Gdyby ktoś go spytał, jak długo przeleżał nagi na płaskiej skale, na którą wyrzuciła go nieokiełznana rzeka Steiche, odpowiedziałby, że może miesiące, a może lata. Ale, rzecz osobliwa, nieustanny hałas, z jakim przetaczały się spienione wody, działał na niego kojąco. Znów, tak jak kiedyś, gdy znalazł się na górskiej grani wysoko nad miastem Pidruid, słońce otulało go złocistą mgiełką, a on powtarzał sobie, że jeśli będzie leżał wystarczająco długo, to słoneczne promienie z pewnością uleczą wszystkie potłuczenia, rany i siniaki, jakimi był pokryty. Tak, ale czyż nie powinien się podnieść, rozejrzeć za schronieniem i poszukać swoich towarzyszy? Tylko jak miał stanąć na nogi, jeżeli z trudem przewracał się z boku na bok?
Nie tak powinien się zachowywać Koronal Majipooru. Dobrze o tym wiedział. Pobłażanie sobie może ujść kupcowi, właścicielowi gospody czy nawet żonglerowi, ale ktoś, kto rości sobie pretensje do rządzenia światem, powinien się poddać większej dyscyplinie. A zatem, powiedział do siebie, wstań, ubierz się i trzymając się rzeki idź na północ tak daleko, aż spotkasz tych, którzy pomogą ci odzyskać twoją podniebną siedzibę. No, Valentine, ruszże się! Trwał w miejscu. Koronal czy nie, tocząc się i spadając na łeb na szyję przez kolejne progi i spiętrzenia rzeki zużytkował całą energię. Leżąc bez ruchu, bezwładnie, czuł pod swoim ciałem wielkość Majipooru, tysiące mil obwodu planety, wystarczająco dużej, by zapewnić przestrzeń do życia dwudziestu miliardom ludzi, i to bez zbytniego ścisku, planety pełnej miast kolosów i cudownych parków, i leśnych rezerwatów, i świętych miejsc, i pól, i ogrodów, więc gdyby się podniósł, musiałby przejść to całe królestwo na własnych nogach, krok za krokiem. O ileż prostsze było leżenie.
Coś połaskotało go po krzyżu, coś elastycznego i natrętnego. Wygodniej było nie zwracać na to uwagi.
— Valentine?…
Lepiej niczego nie słyszeć.
Łaskotanie powtórzyło się. I wtedy w zmęczonym umyśle zaświtała myśl, że głos wypowiedział jego imię, a zatem ktoś jeszcze przeżył. Radość wypełniła mu duszę. Zmuszając się do wysiłku, Valentine uniósł nieco głowę i zobaczył obok siebie niewielką, za to hojnie przez naturę wyposażoną w kończyny postać Autifona Deliambera. Mały Vroon szturchnął go raz trzeci.
— Żyjesz! — wykrzyknął Valentine.
— Jak widać. Tak jak i ty, mniej więcej.
— A Carabella? A Shanamir?
— Nie spotkałem nikogo.
— Tego się obawiałem — mruknął posępnie Valentine. Zamknął oczy, opuścił głowę i na nowo ogarnięty rozpaczą poczuł się zbędnym, wyrzuconym za burtę balastem.
— Chodź — rzekł Deliamber. — Mamy przed sobą długą podróż. — Wiem. Dlatego nie wstaję.
— Czy jesteś ranny?
— Chyba nie, ale marzę o odpoczynku, Deliamberze. Chciałbym tak przeleżeć setki lat.
Zwinne macki czarodzieja zakrzątnęły się wokół Valentine'a.
— Żadnych poważnych obrażeń — zawyrokował Vroon. — Całkiem nieźle z tego wyszedłeś.
— Powiedziałbym, że nie całkiem źle — sprostował Valentine. — A co z tobą?
— Vroonowie są dobrymi pływakami, nawet ci starzy. Nie jestem ranny. Musimy iść, Valentine.
— Później.
— Czy to w taki sposób Koronal Maji…
— Nie — odrzekł Valentine. — Ale Koronal Majipooru nie powinien spływać rzeką na byle jak zbitych pniakach. Koronal Majipooru nie powinien włóczyć się po lasach dzień za dniem i spać w deszczu, i karmić się orzechami i jagodami. Koronal…
— Koronal powinien skrywać przed poddanymi gnuśność i brak ducha — powiedział czarodziej z przyganą. — A właśnie jeden z nich się zbliża.
Valentine zamrugał oczami i usiadł. Szybkimi krokami zmierzała w ich stronę Lisamon Hultin. Wyglądała niezbyt porządnie, nawet jak na nią: ubranie w strzępach, olbrzymie, wlewające się z tych strzępów ciało pokryte było widocznymi z daleka, licznymi skaleczeniami. Nie zważając na to szła prężnym krokiem, a jej głos, kiedy zawołała do nich, brzmiał donośnie jak zwykle.
— Hej, wy tam! Jesteście cali?
— Na to wygląda — odparł Valentine. — Czy widziałaś jeszcze kogoś?
— Carabellę i chłopca, około pół mili stąd. Duch Valentine'a poszybował wzwyż.
— Nic im się nie stało? — Jej nic.
— A co z Shanamirem?
— Wciąż nie odzyskał przytomności. Carabella wysłała mnie na poszukiwanie czarodzieja. Znalazł się szybciej, niż myślałam. Och, co za rzeka! To niemal zabawne, jak szybko poradziła sobie z tratwą.
Valentine sięgnął po ubranie, a kiedy okazało się, że jest mokre, wzruszając ramionami upuścił je z powrotem na kamienie.
— Musimy natychmiast dostać się do Shanamira. Masz wiadomości o Khunie, Sleecie i Vinorkisie?
— Żadnego z nich nie widziałam. Wpadłam do rzeki, a kiedy z niej wyszłam, byłam już sama.
— A Skandarzy?
— Ani śladu. — Zwróciła się do Deliambera: — Jak myślisz, czarodzieju, gdzie jesteśmy?
— Na końcu świata — odpowiedział Deliamber. — Ale przynajmniej poza rezerwatem Metamorfów. Prowadź mnie do chłopca.
Lisamon Hultin posadziła sobie Vroona na ramiona i pomaszerowała z powrotem brzegiem rzeki, a Valentine, trzymając w ręku wilgotne ubranie, powlókł się za nimi. Po jakimś czasie dotarli do Carabelli i Shanamira, wyrzuconych na białą piaszczystą wysepkę gęsto porośniętą trzciną o czerwonych pałkach. Carabella, ubrana tylko w krótką skórzaną spódnicę, choć pokiereszowana i utrudzona, trzymała się całkiem nieźle. Shanamir natomiast, z dziwnie pociemniałą skórą, leżał bez czucia; oddech miał ledwo wyczuwalny.
— Och, Valentine! — krzyknęła Carabella, podrywając się i biegnąc ku niemu. — Widziałam, jak znikasz pod wodą, a potem… potem… Och, myślałam, że już cię nigdy nie zobaczę.
Valentine przycisnął ją mocno do siebie.
— To samo myślałem o tobie, Carabello. Myślałem, że straciłem cię na zawsze.
— Nic ci się nie stało?
— Nic poważnego — odpowiedział. — A co z tobą?
— Woda rzucała mną na wszystkie strony, ale w końcu znalazłam się w spokojniejszym nurcie i dopłynęłam do brzegu, gdzie już leżał nieprzytomny Shanamir. Wtedy z zarośli wynurzyła się Lisamon i widząc, co się dzieje, ruszyła na poszukiwanie Deliambera i… co z nim, czarodzieju?
— Jedną chwilę — odpowiedział Deliamber dotykając koniuszkami macek piersi i czoła chłopca, jak gdyby chciał mu przekazać część swojej energii. Shanamir odetchnął głęboko, poruszył się, uniósł powieki, opuścił je, znów uniósł. Zaczął coś niewyraźnie mówić, lecz Deliamber nakazał mu spojrzeniem złocistych oczu, aby leżał spokojnie, póki nie odzyska sił.
Nie było mowy, żeby tego popołudnia ruszyć w dalszą drogę. Valentine i Carabella zbudowali w trzcinowych zaroślach prowizoryczny szałas, a Lisamon Hultin skleciła postny obiad z surowych owoców i młodych pędów pinniny. Gdy się posilili, zasiedli razem na brzegu rzeki, by podziwiać w milczeniu cudowny zachód słońca. A było na co popatrzeć. Niebo płonęło złotem i fioletem, woda migotała świetlistymi refleksami oranżu i purpury. Potem przyszły półcienie jasnej zieleni, aksamitnego różu, jedwabistego szkarłatu, a gdy pojawiły się pierwsze szarości i czernie, wiadomo było, że nadchodzi noc.
Rankiem wszyscy byli gotowi do dalszej podróży, łącznie z Shanamirem. Opieka Deliambera i naturalna odporność młodego organizmu zrobiły swoje.
Połatali, jak mogli, swoje ubrania i skierowali się na północ. Najpierw szli odkrytym brzegiem rzeki, potem jednak byli zmuszeni przedzierać się przez sąsiadujący z nią las niezgrabnych drzew androdragma i kwitnących alabandyn. Powietrze było delikatne i łagodne, a słońce, rzucając przez gęste korony drzew plamy światła, obdarzało strudzonych wędrowców przyjemnym ciepłem.
Po trzech godzinach marszu Valentine poczuł zapach dymu i jeszcze inny, bardziej przyjemny, który przypominał mu aromat opiekanej na ogniu ryby. Czując napływającą do ust ślinę, rzucił się biegiem przed siebie, gotów zapłacić, wyżebrać, a gdyby to było konieczne, ukraść tę rybę, ponieważ nie potrafiłby już nawet zliczyć dni, które minęły od czasu, kiedy ostatni raz jadł gorący posiłek. Wypadł z cienistego lasu i skoczył z nierównej skarpy wprost na łachę piasku i białych kamieni. Zacisnął powieki, zamrugał porażony ostrym blaskiem słońca i zobaczył przy rozpalonym nad rzeką ognisku trzy przykucnięte znajome sylwetki — jasnoskórą istotę ludzką o szokująco białych włosach, długonogiego niebieskoskórego obcego oraz nadętego Hjorta.
— Sleet! — krzyknął. — Khun! Vinorkis!
Sleet, Khun i Vinorkis ze spokojem obserwowali jego gwałtowne wejście, a kiedy się do nich zbliżył, Sleet najzwyczajniej w świecie wręczył mu zastrugany patyk, na który był nadziany płat różowego mięsa.
— Przegryź coś — powiedział.
Valentine znów zamrugał, tym razem ze zdziwienia. — W jaki sposób znaleźliście się aż tutaj, tak daleko od nas? Jak rozpaliliście ogień? Jak złowiliście rybę? Jak…
— Ryba ci stygnie — powiedział Khun, dzieląc swoim zwyczajem sylaby. — Najpierw zjedz, potem będziesz pytał.
Valentine żarłocznie odgryzł kęs. Zdawało mu się, że nigdy w życiu nie próbował czegoś tak delikatnego: kruche, wilgotne mięso, wspaniale przyrumienione, najwytworniejszy smakołyk, jaki kiedykolwiek mógłby być podany na Górze Zamkowej. Odwracając się zawołał do innych, by się pośpieszyli, ale ich nie trzeba było zapraszać ani popędzać. Shanamir biegł w podskokach krzycząc radośnie, Carabella ze zwykłym sobie wdziękiem śmigała między głazami, Lisamon Hultin z nieodłącznym Deliamberem na ramieniu sunęła za nimi czyniąc po drodze wiele hałasu.
— Ryba dla wszystkich — zaanonsował Sleet.
Złapali, jak się okazało, kilkanaście sztuk, które teraz krążyły smutno w odgrodzonej kamieniami płytkiej zatoczce w pobliżu ogniska. Jedną po drugiej Khun wyjmował z wody, zabijał, rozcinał, patroszył, wyczyszczone podawał Sleetowi, ten opiekał ją nad ogniem i podsuwał żarłocznie rzucającym się najedzenie nowo przybyłym.
Mały żongler spokojnie opowiadał, co się z nimi działo. Kiedy ich tratwa się rozpadła, uczepili się trzech grubych pni i spłynęli na nich przez wszystkie progi, daleko w dół rzeki. Po drodze mignęła im plaża, na którą fale wyrzuciły Valentine'a, ale jego samego nie widzieli. Dryfowali dalej, aż w końcu porzucili pnie i dopłynęli do brzegu. Khun łapał ryby gołą ręką. Jak twierdził Sleet, Khun miał najszybsze ręce pod słońcem i z pewnością byłby doskonałym żonglerem. Khun słysząc to zaśmiał się szeroko, a z jego twarzy po raz pierwszy znikł gorzki grymas.
— A ognisko? — spytała Carabella. — Czyżbyś je zapalił pocierając palcem o palec?
— Próbowaliśmy i tak — odparł Sleet z niewinną miną. — Ale to była żmudna praca. Wobec tego poszliśmy do wioski tuż za zakrętem, zamieszkałej przez rybacki ludek, i poprosiliśmy o ogień.
— Rybacki ludek? — powtórzył zdziwiony Valentine.
— To osada Liimenów — wyjaśnił Sleet. — Takich, którzy jeszcze nie wpadli na to, że z racji swego pochodzenia są przeznaczeni do sprzedawania kiełbasek w miastach na zachodzie. Minionej nocy użyczyli nam schronienia, a dziś po południu mają nas przewieźć łodzią do Ni-moya, gdzie w miejscu wyznaczonym przez Deliambera czekalibyśmy na naszych przyjaciół. Teraz widzę, że będziemy musieli wynająć dwie lodzie.
— Jesteśmy już tak blisko Ni-moya? — spytał Deliamber.
— Jak nam powiedziano, dwie godziny łodzią do miejsca, gdzie Steiche wpada do Zimru.
Nagle świat wydał się Valentine'owi nie tak olbrzymi, a oczekujące go obowiązki nie tak przytłaczające. Jeść gorącą rybę, wiedzieć, że w pobliżu znajduje się przyjazna osada, mieć świadomość, że dzikie ostępy zostały z tyłu — czyż to wszystko nie mogłoby podnieść na duchu nawet Koronala? No tak, ale co z Zalzanem Kavolem i jego trzema ocalałymi w walce z Metamorfami braćmi?
Wioska Liimenów rzeczywiście leżała na wyciągnięcie ręki i liczyła około pięciuset niskich, płaskogłowych i ciemnoskórych mieszkańców, których potrójne, jarzące się jak węgle oczy z niejakim zdziwieniem popatrywały na przybyłych wędrowców. Liimeńscy rybacy mieszkali w skromnych, krytych strzechą chatach. W małych ogródkach hodowali nie znane przybyszom rośliny, których zbiory były zapewne dodatkiem do ryb, które łowili z pomocą flotylli pospolitych łodzi. Tutejsi Liimeni mówili trudnym do zrozumienia narzeczem, ale Sleet potrafił się z nimi porozumieć i nie tylko wynajął jeszcze jedną łódź, ale także kupił za parę koron nowe ubrania dla Carabelli i Lisamon Hultin.
Wczesnym popołudniem wypłynęli do Ni-moya w towarzystwie czterech milczących rybaków.
Rzeka i tu miała wartki nurt, ale na szczęście skończyły się już niebezpieczne progi i białe kipiele, toteż dwie łodzie bez przeszkód torowały sobie drogę na północ. Górskie urwiste obrzeża ustąpiły miejsca szerokim dolinom aluwialnym, użyźnionym czarnym rzecznym mułem, a rolnicze wioski stały się nieodłączną częścią krajobrazu.
Steiche rozlewała swe wody coraz szerzej i powoli nabierała charakteru typowego szlaku wodnego. Monotonię okolicy urozmaicały miasta, i to wcale nie małe, aczkolwiek wobec ogromu otaczającej je przestrzeni sprawiały wrażenie wiejskich przysiółków. Wreszcie oczom podróżnych ukazały się ciemne wody, które sięgały hen po kres horyzontu, niczym otwarte morze.
— To Zimr — oświadczył Liimen stojący przy sterze łodzi Valentine'a. — Tu kończy się Steiche. Po lewej stronie jest plaża w Nissimornie.
Valentine spojrzał we wskazanym kierunku. Plaża nie miała w sobie nic szczególnego. Była otoczona rzędem palm o dziwnie poskręcanych pniach i ze śmiesznie sterczącymi pióropuszami czerwonych liści. Kiedy podpłynęli bliżej, na tle palm zamajaczyły cztery wielkie, kudłate, czwororęczne postaci siedzące wokół tratwy o znajomych kształtach, tratwy związanej w górze rzeki, naprędce i z nierównych pniaków. Skandarzy, zgodnie z umową, czekali na resztę towarzystwa.
Zalzan Kavol nie widział niczego nadzwyczajnego w odbytym spływie rzeką. Tak, ich tratwa podpłynęła do progów, tak, on i jego bracia torowali sobie żerdziami drogę wśród głazów, tak, trochę nimi porzucało, ale nieszczególnie, a potem dalej z prądem do plaży w Nissimornie, gdzie rozbili obóz, coraz bardziej niepokojąc się, co też mogło opóźnić spływ reszty towarzystwa. Skandarowi nie przyszło do głowy, że inne tratwy mogły się rozbić, ani też nie spostrzegł po drodze żadnych rozbitków.
— Mieliście jakieś kłopoty? — spytał najniewinniej w świecie.
— Drobiazg, nie ma o czym mówić — odpowiedział chłodno Valentine — Cieszmy się, że jesteśmy razem, a poza tym powinniśmy pomyśleć o przyzwoitym noclegu.
Nie zwlekając podjęli dalszą podróż i znaleźli się w miejscu połączenia Steiche z Zimrem. Żeby uwierzyć w istnienie tak szerokiego zlewiska dwóch rzek, trzeba je było zobaczyć na własne oczy, ale mimo wszystko ta wiara przychodziła Valentine'owi z trudem. W mieście Nissimorn, na południowo-wschodnim brzegu połączonych rzek, zostawili Liimenów, a sami wsiedli na prom, który powiózł ich do Ni-moya, największego miasta kontynentu Zimroel, liczącego trzydzieści milionów mieszkańców.
W Ni-moya Zimr zmieniał kierunek ze wschodniego na południowo-wschodni. Rzeka i jej ostry zakręt nadawały olbrzymiej megalopolii swoisty kształt. Rozciągała się ona na przestrzeni kilkuset mil zarówno wzdłuż obu brzegów, jak i wzdłuż kilku północnych dopływów Zimru. Valentine i jego towarzysze przybyli od strony południowych przedmieść, gdzie przeważały dzielnice mieszkalne, które stopniowo przechodziły w tereny uprawne, sięgające w głąb doliny Steiche. Główna strefa miejska, ledwo jeszcze widoczna, leżała na północnych brzegach i opadała ku wodzie kolejnymi kondygnacjami białych wieżowców o płaskich dachach. Obie części miasta łączyły stałe linie promów i statków. Przepłynięcie przez Zimr zabrało podróżnym kilka godzin; zmierzchało już, kiedy zbliżali się do właściwego Ni-moya.
Miasto miało bajkowy wygląd. Zapalające się właśnie światła wydobywały z mroku zielone wzgórza i nieskazitelnie białe budowle. Wzdłuż portowych nabrzeży panował ożywiony ruch mniejszych i większych statków. Pidruid, które w pierwszych dniach wędrówki wydawało się Valentine'owi tak potężne, było małą mieściną w porównaniu z tym kolosem.
Tylko Skandarzy, Khun i Deliamber odwiedzili już kiedyś Ni-moya. Deliamber wykorzystał czas podróży promem, aby opowiedzieć o cudach tego miasta: o Muślinowej Galerii — handlowych arkadach zawieszonych nad ziemią na prawie niewidocznych linach; o Parku Legendarnych Zwierząt, gdzie w warunkach przypominających naturalne środowisko żyły najrzadsze okazy fauny, stworzenia, które cywilizacja doprowadziła do niemal całkowitej zagłady; o Kryształowym Bulwarze — ulicy zalewanej oślepiającym światłem obrotowych reflektorów; o Wielkim Bazarze, gdzie na piętnastu milach kwadratowych powierzchni, pod ciągiem żółto mieniących się dachów kłębił się labirynt uliczek z tysiącami maleńkich sklepików; o Muzeum Światów i Izbie Czarów, o Pałacu Książęcym rozbudowanym do gigantycznych rozmiarów, o którym mówiono, że tylko Zamek Lorda Valentine'a może go przewyższać urodą architektury, i o wielu innych niezwykłościach, których same nazwy brzmiały w uszach Valentine'a tak, jakby były wzięte z najbardziej fantastycznej baśni. Ale nie był to czas na baśnie. Orkiestra miejska składająca się z tysiąca instrumentów, szybujące w powietrzu restauracje, wypchane ptaki o oczach z brylantów musiały zaczekać do dnia, aż Valentine powróci tu w szatach Koronala.
Kiedy prom zbliżał się do przystani, Valentine zgromadził wszystkich wokół siebie i powiedział:
— Nadszedł czas, by każdy wybrał własną drogę. Ja zamierzam udać się do Piliploku, a potem na Wyspę. Ceniłbym sobie wasze towarzystwo w tej podróży, jak również w dalszej, ale nie mogę wam niczego obiecać poza nie kończącą się wędrówką, a może i przedwczesną śmiercią. Mam małą nadzieję na sukces, widzę natomiast przed sobą mnóstwo przeszkód. Czy mimo to ktokolwiek z was chce pójść ze mną?
— Choćby i na koniec świata! — krzyknął Shanamir. — Ja tak samo — powiedział Sleet, a za nim Vinorkis.
— Chyba nie wątpisz we mnie? — spytała Carabella. Valentine uśmiechnął się. Spojrzał na Deliambera.
— Tu wchodzi w grę świętość królestwa. Jakże mógłbym nie pójść za prawowitym Koronalem? — oświadczył czarodziej.
— Dla mnie to za trudne — powiedziała Lisamon Hultin. — Nie rozumiem, jak można pozbawić Koronala jego własnego ciała. Ale nie mam innego zajęcia, Valentine. Zostaję przy tobie.
— Dziękuję wam wszystkim — rzekł Valentine. — I podziękuję jeszcze raz, i to bardziej godnie, kiedy znajdziemy się w paradnej sali na Górze Zamkowej.
— A czy nie potrzebujesz Skandarów, panie? — spytał Zalzan Kavol.
Tego Valentine się nie spodziewał. — Wy też chcecie iść ze mną?
— Straciliśmy wóz. Śmierć rozerwała nasze braterskie więzi. Nie mamy czym żonglować. Przyznaję, że nie pociąga mnie pielgrzymka, ale chcę ci towarzyszyć na Wyspę i dalej, tak jak i moi bracia. Jeśli, oczywiście, nas potrzebujesz.
— I to bardzo, Zalzanie Kavolu. Czy na królewskim dworze jest stanowisko żonglera? Będziesz je miał, obiecuję ci!
— Dziękuję, mój panie — odpowiedział z powagą Skandar, bardzo wzruszony.
— Jest jeszcze jeden ochotnik — odezwał się Khun.
— Ty też? — spytał zdumiony Valentine.
— Nie dbam o to, kto rządzi planetą, na której wiedzie mi się nie najlepiej. Dbam natomiast o swój honor. Tylko dzięki tobie nie zginąłem w Fontannie Piurifayne. Zawdzięczam ci życie i chcę ci służyć najlepiej, jak potrafię.
Valentine potrząsnął głową.
— Zrobiliśmy dla ciebie to, co na naszym miejscu zrobiłaby każda cywilizowana istota. Nie ma mowy o żadnym długu.
— Ja patrzę na to inaczej — odparł Khun. — Poza tym moje życie aż do teraz było banalne i płytkie. Opuściłem ojczysty Kianimot bez istotnego powodu. Tutaj postępowałem niezbyt mądrze, za co omal nie zapłaciłem głową. Muszę to zmienić. Poświęcę się twojej sprawie i w końcu może sam uwierzę w jej słuszność. A jeśli nawet zginę, abyś ty został królem, nasze rachunki się wyrównają. Godną śmiercią spłaciłbym też dług wobec wszechświata za roztrwonione życie. Powiedz, przydam ci się do czegoś?
— Witam cię z całego serca — rzekł Valentine.
Prom zagwizdał przeciągle i przycumował do przystani.
Tę noc spędzili w najtańszym, jaki mogli znaleźć, starym hoteliku portowym, w którym była, co prawda, tylko jedna łazienka, ale gdzie dbano o czystość, a ściany zostały świeżo pobielone wapnem. W pobliskiej gospodzie zjedli dość obfity obiad, po którym Valentine zaapelował o założenie wspólnej kasy, a jej prowadzenie powierzył Shanamirowi i Zalzanowi Karolowi, ponieważ to oni zdawali się mieć najlepsze z całego towarzystwa rozeznanie w wartości pieniądza. Valentine'owi zostało sporo funduszy jeszcze z czasów Pidruid, a Zalzan Kavol, ku zdziwieniu wszystkich, wysupłał z głęboko schowanej sakiewki całą stertę dziesięciorojalówek. Razem byli wystarczająco bogaci, aby dopłynąć na Wyspę Snu.
Następnego ranka wykupili bilety na statek rzeczny, podobny do tego, który ich wiózł z Khyntoru do Verfu, i rozpoczęli podróż do Piliploku, wielkiego portu przy ujściu Zimru do morza.
Przewędrowali już przez Zimroel ładny szmat drogi, ale od wschodnich wybrzeży kontynentu nadal dzieliły ich tysiące mil. Podróż po szerokiej, spławnej rzece mogłaby być szybsza, gdyby nie to, że statek zatrzymywał się w niezliczonych miastach i miasteczkach, takich jak Larnimisculus, Belka, Clarischanz, Flegit, Hiskuret, Centriun, Obliorn Yale, Salvamot, Gourkaine, Semirod, Cerinor, Haunfort Wielki, Impemond, Orgeliuse, Dambemuir i w wielu innych. Wciąż zawijali do niemal identycznych przystani. W każdej miejscowości nad brzegiem rzeki biegła promenada z nieodłącznym szpalerem palm i alabandyn, w każdej sklepy były jaskrawo pomalowane, w każdej po wąskich uliczkach rozległych bazarów przepychały się tłumy ludzi i w każdej nowi pasażerowie, ściskając w garści bilety, przypuszczali szturm na trap. Żonglerzy nie zapomnieli jeszcze, że są żonglerami. Sleet wystrugał maczugi z wyproszonego u załogi drewna, Carabella zdobyła piłki, a Skandarzy nie zaniedbywali po każdym posiłku wynieść ukradkiem kilku naczyń. W ten sposób trupa skompletowała sprzęt i już na trzeci dzień dała podróżnym niezłe przedstawienie. Do wspólnej kasy wpadło parę koron. Zalzan Kavol z dnia na dzień odzyskiwał dawną pewność siebie, chociaż w sytuacjach, w których niegdyś płonąc gniewem rozpętałby potworną awanturę, teraz zachowywał się bardzo powściągliwie.
Skandarzy wracali w rodzinne strony. Widać było, jak są podnieceni, kiedy stojąc przy relingu patrzyli na przesuwające się przed ich oczami wypłowiałe od słońca wzgórza czy zadbane mieściny o schludnych uliczkach i drewnianych domach. Zalzan Kavol drobiazgowo opowiadał o początkach swojej kariery, o jej wzlotach i, nielicznych oczywiście, upadkach, o tym, jak początkowo krążyli po okolicznych wsiach i miasteczkach, zapuszczając się powoli coraz dalej w głąb kontynentu, a raz nawet dotarli do Stenwamp i do Portu Saikforge, miast leżących w górnym biegu Zimru, tysiące mil od wybrzeża. Wspomniał też, jakby mimochodem, o sporze z impresariern, co spowodowało, że musieli szukać szczęścia na drugim końcu Zimroelu. Valentine podejrzewał, że ten spór nie był zbyt łagodny i że wynikły z niego jakieś kłopoty z prawem, ale nie zadawał Skandarowi żadnych pytań.
Pewnego wieczoru, po większej ilości wina, Skandarzy zaintonowali pieśń — pierwszy raz, od kiedy Valentine ich poznał — pieśń Skandarów, ponurą, wisielczą, z monotonnie powtarzającym się refrenem, na modłę maszerujących wojaków, którym ciążą już ramiona, a nogi odmawiają posłuszeństwa:
Strachu cień
W sercu mrok
Smutek łzami
Zaćmił wzrok.
Śmierć i łzy,
Śmierć i łzy,
Idą w trop
Tam gdzie my.
Niejeden kraj
Przeszedłem daleki
Obce wzgórza
I domowe rzeki.
Śmierć i łzy,
Śmierć i łzy,
Idą w trop
Tam gdzie my.
Smocze morza,
Lądy płaczu,
Już ja domu
Nie zobaczę.
Śmierć i łzy,
Śmierć i łzy,
Idą w trop
Tam gdzie my.
Pieśń tchnęła bezdennym żalem i bezgranicznym bólem, ale kołyszący się w jej rytm śpiewacy mieli tak przekomiczny wygląd, że Valentine i Carabella z trudem powstrzymywali się od śmiechu. Jednak w miarę powtarzania refrenu Valentine poważniał, aż w końcu ogarnęło go głębokie współczucie dla Skandarów. Oni rzeczywiście spotkali na swej drodze śmierć i niedolę, i choć teraz zbliżali się do domu, to znaczną część życia spędzili poza nim. A może, pomyślał Valentine, to nie jest takie proste być Skandarem na Majipoorze, wielkim kudłatym stworem górującym nad tłumem mniejszych i gładkoskórych istot.
Lato skończyło się i na wschodzie Zimroelu nastała pora suszy, podczas której wieją południowe wiatry, roślinność zapada w zimowy sen aż do wiosennych deszczy, a w ludziach, jak mówił Zalzan Karol, wyzwalają się mroczne namiętności, popychając ich do najgorszych zbrodni. Valentine początkowo uważał ten region za mniej interesujący od śródkontynentalnych dżungli lub porośniętego bujną podzwrotnikową roślinnością zachodniego wybrzeża., lecz powoli zaczęła mu się podobać jego powściągliwa, surowa uroda. Odetchnął jednak z ulgą, kiedy po wielu dniach spędzonych na rzece, która zdawała się nie mieć końca, Zalzan Karol obwieścił, że widać już przedmieścia Piliploku.
Port Piliplok był tak samo stary i tak samo rozległy jak jego bliźniaczy brat na przeciwległym krańcu kontynentu, port Pidruid, ale na tym kończyło się podobieństwo obu miast. Pidruid było budowane bez planu i stanowiło gmatwaninę ulic, alei i bulwarów przeplatających się ze sobą przypadkowo, zgodnie z fantazją kolejnych budowniczych, podczas gdy Piliplok zaprojektowano niezliczone tysiące lat temu z niemal maniakalną precyzją.
Ten największy wschodni port kontynentu rozłożył się po południowej stronie ujścia Zimru do Morza Wewnętrznego. Rzeka osiągnęła tu nieprawdopodobną szerokość sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu mil i całą tą szerokością wlewała do morza muł i kamienie niesione przez siedem tysięcy mil, mącąc olbrzymie niebieskozielone wodne przestworza. Północna strona ujścia ograniczona była kredowym urwiskiem, na milę wysokim i kilka mil szerokim, widocznym nawet z Piliploku, kiedy poranne słońce odbijało się w jego białych ścianach. Nie było tam warunków do założenia portu ani miasta, toteż urwisko przeznaczono na pustelnię. Przebywali w niej ci, którzy poświęcili się Pani i już od stu lat nie chcieli mieć nic wspólnego ze światem zewnętrznym, który zresztą odpłacał im pięknym za nadobne i żył swoim życiem. Miasto, którego jedenaście milionów mieszkańców utrzymywało się ze wspaniałego portu, podporządkowało mu wszystkie swoje mechanizmy i jeśli port był sterem, ono było rufą statku, który nazywał się Piliplok. Najbliżej portowego nabrzeża leżało centrum handlowe, za nim szedł przemysł, potem rozrywki i na końcu dzielnice mieszkalne, wyraźnie podzielone między sobą pod względem zamożności, nie przestrzegające natomiast zbytnio podziałów rasowych. Miasto było wielkim skupiskiem Skandarów — Valentine'owi zdawało się, że co trzecia osoba na ulicy należy do rodziny Zalzana Kavola — i ta wielka liczba rozpychających się owłosionych ramion mogła każdego przybysza wprawić w lekkie zakłopotanie. Mieszkało tu także sporo wyniosłych, arystokratycznych, dwugłowych Su-Suherów, kupców handlujących luksusowymi towarami: najdelikatniejszymi tkaninami, biżuterią i najrzadszymi okazami rękodzieła sprowadzanego z różnych prowincji. Valentine, czując na policzkach gorące tchnienie południowego wiatru, zaczynał rozumieć, co Zalzan Kavol miał na myśli mówiąc o wyzwalanych przez ten wiatr namiętnościach.
— Czy on kiedykolwiek przestanie wiać? — spytał.
— Z pierwszym dniem wiosny — odpowiedział Zalzan Kavol. Valentine pomyślał, że wtedy będzie już daleko, ale szybko się okazało, że wcale nie jest to takie pewne. Razem z Zalzanem Kavolem i Deliamberem udał się do przystani Shkunibor, leżącej we wschodniej części portu, aby załatwić formalności związane z podróżą na Wyspę. Całymi miesiącami wyobrażał sobie tę przystań jako miejsce o baśniowym blasku i pełnej splendoru, majestatycznej architekturze, jednak rzeczywistość nijak się miała do marzeń. Nabrzeże portowe, z którego odpływały statki z pielgrzymami, nie miało w sobie niczego z baśni czy legendy: pusta, goła przestrzeń z walącym się budynkiem o łuszczących się, dawno nie malowanych ścianach, z powiewającymi na wietrze strzępami bander. Nigdzie nie było żywej duszy.
Po dłuższych poszukiwaniach Zalzan Kavol znalazł rozkład rejsów, wywieszony w jakimś ciemnym kącie walącego się budynku. Według niego statki z pielgrzymami odpływały na Wyspę pierwszego dnia każdego miesiąca — z wyjątkiem jesieni. Ostatni wyszedł w morze tydzień temu, w Dzień Gwiazdy. Następny wypływał za trzy miesiące. — Trzy miesiące! — krzyknął Valentine. — Co będziemy tu robić przez trzy miesiące? Żonglować na ulicach? Żebrać? Kraść? Czytaj rozkład jeszcze raz!
— Nic innego nie wyczytam — odpowiedział krzywiąc się Skandar. — Wszystko przez te wiatry! Jestem zaślepiony miłością do tego miasta, ale nie cierpię go w porze wiatrów. Parszywe szczęście!
— Czy w tym sezonie nie wychodzą w morze żadne statki? — spytał Valentine.
— Tylko smocze — rzekł Skandar.
— Co to za statki?
— Rybackie, polują na smoki morskie, które o tej porze roku odbywają gody i łatwo je można podejść. Wiele tych statków już na pewno wypłynęło. Ale co nam po nich?
— A jak daleko się zapuszczają? — pytał dalej Valentine.
— Aż trafią na łowiska. Czasami nawet docierają do Archipelagu Rodamaunt.
— Gdzie to jest?
— Archipelag Rodamaunt to długi łańcuch wysp na Morzu Wewnętrznym, gdzieś w połowie drogi między nami a Wyspą Snu — pośpieszył z wyczerpującą odpowiedzią Deliamber.
— Czy te wyspy są zamieszkałe?
— Tak, i to gęsto.
— Świetnie. Z pewnością między wyspami kwitnie jakiś handel. Co wy na to, żebyśmy wynajęli jeden z tych smoczych statków i dopłynęli nim aż do Archipelagu, a tam zlecimy miejscowemu kapitanowi, aby nas przewiózł na Wyspę?
— Czemu nie — rzekł Deliamber.
— Chyba nie ma przepisu zabraniającego pielgrzymom podróżowania na innych statkach poza specjalnie dla nich przeznaczonymi?
— O niczym takim nie słyszałem — zapewnił go Vroon.
Zalzan Kavol miał jednak zastrzeżenia co do tego pomysłu. — Rybacy polujący na smoki z pewnością nie zechcą zawracać sobie głowy pasażerami — powiedział. — Oni nie zajmują się takim procederem.
— Może zaczną, kiedy zobaczą parę rojali.
— Nie byłbym tego pewny. Ich zajęcie daje im niezły dochód. Mogą się bać, że przyniesiemy pecha albo że będziemy się naprzykrzać i przeszkadzać. No i jeśli wcześniej natkną się na łowiska, nie zechcą nas zawieźć na Archipelag. A jeżeli nawet zawiozą, to skąd można wiedzieć, że znajdzie się tam ktoś, kto popłynie z nami dalej?
— Może masz rację — zgodził się Valentine — ale z drugiej strony to wszystko da się łatwo zorganizować. Zamiast przez trzy najbliższe miesiące przejadać pieniądze w Piliploku, można ich użyć jako argumentu w rozmowie z kapitanem statku. Idziemy szukać rybaków!
Przystanie, jedna za drugą, ciągnęły się wzdłuż wybrzeża przez kilka mil. Stały w nich dziesiątki statków przygotowywanych do nowego, właśnie rozpoczynającego się sezonu. Te, które łowiły smoki morskie, miały identyczne kształty i podobnie złowieszczy wygląd. Były to kolosy o opasłych kadłubach i wysokich, fantazyjnych, potrójnie rozwidlonych masztach. Na dziobach straszyły zębiaste paszcze, a rufy wieńczyły długie wiechcie kolczastych ogonów. Na zdobionych malowidłami burtach bielały rzędy zębów i groźnie łypały żółte i purpurowe oczy. Górne pokłady były najeżone wyrzutniami harpunów i kołowrotami do sieci, a splamione krwią pokłady świadczyły o tym, że odbywały się na nich rzezie. Valentine nie sądził, aby statki-rzeźnie były najwłaściwszym środkiem lokomocji na pokojową, świętą Wyspę, ale nie miał wyboru.
Zresztą i ów wybór wkrótce okazał się wielce wątpliwy.
Szli od statku do statku, od nabrzeża do nabrzeża, od suchego doku do suchego doku, a specjaliści od mordowania smoków wysłuchiwali ich propozycji bez jakiegokolwiek zainteresowania. Do pertraktacji Valentine wyznaczył Zalzana Kavola, ponieważ kapitanami byli głównie Skandarzy, więc istniała większa szansa, że przychylnie potraktują jednego ze swoich. Niestety, kapitanowie okazali się niepodatni na wszelkie perswazje.
— Wasz pobyt na pokładzie będzie rozpraszać załogę — powiedział pierwszy. — Będziecie się o wszystko potykać i zaraz dostaniecie choroby morskiej. Będziecie żądać specjalnych posług…
— Nie przewozimy pasażerów — uciął krótko drugi. — Takie są przepisy.
— Archipelag leży za daleko na południe. Niechętnie tam się zapuszczamy — oświadczył trzeci.
— Mówi się — powiedział czwarty — że smoczy statek, który zabiera na pokład obcych, nie wraca z morza. Wolałbym nie sprawdzać, czy to tylko przesąd. Może jeszcze nie w tym roku.
— Nie interesują mnie pielgrzymi — rzekł piąty. — Niech was Pani sama przeniesie, jeśli ma taką wolę. Na moim statku na pewno nie popłyniecie.
Szósty też odmówił, dodając, że tracą tylko czas. Siódmy to potwierdził. Ósmy, dowiedziawszy się już, że wycieczka szczurów lądowych plącze się po dokach i szuka naiwnego, nawet się im nie pokazał.
Dziewiąty kapitan, stara, siwa, szczerbata, z wytartym futrem Skandarka, mimo że też nie chciała ich zabrać, okazała się jednak dość rozmowna i coś im poradziła.
— Na przystani Prestimiona — powiedziała — znajdziecie kapitana Gorzvala z “Brangalyn”. Gorzvalowi przytrafiło się ostatnio parę niefortunnych rejsów i stąd wiadomo, że ma pusto w kieszeni. Nie dalej jak wczoraj wieczorem słyszałam w tawernie, że usiłuje zaciągnąć jakąś pożyczkę na remont kadłuba. Możliwe, że połasiłby się na dodatkowy zarobek.
— A gdzie jest przystań Prestimiona? — spytał Zalzan Kavol.
— Na samym końcu, za przystaniami Dekkereta i Kinnikena, tuż obok szalup ratunkowych.
Godzinę później, rzuciwszy jedno spojrzenie na “Brangalyn”, Valentine pomyślał, że stanowisko w pobliżu szalup jest chyba najbardziej odpowiednim miejscem dla statku kapitana Gorzvala, gdyż wyglądał on tak, jakby miał za chwilę rozpaść się na kawałki. Był mniejszy i starszy od dotychczas oglądanych, a w którymś momencie długiego żywota jego kadłub musiał zostać nieźle nadwerężony; na domiar złego poddany został następnie niefachowemu remontowi, o czym świadczyły źle dopasowane wręgi i dziwnie przechylona sterburta. Wymalowane tuż nad linią wody oczy i zęby dawno straciły magiczną i odstraszającą moc. Galeon był przekrzywiony, szpice ogona odłamane w odległości dziesięciu stóp od nasady, być może przez uderzenie rozdrażnionego smoka, a maszty z niewiadomych przyczyn były skrócone. Załoga, która dość niemrawo uszczelniała i smołowała pokład, nawijała liny i cerowała żagle, przyjęła ich bez większego zainteresowania.
Kapitan Gorzval pasował wyglądem do swego statku. Wzrostu Lisamon Hultin albo nieco niższy, mógł uchodzić za karła wśród Skandarów. Zezowaty na jedno oko, ze sterczącym kikutem lewego zewnętrznego ramienia, ze zmatowiałym szorstkim futrem, przygarbiony, sprawiał wrażenie zmęczonego życiem i przegranego. Ożywił się jednak natychmiast, kiedy Zalzan Kavol zagadnął go o podróż na Archipelag Rodamaunt.
— Ilu? — spytał krótko.
— Dwunastu. Czterech Skandarów, Hjort, Vroon, pięcioro ludzi i jeden obcy.
— Mówisz, że jesteście pielgrzymami. Wszyscy?
— Co do jednego.
Gorzval zrobił ręką niedbały znak oddający cześć Pani i powiedział:
— Wiecie o tym, że przewożenie pasażerów na statkach polujących na smoki jest nielegalne. Jestem jednak dłużnikiem Pani i chcę jej podziękować za ostatnio otrzymane łaski. Zrobię dla was wyjątek. Płacicie gotówką i z góry.
— Oczywiście — odpowiedział Zalzan Kavol.
Valentine odetchnął z ulgą. Statek był nędzny i w opłakanym stanie, a Gorzval to zapewne podrzędnej klasy nawigator, o ile w ogóle można tu było mówić o jakiejkolwiek klasie, do tego doświadczany często przez nieszczęścia, ale jedynie on chciał z nimi rozmawiać.
Gorzval wymienił swoją cenę i z widocznym przejęciem oczekiwał targu. Zażądał mniej niż połowę sumy bezskutecznie oferowanej innym kapitanom, lecz mimo to Zalzan Karol, powodowany starym przyzwyczajeniem i dumą, spróbował urwać trzy rojale. Poszło łatwo. Gorzval wyraźnie przerażony ewentualną utratą klientów, spuścił półtora. Widząc tę słabość Zalzan Kavol nie zamierzał ustąpić, ale Valentine zlitował się nad nieszczęsnym kapitanem i uciął sprawę.
— Umowa stoi. Kiedy odpływamy?
— Za trzy dni.
Z trzech zrobiło się cztery. Gorzval mówił niejasno o potrzebie dodatkowych napraw, co faktycznie oznaczało, jak odkrył Valentine, konieczność załatania kilku naprawdę poważnych dziur. Kapitan nie był zdolny do takiego wysiłku finansowego, póki nie spadli mu z nieba pasażerowie i ich gotówka. Powtarzając zasłyszane w tawernie plotki, Lisamon Hultin opowiedziała im, że Gorzval, aby zdobyć pieniądze na cieślę, próbował zastawić część przyszłego połowu, lecz nie znalazł chętnego. Dowiedzieli się ponadto o nim, że nie ma dobrej reputacji, że wypowiadane przez niego sądy nie cieszą się uznaniem, że mu się nie szczęści, że jego załoga jest źle opłacana i leniwa. Kiedyś przegapił całe łowisko smoków i wrócił z niczym do Piliploku, podczas innej wyprawy stracił rękę, bo zajął się potworem, który, jak się okazało, jeszcze nie zdechł, a podczas ostatniego rejsu jakaś poirytowana bestia, uderzając w śródokręcie, omal nie posłała “Brangalyn” na dno.
— Chyba lepiej byłoby popłynąć na Wyspę wpław — podsumowała Lisamon swoje sprawozdanie.
— Może przyniesiemy naszemu kapitanowi więcej szczęścia, niż miał dotychczas — rzekł Valentine.
— Z takim optymizmem, mój panie, powinieneś być na Górze Zamkowej najdalej do Dnia Zimy — zaśmiał się Sleet.
Valentine mu zawtórował, ale szybko spoważniał. Rzeczywiście, statek nie wzbudzał zaufania, a po nieszczęściach w Piurifayne nie chciałby poprowadzić tych ludzi ku następnej katastrofie. Przecież szli za nim, ślepo mu ufając, opierając się tylko na wierze w sny, czary i enigmatyczną pantomimę Metamorfów. Jakiż to byłby dla niego wstyd i ból, gdyby śpiesząc się nadmiernie na Wyspę, zgotował im następną niedolę! A tu jeszcze ten sterany życiem, kaleki kapitan, do którego Valentine tak nieoczekiwanie poczuł sympatię. Jeśli nawet jest prawdą, że Gorzval był przez całe życie niefortunnym marynarzem, to jeszcze nie znaczy, że teraz nie będzie dobrym sternikiem, zwłaszcza wioząc Koronala, któremu los również nie sprzyjał i to tak bardzo, że w ciągu jednej nocy pozbawił go tronu, pamięci i tożsamości!
W przeddzień wypłynięcia “Brangalyn” Vinorkis odciągnął Valentine'a na stronę i odezwał się zafrasowany:
— Mój panie, jesteśmy obserwowani.
— Skąd wiesz?
Hjort uśmiechnął się i pogładził pomarańczowe wąsy.
— Mam niejakie doświadczenie w tym fachu. Zauważyłem jak taki jeden, niepozorny z wyglądu, Skandar, włóczy się po dokach. Któryś z cieśli okrętowych powiedział mi, że wypytuje o ludzi Gorzvala, a zwłaszcza o pasażerów z “Brangalyn” i o to, dokąd płyną.
Valentine zachmurzył się.
— A już myślałem, że umknęliśmy im podczas przeprawy przez kontynent!
— Musieli w Ni-moya powtórnie wpaść na nasz ślad.
— W takim razie trzeba ich koniecznie zgubić na Archipelagu. O ile dotrą tam za nami. Miej to towarzystwo na oku. Dziękuję ci, Vinorkisie.
— Nie dziękuj, panie, spełniam swój obowiązek.
Rankiem podczas załadunku statku Vinorkis wypatrywał wścibskiego Skandara w każdym zakątku przystani, ale na próżno. Szpieg zrobił swoje i zniknął, pomyślał Valentine. Teraz pałeczkę przejmie następny lojalny sługa uzurpatora.
Kiedy wychodzili w morze, wiał silny południowy wiatr, ale smocze statki umiały z nim walczyć i lawirować między jednym a drugim podmuchem. Zabawa była męcząca, lecz nie do uniknięcia, gdyż smoki morskie dawały się upolować tylko podczas tej podłej pory roku. Na wszelki wypadek “Brangalyn” wyposażono w dodatkowy silnik, oczywiście o niezbyt wielkiej mocy, gdyż na Majipoorze zawsze były kłopoty z paliwem. Statek nabrał wiatru w żagle i manewrując z godnością, choć dość niezdarnie, opuścił Piliplok.
Morze Wielkie, zajmujące prawie całą drugą półkulę, z racji swego ogromu leżało poza zasięgiem statków. Żegluga skupiała się na mniejszym morzu Majipooru, zwanym powszechnie Morzem Wewnętrznym, a przez marynarzy również “kałużą”, choć żeby tę “kałużę” przebyć od wschodnich wybrzeży Zimroelu do zachodnich brzegów Alhanroelu, trzeba było pokonać jakieś pięć tysięcy mil morskich. Wody rozdzielała leżąca w połowie drogi Wyspa Snu — wystarczająco duża, by być światem samym dla siebie, lecz za mała, by ją nazywać kontynentem — i kilka łańcuchów niewielkich wysepek.
Smoki morskie, których ilość szacowano na dziesięć — dwanaście wielkich stad, pędziły żywot w ciągłych podróżach dokoła globu, co im zajmowało lata, dziesiątki lat, a może i wieki. Jak długo żyły, nikt naprawdę nie wiedział. Każdego roku letnią porą jedno z takich stad kończyło podróż przez Morze Wielkie, mijało Narabal i opływając Zimroel od południa zbliżało się aż do Piliploku, ale ponieważ samice spodziewały się młodych, nie urządzano wtedy polowań. Jesienią młode się rodziły, a kiedy horda osiągała wietrzne wody między Piliplokiem a Wyspą Snu, z portu wypływały całe masy smoczych statków i rozpoczynały się doroczne łowy. Polowano zarówno na młode, jak i na stare sztuki, a te, które przeżyły, ruszały na dalszy szlak wzdłuż południowych wybrzeży Wyspy Snu, półwyspu Stoienzar i kontynentu Alhanroel, by na dobre zniknąć na obszarach Morza Wielkiego. Tam, przez nikogo nie ścigane, zażywały swobody aż do czasu, kiedy znów nadchodziła pora powrotu w okolice Piliploku.
Smoki morskie były bezsprzecznie największymi stworzeniami żyjącymi na Majipoorze. Rodząc się miały zaledwie pięć stóp długości, ale rosły przez całe życie i dochodziły do znacznych rozmiarów, chociaż nikt dokładnie nie wiedział, jak dużych. Kiedy skończyły się kłopoty, Gorzval okazał się niezwykle gadatliwym Skandarem. Zaprosił podróżnych, by spożywali posiłki przy jego stole i godzinami snuł opowieści o smokach morskich i ich legendarnych rozmiarach. Jeden, schwytany za panowania Lorda Malibora, miał sto dziewięćdziesiąt stóp długości, inny, z czasów Confalume'a, dwieście czterdzieści, a kiedy Prestimion był Pontifexem, a Lord Dekkeret Koronalem, złowiono sztukę o całe trzydzieści stóp dłuższą. Ale rekordzistą, twierdził Gorzval, był ten, który bezczelnie pojawił się u wejścia do portu za panowania Thimina i Lorda Kinnikena, bo mierzył ni mniej, ni więcej tylko równe trzysta piętnaście stóp. Ten potwór, znany potem jako Smok Lorda Kinnikena, uciekł nawet nie zadraśnięty, ponieważ cała flotylla smoczych statków właśnie znajdowała się na połowach, daleko w morzu. Przypuszczalnie widywano go w następnych stuleciach, ostatni raz w roku, kiedy Lord Voriax został Koronalem, ale gdy się pojawiał, nikt nawet nie brał harpuna do ręki, gdyż powszechnie wierzono, że ta bestia przynosi nieszczęście. — Teraz musi już mierzyć z pięćset stóp — powiedział Skandar — i modlę się, żeby nie spotkać go na swojej drodze.
Valentine widywał czasami małe smoki morskie. Sprzedawano je na jarmarkach w całym Zimroelu. Próbował nawet ciemnego, twardego, specyficznie pachnącego mięsa. Mięso z większych sztuk, dochodzących nawet do pięćdziesięciu stóp, sprzedawano świeże tylko na wschodnim wybrzeżu, gdyż z powodu trudności z transportem nie można było zaopatrywać w nie rynków w głębi kraju. Smoki jeszcze większe nie nadawały się do jedzenia. Z ich mięsa wytapiano tłuszcz, który służył jako olej napędowy, ponieważ na Majipoorze brakowało naturalnych zasobów paliwa. Kości smoków, i tych dużych, i tych małych, miały powszechne zastosowanie w architekturze, ponieważ ich wytrzymałość była równa stali, a znacznie łatwiej się je uzyskiwało. Nie narodzone młode, często znajdowane w ciałach martwych samic, z dużym powodzeniem wykorzystywano w lecznictwie. Skóra smoków, skrzydła smoków, smoków to, smoków tamto, wszystko, według słów kapitana, przynosiło jakąś korzyść i niczego nie marnowano.
— To, na przykład, jest smocze mleko — powiedział Gorzval podając swoim gościom butelkę niebieskawego, prawie przezroczystego płynu. — Za butelkę czegoś takiego w Ni-moya albo w Khyntorze płacą dziesięć koron. Spróbujcie, proszę.
Lisamon Hultin pociągnęła mały łyk i splunęła na podłogę.
— Smocze mleko czy smocze siuśki? — spytała. Kapitan uśmiechnął się lodowato.
— W Dulornie — powiedział — to, co wyplułaś, kosztowałoby cię przynajmniej koronę, a i tak miałabyś szczęście, jeśli w ogóle byś je dostała. — Pchnął butelkę do Sleeta, lecz ten potrząsnął głową przecząco. Pchnął do Valentine'a. Po chwili wahania Valentine podniósł ją do ust.
— Gorzkie — powiedział — i czuć je pleśnią, ale nie takie złe. Do czego służy?
Skandar poklepał się po udach.
— Afrodyzjak! — zagrzmiał. — Pobudza witalność! Rozpala krew! Przedłuża życie! -Wskazał jowialnie na Zalzana Kavola, który, nie zapraszany, pociągnął duży haust płynu. — Widzicie? Każdy Skandar dobrze o tym wie! Mężczyzny z Piliploku nie trzeba namawiać do wypicia smoczego mleka!
— Smocze mleko? — zdziwiła się Carabella. — A więc one są ssakami?
— Tak, oczywiście. Młode wylęgają się z jaj jeszcze w brzuchu matki. W jednym miocie bywa dziesięć, dwanaście sztuk. Po ujrzeniu światła dziennego natychmiast rzucają się do ssania sutków, które samice mają wzdłuż całego podbrzusza. Dziwi cię smocze mleko?
— Myślałam, że smoki są gadami, a gady nie dają mleka.
— Smoki to smoki, i tyle. Napijesz się?
— Nie, dziękuję — odpowiedziała. — Moje siły witalne nie potrzebują żadnych podniet.
Posiłki w kajucie kapitana stanowiły najmilszą część podróży — jak ocenił po pewnym czasie Valentine. Gorzval był dobroduszny i otwarty, jak na Skandara, no i jadał smaczne posiłki z winem i mięsem, różnego rodzaju rybami, a także z doskonale przyrządzanymi potrawami ze smoka. Lecz sam statek, dość niedbale skonstruowany, poskrzypujący i ciasny, nie zapewniał ani odrobiny komfortu, a załoga, w skład której wchodziło kilkunastu Skandarów, jacyś Hjortowie i ludzie, była niekomunikatywna i wręcz wrogo nastawiona do pasażerów. Wyniośli łowcy smoków — nawet taka banda o niezbyt szerokich horyzontach jak załoga “Brangalyn”, statku o zaszarganej opinii — wyraźnie dawali do zrozumienia, że nie są zadowoleni z obcych, plączących się tu i tam i wciskających nos w ich zawodowe tajemnice. Jeden Gorzval cieszył się z niecodziennych towarzyszy podróży, ale może w jego wypadku w grę wchodziła wdzięczność, gdyż to ich pieniądze pozwoliły statkowi raz jeszcze wyjść w morze.
Znajdowali się teraz daleko od lądu, znużeni monotonią zlewającego się morza i nieba, obu jednakowo szarych, jednakowo niebieskich, niezmiennie rozmywających wszelkie poczucie czasu i przestrzeni. Statek trzymał kurs południowo-wschodni a im bardziej oddalał się od Piliploku, tym niebezpieczniejszy i gorętszy stawał się wiatr, z którym przyszło mu się zmagać.
— Nazywam go naszym przesłaniem — powiedział Gorzval — gdyż wieje prosto z Suwaelu. To taki mały prezent od Króla Snów, oczywiście równie wyszukany, jak wszystko inne, co ten władca rozdaje.
Morze było puste; ani wyspy na horyzoncie, ani dryfujących pni, a przede wszystkim żadnego smoka. Tym razem, jak widać, potwory oddaliły się od wybrzeży Zimroelu; teraz pławiły się zapewne w tropikalnych wodach wokół Archipelagu. Tylko ptaki gihorna przeciągały od czasu do czasu nad “Brangalyn”, przemierzając szlak jesiennej wędrówki z wysp na Bagna Zimr. Owe bagna nie miały nic wspólnego z rzeką o tej samej nazwie, gdyż leżały na południowo-wschodnich krańcach kontynentu, o pięćset mil od jej ujścia koło Piliploku. Długonogie, majestatycznie lecące ptaki były niewątpliwie kuszącym celem, nikt się jednak nie składał do strzału: morze musiało być bezpieczne dla wszystkich podróżnych.
Pierwsze smoki pojawiły się w pobliżu statku podczas drugiego tygodnia podróży. Gorzval wyśnił je dzień wcześniej.
— O smokach śni każdy kapitan — wyjaśnił. — Nasze umysły dostrajają się do impulsów wysyłanych przez te zwierzęta. Wyczuwamy je z dość znacznej odległości. Jest taka kobieta, widzieliście ją pewnie w porcie, bez kilku zębów, nazywa się Guidrag, której smoki śnią się już na tydzień przed zbliżeniem się do nich, a czasem nawet wcześniej. Bierze kurs na miejsce widziane we śnie i zawsze trafia na całą ławicę. Jeśli o mnie chodzi, wyczuwam je tylko na jeden dzień naprzód. Nie mam się zresztą czego wstydzić, żaden kapitan nie jest tak dobry jak ta Guidrag. Teraz jednak mogę wam zagwarantować, że będziemy mieli smoki przed dziobem za jakieś dziesięć — dwanaście godzin.
Valentine nie miał wiele zaufania do gwarancji składanych przez Skandara. Jednak w połowie następnego ranka majtek z bocianiego gniazda zawołał:
— Ahoj! Smoki, ahoj!
Przed dziobem “Brangalyn” zaroiło się od dzikich bestii. Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, może więcej. Były ogromne i nie miały odrobiny wdzięku: brzuchate, szersze od statku, który na nie polował, o długich tłustych szyjach, ciężkich trójkątnych łbach, krótkich płaskich ogonach z wyraźnie zaznaczoną linią kręgosłupa, biegnącą wzdłuż wysoko sklepionych, niemal garbatych grzbietów. Największą osobliwość stanowiły jednak smocze skrzydła, przypominające czarne jak noc skrzydła nietoperzy. Wyrastały z masywnych karków i sięgały do połowy olbrzymich cielsk. Większość smoków spowijała się w nie niczym w płaszcze, ale niektóre rozpościerały je na całą okazałą długość i wachlowały się nimi jak kruchymi, kościstymi, złączonymi błoną palcami, rzucając cień na wielkie połacie wody. Oczywiście, tylko nazywano je skrzydłami — w rzeczywistości były to płetwy, bo te olbrzymie stwory nie mogłyby wszak unieść się w powietrze.
W smoczej hordzie przeważała młodzież, mierząca od dwunastu do piętnastu stóp, ale były tam też dopiero co urodzone maluchy, mniej więcej sześciostopowe, swawolące obok matek albo przyssane do ich podbrzuszy. Matki nie były zbyt wielkie w porównaniu z kilkoma ospale poruszającymi się olbrzymami. Te ostatnie, na pół zanurzone, wystawiały na powierzchnię wody wysokie garby grzbietów, sprawiając wrażenie pływających górzystych wysp. Były niewyobrażalnie grube, natomiast nie wiadomo, jak długie, gdyż ich ogony prawie zawsze pozostawały pod wodą; jednak dwa albo trzy okazy, które raczyły się w pełni zaprezentować, były przynajmniej tak duże jak statek.
— Chyba nie mamy do czynienia ze smokiem Lorda Kinnikena? — spytał Valentine przechodzącego obok Gorzvala.
Kapitan zaśmiał się pobłażliwie.
— O czym ty mówisz! Ten Kinnikena jest co najmniej trzy razy większy. Trzy? Co ja mówię! Więcej niż trzy. Te mają ledwo sto pięćdziesiąt stóp. Widziałem całe mnóstwo większych. Ty też je zobaczysz, przyjacielu, już niedługo.
Valentine usiłował wyobrazić sobie smoki trzy razy większe od tych tutaj, ale na myśl o tym jego umysł się buntował. Z równym skutkiem mógłby chcieć zobaczyć wyłaniającą się z morza Górę Zamkową.
Statek ruszył na łowy. Operacja była z góry zaplanowana i każdy z członków załogi doskonale znał swoje obowiązki. Spuszczono łodzie. Na dziobie każdej z nich stał Skandar z oszczepem w ręku, zabezpieczony pasami. Oszczepy pracowały szybko, tak rozdzielając śmiertelne ciosy, by żadna z matek nie straciła całego potomstwa. Młode zabite smoki przywiązywano za ogony do lodzi, a kiedy te wracały do statku, spuszczano zeń sieci i podnoszono połów na pokład. Po załadowaniu kilkunastu sztuk nastąpiły przygotowania do ataku na grubszą zwierzynę. Łodzie wycofano, a harpunnik, olbrzymi Skandar połyskujący na piersiach niebieskawą golizną w miejscu, gdzie od ciężkiej pracy futro dawno się wytarło, zajął stanowisko przy wyrzutni na górnym pokładzie. Nie śpiesząc się dobierał broń i osadzał ją w katapulcie, podczas gdy Gorzval tak manewrował statkiem, by przygotować odpowiednie pole ostrzału. Harpunnik wycelował. Nieświadome zagrażającego niebezpieczeństwa smoki harcowały w wodzie. Valentine ścisnął rękę Carabelli i wstrzymał oddech. Śmignęła niosąca śmierć błyskawica i ostrze harpuna zagłębiło się w grubym karku. Morze ożyło.
Zraniony potwór, który miał dziewięćdziesiąt stóp długości, walił ogonem, wznosząc fontanny wody i rozwijając skrzydła, jak gdyby chciał szukać ratunku w powietrzu. Związana z nim liną “Brangalyn” posłusznie poddawała się ruchom walczącego o życie zwierzęcia. Smocze matki rozłożyły opiekuńczo skrzydła, zgarnęły pod nie swoje oseski i zaczęły odpływać bijąc w wodę ogonami, podczas gdy największe sztuki w stadzie po prostu zniknęły, zanurzając się bez najmniejszego wysiłku w morską głębinę. Na polu walki pozostało kilkanaście smoków średniej wielkości. Zdawały sobie sprawę, że stało się coś niepokojącego, gdyż trzymając w pogotowiu na pół rozłożone skrzydła uderzały nimi o wodę i zataczały wokół rannego towarzysza szerokie kręgi, lecz wyraźnie nie były zdolne do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Tymczasem harpunnik, nadal zachowując zimną krew, znowu dobierał broń i po chwili umieścił w ofierze dwa następne harpuny.
— Łodzie! — ryknął kapitan. — Sieci!
Rozpoczęła się dziwna batalia. Jeszcze raz spuszczono łodzie. Myśliwi, tym razem bez oszczepów, podpłynęli naprzód, a kiedy zbliżyli się do kręgu podnieconych smoków, zaczęli ciskać w wodę czymś, co przypominało granaty i co eksplodowało raz za razem z głośnym hukiem, zalewając przy tym wodę warstwą jasnożółtej farby. Nie wiadomo, co bardziej przeraziło smoki — eksplozje czy farba, w każdym razie zwierzęta z dzikim trzepotem skrzydeł i trzaskaniem ogonów szybko odpłynęły, gubiąc się gdzieś w przestrzeniach oceanu. Pozostała tylko ofiara, wciąż jednak żywa i wciąż silna. Ten smok też usiłował odpłynąć, ale ciągnąc za sobą ciężką “Brangalyn” słabł z minuty na minutę. Załoga łodzi skierowała ją w stronę statku, a kiedy zwierzę było tuż-tuż, wyrzucono za burtę belę grubej sieci, która z pomocą zamontowanego w niej mechanizmu rozwinęła się, po czym opadła na smoka, a kiedy się w nią zaplątał, złożyła się na nowo.
— Kołowroty! Dźwigi! — ryknął Gorzval i sieć uniosła się do góry.
Smok zawisł w powietrzu. Jego ogromna waga spowodowała, że statek przechylił się alarmująco. Wysoko w górze harpunnik podniósł się w swej niszy, aby dobić zwierzę. Chwycił katapultę wszystkimi czterema ramionami i uwolnił zabójczą broń. Jęknął z wysiłku, lecz nie był on daremny, gdyż po chwili powietrze rozdarł głuchy, wydany w śmiertelnej udręce krzyk smoka. Harpun przeszył jego czaszkę tuż za wybałuszonymi wielkimi zielonymi oczami. Potężne skrzydła zagarniały powietrze w ostatnich konwulsjach.
Reszta była zwykłą rzeźnią. Kołowroty zrobiły, co do nich należało, i smok został odtransportowany na miejsce uboju. Potem zaczęło się rozbieranie mięsa. Valentine przyglądał się temu przez chwilę, ale krwawy spektakl szybko wywołał w nim uczucie odrazy: krojenie smoka, troskliwe oddzielanie co cenniejszych organów, odrąbywanie skrzydeł i cała ta reszta. Miał dość. Zszedł na dolny pokład. Kiedy po kilku godzinach znów wzięła w nim górę ciekawość, zobaczył na górnym pokładzie, niczym na wystawie w muzeum, czysty szkielet — wielki biały łuk zwieńczony dziwacznym kolczastym grzbietem. Ale rzeźnikom wciąż było mało — nawet i ten szkielet rozbierali na części.
— Jesteś ponury — powiedziała Carabella.
— Nie mogę w sobie znaleźć zrozumienia i uznania dla tej sztuki.
Valentine zauważył, że w ładowni wystarczyłoby miejsca na całą ławicę smoków, kapitan jednak wybrał ze stada tylko kilka młodych, jednego dorosłego i to nawet nie największego, a reszcie pozwolił odpłynąć. Zalzan Kavol wyjaśnił mu, że przy połowie smoków obowiązują pewne normy zadekretowane przez Koronalów wiele tysięcy lat temu. Według tych norm stada mogą być przerzedzane, ale nie wyniszczane, a kapitan statku, który wraca zbyt prędko z połowów, musi się gęsto tłumaczyć i może zostać poddany surowym sankcjom. Poza tym należy wydobyć smoka z morza przed pojawieniem się innych drapieżników, no i szybko sprawić mięso. Załoga, która poluje zbyt zachłannie, nie jest zdolna przerobić własnego połowu w skuteczny, to znaczy przynoszący zyski sposób.
Zdawało się, że pierwsza zdobycz sezonu rozweseliła nieco załogę Gorzvala. Zaczęto wreszcie dostrzegać pasażerów, a nawet uśmiechać się do nich. Zwolna topniała lodowa bariera milczenia. Morskie wilki wykonywały teraz codzienne obowiązki z mniejszym napięciem i — można rzec — śpiewająco, gdyż oprócz żartów tu i tam podchwytywano słowa marynarskich piosenek.
Piękny i śmiały był Lord Malibor,
Ze sztormem się mierzyć gotowy,
Porzucił zamku swojego schron
I w morze się puścił na łowy.
Żaglowiec wprzódy opatrzył swój,
A korab to był cud piękności,
Żagle ze złota szczerego miał,
A maszty ze słoniowej kości.
Valentine i Carabella, słysząc piosenkę, wyszli na rufę. Śpiewali nowicjusze w rybackim zawodzie, ładujący właśnie do beczek smoczy tran. Carabella szybko podchwyciła prostą melodię i zaczęła przebierać palcami po maleńkiej harfie, dodając między wierszami zabawne kadencje.
Przy rumplu stanął Lord Malibor
I w morskie wpatrzony bezmiary,
Smoka groźnego wyglądał wśród fal,
Potwora strasznego bez miary.
I rzucił wyzwanie mu Lord Mahbor,
A w glosie dźwięczała mu stal
— Wystąp — zakrzyknął — I ze mną się zmień,
O władco morskich fal.
— Słyszę cię, zuchu — odpowie mu smok,
I płynie przez morskie odmęty
Dwanaście mil długi, szeroki na trzy
A wyższy niż dwa był okręty.
— Spójrz na Zalzana Karola — powiedziała Carabella. Valentine przebiegł wzrokiem wzdłuż pokładu. W odległym jego końcu, oparty o reling, ze skrzyżowanymi na piersi wszystkimi czterema ramionami, z głębokim cieniem na twarzy stał Skandar. Chyba nie znajdował upodobania w słowach piosenki. Co się z nim działo?
Nieustraszony był Lord Mahbor,
Stawał dzielnie i walczył jak lew.
I odpowiadał etosem na cios
Strugami lała się krew.
Lecz smoczy władcy to szczwany ród,
I biją się nie na żarty.
Mimo swej siły Lord Malibor
Na koniec został pożarty.
Niech będzie przestrogą ponura ta pieśń
Dla łowców z morskich kipieli
Choć dzielni, możecie swój żywot i wy
Zakończyć w potwora gardzieli.
Valentine zaśmiał się i zaklaskał w dłonie. Widząc taką reakcję Zalzan Karol błysnął gniewnie oczami i ruszył ku nim drżąc z oburzenia.
— Mój panie! — wykrzyknął gwałtownie. — Jak możesz tolerować aż taki brak szacunku…
— Nie tak głośno z tym “mój panie'' — uciął szorstko Valentine. — Uważasz, że to brak szacunku? O czym ty mówisz?
— Żadnego respektu dla tak wielkiej tragedii! Żadnego poważania dla utopionego Koronala! Żadnego poważania dla…
— Zalzanie Kavolu! Widzę, że jesteś wielkim orędownikiem wszelakiej godności — rzekł Valentine dobrodusznie.
— Umiem odróżniać dobro od zła, mój panie. Kpiny ze śmierci Lorda Malibora są…
— Nie przejmuj się tak, mój przyjacielu — powiedział łagodnie Valentine, kładąc dłoń na wielkim ramieniu Skandara. — Głębia, w której spoczął Koronal, jest nieczuła na wszelkie zniewagi. Uważam, że ballada o nim była pełna wdzięku. Jeśli ja nie czuję do śpiewaków żadnej urazy, to dlaczego ty miałbyś ją czuć?
Zalzan Kavol nie przestawał jednak burczeć.
— Jeśli wolno mi wyrazić własny sąd, mój panie, myślę, że nie odzyskałeś jeszcze właściwej oceny rzeczy i zdarzeń. Gdybym był tobą, podszedłbym do tych marynarzy i zabronił śpiewania takich okropności przed swoim obliczem.
— Przed moim obliczem? — Valentine zaśmiał się szczerze. — A cóż dla nich znaczy moje oblicze? Dbają o mnie mniej niż o plwociny smoka. Kimże jestem, jeśli nie zwykłym pasażerem, i to ledwo tolerowanym? Gdybym powiedział im to, co proponujesz, w jednej chwili mógłbym się znaleźć za burtą i szybko żywiłbym smoki własnym ciałem. Pomyśl o tym i uspokój się, przyjacielu. To jest tylko głupia marynarska piosenka.
— A jednak nie powinni jej śpiewać — mruknął Zalzan Kavol. Patrząc za oddalającym się sztywno, nie przekonanym Skandarern Carabella parsknęła śmiechem.
— On nawet sam siebie traktuje zbyt poważnie.
Valentine zaczął nucić zasłyszaną melodię, a potem spróbował poskładać słowa:
Niech będzie przestrogą ponura ta pieśń
Dla wszystkich…
Swój żywot możecie i wy
Zakończyć w smoczej gardzieli!
— Kochanie — zwrócił się do Carabelli — czy wyświadczysz mi pewną przysługę? Kiedy załoga skończy swoją robotę, odciągnij na bok jednego z nich — tego, który śpiewa basem, z rudą brodą — i poproś, by nauczył cię słów. Potem ty nauczysz mnie, a ja zaśpiewam całą balladę Zalzanowi Kavolowi. Może się wreszcie uśmiechnie. Jak to idzie? Posłuchajmy…
— Słyszę cię, zuchu — odpowie mu smok,
I płynie przez morskie odmęty
Dwanaście mil długi, szeroki na trzy
A wyższy niż dwa byt okręty.
Minął tydzień albo i więcej, nim znów zobaczyli smoki, a do tego czasu marynarskich piosenek nauczyli się nie tylko Carabella i Valentine, ale również Lisamon Hultin i od tej pory po pokładach niósł się jej ochrypły baryton bez względu na porę dnia czy nocy. Zalzan Karol nadal jednak uparcie powarkiwał i parskał gniewem, gdy tylko usłyszał słowa, które w jego przekonaniu znieważały nieżyjącego Lorda Malibora.
Następna ławica smoków była o wiele większa od pierwszej i Gorzval pozwolił na upolowanie około dwudziestu młodych sztuk, jednego średniej wielkości i jednego olbrzyma, długości co najmniej stu trzydziestu stóp. Praca przy ich sprawianiu zajęła całej załodze kilka następnych dni. Pokład ociekał purpurą smoczej krwi, a kości i skrzydła gromadzono wszędzie, gdzie się dało, i skrupulatnie cięto je na małe, nadające się do przechowywania kawałki. Na stole kapitana pojawiły się delicje z najdziwniejszych części smoczych organizmów, a Gorzval, coraz bardziej wylewny, przyniósł aż cztery baryłki doskonałego wina, zupełnie nieoczekiwanie jak na kogoś, kto jeszcze nie tak dawno stał na skraju bankructwa.
— Złoto Piliploku — powiedział, napełniając po brzegi puchary. — Zachowałem ten napój na specjalną okazję i niewątpliwie taka się właśnie nadarzyła. Przynieśliście nam niezwykłe szczęście.
— Twoi kamraci, kapitanowie innych statków, nie byliby zachwyceni słysząc, co mówisz — rzekł Valentine. — Równie dobrze moglibyśmy wypłynąć w morze z nimi, ale oni nie potrafili przewidzieć, jak szczęśliwymi okażemy się pasażerami.
— Ich strata, nasz zysk. Za waszą pielgrzymkę, moi przyjaciele! — wzniósł toast kapitan Skandar.
Poruszali się teraz w nieco łagodniejszej strefie. Gorący wiatr z Suwaelu docierając do krańców obszaru tropików przycichał powoli, a z południowego wschodu, od strony odległego półwyspu Stoienzar, nadciągała przyjemna chłodna bryza. W powietrzu coraz liczniej krążyły ptaki, woda nabierała zielonej barwy od wodorostów, których warstwa była miejscami tak gruba, że utrudniała żeglugę, a tuż pod powierzchnią przemykały ławice barwnych ryb. Mięsożerne smoki, krążąc wśród nich z otwartymi pyskami, nie musiały wiele się wysilać, aby zdobyć obfite pożywienie. Archipelag Rodamaunt leżał już niedaleko i Gorzval zdecydował, że właśnie tutaj uzupełni swój połów. “Brangalyn” miała jeszcze miejsce w ładowniach na dwa, trzy wielkie smoki, kilka sztuk średnich i czterdzieści do pięćdziesięciu małych. Potem statek miał wsadzić pasażerów na najbliższej wyspie i jak najprędzej zawrócić do Piliploku, aby sprzedać swój łup.
— Ahoj! Smoki! Smoki nadchodzą! — rozległ się oczekiwany z niecierpliwością głos majtka.
W ich kierunku zmierzała największa ławica, jaką dotychczas spotkali. Nad wodą sterczały setki kolczastych garbów. Przez dwa dni “Brangalyn” poruszała się między zwierzętami, zabijając je do woli. Na horyzoncie często pojawiały się inne statki, ale zgodnie ze zwyczajem nie wkraczały na obszar cudzego łowiska.
Gorzval promieniał z powodu tych sukcesów. Często sam schodził do łodzi, niczym zwykły członek załogi — czemu Valentine dziwił się w głębi duszy — a raz nawet podjął się trudnej pracy harpunnika. Statek, obładowywany kolejnymi tonami mięsa, zanurzał się coraz głębiej.
Na trzeci dzień smoki nadal się ich trzymały i nie okazywały lęku przed harpunami ani nie rozpraszały się w czasie polowań.
— Jeszcze tylko jeden duży — obiecał wreszcie Gorzval — i kierujemy się ku wyspom.
Na koniec łowów wybrał takiego, który mierzył osiemdziesiąt stóp.
Valentine miał dość widoku ciągłej rzezi, toteż gdy harpunnik posłał swojej ofierze trzeci pocisk, odwrócił się i odszedł w odległy kąt pokładu. Stanął obok zapatrzonego na wschód Sleeta.
— Myślisz, że można już stąd wypatrzeć Archipelag? — zapytał białowłosego człowieczka. — Tęsknię za stałym lądem i za dniem, w którym nie będę czuł zapachu smoczej krwi.
— To prawda, że mam ostry wzrok, mój panie, ale i on ma jakieś granice. Wyspy są przed nami o dwa dni żeglowania. Ale… — Sleet omal się nie zachłysnął. — Mój panie…
— Co ci się stało?
— Chyba jedna z nich podpływa do nas!
Valentine, mając oczy porażone kładącym się na falach złotym słonecznym blaskiem, daremnie wpatrywał się w morze. Sleet ujął jego dłoń i wskazał nią w kierunku, gdzie z wody wyłaniał się ostro żebrowany grzbiet, a ten grzbiet — co już Valentine wdział dobrze — zbliżał się do nich. Pod grzbietem zanurzało się w wodzie nieprawdopodobnie olbrzymie cielsko.
— Smok Lorda Kinnikena — wyszeptał Valentine zdławionym głosem. — Idzie prosto na nas!
Mógł być smokiem Kinnikena czy kogokolwiek innego, nie miało to najmniejszego znaczenia: szerszy od “Brangalyn”, kierował się ku niej bez wahania, niczym anioł zemsty albo jakaś nieokiełznana, bezmyślna siła. Wszystko jedno. I tak zetrze ich na proch.
— Gdzie Gorzval? — poderwał się gorączkowo Sleet. — Gdzie broń, gdzie harpunnicy?
Valentine zaśmiał się.
— Równie dobrze powstrzymałbyś harpunem kamienną lawinę, przyjacielu. Lepiej pomyśl, czy dobrze pływasz.
Większość załogi była jeszcze zajęta połowem, ale kilku już wiedziało o zbliżającym się nieprzyjacielu i na pokładzie zapanowała szalona krzątanina. Harpunnik zakręcił się w swojej wieżyczce i widać było na tle nieba, jak unosi broń każdą ze swoich czterech rąk. Inni wspinali się do sąsiednich wyrzutni. Valentine, szukając Carabelli, Deliambera i całej reszty, kątem oka zauważył Gorzvala ruszającego w gwałtownym pośpiechu w stronę steru. Skandar miał rozgorączkowaną twarz, z oczu wyzierała mu panika. Wyglądał jak ktoś, kto stanął twarzą w twarz z wysłannikiem śmierci.
— Spuścić łodzie! — rozległ się czyjś dramatyczny krzyk. Kołowroty zaczęły pracować, wszyscy biegali tam i z powrotem, a jakiś Hjort, z pociemniałymi ze strachu policzkami, potrząsnął przed Valentinem pięścią i szarpiąc go za ramię, wysyczał przez zaciśnięte zęby:
— To ty sprowadziłeś na nas tę bestię! Nie powinniśmy pozwolić wejść na pokład ani tobie, ani twojej złowieszczej bandzie!
Lisamon Hultin, która wyrosła jak spod ziemi, odepchnęła Hjorta na bok, po czym objęła Valentine'a silnym ramieniem, jakby dając mu w ten sposób do zrozumienia, że będzie go bronić przed każdą krzywdą.
— Hjort ma rację — powiedział spokojnie Valentine. — Wiesz o tym dobrze. Nam naprawdę szczęście nie sprzyja. Najpierw Zalzan Karol traci swój wóz, a teraz ginie statek biednego…
Szturmujący z upiorną siłą smok rozbił burtę “Brangalyn”.
Statek przechylił się na bok, jakby pchnięty ręką olbrzyma, a potem przewalił się na drugą stronę. Wręgi zadrżały. Przyszło następne uderzenie — czy to skrzydła uderzały o kadłub, czy ogon? — i “Brangalyn” podskoczyła na wodzie, bezradna jak korek.
— Statek rozbity! — krzyknął ktoś zrozpaczonym głosem. Wszystko, co znajdowało się na pokładzie, zaczęło się przetaczać się od burty do burty. Zerwał się kocioł do wytapiania smoczego sadła i przykrył trzech nieszczęsnych członków załogi, ślizgała się skrzynia z toporami do cięcia kości, nic nie stało na swoim miejscu i nikt nie mógł utrzymać się na nogach. W czasie jednego z przechyłów Valentine zauważył, jak smok wpada między łodzie, które nie zdążyły wrócić z połowu, i wyrzuca wszystkie w powietrze, po czym zakręca i sunie w kierunku statku, ponownie atakując. Był to bowiem świadomy atak, co do tego nikt nie miał wątpliwości.
Tym razem uderzył bokiem. “Brangalyn” zatrzęsła się w przedśmiertnej agonii. Valentine jęknął czując, jak uścisk Lisamon Hultin nieomal łamie mu kości. Zdążył jeszcze pomyśleć o swoich przyjaciołach, których nie było w pobliżu. Czy przeżyją? Los statku wydawał się już przesądzony. Woda wlewała się do ładowni. Jeszcze raz nad pokładem wyrósł smoczy ogon, jeszcze jedno uderzenie — I było po wszystkim. Nastąpił chaos. Valentine poczuł, jak płynie przez powietrze, w górę, jak zmienia tor lotu i zaczyna opadać, odbija się o wodę, po czym zanurza w wirze, który obraca nim i szybko wciąga w głębię.
Tonął, a w uszach dźwięczały mu słowa ballady o Lordzie Maliborze. O tym, jak Koronalowi zachciało się polować na smoki, jak wyszedł w morze na najdoskonalszym smoczym statku w Piliploku i jak ten najdoskonalszy statek przepadł wraz z całą załogą. Nikt nie wiedział, co się naprawdę wydarzyło, ale — jak sobie Valentine mgliście przypominał — oficjalny komunikat mówił o nagłym sztormie. Bardziej prawdopodobne, pomyślał, że była to ta sama smocza bestia, która rozbiła ich statek, ten mściciel smoczego rodzaju.
Dwanaście mil długi, szeroki na trzy,
A wyższy niż dwa byt okręty.
A teraz innego Koronala, następcę Lorda Malibora, choć nie bezpośredniego, mógł spotkać taki sam los. Valentine był tym jednak dziwnie nieporuszony. Już raz, podczas przeprawy przez wodospady Steiche, udało mu się wyrwać śmierci. A tutaj? Między nim a jakimkolwiek suchym lądem leżały setki mil morza, nie mówiąc już o szalejącym na wyciągnięcie ręki potworze. Przeznaczenie jego dopełniało się, i nic tu po łzach. Bogowie, jak widać, odwrócili się od niego. Smucił go jedynie los tych, których kochał. Bał się, iż zginą wraz z nim tylko dlatego, że byli mu wierni, że ślubowali pójść z nim aż na Wyspę, że związali swój los z losem niefortunnego Koronala i równie nieszczęsnego kapitana smoczego statku, a teraz muszą dzielić ich mroczne przeznaczenie.
Wciągany coraz głębiej w głąb oceanu, musiał wreszcie przerwać rozważania o losie swoim i innych. Zaczęła się walka o oddech, zaczęło się krztuszenie, kaszel, wypluwanie wody i połykanie jej wciąż od nowa. W głowie poczuł nieznośny łomot. Carabella, pomyślał i pogrążył się w ciemności.
Od chwili, gdy ocknął się nieopodal Pidruid, znienacka odcięty od przeszłości, nieczęsto oddawał się rozmyślaniom o śmierci. Już samo życie stawiało mu zbyt wiele wyzwań. Teraz zaczął przypominać sobie niejasno zapamiętane z wieku chłopięcego wierzenia, według których wszystkie dusze w momencie wygasania w nich sił życiowych wracają do boskiego źródła, podróżując przez Most Pożegnań, za który jest odpowiedzialny Pontifex. Ale czy naprawdę istnieje świat poza życiem? A jeśli tak, to jakiego rodzaju? Nad tą kwestią Valentine nigdy nie przestał się zastanawiać. Tym razem jednak, odzyskując świadomość, znalazł się w miejscu tak dziwnym, że najbardziej twórcze umysły nie potrafiłyby go sobie wyobrazić.
To tak ma wyglądać to coś “po życiu”? Wielka komnata, ciche pomieszczenie o niewiadomym na pierwszy rzut oka przeznaczeniu, z wilgotnymi różowymi ścianami i zaokrąglonym sklepieniem podpartym przez liczne filary, które miejscami wznosiły się bardzo wysoko, a miejscami opadały niemal do podłogi. A więc to taki wygląd ma drugi świat? W sklepieniu znajdowały się dwie błyszczące półkule, które emitowały łagodne niebieskie światło, niezbyt realne, sprawiające wrażenie odbitego. Przesycone parą powietrze miało ostry, gorzki zapach, choć właściwsze byłoby określenie, że cuchnęło zgnilizną. Valentine spoczywał na boku, na wilgotnej, śliskiej powierzchni, niemiłej w dotyku, głęboko pofałdowanej i wstrząsanej ciągłymi ni to uderzeniami, ni to drgawkami. Jej struktura nie przypominała niczego, z czym się dotychczas zetknął, a te delikatne, ale wciąż wyczuwalne drgania wewnętrzne sprawiły, że zaczął się zastanawiać, czy owa sceneria, w której nie z własnej woli się znalazł, była światem po śmierci, czy tylko groteskową halucynacją.
Podniósł się niepewnie na nogi. Miał przemoczone ubranie, zgubił gdzieś jeden but, na wargach czuł smak soli, w płucach miał pełno wody, wstrząsały nim dreszcze, a na domiar złego nie potrafił ustać na ciągle drgającej powierzchni.
Kiedy przyzwyczaił wzrok do nikłego, jakby przefiltrowanego światła, zobaczył, że podłoże, po którym stąpa, pokrywa dziwna bezlistna roślinność, mięsiste poskręcane bicze poruszane tym samym rytmem, co całe otoczenie. Krążąc między wysokimi filarami, to znów zbliżając się do miejsc, gdzie sufit stykał się z podłogą, spostrzegł wypełniony zielonkawym płynem staw, a w nim setki różnobarwnych ryb z rodzaju tych, które widział obok statku w dzień przed rozpoczęciem połowów. Teraz ryby nie pływały. Były martwe i w stanie rozkładu, a ości z już rozłożonych zaścielały dno stawu grubym na metr kobiercem.
Nagle za plecami Valentine'a rozległ się ogłuszający ryk. Odwrócił się w porę, by zobaczyć, jak ściany pomieszczenia cofają się, sufit się podnosi, a cała przestrzeń rozdyma i już w następnej chwili zostaje zalana potężnymi strumieniami wody, które z pewnością by go porwały, gdyby nie uchwycił się kurczowo najbliższego filaru. Woda sięgała mu już do bioder. Pomyślał, że znalazł się w nurcie Morza Wewnętrznego i że niedługo znów pochłoną go morskie odmęty, i że nic tu nie da przyklejanie się do jakiegoś słupa, ale woda, równie szybko jak wpłynęła, zaczęła opadać i znikać w nagle otwierających się w podłodze szczelinach, a po całym potopie został tylko ślad znaczony długim pasmem ryb. W tej samej chwili grunt pod jego nogami silnie zadrżał, a mięsiste bicze-porosty zaczęły w pośpiechu zapędzać ryby do zieleniejącego w półmroku stawu. Zgarniane stworzenia jeszcze rozpaczliwie otwierały pyszczki, jeszcze walczyły o życie, ale nieruchomiały szybko, kiedy tylko znalazły się w mętnym płynie.
I wtedy Valentine doznał olśnienia.
Nie jestem martwy, pomyślał, ani nie tak wygląda życie po drugiej stronie Mostu Pożegnań. Jestem w brzuchu smoka.
Odrzucił do tyłu głowę i zaniósł się gromkim śmiechem. Cóż innego pasowało do tej sytuacji? Płacz? Przekleństwa? Olbrzymia bestia połknęła go jednym niedbałym haustem, wessała do swego brzucha Koronala Majipooru jak pierwszą lepszą rybę. Ale tym razem zdobycz okazała się za duża, by dać się zapędzić do stawu, w którym odbywał się proces trawienia. I tak oto Koronal osiadł na dnie smoczego żołądka, w tej wysokiej katedrze przewodu pokarmowego. I co teraz? Czy ma rządzić rybami? Wymierzać sprawiedliwość pędzącym ku nieuchronnej śmierci?
Całkiem niezła komedia, pomyślał.
Ale równie ponura tragedia — dla Sleeta, Carabelli, małego Shanamira i całej reszty. Bo przecież musieli pójść na dno razem z wrakiem “Brangalyn”. Jeśli czuł udrękę, to tylko z ich powodu. Na zawsze zamilkł wesoły głos Carabelli, przepadła cudowna zręczność ręki Sleeta, Skandarzy o nieokrzesanych duszach już nigdy nie wypełnią powietrza wirującymi nożami, sierpami i pochodniami, a Shanamir nawet nie rozpocznie dorosłego życia…
Dłuższe rozmyślanie o nich było nie do zniesienia.
W położeniu, w jakim się znalazł, niewiele miał do zrobienia, więc aby złagodzić smutek i ból, znowu się zaczął śmiać i rozłożył szeroko ramiona, od ściany do ściany swego pałacu.
— Zamek Lorda Valentine'a! Oto i on! — wykrzyknął. — To sala tronowa! Zapraszam na ucztę z Koronalem do wielkiej sali biesiadnej!
— Na moje kiszki, przyjmuję to zaproszenie! — odezwał się z mrocznej dali głęboki baryton. Valentine znieruchomiał. — Lisamon?…
— Nie, Pontifex Tyeveras i jego zezowaty wuj! Czy to ty, Valentine? — Tak! Gdzie jesteś?
— W gardle tego śmierdzącego smoka! A ty? — Niedaleko od ciebie! Ale cię nie widzę!
— Śpiewaj! — rozkazała. — Stój w jednym miejscu i nie przestawaj śpiewać! Spróbuję do ciebie dotrzeć!
Valentine zaczął śpiewać, najgłośniej jak potrafił.
Piękny i śmiały byt Lord Malibor
Ze sztormem się mierzyć gotowy
Następny łoskot zagłuszył jego śpiew. Znów gardziel wielkiego stwora zachłysnęła się kaskadą wody morskiej i następną ławicą ryb. Znów Valentine przylgnął do filaru. Znów przypływ weń uderzył.
— Och! Na boskie palce! — krzyknęła Lisamon. — Trzymaj się, Valentine, trzymaj!
Nie zamierzał się puścić. Trzymał się. Dopiero kiedy minęła rwąca fala, odsunął się od filaru, równie mokry i zdyszany jak po walce z poprzednim potopem. Gdzieś z daleka krzyczała olbrzymka. Odkrzyknął. Glos Lisamon był coraz bliższy i niezmiennie nalegał, by Valentine śpiewał. Więc śpiewał:
Przy rumplu stanął Lord Malibor,
I w morskie wpatrzony bezmiary,
Smoka groźnego wyglądał wśród fal…
Olbrzymka pokonała już spory kawał zawiłego wnętrza smoka, bo sprośne wstawki do lordowskiej ballady, jakimi zapewne umilała sobie podróż, rozległy się tuż obok Valentine'a. Podniósł wzrok i zobaczył przed sobą znajome kształty. Uśmiechnął się do niej, a ona do niego. Zaśmiała się głośno. Zaśmiał się razem z nią — i padli sobie w mokre, śliskie objęcia.
Widok tej, która przeżyła, natychmiast skierował jego myśli ku tym, których już pewnie nigdy nie zobaczy. Od nowa pogrążył się ty smutku i żalu, że do tego wszystkiego doszło za jego przyczyną. Odwrócił oczy i zagryzł wargi. — Mój panie — szepnęła zakłopotana olbrzymka.
— Tylko my dwoje ocaleliśmy, Lisamon. — Tak, i dzięki przynajmniej za to!
— Ale inni… żyliby teraz, gdyby nie byli tak głupi i nie gonili ze mną na koniec świata…
Lisamon Hultin objęła go delikatnie.
— Mój panie, czy plącz wskrzesi umarłych? — Wiem, ale…
— Ale my żyjemy. Jeśli straciliśmy przyjaciół, jest to powód do smutku, ale nie do brania winy na swoje barki. Szli za tobą z własnej nieprzymuszonej woli, czyż nie? A jeśli ich czas się dopełnił, no cóż, tak widocznie miało być. Czy porzucisz żale, mój panie, i zaczniesz się cieszyć, że jesteśmy bezpieczni?
Valentine wzruszył ramionami.
— Mówisz, że żal nikomu nie przywróci życia, to prawda. I mówisz, że jesteśmy bezpieczni. To też prawda. Ale jakież to bezpieczeństwo? Jak długo możemy tutaj przeżyć, Lisamon?
— Wystarczająco długo, bym zdążyła nas uwolnić. — Wyciągnęła z pochwy miecz wibracyjny.
— Chcesz wyrąbać nim drogę na wolność? — Dlaczego nie? Ciął już gorsze rzeczy.
— Na pierwsze dotknięcie miecza smok zanurkuje na dno morza. Chyba lepiej tkwić tu, niż liczyć na wypłynięcie z pięciomilowej głębi.
— Czy to nie o tobie mówiono, że zachowujesz optymizm w najbardziej trudnych sytuacjach? Nagle przestałeś być optymistą? Smoki na ogół trzymają się powierzchni. Czasami schodzą pod wodę, ale nie nurkują zbyt głęboko. A jeśli, tak jak mówisz, zanurzymy się na pięć mil? Będzie to przynajmniej natychmiastowa śmierć. Jak długo chciałbyś oddychać tą zgnilizną? I jak długo potrafisz się tułać po kiszkach olbrzymiej ryby?
Dotknęła ściany żołądka koniuszkiem miecza. Grube, wilgotne mięso ugięło się, ale nie przebiegło przez nie żadne drżenie.
— Widzisz? Nie ma tutaj nerwów — powiedziała i nie dyskutując dłużej zaczęła przebijać bok smoka. — Czy myślisz, że ta bestia mogła połknąć jeszcze kogoś?
— Słyszałem tylko twój głos.
— A ja twój. Ech, co za potwór! Trzymałam cię z całej siły, kiedy byliśmy na statku, ale podczas ostatniego ataku gdzieś mi się zapodziałeś. W końcu jednak oboje wylądowaliśmy w jednym miejscu.
Wycinana przez olbrzymkę dziura była już na stopę głęboka i na dwie szeroka, lecz mimo że operacji dokonywano na żywym organizmie, smok nie zaprzątał sobie głowy takimi drobiazgami. Jesteśmy robakami, które toczą go od środka, pomyślał Valentine, a kto zwraca uwagę na robaki?
Głos Lisamon Hultin przywołał go do porządku.
— Ja będę ciąć, a ty rozejrzyj się, czy w tym twoim pałacu nie ma innego rozbitka. Tylko nie odchodź za daleko.
— Będę ostrożny — obiecał posłusznie Valentine.
Aby się nie zgubić, postanowił posuwać się wzdłuż ściany żołądka. Szedł prawie po omacku. Dwa razy przerywał marsz, by uniknąć zatopienia przez napływające strumienie wody, a kiedy tylko fala mijała, nawoływał głośno przyjaciół — ale bezskutecznie.
Olbrzymka tymczasem pracowała bez wytchnienia, coraz bardziej zagłębiając się w smoczy bok. Jej ciało spływało krwią bestii, a wokół walały się kawały odrąbanego mięsa. Robota była niewątpliwie paskudna, nie przeszkadzała jej jednak w pogodnym wyśpiewywaniu ulubionej ballady.
Nieustraszony byt Lord Malibor,
Stawał dzielnie i walczył jak lew.
I odpowiadał ciosem na cios
Strugami lata się krew.
— Jak daleko stąd na zewnątrz? — spytał Valentine.
— Pół mili albo coś koło tego.
— Naprawdę?
Lisamon Hultin zaśmiała się głośno.
— Myślę, że dziesięć albo piętnaście stóp, nie więcej. Zrób za mną trochę miejsca. To mięso urasta w sterty szybciej, niż nadążam je odrzucać.
Niezbyt zadowolony z tego odpowiedniego dla rzeźnika zajęcia Valentine z odrazą chwytał krwawe ochłapy i odrzucał je, jak mógł najdalej. Jednak jeszcze większą odrazą, a nawet przerażeniem, przejął go widok poskręcanych biczy-porostów, skwapliwie zgarniających te ochłapy do trawiennego stawu. Wyglądało na to, że każde białko, bez względu na pochodzenie, jest tu mile widziane Droga do wolności wdzierała się coraz głębiej w ścianę brzucha potwora. Valentine usiłował obliczyć, jak szeroka może być ta ściana, jeśli długość smoka wynosi trzysta stóp, szło mu to jednak niezbyt sprawnie. No cóż, zamknięte, cuchnące pomieszczenie nie zapewniało odpowiednich warunków do myślenia. Krew, surowe mięso, własny pot, przeciskanie się przez wąską szczelinę — trudno byłoby wyobrazić sobie bardziej obrzydliwe miejsce.
Valentine spojrzał za siebie.
— Otwór zamyka się za nami! — krzyknął przerażony.
— Zwierzę, które żyje wiecznie, musi mieć własne metody leczenia ran — burknęła olbrzymka, która nie miała czasu na zbędne dywagacje Była bez reszty pochłonięta dźganiem, cięciem, żłobieniem. Zaniepokojony Valentine nie spuszczał jednak wzroku z zarastającej szczeliny. Nowej tkanki przybywało z niezwykłą prędkością. Co będzie, jeśli zostaną zamknięci w tej jamie, zduszeni przez zrastające się mięso? Lisamon Hultin, mimo pozornego spokoju, musiała chyba zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, bo zapierając się nogami jak mogła najmocniej, napinając mięśnie ramion jak postronki, pracowała szybciej i szybciej, postękując z nadmiernego wysiłku. Nie mieli już odwrotu. Różowe mięso, które najpierw zarosło otwór wejściowy, teraz narastało po bokach szczeliny. Miecz wibracyjny rąbał w dzikim pośpiechu, a Valentine wciąż spełniał swoje skromne zadanie i usuwał spod nóg olbrzymki odrąbane kawałki. Widać jednak było, że Lisamon jest już u kresu sił W tym wyścigu smok, choć bezwiednie, zaczynał ją powoli pokonywać.
— Nie wiem … czy… nadążę… — wysapała chrapliwie.
— Więc daj teraz miecz mnie!
Mimo grozy sytuacji olbrzymka roześmiała się.
— Uważaj, bo go utrzymasz! — Ta krótka wymiana zdań zagrzała ją do dalszych zmagań. Przeklinając smoka i jego mięso zaczęła rąbać z jeszcze większą wściekłością. Nikt nie zdołałby określić miejsca, w którym się znajdowali; przez to krwawe terytorium przyszło im się przedzierać bez jakichkolwiek punktów orientacyjnych.
— Może powinniśmy spróbować powrócić do wnętrza brzucha — nieśmiało zaproponował Valentine — bo inaczej na zawsze zatrzaśniemy się w pułapce.
— Nie! — krzyknęła. — Myślę, że to już niedaleko! Tu już nie ma wiele mięsa. Jest coraz twardziej, może zbliżamy się do…
Nim zdążyła dokończyć zdanie, zalała ich woda.
— Przeszliśmy! — krzyknęła radośnie Lisamon Hultin. Odwróciła się, chwyciła Valentine'a jak kukłę i wepchnęła go głową naprzód w otwór w boku potwora. Odepchnęła się potężnymi nogami i Valentine, ledwo zdążywszy wypełnić płuca powietrzem, został wyrzucony w zimne, zielone objęcia oceanu. Lisamon Hultin wynurzyła się tuż za nim i trzymając go mocno to za kostki u nóg, to za nadgarstki, razem z nim płynęła w górę.
Zdawało się, że powierzchnia morza jest oddalona o godziny drogi. Valentine czuł ucisk w skroniach i płomień w piersiach. Wznosimy się z samego dna, pomyślał na pół świadomie, i utopimy się, nim złapiemy pierwszy oddech, albo krew się w nas zagotuje, tak jak u nurków z Tilomon, gdy zbyt głęboko schodzą w poszukiwaniu kamiennych oczu, albo zmiażdży nas ciśnienie, albo…
Ciśnienie, zamiast zmiażdżyć, wyrzuciło go jak z procy prosto w wonne, świeże powietrze. Z głośnym chlupotem poszedł jeszcze raz pod wodę, ale już po chwili fale unosiły go niczym słomkę. Lisamon Hultin dryfowała w pobliżu. Nad ich głowami świeciło jasne, znajome słońce.
Był żywy, nawet nie zadraśnięty, a po smoku nie było śladu.
I podskakiwał jak korek na wodzie, gdzieś pośrodku Morza Wewnętrznego, sto mil od jakiegokolwiek miejsca, na którym mógłby postawić stopę.
Przyszedłszy jako tako do siebie, uniósł głowę i rozejrzał się dokoła. Smoczy garb odpływał powoli w przeciwnym kierunku. Tu i ówdzie dryfowały szczątki zatopionej “Brangalyn”. I nigdzie nie było śladu rozbitka.
Dopłynęli do najbliższego kawałka kadłuba i wczołgali się na zbawcze deski. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Pierwszy odezwał się Valentine.
— Czy powinniśmy kierować się w stronę Archipelagu, czy też wprost na Wyspę Snu?
— Pływanie jest ciężką pracą, mój panie. Trzeba nam było dosiąść smoka.
— Ale jak nim kierować?
— Pociągając to za jedno, to za drugie skrzydło — wymyśliła naprędce.
— Mam co do tego wątpliwości. Rozmowa się urwała.
Po jakimś czasie Valentine znów się odezwał: — W brzuchu smoka co kilka minut mielibyśmy przynajmniej świeżą dostawę ryb.
— Gospoda też była obszerna — dodała Lisamon Hultin. — Tylko trochę słabo wietrzona. Jeśli o mnie idzie, wolę tę tratwę.
— Ale jak długo możemy na niej dryfować?
Olbrzymka spojrzała na niego zdumiona.
— Czy masz wątpliwości co do tego, że zostaniemy uratowani? — W naszej sytuacji takie wątpliwości nikogo nie powinny dziwić. — Ze snu zesłanego kiedyś przez Panią dowiedziałam się, że śmierć znajdzie mnie w suchym miejscu i kiedy będę już bardzo stara. Wciąż jestem młoda, a miejsce, w którym się znajdujemy, jest najmniej suchym miejscem na całym Majipoorze, z wyjątkiem, być może, środka Morza Wielkiego. Zatem nie ma się czego obawiać. Jeśli ja przeżyję, to i tobie się uda.
— Pocieszająca wiadomość — rzekł Valentine. — Co zatem powinniśmy robić?
— Czy możesz wysyłać przesłania, mój panie?
— Byłem Koronalem, nie Królem Snów.
— Każdy potrafi kierować swoim umysłem i docierać do innych, byleby w dobrych intencjach. Czy myślisz, że tylko Król i Pani mają takie zdolności? Pewnej nocy mały czarodziej Deliamber perswadował niektórym to i owo, wiem coś o tym. Gorzval sam opowiadał o swoich rozmowach ze smokami podczas snu, a ty…
— Lisamon, ja przecież nawet nie jestem sobą. Umysł, jaki mi pozostawiono, nie potrafi niczego z siebie wykrzesać, nawet przesłania.
— Tylko spróbuj. Sięgnij przez tę szeroką wodę. Do Pani, twojej matki, albo do jej ludzi na Wyspie, albo do ludzi na Archipelagu. Masz władzę. Ja nie umiem niczego poza wymachiwaniem mieczem, ale ty, mój panie, masz umysł, który był godny Zamku, a teraz, kiedy jesteśmy w potrzebie… — Olbrzymka mówiła teraz z pasją. — Zrób to, Lordzie Valentine! Zawołaj o pomoc, a pomoc na pewno przybędzie!
Valentine miał wątpliwości. Wiedział trochę o pokrywającej planetę sieci przesłań. Rzeczywiście, wyglądało na to, że jeden umysł może przywołać inny, jednakże pomijając już to, że panujące na Wyspie i Suvraelu potęgi prawdopodobnie wysyłały wiadomości za pomocą mechanicznych wzmacniaczy, ale on, dryfujący na drewnianej łupinie, umazany krwią i mięsem z brzucha olbrzymiej bestii, z umysłem tak bezbrzeżnie wyczerpanym nie kończącymi się przeciwnościami losu, że nawet jego legendarna ufność w szczęście i cuda zaczynała się załamywać — jak mógłby wierzyć, że potrafi wezwać pomoc przez taki bezmiar oceanu?
Zamknął oczy. Spróbował skoncentrować całą energię umysłu na pojedynczym punkcie w głębi czaszki. Wyobraził sobie, że świeci tam maleńka iskierka, jakieś ukryte promieniowanie, które on po prostu oderwie od własnego mózgu i rzuci w przestrzeń, a być może ktoś gdzieś je odbierze. Przecież to bez sensu, pomyślał. Chyba lepiej zastanowić się, jakie stworzenie zacznie za chwilę ogryzać moje zwieszone nad wodą stopy. Nagle przeraził się. Przesłanie, jeśliby je wysłał, doszłoby przede wszystkim do mglistego umysłu kręcącego się w niedalekim sąsiedztwie smoka, który zniszczył “Brangalyn” i prawie wszystkich, którzy na mej płynęli. Smok mógłby wrócić, by dokończyć swego dzieła. A jednak, wbrew tym obawom, postanowił nadać przesłanie. Był przecież coś winien Lisamon Hultin za to, co dla niego dotychczas zrobiła.
Zaczął szukać sposobu przekazania wiadomości. Próbował przez całe popołudnie i wczesny wieczór, z drobnymi tylko przerwami. Ciemności zapadły szybko, a woda zaczęła świecić upiornym zielonkawym światłem. Żeby nie zsunąć się z desek w czasie snu, postanowili czuwać na zmianę. Kiedy przyszła kolej na Valentine'a, musiał staczać z ogarniającą go sennością ciężkie boje, a i tak od czasu do czasu tracił jasność umysłu. Różne morskie stworzenia wraz z zapadnięciem nocy stały się natomiast odważniejsze i nieustannie krążyły wokół rozbitków w długim korowodzie, znacząc świetlne ślady na połyskujących zimnym ogniem falach.
I znów od czasu do czasu Valentine próbował nadawać przesłania. Zdawał sobie jednak sprawę z bezcelowości swoich wysiłków.
Jesteśmy zgubieni, pomyślał.
Kiedy zbliżał się ranek, pozwolił sobie na sen poza kolejnością, podczas którego śniły mu się przykre sceny z tańczącymi na powierzchni morza węgorzami. Kiedy węgorze wreszcie odpłynęły, jeszcze raz spróbował połączyć swój umysł z jakimiś odległymi umysłami, ale sen nagle stał się bardzo głęboki i pozbawił go wszelkiej świadomości.
Obudziło go dotknięcie ręki Lisamon Hultin.
— Mój panie…
Spojrzał na nią nieprzytomnie.
— Mój panie, możesz już przestać wysyłać przesłania. Jesteśmy ocaleni!
— Co takiego?!
— Łódź, mój panie! Widzisz? Płynie ze wschodu.
Znużony ciężkim snem, z trudem podniósł głowę i podążył spojrzeniem za jej dłonią. Łódź, a raczej łódka, rzeczywiście płynęła w ich stronę. Widział nawet odbijające się w jej wiosłach słońce. Halucynacje, pomyślał jednak. Złuda. Fatamorgana.
Ale łódź na horyzoncie powiększała się z minuty na minutę, już była obok i już czyjeś ręce chwyciły go, uniosły do góry, położyły na dnie łodzi, a inne przykładały mu do ust butelkę z zimnym napojem, może winem, może wodą. Nim zdążył się odezwać, już ściągano z niego mokre, ubrudzone smoczą krwią ubranie, już zawijano go w coś suchego i czystego. Dwaj obcy mężczyźni, obca kobieta, wielkie grzywy wypłowiałych od słońca włosów, dziwne ubrania. I dobiegające gdzieś z daleka słowa Lisamon Hultin, niewyraźne, ale po co miałby je rozumieć? Czy to jego umysł wyczarował tych wybawców? Czy byli aniołami? Duchami? Nie dbał o odpowiedź. Był wyczerpany, było mu wszystko jedno. Chociaż nie. Krążył mglistą myślą wokół tego, by odciągnąć na bok olbrzymkę i zabronić wyjawiania prawdy o jego tożsamości, ale i ta myśl, jak i wszystkie inne, odpłynęła, zanim na dobre zdołała się w jego umyśle wykrystalizować. Pozostawała nadzieja, choć też mglista, że Lisamon Hultin sama ma dość zdrowego rozsądku, by nie powiększać absurdalności całej sytuacji. Chyba nie powie: “Patrzcie, oto Koronal Majipooru, tylko że w przebraniu” i nie doda: “połknął nas smok, ale nie zdążył strawić, bo wyrąbaliśmy przejście w jego brzuchu”. Tak. Z pewnością ci ludzie uwierzyliby w takie bajki! Valentine uśmiechnął się do swoich myśli i zapadł w sen bez przesłań.
Pokój, w którym się obudził, był zalany słońcem, a jego okna wychodziły na złotą piaszczystą plażę. Carabella nie spuszczała oczu z niedawnego rozbitka.
— Mój panie… — powiedziała łagodnie. — Czy słyszysz mnie?
— Czyja śnię?
— Jesteś na Mardigile, jednej z wysp Archipelagu. Wyłowiono cię wczoraj, dryfującego razem z olbrzymką na odłupanym skrawku kadłuba. Ci wyspiarze są rybakami, którzy na wieść o zatonięciu statku wypłynęli w morze szukać rozbitków.
— Czy ktoś jeszcze przeżył? — spytał z niepokojem.
— Deliamber i Zalzan Kavol są tutaj ze mną. Ludzie z Mardigile mówią, że Khuria, Shanamira, Vinorkisa i kilku Skandarów, choć nie wiem, czy naszych, wyłowiły łodzie z sąsiednich wysp. Niektórzy z tych, którzy w czasie ataku smoka polowali w łodziach, również dotarli bezpiecznie do brzegu.
— A Sleet? Co ze Sleetem?
W oczach Carabelli pojawiła się niepewność granicząca z lękiem.
— O nim nie ma żadnych wieści — odpowiedziała po chwili. — Ale łodzie nadal przepatrują morze. Miejmy nadzieję, że jest już na którejś z wysp. Bogowie chronili nas tak długo, więc i teraz nam dopomogą. — Zaśmiała się, zmieniając temat. — Lisamon Hultin opowiadała wspaniałą historię o tym, jak połknął was smok i jak wycięliście w jego boku drogę na wolność. Wyspiarze uznali, że bajka olbrzymki jest wspanialsza od opowieści o Lordzie Stiamocie.
— To, o czym ona mówi, zdarzyło się naprawdę.
— Mój panie…
— Smok nas połknął. Olbrzymka nie kłamie.
Carabella parsknęła śmiechem.
— Kiedy podczas snu dowiedziałam się, kim jesteś naprawdę, uwierzyłam we wszystko bez cienia wątpliwości. Jeśli mi jednak móc…
— W smoku — przerwał jej Valentine — były wielkie filary podtrzymujące sklepienie żołądka, był otwór, przez który co kilka minut napływała woda, a z nią cała ławica ryb, były wici, które napędzały ryby o zielonego stawu, w stawie był sok trawienny, a w nim rozkładające ryby, co i nas by czekało, gdybyśmy mieli mniej szczęścia. Czy o tym opowiadała olbrzymka? A może myślisz, że spędzaliśmy czas na morzu wymyślając bajki, które miałyby zabawiać potomnych? i Carabella otworzyła szeroko oczy.
— Olbrzymka opowiadała to samo. Ale my myśleliśmy…
— Zapewniam cię, że mówiła prawdę, Carabello.
— A zatem jest to cud, a wy będziecie sławni po wsze czasy.
— Ja już jestem sławny — powiedział Valentine, uśmiechając się, kwaśno. — Jako Koronal, który stracił tron i z braku królewskiego zajęcia stał się żonglerem. Będzie się o mnie niebawem śpiewać ballady, jak śpiewa się o Pontifexie Arioku, który stał się Panią Wyspy. Smok to tylko drobne upiększenie legendy, jaką sam wokół siebie stworzyłem. — Nagle zachmurzył się. — Mam nadzieję, że nikomu tych ludzi nie powiedziałaś, kim jestem?
— Ani słowa, mój panie.
— W porządku. Zatrzymaj to w tajemnicy. Już i tak każemy im wierzyć w zbyt wiele niepojętych spraw.
Ogorzały od słońca wyspiarz, z wielką szopą jasnych włosów na głowie, co wydawało się tutaj obowiązującą modą, przyniósł Valentine'owi tacę pełną jedzenia — gorący bulion, kawałek kruchej pieczonej ryby i kilka trójkątnych plastrów owocu o miąższu w kolorze indygo, poznaczonym delikatnymi szkarłatnymi pestkami. Valentine dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jest głodny.
Po posiłku wyszedł z Carabella na spacer brzegiem morza.
— Znowu myślałem, że straciłem cię na zawsze — odezwał się cicho. — Że już nigdy nie usłyszę radości w twoim glosie.
— Czy znaczę dla ciebie tak wiele, mój panie? — Więcej, niż potrafiłbym wyrazić — zapewnił ją gorliwie. Carabella uśmiechnęła się smutno.
— To tylko takie miłe słówka, prawda, Valentine? Mówię do ciebie Valentine, choć stale pamiętam, że jesteś Lordem Valentinem. Ile wspaniałych kobiet oczekuje cię na Górze Zamkowej?
Myślał już o tym niejednokrotnie. Czy zostawił tam kogoś, kogo kochał? Czy miał wybraną narzeczoną? Ile jeszcze tajemnic kryje przed nim przeszłość? A jeśli zdobędzie Zamek, a naprzeciw wyjdzie kobieta, która dochowała mu wierności?
— Nie — rzekł stanowczo. — Jesteś moja, Carabello, a ja jestem twój i cokolwiek się kiedyś wydarzyło, niech na zawsze pozostanie przeszłością. Teraz mam inną twarz. Mam inną duszę.
Popatrzyła na niego niezbyt przekonana, ale nie podtrzymała rozmowy. Valentine pocałował ją w zmarszczone czoło.
— Rozchmurz się i zaśpiewaj mi coś. Zaśpiewaj piosenkę, którą nuciłaś pod krzakiem w parku Pidruid, w noc festynu. O tym, jak to żadne skarby Góry Zamkowej nie są warte czyjejś miłości. Dobrze?
— Znam inną. podobną — powiedziała biorąc do rąk maleńką harfę.
Miły mój przywdział pielgrzyma strój
I pożeglował na morze,
Mój miły odpłynął na Wyspę snu
Hen, na uśpione morze.
Miły mój, piękny jak jasny świt,
Odpłynął ode mnie na morze,
Na górskiej wyspie on teraz śpi
Hen, na uśpionym morzu.
Pani łaskawa samotnej Wyspy
Hen, na dalekich morzach
Uśmiechem miłego rozjaśnij me sny,
Promiennym jak ranna zorza.
— Nie chcę tej — rzeki Valentine. — Jest smutna. Zaśpiewaj mi tamtą, kochanie.
— Innym razem.
— Proszę cię. To jest czas radości, czas odzyskania siebie, Carabello. Proszę!
Carabella uśmiechnęła się, westchnęła lekko i ponownie wzięła harfę do ręki.
Mój miły jest jasny jak wiosenny dzionek,
Mój miły jest cichy jak pogodna noc,
Mój miły jest słodki jak owoc skradziony…
Tak, pomyślał, ta jest o wiele lepsza. Otoczył Carabellę ramieniem i idąc po piaszczystej plaży, delikatnie przytulił do siebie. Wyspa tchnęła spokojem. Była zadziwiająco piękna. Przybrzeżne sękate drzewa mieniły się od kolorowych ptaków. Przezroczyste morze łagodnie lizało czysty piasek. Powietrze, świeże i delikatne, przenikał zapach nieznanych kwiatów. Ktoś gdzieś się zaśmiał. Ktoś mu zawtórował. Popłynęły dźwięki pogodnej muzyki. Jak kusząca była myśl, by porzucić mrzonki o Górze Zamkowej, osiąść na Mardigile, o świcie wychodzić w morze na połów, a wieczory spędzać na piaszczystej plaży.
Przeznaczenie jednak szybko dało znać o sobie. Już wczesnym popołudniem przyszli do Valentine'a Autifon Deliamber i Zalzan Kavol, obaj zdrowi, wypoczęci i pełni zapału do dalszej podróży.
Zalzan Kavol, jak zwykle zapobiegliwy, w chwili zatonięcia “Brangalyn” miał sakiewkę przy sobie, więc jeśli nawet Shanamir stracił przechowywane pieniądze, to przynajmniej połowa ich skarbu przetrwała. Skandar wysupłał kilka błyszczących monet.
— Za to — powiedział — powinniśmy dopłynąć aż na Wyspę Snu. Archipelag ma dziewięćset mil długości i liczy trzy tysiące wysp, z tego więcej niż osiemset zamieszkanych. Chyba nietrudno będzie znaleźć na nich chętnych do podróży. Nasi gospodarze nie chcą wypływać daleko, ale za kilka rojali możemy wynająć wielki trimaran, który dowiezie nas do Rodamaunt Graun, wyspy leżącej pośrodku całego łańcucha, a tam prawdopodobnie znajdziemy przewoźnika na resztę drogi.
— Kiedy możemy odpłynąć? — spytał Valentine.
— Natychmiast po tym — odpowiedział Deliamber — jak wszyscy się odnajdziemy. Mówiono mi, że kilkoro naszych ludzi jest już w drodze do nas z pobliskiej wyspy Burbont.
— Wiesz, którzy to?
— Khun, Vinorkis i Shanamir — odpowiedział Zalzan Kavol. — I moi bracia Erfon i Rovorn. Jest też z nimi kapitan Gorzval. Mój trzeci brat, Gibor Haern, zginął na morzu. Sam widziałem jego śmierć, kiedy uderzony przez strzaskaną belkę poszedł na dno. Nie mamy tylko żadnych wiadomości o Sleecie.
Valentine dotknął delikatnie kudłatego ramienia Skandara.
— Współczuję ci z powodu tej straty.
— Cieszmy się raczej, że inni przeżyli, mój panie — powiedział spokojnym głosem Zalzan Karol, wyraźnie starając się opanować uczucia.
Po niecałej godzinie łódź z Burbontu przywiozła innych rozbitków. Nie było końca uściskom. Valentine popatrzył na Gorzvala, który przystanął na uboczu i w zakłopotaniu pocierał kikut ramienia. Kapitan chyba wciąż przeżywał szok po stracie statku. Valentine w przypływie czułości chciał go uścisnąć i pocieszyć, ale gdy się do niego zbliżył, Gorzval padł na kolana, dotknął głową piasku i drżąc na całym ciele wyciągnął dłonie w geście gwiazdy.
— Mój panie! — wyrwał mu się z gardła chrapliwy głos. — Mój panie…
Valentine rozejrzał się wokół gniewnie.
— Kto to rozgadał?
Zaległo milczenie. To Shanamir je przerwał.
— Mój panie, nie miałem na myśli nic złego. Skandar był tak dotknięty nieszczęściem, że musiałem go jakoś pocieszyć. Powiedziałem mu więc, kim był jego pasażer i że teraz przejdzie do historii Majipooru razem z zatopioną “Brangalyn”. Nie wiedziałem, że przeżyłeś. — Usta chłopca zadrżały. — Mój panie, nie miałem złych zamiarów!
Valentine skinął głową.
— Nie stało się nic złego. Przebaczam ci. Gorzvalu…
Wciąż drżący ze strachu, kapitan smoczego statku skulił się u stóp Valentine'a.
— Spójrz na mnie, Gorzvalu. Nie mogę rozmawiać z tobą, kiedy nie widzę twojej twarzy.
— Mój panie…
— Stań na nogi.
— Mój panie…
— Prosię, Gorzvalu, podnieś się.
Zdumiony Skandar zerknął ukradkiem na Valentine'a.
— Proszę? Powiedziałeś, proszę? Valentine zaśmiał się głośno.
— Chyba zapomniałem o zwyczajach władcy. W porządku. Podnieś się! Rozkazuję ci!
Gorzval wstał, lecz nadal cały się trząsł. Ten mały Skandar, z trzema zaledwie ramionami, ze zmatowiałym, powycieranym futrem, uszargany w mokrym piasku, z przekrwionymi oczami, ze zgnębioną twarzą mógłby wzbudzić litość w najtwardszym sercu.
— Przyniosłem ci nieszczęście — rzekł Valentine — choć i tak nie wiodło ci się najlepiej. Przyjmij teraz moje przeprosiny, a jeśli któregoś dnia los się do mnie uśmiechnie, naprawię ci wszystkie wyrządzone szkody. Obiecuję. Co chcesz teraz zrobić? Zebrać załogę i wrócić do Piliploku?
Gorzval gwałtownie zaprotestował.
— Nie wrócę tam za nic w świecie! Nie mam statku, nie cieszę się dobrą sławą, nie mam pieniędzy. Nie mam nic i być może już nigdy nie potrafię stanąć na nogi. Moi ludzie zostali zwolnieni z umowy z chwilą, kiedy “Brangalyn” poszła na dno. Jestem sam. Jestem zrujnowany.
— W takim razie płyń z nami na Wyspę, Gorzvalu. — Mój panie…
— Tu zostać nie możesz, bo ani wyspiarze nie potrzebują nowych osiedleńców, ani tutejszy klimat nie jest odpowiedni dla Skandarów. Nie wyobrażam też sobie, żeby łowca smoków stał się rybakiem, nie płacząc przy każdej zarzucanej sieci. Przystań do nas. Jeśli nie dotrzemy dalej niż na Wyspę, może znajdziesz ukojenie w służbie dla Pani, ale jeśli nasze plany się powiodą, spotka cię niewątpliwie honor wejścia na Górę Zamkową. Co ty na to, Gorzvalu?
— Już samo przebywanie w pobliżu ciebie przyprawia mnie o lęk, mój panie.
— Czy jestem aż tak odrażający? Czy mam smoczą paszczę? Czy widzisz, żeby ci ludzie mieli pozieleniałe ze strachu twarze? — Valentine klepnął Skandara po ramieniu i przeniósł wzrok na Zalzana Kavola. — Wiem, że nikt nie zastąpi ci utraconych braci, ale przyjmij na pociechę kogoś z twojej rasy. A teraz zakrzątnijmy się wokół odjazdu, dobrze? Wyspa wciąż jest o kilka dni drogi przed nami.
Zalzan Karol szybko dogadał się z rybakiem, który wczesnym rankiem miał popłynąć z nimi na wschód. Jeszcze tego wieczoru wyspiarze przygotowali dla gości wspaniałą biesiadę. Stoły uginały się pod butelkami chłodnego zielonego wina, soczystymi słodkimi owocami i świeżym, na tutejszy sposób przyrządzonym mięsem ze smoka. Widok tego ostatniego przyprawił Valentine'a o mdłości. W pierwszym odruchu chciał je odsunąć, ale kiedy zobaczył, że Lisamon Hultin pochłania podstawioną jej pod nos porcję, jakby się nie spodziewała, że będzie jeszcze kiedykolwiek jadła, postanowił wziąć się w garść i przełknął jeden kęs. Musiał przyznać, że mięso było niezwykle delikatne i pachniało wręcz rozkosznie, wobec czego odsunął na bok wspomnienia. Podczas uczty, o wczesnej jeszcze godzinie, mieli okazję obejrzeć wspaniały zachód słońca, niebo mieniło się wszelkimi odcieniami bursztynu, fioletu, karmazynu i złota. Z pewnością, pomyślał Valentine, jest to błogosławiona wyspa, cudowny zakątek nawet jak na świat, na którym nie brak miejsc szczęśliwych. Mieszkańcy wyspy wywodzili się z ludzkiej rasy i byli do siebie podobni jak dwie krople wody — urodziwi, długonodzy, z bujnymi jasnymi włosami i gładką skórą w kolorze miodu. Podobno mieszkała tu tylko garstka Vroonów i Ghayrogów, ale Deliamber już zdążył się dowiedzieć, że na innych wyspach Archipelagu rasy są tak samo przemieszane jak na całym Majipoorze. Zgodnie z tym, co mówił mały czarodziej, który kręcił się wciąż między wyspiarzami, wyspy były poza zasięgiem wpływów głównych kontynentów i urządzały sobie życie po swojemu, za nic mając sprawy postrzegane przez wielki świat. Kiedy Valentine spytał kobietę, która udzieliła mu gościny pod swoim dachem, czy Koronal Lord Valentine przejeżdżał tędy w czasie swojej podróży, spytała obojętnym tonem:
— To Koronalem nie jest Lord Voriax?
— Słyszałem gdzieś, że umarł dwa lata temu albo i więcej — oświadczył jeden z gospodarzy uczty i zdawało się, że większość zgromadzonych przy stole dowiedziała się o tym dopiero teraz.
Valentine spędził noc w jednej chacie z Carabellą. Dość długo stali na werandzie ramię przy ramieniu, zapatrzeni w świetlny szlak księżycowy biegnący przez morze prosto do Piliploku. On myślał o smokach, dużych i małych, i o tym jednym, w którego brzuchu spędził niezwykłe chwile, o towarzyszach niedoli, Giborze Haernie i Sleecie, z których jeden spoczywał na dnie morza. Czy ten drugi mu towarzyszył? Cóż za wielka podróż, pomyślał przypominając sobie Dulorn, Mazadone, Ilirivoyne, Ni-moya, wspominając ucieczkę przez lasy, wiry na rzece Steiche, chłód bijący od kapitanów z portu w Piliploku, wreszcie smoka napierającego na trzeszczący statek biednego Gorzvala. Taka wielka podróż. Tyle tysięcy mil. A ile ich jeszcze zostało do przebycia, by mógł odpowiedzieć na pytania, które dręczyły jego chorą duszę?
Carabella przytulała się do niego w milczeniu. Jej stosunek do Valentine'a przechodził kolejne fazy i teraz stanowił połączenie strachu i miłości, szacunku i lekceważenia. Poważała go i czciła jako Koronala, a z drugiej strony zdawała sobie sprawę z naiwności, niewiedzy, prostoduszności — przymiotów duszy, które wyznaczały sposób jego postępowania. W tylu sprawach była i dojrzalsza, i bardziej doświadczona, więc często widziała w nim bezradne dziecko i zapominała, z kim ma do czynienia. Valentine rozumiał ją, lecz jak mógł temu zaradzić? Codziennie odkrywał kolejne fragmenty wiedzy o własnej osobowości, odzywało się w nim książęce wychowanie, powoli wchodził w rolę rozkazodawcy, ale przecież wciąż jeszcze czuł się beztroskim włóczęgą o naiwnej duszy, żonglerem Valentinem. Tamten ciemniejszy Lord Valentine, którym kiedyś był i którym znów pewnego dnia może się stać, tkwił na dnie jego duszy i choć rzadko dochodził do głosu, on nigdy go nie lekceważył. Pomyślał, że Carabella wcale nieźle radzi sobie w tak trudnej sytuacji.
— O czym myślisz, Valentine? — wyrwała go z zadumy.
— O Sleecie. Tęsknię ogromnie za tym małym zwinnym człowieczkiem.
— On się odnajdzie. Albo my odnajdziemy wyspę, na której przebywa.
— Mam nadzieję, Carabello. — Przytulił ją mocniej do siebie. — Ale myślę również o tym, co mi się przydarzyło i co mnie jeszcze czeka. Poruszam się jak w krainie snu…
— Któż tak naprawdę potrafi powiedzieć, co jest snem, a co nim nie jest? Przechodzimy przez życie tak, jak życzą sobie bogowie, i nie powinniśmy zadawać pytań, na które nie ma odpowiedzi. Oczywiście, pytania pytaniom nierówne. Jeśli mnie zapytasz, jaki dzisiaj jest dzień, co jedliśmy na obiad i jak nazywa się ta wyspa, to, rzecz jasna, ci odpowiem. Ale to nie są te pytania, o których myślę.
— Zgadzam się z tobą, Carabello — rzekł Valentine.
Zalzan Kavol wynajął jeden z największych rybackich trimaranów zwany “Dumą Mardigile” — pięćdziesiąt stóp długości, trzy lśniące czystością kadłuby i nieskazitelnie białe żagle z cynobrową obwódką, która nadawała stateczkowi odświętny, wesoły wygląd. Jego kapitan był jednym z najlepiej prosperujących rybaków na wyspie. Miał na imię Grigitor. Był to mężczyzna już nie pierwszej młodości, wysoki, postawny, z włosami po pas i błyszczącą, jakby naoliwioną skórą. To on ze swymi towarzyszami ocalił Deliambera i Zalzana Kavola, kiedy na wyspę dotarł pierwszy sygnał o katastrofie statku. Teraz pięcioosobową załogę stanowiły jego dzieci, synowie i córki, w każdym calu przypominające ojca.
Trasa podróży prowadziła najpierw w stronę Burbontu, co zajęło mniej niż pół godziny żeglowania, a potem przez otwarty kanał zielonej płycizny, który dzielił dwie najbardziej wysunięte na południowy zachód wyspy od reszty Archipelagu. Poprzez przezroczystą wodę słońce rzucało chybotliwe refleksy aż na białe piaszczyste dno, pełne najdziwniejszych podwodnych mieszkańców. Były tam morskie ropuchy i pomarszczone kraby, i wielkonogie homary, i groźne przyczajone węgorze piaskowe, nie mówiąc już o całym mnóstwie różnobarwnych ryb. Raz nawet przeciął drogę trimaranowi mały smok morski, wyraźnie zdezorientowany niebezpieczną bliskością lądu. Jedna z córek kapitana przynaglała, żeby płynąć za nim, ale Grigitor nie uległ jej namowom, uznając słusznie, że przede wszystkim spoczywa na nich obowiązek dostarczenia pasażerów w uzgodnione miejsce.
Żeglowali cały ranek, mijając po drodze trzy wyspy — Richelure, Grialon i Vonaire, jak je nazywał kapitan — a w południe zarzucili kotwicę, by zjeść spokojnie posiłek. Dwoje z dzieci Grigitora wyskoczyło za burtę, aby coś złowić za pomocą ościeni. Rzadko chybiały celu, a ich obnażone ciała poruszały się w prześwietlonej słońcem wodzie ze zwinnością młodych zwierząt. Grigitor zabrał jedzenie z domu — płaty białej surowej ryby marynowanej w korzennym sosie i cierpkie, orzeźwiające zielone wino. Deliamber zostawił resztę towarzystwa przy zaimprowizowanym stole i usadowił się na burcie jednego z zewnętrznych kadłubów, intensywnie wpatrując się w leżące na północy wyspy. Zauważył to Valentine i chciał podejść do Vroona, ale Carabella powstrzymała go.
— Jest w transie — powiedziała cicho. — Nie przeszkadzaj mu.
Opóźnili odjazd, czekając, aż mały Vroon zejdzie ze swego punktu obserwacyjnego. Czarodziej promieniał zadowoleniem.
— Wysiałem swoje myśli naprzód — obwieścił dumnie — i przynoszę teraz dobre nowiny. Sleet żyje!
— Rzeczywiście dobra wiadomość! — wykrzyknął uradowany Valentine. — Gdzie jest?
— Na jednej z tamtych wysp — odpowiedział Deliamber wysuwając do przodu wiązkę swoich macek. — Jest z kilkoma ludźmi Gorzvala, którzy uciekli z miejsca katastrofy na własnych łodziach.
— Tylko powiedz, która to wyspa, a już biorę na nią kurs — ponaglił czarodzieja Grigitor.
— Ta, o której myślę, ma kształt okręgu otwartego z jednej strony, a jej środek jest wypełniony wodą. Tamtejsi ludzie zwijają swoje włosy w długie pukle. Och, byłbym zapomniał: w uszach noszą kolczyki.
— Kangrisorn — wypaliła bez zastanowienia jedna z córek Grigitora. Ojciec pokiwał twierdząco głową.
— Masz rację, Kangrisorn — powiedział. — Podnieście kotwicę!
Kangrisorn leżał o godzinę drogi z wiatrem i niewiele w bok od kursu obranego wcześniej przez trimaran. Był jednym z kilku małych piaszczystych atoli, otaczających jeszcze mniejsze laguny. Chyba nieczęsto zapuszczali się tutaj ludzie z Mardigile, ponieważ na długo przed wejściem do portu otoczyły ich na łodziach gromady ciekawskich dzieci. Miały skórę tak ciemną, jak Mardigilczycy złocistą, ich włosy lśniły granatową czernią, a zęby niezwykłą bielą. Wprowadziły “Dumę Mardigile'' do laguny pośród głośnych okrzyków powitalnych i wymachiwań rękoma. Nad wodą siedział Sleet, w nieco obszarpanym ubraniu, ale poza tym cały, zdrowy i zbrązowiały od słońca. Otoczony publicznością, która składała się z kilkudziesięciu wyspiarzy i pięciu członków załogi Gorzvala — czworga istot ludzkich i jednego Hjorta — żonglował pięcioma albo i sześcioma kulami z wygładzonego białego koralu tak spokojnie, jak gdyby nie było żadnej wyprawy przez morze.
Gorzval, który podczas podróży trimaranem zaczynał powoli przychodzić do siebie, teraz z wielkim lękiem oczekiwał spotkania z byłą załogą i chował się za plecami innych. Carabella szybko wyskoczyła z łodzi, jeszcze zanim przybili do brzegu, i rozpryskując wodę pobiegła pierwsza uściskać Sleeta. Valentine natychmiast ruszył w jej ślady.
— Jak nas znaleźliście? — spytał Sleet.
Valentine wskazał na Deliambera.
— Dzięki jego małym, niewinnym czarom. Jakżeby inaczej? Nic ci nie jest?
— Myślałem, że umrę na chorobę morską, ale miałem już dzień czy dwa na przyjście do siebie. — Zadrżał na samo wspomnienie przykrych chwil. — A ty? Widziałem, jak zostałeś wessany przez wodę, i byłem przekonany, że już po wszystkim.
— Tak to wyglądało — rzekł Valentine. — Dziwna historia, ale opowiem ci ją kiedy indziej. A więc znów jesteśmy razem, brak tylko Gibora Haerna, który zginął w katastrofie. Za to przyjęliśmy do towarzystwa innego Skandara. Chodźże tutaj, Gorzvalu! Nie cieszysz się, że znów możesz oglądać swoich ludzi?
Gorzval mruczał coś pod nosem i omijał zebranych wzrokiem, bojąc się spojrzeć w twarz swoim byłym podwładnym. Valentine rozumiał jego kłopotliwe położenie i by mu pomóc, zwrócił się do członków załogi “Brangalyn”, chcąc w jakiś sposób załagodzić sytuację. Jakież było jego zdumienie, kiedy cała piątka przypadła mu do nóg.
— Myślałem, że nie żyjesz, mój panie! — odezwał się speszony Sleet. — Nie mogłem powstrzymać się od opowiedzenia im tej pięknej historii…
— Widzę — rzekł Valentine — że nowiny rozchodzą się szybciej, niżbym sobie tego życzył, i to bez względu na to, jak uroczyście przysięgaliście milczeć. No, dobrze, Sleecie, wybaczam ci. — Zwrócił się teraz do ludzi Gorzvala: — Wstańcie. Wstańcie. To czołganie się po piasku nie jest nikomu potrzebne.
Podnieśli się. Pogarda do Gorzvala, jaka malowała się na ich twarzach, była niemożliwa do ukrycia, ale zdumienie, że oto stoją bezpośrednio przed obliczem Koronala, było jeszcze większe. Z tej piątki, jak Valentine szybko się zorientował, Hjort i jeden z ludzi wybrali pobyt na Kangrisornie, w nadziei na znalezienie jakiegoś sposobu na powrót do Piliploku i podjęcia tam na nowo swojego zawodu. Pozostała trójka poprosiła o pozwolenie na udział w pielgrzymce.
Nowymi członkami szybko rozrastającej się grupy były dwie kobiety — cieśla okrętowy Pandelon i cerowaczka żagli Cordeine — oraz mężczyzna Thesme, obsługujący na statku kołowroty. Valentine przywitał ich mile i odebrał przysięgę na wierność, choć ta ceremonia za każdym razem tak samo go krępowała. Powoli jednak przyzwyczajał się do różnych atrybutów swej władzy.
Grigitor i jego dzieci nie zwracali najmniejszej uwagi na klęczącą i całującą rękę Valentine'a grupkę. To dobrze, pomyślał. Dopóki nie porozmawiam z Panią, nie życzę sobie rozprzestrzeniania na cały świat wiadomości o mojej osobie. Wciąż jeszcze nie był pewny, jaką przyjmie strategię, ani też nie ufał zbytnio swojej sile. Poza tym, gdyby wszem i wobec rozgłaszał, że żyje i nieźle się miewa, mógłby ściągnąć na siebie uwagę obecnego Koronala, a ten z pewnością nie czekałby spokojnie, aż pretendent do tronu przybędzie na Górę Zamkową.
Trimaran podniósł żagle. Płynął od jednej złocistej wyspy do drugiej, poruszając się w przybrzeżnym kanale, i tylko od czasu do czasu wychodził na głębsze, niebieskie wody. Mijali po kolei Lormanar i Climidole, Secundail, Blayhar Strand i Garhuven, i Wiswis Keep, potem Quile i Fruil, potem Dawnbreak, Nissemhold i Thiaquil, potem Roazen i Piplinat. Opłynęli wielkie półkole piaszczystej mierzei nazywanej Panną. Wstąpili na wyspę Sungyve po świeżą wodę, na Musorn po owoce i świeże jarzyny, a na Cadibyre po kilka beczułek młodego różowego wina, cieszącego się dobrą sławą na całym Archipelagu. I wreszcie po wielu dniach podróży wzdłuż małych wypieszczonych słońcem skrawków lądu wpłynęli do rozległego portu na Rodamaunt Graun.
Była to wielka, górzysta, kipiąca zielenią wyspa, ze wszystkich stron otoczona czarnymi wulkanicznymi plażami, a od południa wyposażona przez naturę we wspaniałe falochrony. Rodamaunt Graun dominowała na całym Archipelagu i swoją wielkością, i niebagatelną, jak zapewniał Grigitor, bo aż pięcioipółmilionową liczbą mieszkańców. Większość z nich skupiła się prawdopodobnie w dwu bliźniaczych miastach, rozłożonych wokół portu niczym dwa skrzydła jakiegoś olbrzymiego ptaka, ale zbocza majaczącego w chmurach centralnego szczytu wyspy również musiały być całkiem gęsto zaludnione, o czym świadczyły wznoszące się aż do połowy stoków równe rzędy domostw zbudowanych z trzciny i drewna skupikowego. Nad ostatnią linią domów stok był porośnięty gęstym lasem, a jeszcze nad nim, hen, wysoko, wznosił się pióropusz białego dymu, gdyż na wyspie Rodamaunt Graun był czynny wulkan. Ostatnia erupcja, powiedział Grigitor, zdarzyła się niecałe pięćdziesiąt lat temu. Patrząc jednak na zasiedziałe z dawien dawna domostwa i nieprzerzedzone lasy, trudno było dać wiarę jego słowom.
Podróż “Dumy Mardigile” dobiegała kresu, lecz zanim Grigitor zawrócił w drogę powrotną, z własnej inicjatywy pomógł pielgrzymom wynająć łódź — również trimaran, chyba jeszcze bardziej imponujący od turkusowej “Dumy” — która miała ich przewieźć aż na Wyspę Snu. Kapitanem “Królowej Rodamaunt” była Namurinta, kobieta o królewskiej postawie, królewskim sposobie bycia, z długimi prostymi włosami, równie białymi jak włosy Sleeta, i dziewczęco gładkiej twarzy. Z wyraźną kpiną w oczach długo szacowała wzrokiem swoich pasażerów, jakby zastanawiając się, co też może łączyć ze sobą zbieraninę dziwnych typów chętnych do odbycia wspólnej pielgrzymki, i to poza sezonem. Nie była wylewna, bo powiedziała tylko tyle:
— Jeśli nie zostaniecie przyjęci, zabiorę was z powrotem na Rodamaunt Graun, ale w takim wypadku poniesiecie dodatkowe koszty.
— Czy często się zdarza, że Wyspa nie przyjmuje pielgrzymów? — Nie wtedy, kiedy przybywają we właściwym czasie. Jesienią, o czym chyba wiecie, statki pielgrzymie nie kursują, więc należy się liczyć z trudnościami.
— Aby się tu dostać, pokonaliśmy szmat drogi nie natrafiając na jakieś szczególne kłopoty — odezwał się pogodnie Valentine, wywołując tym stwierdzeniem zduszony śmiech Carabelli i teatralne chrząknięcie Sleeta. — Ufam, że i w dalszej podróży nie doświadczymy większych.
— Jestem pełna podziwu dla waszego zdecydowania — powiedziała Namurinta, dając znak załodze, aby przygotowała się do odpłynięcia.
Wschodnia część Archipelagu, skręcająca lekko na północ, była łańcuchem sterczących z wody skalistych szczytów i w niczym nie przypominała części południowej, w której dominowały płaskie wyspy koralowe, takie jak Mardigile i jej sąsiadki. Studiując mapy Namurinty Valentine doszedł do wniosku, że ta część Archipelagu była kiedyś wychodzącą daleko w morze ostrogą półwyspu usytuowanego w południowo-zachodnim zakątku Wyspy Snu. Podnoszące się Morze Wewnętrzne musiało pochłonąć ową ostrogę już bardzo dawno temu, pozostawiając nad wodą samotne szczyty. Między najbardziej na wschód wysuniętą wyspą a Wyspą Snu leżało teraz kilkaset mil otwartego morza, stanowiącego groźbę nawet dla tak dobrze wyposażonego stateczku, jakim był trimaran Namurinty.
Ale tym razem nic nie zakłóciło pielgrzymom podróży. Zatrzymali się po drodze w czterech portach — Hellirache, Sempifiore, Dimmid i Guadeloom — po wodę i po wiktuały; spokojnie minęli Rodamaunt Ounze, ostatnią wyspę Archipelagu, i weszli w Kanał Ungehoyer, który oddzielał Archipelag od Wyspy Snu. Był to szeroki i płytki szlak morski, obfitujący w ryby wszelkiego rodzaju i inne nadające się do odłowu stworzenia. Wyspiarze łowili na całych jego wodach, nie zapuszczali się jednak na najbardziej położone na wschód pięćset mil, które wchodziły w zasięg uświęconej strefy Wyspy. W tych wodach żyły nieszkodliwe stwory zwane wolewantami, wielkie i baloniaste, na stałe zakotwiczone do podwodnych skał. Odżywiały się przesączanym przez skrzela planktonem i stale wydzielały strumień odżywczej substancji wykorzystywanej z kolei przez olbrzymią ilość żyjących w pobliżu drobnych organizmów. W ciągu kilku dni Valentine zdążył się dokładnie przyjrzeć tym nabrzmiałym, kulistym worom o ciemnokarminowej barwie, mierzącym w poprzek mniej więcej pięćdziesiąt do osiemdziesięciu stóp. Valentine wyobraził sobie, że ciemne półkoliste plamy, które miały na skórze, to są ich oczy, usta i nos, i z zadumą spoglądał w poważne, melancholijne twarze stworów, które musiały z wielką mądrością i filozoficznym spokojem podchodzić do tego, co działo się wokół ich unieruchomionych ciał. Morze przypływało, morze odpływało, a w ich życiu nie zachodziły żadne zmiany.
— One napawają mnie smutkiem — zwierzył się Carabelli. — Na zawsze uwiązane do podwodnych głazów, kołysane kapryśnymi prądami, ubezwłasnowolnione. Co myślą o swoim losie?
— A co mają myśleć? Przecież to są jakieś prymitywne balony, nie mądrzejsze od gąbek!
— Przyjrzyj się im uważnie, Carabello. One się wyrywają, chcą fruwać, wznosić się ku wyżynom — patrzą w niebo i na cały napowietrzny świat i tęsknią, by wyjść mu naprzeciw. Niestety, mogą tylko wisieć pod powierzchnią wody i kołysać się, i napełniać swe brzuchy niewidzialnymi żyjątkami. Inny świat leży tuż przed nimi, ale gdyby weń wstąpiły, pewnie spotkałaby je śmierć. Czy nie czujesz się poruszona ich losem?
— Miałabym się przejmować takimi głupstwami? — skwitowała całe te rozważania Carabella.
Następnego dnia po tej rozmowie “Królowa Rodamaunt” spotkała w kanale pięć łodzi rybackich, których załogi były zajęte odrywaniem wolewantów od skał. Następnie wyciągano je na powierzchnię morza, potem rozcinano, dzielono na drobne kawałki i składano na pokładach w stosy, niczym płaty skóry. Valentine był przerażony. Kiedy będę Koronalem, pomyślał, zakażę zabijania tych stworzeń. Jednak po chwili zapytał sam siebie, czy aby na pewno przy stanowieniu praw należy kierować się samym tylko współczuciem. Może trzeba najpierw poznać istotę rzeczy? Zapytał Namurintę, do czego się używa powłok wolewantów.
— Mają właściwości lecznicze — odpowiedziała zapytana. — Pomagają starcom, kiedy w ich żyłach krew powoli zastyga. Lekarstwo zrobione z powłoki jednego zaledwie stworzenia wystarcza starszemu pokoleniu ze wszystkich wysp na rok albo i dłużej.
Kiedy znowu będę Koronalem, przyrzekł sobie Valentine, powstrzymam się od wypowiadania sądów, póki nie poznam całej prawdy, o ile poznanie całej prawdy jest w ogóle możliwe.
Niemniej jednak obraz głębokiej zadumy wolewantów prześladował go jeszcze długo. Odetchnął z ulgą, kiedy minęli zamieszkiwaną przez nie strefę i wypłynęli na chłodne, niebieskie wody obmywające Wyspę Snu.
Majacząca na wschodzie Wyspa powiększała się z każdą godziną. Valentine widywał ją jedynie w snach albo wtedy, kiedy puszczał wodze fantazji, opierając swoje wyobrażenia na nikłych wspomnieniach z przeszłości. Zupełnie nie był przygotowany na to, co zastanie na miejscu.
Była ogromna. Bezkresna. Co prawda, na planecie o tak gigantycznych rozmiarach również rozmiary Wyspy dla nikogo nie powinny być zaskoczeniem, ale Valentine przyzwyczaił się do myśli, że musi to być miejsce, na które łatwo się dostać, i spodziewał się czegoś, co będzie dwa, no, może trzy razy większe niż Rodamaunt Graun. Jakże się mylił! Wyspa Snu, widział to jak na dłoni, zajmowała cały horyzont i wyglądała jak wybrzeże Zimroelu, wówczas, gdy “Brangalyn” znajdowała się o dzień czy dwa dni drogi od Piłiploku. Jeśli to była wyspa, to również wyspami były Zimroel, Alhanroel i Suwael. I chyba tylko dlatego Wyspa była wyspą, że kiedyś nie nazywano jej kontynentem. No, może jeszcze dlatego, że kontynenty Majipooru były kolosalne, a ona zaledwie ogromna.
Oślepiała blaskiem. Podobnie jak północny cypel u ujścia rzeki Zimr w Piliploku, tak i ona kończyła się białym kredowym urwiskiem i właśnie teraz to urwisko płonęło, odbijając promienie popołudniowego słońca. Białe ściany wznosiły się na setki stóp w niebo, a zachodnie brzegi Wyspy ciągnęły się na przestrzeni kilkuset mil. Z bielą urwiska kontrastowała wieńcząca je ciemnozielona korona lasu, z której, jak się zdawało, wyrastała następna biała ściana, również obrzeżona zielenią, a potem trzecie urwisko, jeszcze bardziej oddalone od morza, przez co Wyspa sprawiała wrażenie kolosalnych schodów przeplatanych zielonymi podestami, schodów, które wiodły do jakiejś tajemniczej i niedostępnej twierdzy. Valentine słyszał o tarasach Wyspy, ale sądził, że były starą, może nawet rozsypującą się już sztuczną konstrukcją, symbolicznymi stopniami prowadzącymi do kolejnych wtajemniczeń. Okazało się, że Wyspa i tarasy to jedność, że są one naturalne i że dodają jej tajemniczości. A więc tak wyglądała siedziba świętej mocy Majipooru!
— Za tamtym przesmykiem — powiedziała Namurinta wskazując ręką przed siebie — leży port Taleis, do którego zawijają statki z pielgrzymami. Wyspa ma jeszcze drugi port, Numinor, po przeciwnej stronie, na wprost Alhanroelu, ale skoro jesteście pielgrzymami, chyba musicie o tym wszystkim wiedzieć.
— Nie mieliśmy dużo czasu na naukę — rzekł Valentine. — Ta pielgrzymka zaskoczyła nas znienacka.
— Czy zamierzacie spędzić resztę życia w służbie u Pani? — spytała. — Chcemy jej służyć, to prawda, myślę jednak, że nie tutaj. Dla niektórych z nas Wyspa jest tylko przystankiem na dłuższej drodze.
Namurintę chyba zaskoczyła odpowiedź Valentine'a, ale powstrzymała się od dalszych pytań.
“Królowa Rodamaunt” szybko zbliżała się do Taleis popychana rześkim wiatrem wiejącym z południowego zachodu. Wkrótce wielka kredowa ściana w całości wypełniła przestrzeń między niebem a ziemią, między wschodem a zachodem, a przesmyk okazał się wielką przystanią u podnóży urwiska. Trimaran wchodził do portu pod pełnymi żaglami. Valentine stał na dziobie, z włosami rozwiewanymi przez wiatr. Był wstrząśnięty wyglądem miejsca, do którego przybijali: urwisko opadało niemal pionowo, a od morza dzielił je zaledwie wąski skrawek lądu obrzeżony szeroką białą plażą. Po jednej stronie zatoczki rozłożyły się przystanie i doki, dziwnie małe i przykurczone na tle gigantycznego amfiteatru. Trudno było sobie wyobrazić, jak można dostać się z tego przycupniętego u stóp urwiska portu do wnętrza Wyspy. To miejsce stanowiło naturalną fortecę.
Ale przede wszystkim było tu cicho. W pustym porcie, gdzie nie cumował żaden statek, każdy powiew wiatru, każdy krzyk przelatującej rybitwy wywierał niezwykłe wrażenie.
— Czy ktoś tam jest? — zastanawiał się Sleet. — Czy ktokolwiek nas powita?
Carabella zacisnęła powieki.
— Byłoby straszne, gdybyśmy musieli płynąć do Numinoru, ale chyba jeszcze bardziej nie chciałabym powrócić na Archipelag.
— Nie bój się, na pewno wyjdą nam na spotkanie — powiedział spokojnie Deliamber.
Trimaran dobił do przystani, a ogrom otaczających ją urwisk stał się jeszcze bardziej przytłaczający. Ściany wznosiły się tak wysoko i pionowo, że każdemu przychodziła do głowy myśl, czy aby za chwilę się nie przewrócą. Ktoś z załogi uwiązał łódź i wszyscy wyszli na ląd.
Deliambera zaczęła opuszczać pewność siebie. Tu chyba naprawdę nie było nikogo. Cisza aż dzwoniła w uszach. Stali w gromadzie, zbici z tropu, i wymieniali między sobą spojrzenia.
— Wyjaśnijmy to — odezwał się wreszcie Valentine, przypominając sobie o spoczywającej na nim odpowiedzialności za współtowarzyszy. — Lisamon, Khun, Zalzan Kavol sprawdzą budynki po lewej stronie. Sleet, Deliamber, Vinorkis, Shanamir udadzą się w drugą stronę. Pandelon, Thesme, Rovorn dojdą do zakrętu na plaży i zajrzą, co znajduje się za nim. Gorzval, Efron…
Valentine z Carabella i cerowaczką żagli podeszli wprost do podnóża kredowego urwiska. Biegła tędy nikła ścieżka, która zakręcała przy urwisku, wchodziła na nieprawdopodobny, prawie pionowy stok i pięła się nim do góry, a wreszcie znikała gdzieś między dwiema białymi iglicami. Valentine doszedł do wniosku, że wspinanie się nią wymagało zręczności leśnych braci i śmiałości linoskoczka. Rozejrzał się, ale nie zobaczył innego wyjścia z plaży. Na końcu ścieżki wypatrzył małą drewnianą chatę, ale nie znalazł w niej nic poza kilkoma ślizgaczami powietrznymi, używanymi prawdopodobnie do jeżdżenia po ścieżce. Wyciągnął jeden, postawił na dnie ścieżki i siadł na nim. Nic to jednak nie dało, gdyż nie wiedział, jak się go uruchamia.
Zawiedziony, wrócił do przystani. Większość towarzystwa już się tam znajdowała.
— To miejsce jest całkowicie opuszczone — powiedział Sleet.
Valentine spojrzał na Namurintę.
— Ile czasu zabrałoby ci zawiezienie nas na stronę Alhanroelu?
— Do Numinoru? Tygodnie. Ale ja nie chcę tam płynąć.
— Mamy dość pieniędzy — powiedział szybko Zalzan Karol. Namurinta popatrzyła na niego obojętnie.
— Moim zajęciem jest rybołówstwo. Lada dzień zaczynają się połowy cierników. Jeśli popłynę z wami do Numinoru, to je przegapię, stracę też pół sezonu na gissuny. Nie zdołacie mi tego wynagrodzić.
Skandar wyciągnął z sakiewki pięciorojalową monetę, jakby przez sam jej blask chciał wpłynąć na zmianę decyzji kapitana statku.
Namurinta była jednak nieprzekupna.
— Za połowę sumy, którą mi zapłaciliście za podróż z Archipelagu, zabiorę was z powrotem na moją wyspę. To wszystko, co mogę dla was zrobić — powiedziała. — Za kilka miesięcy statki z pielgrzymami zaczną kursować regularnie i port ożyje, a wtedy, jeśli zechcecie, znów was tu przywiozę, też za połowę ceny. Cokolwiek zdecydujecie, jestem do waszych usług. Ale uprzedzam, że odpływam stąd przed zapadnięciem zmroku i to nie do Numinoru.
Valentine zaczął rozważać sytuację. Okazało się, że mogą być większe kłopoty, niż być połkniętym przez smoka morskiego. Z brzucha potwora udało się szybko wydostać, a obecne trudności groziły przerwą w wyprawie przez całą zimę, a nawet dłuższą, a przez ten czas pod rządami Dominina Barjazida będą ustanawiane nowe prawa i fałszowana będzie historia, uzurpator zaś z dnia na dzień będzie umacniał swoją pozycję. A zatem co? Spojrzał na Deliambera, ale czarodziej, zwykle nie zwlekający z udzieleniem rady, tym razem milczał. Nie potrafią wspinać się po ścianie. Nie umieją fruwać. Nie mogą jednym skokiem znaleźć się na górze, pośród zielonych lasów. A zatem powrót do Rodamaunt Graun?
— Czy zgodziłabyś się zostać z nami jeden dzień? — spróbował raz jeszcze. — Oczywiście za dodatkową zapłatą. Być może rankiem znajdziemy kogoś, kto…
— Jestem już wystarczająco długo poza Rodamaunt Graun — odpowiedziała Namurinta. — Nie mogę się doczekać, by znów zobaczyć znajome brzegi. Czekanie nic wam nie da, a mnie żal każdej straconej godziny. Pora jest zła, słudzy Pani nie spodziewają się niczyjego przybycia do Taleis. Nikt po was nie wyjdzie ani rankiem, ani wieczorem.
Shanamir pociągnął Valentine'a delikatnie za rękaw.
— Jesteś Koronalem Majipooru — wyszeptał. — Rozkaż jej czekać! Wyjaw, kim jesteś, i każ jej paść na kolana!
— Myślę, że ta sztuczka może mi się nie udać — również szeptem odpowiedział chłopcu Valentine. — Postradałem swoją koronę.
— No to niech Deliamber rzuci czary na tę kobietę i niechże ona wreszcie ustąpi!
To dałoby się pewnie zrobić, ale Valentine'owi nie podobał się taki pomysł. Jeśli Namurinta przywiozła ich tutaj w dobrej wierze, ma prawo odpłynąć wedle swej woli. Pewnie ma rację, że czekanie dzień, dwa, a nawet trzy nic nie da. Zmuszanie jej do ustępstw za pomocą czarów starego Vroona nie byłoby uczciwą grą. Ale z drugiej strony…
— Lordzie Valentine! — zawołała z daleka jakaś kobieta. — Chodź tutaj!
Spojrzał w stronę, skąd dolatywał głos. W drugim końcu portu stała Pandelon, cieśla okrętowy Gorzvala, która poszła z Thesme i Rovornem zbadać, co leży za zakrętem. Przywoływała teraz wszystkich gestem dłoni. Valentine rzucił się ku niej biegiem, a inni po chwili poszli w jego ślady.
Kobieta poprowadziła go przez płytką wodę za żebro skalne ukrywające przed oczami przybijających do portu drugą maleńką plażę. Wznosiła się na niej niska budowla z różowego piaskowca, nosząca znak Pani, trójkąt w trójkącie. Prawdopodobnie była to świątynia.
Przed nią znajdował się ogród z kwitnącymi krzewami, tworzącymi z kolorowych kwiatów — czerwonych, niebieskich, pomarańczowych i żółtych — przemyślne figury geometryczne. W ogrodzie pracowało dwoje ludzi: kobieta i mężczyzna, zapewne ogrodnicy. Spojrzeli na zbliżającego się Valentine'a bez jednego choćby błysku zainteresowania w oczach. Niezręcznie pozdrowił ich znakiem Pani. Odpowiedzieli tak samo, ale z większą wprawą.
— Jesteśmy pielgrzymami i chcielibyśmy, żeby nam ktoś wskazał drogę na tarasy — odezwał się grzecznie.
— Zjawiacie się poza sezonem — powiedziała kobieta o bladej, upstrzonej piegami twarzy. W tonie jej głosu nie było nic przyjaznego.
— Jesteśmy ożywieni pragnieniem poświęcenia się służbie dla Pani.
Kobieta wzruszyła ramionami i bez słowa powróciła do pielenia. Mężczyzna, muskularny i przysadzisty, z przerzedzonymi siwymi włosami, powiedział:
— O tej porze roku powinniście udać się do Numinoru.
— Przybywamy z Zimroelu.
Ta wiadomość nieco go poruszyła.
— Przez smocze wiatry? Musieliście mieć ciężką przeprawę. — Zdarzyło się parę trudnych chwil, ale mamy je już za sobą. Teraz przepełnia nas radość z powodu dopłynięcia na Wyspę.
— Pani to wam wynagrodzi — rzekł mężczyzna wracając do przycinania krzewów.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
— A co z drogą na tarasy? — zapytał po chwili Valentine.
— Sami nie potraficie obsłużyć aparatury — odpowiedziała kobieta.
— Czy nie chcielibyście nam pomóc? Znów cisza.
— To tylko chwila, pokażcie nam drogę i nie będziemy was dłużej niepokoić — nalegał dalej Valentine.
— Nasze miejsce jest w ogrodzie — mruknął łysiejący mężczyzna. Valentine zagryzł wargi. Chyba nic tu nie wskóra. Przypuszczał, że Namurinta opuściła już port i znajduje się w drodze powrotnej. Spojrzał na Deliambera. Nie byłoby od rzeczy, gdyby czarodziej użył drobnego nacisku. Deliamber jednak zignorował to spojrzenie. Valentine podszedł do niego i powiedział przyciszonym głosem:
— Dotknij któreś z nich mackami i namów do współpracy.
— Uważam, że Wyspa nie jest odpowiednim miejscem do wypróbowywania moich czarów — rzekł Deliamber. — Lepiej będzie, jeśli ty użyjesz swoich.
— Nie umiem czarować!
— A jednak spróbuj — nie ustępował Vroon.
Valentine jeszcze raz przyjrzał się ogrodnikom. Jestem Koronalem Majipooru, powiedział sobie, i synem Pani, której tych dwoje oddaje cześć i służy. Takich informacji nie można przekazać ogrodnikom wprost, lecz od czego siła płynąca z duszy? Valentine wyprostował się i sięgnął w głąb swej istoty, tak jak to robił, kiedy przygotowywał się do żonglowania przed najbardziej wybredną publicznością. Uśmiechnął się, a jego uśmiech był tak ciepły, że mógłby nim otwierać nie rozkwitłe kwiaty. Ogrodnicy spojrzeli nań znad swoich zajęć, a na ich twarzach zagościł kolejno wyraz zdziwienia, niedowierzania, w końcu uległości.
— Pokonaliśmy tysiące mil — przemówił łagodnie Valentine. — Chcemy wstąpić na służbę Pani i błagamy was, abyście pomogli nam dostać się do niej, albowiem znajdujemy się w wielkiej potrzebie i jesteśmy zmęczeni długą wędrówką.
Ogrodnicy zamrugali oczami, jak gdyby zza szarej chmury nagle wyjrzało słońce i poraziło ich ostrym blaskiem.
— Mamy własne obowiązki — odezwała się kobieta niepewnym głosem.
— Nie powinniśmy iść w górę, zanim nie zadbamy o ogród — niewyraźnie mruknął mężczyzna.
— Wasz ogród kwitnie — rzekł Valentine — i nie przestanie kwitnąć, jeżeli zostawicie go na kilka godzin bez opieki. Pomóżcie nam, nim zapadną ciemności. Prosimy was tylko o wskazanie drogi. Bądźcie pewni, że Pani was wynagrodzi.
Ogrodnicy popatrzyli na siebie, potem w niebo, jakby chcąc się przekonać, jak daleko jeszcze do zmierzchu. Zakłopotani, ściągnąwszy brwi podnieśli się, starli z kolan ziemię i jak lunatycy ruszyli w stronę wody. Okrążyli skalne żebro, wyszli na dużą plażę i skierowali się ku podnóżom urwiska, do miejsca, gdzie ścieżka zaczynała piąć się pionowo ku niebu.
Namurinta, choć gotowa do odjazdu, była tam jeszcze.
— Dziękujemy ci serdecznie za pomoc — rzekł Valentine podchodząc do niej.
— A więc zostajecie?
— Znaleźliśmy drogę na tarasy. Uśmiechnęła się z nie udawanym zadowoleniem.
— Nie śpieszyłam się z porzuceniem was, jednak Rodamaunt Graun mnie wzywa. Życzę wam powodzenia w pielgrzymce.
— A ja życzę ci bezpiecznego powrotu do domu — powiedział odchodząc.
— Jeszcze jedno — powstrzymała go.
— Słucham?
— Kiedy tamta kobieta zawołała na ciebie, nazwała cię Lordem Valentinem. Co to miało znaczyć?
— To był żart — odpowiedział Valentine pośpiesznie. — Tylko żart, nic więcej.
— Lord Valentine to brzmi jak imię nowego Koronala, tego, który rządzi od roku czy dwóch. Słyszałam już gdzieś o tym.
— Tak — rzekł Valentine. — Ale Koronal jest ciemnowłosym mężczyzną. To był tylko żart, zwykła gra słów, ponieważ ja też mam na imię Valentine. Szczęśliwej podróży, Namurinto.
— Owocnej pielgrzymki. Valentine.
Ruszył w stronę urwiska. Ogrodnicy wyprowadzili z szopy kilka ślizgaczy, zamocowali je w łożyskach na platformie i gestem dłoni nakazali podróżnym wsiąść. Wszystko odbywało się w milczeniu. Valentine usadowił się w pierwszym pojeździe, razem z Carabellą, Deliamberem, Shanamirem i Khunem. Ogrodniczka wróciła do szopy, gdzie zapewne były zamontowane urządzenia napędowe, gdyż już po chwili ślizgacze oderwały się od platformy i rozpoczęły zapierającą dech w piersiach jazdę po wznoszącym się ku niebu urwisku.
— Przybyliście — powiedział akolita Talinot Esulde — na Taras Oszacowania. Tutaj zostaniecie ocenieni. Kiedy nadejdzie czas, by ruszyć naprzód, ścieżka zaprowadzi was na Taras Rozpoczęcia, a potem na Taras Zwierciadeł, gdzie spojrzycie we własne twarze. Jeśli to, co zobaczycie, zadowoli was i waszych przewodników, wyjedziecie na Drugi Próg i przejdziecie przez następne tarasy. I tak będziecie się posuwać aż do Tarasu Adoracji. Tam, o ile Pani obdarzy was łaską, otrzymacie wezwanie do Świątyni Wewnętrznej. Na waszym miejscu nie spodziewałbym się jednak, że nastąpi to szybko. Nie spodziewałbym się, że nastąpi to w ogóle. Ci, którzy się czegoś spodziewają, docierają tam najrzadziej.
Słysząc te słowa Valentine zmarkotniał. On nie tylko się spodziewał, on musiał dotrzeć do Pani. Rozumiał jednak, co akolita miał na myśli. W tym świętym miejscu nie można było powodować się racjonalnymi przesłankami. Ktoś się poddawał, ktoś rezygnował z żądań, potrzeb i pragnień, ktoś inny te żądania i pragnienia zamieniał na spokojną egzystencję. To nie jest miejsce dla Koronala. Istotą jego bytu jest panowanie, i to w mądry sposób, a jeśli go nie stać na mądrość, to przynajmniej winien być nieugięty. Natomiast istotą bytu pielgrzyma jest poddanie się. Więc albo — albo. Natomiast konieczność dotarcia do Pani leżała poza wszelką dyskusją. Dobrze, że wreszcie znalazł się w granicach jej królestwa.
Akolici, którzy przywitali ich na Pierwszym Progu, wcale nie okazali zdziwienia nietypową porą przybycia pielgrzymów. Teraz owi pielgrzymi, już przebrani w jasne, miękkie szaty, w których wyglądali równie pobożnie, co niedorzecznie, stali w niskim budynku o ścianach z różowego piaskowca, wznoszącym się na skraju przepaści. Taras Oszacowania ciągnął się od tego budynku aż do widniejącej w oddali zielonej ściany lasu, dokąd wiodła szeroka droga ułożona z kamiennych różowych płyt. Gdzieś za lasem znajdowały się następne tarasy, a jeszcze głębiej, niewidoczne z miejsca, w którym zgromadzono nowo przybyłych, wznosił się w niebo Drugi Próg. Trzeci — Valentine skądś to wiedział — wyrastał z Drugiego setki mil stąd, blisko środka Wyspy i stanowił najświętszy obszar, na którym wznosiła się zamieszkiwana przez Panią Świątynia Wewnętrzna. Mimo że Valentine przebył już kontynent i pół oceanu, te ostatnie kilkaset mil wydawało mu się niemożliwe do pokonania.
Okno w tylnej ścianie budynku, przez które wyjrzał, było zawieszone między ciemniejącym niebem a morzem oświetlonym ostatnimi promieniami słońca zachodzącego gdzieś za Piliplokiem. Oprócz nieba i morza był tam jeszcze maleńki ciemny punkcik, zostawiający za sobą na gładkiej tafli wody nikły ślad, lekkie zadraśnięcie. Valentine ufał, że ten punkcik to trimaran “Królowa Rodamaunt”, zmierzający do przystani na swojej wyspie, i że oprócz niego są gdzieś tam także wolewanty, śniące sen, który nigdy się nie kończy, i smoki morskie udające się znanym sobie szlakiem ku Morzu Wielkiemu, a za tym wszystkim — Zimroel, jego zatłoczone miasta, leśne rezerwaty i parki, jego festyny i miliardy zamieszkujących go istot. Miał co oglądać w swych wspomnieniach, ale teraz powinien skierować wzrok przed siebie. Przyjrzał się więc Talinotowi Esulde, ich pierwszemu przewodnikowi — wysokiej, szczupłej postaci o mlecznobiałej cerze i ogolonej czaszce. Ta osoba mogła być zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej. Valentine przypuszczał, że mają do czynienia z mężczyzną, o czym świadczyłby wzrost i szerokość ramion, chociaż właściwie — sądząc po delikatnych kościach twarzy, a zwłaszcza po łagodnym luku brwi nad dziwnie niebieskimi oczami — nie było to takie pewne.
Talinot Esulde objaśniał kolejno dzienny rozkład dnia — proporcje czasu modlitw do czasu pracy i pracy do medytacji, metodę interpretacji snów, ograniczenia w diecie, wyłączające wszystkie wina i niektóre przyprawy, układ pomieszczeń mieszkalnych — nie zapominając o najdrobniejszych szczegółach. Na początku Valentine starał się wszystko zapamiętać, ale obfitość zarządzeń, wymagań, zakazów i zwyczajów była tak wielka, że szybko się poddał. Miał nadzieję, że dzięki codziennej praktyce i tak wbije je sobie do głowy.
Z nastaniem ciemności skończył się instruktaż i Talinot Esulde poprowadził ich obok zasilanej wodą z górskiego źródełka sadzawki, w której się wykąpali, zanim dano im pielgrzymie szaty i w której mieli się kąpać dwa razy dziennie aż do końca pobytu na tym tarasie — do sali jadalnej, znajdującej się nieco dalej od krawędzi urwiska. Tu podano im prosty posiłek składający się z zupy i ryby, ale tak jedno, jak i drugie danie nie miało żadnego zapachu i nie smakowało im, mimo że zdążyli już porządnie zgłodnieć. Obsługiwali ich nowicjusze tacy jak oni, lecz ubrani w szaty jasnozielone. Wielka sala była tylko częściowo zapełniona, ponieważ, jak poinformował ich Talinot Esulde, godzina posiłku dawno minęła. Valentine popatrzył na towarzyszy pielgrzymki. Połowa z nich wywodziła się z rasy ludzkiej, ale było tu także bardzo wielu Vroonów i Ghayrogów, garstka Skandarów, kilku Liimenów, kilku Hjortów — choć tych chyba najmniej. Była też siedząca na uboczu mała garstka Su-Suherów. Tak więc w sieci Pani wpadały wszystkie rasy Majipooru — wszystkie z wyjątkiem jednej.
— Czy Metamorfowie kiedykolwiek przychodzą do Pani? — spytał Valentine.
Twarz Talinota Esulde rozjaśnił słodki uśmiech anioła.
— Gdyby zjawił się tu jakiś Piurivar, przyjęlibyśmy go. Ale oni nie uczestniczą w naszych obrzędach. Żyją tylko dla siebie, tak jakby byli jedynymi mieszkańcami planety.
— Być może przebywają tu pod cudzą postacią — powiedział Sleet.
— Wiedzielibyśmy o tym — rzekł spokojnie Talinot Esulde.
Po obiedzie zaprowadzono ich do podobnego do ula budynku z mnóstwem maleńkich, nie większych od szafy izdebek. Łoże, ściek, miejsce na ubranie — nie było tu niczego więcej. Lisamon Hultin popatrzyła na to spode łba.
— Wina pić nie wolno — powiedziała. — Musiałam oddać miecz. I do tego wszystkiego mam spać w takim pudełku? Coś mi się zdaje, Valentine, że nie nadaję się na pielgrzyma.
— Wytrzymaj trochę. Przejdziemy przez Wyspę tak szybko, jak to będzie możliwe.
Wszedł do swej izdebki, która znajdowała się między pokojami olbrzymki i Carabelli. Świetlna kula, która i tak słabo rozjaśniała pomieszczenie, natychmiast przygasła. Zaledwie usiadł na łożu, poczuł, że zapada w sen, choć godzina nie była jeszcze późna. Kiedy opuściła go świadomość, w jego umyśle rozjarzyło się łagodne światełko i ujrzał Panią, najprawdziwszą Panią Wyspy.
Od czasów Pidruid widywał ją w snach wielokrotnie: łagodne oczy, ciemne włosy, kwiat za uchem, oliwkowa skóra — ale tym razem obraz nabrał ostrości. Valentine rozróżniał więcej szczegółów niż zwykle: małą zmarszczkę w zewnętrznych kącikach oczu, zielone klejnociki w płatkach uszu i cienką srebrną opaskę na czole. Śniąc, wyciągnął rękę i powiedział:
— Matko, oto jestem. Przywołaj mnie do siebie, matko. Uśmiechnęła się do niego, lecz z jej ust nie padło ani jedno słowo.
Znajdowali się oboje w ogrodzie, pośród kwitnących alabandyn. Ona przystrzygała rośliny maleńkimi złotymi nożyczkami; odcinała tylko nie rozwinięte pączki, a zostawiała duże, kwitnące kwiaty. On stał obok niej, czekając, żeby się odwróciła, lecz jej zajęcie ciągnęło się w nieskończoność. Wreszcie odezwała się, nadal na niego nie patrząc.
— Gdy się wykonuje jakieś zadanie, trzeba skupiać na nim całą uwagę, jeśli ma być dobrze zrobione.
— Matko, to ja, Valentine, twój syn!
— Zobacz, każda gałąź ma pięć pączków. Gdyby je zostawić, otworzą się wszystkie, ale tu ucinam jeden, tu jeden — i w ten sposób reszta kwiatów zakwita jeszcze piękniej.
Jakby na potwierdzenie jej słów, kolejne pączki alabandyn rozwijały się jeden za drugim, wypełniając powietrze ostrym, odurzającym zapachem. Płatki prostowały się, rozciągały, wielkie niczym talerze, odsłaniając budzące się ze snu czarne pręciki. Dotknęła lekko jednego płatka, a kwiat w odpowiedzi sypnął garstką żółtego pyłku.
— Jesteś, kim jesteś, i zawsze nim będziesz — powiedziała do Valentine'a.
Sen zmienił się, nie było już Pani, jakieś cierniste krzewy przyzywały go do siebie sztywnymi gałązkami, wokół stąpały wyniośle ptaki moleeka, napływały kolejne obrazy, jedne nakładały się na drugie, znów się zmieniały, lecz nie niosły ze sobą żadnej spójnej treści.
Bezpośrednio po obudzeniu miał obowiązek stawiania się przed interpretatorem snów, którym był nie Talinot Esulde, lecz jakiś inny akolita-przewodnik. Osoba, do której trafił, nazywała się Stauminaup, miała ogoloną głowę i trudną do określenia płeć. Tym razem Valentine był skłonny uważać, że ma do czynienia z kobietą. Interpretatorzy posiadali drugi poziom wtajemniczenia i powrócili z Drugiego Progu, aby służyć nowicjuszom.
Tłumaczenie snu w niczym nie przypominało tego, czego doświadczył w Falkynkip u Tisany. Tu nie było żadnego podawania leku ani leżenia obok siebie. Opowiadał sen, a Stauminaup przysłuchiwała się z kamienną twarzą. Valentine podejrzewał, że wieszczka uczestniczyła jako obserwator w jego śnie i chciała porównać obie relacje, by wychwycić dzielące je różnice. Dlatego też przedstawiał kolejne wizje bardzo dokładnie, tak jak je sobie przypominał. Przytaczał nawet wypowiadane w nich słowa: “Matko, to ja, Valentine, twój syn!”, obserwując przy tym reakcję Stauminaup. Jednak równie dobrze mógłby obserwować kredową ścianę urwiska.
— A jakiego koloru były kwiaty alabandyn? — spytała, kiedy skończył.
— No, jak to, żółte z czarnymi środkami!
— Ładne kwiaty. Na Zimroelu alabandyny są szkarłatne i żółte w środku. Czy masz swoje ulubione kolory?
— Nie, podobają mi się wszystkie.
Stauminaup uśmiechnęła się zdawkowo.
— Alabandyny żółte z czarnymi środkami rosną na Alhanroelu. Możesz odejść.
Codzienne seanse u Stauminaup miały taki sam przebieg i zwykle kończyły się ukrytym między wierszami komentarzem, a jeśli nawet nie ukrytym, to tak sformułowanym, że właściwie niczego nie wyjaśniał. Valentine przynosił swoje sny do Stauminaup niczym do przechowalni, nie otrzymując w zamian żadnej rady. Powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać.
Przyzwyczajał się również do codziennego rozkładu zajęć. Każdego ranka pracował dwie godziny w ogrodzie, wykonując drobne czynności porządkowe, takie jak pielenie czy wzruszanie ziemi, a popołudniami kształcił się w zawodzie kamieniarza, wykładając taras kamiennymi płytami.
Przywykł do wpatrywania się w ściany pokoju, kiedy w samotności oddawał się obowiązkowym medytacjom. Prawie nie widywał swoich towarzyszy, poza chwilami wspólnej kąpieli, a i wtedy nie pozwalano im wiele ze sobą rozmawiać. Nietrudno było wpaść w rytm tego miejsca i odsunąć na bok wszelkie pilne sprawy. Tropikalne powietrze, zapach milionów kwiatów, monotonia toczącego się tu życia wyciszały i uspokajały niczym ciepła kąpiel.
Nie powinien jednak zapominać, że od Alhanroelu nadal dzielą go tysiące mil, a on, choć minął tydzień, od kiedy znalazł się na Tarasie Oszacowania, nie posunął się ani o krok bliżej do swego celu. Medytując snuł zatem fantastyczne plany, że zbierze swoich ludzi, wymknie się stąd nocą razem z nimi, przejdzie nielegalnie taras za tarasem, wedrze się na Drugi Próg, potem na Trzeci i w końcu stanie przed Panią u wejścia do jej świątyni. Podejrzewał jednak, że tutaj, w miejscu, gdzie w cudzych snach czyta się jak w otwartej księdze, ani on, ani jego ludzie nie zdołaliby zajść daleko.
Martwił się, choć zdawał sobie sprawę, że taki stan ducha nie przybliża go do zwycięstwa. Wręcz przeciwnie, powinien się odprężyć, całkowicie poddać nałożonym na niego obowiązkom i oczyścić umysł ze wszelkich potrzeb i pragnień, tak aby być gotowym na przyjęcie snu-wezwania od Pani. To też nie skutkowało. Wyrywał chwasty, uprawiał wilgotną, tłustą ziemię, nosił wiadra kamieni i zaprawy murarskiej do najdalszych zakątków tarasu, z całkiem pustym umysłem zasiadał, krzyżując nogi, do długich medytacji i noc w noc szedł spać modląc się, aby Pani zjawiła się przed nim i powiedziała: “Nadszedł czas, abyś przyszedł do mnie”, ale sen się nie zjawiał.
— Jak długo to jeszcze potrwa? — zapytał Deliambera przy jednej z porannych kąpieli w sadzawce. — Mija piąty tydzień! Albo i szósty! Zgubiłem już rachubę. Czy mam tu tkwić cały rok? A może dwa? A może pięć lat?
— Niektórych pielgrzymów to właśnie spotyka — powiedział Vroon. — Rozmawiałem wczoraj zjedna spośród Hjortów, która była żołnierzem za rządów Voriaxa. Spędziła tu już cztery lata i chyba pogodziła się z pozostaniem na zawsze na Tarasie Oszacowania.
— Ona nie musi nigdzie iść, a poza tym to dość przyjemna gospoda, Dehamberze. Ale ja…
— …mam pilne spotkanie na wschodzie — dopowiedział Deliamber. — Właśnie dlatego jesteś skazany na pozostanie tutaj. Znalazłeś się w kłopotliwej sytuacji, Valentine. Starasz się zapomnieć o wytkniętym celu, ale robisz to tylko dlatego, aby ten cel osiągnąć. Zdajesz sobie z tego sprawę? Bo ta, której opowiadasz sny, na pewno dobrze o tym wie.
— Tak, zdaję sobie sprawę. Ale co mam robić? Jak mogę udawać, że nie martwi mnie myśl o pozostaniu tutaj na zawsze?
— Udawaniem nic nie wskórasz. Dopiero z chwilą, kiedy szczerze nie będziesz się tym przejmował, ruszysz do przodu. Nie wcześniej.
Valentine potrząsnął głową.
— Równie dobrze mógłbyś mi wmawiać, że moje ocalenie zależy od tego, abym nie myślał o ptakach gihorna. Im bardziej się wysilam, aby nie myśleć, tym więcej stad tych ptaków przelatuje przez mój umysł. Co mam zrobić, Deliamberze?
Deliamber nie miał pojęcia.
Następnego ranka Valentine dowiedział się, że Shanamir i Vinorkis przechodzą na Taras Rozpoczęcia.
Upłynęły dwa dni, zanim znów zobaczył starego Vroona. Na uwagę czarodzieja, że niezbyt dobrze wygląda, Valentine wybuchnął:
— A jak według ciebie miałbym wyglądać? Czy wiesz, ile już zielska wyrwałem, jak dużo zaprawy nałożyłem między płyty, podczas gdy na AIhanroelu jakiś Barjazid siedzi na Górze Zamkowej i…
— Uspokój się — rzekł Deliamber. — To do ciebie niepodobne.
— Uspokój się! Uspokój! Jak długo mam być spokojny?
— Być może jesteś poddawany próbie cierpliwości. Jeśli tak, to zawiodłeś, mój panie.
Valentine przez chwilę rozważał słowa Deliambera.
— Przyznaję ci rację. Lecz być może również moja pomysłowość postała wystawiona na próbę. Deliamberze, spraw, abym tej nocy miał Sen-wezwanie.
— Moje czary, jak wiesz, niewiele znaczą na Wyspie.
— Zrób to, proszę cię. Przynajmniej spróbuj. Wymyśl jakąś wiadomość od Pani i zaszczep ją w moim umyśle. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Deliamber wzruszył ramionami, po czym dotknął rąk Valentine'a na krótki, wystarczający do przekazania myśli moment. Valentine poczuł delikatne mrowienie.
— Twoje czary działają — powiedział Vroonowi.
Tej nocy nawiedził go sen, w którym unosił się w tutejszej sadzawce jak wolewant w morzu, przymocowany do skał wyrastającą mu ze stóp błoną, a kiedy usiłował się uwolnić, na nocnym niebie pojawiła się uśmiechnięta twarz Pani. Usłyszał szept: “Chodź, Valentine, chodź do mnie, chodź” i wtedy błona oderwała się, a on uniósł do góry i poszybował z wiatrem ku Świątyni Wewnętrznej.
W czasie porannego omawiania snów opowiedział sen Stauminaup. Wysłuchała go tak, jakby mówił o plewieniu chwastów w ogrodzie. Następnego ranka opowiedział jej to samo, udając, że sen się powtórzył, ale i jej reakcja była taka sama. Opowiedział jeszcze raz, trzeciego ranka, i poprosił o wyjaśnienia.
— Twój sen oznacza, że żaden ptak nie może posługiwać się w locie cudzymi skrzydłami.
Valentine poczuł, jak płoną mu policzki. Chyłkiem wymknął się za drzwi.
Pięć dni później Talinot Esulde powiedział mu, że nagrodzono go wstępem na Taras Rozpoczęcia.
— Ale dlaczego? — spytał Valentine Deliambera.
— Dlaczego? W sprawach dotyczących ducha to pytanie nie ma sensu. Musiała zajść w tobie jakaś przemiana.
— Przecież nie miałem prawdziwego snu-wezwania!
— Być może miałeś — rzekł czarodziej.
Jeden z akolitów poprowadził go pieszo leśną ścieżką na następny taras. Szlak był zagmatwany, przedziwnie skręcał to w jedną, to w drugą stronę, kilkakrotnie zmuszając ich do posuwania się w przeciwnym niż obrany kierunku. Tak to przynajmniej na pozór wyglądało. Kiedy parę godzin później wyszli z lasu na olbrzymią otwartą przestrzeń, Valentine nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Przed nim, między różowymi płytami, którymi był wyłożony taras, wznosiły się w regularnych odstępach wysokie na dziesięć stóp piramidy ciemnoniebieskich kamieni.
Życie na tym tarasie wyglądało prawie tak samo jak na poprzednim — służba, medytacje, codzienne wyjaśnianie snów, do przesady ascetyczne izdebki, jednostajne jedzenie. Do rozkładu dnia doszły jednak początki świętych nauk — przez godzinę każdego popołudnia — podczas której wyjaśniano źródła łask Pani posługując się zawiłymi przypowieściami i aluzyjnymi dialogami.
Początkowo Valentine z niecierpliwością wysłuchiwał tych nauk. Ogarnięty namiętnością o politycznym podłożu — osiągnąć Górę Zamkową i postawić pytanie, do kogo należy władza na Majipoorze — z trudem skupiał uwagę na tak mglistej i ulotnej materii. Dopiero na trzeci dzień uświadomił sobie, że akolita mówi o roli Pani również w aspekcie politycznym. Pojął, że Władczyni Wyspy jest siłą łagodzącą, spoiwem, które miłością i wiarą łączy wszystkie ośrodki władzy na tym świecie. Bez względu na to, w jaki sposób posługuje się magią snów-przesłań — choć trudno było uwierzyć w szeroko rozpowszechniony mit, że każdej nocy dotyka za jej pomocą umysłów milionów ludzi — nie ulegało wątpliwości, że jej łagodny duch koi i uspokaja całą planetę. Aparat Króla Snów wysyłał bezpośrednio adresowane, charakterystyczne sny, które chłostały winnych i upominały błądzących. Takie sny-przesłania bywały niezwykle gwałtowne. Ale tak jak ciepły ocean łagodzi klimat lądu, tak Pani łagodziła surowość sił władających Majipoorem. Valentine zrozumiał wreszcie, że kult otaczający ją jako boskie uosobienie Matki był tylko metaforą podziału władzy, ustanowionego przez pierwszych rządców Majipooru.
Słuchał teraz nauk z rosnącym zainteresowaniem i przejęty chęcią zdobycia głębszej wiedzy przestał się wyrywać ku wyższym tarasom.
Po raz pierwszy był sam. Nigdzie nie mógł dostrzec Shanamira i Vinorkisa. Czyżby wysłano ich już na Taras Zwierciadeł? Reszta, o ile wiedział, pozostała z tyłu. Najbardziej brakowało mu tryskającej energią Carabelli i mądrego, ironicznego Deliambera, ale dotkliwie odczuwał również nieobecność innych. Podczas długiej wędrówki przez Zimroel stali się oni cząstką jego duszy. Dni, kiedy był żonglerem, zdawały się odpływać w daleką przeszłość i nie sądził, by kiedykolwiek powróciły. Czasami, w wolnych chwilach, zrywał parę owoców z najbliższego drzewa i podrzucał nimi w stary, dobrze wyuczony sposób, ku uciesze przechodzących obok akolitów i nowicjuszy. Jeden z tych ostatnich, barczysty, czarnobrody mężczyzna zwany Farssalem, przejawiał szczególne zainteresowanie żonglerką Valentine'a.
— Gdzie nauczyłeś się tej sztuki? — zapytał go któregoś dnia. — W Pidruid — odpowiedział Valentine. — Byłem tam w trupie żonglerów.
— To dopiero musiało być wspaniałe życie!
— Tak, to było wspaniałe życie — powiedział Valentine, przypominając sobie podniecenie, jakie go ogarnęło, kiedy stanął na arenie w Pidruid przed ciemnowłosym Lordem Valentinem lub kiedy wyszedł na wielką scenę Cyrku Nieustającego w Dulornie — i wszystkie inne niezapomniane chwile z przeszłości.
— Czy żonglerki można się nauczyć, czy też niezbędny jest wrodzony talent?
— Żonglerem może zostać każdy, kto ma bystre oko i zdolność koncentracji. Tego, co umiem, nauczyłem się ostatniego lata w ciągu tygodnia czy dwóch.
— Niemożliwe! Musiałeś żonglować przez całe życie!
— Nie, zacząłem dopiero w Pidruid. — A co cię do tego skłoniło? Valentine uśmiechnął się.
— Potrzebowałem jakiejś odmiany i tak się złożyło, że trupa wędrownych żonglerów, która przyjechała na festyn ku czci Koronala, poszukiwała dodatkowej pary rąk. To oni nauczyli mnie tej sztuki i to bardzo szybko. Ciebie też mógłbym raz-dwa nauczyć.
— Naprawdę mógłbyś?
— Łap — powiedział Valentine, rzucając czarnobrodemu mężczyźnie twardy zielony biszawar, jeden z owoców, którymi żonglował. — Poprzerzucaj go przez chwilę z ręki do ręki, by rozluźnić palce. Najpierw muszą ci wejść w krew podstawowe rzuty i stałe nawyki, a do tego niezbędne są ciągłe ćwiczenia, dopiero potem…
— Co robiłeś, zanim zostałeś żonglerem? — spytał Farssal podrzucając owoc.
— Trochę wędrowałem — odpowiedział Valentine. — Popatrz, ręce trzyma się w ten sposób…
Ćwiczył z Farssalem około pół godziny, starając się uczyć go tak, jak to robili Carabella i Sleet podczas pierwszych lekcji na podwórku gospody w Pidruid. W spokojnym, monotonnym życiu, jakie tutaj wiódł, była to miła odmiana. Farssal miał zwinne ręce i pewne oko, toteż uczył się szybko, podobnie jak Valentine. W kilka dni nabrał wprawy na tyle, że potrafił naśladować swego mistrza, choć jeszcze brakowało mu płynności ruchów. Niezwykle gadatliwy i wylewny, podrzucając owoce biszawaiu mówił bez końca. Urodził się w Ni-moya; przez wiele lat był kupcem w Piliploku; ostatnio przeżył kryzys duchowy, a nie mogąc dojść do siebie, postanowił odbyć pielgrzymkę. Opowiadał o swoim małżeństwie, o synach, na których nie sposób było polegać, o grach hazardowych, o wygrywaniu i traceniu olbrzymich fortun. Chciał też wiedzieć o wszystkim, co dotyczyło Valentine'a, pytał o jego rodzinę, o to, co zamierza osiągnąć i co go sprowadza do Pani. Valentine starał się, jak mógł, by jego odpowiedzi brzmiały wiarygodnie, ale gdy pytania stawały się zbyt kłopotliwe, sprowadzał rozmowę na tematy dotyczące żonglowania.
Dni biegły spokojnym rytmem wokół znojnej pracy, nauki, medytacji, wolnych chwil spędzanych na żonglowaniu z Farssalem. Pod koniec drugiego tygodnia Valentine poczuł narastającą niecierpliwość i zapragnął ruszyć do przodu.
Nie miał pojęcia, ile jest tarasów — dziewięć czy dziewięćdziesiąt — ale jeśli na każdym z nich miałby spędzać tyle czasu, miną całe lata, zanim dotrze do Pani. Należało w jakiś sposób skrócić ten proces.
Nie sądził, aby wymyślanie rzekomych snów-wezwań mogło przynieść oczekiwany rezultat. Silimein, wieszczka z tego tarasu, podobnie jak poprzednio Stauminaup, nie wzruszała się jego opowieściami o unoszeniu się w sadzawce. Wobec tego próbował podczas medytacji i tuż przez zaśnięciem wyjść naprzeciw umysłowi Pani i błagać ją, aby go wezwała do siebie. To też nie skutkowało.
Zapytał tych, którzy siedzieli obok niego w jadalni, od jak dawna są na Tarasie Rozpoczęcia.
— Dwa lata — odpowiedział jeden.
— Osiem miesięcy — rzekł drugi. Nie wyglądali na zmartwionych. — A ty? — zwrócił się do Farssala.
Farssal odpowiedział, że przybył tu zaledwie kilka dni przed nim. Nic go jednak nie poganiało.
— Gdzie tu się śpieszyć? Służymy Pani bez względu na to, na jakim jesteśmy tarasie. Wszystkie są równie dobre.
Valentine pokiwał głową. Miał swoje zdanie na ten temat.
Pod koniec trzeciego tygodnia w odległym krańcu pola stajja, na którym właśnie pracował, spostrzegł Vinorkisa, a właściwie błysk światła na czyichś pomarańczowych wąsach. Czy to ich Hjort? Znajdowali się za daleko od siebie, żeby zawołać. Jednak nazajutrz, kiedy żonglował z Farssalem obok sadzawki, znowu go zobaczył. Vinorkis we własnej osobie stał na drugim końcu placu i przyglądał się grze. Valentine przeprosił Farssala i rzucił się pędem w stronę Hjorta, gdyż po tylu tygodniach rozłąki z dawnymi kompanami nawet widok byłego szpiega sprawił mu przyjemność.
— Więc jednak to ty byłeś na polu stajja — powiedział.
Vinorkis skinął głową.
— Widywałem cię ostatnio kilka razy, mój panie, ale taras jest tak olbrzymi, że nigdy nie udało mi się do ciebie zbliżyć. Kiedy tu przybyłeś?
— Mniej więcej tydzień po tobie. Widziałeś jeszcze kogoś?
— Nie, nikogo — odpowiedział Hjort. — Był tu Shanamir, ale przeszedł już na następny taras. Jak widzę, nie zawodzą cię twoje zdolności, mój panie. Kim jest twój partner?
— Jakiś człowiek z Piliploku. Szybki w rękach.
— Czy w języku też? Valentine zmarszczył brwi.
— Co masz na myśli?
— Czy dużo mu opowiadałeś o swojej przeszłości, mój panie? A o przyszłości?
— Oczywiście, że nie. — Valentine wpatrywał się w niego przez chwilę. — Nie, Vinorkisie! To niemożliwe, żeby szpiedzy Koronala znajdowali się na Wyspie Pani!
— Dlaczego nie? Czy to tak trudno przeniknąć w to miejsce?
— I podejrzewasz…
— Wczoraj wieczorem, po tym, jak mignąłeś mi na polu, przyszedłem tutaj, aby dowiedzieć się o ciebie. Jednym z tych, z którymi rozmawiałem, był twój nowy przyjaciel. Ledwo spytałem, czy cię zna, a już zaczął mnie wypytywać. Czy byłem twoim przyjacielem, czy poznałem cię w Pidruid, dlaczego przybyliśmy na Wyspę i tak dalej, i tak dalej. Mój panie, nie czuję się pewnie; kiedy ktoś obcy zadaje mi tak wiele pytań. A szczególnie w miejscu, gdzie każdy dobrze wie, że powinien trzymać się z dala od innych.
— Może jesteś zbyt podejrzliwy, Vinorkisie. — Może. Uważaj jednak na siebie, mój panie.
— Postaram się — rzekł Valentine. — Niczego więcej ode mnie się nie dowie. A to, o czym już wie, dotyczy żonglerki.
— Może wiedział wystarczająco dużo, zanim cię spotkał — rzekł Hjort ponuro. — Poobserwujmy go trochę.
Valentine'a przeraziła myśl, że nawet tutaj może być szpiegowany. A więc nigdzie nie było spokoju? Żałował, że nie ma przy sobie Sleeta czy Deliambera. Jutro, kiedy zbliży się do Pani i będzie zagrażał uzurpatorowi, dzisiejszy szpieg może się okazać mordercą.
Jednak na razie nie wyglądało na to, że szybko ujrzy Panią. Znów minął tydzień, podobny do poprzednich jak dwie krople wody, a on przyzwyczajał się powoli do myśli, że spędzi resztę swoich dni na Tarasie Rozpoczęcia. I kiedy już był bliski zobojętnienia i poddania się naturalnemu biegowi rzeczy, został odwołany z pola. Powiedziano mu, żeby się przygotował do przejścia na Taras Zwierciadeł.
Trzeci taras porywał oczy olśniewającym pięknem, a blaskiem przypominał Valentine'owi Dulorn. Leżał u stóp Drugiego Progu, tej przeraźliwie pionowej ściany białej kredy, która wyglądała na barierę nie do pokonania dla kogoś, kto chciałby zapuścić się w głąb Wyspy, i która jednocześnie zapierała dech w piersiach swą urodą, ile razy odbijały się od niej promienie słońca zachodzącego nad Piliplokiem.
No i oczywiście były tutaj zwierciadła — wielkie, grubo ciosane płyty wypolerowanego czarnego kamienia, osadzone na sztorc w ziemi, rozsiane po całym tarasie. Gdziekolwiek się spojrzało, można było zobaczyć swoje zwielokrotnione odbicie, podświetlone wewnętrznym blaskiem lustra. Początkowo Valentine przyglądał się sobie z uwagą, wypatrując zmian, jakie odcisnęła na nim podróż — może przygasło w nim ciepło, może twarz nabrała wyrazu napięcia i znużenia? Nic takiego nie zobaczył: przed nim stał mężczyzna, którego dobrze znał, złotowłosy i uśmiechnięty, więc pomachał mu ręką, mrugnął porozumiewawczo i pozdrowił, a po jakimś czasie, mniej więcej po tygodniu, przestał go w ogóle zauważać. Gdyby mu przykazano omijać lustra wzrokiem, to zerkając w nie ukradkiem, wbrew woli, i w popłochu odwracając oczy, żyłby prawdopodobnie w ciągłym poczuciu winy; nikt jednak nie powiedział mu ani jakiemu celowi służą, ani też jak ma się wobec nich zachowywać — i wobec tego szybko zapomniał o ich istnieniu. Jak zrozumiał o wiele później, tylko w ten sposób można było na Wyspie posuwać się do przodu: kształtując swego ducha od wewnątrz, wyrabiając w sobie zdolność do uświadamiania i odrzucania rzeczy nieistotnych.
Był zupełnie sam. Bez Shanamira, bez Vinorkisa i bez Farssala. Bacznie obserwował, czy któregoś dnia nie zjawi się tu czarnobrody mężczyzna: jeśli to prawda, że jest szpiegiem, powinien niewątpliwie mieć swoje sposoby na przechodzenie za Valentinem z tarasu na taras. Ale Farssal się nie pojawił.
Po jedenastu dniach spędzonych na Tarasie Zwierciadeł Valentine w towarzystwie pięciu innych nowicjuszy pokonał powietrznym ślizgaczem ścianę Drugiego Progu i znalazł się na Tarasie Poświęcenia.
Roztaczał się stąd wspaniały widok na pierwsze trzy tarasy i na odległe morze. Valentine ledwo dostrzegł Taras Oszacowania — cienką różową kreskę na de ciemnej zieleni lasu, ale Taras Rozpoczęcia widoczny był w centralnej części Wyspy z ogromną wyrazistością, a z kolei Taras Zwierciadeł, leżący tuż pod białą ścianą, rozsiewał w południe taki blask, jakby zapalono na nim miliony jasnych stosów.
Tempo posuwania się do przodu nie miało już dla Valentine'a żadnego znaczenia. Czas przestał się liczyć, a on całkowicie dostosował się do rytmu miejsca, w którym się znalazł. Pracował na polach, przysłuchiwał się uważnie rozprawom dotyczącym materii i ducha, spędzał wiele czasu pod kamiennym sklepieniem mrocznego budynku będącego świątynią Pani, prosząc — w sposób polegający na powstrzymywaniu się od jakichkolwiek próśb, żeby spłynęło na niego oświecenie. Czasami przypominał sobie, że kiedyś bardzo się śpieszył, chcąc jak najprędzej dojść do serca Wyspy i dotrzeć do kobiety, która tam mieszkała. Teraz nie czuł żadnego ponaglania. Z wolna stawał się prawdziwym pielgrzymem.
Za Tarasem Poświęcenia leżał Taras Kwiatów, za nim Taras Modlitwy, a jeszcze dalej Taras Wyrzeczenia. Wszystkie znajdowały się na Drugim Progu, tak jak i Taras Wstąpienia, z którego można było wznieść się na ostatni płaskowyż — miejsce przebywania Pani. Każdy z tych tarasów, co Valentine dopiero teraz sobie uświadomił, zataczał wokół Wyspy krąg, a to znaczyło, że na każdym może przebywać jednocześnie milion i więcej pielgrzymów i że każdy pielgrzym, zmierzając mozolnie do celu, widzi zaledwie maleńki fragment Wyspy. Ile wysiłku włożono w zbudowanie tego wszystkiego! Jak wiele istnień poświęcono służbie Pani! Pielgrzymi poruszali się spowici w milczenie: nie nawiązywały się tu żadne przyjaźnie, nie powierzano sobie tajemnic, nie było uścisków kochanków. Zachowanie Farssala stanowiło zastanawiający wyjątek w tutejszych obyczajach. To miejsce zdawało się istnieć poza czasem i poza regułami obowiązującymi gdzie indziej.
W środkowej strefie Wyspy kładziono mniej nacisku na naukę, a więcej na znojną pracę. Valentine zdawał sobie sprawę, że gdy osiągnie Trzeci Próg, dołączy do tych, którzy biorą na swe barki obowiązki Pani, ponieważ, jak wiedział, to nie ona wysyłała w świat większość przesłań, lecz miliony wtajemniczonych akolitów z Trzeciego Progu, których duch i umysły pomnażały czynione przez nią dobrodziejstwa. Dlatego też nie wszyscy dochodzili aż tak wysoko: wielu spośród starszych akolitów, jak Valentine się domyślał, cale lata zajmowało się administracyjnymi obowiązkami na Drugim Progu, nie mając nadziei ani chęci, by dostać się do wewnętrznej strefy tylko po to, aby wziąć na siebie większą odpowiedzialność.
Podczas trzeciego tygodnia pobytu na Tarasie Modlitwy Valentine został nagrodzony prawdziwym snem-wezwaniem.
Sen się rozwijał, a on przemierzał tę samą wypaloną słońcem purpurową równinę, której widok dręczył go w snach, jakie miewał w Pidruid. Słońce wisiało tuż nad horyzontem, niebo było posępne i ciężkie od chmur, a przed nim, niczym nabrzmiałe pięści olbrzyma, wznosiły się dwa potężne łańcuchy gór. Leżącą między nimi najeżoną poszarpanymi głazami dolinę zalewało złowieszcze, niezwykłe, zgęszczone światło, w którym więcej było czerwieni niż blasku. Zimny, porywisty wiatr, wiejący od tej dziwnie oświetlonej doliny, niósł ze sobą jakieś westchnienia i dźwięki łagodnej, pełnej melancholii muzyki. Valentine szedł i szedł, mijała godzina za godziną, a mimo to ani on nie posunął się o krok, ani nie zbliżyły się góry. Nie wdać było końca pustyni, na niebie wciąż widniał ten sam rąbek słońca. Tracił siły. Przed oczami zaczęły mu tańczyć zwodnicze miraże. Simonan Barjazid, Król Sriów, i jego trzej synowie. Upiornie blady, zgrzybiały Pontifex, wykrzykujący coś z podziemnego tronu. Wydmy pełne niemrawych, bezkształtnych larw. Ryje potężnych dhumkarów, niczym świdry przewiercające piasek w poszukiwaniu żeru. Wszystko wokół syczało, zgrzytało i szeleściło. Owady zbijały się w roje. Tumany suchego piasku wdzierały mu się do oczu i zatykały nos. Był zmęczony i miał coraz większą ochotę poddać się, zatrzymać, położyć na piasku i pozwolić, by zasypały go ruchome wydmy. Było jednak coś, co go wciąż popychało do przodu. W odległej dolinie poruszała się tam i z powrotem jakaś błyszcząca postać, uśmiechająca się kobieta. Pani, jego matka. Będzie szedł, dopóki ona nie zniknie mu z oczu. Czuł promieniujące stamtąd ciepło, czuł tchnienie jej miłości. “Chodź” — powiedziała cicho. — “Chodź do mnie, Valentine!” Wyciągnęła ramiona ponad straszną pustynią, ale Valentine opuścił ręce. Kolana ugięły się pod nim. Nie miał siły iść dalej, choć wiedział, że musi. “Matko” — wyszeptał — “nie mam już siły, chcę odpocząć, zasypiam”. Światło w dolinie rozbłysło cieplejszym i jaśniejszym blaskiem. “Valentine!” — zawołała. — “Valentine, mój synu!''. Zamykały mu się oczy. Ciepły piasek aż kusił, żeby się na nim położyć. Jesteś moim synem” — dobiegł go z daleka głos Pani. — Jesteś mi potrzebny”. Nagle odzyskał siły i poderwał się do marszu. Zaczął lekko biec po twardej, zaskorupiałej pustyni. Serce wyrywało mu się z piersi, krok wydłużał. Teraz odległość zmniejszała się z minuty na minutę i Valentine zobaczył, że Pani, stojąc na tarasie z kamienia o barwie fioletu, czeka na niego, uśmiecha się, wyciąga ramiona i woła jego imię głosem, który brzmi tak, jak brzmiały dzwony w Ni-moya.
Ten glos dźwięczał mu w uszach nawet po przebudzeniu.
Świtało. Valentine poczuł cudowny przypływ energii. Poderwał się natychmiast i pobiegł do wielkiego ametystowego basenu, który na Tarasie Modlitwy służył do kąpieli. Wskoczył śmiało do chłodnej źródlanej wody.
Prosto z basenu udał się do pokoju Menesipty — kobiety o delikatnej sylwetce, błyszczących ciemnych oczach i napiętej, szczupłej twarzy, która była jego nową wieszczką — i zalał ją gwałtownym potokiem słów. Opowiedział swój sen.
Menesipta siedziała w milczeniu, a jej chłód powstrzymał wylewność Valentine'a. Pamiętał jeszcze wizytę u Stauminaup na Tarasie Oszacowania, kiedy to stanął przed nią z szalbierczym snem-wezwaniem o unoszeniu się w wodzie, i sposób, w jaki go odprawiła. Ale tym razem to nie było szalbierstwo. Nie miał przy sobie Deliambera, który mógłby rzucić czary na jego umysł.
— Czy mogę prosić o ocenę snu? — spytał po chwili milczenia.
— Sen zawiera pewne znajome motywy — odpowiedziała Menesipta.
— Czy tylko tyle masz mi do powiedzenia?
— A co więcej chciałbyś usłyszeć? — W jej głosie zabrzmiało rozbawienie.
Valentine zacisnął pięści, czując zawód.
— Gdyby ktoś przyszedł do mnie i opowiedział mi taki sen, nazwałbym go snem-wezwaniem.
— Masz słuszność.
— Zgadzasz się ze mną? A ty mogłabyś go tak nazwać? — Jeśli ma cię to zadowolić…
— Nie mówmy o moim zadowoleniu — rzekł Valentine poirytowany. — Chcę wiedzieć jasno, czy ten sen jest wezwaniem, czy nim nie jest. Jakie jest twoje zdanie?
— Mogę go nazwać snem-wezwaniem — odpowiedziała uśmiechając się krzywo.
— No i co teraz?
— Teraz? Teraz czekają na ciebie poranne obowiązki.
— Sen-wezwanie, tak jak ja to rozumiem — powiedział Valentine przez zaciśnięte zęby — jest nakazem, aby stawić się przed Panią.
— W rzeczy samej.
— Czy nie powinienem zatem przejść do Świątyni Wewnętrznej? Menesipta potrząsnęła głową.
— Nikt nie przechodzi z Drugiego Progu do Świątyni Wewnętrznej. Dopiero kiedy dostaniesz się na Taras Adoracji, sen-wezwanie spełnia swoją funkcję. Twój sen jest ciekawy i ważny, ale niczego nie zmienia. Wracaj do swoich obowiązków, Valentine.
Wychodząc od niej dygotał z gniewu. Zdawał sobie sprawę, że wyszedł na głupca. Nie wystarczy zwykły sen, by pokonać pozostałe przeszkody. Spodziewał się po nim tak wiele — miał nadzieję, że Menesipta klaśnie w dłonie, zakrzyknie z radości i wyprawi go natychmiast do Świątyni Wewnętrznej, ale nic takiego się nie wydarzyło. Doznany zawód był bolesny i niewiele brakowało, a doprowadziłby go do furii.
Nie koniec na tym. Kiedy dwie godziny później wracał z pól, zastąpił mu drogę akolita i powiedział bez ogródek:
— Masz natychmiast udać się do portu w Taleis, gdzie na twoje przewodnictwo oczekują nowi pielgrzymi.
Wiadomość ta ogłuszyła Valentine'a. Ostatnią rzeczą, jakiej mógłby sobie teraz życzyć, był powrót do punktu wyjścia.
Kazano mu zbierać się do drogi bez chwili zwłoki. Samotnie miał przechodzić na piechotę z tarasu na taras i jak najprędzej stawić się na Tarasie Oszacowania. Miejscowy intendent zaopatrzył go w taką ilość jedzenia, aby starczyła mu do Tarasu Kwiatów. Dostał także urządzenie służące do wskazywania kierunku. Był to amulet, który należało stale nosić na ręce, a który śledził przydrożne znaki i sygnalizował je ciągłym delikatnym pulsowaniem.
W środku dnia opuścił Taras Modlitwy, lecz nie wybrał wcale ścieżki, którą powinien wrócić na wybrzeże. Jego droga prowadziła ku Tarasowi Wyrzeczeń.
Decyzję podjął nagle i w pełni świadomie. Po prostu nie mógł pozwolić, by zawrócono go z drogi do Pani. Przemykanie chyłkiem po niedozwolonym szlaku na tej podporządkowanej surowej dyscyplinie Wyspie było poważnym ryzykiem, ale uważał, że nie może inaczej postąpić.
Valentine okrążył obrzeże tarasu i wyszedł na trawiastą dróżkę, która biegła na przełaj przez nie zabudowaną przestrzeń i dalej przecinała główną drogę. Tu powinien skręcić na lewo, w stronę tarasów zewnętrznych. Nie zrobił tego. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo rzuca się w oczy, a mimo to ruszył w prawo. Szeroki wykładany kamiennymi płytami gościniec szybko wyprowadził go poza zasiedloną część tarasu. Dalej była już tylko przedzierająca się przez las wąska ścieżka.
Nie minęło pół godziny, kiedy natknął się na rozwidlenie dróg. Na chybił trafił skręcił w lewo, lecz w tej samej chwili amulet przestał wysyłać sygnały. Całkiem przydatne urządzenie, pomyślał Valentine, gdy zawróciwszy na prawo ponownie usłyszał delikatne pulsowanie.
Maszerował nieprzerwanie aż do zapadnięcia nocy. Kiedy mrok zaczął gęstnieć między drzewami, znalazł w lasku nad niewielkim potokiem odpowiednie miejsce na nocleg i pozwolił sobie wreszcie na kawałek sera i plaster mięsa. Zasnął szybko, lecz sen na zimnym, wilgotnym poszyciu nie przyniósł mu spodziewanego odpoczynku.
Obudził go pierwszy różowy brzask. Poruszył się, przeciągnął, otworzył oczy: ochlapie się szybko w potoku, potem coś przegryzie, a potem…
Valentine usłyszał za sobą jakieś szmery, trzask gałęzi — coś się poruszało w krzakach. Szybko skrył się za pniem grubego drzewa i wysunął ostrożnie głowę. Z pobliskich zarośli wyłonił się czarnobrody, potężnie zbudowany mężczyzna, podszedł do wygniecionej trawy i uważnie się jej przyjrzał.
Farssal.
W pielgrzymiej szacie, lecz ze sztyletem przymocowanym do lewego przedramienia.
Obu mężczyzn rozdzielała przestrzeń nie większa niż piętnaście kroków. Valentine, marszcząc czoło, zastanawiał się gorączkowo, co powinien zrobić. Skąd się wziął sztylet na tej spokojnej wyspie? Po co Farssal biegłby za nim przez las, jeśli nie po to, by go zabić?
Valentine nienawidził wszelkiej przemocy, ale teraz jedynym rozsądnym wyjściem wydawało się zaskoczyć Farssala. Przez chwilę koncentrował się. niczym przed żonglowaniem, rozkołysał ciało — i skoczył.
Farssal zdążył się jeszcze obrócić i wyciągnąć sztylet z pochwy, kiedy Valentine runął na niego i silnym ciosem zadanym kantem dłoni wytrącił mu broń z ręki. Muskularne ramiona czarnobrodego chwyciły Valentine'a w miażdżący uścisk.
Zwarli się ze sobą, twarzą w twarz. Farssal był o głowę niższy, ale miał szerokie bary i potężny kark. Usiłował powalić Valentine'a na ziemię, a Valentine walczył, żeby się uwolnić. Żaden z przeciwników nie potrafił zdobyć przewagi nad drugim, chociaż na skroniach obydwu nabrzmiały żyły, a twarze poczerwieniały z wysiłku.
— To szaleństwo — powiedział Valentine. — Zostaw mnie; nie zamierzam ci zrobić nic złego.
Jedyną odpowiedzią był jeszcze silniejszy uścisk potężnych ramion.
— Kto cię na mnie nasłał? Czego chcesz ode mnie? — pytał zduszonym głosem.
Cisza. Ramiona, silne jak u Skandara, nie zwalniały chwytu. Valentine'owi zaczynało brakować tchu. Wzrok zachodził mu mgłą. Rozsuwając łokcie próbował przerwać opasujący go żelazny łańcuch. Nic z tego. Przeciwnik miał wykrzywioną twarz, płonący żądzą walki wzrok i zaciśnięte usta. Powoli, lecz wyraźnie przygniatał go do ziemi.
Zdając sobie sprawę, że za chwilę ulegnie, Valentine zaniechał oporu, przygiął kolana i zawisł bezwładnie na rękach Farssala. Ten, zaskoczony, zachwiał się i upuścił przeciwnika. Valentine wylądował miękko i natychmiast podciągnął kolana do brody, a kiedy Farssal przyskoczył z furią, wyprostował nogi i z całej siły uderzył przeciwnika stopami w żołądek. Farssal stracił oddech i zatoczył się jak pijany. Valentine wykorzystał ten moment słabości, błyskawicznie poderwał się, dopadł tamtego, powalił i przygwoździł do ziemi, klękając na rozpostartych przy upadku ramionach i przygniatając dłońmi jego barki.
Jakie to dziwne, pomyślał Valentine, walczyć twarzą w twarz z drugą żywą istotą. Zachowujemy się jak niesforni chłopcy! Ja chyba śnię.
Farssal spojrzał mu w twarz z wściekłością, zaparł się nogami o ziemię i szarpnął całym ciałem. Nadaremnie.
— Powiedz mi teraz — rzeki Valentine — co to wszystko znaczy. Czy przyszedłeś tutaj, aby mnie zabić?
— Nic ci nie powiem.
— Ty, który mówiłeś tak wiele podczas wspólnego żonglowania? — To było kiedyś.
— I co mam z tobą zrobić? — spytał Valentine. — Jeżeli pozwolę ci wstać, znów rzucisz się na mnie. Ale jeśli będę cię trzymał, będzie tak, jakbym trzymał siebie samego!
— Musisz mnie kiedyś puścić.
Farssal jeszcze raz usiłował się wyrwać. Miał niespożyte siły. Jednak uścisk Valentine'a też nie słabł. Twarz czarnobrodego nabierała purpurowej barwy, na jego szyi pulsowały fioletowe postronki żył, a oczy płonęły wściekłością z poniesionej porażki. Zaniechał na chwilę walki i przygotowywał się do nowego ataku. Valentine mógł się przed nim nie obronić. Nadeszła chwila, kiedy obaj mężczyźni przestali się nawzajem kontrolować. Valentine poczuł, że wijący się pod nim Farssal powoli spycha go ze swych ramion. Rzucił się na niego ze zdwojoną silą, usiłując go przytrzymać. Farssal wyrwał jedno ramię i wymierzył rozstawione palce w oczy Valentine'a. Ten uchylił się przed ciosem, po czym bez chwili namysłu schwycił szorstką czarną brodę i szarpnął nią z całej siły w bok, z trzaskiem uderzając głową Farssala o kamień wystający z wilgotnej ziemi.
Farssal jęknął głucho i zastygł w bezruchu.
Valentine skoczył na równe nogi, chwycił leżący na ziemi sztylet i stanął nad leżącym. Uwolniony od strachu i długiego napięcia drżał jak cięciwa po wypuszczeniu strzały. W żebrach wciąż czuł ból od straszliwego uścisku, a mięśnie jego ramion i barków kurczyły się i dygotały.
— Farssal? — spytał dotykając go stopą.
Żadnej odpowiedzi. Czyżby był martwy? Nie. Wielki miech piersi nie przestał pracować, a z ust Farssala wydobywał się chrapliwy, nierówny oddech.
Valentine ważył w ręku sztylet. I co teraz? Sleet powiedziałby — skończ z powalonym na ziemię mężczyzną, zanim on skończy z tobą. Jednakże tak nie można. Nie można zabijać, chyba że w obronie własnego życia. Tym bardziej nie można zabijać kogoś, kto jest nieprzytomny, nawet jeśli to niedoszły morderca. Zabicie rozumnej istoty oznacza karzące sny przez całe życie. Taka jest zemsta zamordowanego. Valentine nie powinien jednak odejść stąd beztrosko, jeśli nie chce, żeby Farssal, odzyskawszy świadomość, ruszył po jego śladach. Przydałoby się trochę winorośli, najlepiej ptasich sideł, ale takiej na pewno tu nie znajdzie. Rozejrzał się wokół i na jednym z drzew zobaczył inną winorośl, która oplatała drzewo grubymi jak palce zielonożółtymi lianami. Z gorączkowym pośpiechem mocował się z nieustępliwą rośliną, aż oderwał od drzewa pięć wystarczająco grubych pnączy. Farssal ruszał się i pojękiwał, ale wciąż był nieprzytomny. W niecałe dziesięć minut Valentine skrępował go dokładnie od stóp do głów, niczym mumię. Na koniec wypróbował wytrzymałość więzów, a gdy się upewnił, że trudno będzie je rozerwać, poczuł się wreszcie bezpieczny.
Spiesznie zebrał parę swoich drobiazgów i wyruszył w drogę.
Bezlitosny pojedynek w lesie wstrząsnął nim. Właściwie nie tyle sama walka, choć była wystarczająco okrutna, aby ją długo pamiętać, ile myśl, że wróg już nie zadowala się szpiegowaniem, lecz nasyła na niego morderców. A jeśli tak się dzieje, pomyślał, to czy mogę jeszcze wątpić w prawdziwość wizji, które mówią, że jestem Lordem Valentinem?
Morderstwo z premedytacją było dla niego czymś niepojętym. Nie pozbawia się życia innych. Świat, który znał, opierał się na tej zasadzie. Nawet uzurpator, strącając go z tronu, nie ośmielił posunąć się do zabójstwa z lęku przed karą mrocznych snów, choć teraz, jak widać, jest już skłonny podjąć to straszne ryzyko. A może Farssal odkrywszy, że jego podopieczny podąża ku wewnętrznej strefie wyspy, sam zdecydował się na morderstwo, aby w taki sposób zaskarbić sobie łaski swoich pracodawców?
Ponura sprawa. Valentine poczuł ciarki na plecach i szybko spojrzał za siebie. Przemierzając leśne drogi, nie raz i nie dwa niespokojnie odwracał głowę, na wpół przekonany, że czarnobrody mężczyzna nadal go ściga.
Nie było jednak żadnej pogoni i wczesnym popołudniem Valentine wkroczył na Taras Wyrzeczeń, za którym bielała odległa ściana Trzeciego Progu.
Mało prawdopodobne, żeby ktoś wypatrzył wśród milionów jednego poruszającego się bezprawnie pielgrzyma. Valentine wkroczył więc na Taras z tak niewinną miną, jakby miał prawo przebywać tutaj na równi z jego mieszkańcami. Miejsce, w którym się znalazł, było rozległe, a jego zasobność podkreślały rzędy wyniosłych, zbudowanych z ciemnoniebieskiego kamienia domów. W pobliżu, na wyciągnięcie ręki, rósł lasek drzew bassa, które właśnie owocowały. Valentine dołożył do swojego zawiniątka kilka miękkich soczystych owoców i skierował kroki wprost do tutejszej łaźni, gdzie zmył z siebie plugastwa tego poranka. Poczynając sobie jeszcze śmielej, znalazł jadalnię i sam się poczęstował zupą i duszonym mięsem. Po czym z równie obojętną miną wymknął się z tarasu akurat wówczas, gdy zapadała noc.
Znów spał na zaimprowizowanym leśnym posłaniu, to zapadając w płytki sen, to budząc się, prześladowany myślą o Farssalu, a gdy tylko się rozwidniło, wstał i poszedł dalej. Przed nim majaczyła zawieszona nad lasem biała ściana Trzeciego Progu. Odbywając podróż pieszo, pokonywał dziennie, jak sądził, piętnaście do osiemnastu mil. Do Trzeciego Progu było jakieś pięćdziesiąt do osiemdziesięciu mil. A co potem? Ile pozostało do Świątyni Wewnętrznej? Podróż mogła trwać tygodniami. Jednak szedł dalej, nawet bardziej sprężystym krokiem; orzeźwiało go leśne powietrze.
Czwartego dnia doszedł do Tarasu Wejścia. Krótka przerwa na posiłek, sen na leśnej polance — i następnego ranka osiągnął podnóże Trzeciego Progu.
Nie znał mechanizmu, dzięki któremu ślizgacze powietrzne wznosiły się na szczyt skalnej ściany. Z miejsca, do którego dotarł, widać było małą osadę — zaledwie parę domków — skupioną wokół dolnej stacji pojazdów, a także kilku akolitów pracujących na polu i kilka ślizgaczy pod skałą. Mógł czekać do nocy, aby pod osłoną ciemności wykraść jeden ślizgacz, jednak wspinanie się na zawrotną wysokość bez niczyjej pomocy i używanie sprzętu, którego nie umiał obsługiwać, uznał za zbyt ryzykowne. Jeszcze mniej podobał mu się pomysł, aby zmuszać do pomocy akolitów.
Na coś trzeba było się jednak zdecydować. Doprowadził do jakiego takiego porządku swoje szaty, przybrał wyniosłą postawę i dostojnym krokiem zbliżył się do dolnej stacji ślizgaczy.
Akolici — było ich trzech — spojrzeli na niego chłodno.
— Czy ślizgacze są gotowe do drogi? — spytał bez zbędnych wstępów.
— Masz coś do załatwienia na Trzecim Progu?
— Mam. — Valentine obdarzył ich swoim najbardziej czarującym uśmiechem, u którego źródeł leżały odwaga, siła i pewność siebie, i przedstawił się dumnie: — Jestem Valentine z Alhanroelu, przybywam na specjalne wezwanie Pani. Na górze już czekają, aby mnie zaprowadzić do Świątyni Wewnętrznej.
— Dlaczego nikt nam nic nie powiedział?
Valentine wzruszył ramionami.
— Skąd mam wiedzieć? Jakieś niedopatrzenie, jak zwykle. Czy mam tkwić tutaj, aż dotrą do was dokumenty? Czy Pani ma czekać na mnie? No, bierzcie się za ślizgacze!
— Valentine z Alhanroelu… specjalne wezwanie Pani… — Akolici marszczyli czoła i potrząsali głowami, popatrując niepewnie jeden na drugiego. — To wbrew przepisom. Czy możesz powiedzieć, kto będzie ci towarzyszył na górze?
Valentine wziął głębszy oddech.
— Jej wysokość Wieszczka Tisana z Falkynkip we własnej osobie! — obwieścił donośnym głosem. — Ona także czeka, tracąc swój czas, podczas gdy wy się guzdrzecie i niepotrzebnie robicie trudności! Czy chcecie się przed nią tłumaczyć ze zwłoki? Wiecie przecież, jak potrafi się gniewać Wieszczka!
— To prawda, to prawda — przytaknęli, kiwając głowami, jak gdyby rzeczywiście ją znali i jakby jej gniew budził w nich grozę.
Valentine wiedział już, że wygrał. Dając głośno wyraz swemu zniecierpliwieniu, zmobilizował akolitów do działania, a po chwili dosiadł ślizgacza i wzniósł się łagodnie ku najwyższemu i najświętszemu ze wszystkich trzech Progów Wyspy Snu.
Powietrze na szczycie Trzeciego Progu było nieskazitelnie czyste i rześkie, ponieważ ostatni płaskowyż Wyspy wznosił się tysiące stóp nad poziomem morza, a otoczenie podniebnej siedziby Pani różniło się całkowicie od niżej położonych stref. Rosły tu strzeliste drzewa o ostrych jak igły liściach, symetrycznie rozłożonych konarach, a krzewy i rośliny wokół nich odznaczały się podzwrotnikową bujnością i miały grube lśniące liście oraz twarde, elastyczne łodygi. Valentine, obejrzawszy się, nie dostrzegł już oceanu; zaledwie sięgał wzrokiem lesistych połaci Drugiego Progu i cienkiego rąbka Pierwszego.
Droga wyłożona doskonale dopasowanymi kamiennymi płytami prowadziła od krawędzi Progu ku pobliskiemu lasowi. Nie wahając się ani chwili Valentine ruszył przed siebie. O najwyższym płaskowyżu wiedział tylko tyle, że znajduje się na nim wiele tarasów, a ostatni z nich jest Tarasem Adoracji, na którym pielgrzymi oczekują na wezwanie od Pani. Nie sądził, że bez przeszkód uda mu się przejść całą drogę aż do przedsionka Świątyni Wewnętrznej, ale postanowił iść dopóty, dopóki nie zostanie zatrzymany za bezprawne wtargnięcie do tego świętego miejsca; wtedy powie swoje imię i poprosi o zaprowadzenie do Pani. Reszta zależy od jej miłosierdzia i łaski.
Został zatrzymany, nim osiągnął pierwszy taras Trzeciego Progu.
Pięcioro akolitów w szatach hierarchów, złotych z czerwonymi wypustkami, wyszło z lasu i stanęło wyczekująco w poprzek drogi. Byli to trzej mężczyźni i dwie kobiety, wszyscy w podeszłym wieku. Nie okazali lęku na jego widok.
Jedna z kobiet, białowłosa, o wąskich wargach i ciemnych, skupionych oczach, powiedziała:
— Jestem Lorivade z Tarasu Cieni i zapytuję cię w imieniu Pani, w jaki sposób się tutaj znalazłeś?
— Jestem Valentine z Alhanroelu — gładko popłynęły słowa. — Jestem zrodzony z ciała Pani i proszę, abyście mnie do niej zaprowadzili.
Bezwstydność tej wypowiedzi nie poruszyła hierarchów.
— Twierdzisz, że jesteś spokrewniony z Panią? — spytała Lorivade. — Jestem jej synem.
— Jej syn nazywa się Valentine i jest Koronalem na Górze Zamkowej. Co to za szaleństwo?
— Zanieście do Pani wiadomość, że jej syn Valentine przybywa do niej, przebywszy Morze Wewnętrzne i cały Zimroel, jak również to, że jest człowiekiem o jasnych włosach. O nic więcej nie proszę.
— Nosisz szaty Drugiego Progu. Nie miałeś prawa wchodzić wyżej — powiedział mężczyzna stojący obok Lorivade.
Valentine westchnął.
— Wiem o tym. Postąpiłem bezprawnie, samowolnie i arogancko. Przychodzę jednak w sprawie dotyczącej najwyższych władz planety. Jeśli moje przesianie dotrze do Pani z opóźnieniem, wy będziecie za to odpowiedzialni.
— Nie zwykliśmy tu wysłuchiwać pogróżek — oświadczyła Lorivade.
— Ja nie grożę. Mówię tylko o nieuniknionych konsekwencjach.
— On jest obłąkany. Musimy go zamknąć i leczyć — powiedziała kobieta stojąca po prawicy Lorivade.
— I skarcić załogę na dole — dodał drugi mężczyzna. — I zbadać, z którego jest tarasu i dlaczego pozwolono mu stamtąd odejść — dorzucił trzeci.
— Proszę tylko, byście przekazali Pani wiadomość — powiedział spokojnie Valentine.
Otoczyli go ciasno i zwartą grupą żwawo ruszyli przez las do miejsca, gdzie oczekiwały na nich trzy ślizgacze i gromada młodych akolitów. Hierarchowie wyraźnie spodziewali się poważnych kłopotów. Lorivade wskazała na jednego z akolitów i rzuciła krótki rozkaz, po czym pięcioro dostojników wsiadło do pojazdu i odjechało w dal.
Akolici natarli na Valentine'a. Chwycili go, i to wcale nie łagodnie, i powlekli do następnego ślizgacza. Valentine uśmiechał się, dając do zrozumienia, że nie zamierza stawiać oporu, lecz młodzieńcy nie zwolnili uścisku i brutalnie wepchnęli go do środka. Pojazd uniósł się na pełną wysokość i na dany sygnał zaprzęgnięte do niego wierzchowce ruszyły kłusem do najbliższego tarasu.
Byt to Taras Cieni, skupisko niskich, obszernych budynków i wielkich kamiennych placów. Cienie, od których wziął nazwę, czarne jak najczarniejszy atrament, tajemnicze, wszystko zalewające rozlewiska nocy, kładły się osobliwymi wzorami na rozstawionych na placach abstrakcyjnych kamiennych rzeźbach. Ale Valentine niewiele zdążył zobaczyć, gdyż podróż nie trwała długo. Ci, którzy go pojmali, zatrzymali pojazd przed pozbawionym okien, masywnym budynkiem. Zmyślnie pomyślane drzwi otworzyły się bez najlżejszego szmeru pod delikatnym dotknięciem — i znalazł się wewnątrz.
Drzwi zamknęły się, nie zostawiając po sobie najmniejszego śladu na ścianie.
Był więźniem.
Kwadratowe, nisko sklepione, ponure pomieszczenie, przyćmiona lampa rzucająca łagodne zielonkawe światło, oczyszczalnia, odpływ wody, umywalka, materac — to wszystko.
Czy przekażą Pani wiadomość od niego? Czy też pozwolą mu okryć się kurzem, podczas gdy sami będą tygodniami bawić się w biurokrację, badając okoliczności związane z jego przybyciem na Trzeci Próg?
Minęła godzina, potem druga i trzecia. Niech przyślą kogoś, modlił się, kto by przerwał tę ciszę, tę nudę, tę samotność. Liczył kroki. Okazało się, że cela nie jest kwadratowa, jedna para ścian była dłuższa o półtora kroku od drugiej. Szukał zarysów drzwi, ale niczego nie wypatrzył. Dopasowano je idealnie. Cudowna konstrukcja, pomyślał, i sprawiło mu to nieco radości. Zaczął układać nieme dialogi, potem je urozmaicać — Valentine i Deliamber, Valentine i Pani, Valentine i Carabella, Valentine i Lord Valentine — ale ta zabawa szybko mu się znudziła.
W pewnej chwili usłyszał delikatne skrzypnięcie i obrócił się w samą porę, by zobaczyć w ścianie małą szczelinę i wsuwającą się do celi tacę. Dostał pieczoną rybę, kiść winogron w kolorze kości słoniowej, puchar zimnego czerwonego soku.
— Dziękuję pięknie za posiłek — powiedział na głos. Szybko do tknął ściany, szukając szczeliny, przez którą wsunięto tacę, lecz na próżno — znów nie było ani śladu.
Zjadł. Wymyślił kilka następnych dialogów, porozmawiał ze Sleetem, ze starą wieszczką Tisaną, z Zalzanem Kavolem, z kapitanem Gorzvalem. Wypytywał ich o dzieciństwo, ich nadzieje i marzenia, opinie polityczne, o to, co lubią jeść, co pić, w co się ubierać. Ale i ta zabawa wystarczyła na krótko. Ułożył się do snu.
Spał nie najlepiej: krótkie i płytkie okresy drzemki, przerywane kilka razy przez puste, posępne okresy czuwania. Na senne marzenia składały się strzępki nie powiązanych ze sobą scen, które ukazywały Panią, Farssala, Króla Snów. wodza Metamorfów, hierarchię Lorivade, lecz wypowiadane przez te postaci słowa były nieskładne i pogmatwane. Kiedy się na dobre obudził, w pokoju stała już taca ze śniadaniem.
Minął jeden długi dzień.
Nigdy przedtem nie zdawał sobie spraw, że dni mogą się ciągnąć bez końca. Nie miał nic do roboty, nic, dosłownie nic, nieprzerwany ciąg szarej nicości. Spróbował żonglować naczyniami, były jednak tak lekkie i delikatne, że z równym powodzeniem mógłby podrzucać pierze. Spróbował żonglować butami, ale miał tylko dwa, a żonglowanie parą przedmiotów było głupie. Zaczął więc żonglować pamięcią, odtwarzając wszystko, co wydarzyło się od czasów jego pobytu w portowym mieście Pidruid, ale perspektywa nie kończących się godzin wprawiała go w popłoch. Oddał się medytacjom, a kiedy ze zmęczenia usłyszał szum w uszach, przerwał je i przykucnął pośrodku celi, aby uchwycić moment dostarczenia następnego posiłku. Jednak napięcie, które w nim narastało pod wpływem oczekiwania, było równie kiepską rozrywką.
Na drugą noc Valentine podjął wysiłek, aby skomunikować się z Panią. Był gotów do snu, a gdy umysł zaczął uwalniać się od świadomości, wśliznął się w przestrzeń oddzielającą sen od jawy i wprawił się w stan uniesienia. Było to niezwykle delikatne przedsięwzięcie; nadmierna koncentracja mogłaby przywrócić stan czuwania, natomiast za duże rozluźnienie pogrążyłoby go w sen. Starał się jak najdłużej utrzymać na tej płynnej granicy, żałując przy tym, że w jakimś cichym zakątku Zimroelu nie nauczył się od Deliambera biegłości w takich sprawach.
W końcu udało mu się skierować cały umysł we właściwym kierunku.
— Matko?…
Wyobraził sobie, że jego dusza unosi się wysoko ponad Tarasem Cieni i omijając kolejne tarasy przenika aż do samego centrum Trzeciego Progu, do Świątyni Wewnętrznej, do komnaty, w której odpoczywa Pani Wyspy.
— Matko, to ja, Valentine. Twój syn, Valentine. Mam ci tak wiele do powiedzenia, matko, i o tak wiele chciałbym cię zapytać. Tylko pomóż mi dotrzeć do siebie!
Valentine leżał cicho. Był zupełnie spokojny. Zdawało mu się, że jego umysł jest rozjarzony białą światłością.
— Matko, jestem na Trzecim Progu, w więziennej celi na Tarasie Cieni. Doszedłem już tak daleko. Teraz jednak mnie zatrzymano. Poślij po mnie, matko!
— Matko…
— Pani…
— Matko…
Zasnął.
Światłość jeszcze się żarzyła. Do snu zaczęła napływać muzyka, uwertura, pierwszy sygnał nawiązanego kontaktu. Po muzyce napłynęły obrazy. Nie był już uwięziony. Leżał pod zimnymi białymi gwiazdami na wielkiej okrągłej platformie z wypolerowanego do połysku kamienia, niczym na ołtarzu. Przyszła do niego na biało ubrana kobieta o lśniących ciemnych włosach, przyklękła obok, dotknęła go lekko i powiedziała czule: Jesteś moim synem, Valentine, oświadczę to wobec całego Majipooru, a teraz wzywam cię do siebie”.
To było wszystko. Z całego snu, kiedy się obudził, zapamiętał tylko tyle.
Rano nie czekała na niego taca ze śniadaniem. A może to nie był ranek, może obudził się w środku nocy? Mijały godziny. Nic. Czyżby o nim zapomniano? A może chcą go zagłodzić na śmierć? Poczuł ukłucie strachu. Czy strach jest lepszy od nudy? Nie, woli nudę, byleby nie za wiele. Zawołał głośno, choć wiedział, że krzykiem nic nie wskóra. To miejsce było zamknięte jak grób. Jak grób. Spojrzał posępnym wzrokiem na stos tac pod ścianą. Przypomniał sobie cudowny smak jedzenia i radość, jaką potrafi sprawiać. Kiełbaski Liimenów, ryby, które nad brzegiem Steiche opiekali Khun ze Sleetem, zapach owoców dwikka, mocny smak wina palmowego w Pidruid. Głód stawał się coraz bardziej dokuczliwy, on zaś był coraz bardziej przestraszony. Już się nie nudził. Pewnie odbyła się jakaś narada i został skazany na śmierć w zamkniętej celi.
Minuty. Godziny. A teraz już pół dnia.
Był szalony myśląc, że może w czasie snu dosięgnąć umysłu Pani. Był szalony wierząc, że potrafi unieść się bez wysiłku ku Świątyni Wewnętrznej i uzyskać jej pomoc. Byt szalony sądząc, że odzyska Górę Zamkową albo że ją kiedykolwiek miał w swym panowaniu. Przemierzył pół świata, powodowany czystym szaleństwem i teraz, pomyślał gorzko, teraz dostaje nagrodę za swoje zarozumialstwo i głupotę.
I wtedy usłyszał znajomy delikatny zgrzyt. Ale to nie była szczelina, którą podawano jedzenie: to otworzyły się drzwi.
Do celi wkroczyli dwaj białowłosi hierarchowie. Obdarzyli go niechętnymi, zakłopotanymi spojrzeniami.
— Czy przychodzicie ze śniadaniem? — spytał Valentine.
— Przychodzimy — odpowiedział wyższy — aby cię zaprowadzić do Świątyni Wewnętrznej.
Uparł się, aby najpierw go nakarmiono — i słusznie, podróż, w jaką wyruszyli, była bowiem długa i zajęła im resztę dnia. Jechali szybkim ślizgaczem ciągniętym, jak zwykle, przez wierzchowce. Siedział między hierarchami, którzy przez cały czas zachowywali wyniosłe milczenie. Kiedy pytał o coś, choćby o nazwę mijanego tarasu, z ich strony padało kilka zdawkowych słów i na tym kończyła się cała rozmowa.
Trzeci Próg miał wiele tarasów — Valentine stracił rachubę chyba po siódmym — lecz w przeciwieństwie do tarasów leżących na zewnętrznych progach, te tutaj znajdowały się blisko siebie i tylko wąskie pasma lasu wskazywały, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi. Główna strefa Wyspy wyglądała na miejsce ruchliwe i ludne.
O zmroku przybyli na Taras Adoracji, królestwo spokojnych ogrodów i rozrzuconych między nimi niskich budynków z pobielanego kamienia. Podobnie jak inne tarasy, tak i ten miał kształt koła, lecz był o wiele mniejszy od pozostałych. Ten krąg, położony w najskrytszym zakątku Wyspy, można było obejść w godzinę albo dwie, podczas gdy okrążenie tarasu na Pierwszym Progu zajęłoby pewnie miesiące. Granice kręgu wyznaczały zasadzone w regularnych odstępach wiekowe, sękate drzewa gęsto obsypane małymi owalnymi listkami. Między budynkami rozpinały się baldachimy kwitnących winorośli, a na małych dziedzińcach królowały wysmukłe kolumny z czarnego piaskowca i rosły ukwiecone krzewy. Wokół panowała atmosfera spokoju. Tu i tam, dwójkami i trójkami, krążyli słudzy Pani. Valentine'a przyprowadzono do komnaty znacznie wygodniejszej od tej, w której przebywał ostatnio: wpuszczona w podłogę obszerna wanna, nęcące jedwabną pościelą łóżko, okna wychodzące na ogród, na stole koszyki pełne owoców. Hierarchowie zostawili go samego. Wykąpał się, spróbował owoców i czekał na dalsze wydarzenia. W jakiś czas po przybyciu, może po godzinie, rozległo się pukanie do drzwi i czyjś łagodny głos zapytał, czy życzy sobie kolację. Na wózku, który wtoczył się do komnaty, była większa obfitość potraw, niż Valentine widział podczas całego pobytu na Wyspie: mięso z rusztu, niebieskie dynie wymyślnie nadziewane siekaną rybą, puchar wypełniony zimnym napojem, który w smaku przypominał wino. Zjadł wszystko z wielkim apetytem, a potem długo stał przy oknie, wpatrując się w ciemność. Niczego nie wypatrzył i nikogo nie usłyszał. Podszedł do drzwi — zamknięte. A więc znów był więźniem, chociaż trzeba przyznać, że przetrzymywanym w zdecydowanie bardziej luksusowych warunkach.
Noc minęła mu bez jakichkolwiek snów, a gdy się obudził, pokój już był zalany kaskadami złotego słonecznego światła. Wykąpał się, ten sam dyskretny służący zapukał do drzwi przynosząc kiełbaski i różowy kompot, a kiedy skończył śniadanie, przyszli dwaj chmurni hierarchowie i powiedzieli:
— Pani cię wzywa.
Powiedli go przez bajecznie piękne ogrody i przez filigranowy mostek z białego kamienia, łagodnym łukiem spinający brzegi stawu, w którego wodach ryby zataczały połyskliwe kręgi. Przed nimi rozpościerał się cudownie wypielęgnowany trawnik, pośrodku którego wznosił się wielki, parterowy budynek o niezwykle delikatnych kształtach, którego długie, wąskie skrzydła rozbiegały się na wszystkie strony niczym promienie gwiazdy.
Tak może wyglądać jedynie Świątynia Wewnętrzna, pomyślał Valentine.
Zadrżał. Zmierzał przez więcej miesięcy, niż potrafiłby spamiętać, ku temu właśnie miejscu, na próg siedziby tajemniczej kobiety, która panowała nad całym królestwem i o której on, pyszałek, śmiał kiedyś pomyśleć, że jest jego matką. W końcu się tu znalazł, lecz co dalej? Co dalej, jeśli wszystko okaże się wydumaną bzdurą, czystą fantazją czy straszliwą pomyłką, a on zwykłym płowowłosym próżniakiem z Zimroelu, wyzutym z pamięci i napompowanym przez bałamutnych kompanów niedorzeczną ambicją? Ta myśl stawała się nie do zniesienia. Jeśli teraz Pani się go wyprze, jeśli zaprzeczy…
Wszedł do świątyni.
Z nieodłącznymi hierarchami u boku Valentine maszerował nieprawdopodobnie długim westybulem, strzeżonym przez ustawionych co dwadzieścia stóp wojowników o srogich twarzach i wyprężonych sylwetkach, aż doszedł do wewnętrznego ośmiobocznego pomieszczenia o ścianach z najprzedniejszego białego kamienia i z ośmiokątnym basenem pośrodku. Przez ośmioboczny świetlik wpadało poranne światło. W każdym rogu tkwiła sroga postać w szatach hierarchy. Valentine, nieco oszołomiony, spoglądał w kolejne twarze, lecz usta ściągnięte w grymasie dezaprobaty nie zwiastowały przyjaznego powitania.
W powietrzu rozbrzmiewały pojedyncze tony muzyki, to wznosząc się, to łagodnie opadając, a kiedy ucichły, obok basenu pojawiła się Pani.
To jest postać z moich snów, pomyślał Valentine. Była to kobieta w średnim wieku, niezbyt wysoka, o śniadej cerze, błyszczących czarnych włosach, ciepłych łagodnych oczach i pełnych ustach ze stale goszczącym w ich kącikach uśmiechem, w srebrnej opasce na czole i z zielonym kwiatem we włosach. Promieniowała siłą, autorytetem i majestatem, przymiotami tak bardzo licującymi z potęgą Majipooru, której była uosobieniem. Na to Valentine nie był przygotowany: oczekując spotkania z kobietą po matczynemu ciepłą, nie pomyślał, że wyjdzie mu naprzeciw królowa, kapłanka, bogini. Stał bez słowa, a ona, oddzielona basenem, przyglądała mu się długo, błądząc po jego twarzy badawczym spojrzeniem. W końcu nie znoszącym sprzeciwu gestem dała znak odprawy. Ten gest nie był jednak skierowany do niego: Pani odprawiała hierarchów. Lodowaty spokój, jaki cały czas malował się na ich twarzach, nagle prysł. Spojrzeli po sobie, wyraźnie zmieszani. Pani powtórzyła gest — krótkie, ostre szarpnięcie nadgarstka — a w jej oczach pojawił się władczy błysk. Obrzuciła ich wyniosłym spojrzeniem. Trzech, może czterech hierarchów natychmiast opuściło pomieszczenie, ale reszta się ociągała, jakby nie mogąc uwierzyć, że Pani chce pozostać sam na sam z więźniem. Zdawało się, że niezbędny będzie trzeci ponaglający gest, kiedy jeden z najstarszych, najbardziej imponujący dostojnik wyciągnął ku niej drżące ramię z wyrazem protestu. Wystarczyło jedno spojrzenie, a ramię hierarchy opadło. Wyszli wszyscy.
Valentine powstrzymał odruch, który nakazywał mu paść na kolana.
— Nie wiem, jaki ukłon powinienem złożyć. Nie wiem też, o Pani, jak mam cię nazywać, abyś nie czuła się urażona — odezwał się ledwo słyszalnie.
— Wystarczy, Valentine, jeśli będziesz mnie nazywał matką — odpowiedziała spokojnie.
Valentine zachwiał się słysząc te proste słowa. Postąpił kilka kroków do przodu, przystanął i zatopił w niej spojrzenie.
— A więc jednak?… — wyszeptał.
— Nie mam żadnych wątpliwości.
Twarz stanęła mu w ogniu. Nie wiedział, co ma począć; ogrom jej łaski paraliżował mu umysł. Skinęła na niego niemal niewidocznym ruchem palców, a on zadrżał jak od podmuchu wichury.
— Podejdź bliżej — rzekła. — Lękasz się? Podejdź do mnie, Valentine.
Obszedł dokoła basen i zbliżył się do niej, a Pani położyła mu na dłoniach swoje dłonie. W tej samej chwili poczuł, jak wzbiera w nim energia, poczuł w skroniach pulsowanie podobne do tego, jakiego doświadczał pod dotykiem odprawiającego swoje czary Deliambera, jednak znacznie silniejsze i wzbudzające lęk. Chętnie cofnąłby dłonie, ale Pani je powstrzymała, a łagodne ciemne oczy zdawały się przenikać go na wskroś i zgłębiać wszystkie tajemnice jego ciała i duszy.
— Tak — przemówiła w końcu. — Tak, masz obce ciało, ale twoja dusza jest moim dziełem! Och, Valentine, Valentine, co oni z tobą uczynili?! I co uczynili z Majipoorem? — Przyciągnęła go do siebie i uniosła się na palcach, aby go objąć, i teraz poczuł z kolei jej drżenie, lecz to nie bogini drżała, to drżała kobieta, to drżała matka, która tuliła do siebie udręczonego syna. W jej ramionach odzyskiwał spokój, jakiego nie zaznał od czasu, kiedy ocknął się w Pidruid. Przywarł do niej mocno, modląc się w duchu, aby go z tych ramion nigdy nie wypuściła.
Po chwili odstąpiła krok do tyłu i przyglądając mu się ponownie, rzekła z uśmiechem:
— Przynajmniej obdarzono cię urodziwym ciałem. Wcale niepodobnym do tego, jakie miałeś kiedyś, ale patrzy się na nie z przyjemnością, a poza tym jest silne i zdrowe. Mogli to zrobić gorzej. Mogli uczynić cię słabym, chorowitym i ułomnym, ale przypuszczam, że zabrakło im odwagi. Wiedzieli przecież, że w końcu zapłacą za wszystkie popełnione zbrodnie i to po dziesięciokroć.
— Kim są ci oni, matko?
— No, jak to, Barjazid i jego ród! — odpowiedziała zdumiona jego pytaniem.
— Nie wiem o niczym poza tym, co widziałem w swoich snach, a to też było zamglone i pogmatwane — rzekł Valentine.
— Powiedz mi wszystko, co wiesz.
— Wiem, że za pomocą czarów Króla Snów zabrano mi moje ciało i porzucono mnie w pobliżu miasta Pidruid pod postacią, w jakiej stoję przed tobą, i że ktoś inny, zapewne Dominin Barjazid, rządzi teraz z Góry Zamkowej. Ale dowiedziałem się o tym w najbardziej niewiarygodny sposób.
— To wszystko prawda — potwierdziła Pani. — Kiedy to się stało?
— Wczesnym latem — odpowiedziała. — Kiedy wyruszyłeś w swoją wielką podróż przez Zimroel. Nie wiem, jak tego dokonano, ale pewnej nocy, gdy byłam pogrążona we śnie, poczułam dziwne szarpnięcie, jak gdyby ktoś wyrwał serce planety. Obudziłam się przekonana, że stało się straszne nieszczęście. Wysłałam więc ku tobie moją duszę, lecz nie zdołałam cię dosięgnąć. Tam, gdzie powinieneś być, odpowiadała mi pustka i cisza. Jednak ta pustka i cisza były inne od tamtych, które mnie ogarnęły po zabójstwie Voriaxa, bo choć nie odpowiadałeś, wciąż czułam twoją obecność. Odnosiłam wrażenie, że znajdujesz się jakby za grubą taflą szkła. Natychmiast spytałam o wiadomości od Koronala. Jest w Tilomon, powiedzieli mi moi słudzy. A czy dobrze się czuje? Tak, dodali, czuje się dobrze, właśnie płynie do Pidruid. Ja jednak wciąż nie mogłam się z tobą połączyć, Valentine. Wysyłałam ku tobie swoje myśli, tak jak nie czyniłam tego od lat, do każdej części świata, a ty byłeś wszędzie i nigdzie. Moje przerażenie i zagubienie narastało, Valentine, ale poza szukaniem i czekaniem nie mogłam nic więcej zrobić. Przychodziły kolejne wiadomości: Lord Valentine dopłynął do Pidruid, Lord Valentine gości w wielkim domu burmistrza… Wciąż widziałam go na tę ogromną odległość i jego twarz wciąż była twarzą mojego syna, lecz jego dusza została odmieniona i zamknięta przede mną. Usiłowałam wysyłać przesłania, ale nie potrafiłam. Aż w końcu zaczęłam coś pojmować.
— Czy wiedziałaś, gdzie jestem?
— Nie od razu. Twój umysł został całkowicie odmieniony. Noc za nocą moja dusza wędrowała przez Zimroel szukając ciebie, podczas gdy ja zaniedbywałam tutaj swoje obowiązki. Jednak podmiana Koronala nie jest błahą sprawą. Wreszcie zdawało mi się, że uchwyciłam jakiś przebłysk, jakiś skrawek ciebie, maleńki okruch i po pewnym czasie mogłam już stwierdzić, że żyjesz i że jesteś gdzieś na północnym zachodzie Zimroelu, lecz mimo to wciąż nie mogłam do ciebie dotrzeć. Musiałam czekać, aż zaczniesz odzyskiwać własną świadomość, aż rzucone na ciebie czary stracą nieco ze swej mocy, a twój prawdziwy umysł choć po części odzyska dawną sprawność.
— Wciąż jeszcze jej nie odzyskał, matko.
— Wiem o tym, jednak myślę, że znajdzie się na to rada.
— Kiedy wreszcie dotarłaś do mnie? Zastanowiła się chwilę.
— To było chyba w pobliżu miasta Ghayrogów, Dulornu. Zobaczyłam ciebie dzięki tym, którzy śnili prawdę o tobie. Dotknęłam ich umysłów, oczyściłam je i rozjaśniłam, a wtedy okazało się, że twoja dusza odcisnęła na nich piętno i że wiedzą o tobie więcej, niż ty wiesz sam. Krążyłam wokół ciebie tak długo, aż byłam zdolna wniknąć w twój umysł. Od tej chwili ty musiałeś zdobywać wiedzę o sobie, a ja z odległości tysięcy mil usiłowałam cię uzdrowić i przyciągnąć do siebie. Ani jedno, ani drugie nie było łatwe. Świat snów, Valentine, jest trudną i niestałą strefą, nawet dla mnie, a próby panowania nad nim to tyle, co pisanie na nadmorskim piasku: fale wracają i zmywają prawie wszystko, a ty piszesz od nowa i od nowa, i od nowa. No, ale w końcu jesteś tutaj.
— Czy wiedziałaś, że przybyłem na Wyspę? — Tak, wiedziałam. Czułam twoją bliskość.
— A mimo to pozwoliłaś, abym miesiącami błądził po tarasach!
Zaśmiała się.
— Na tarasach zewnętrznych przebywają miliony pielgrzymów. Odnalezienie jednego z nich nie jest sprawą prostą. Poza tym nie byłeś jeszcze gotów, aby przyjść do mnie, a ja nie byłam gotowa na twoje przyjęcie. Sprawdzałam cię z daleka, Valentine. Badałam, jak duża cząstka twojej duszy przetrwała i czy pozostało w tobie coś z Koronala. Musiałam to wiedzieć, zanim cię uznałam za swego syna.
— A zatem jak wiele mam w sobie z Lorda Valentine'a?
— Dużo. Znacznie więcej, niż twoi wrogowie mogliby podejrzewać. Ich plan zawiódł. Myśleli, że unicestwią twoją duszę, a tymczasem tylko ją zamroczyli i wprowadzili do niej nieład.
— Czy nie mądrzej byłoby z ich strony zabić mnie, zamiast bawić się w zamianę dusz?
— Tak, z pewnością — odpowiedziała. — Na to jednak zabrakło im odwagi. Twoja dusza jest namaszczona, Valentine, a Barjazidowie są przesądni. Stać ich na obalenie Koronala, ale nie na pozbawienie go życia. Boją się zemsty twojej duszy. A teraz owo tchórzliwe niezdecydowanie zrujnuje ich cały plan.
— Myślisz, że kiedykolwiek odzyskam władzę? — cicho spytał Valentine.
— A czy w to wątpisz?
— Barjazid obnosi się z twarzą Lorda Valentine'a. Ludzie akceptują go jako Koronala. Trzyma w ręku Górę Zamkową. Ja mam ledwie kilkunastu zwolenników i nikt mnie nie zna. Jeśli ogłoszę się prawowitym Koronalem, kto mi uwierzy? Czy dużo czasu upłynie, zanim Dominin Barjazid zdecyduje się wreszcie zrobić ze mną to, czego nie dokonał w Tilomon?
— Masz wsparcie Pani, twojej matki.
— A czy ty masz jakąkolwiek armię, matko?
Pani uśmiechnęła się łagodnie.
— To prawda, nie mam żadnej. Ale stanowię jedną z potęg Majipooru, i to wcale nie małą. Za mną stoi siła, prawość i miłość, Valentine. No i mam jeszcze to. — Dotknęła srebrnej opaski na czole.
— To z jej pomocą ślesz przesłania?
— Tak. Dzięki niej mogę dotykać umysłów na całym Majipoorze. Brak mi możliwości Barjazidów, którzy korzystają ze swych urządzeń do sterowania snami, ale mogę łączyć się z duszami, mogę je prowadzić, wpływać na nie. Dostaniesz jedną z takich opasek, zanim opuścisz Wyspę.
— I będę szedł spokojnie przez Alhanroel, promieniując miłością na wszystkich spotkanych w drodze, dopóki Dominin Barjazid nie raczy zejść z Góry, aby oddać mi tron?
W oczach Pani pojawił się błysk gniewu, podobny do tego, z jakim odprawiła hierarchów.
— Jak możesz tak mówić — oburzyła się.
— Matko…
— Och, oni rzeczywiście cię odmienili. Valentine, którego urodziłam i wychowałam, nie dopuściłby myśli o porażce.
— Ja też nie, matko. Ale to wszystko wydaje mi się tak skomplikowane, a ja jestem tak bardzo zmęczony. Matko, na Majipoorze nie było wojny od najdawniejszych czasów, a teraz ja mam ją prowadzić? To ja mam być tym, który zburzy pokój mieszkańców planety, choćby w imię walki z uzurpatorem?
Pani spojrzała na niego niewzruszonym wzrokiem.
— Pokój już jest zburzony, Valentine. Ty zaś jesteś tym, który ma na powrót zaprowadzić ład w królestwie. Fałszywy Koronal rządzi już prawie od roku. Codziennie ogłasza okrutne i niemądre prawa. Niewinni są karani, a winni robią kariery. Burzy się równowagę zaprowadzoną tutaj przed wiekami. Kiedy nasi przodkowie przybyli na tę planetę ze Starej Ziemi czternaście tysięcy lat temu, popełnili wiele błędów i spowodowali wiele cierpień, zanim ustanowili mądre rządy, ale od czasów Pierwszego Pontifexa żyjemy już bez większych wstrząsów, a od czasów Lorda Stiamota panuje na tym świecie pokój. Teraz ten pokój został zburzony i to na twoje barki spada obowiązek przywrócenia porządku.
— A jeśli pogodzę się z tym, co zrobił Dominin Barjazid? Jeśli powstrzymam się od wciągnięcia Majipooru w wojnę domową? Co się wtedy stanie?
— Sam znasz odpowiedź.
— Chciałbym usłyszeć ją z twoich ust, aby rozwiać nurtujące mnie wątpliwości.
— Wstydzę się za ciebie, słuchając tego.
— Matko, podczas podróży spotkało mnie wiele złego i straciłem sporo sił. Czy nie mogę pozwolić sobie na chwilę słabości? — Jesteś królem, Valentine.
— Byłem, być może, i być może znów nim będę. Ale większą część królewskiej natury skradziono mi w Tilomon. Teraz jestem zwykłym człowiekiem. Zresztą królom też wolno mieć chwile słabości i załamania, matko.
Kiedy Pani ponownie się odezwała, w jej głosie zabrzmiały łagodniejsze nuty.
— Barjazid nie jest jeszcze tyranem absolutnym, bo ludzie obróciliby się wówczas przeciwko niemu. Jak długo ty żyjesz, nie będzie pewny swojej władzy. On rządzi myśląc o sobie i swojej rodzinie, nie o Majipoorze. Nie uznaje żadnych praw i podporządkowuje władzę własnym korzyściom. Kiedy ją ugruntuje będzie popełniał tyle zbrodni, że Majipoor ugnie się pod ich ciężarem.
— Tak, zgadzam się z tobą. To zmęczenie zaćmiewa mi umysł.
— Pomyśl i o tym, co się stanie, kiedy umrze Pontifex Tyeveras, a co przecież kiedyś musi nastąpić, wcześniej albo później, choć należy przypuszczać, że wcześniej.
— Barjazid zejdzie do Labiryntu i stanie się pozbawionym władzy pustelnikiem. Czy to masz na myśli?
— Pontifex wcale nie jest pozbawiony władzy i wcale nie musi być pustelnikiem. Ty znasz tylko Tyeverasa, który z roku na rok starzeje się i dziwaczeje coraz bardziej. Natomiast Pontifex w pełni sił jest zupełnie odmienną postacią. Co będzie, jeśli Barjazid stanie się Pontifexem za pięć lat? Czy sądzisz, że wystarczy mu przesiadywanie w podziemnej norze, tak jak to robi Tyeveras? Nie, Valentine, on będzie nadal rządził i to z całą bezwzględnością. — Przyjrzała mu się uważnie. — A kto wówczas zostanie Koronalem, jak myślisz?
Valentine potrząsnął głową.
— Król Snów ma trzech synów. Minax jest najstarszy i to on któregoś dnia odziedziczy tron na Suvraelu. Dominin, który jest Koronalem, zostanie Pontifexem, jeśli mu w tym nie przeszkodzisz. Kogo wybierze na nowego Koronala, jeśli nie młodszego brata, Cristopha?
— Przecież to jest sprzeczne z prawem, żeby Pontifex osadzał na Górze Zamkowej własnego brata!
— To, że syn Króla Snów zrzuca z tronu prawowitego Koronala, także jest sprzeczne z prawem — powiedziała Pani. Jej oczy ponownie rozbłysły gniewem. — Poza tym powinieneś zdawać sobie sprawę, że jeśli nastąpi zmiana Koronala, zostanie również zmieniona Pani Wyspy. Ja udam się na resztę moich dni na Taras Cieni, do pałacu dla matek byłych Koronalów, a kto zajmie Świątynię Wewnętrzną? Matka Barjazidów! Widzisz więc, Valentine, że oni zagarną wszystko, zapanują nad całym Majipoorem!
— To się nie może stać — rzekł Valentine. — To się nie stanie.
— Co powinienem uczynić?
— Wsiądziesz na okręt w Numinorze i razem ze swoimi ludźmi oraz z tymi, których ci polecę, popłyniesz na Alhanroel. Dobijesz do brzegu na półwyspie Stoienzar i udasz się do Labiryntu po błogosławieństwo Tyeverasa.
— A jeśli Tyeveras jest obłąkany…
— Nie, niezupełnie. Żyje, co prawda, w nieustającym śnie, lecz gdy ostatnio dotykałam jego umysłu, okazało się, że dawny Tyeveras tli się jeszcze gdzieś w głębi siebie. Był Pontifexem przez czterdzieści lat, a przedtem długo panował jako Koronal i dobrze wie, co to znaczy rządzić naszym królestwem. Jeśli dotrzesz do niego i zdołasz go przekonać, że jesteś prawdziwym Lordem Valentinem, na pewno przyjdzie ci z pomocą. Potem musisz pomaszerować na Górę Zamkową. Czy wzbraniasz się przed tymi obowiązkami?
— Nie, chciałbym jedynie, aby Majipoor nie popadł w chaos — odpowiedział Valentine.
— Chaos jest tuż za progiem. To, co ty przyniesiesz planecie, będzie ładem i sprawiedliwością.
Podeszła blisko, w całym majestacie swej straszliwej siły, dotknęła jego dłoni i przemówiła niskim, silnym głosem:
— Urodziłam dwóch synów i wystarczyło jedno spojrzenie w kołyskę, żeby wiedzieć, że są przeznaczeni na królów. Voriax był starszy. Czy go pamiętasz? Nie, myślę, że wciąż jeszcze niewiele sobie przypominasz. Był wspaniałym mężczyzną, bohaterem, półbogiem. Już w dzieciństwie na Górze Zamkowej mówiono o nim: to ten, ten będzie Koronalem, kiedy tylko Malibor zostanie Pontifexem. Voriax to był fenomen. Ale był i drugi syn, Valentine, i choć równie silny i wspaniały jak tamten, nie dbał o polowania i turnieje ani o bohaterskie czyny, za to miał gorętsze serce i był mądrzejszy. Był tym, który sam umiał odróżnić dobro od zła, tym, któremu obce było wszelkie okrucieństwo — zrównoważony i promienny, przez wszystkich kochany i szanowany. Mówiono, że mógłby być wspanialszym królem nawet od Voriaxa, ale oczywiście Voriax był starszy i to on miał być wybrany, podczas gdy Valentine'owi pozostałaby zaledwie rola najwyższego ministra. Malibor nie został Pontifexem. Zginął przedwcześnie w czasie polowania na smoki. I przyszli posłowie od Tyeverasa, stanęli przed Voriaxem i powiedzieli: “Ty jesteś Koronalem Majipooru”, a pierwszym, który padł na kolana i pozdrowił go znakiem gwiazdy, był jego brat Valentine. I tak Lord Voriax zaczął rządzić na Górze Zamkowej, i rządził dobrze, a ja przybyłam na Wyspę Snu, od dawna znając swoje przeznaczenie — i przez osiem lat na Majipoorze działo się tak, jak się dziać powinno. Po ośmiu latach zdarzyło się coś, czego nic nie zapowiadało: przyszła następna przedwczesna śmierć. Lord Voriax zginął w lesie na polowaniu, trafiony zabłąkaną strzałą. Pozostawał jeszcze Valentine i choć nie było w zwyczaju, żeby brata zastępował brat, nie naradzano się długo, ponieważ wszyscy znali przymioty jego duszy. I tak Lord Valentine osiadł na Zamku, a ja, matka dwóch królów, pozostałam w Świątyni Wewnętrznej, dumna z synów, których dałam Majipoorowi, i ufna, że panowanie Lorda Valentine'a przysporzy Majipoorowi chwały. Czy myślisz może, że pozwolę Barjazidom przebywać w miejscu należnym moim synom? Myślisz, że długo potrafię znosić widok twarzy Lorda Valentine'a maskującej nikczemną duszę Barjazida? Och, Valentine, Valentine, jesteś cieniem tego, kim byłeś, ale znów staniesz się sobą, Góra Zamkowa znów będzie twoja, a los Majipooru nie odmieni się na gorszy, więc nie mów już dłużej o swoich lękach przed zepchnięciem naszego świata w chaos. Chaos wisi nad nami. Ty jesteś wybawcą. Czy rozumiesz to?
— Rozumiem, matko.
— A więc chodź ze mną. Uzdrowię twoją duszę.
Opuścili ośmioboczną komnatę i Pani powiodła Valentine'a wzdłuż jednego z gwiaździstych ramion Świątyni Wewnętrznej, obok wyprężonych strażników i grupy marszczących czoła, zakłopotanych hierarchów, do małego jasnego pokoju, przybranego przepięknymi kwiatami w dwunastu kolorach. Znajdowało się tutaj biurko zrobione z jednego kawałka połyskliwego darbelionu, niskie łoże i kilka innych sprzętów. Pewnie to był gabinet Pani. Zachęciła go, aby usiadł, i sięgnęła po stojące na biurku dwie małe ozdobne flaszeczki.
— Wypij to wino jednym haustem — powiedziała wręczając mu jedną z nich.
— Wino, matko? Na Wyspie?
— Ty i ja nie jesteśmy tu pielgrzymami. Wypij to.
Odkorkował flaszkę i podniósł ją do ust. Znał już skądś ten zapach, tchnący tajemnicą, ostry i słodki — tak, to było wino, jakiego używała wieszczka, wino zawierające medykament, który sprawia, że umysły przenikają się nawzajem. Pani wypiła zawartość drugiej flaszeczki.
— Czy będziesz ze mną rozmawiała w czasie snu?
— Nie. To musi się dokonać na jawie. Długo myślałam, jak tego dokonać. — Wyjęła z biurka migoczący srebrny diadem, identyczny jak ten, który sama nosiła, i podała go Valentine'owi. — Niech spoczywa na twoim czole — powiedziała. — Od tej chwili noś go stale, aż zdobędziesz Górę Zamkową. W nim będzie się skupiać twoja siła.
Valentine ostrożnie włożył diadem na czoło. Poczuł, że dokładnie przylega mu do skroni — dziwnie znajome uczucie, choć niezbyt miłe. Metalowa opaska była jednak tak delikatna, że prawie natychmiast o niej zapomniał. Pani zbliżyła się i pogładziła go po gęstych długich włosach.
— Złote włosy — powiedziała wesoło. — Nigdy bym się nie spodziewała, że będę miała syna ze złotymi włosami! Co czujesz mając diadem na skroniach?
— Ucisk.
— Nic więcej?
— Nic więcej, matko.
— Kiedy przywykniesz do diademu, wrażenie ucisku minie. A czy czujesz działanie mikstury?
— Mam nieco zamroczony umysł. Chętnie bym zasnął, gdyby to było możliwe.
— Niebawem w ogóle nie będziesz dbał o spanie — rzekła Pani. Wyciągnęła ku niemu obie ręce. — Czy jesteś dobrym żonglerem, mój synu? — spytała nieoczekiwanie.
— Tak o mnie mówią. — Uśmiechnął się szeroko.
— To dobrze. Jutro musisz mi pokazać, co potrafisz. Z przyjemnością popatrzę. Teraz jednak podaj mi dłonie. Obie. O, tak.
Potrzymała chwilę swoje drobne silne ręce nad dłońmi Valentine'a, a potem szybko przeplotła palce z jego palcami.
Obwód został zamknięty. Valentine, przeszyty gwałtownym dreszczem, potknął się, zatoczył i byłby upadł, gdyby nie mocny uścisk podtrzymującej go Pani. Miał wrażenie, że ktoś wbija mu w czaszkę ostry kolec. Nie był w stanie zapanować nad rozbieganymi oczami, widział tylko zamazane fragmenty obrazów: twarz matki, błyszczącą powierzchnię biurka, jaskrawe plamy kwiatów. Wszystko wokół pulsowało i drgało. Świat wirował.
Łomoczące serce, zaschnięte gardło, płuca pozbawione powietrza. To było stokroć gorsze od smoczej gardzieli i od pogrążania się w morskie odmęty. W końcu nogi odmówiły mu posłuszeństwa i pochylił się nad podłogą, na ugiętych kolanach, w ostatnim przebłysku świadomości widząc klękającą przy nim Panią, z twarzą przy jego twarzy, ze splecionymi palcami. Ich dusze odnalazły się.
Wypełniła go pamięć.
Zobaczył bezmiar przepychu, jakim była Góra Zamkowa, zobaczył na jej niewiarygodnym wierzchołku nie mieszczący się w wyobraźni ogrom Zamku Koronala. Jego umysł wędrował z prędkością światła przez pokoje ceremonialne o pozłacanych ścianach i strzelistych łukach sufitów, przez sale bankietowe, sale konferencyjne, przez korytarze i place, przez porażającą oczy jasność. Wyczuwał, że jest przy nim wysoki mężczyzna, władczy i dumny, który trzyma go mocno za rękę, i że za drugą rękę trzyma go kobieta, równie silna i dumna. Wiedział, że to ojciec i matka, i wiedział, że ten chłopiec przed nim to jego brat Voriax,
— Co to za komnata, ojcze?
— Ta komnata zwie się salą tronową Confalume'a.
— A tamten mężczyzna z długą rudą brodą? Na wielkim krześle?
— To Koronal Lord Malibor.
— Co to znaczy?
— Głupi Valentine! Nie wie, kim jest Koronal?!
— Uspokój się, Voriaxie. Koronal jest królem, Valentine, jednym z dwóch królów, tym młodszym. Ten drugi jest Pontifexem, choć kiedyś też był Koronalem.
— Który to?
— Ten wysoki i chudy, z bardzo ciemną brodą.
— Nazywa się Pontifex?
— Nazywa się Tyeveras. Pontifex to tytuł królewski. Mieszka w pobliżu Stoienzaru, ale dzisiaj przybył tutaj, ponieważ Lord Malibor się żeni.
— A czy dzieci Lorda Malibora też będą Koronalami, matko?
— Nie, Valentine.
— Kto będzie następnym Koronalem? — Tego nikt jeszcze nie wie, synu.
— A czy ja będę Koronalem? A Voriax będzie?
— To się może zdarzyć, jeśli wyrośniecie na mądrych i silnych chłopców.
— Och, ojcze, ja wyrosnę, wyrosnę, wyrosnę!
Komnata zniknęła. Teraz był w innej, równie wspaniałej, choć już nie tak rozległej. Był już starszy, nie był chłopcem, lecz młodym mężczyzną. Był tam również Voriax z gwiezdną koroną na głowie, sprawiający wrażenie, jakby mu nieco ciążyła.
— Voriax! Lord Voriax!
Valentine opadł na kolana i uniósł dłonie, szeroko rozstawiając wszystkie palce. A Voriax uśmiechnął się i skinął na niego.
— Podnieś się, bracie, podnieś się. To nie wypada, żebyś się czołgał przede mną.
— Będziesz najwspanialszym Koronalem w całej historii Majipooru, Lordzie Voriaxie.
— Nazywaj mnie bratem, Valentine. Jestem Koronalem, lecz nie przestałem być twoim bratem.
— Żyj długo, bracie. Niech żyje Koronal!
Inni, stojący wokół niego, też krzyczeli.
— Niech żyje Koronal! Niech żyje Koronal!
Coś się zmieniło i chociaż komnata pozostała ta sama, to jednak nigdzie nie było widać Lorda Voriaxa, a tym, który teraz miał na skroniach dziwną koronę, był Valentine, inni zaś teraz przed nim klękali, wymachiwali palcami w powietrzu i wołali jego imię. Przyglądał się im, zdziwiony.
— Niech żyje Lord Valentine!
— Dziękuję wam, moi przyjaciele. Spróbuję być godny pamięci mego brata.
— Niech żyje Lord Valentine!
— Niech żyje Lord Valentine — powiedziała cicho Pani.
Valentine otworzył oczy i ziewnął. Rozejrzał się wokół niezbyt przytomnie, zastanawiając się, dlaczego klęczy, gdzie się znajduje i kim jest kobieta, której twarz znajdowała się tuż obok jego twarzy. Nagle jego umysł opuściły wszystkie cienie.
Kiedy się podniósł, był już zupełnie innym człowiekiem. Przez głowę zaczęły mu przepływać burzliwe wspomnienia: lata na Górze Zamkowej, nauka, lekcje historii, wykazy Koronalów, rejestry Pontifexów, tomy praw konstytucyjnych, plany gospodarcze wszystkich prowincji Majipooru, długie lekcje z guwernerami, rozmowy z ciągle sprawdzającym jego wiadomości ojcem, z matką — i inne, mniej podniosłe chwile: zawody, przejażdżki po rzece, turnieje, jego przyjaciele Elidath, Stasilaine i Tunigorn, strumienie wina, polowania, zabawy z Voriaxem, oni dwaj, książęta wśród książąt, ściągający na siebie wszystkie spojrzenia. I straszne chwile śmierci Lorda Malibora na morzu, i radość Voriaxa zmieszana z lękiem w chwili mianowania go Koronalem, i ta godzina, osiem lat później, kiedy do Valentine'a przyszła delegacja dostojnych książąt, ofiarowując mu koronę brata…
Pamiętał.
Pamiętał wszystko, wszystko aż do nocy w Tilomon, na której wspomnienia się urywały. Potem był już tylko zachód słońca nad Pidruid, kamyki toczące się po górskiej ścieżce, stojący przy wierzchowcach chłopiec, Shanamir. Wejrzał w siebie i zdawało mu się, że zobaczył podwójny cień, jeden jasny i jeden ciemny; i obejrzał się, sięgając wzrokiem ponad ulotną mgłę fałszywych wspomnień, jakimi obdarzono go tamtej nocy, ponad nieprzeniknioną przepaść ciemności, ku dniom, kiedy był Koronalem. Wiedział już, że jego umysł został uleczony.
— Żyj długo, Lordzie Valentine — powtórzyła Pani.
— Tak — powiedział zdumiony. — To prawda, jestem Lordem Valentinem i będę nim nadal. Matko, daj mi okręty. Barjazid już zbyt długo zajmuje mój tron.
— Okręty oczekują na ciebie w Numinorze, wraz z moimi zaufanymi ludźmi, którzy od dziś przechodzą pod twoje rozkazy.
— Dobrze. Ale są jeszcze inni, których chcę wziąć ze sobą. Nie wiem, na jakich przebywają tarasach, lecz muszą zostać odnalezieni. Mały Vroon, kilku Skandarów, Hjort, niebieskoskóry przybysz z innego świata i kilkoro istot ludzkich. Podam ci ich imiona.
— Bądź spokojny, odnajdziemy ich — rzekła Pani. — I dziękuję ci, matko, że zwróciłaś mnie samemu sobie — powiedział Valentine.
— Dziękujesz mi? Dlaczego? Ja cię tylko przywróciłam do stanu, w jakim znajdowałeś się poprzednio. Nie musisz mi dziękować. Urodziłam cię po raz drugi, Valentine, a jeśli zajdzie potrzeba, urodzę po raz trzeci. Oby to jednak nie było konieczne. Twój los wkracza teraz na ścieżkę, która pnie się do góry. — Oczy Pani lśniły radością. — Czy zobaczę dzisiaj wieczorem, jak żonglujesz, Valentine? Ile piłek możesz jednocześnie utrzymać w powietrzu?
— Dwanaście — powiedział.
— Mam uwierzyć, że blavy tańczą? Powiedz prawdę! — Mniej niż dwanaście — przyznał. -Ale więcej niż dwie. Urządzę przedstawienie zaraz po kolacji. I… matko?
— Słucham?
— Kiedy odzyskani Górę Zamkową, urządzę wielki festyn, a ty przybędziesz z Wyspy, aby popatrzeć, jak będę żonglował na stopniach tronu Confalume'a. Obiecuję ci to, matko! Na stopniach tronu.