojej dyspozycji.

— Oczywiście, mój panie — odpowiedział najwyższy rzecznik. Mój panie. Pierwsza oznaka podporządkowania się ministrów Pontifexa jego władzy. Główna bitwa była jeszcze przed nim, ale słysząc te dwa krótkie słowa Valentine poczuł się tak, jakby już odzyskał Górę Zamkową.

Загрузка...