TY TO POMYŚLAŁEŚ CZY ONI? — warknął Śmierć.

— Podchodzą coraz bliżej — zauważył Wojna.

A WIĘC ZROBIMY, CO MOŻEMY.

— Cztery miecze przeciwko armii? To nie może się udać!

JESZCZE KILKA CHWIL TEMU UWAŻAŁEŚ, ŻE MOŻE. KTO TERAZ PRZEZ CIEBIE PRZEMAWIA? LUDZIE ZAWSZE STAWALI PRZECIWKO NAM I NIE PODDAWALI SIĘ.

— No, niby tak — zgodził się Zaraza. — Ale z nami zawsze mogli mieć nadzieję na remisję.

— Albo niespodziewane zawieszenie broni — dodał Wojna.

— Albo… — zaczął Głód, zawahał się i dokończył: — Deszcz ryb z nieba? — Zauważył ich miny. — To się naprawdę raz zdarzyło — oświadczył wyzywająco.

ABY DOŚWIADCZYĆ SZCZĘŚLIWEJ ODMIANY LOSU W OSTATNIEJ CHWILI, TRZEBA SWÓJ LOS DOPROWADZIĆ DO OSTATNIEJ CHWILI, rzekł Śmierć. MUSIMY ZROBIĆ WSZYSTKO, CO MOŻEMY.

— A jeśli to nie wystarczy? — spytał Zaraza.

Śmierć mocniej chwycił wodze Pimpusia. Audytorzy byli o wiele bliżej. Mógł już rozróżnić ich pojedyncze, identyczne kształty. Usuń jednego, a zjawi się dziesięciu następnych.

WTEDY ROBILIŚMY WSZYSTKO, CO MOGLIŚMY, powiedział. DOPÓKI MOGLIŚMY.

Na swojej chmurze Anioł w Biel Odzian zmagał się z Żelazną Księgą.

— O czym oni mówią? — spytała pani Wojnowa.

— Nie wiem, nic nie słyszę! A te dwie kartki zlepiły się razem! — odpowiedział anioł. Przez chwilę drapał je bezskutecznie.

— Wszystko dlatego, że nie chciał włożyć podkoszulka — oznajmiła pani Wojnowa stanowczo. — Właśnie przez takie…

Musiała przerwać, gdyż Anioł zerwał znad głowy aureolę i przeciągał ją po spojonej rdzą krawędzi obu kartek. Strzelały iskry i zgrzytało, jakby kot zsuwał się po tablicy.

Strony odskoczyły z brzękiem.

— Wreszcie! Zobaczmy… — Przeglądał odsłonięty tekst. — To załatwione… to też… Oj… — Uniósł głowę. — Niedobrze — powiedział. — Teraz mamy problem.

Kometa wystrzeliła ze świata w dole i rosła wyraźnie. Przemknęła płomieniem po niebie; rozpalone fragmenty odrywały się od niej i spadały, odsłaniając — kiedy zbliżyła się już do Jeźdźców — rydwan ognia.

Płomienie były błękitne. Rydwan płonął zimnem.

Stojąca w nim postać nosiła hełm zasłaniający całą twarz. Najbardziej charakterystyczną jego cechą były dwa otwory na oczy, wyglądające trochę jak skrzydła motyla, ale bardziej jak ślepia dziwnej, obcej istoty. Ognisty koń, ledwie spocony, zwolnił do kłusa i stanął. Pozostałe wierzchowce, nie zważając na swych jeźdźców, przesunęły się, by zrobić mu miejsce.

— No nie! — jęknął Głód i z niesmakiem machnął ręką. — On też? Mówiłem przecież: A co będzie, jeśli on wróci? Mówiłem, prawda? Pamiętacie, jak wtedy wyrzucił minstrela przez okno hotelu w Zok? Czy nie powiedziałem…

ZAMKNIJ SIĘ, przerwał mu Śmierć. Skinął czaszką. WITAJ, RONNIE. MIŁO CIĘ ZNOWU WIDZIEĆ. ZASTANAWIAŁEM SIĘ, CZY PRZYBĘDZIESZ.

Ręka, wlokąca za sobą kłęby lodowatej pary, uniosła się i zdjęła hełm.

— Cześć, chłopaki — rzucił uprzejmie Chaos.

— Eee… Dawnośmy się nie widzieli — odezwał się Zaraza.

Wojna odchrząknął.

— Słyszałem, że nieźle sobie radzisz.

— Istotnie — przyznał Chaos starannie opanowanym tonem. — Handel mlekiem i przetworami mlecznymi ma prawdziwą przyszłość.

— No tak… świat zawsze będzie potrzebował sera — stwierdził desperacko Wojna. — Haha.

— Wygląda na to, że macie drobny problem — zauważył Ronnie.

— Poradzimy so… — zaczął Głód.

NIE PORADZIMY SOBIE, oznajmił Śmierć. WIESZ, JAK TO JEST, RONNIE. CZASY SIĘ ZMIENIAJĄ. NIE MIAŁBYŚ OCHOTY WYSTĄPIĆ Z NAMI W TYM NUMERZE?

— Zaraz, nie rozmawialiśmy na… — zaczął znowu Głód, ale zamilkł, kiedy Wojna rzucił mu groźne spojrzenie.

Ronnie Socha włożył hełm i Chaos dobył miecza. Miecz połyskiwał i — podobnie jak szklany zegar — wyglądał raczej jak intruzja do świata czegoś o wiele bardziej skomplikowanego.

— Pewien staruszek powiedział mi: „Póki życia, póty nauki” — oświadczył. — No więc żyłem, a teraz nauczyłem się, że krawędź miecza jest nieskończenie długa. Nauczyłem się też robić wściekle dobry jogurt, ale nie jest to sztuka, jaką zamierzam dzisiaj wykorzystywać. No to jak? Załatwimy ich, chłopaki?


Daleko w głębi ulicy kilku Audytorów przesunęło się naprzód.

— Jaka jest Pierwsza Zasada? — zapytał jeden z nich.

— To bez znaczenia. Ja jestem Pierwszą Zasadą. — Audytor z wielkim toporem gestem kazał im odstąpić. — Posłuszeństwo jest konieczne!

Audytorzy zawahali się, obserwując topór. Nauczyli się już czegoś o bólu. Nigdy nie doznawali bólu, od miliardów lat. Ci, którzy teraz go odczuli, nie mieli najmniejszej ochoty na powtórzenie tego doświadczenia.

— Bardzo dobrze — powiedział pan Biały. — A teraz wracajcie wszyscy do…

Czekoladowe jajko roztrzaskało się na bruku. Tłum Audytorów zafalował i ruszył naprzód, ale pan Biały kilka razy machnął toporem w powietrzu.

— Cofnąć się! Cofnąć! — wrzasnął. — Wy trzej! Sprawdźcie, kto to rzucił! Przyleciało zza tamtego straganu! Nikomu nie wolno dotykać brązowego materiału!

Pochylił się ostrożnie i sięgnął po duży kawałek czekolady, na którym dało się jeszcze rozpoznać wizerunek uśmiechniętej kaczki z żółtego lukru. Ręka mu drżała, a pot kroplami występował na czoło, ale uniósł czekoladę do góry i tryumfalnie machnął toporem. Tłum patrzących westchnął.

— Widzicie?! — krzyknął pan Biały. — Można przezwyciężyć ciało! Widzicie? Możemy znaleźć sposób, jak żyć! Jeśli będziecie grzeczni, znajdzie się dla was brązowy materiał! A jeśli nie, znajdzie się ostre narzędzie! Ach…

Opuścił ręce, kiedy przywleczono do niego wyrywającą się Unity.

— Zwiadowca — powiedział. — Renegatka… Więc jak będzie? Topór czy brązowy materiał?

— Nazywa się „czekolada” — warknęła Unity. — Nie jadam jej.

— Jeszcze zobaczymy — oświadczył pan Biały. — Twój wspólnik wolał chyba topór…

Wskazał ciało Lu-tze…

…pustą powierzchnię bruku, gdzie leżał Lu-tze.

Ktoś stuknął go w ramię.

— Dlaczego tak jest — odezwał się głos tuż przy jego uchu — że nikt nigdy nie wierzy w Pierwszą Zasadę?

W górze niebo zaczynało rozpłomieniać się błękitem.


Susan pognała ulicą do sklepu zegarmistrza.

Zerknęła w bok — Lobsang był tam i biegł obok niej. Wyglądał… jak człowiek, tyle że niewielu ludzi jarzy się tak na niebiesko.

— Wokół zegara będą szarzy ludzie! — zawołał.

— Próbują odkryć, dlaczego tyka?

— Ha! Tak jest!

— A co masz zamiar zrobić?

— Rozbić go!

— Zniszczysz historię!

— I co z tego?

Wziął ją za rękę. Poczuła, jakby wstrząs przebiegł jej wzdłuż ramienia.

— Nie musisz otwierać drzwi! Nie musisz się zatrzymywać! Biegnij prosto do zegara! — powiedział.

— Ale…

— Nic do mnie nie mów! Muszę pamiętać!

— Co pamiętać?

— Wszystko!


Odwracając się, pan Biały wznosił już topór. Ale nie można do końca ufać ciału. Ciało myśli samodzielnie. Zaskoczone, podejmuje pewne działania, zanim jeszcze poinformuje o nich mózg. Na przykład otwierają się usta.

— Ach, doskonale — stwierdził Lu-tze, unosząc dłoń. — Zjedz to!


Drzwi wydawały się nie bardziej materialne niż mgła. W warsztacie byli Audytorzy, ale Susan przechodziła przez nich niczym duch.

Zegar lśnił. A kiedy biegła w jego stronę, zaczął się odsuwać. Podłoga rozwijała się przed nią, porywając ją do tyłu. Zegar przyspieszał ku jakiemuś dalekiemu horyzontowi zdarzeń. A równocześnie rósł, lecz stawał się bardziej niematerialny, jakby ta sama ilość zegarowatości próbowała rozlać się w większą przestrzeń.

Działy się też inne rzeczy. Mrugnęła, lecz nie zobaczyła mignięcia ciemności.

— Aha — powiedziała do siebie. — Nie widzę swoimi oczami. Co jeszcze? Co się ze mną dzieje? Moja ręka… wygląda normalnie, ale czy jest normalna? Czy powiększam się, czy zmniejszam? Czy…?

— Zawsze taka jesteś? — usłyszała głos Lobsanga.

— Jaka? Czuję twoją dłoń i słyszę twój głos… a przynajmniej wydaje mi się, że słyszę, choć może rozbrzmiewa tylko w mojej głowie… Ale nie czuję, że biegnę…

— Taka… analityczna?

— Oczywiście. A co powinnam myśleć? „Och, moje łapki i wąsiki”? Zresztą to całkiem proste. Zmysły opowiadają mi różne historie, ponieważ nie mogą sobie poradzić z tym, co się naprawdę dzieje…

— Nie puszczaj mojej ręki.

— W porządku, nie puszczę cię.

— Chciałem powiedzieć: nie puszczaj mojej ręki, bo w przeciwnym razie każda część twojego ciała zostanie skompresowana do przestrzeni o wiele, wiele mniejszej niż atom.

— Och!

— I nie próbuj sobie wyobrażać, jak to naprawdę wygląda z zewnątrz. A oto już zeegggaaarrrrrrr…


Pan Biały zamknął usta. Zaskoczenie na jego twarzy zmieniło się w zgrozę, a potem w straszliwą, cudowną rozkosz.

Zaczął się rozpadać — niby wielka i skomplikowana układanka z maleńkich kawałeczków, które odlatywały wolno, poczynając od palców, i znikały w powietrzu. Ostatnią częścią ciała były wargi, ale i one wyparowały.

Na bruk upadło na wpół roztopione ziarenko kawy w czekoladzie. Lu-tze schylił się szybko, podniósł topór i machnął nim w stronę Audytorów. Odchylili się wszyscy na boki, jakby zahipnotyzowani oznaką władzy.

— Do kogo teraz należy? — zapytał Lu-tze. — No mówcie, czyj jest?

— Mój! Jestem panna Grafitowa! — krzyknęła kobieta w szarym.

— Jestem pan Pomarańczowy i topór należy do mnie! — wrzasnął pan Pomarańczowy. — Nikt nawet nie ma pewności, czy grafitowy to rzeczywiście kolor.

Któryś z Audytorów w tłumie odezwał się zamyślony:

— Czy jest więc faktem, że hierarchia podlega negocjacjom?

— Absolutnie nie! — Pan Pomarańczowy aż podskakiwał z emocji.

— Musicie to rozstrzygnąć między sobą — stwierdził Lu-tze.

Rzucił topór do góry. Setki par oczu śledziły jego lot.

Pan Pomarańczowy dotarł do niego pierwszy, ale panna Grafitowa nadepnęła mu na palce. Po chwili wszystko stało się bardzo ruchliwe, bardzo zagmatwane, a sądząc po dobiegających z pola walki dźwiękach, także bardzo bolesne.

Lu-tze ujął oszołomioną Unity pod rękę.

— Pójdziemy już? — zaproponował. — Och, nie martw się o mnie. Sytuacja była dostatecznie rozpaczliwa, żeby wypróbować coś, czego nauczyłem się od yeti. Trochę szczypało…

W tłumie walczących rozległy się wrzaski.

— Demokracja w działaniu — stwierdził z satysfakcją.

Płomienie nad światem dogasały i Lu-tze zastanowił się, kto zwyciężył.


— Sprzątacz mówił, że każdy musi znaleźć nauczyciela, a potem znaleźć Drogę.

— I…? — spytała Susan.

— To jest moja Droga. Jestem w domu.

A potem, z dźwiękiem, który był mało romantycznie podobny do tego, jaki uzyskiwał Jason, brzdąkając ułożoną na brzegu ławki drewnianą linijką, podróż dobiegła końca.

Właściwie mogła się nawet nie zaczynać. Szklany zegar stał przed Susan, wielki i migotliwy. Zniknęło błękitne lśnienie w jego wnętrzu. Był zwykłym zegarem, całkiem przezroczystym i tykającym.

Susan przesunęła spojrzenie wzdłuż swojej ręki, a potem w górę jego ręki, aż do Lobsanga. Puścił jej dłoń.

— Jesteśmy — rzekł.

— Z zegarem? — zdziwiła się Susan. Z trudem chwytała oddech.

— To tylko jego część — wyjaśnił Lobsang. — Ta druga część.

— Kawałek spoza wszechświata?

— Tak. Zegar ma wiele wymiarów. Nie bój się.

— Nie wydaje mi się, żebym czegokolwiek w życiu się bała — odparła Susan, wciąż oddychając z wysiłkiem. — Ale tak naprawdę bała. Raczej się złoszczę. Prawdę mówiąc, w tej chwili też zaczynam się złościć. Kim jesteś? Lobsang czy Jeremy?

— Tak.

— Owszem, spotkałam się już z czymś takim. Kim jesteś? Lobsang i Jeremy?

— Teraz o wiele lepiej. Tak. Zawsze będę pamiętał ich obu. Ale wolałbym, żebyś nazywała mnie Lobsangiem. Lobsang ma lepsze wspomnienia. Nigdy nie lubiłem imienia Jeremy, nawet kiedy byłem Jeremym.

— Naprawdę jesteś oboma naraz?

— Jestem… tym wszystkim z nich obu, czym warto być. Mam nadzieję. Bardzo się różnili, a jednak obaj byli mną, urodzonym w odstępie chwili. Żaden nie był szczęśliwy samotnie. Właściwie można by pomyśleć, że jednak jest coś w astrologii.

— Pewnie — zgodziła się Susan. — Złudzenia, myślenie życzeniowe i naiwność.

— Czy ty nigdy nie odpuszczasz?

— Jak dotąd nigdy.

— Dlaczego?

— Wydaje mi się… Ponieważ w tym świecie, kiedy wszystkich innych ogarnie panika, zawsze musi się znaleźć ktoś, kto wyleje siusiu z buta.

Zegar tyknął. Zakołysało się wahadło. Ale wskazówki nie drgnęły.

— Interesujące — przyznał Lobsang. — Nie jesteś przypadkiem wyznawczynią Drogi pani Cosmopilite?

— Nie wiem nawet, co to takiego.

— Uspokoiłaś już oddech?

— Tak.

— W takim razie możemy się odwrócić.

Osobisty czas popłynął znowu, a ktoś za nimi spytał:

— To twój?

Z tyłu były szklane stopnie. A na najwyższym stał mężczyzna ubrany jak mnich historii, z ogoloną głową i w sandałach. Jego oczy zdradzały jednak o wiele więcej. Młody człowiek, który żył już bardzo długo, mówiła pani Ogg, i miała rację.

Za fałdę szaty na karku trzymał wyrywającego się Śmierć Szczurów.

— Nie. Należy do samego siebie — odparła Susan.

Lobsang się skłonił.

— W takim razie zabierz go ze sobą, proszę. Nie możemy pozwolić, żeby tu biegał. Witaj, synu.

Lobsang podszedł do niego i objęli się, krótko i oficjalnie.

— Ojcze… to jest Susan. Była bardzo… pomocna.

— Oczywiście, że była pomocna. — Mnich uśmiechnął się do Susan. — Jest wcieleniem pomocniczości. — Postawił Śmierć Szczurów na podłodze i pchnął go delikatnie naprzód.

— Tak, jestem bardzo niezawodna — zgodziła się Susan.

— A także interesująco sarkastyczna — dodał mnich. — Jestem Wen. Dziękuję, że nam pomogłaś. Oraz że pomogłaś naszemu synowi odnaleźć siebie.

Susan przyjrzała się ojcu i synowi. W słowach i ruchach wydawali się sztuczni i chłodni, jednak istniała między nimi komunikacja, w której nie mogła uczestniczyć. I to komunikacja o wiele szybsza niż mowa.

— Czy nie powinniśmy ratować świata? — spytała. — Nie chcę nikogo poganiać, oczywiście.

— Muszę coś najpierw zrobić — oświadczył Lobsang. — Spotkać się z matką.

— Mamy na to cza…? — zaczęła Susan. I dokończyła: — Mamy, prawda? Cały czas świata.

— Och, nie. O wiele więcej — zapewnił Wen. — Poza tym zawsze jest czas na ratowanie świata.

Przybyła Czas. Znowu pojawiło się wrażenie, że zawieszona w powietrzu niewyraźna postać rozpadła się na miliony cząstek materii, które zlewają się teraz i wypełniają kształt w przestrzeni, z początku wolno, a potem… Potem ktoś tam był.

Czas okazała się wysoką kobietą, młodą, ciemnowłosą, ubraną w długą czerwono-czarną suknię. Sądząc z jej twarzy, niedawno płakała. Ale teraz była uśmiechnięta.

Wen ujął Susan pod rękę i delikatnie odciągnął na bok.

— Będą chcieli porozmawiać. Przejdziemy się?

Pokój zniknął. Znaleźli się w ogrodzie z pawiami, fontannami i kamienną ławą wyścielaną mchem. Trawniki rozciągały się ku leśnym zagajnikom, które miały ten charakterystyczny przystrzyżony wygląd rezydencji pielęgnowanej od setek lat, tak że nie rosło tutaj nic, co nie było zaplanowane albo w niewłaściwym miejscu. Od drzewa do drzewa przefruwały ptaki z długimi ogonami, z upierzeniem czyniącym z nich żywe klejnoty. Głębiej w lesie odzywały się inne ptaki.

Susan patrzyła, jak na skraju fontanny wylądował zimorodek. Zerknął na nią i odleciał, a uderzenia skrzydeł brzmiały jak machnięcia maleńkich wachlarzy.

— Posłuchaj — zaczęła Susan. — Ja nie… nie mogę… Słuchaj, rozumiem, na czym to polega. Naprawdę. Nie jestem głupia. Mój dziadek ma ogród, gdzie wszystko jest czarne. Ale zegar zbudował Lobsang. No, w każdym razie część Lobsanga. Czyli ratuje świat i niszczy go równocześnie?

— Cecha rodzinna — odparł Wen. — Czy nie to samo robi Czas w każdym momencie?

Rzucił Susan spojrzenie nauczyciela, który staje wobec dociekliwego, ale głupiego ucznia.

— Pomyśl o tym w taki sposób… — powiedział w końcu. — Wyobraź sobie wszystko. To całkiem zwyczajne słowo. Ale „wszystko” oznacza… wszystko. Obejmuje o wiele więcej niż „wszechświat”. Mieści w sobie to, co może się wydarzyć we wszystkich możliwych czasach i wszystkich możliwych światach. Nie szukaj pełnego rozwiązania w którymkolwiek z nich. Wcześniej czy później wszystko staje się przyczyną wszystkiego innego.

— Chcesz mnie więc przekonać, że nasz mały świat nie jest ważny?

Wen skinął ręką i na kamieniu stanęły dwa kieliszki wina.

— Wszystko jest równie ważne jak wszystko inne — oświadczył.

Susan skrzywiła się niechętnie.

— Wiesz, właśnie dlatego nigdy nie lubiłam filozofów. U nich zawsze brzmi to wspaniale i prosto, a potem człowiek przechodzi do świata pełnego komplikacji. No, rozejrzyj się tylko. Ten ogród na pewno wymaga pielenia, trzeba czyścić fontanny, pawie gubią pióra i rozgrzebują trawniki… A jeśli nie, wszystko jest fałszerstwem.

— Nie, wszystko jest prawdziwe — zapewnił Wen. — A przynajmniej tak prawdziwe, jak cokolwiek innego. Ale to moment perfekcji. — Znowu uśmiechnął się do Susan. — A o moment perfekcji stulecia rozbijają się na próżno.

— Wolę bardziej konkretną filozofię — wyznała Susan.

Skosztowała wina. Było perfekcyjne.

— Oczywiście. Spodziewałem się tego po tobie. Widzę, że trzymasz się logiki, jak mięczak trzyma się skały podczas sztormu. Pomyślmy… Bronić niewielkich przestrzeni, nie biegać z nożyczkami i pamiętać, że często nieoczekiwanie znajdzie się czekoladka. — Uśmiechnął się. — I nigdy nie opierać się momentowi perfekcji.

Dmuchnął wiatr i przez jedną sekundę woda w fontannach chlusnęła lekko przez brzegi baseników. Wen wstał.

— Jak się zdaje, moja żona i syn zakończyli już rozmowę — powiedział.

Ogród się rozwiał. Kamienna ława rozpłynęła się niczym mgła, gdy tylko Susan się podniosła, choć do tej chwili była w dotyku twarda jak… no, jak kamień. Kieliszek zniknął, pozostawiając tylko wspomnienie nacisku na czubki palców i posmak wina w ustach.

Lobsang stał przed zegarem. Samej Czas nigdzie nie było widać, choć wijąca się przez komnaty pieśń miała teraz inne brzmienie.

— Jest szczęśliwsza — oznajmił Lobsang. — Jest już wolna.

Wen zniknął razem z ogrodem. Nie pozostało nic prócz nieskończonych rzędów pokojów.

— Nie chcesz porozmawiać z ojcem? — spytała.

— Później. Będzie mnóstwo czasu — odparł Lobsang. — Dopilnuję tego.

Sposób, w jaki to powiedział, starannie upuszczając słowa na miejsca, kazał Susan się zastanowić.

— Przejmujesz to wszystko? — spytała. — Ty teraz jesteś Czasem?

— Tak.

— Ale przecież jesteś prawie człowiekiem!

— I co?

Lobsang odziedziczył uśmiech po ojcu. Był to łagodny i — według Susan — doprowadzający do wściekłości uśmiech boga.

— Co jest w pozostałych pokojach? — zapytała. — Wiesz?

— Jeden moment perfekcji. W każdym. Gazylion gazylionów.

— Nie jestem pewna, czy w ogóle istnieje coś takiego jak moment prawdziwej perfekcji — stwierdziła Susan. — Możemy już wracać?

Lobsang owinął dłoń brzegiem szaty i uderzył pięścią w szklany przedni panel zegara. Płyta rozsypała się i upadła na ziemię.

— Kiedy przejdziemy na drugą stronę, nie zatrzymuj się i nie oglądaj. W powietrzu będzie mnóstwo odłamków szkła.

— Spróbuję odskoczyć za któryś ze stołów…

— Prawdopodobnie ich tam nie znajdziesz.

PIP?

Śmierć Szczurów wbiegł po bocznej ściance na zegar i teraz z zadowoleniem zaglądał na szczyt.

— Co z nim zrobimy? — spytał Lobsang.

— Sam o siebie zadba. Nie musimy się przejmować.

Lobsang skinął głową.

— Weź mnie za rękę.

Susan sięgnęła ku niemu.

Lobsang wsunął wolną rękę do wnętrza zegara i zatrzymał wahadło.

W świecie pojawił się zielononiebieski otwór.

Droga powrotna okazała się o wiele szybsza. Kiedy świat znowu zaistniał, Susan wpadała do wody. Woda była brunatna, mulista i cuchnęła gnijącymi roślinami. Susan wynurzyła się na powierzchnię i machając nogami, utrzymywała się na niej, próbując zorientować się w położeniu.

Słońce świeciło na niebie, powietrze było ciężkie i wilgotne, a para nozdrzy obserwowała ją z odległości kilku stóp.

Susan odebrała praktyczne wychowanie, a to oznaczało lekcje pływania. Quirmska Pensja dla Młodych Panien była pod tym względem bardzo postępowa, a nauczycielki wyznawały pogląd, że jeśli uczennica nie potrafi w ubraniu przepłynąć dwóch długości basenu, to się zwyczajnie nie stara. Trzeba im przyznać, że Susan opuściła szkołę, znając cztery style pływania oraz kilka technik ratowniczych, a w wodzie czuła się jak ryba. Wiedziała także, co robić, jeśli ten sam niewielki obszar wody dzieli się z hipopotamem — należy znaleźć sobie inny. Hipopotamy z daleka są wielkie i sympatyczne, ale z bliska są tylko wielkie.

Przywołała całą odziedziczoną moc śmiertelnego głosu oraz przerażający nauczycielski autorytet.

— Idź sobie! — krzyknęła.

Zwierz zamachał rozpaczliwie nogami, próbując zawrócić w miejscu, a Susan popłynęła do brzegu. Nie był to zbyt pewny brzeg — woda stawała się lądem w plątaninie piaszczystych łach, zasysającego czarnego mułu, gnijących korzeni drzew i bagien. Wokół brzęczały owady i…

…kamienie bruku pokryte były błotem, a z mgły dobiegał tętent…

…i lód spiętrzony przy martwych drzewach…

…i Lobsang chwycił ją za rękę.

— Znalazłem cię — powiedział.

— Właśnie roztrzaskałeś historię — stwierdziła Susan. — Zniszczyłeś ją.

Hipopotam trochę ją zaszokował. Nie zdawała sobie sprawy, że jedna paszcza może mieścić tyle nieświeżego oddechu, być tak ogromna i tak głęboka.

— Wiem. Musiałem. Nie było innego wyjścia. Potrafisz znaleźć Lu-tze? Wiem, że Śmierć może zlokalizować każdą żywą istotę, a że ty…

— Dobrze, dobrze, wiem — mruknęła Susan ponuro.

Skoncentrowała się i uniosła rękę. Obraz niezwykle ciężkiego życiomierza Lu-tze pojawił się nagle i nabrał ciężaru.

— Jest paręset sążni stąd, w tamtą stronę — powiedziała, wskazując zamarzniętą zaspę.

— A ja wiem, kiedy on jest — uzupełnił Lobsang. — Zaledwie sześćdziesiąt tysięcy lat stąd. A więc…

Lu-tze patrzył spokojnie na gigantycznego mamuta. Pod wielkim, kosmatym czołem oczy zezowały z wysiłku, by widzieć sprzątacza i skłonić jakoś do jednomyślności wszystkie trzy komórki mózgowe, co umożliwiłoby podjęcie decyzji, czy zdeptać tego człowieka, czy wydłubać go ze śnieżnego pejzażu. Jedna komórka mówiła „deptać”, druga „wyciągać”, ale trzecia jakoś pobłądziła i myślała o seksie.

— A więc nigdy nie słyszałeś o Pierwszej Zasadzie? — mówił Lu-tze na drugim końcu trąby.

Lobsang wyszedł z pustki obok niego.

— Musimy iść, sprzątaczu.

— Nie ma pośpiechu, cudzie natury — odparł starzec. — Panuję nad sytuacją.

— Gdzie jest lady LeJean? — zainteresowała się Susan.

— Tam, przy tej zaspie. — Lu-tze wskazał kierunek kciukiem. Wciąż starał się wygrać wzrokowy pojedynek ze stworem o pięciostopowym rozstawie oczu. — Kiedy to się stało, krzyknęła i skręciła sobie kostkę. Rozumiem, że jest zdenerwowana…

Susan przeszła po śniegu i szarpnięciem postawiła Unity na nogi.

— Idziemy! — rzuciła szorstko.

— Widziałam, jak obciął mu głowę — bełkotała Unity. — A potem nagle byliśmy tutaj…

— No, tak się zdarza…

Unity patrzyła na nią, wytrzeszczając oczy.

— Życie jest pełne niespodzianek — stwierdziła Susan.

Jednak widok lęku tego stworzenia sprawił, że się zawahała. No owszem, Unity była jedną z nich i tylko nosiła… w każdym razie zaczynała, nosząc tylko ciało niby płaszcz, ale teraz… W końcu o każdym można to powiedzieć, prawda?

Susan zastanawiała się nawet, czy ludzki umysł bez zakotwiczenia w ciele nie skończyłby jako coś w rodzaju Audytora. Sprawiedliwość kazała zatem przyznać, że Unity, z każdą chwilą mocniej zanurzona w ciele, stała się czymś w rodzaju człowieka. A to przecież całkiem niezły opis Lobsanga… i skoro już o tym mowa, Susan także. Kto może wiedzieć, gdzie zaczyna się człowieczeństwo i gdzie się kończy?

— Chodźmy — powiedziała. — Musimy trzymać się razem.


Fragmenty historii dryfowały, zderzały się i przecinały jak wirujące w powietrzu odpryski szkła.

Istniała jednak niewzruszona latarnia — w dolinie Oi Dong trwał wiecznie się powtarzający dzień. W hali stały w milczeniu prawie wszystkie gigantyczne walce — cały czas się wyczerpał. Niektóre walce pękły. Niektóre się roztopiły. Niektóre eksplodowały. Niektóre po prostu zniknęły. Ale jeden wciąż się obracał.

Wielki Thanda, najstarszy i największy, kręcił się powoli w swym bazaltowym łożysku, zwijając czas na jednym końcu i rozwijając na drugim. To on sprawiał, że — tak jak zadekretował Wen — dzień doskonały nigdy nie miał końca.

Rambut Handisides pozostał w hali całkiem sam. Siedział obok kamiennego walca przy świetle maślanej lampki i od czasu do czasu rzucał garść smaru na podstawę.

Stuk kamienia kazał mu wytężyć wzrok. Ciemność była ciężka od dymu przypalonej skały.

Jeszcze raz ten sam dźwięk, a potem trzask i płomyk zapałki…

— Lu-tze?! To ty?!

— Taką mam nadzieję, Rambucie, ale w tych czasach czy można być czegoś pewnym? — Lu-tze wszedł w krąg światła i usiadł. — Dużo roboty, co?

Handisides poderwał się na nogi.

— To było straszne, sprzątaczu! Wszyscy są teraz przy mandali! Gorsze niż Wielki Krach! Wszędzie są jakieś strzępy historii i straciliśmy połowę wirników! Nigdy nam się nie uda tego poukładać…

— Spokojnie, spokojnie… Wyglądasz mi na człowieka, który ma za sobą ciężki dzień. Nie spałeś za wiele, co? Mam pomysł: ja się zajmę tym tutaj, a ty idź i trochę się zdrzemnij. Dobrze?

— Myśleliśmy, że zaginąłeś gdzieś w świecie i…

— Ale teraz wróciłem. — Lu-tze poklepał mnicha po ramieniu. — Jest jeszcze ta mała wnęka za rogiem, gdzie naprawiacie mniejsze wirniki? I te nieoficjalne posłania na nocne zmiany, kiedy trzeba tylko paru chłopaków, żeby mieli oko na wszystko?

Handisides przytaknął, mocno zakłopotany. Lu-tze nie powinien wiedzieć o tych posłaniach.

— No to ruszaj. — Lu-tze przez chwilę obserwował oddalające się plecy mnicha, po czym dodał półgłosem: — A gdybyś się obudził, może się okazać, że jesteś najszczęśliwszym idiotą na świecie. No więc, cudzie natury? Co teraz?

— Poskładamy wszystko z powrotem — oświadczył Lobsang, wynurzając się z mroku.

— Wiesz, ile nam to zajęło ostatnim razem?

— Tak. — Lobsang skierował się w stronę podestu. — Wiem. I nie sądzę, żeby teraz trwało tak długo.

— Wolałabym, żebyś mówił z większą pewnością — odezwała się Susan.

— Jestem… prawie pewien. — Lobsang ostrożnie przesunął palcami nad szpulkami na tablicy.

Lu-tze zamachał ostrzegawczo do Susan. Umysł Lobsanga zmierzał już gdzie indziej, a ona zastanawiała się, jak wielką przestrzeń zajmuje. Oczy miał zamknięte.

— Te… wirniki, które zostały… Możecie przestawiać zwory? — zapytał.

— Mogę pokazać paniom, jak się to robi — zapewnił Lu-tze.

— Czy nie ma mnichów, którzy to potrafią? — zapytała Unity.

— To by za długo trwało. Jestem uczniem sprzątacza. Biegaliby w kółko i zadawali pytania — odparł Lobsang. — Wy nie będziecie tacy.

— Chłopak ma rację, nie ma co — zgodził się Lu-tze. — Ludzie zaczną wołać „Co to ma znaczyć?” albo „Ciaśtećko!” i nigdy niczego nie załatwimy.

Lobsang spojrzał na tablicę ze szpulkami, a potem dalej, na Susan.

— Wyobraź sobie… że jest taka układanka, cała w kawałeczkach. Ale ja dobrze potrafię dostrzegać krawędzie i kształty. Bardzo dobrze. Wszystkie kawałki się poruszają. Ponieważ jednak były kiedyś połączone, z samej swej natury zachowują pamięć tego połączenia. Ich kształt jest pamięcią. Kiedy już kilka znajdzie się na właściwych pozycjach, reszta pójdzie łatwiej. Aha, i wyobraź sobie, że wszystkie kawałki porozrzucane są po całej przestrzeni zdarzeń i mieszają się losowo z kawałkami innych historii. Zdołasz to objąć?

— Tak, chyba tak.

— Dobrze. Wszystko, co przed chwilą powiedziałem, to nonsens. Nie ma żadnego podobieństwa do prawdy, w żaden sposób. Ale jest to kłamstwo, które możesz… zrozumieć. Chyba. Potem…

— Zamierzasz odejść — przerwała mu Susan.

To nie było pytanie.

— Nie będę miał dość sił, żeby zostać.

— Potrzebujesz sił, żeby zostać człowiekiem?

Susan nie zdawała sobie sprawy z uniesień własnego serca, ale teraz zamarło.

— Tak. Nawet próba myślenia w zaledwie czterech wymiarach to straszliwy wysiłek. Przykro mi. Nawet utrzymanie w umyśle koncepcji czegoś takiego jak „teraz” jest trudne. Uważałaś, że jestem prawie człowiekiem. Ale prawie wcale nie jestem. — Lobsang westchnął. — Gdybym tylko mógł ci opowiedzieć, jak wszystko dla mnie wygląda… Jest takie piękne…

Popatrzył w przestrzeń nad drewnianymi szpulkami. Coś tam zamigotało. Pojawiły się złożone krzywe i spirale, jaskrawe na tle ciemności.

To jakby patrzeć na rozłożony zegar: każde kółko i sprężyna starannie rozłożone w ciemności przed nim. Zdemontowany, opanowany, każda część zrozumiała… Jednak pewna liczba niewielkich, ale ważnych elementów zrobiła „ping!” w kąty bardzo dużego pokoju. Jeśli człowiek naprawdę był dobry, mógł wyliczyć, gdzie upadły.

— Masz tylko około jednej trzeciej wirników — odezwał się Lu-tze. — Reszta jest rozbita.

Lobsang go nie widział. Przed oczami miał tylko migotliwy pokaz.

— To prawda, ale kiedyś były całe — odpowiedział.

Uniósł dłonie i opuścił je na szpulki.

Susan rozejrzała się, słysząc nagle głośny zgrzyt. Zobaczyła, że z pyłu i odłamków wyrastają kolejne rzędy kolumn. Stały jak szeregi żołnierzy, a gruz osypywał się z nich na ziemię.

— Niezła sztuczka! — krzyknął jej Lu-tze wprost do ucha. — Wpuszcza czas bezpośrednio do wirników! Teoretycznie możliwe, ale nigdy się nam to nie udało!

— Co on właściwie chce zrobić?! — odkrzyknęła Susan.

— Wyrwać dodatkowy czas z tych kawałków historii, które są za daleko z przodu, i przerzucić je do tych, które zostały z tyłu!

— Brzmi całkiem prosto!

— Jest pewien problem!

— Jaki?

— Tak się nie da! Straty! — Lu-tze pstryknął palcami, usiłując wyjaśnić niewtajemniczonemu dynamikę czasu. — Tarcie! Odchylenie! Różne opory! Nie można stwarzać czasu na wirnikach, można go tylko przesuwać…

Wokół Lobsanga powietrze rozbłysło błękitem. Blask zamigotał nad tablicą, a potem przeskoczył, formując łuki światła prowadzące do wszystkich prokrastynatorów. Przelewało się między rzeźbionymi symbolami i przylegało do nich coraz grubszą warstwą, niczym przędza na szpulkach.

Lu-tze spojrzał na wirujące blaski i na cień wśród nich, niemal niewidoczny przy świetle.

— …przynajmniej do teraz — dodał.

Wirniki rozpędziły się do prędkości roboczej, a potem ruszyły jeszcze szybciej, popędzane batem światła, które przelewało się przez grotę ciągłym, rwącym strumieniem.

Płomienie zaczęły lizać spód najbliższego cylindra. Podstawa żarzyła się, a zgrzyt kamiennego łożyska włączał się w narastający, wypełniający całą grotę wrzask udręczonego kamienia.

Lu-tze pokręcił głową.

— Ty, Susan, wiadra wody ze studni! Ty, panno Unity, biegnij za nią z cebrzykiem na smar.

— A co ty będziesz robić? — spytała Susan, chwytając wiadra.

— Będę się martwił jak demon, a wierz mi, nie jest to łatwe zadanie.

Para gęstniała, w powietrzu rozszedł się zapach palonego masła. Nie było już czasu na nic prócz biegania od studni do najbliższego skwierczącego łożyska, a potem nawet i na to nie.

Wirniki przesuwały się tam i z powrotem. Zwory nie były już potrzebne. Kryształowe pręty, które przetrwały katastrofę, wisiały bezużytecznie na hakach. Czas przeskakiwał w górze od jednego prokrastynatora do drugiego, widoczny w powietrzu jako czerwone i niebieskie pasma. Był to widok, od którego każdy przeszkolony operator wirników zgubiłby ze strachu własne knoptas. Lu-tze zdawał sobie z tego sprawę. Wyglądało to jak uwolniona kaskada, chociaż wyraźnie istniała jakaś kontrola, splatał się jakiś ogromny wzór.

Łożyska rzęziły. Masło bulgotało. Podstawy niektórych wirników dymiły. Ale wszystko jakoś się trzymało. Ktoś trzymał, myślał Lu-tze. Spojrzał na rejestry. Przesłony zatrzaskiwały się i otwierały, kreśląc pod stropem linie czerwieni, błękitu albo nagiego drewna. One również otoczone były obłokami białego dymu — ich łożyska także powoli się zwęglały.

Przeszłość i przyszłość falowały w powietrzu. Sprzątacz je wyczuwał.

Lobsanga spowijał blask. Szpulki nie były już przesuwane. To, co się działo, odbywało się na innym poziomie, gdyż nie była wymagana interwencja prymitywnych mechanizmów.

Treser lwów, pomyślał Lu-tze. Na początku potrzebuje stołków i batów, ale pewnego dnia, jeśli jest naprawdę dobry, może wejść do klatki i zrealizować cały występ, korzystając tylko ze wzroku i głosu. Ale tylko wtedy, kiedy jest naprawdę dobry, a wiadomo, że jest dobry, ponieważ potem wychodzi z klatki…

Zatrzymał się w swej wędrówce między grzmiącymi szeregami cylindrów, ponieważ zauważył jakąś zmianę dźwięku.

Jeden z największych walców zwalniał. Zatrzymał się całkiem, kiedy Lu-tze na niego patrzył. I już się nie ruszył.

Lu-tze popędził wokół jaskini, aż znalazł Susan i Unity. Zanim do nich dotarł, znieruchomiały jeszcze trzy wirniki.

— On tego dokonuje! Udaje mu się! Chodźcie stąd! — zawołał.

Z szarpnięciem, które wstrząsnęło całą jaskinią, zatrzymał się kolejny walec.

We troje pobiegli na koniec jaskini, gdzie wciąż warczały mniejsze prokrastynatory, jednak bezruch sięgał coraz dalej wzdłuż szeregów. Wirnik po wirniku hamował i stawał — efekt domina wyprzedzał ludzi, aż dotarli do małych kredowych wirników akurat na czas, by zobaczyć, jak ostatnie grzechoczą cicho i nieruchomieją.

Zapadła cisza, zakłócana tylko skwierczeniem smaru i trzeszczeniem stygnących kamieni.

— To już koniec? — spytała Unity. Otarła twarz brzegiem sukni, pozostawiając na skórze smugę cekinów.

Lu-tze i Susan spojrzeli na lśnienie po drugiej stronie hali, a potem na siebie nawzajem.

— Nie… wydaje… mi… się — stwierdziła Susan.

Lu-tze skinął głową.

— Myślę, że to dopiero…

Promienie zielonego światła przeskoczyły od wirnika do wirnika i zawisły pod stropem sztywne jak stal. Zapalały się i gasły pomiędzy kolumnami, wypełniając powietrze hukiem piorunów. Fale przełączeń sunęły tam i z powrotem po całej grocie.

Tempo narastało. Trzaski piorunów stały się jednym ciągłym grzmotem przytłaczającego hałasu. Promienie rozjaśniały się i poszerzały, aż całe wnętrze jaskini wypełniło się jaskrawym światłem.

Które zgasło. Huk ucichł tak nagle, że cisza aż zadźwięczała.

Wolno podnieśli się na nogi.

— Co to było? — zapytała Unity.

— Myślę, że dokonał pewnych zmian — odparł Lu-tze.

Wirniki milczały. Było gorąco. Para i dym unosiły się pod sklepieniem.

Potem, reagując na rutynę wiecznej ludzkiej walki z czasem, prokrastynatory zaczęły przejmować obciążenie.

Stało się to delikatnie, jakby dmuchnął zefirek. Wirniki podejmowały pracę, od najmniejszego do największego, by w końcu spokojnie wykonywać swe łagodne, ociężałe piruety.

— Idealnie — ocenił Lu-tze. — Przyznaję, że chłopak jest prawie tak dobry, jak ja byłem.

— Tylko prawie? — spytała Susan, ścierając z twarzy masło.

— No cóż, jest w części człowiekiem — mruknął sprzątacz.

Wrócili do platformy… pustej. Susan wcale to nie zdziwiło. Jest teraz słaby, oczywiście. Oczywiście, coś takiego każdego może zmęczyć. Oczywiście, musi odpocząć. Oczywiście.

— Nie ma go — oznajmiła spokojnie.

— Kto wie… — rzekł Lu-tze. — Czyż bowiem nie jest napisane: „Nigdy nie wiadomo, co się trafi”?

Jaskinię wypełniał teraz uspokajający łoskot prokrastynatorów. Lu-tze wyczuwał w powietrzu strumienie czasu. To orzeźwiało, jak zapach morza. Powinienem spędzać tu więcej czasu, pomyślał.

— On rozbił historię, a potem ją naprawił — odezwała się Susan. — Przyczyna i lekarstwo… To przecież nie ma sensu!

— Nie tylko w czterech wymiarach — zauważyła Unity. — W osiemnastu. Wszystko jest całkiem wyczyszczone.

— Teraz, jeśli wolno, chciałbym zasugerować, byście, drogie panie, opuściły tę halę tylnym wyjściem — rzekł Lu-tze. — Za chwilę wpadną tu ludzie i wszyscy będą bardzo rozgorączkowani. Lepiej żeby was nie zastali.

— A ty co zrobisz? — zainteresowała się Susan.

— Skłamię — wyjaśnił z zadowoleniem sprzątacz. — Zadziwiające, jak często jest to skuteczne.


…ik


Susan i Unity przeszły przez drzwiczki w skale. Ścieżka za nimi prowadziła przez gaje rododendronów do wyjścia z doliny. Słońce dotykało horyzontu, było ciepło, choć niedaleko rozciągały się zaśnieżone zbocza.

U ujścia doliny woda ze strumienia spadała z urwiska tak wysokiego, że docierała na dół jako coś podobnego do deszczu. Susan podciągnęła się na głaz i usiadła, by tutaj zaczekać.

— Daleko stąd do Ankh-Morpork — stwierdziła Unity.

— Ktoś nas podwiezie — zapewniła Susan.

Na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy.

— Gwiazdy są bardzo ładne — zauważyła Unity.

— Tak myślisz?

— Uczę się tego. Ludzie uznają je za ładne.

— Chodzi o to, rozumiesz, że są takie chwile, kiedy patrzysz na wszechświat i myślisz: „A co ze mną?”. I możesz usłyszeć, jak wszechświat odpowiada: „No a co z tobą?”.

Unity zastanowiła się nad tym przez moment.

— No a co z tobą? — spytała.

Susan westchnęła.

— No właśnie. — Westchnęła znowu. — Nie można myśleć o jednej osobie, kiedy ratuje się świat. Trzeba być zimnym, wyrachowanym draniem.

— To zabrzmiało, jakbyś kogoś cytowała. Kto to powiedział?

— Pewien absolutny idiota. — Susan spróbowała pomyśleć o innych sprawach. — Nie pozbyliśmy się wszystkich — dodała. — Gdzieś tam w dole jeszcze są Audytorzy.

— To nie ma znaczenia — stwierdziła Unity chłodno. — Popatrz na słońce.

— I co?

— Zachodzi.

— I…?

— To znaczy, że czas płynie przez świat. Ciało daje się we znaki, Susan. Już wkrótce moi… moi byli koledzy, oszołomieni i uciekający, poczują zmęczenie. Będą musieli zasnąć.

— To rozumiem, lecz…

— Jestem obłąkana. Wiem o tym. Ale za pierwszym razem, kiedy mi się to zdarzyło, napotkałam grozę, jakiej nie potrafię ująć w słowa. Czy możesz sobie wyobrazić to uczucie? Dla intelektu mającego już miliony lat, w ciele będącym małpą na grzbiecie szczura, który wyrósł z jaszczurki? Czy wyobrażasz sobie, co wypełza z mrocznych zakątków pozbawionych kontroli?

— Co próbujesz mi powiedzieć?

— Oni umrą w swoich snach.

Susan próbowała to sobie wyobrazić. Miliony lat myślenia precyzyjnych, logicznych myśli, a potem nagle człowieczeństwo za jednym zamachem zrzuca na kogoś całą swą mroczną przeszłość. Prawie współczuła Audytorom. Prawie…

— Ale ty nie umarłaś — zauważyła.

— Nie. Wydaje mi się, że muszę być… inna. To straszna rzecz, kiedy jest się innym, Susan. Czy miałaś romantyczne nadzieje w związku z tym chłopcem?

Pytanie padło znikąd i nie było przed nim obrony. Twarz Unity zdradzała jedynie coś w rodzaju nerwowej troski.

— Nie — zapewniła Susan.

Na nieszczęście Unity nie opanowała chyba pewnych subtelności ludzkiej konwersacji — na przykład kiedy ton głosu oznacza: „Zostaw tę sprawę natychmiast albo niech wielkie szczury pożerają cię dniem i nocą”.

— Muszę się przyznać do dziwnych uczuć wobec niego… tej jego jaźni, która była zegarmistrzem. Czasami, kiedy się uśmiechał, był normalny. Chciałam mu pomóc, bo wydawał się taki zamknięty w sobie i smutny.

— Nie musisz się do tego przyznawać — burknęła Susan. — A w ogóle to skąd znasz słowo „romantyczny”? — dodała.

— Znalazłam kilka tomów poezji. — Unity naprawdę wyglądała na zakłopotaną.

— Naprawdę? Nigdy nie ufałam poezjom — odparła Susan.

Wielkie, ogromne, bardzo głodne szczury.

— Przekonałam się, że jest niezwykle interesująca. Jak to możliwe, że zapisane słowa mają taką moc? Nie ma wątpliwości, że bycie człowiekiem jest niesamowicie trudne i nie da się opanować w czasie jednego życia — oświadczyła ze smutkiem Unity.

Susan poczuła wyrzuty sumienia. Przecież to nie Unity wina. Ludzie uczą się pewnych rzeczy, dorastając. Rzeczy, które nigdzie nie są zapisane. A Unity nigdy nie dorastała.

— Co masz zamiar teraz robić? — spytała.

— Mam takie dość ludzkie pragnienie — odparła Unity.

— Cóż, jeśli mogę jakoś pomóc…

Była to — jak zrozumiała później — jedna z fraz podobnych do „Co słychać?”. Ludzie powinni zdawać sobie sprawę z faktu, że nie jest to prawdziwe pytanie. Ale Unity tego także się nie nauczyła.

— Dziękuję. Istotnie, możesz pomóc.

— Ehm, świetnie, o ile…

— Chciałabym umrzeć.

Od zachodzącego słońca zbliżało się paru jeźdźców.


Tik


Niewielkie ogniska płonęły wśród gruzów, rozjaśniając noc. Większość domów została całkowicie zniszczona, chociaż, jak uważał Soto, słowo „poszatkowana” byłoby bardziej odpowiednie.

Siedział na poboczu ulicy, trzymając przed sobą żebraczą miseczkę, i obserwował wszystko uważnie. Istniały oczywiście o wiele bardziej interesujące metody, gwarantujące, że mnich historii nie zostanie zauważony. On jednak stosował technikę żebraczej miseczki, odkąd Lu-tze pokazał mu, że ludzie nigdy nie widzą kogoś, kto chce, żeby dali mu pieniądze.

Obserwował, jak ratownicy wyciągają z domu ciała. Początkowo sądzili, że jedno z nich zostało straszliwie okaleczone przez wybuch, do chwili kiedy usiadło i wyjaśniło, że jest Igorem, i to w doskonałej formie — jak na Igora. Drugie rozpoznano jako doktora Hopkinsa z Gildii Zegarmistrzów, który w cudowny sposób nie odniósł żadnych obrażeń.

Soto jednak nie wierzył w cuda. Jego podejrzenia wzbudził również fakt, że w zniszczonym budynku było pełno pomarańczy, doktor Hopkins bełkotał o wydobywaniu z nich słonecznego światła, a błyszczący mały abakus zdradzał, że wydarzyło się coś niezwykle wielkiego.

Postanowił złożyć raport i zobaczyć, co powiedzą na to chłopcy z Oi Dong.

Podniósł żebraczą miseczkę i przez labirynt zaułków ruszył z powrotem do bazy. Teraz nie przejmował się już zbytnio maskowaniem — czas, jaki Lu-tze spędził w mieście, okazał się okresem przyspieszonej edukacji dla wielu mieszkańców z odmiany czającej się w mroku. Obywatele Ankh-Morpork poznali już Pierwszą Zasadę.

W każdym razie znali ją aż do teraz. Trzy postacie wyszły niepewnym krokiem spośród cieni, a jedna z nich machnęła ciężkim toporem. Trafiłaby Soto w głowę, gdyby się nie uchylił.

Oczywiście, był przyzwyczajony do takich przypadków. Zawsze mógł się trafić jakiś opóźniony w nauce, ale zwykle nie stanowił zagrożenia, któremu nie mogłoby zaradzić szybkie rozkrojenie.

Wyprostował się, gotów się wycofać, kiedy gruby kosmyk czarnych włosów opadł mu na ramię i ześliznął się po materiale szaty na ziemię. Soto nie powiedział nic — ale napastnicy przestraszyli się wyrazu jego twarzy.

Przez czerwoną mgłę wściekłości widział, że wszyscy trzej mają na sobie poplamione szare szaty i wyglądają na jeszcze bardziej szalonych niż zwykle mieszkańcy zaułków. Przypominali dotkniętych obłędem księgowych.

Jeden z nich sięgnął do jego żebraczej miseczki.

Każdy ma w życiu pewne warunkowe zastrzeżenia, jakieś niewypowiedziane i drobne uzupełnienia reguł, na przykład „o ile naprawdę nie będę musiał”, „chyba że nikt nie widzi” czy „chyba że pierwsza była z nugatem”. Soto od stuleci pielęgnował przekonanie o świętości wszelkiego życia i całkowitym bezsensie przemocy, ale tym osobistym warunkowym zastrzeżeniem było „ale nie włosy; nikomu nie wolno dotykać moich włosów, jasne?”.

Mimo to każdemu trzeba dać szansę.

Napastnicy odskoczyli, kiedy cisnął miseczką w ścianę, a ukryte ostrza wbiły się w drewno.

Potem miseczka zaczęła tykać.

Soto pognał do wyjścia z zaułka, skręcił za róg i wtedy krzyknął:

— Kryć się!

Na nieszczęście dla Audytorów okrzyk okazał się o maleńki ułamek sekundy spóźniony…


Tik


Lu-tze przebywał w Ogrodzie Pięciu Niespodzianek, kiedy powietrze przed nim zaskrzyło się, rozpadło, a z wiru powstała sylwetka.

Uniósł głowę znad jodłującego patyczaka, który stęsknił się już za pożywieniem.

Na ścieżce stał Lobsang. Miał na sobie czarną szatę nakrapianą gwiazdami. Rozwiewała się, aż w bezwietrznym poranku trzepotały jej poły, jak gdyby chłopak stał wśród wichury… a Lu-tze przypuszczał, że mniej więcej tak właśnie było.

— Znowu wróciłeś, cudzie natury?

— W pewnym sensie nigdy nie odchodziłem — odparł Lobsang. — Wszystko u ciebie dobrze się ułożyło?

— A nie wiesz?

— Mógłbym wiedzieć. Ale pewna część mnie musi to załatwić tradycyjnym sposobem.

— No więc opat jest strasznie podejrzliwy. I krążą tu naprawdę zadziwiające pogłoski. Ja mówię niewiele. Co ja mogę wiedzieć o czymkolwiek? Jestem tylko sprzątaczem.

Po tych słowach Lu-tze powrócił do jodłującego patyczaka. Zdążył doliczyć bezgłośnie do czterech, zanim Lobsang znów się odezwał.

— Proszę… Muszę się tego dowiedzieć. Uważam, że piątą niespodzianką jesteś ty. Mam rację?

Lu-tze przechylił głowę. Niski szum, który słyszał od tak dawna, że przestał go świadomie zauważać, zmienił ton.

— Wszystkie wirniki rozwijają czas — stwierdził. — Wiedzą, że tu jesteś, chłopcze.

— Nie zostanę długo, sprzątaczu. Proszę…

— Chciałbyś tylko poznać moją małą niespodziankę?

— Tak. Wiem już prawie wszystko inne — oświadczył Lobsang.

— Ale jesteś Czasem. Cokolwiek powiem ci w przyszłości, wiesz już teraz, zgadza się?

— Ale jestem w części człowiekiem. I chcę pozostać w części człowiekiem. To oznacza robienie pewnych rzeczy we właściwej kolejności. Proszę…

Lu-tze westchnął i przez chwilę spoglądał wzdłuż alei kwitnących wiśni.

— Kiedy uczeń zdoła pokonać mistrza, mistrz już niczego więcej nie może go nauczyć — rzekł. — Pamiętasz?

— Tak.

— To dobrze. Żelazne Dojo powinno być teraz wolne.

Lobsang się zdziwił.

— Ehm… Żelazne Dojo… To z żelaznymi kolcami na ścianach?

— I na suficie. Tak. To, które wygląda jak ogromny jeżozwierz wywrócony na lewą stronę.

Lobsang był wstrząśnięty.

— Ale ono nie służy do ćwiczeń. Reguły nakazują…

— Właśnie ono. I proponuję, żebyśmy je wykorzystali.

— Och…

— Dobrze. Żadnych dyskusji — pochwalił Lu-tze. — Tędy, mój chłopcze.

Szli wśród płatków spływających kaskadami z drzew. Wkroczyli do klasztoru i ruszyli drogą, która doprowadziła ich do pomieszczenia mandali. Piasek uniósł się niczym pies witający pana, krążąc spiralami daleko pod sandałami Lobsanga. Lu-tze słyszał za sobą krzyki pracujących tu mnichów.

Takie wieści rozprzestrzeniają się po dolinie niby atrament w wodzie. Kiedy więc przecinali wewnętrzne dziedzińce, setki mnichów, uczniów i sprzątaczy ciągnęło za nimi jak ogon za kometą.

A nad nimi płatki kwiatów wiśni przez cały czas opadały niczym śnieg. W końcu Lu-tze stanął przed wielkimi, okrągłymi, metalowymi wrotami do Żelaznego Dojo. Zamek znajdował się na wysokości piętnastu stóp. Nikt, kto nie był godny, nie powinien otwierać tych drzwi.

Sprzątacz skinął na swego ucznia.

— Ty to zrób — polecił. — Ja nie dam rady.

Lobsang zerknął na niego, a potem przycisnął dłoń do metalu.

Rdza popłynęła spod jego palców. Czerwone plamy pokryły starożytną powierzchnię. Wrota zgrzytnęły i zaczęły się rozsypywać. Lu-tze na próbę szturchnął je palcem, a blok twardego jak herbatnik metalu wypadł i rozkruszył się na kamieniach.

— Imponu… — zaczął.

Piszczący gumowy słoń trafił go w głowę.

Ciaśtećko!

Tłum się rozstąpił. Główny akolita wybiegł naprzód, niosąc opata.

— Co to ma ciem ciaśtećko CIUCIU znaczyć? Kim jest śmieśny ciowiek ten człowiek, sprzątaczu? Wirniki tańczą w swojej hali!

Lu-tze się skłonił.

— On jest Czasem, świątobliwy, tak jak przypuszczałeś — wyjaśnił.

I wciąż zgięty w pokłonie, spojrzał z ukosa na Lobsanga.

— Ukłoń się — syknął.

Lobsang zdziwił się wyraźnie.

— Powinienem? Nawet teraz?

— Ukłoń się, mały stonga, bo inaczej nauczę cię dyscypliny! Okaż należny szacunek! Wciąż jesteś moim uczniem, dopóki cię nie zwolnię!

Zaszokowany Lobsang skłonił się nisko.

— A w jakim celu odwiedziłeś nas w naszej bezczasowej dolinie? — zainteresował się opat.

— Powiedz opatowi! — rzucił Lu-tze.

— Ja… chciałbym poznać Piątą Niespodziankę — oświadczył Lobsang.

— …świątobliwy — podpowiedział Lu-tze.

— …świątobliwy — powtórzył Lobsang.

— Odwiedzasz nas tylko po to, by poznać kaprysy naszego sprytnego sprzątacza? — zdziwił się opat.

— Tak, ehm… świątobliwy.

— Ze wszystkich rzeczy, które mógłby robić Czas, ty chcesz zobaczyć sztuczkę starca? Ciaśtećko!

— Tak, świątobliwy.

Mnisi przyglądali się Lobsangowi. Jego szatę wciąż szarpał niewyczuwalny huragan, a gwiazdy migotały, kiedy chwytały światło.

Opat uśmiechnął się anielsko.

— Wszyscy byśmy tego chcieli — rzekł. — Żaden z nas, jak sądzę, nie miał okazji jej oglądać. Żaden z nas nigdy nie zdołał go skłonić, by o niej opowiedział. Żelazne Dojo ma swoje reguły. Wchodzą dwaj, ale tylko jeden może wyjść. To dojo nie służy do ćwiczeń. Ciem sonika! Rozumiesz?

— Przecież ja nie chcę… — zaczął Lobsang, lecz sprzątacz wbił mu łokieć pod żebra.

— Mówisz: „Tak, świątobliwy” — mruknął.

— Ale nie zamierzałem…

Tym razem cios trafił go w tył głowy.

— Nie ma czasu, żeby się cofać — oznajmił Lu-tze. — Jesteś spóźniony, cudzie natury. — Skinął opatowi. — Mój uczeń rozumie, świątobliwy.

— Twój uczeń, sprzątaczu?

— O tak, świątobliwy. Mój uczeń, dopóki nie powiem, że nim nie jest.

— Doprawdy? Ciaśtećko! A zatem może wejść. Ty również, Lu-tze.

— Ale ja tylko chciałem… — protestował Lobsang.

— Do środka! — huknął Lu-tze. — Czy chcesz okryć mnie wstydem? Czy ludzie mają uważać, że uczyłem cię na próżno?

Wnętrze Żelaznego Dojo okazało się istotnie mroczną kopułą z kolcami. Były ich dziesiątki tysięcy, cienkich jak igły i pokrywających wszystkie koszmarne ściany.

— Kto mógł zbudować coś takiego? — Lobsang spoglądał na lśniące ostrza sterczące nawet z sufitu.

— Uczy cnoty myślenia i dyscypliny. — Lu-tze zacisnął palce, aż strzeliły stawy. — Porywczość i szybkość mogą się okazać równie niebezpieczne dla atakowanego, co dla atakującego, o czym być może się przekonasz. Jeden warunek: wszyscy tutaj jesteśmy ludźmi. Zgoda?

— Oczywiście, sprzątaczu. Tutaj jesteśmy ludźmi.

— I zgodzimy się, że żadnych sztuczek?

— Żadnych sztuczek — potwierdził Lobsang. — Ale…

— Walczymy czy gadamy?

— Ale słuchaj, jeśli tylko jeden może wyjść, to znaczy, że muszę cię zabić!

— Albo na odwrót, oczywiście — odparł Lu-tze. — Takie są reguły, owszem. Możemy zaczynać?

— Ale ja tego nie wiedziałem!

— W życiu, jak i w trakcie szykowania owsianki na śniadanie, zawsze warto przeczytać instrukcję na pudełku. To jest Żelazne Dojo, cudzie natury! — odstąpił o krok i skłonił się nisko.

Lobsang wzruszył ramionami i także się ukłonił.

Lu-tze cofnął się jeszcze o kilka kroków. Na moment zamknął oczy, a następnie wykonał serię prostych gestów, by się rozruszać. Lobsang skrzywił się, słysząc trzeszczenie stawów.

Wokół rozległy się trzaski i chłopiec przez chwilę myślał, że ten dźwięk wydają kości sprzątacza. Ale to otwierały się maleńkie klapki w całej zakrzywionej ścianie. Słyszał szepty, kiedy ludzie przepychali się, by zająć jak najlepsze miejsca. Sądząc po szeptach, było tych ludzi bardzo wielu.

Rozłożył ręce na boki i uniósł się wolno w górę.

— Myślałem, że się umówiliśmy: żadnych sztuczek — przypomniał Lu-tze.

— Tak, sprzątaczu — zgodził się zawieszony w powietrzu Lobsang. — Ale potem pomyślałem: nigdy nie zapominaj o Pierwszej Zasadzie.

— Aha! Dobrze! Czegoś się jednak nauczyłeś.

Lobsang podpłynął bliżej.

— Nie mógłbyś uwierzyć we wszystko, co widziałem od naszego ostatniego spotkania — powiedział. — Słowa nie zdołają tego opisać. Widziałem światy zagnieżdżone w światach, jak te lalki, które rzeźbią w Überwaldzie. Słyszałem muzykę lat. Wiem więcej, niż kiedykolwiek zdołam zrozumieć. Ale nie znam Piątej Niespodzianki. To sztuczka, zagadka… próba.

— Wszystko jest próbą — oświadczył Lu-tze.

— Pokaż mi więc Piątą Niespodziankę, a obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy.

— Obiecujesz, że nie zrobisz mi krzywdy?

— Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy — powtórzył Lobsang z powagą.

— Świetnie. Wystarczyło zapytać. — Lu-tze uśmiechnął się szeroko.

— Co? Przecież już pytałem i nie chciałeś odpowiedzieć!

— Wystarczyło zapytać w odpowiedniej chwili, cudzie natury.

— A czy teraz jest odpowiednia chwila?

— Zostało napisane: „Nie masz chwili nad teraźniejszą” — rzekł Lu-tze. — Zatem… oto Piąta Niespodzianka!

Sięgnął pod szatę.

Lobsang podpłynął bliżej.

Sprzątacz wyjął tanią maskę karnawałową. Nic szczególnego — para fałszywych okularów nad dużym różowym nosem zakończonym czarnym wąsem.

Przyłożył maskę do twarzy i raz czy dwa poruszył uszami.

— Buu! — powiedział.

— Co? — zdumiał się Lobsang.

— Buu! — powtórzył Lu-tze. — Nigdy nie twierdziłem, że to jakaś wymyślna niespodzianka, prawda?

Raz jeszcze poruszył uszami, a potem brwiami.

— Niezłe, prawda? — zapytał uśmiechnięty.

Lobsang roześmiał się. Lu-tze uśmiechnął się szerzej. Wtedy Lobsang roześmiał się głośniej i opadł na matę.

Ciosy spadły znikąd. Trafiły go w brzuch, w tył głowy, w kark, wybiły spod niego nogi. Wylądował na brzuchu, a Lu-tze przyciskał go do maty w Dosiadzie Ryby. Jedynym sposobem wyrwania się z niego było wywichnięcie własnych ramion.

Ukryci widzowie wydali z siebie coś w rodzaju chóralnego westchnienia.

Deja-fu!

Co? — wykrztusił w matę Lobsang. — Mówiłeś, że żaden z mnichów nie zna deja-fu!

Bo nigdy ich nie nauczyłem. Obiecałeś, że nie zrobisz mi krzywdy? No cóż, bardzo serdecznie ci dziękuję! Poddajesz się?

— Nie powiedziałeś mi, że ty je znasz!

Kolana Lu-tze, wbite w tajemne punkty na ciele, zmieniały mięśnie Lobsanga w bezużyteczne bryły mięsa.

— Może i jestem stary, ale nie jestem głupi! — zawołał sprzątacz. — Nie sądzisz chyba, że zdradziłbym komuś taką sztuczkę!

— To nieuczciwe…

Lu-tze pochylił się, aż jego usta zbliżyły się na cal do ucha chłopca.

— Na pudełku nie było nigdzie napisu „uczciwie”, mój chłopcze. Ale wiesz przecież, że możesz wygrać. Możesz zmienić mnie w pył, tak po prostu. Jak zdołałbym powstrzymać Czas?

— Nie mogę tego zrobić!

— Chodzi ci o to, że nie chcesz. Obaj to wiemy. Poddajesz się?

Lobsang czuł, jak rozmaite części jego ciała usiłują się wyłączyć. Ramiona płonęły. Mogę wyrwać się z ciała, pomyślał. Tak. Mogę jedną myślą zmienić go w pył. I przegram. Wyjdę stąd, on będzie martwy, a ja i tak przegram.

— Nie masz się czym przejmować, mój chłopcze — powiedział spokojny już Lu-tze. — Po prostu zapomniałeś o Zasadzie Dziewiętnastej. Poddajesz się?

— Zasada Dziewiętnasta? — Lobsang uniósł się niemal z maty, dopóki przeraźliwy ból nie pchnął go z powrotem. — Do demona, co to za Zasada Dziewiętnasta? Tak, tak, poddaję się, poddaję!

— „Pamiętaj, by nigdy nie zapominać o Pierwszej Zasadzie” — wyjaśnił Lu-tze i rozluźnił uścisk. — I zawsze pytaj sam siebie: Jak w ogóle doszło do tego, że powstała?

Podniósł się i mówił dalej:

— Ale dobrze walczyłeś, a zatem, jako twój nauczyciel, bez wahania rekomenduję cię do otrzymania żółtej szaty. Poza tym… — Zniżył głos do szeptu. — Wszyscy, którzy patrzyli, widzieli, jak pokonałem Czas, a coś takiego naprawdę będzie dobrze wyglądać w moich referencjach, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Na pewno zareklamuje Pierwszą Zasadę. Daj rękę, pomogę ci wstać.

Wyciągnął dłoń.

Lobsang zawahał się nagle. Lu-tze uśmiechnął się i wolno postawił go na nogi.

— Przecież tylko jeden z nas może stąd wyjść! — Lobsang roztarł sobie ramiona.

— Doprawdy? Ale stoczenie rozgrywki zmienia jej reguły. Do demona z tym.

Resztki wrót zostały rozepchnięte rękami wielu mnichów. Zabrzmiał dźwięk uderzania kogoś gumowym jakiem.

Ciaśtećko!

Opat natomiast, jak się zdaje, gotów jest przyznać ci szatę — zauważył Lu-tze. — Powstrzymaj się od komentarzy, gdyby ją zaślinił, dobrze?

Wyszli z dojo. Każda żywa dusza w Oi Dong podążyła za nimi na długi taras.

Jak wspominał później Lu-tze, była to nietypowa ceremonia. Opat nie wydawał się zalękniony, ponieważ małe dzieci się nie boją i mogą zwymiotować na każdego. Poza tym Lobsang był może panem otchłani czasu, ale opat był panem doliny, więc obu należał się wzajemny szacunek.

Jednak wręczenie szaty doprowadziło do trudnego momentu.

Lobsang odmówił jej przyjęcia. I pierwszy akolita musiał zapytać dlaczego. Tymczasem fala zdumienia popłynęła przez tłum.

— Nie jestem godny, panie.

— Lu-tze oświadczył, że zakończyłeś już naukę, pa… Lobsangu Luddzie.

Lobsang się skłonił.

— Przyjmę zatem miotłę i szaty sprzątacza, panie.

Tym razem fala przypominała tsunami. Rozbiła się na publiczności. Odwracały się głowy. Słychać było okrzyki zaskoczenia. A spośród rzędów sprzątaczy, którym pozwolono przerwać pracę, by mogli oglądać ceremonię, dobiegało czujne, skupione milczenie.

Główny akolita oblizał zaschnięte wargi.

— Ale… jesteś przecież wcieleniem Czasu!

— W tej dolinie, panie — odparł stanowczo Lobsang — jestem wart tyle, ile sprzątacz.

Główny akolita rozejrzał się, ale znikąd nie nadchodziła pomoc. Inni starsi mnisi z klasztoru nie mieli ochoty zanurzać się w wielkiej różowej chmurze zakłopotania. Opat jedynie puszczał bąbelki i uśmiechał się tym zadumanym, mądrym uśmiechem wszystkich dzieci na całym świecie.

— Czy mamy jakieś… ehm… czy wręczamy sprzątaczom… czy w ogóle coś? — mamrotał akolita.

Lu-tze stanął za nim.

— Może byłbym w stanie jakoś pomóc, wasza akolityczność — odezwał się z jakąś obłąkaną, surową pokorą, całkowicie obcą jego zwykłemu zachowaniu.

— Lu-tze? Ach… no… tak… tego…

— Mógłbym przynieść prawie nową szatę, panie, i chłopak mógłby dostać moją miotłę, jeśli zechcesz, panie, podpisać dla mnie kwit, żebym mógł odebrać z magazynu nową — zaproponował, każdym porem skóry wypacając chęć niesienia pomocy.

Główny akolita, tonący w głębinach zmieszania, pochwycił tę propozycję jak rzucone koło ratunkowe.

— Och, gdybyś był tak dobry, Lu-tze… To bardzo uprzejme z twojej strony.

Lu-tze posłusznie zniknął z szybkością znowu zaskakującą tych, co sądzili, że go znają.

Pojawił się zaraz z miotłą oraz szatą, którą częste pranie na szorstkich kamieniach przy rzece uczyniły białą i cienką. Z powagą wręczył je głównemu akolicie.

— Ach… bardzo dziękuję. Czy jest, no, jakaś szczególna ceremonia dla… no, dla… ehm… — bełkotał akolita.

— Bardzo prosta, panie — odparł Lu-tze, wciąż promieniejąc zapałem. — Sformułowania są dość dowolne, ale na ogół mówimy: „To jest twoja szata, pilnuj jej, należy do klasztoru”, panie, a przy miotle mówimy: „Oto twoja miotła, dbaj o nią, jest twoim przyjacielem, stracisz tę pracę, jeśli ją zgubisz, pamiętaj, że miotły nie rosną na drzewach”.

— Ehm, um, no… — mruczał główny akolita. — Czy opat…?

— Nie, nie, opat nie nominuje sprzątaczy — wtrącił pospiesznie Lobsang.

— Lu-tze, kto dokonuje… tego… kto, no…

— Zwykle należy to do starszego sprzątacza, wasza akolityczność.

— Tak? A czy, no, szczęśliwym przypadkiem, nie jesteś, no…?

Lu-tze skłonił się nisko.

— Ależ tak, panie.

Dla głównego akolity, który wciąż grzązł w fali przypływu, była to wiadomość tak radosna, jak bliska perspektywa suchego lądu. Rozpromienił się maniakalnie.

— Myślę sobie… tak się zastanawiam… przeszło mi przez myśl, czy w takim razie, no, czy byłbyś tak miły, tego, byłbyś, aby…

— Z radością, wasza akolityczność — zapewnił Lu-tze. — Natychmiast?

— O tak, proszę.

— Robi się. Wystąp, Lobsangu Luddzie!

— Tak jest, sprzątaczu.

Lu-tze podał mu wytartą szatę i zużytą miotłę.

— Miotła! Szata! Nie zgub ich, nie śpimy tu na pieniądzach — rzekł.

— Dziękuję — odrzekł Lobsang. — Jestem zaszczycony.

Pokłonił się. Lu-tze także się pokłonił. Kiedy ich głowy zbliżyły się do siebie i znalazły na tej samej wysokości, Lu-tze szepnął:

— Bardzo zaskakujące.

— Dziękuję.

— Przyjemnie mityczna historia, stanowczo dobrze się nada do zapisania w zwojach, ale na granicy zarozumiałości. Nie próbuj robić tego znowu.

— Jasne.

Wyprostowali się obaj.

— A… co dzieje się teraz? — zapytał główny akolita.

Był człowiekiem złamanym i wiedział o tym. Od dzisiaj nic już nie będzie takie samo.

— Właściwie nic — przyznał Lu-tze. — Sprzątacze wracają do sprzątania. Ty weźmiesz tę stronę, chłopcze, a ja tamtą.

— Ale on jest Czasem! — zaprotestował główny akolita. — Synem Wena! O tak wiele spraw musimy go zapytać!

— O tak wielu sprawach nic nie powiem — odparł Lobsang z uśmiechem.

Opat pochylił się i naślinił akolicie do ucha.

Akolita zrezygnował.

— Oczywiście, nie do nas należy kwestionowanie twych decyzji — zapewnił, wycofując się nerwowo.

— Rzeczywiście, nie do was — zgodził się Lobsang. — Proponuję teraz, byście powrócili do swych niezwykle ważnych zajęć, albowiem ten rejon będzie wymagał ode mnie pełnego skupienia.

Pośród starszych mnichów nastąpiła gorączkowa wymiana sygnałów dłońmi, po czym wolno, z ociąganiem, zarząd klasztoru się oddalił.

— Będą nas obserwować z każdego miejsca, gdzie można się ukryć — mruknął Lu-tze, kiedy sprzątacze zostali sami.

— O tak — zgodził się Lobsang.

— No więc, jak ci się tam powodzi?

— Doskonale. Moja matka jest szczęśliwa i chce się wycofać, razem z moim ojcem.

— Co? Jakiś domek na wsi czy coś w tym rodzaju?

— Niezupełnie. Ale dość podobnie.

Przez chwilę słychać było jedynie szuranie dwóch mioteł. Potem odezwał się Lobsang.

— Zdaję sobie sprawę, Lu-tze, że uczeń zwyczajowo daje swojemu mistrzowi jakiś niewielki prezent na zakończenie nauki.

— Być może. — Lu-tze się wyprostował. — Ale ja niczego nie potrzebuję. Mam swoją matę, swoją miseczkę i swoją Drogę.

— Każdy człowiek czegoś pragnie.

— Ha! I tu się mylisz, cudzie natury! Mam już osiemset lat i bardzo dawno zaliczyłem wszystkie swoje pragnienia.

— Ojoj… To fatalnie. Miałem nadzieję, że coś jednak znajdę. — Teraz Lobsang także się wyprostował i zarzucił sobie miotłę na ramię. — W każdym razie muszę stąd odejść. Tak wiele mam jeszcze do zrobienia.

— Jestem tego pewien. Jestem pewien. Został na przykład cały ten kawałek pod drzewami. A skoro już o tym mowa, cudzie natury, to czy oddałeś miotłę czarownicy?

Lobsang kiwnął głową.

— Powiedzmy tyle: zwróciłem wszystko. I jest o wiele nowsza, niż była.

— Ha! — Lu-tze zmiótł jeszcze kilka płatków. — Tak po prostu… Całkiem zwyczajnie… Jak łatwo złodziej czasu spłaca swoje długi!

Lobsang musiał usłyszeć wyrzut w jego głosie.

— Cóż, może nie wszystkie długi, przyznaję — rzekł, patrząc na własne stopy.

— Och… — rzucił Lu-tze, na pozór zafascynowany czubkiem swojej miotły.

— Ale kiedy musisz ratować świat, nie możesz się przejmować jedną osobą, rozumiesz, ponieważ ta osoba jest też częścią tego świata.

— Doprawdy? Tak sądzisz? Rozmawiałeś chyba z bardzo dziwnymi ludźmi, mój chłopcze.

— Ale teraz mam czas — zapewnił Lobsang żarliwie. — I mam nadzieję, że ona zrozumie.

— Zadziwiające, co może zrozumieć dama, jeśli znajdziesz odpowiedni sposób wyrażenia tego — stwierdził Lu-tze. — Powodzenia, chłopcze. Ogólnie biorąc, całkiem nieźle sobie poradziłeś. A czy nie zostało napisane: „Nie masz chwili nad teraźniejszą”?

Lobsang uśmiechnął się do niego i zniknął.

Lu-tze wrócił do zamiatania. Po chwili uśmiechnął się do wspomnienia. Uczeń daje mistrzowi prezent, tak? Jak gdyby Lu-tze mógł chcieć czegokolwiek, co może podarować mu Czas…

I zatrzymał się, i uniósł głowę, i zaśmiał się głośno. Nad nim, nabrzmiewając pod jego wzrokiem, dojrzewały wiśnie.


Tik


W pewnym miejscu, które nie istniało wcześniej, a teraz istniało jedynie w tym szczególnym celu, stała wielka błyszcząca kadź.

— Dziesięć tysięcy garnców karmelowej śmietanki z dodatkiem esencji fiołkowej i wmieszanej do ciemnej czekolady — powiedział Chaos. — Są także warstwy masy orzechowej w gęstej polewie śmietankowej oraz obszary miękkiego karmelu, dającego owo muśnięcie rozkoszy.

CZYLI… TWIERDZISZ, ŻE TA KADŹ MOŻE ISTNIEĆ GDZIEŚ W PRAWDZIWIE NIESKOŃCZONYM WSZĘDZIE, A ZATEM MOŻE ISTNIEĆ TUTAJ? — zapytał śmierć.

— Zgadza się — potwierdził Chaos.

ZATEM NIE ISTNIEJE W MIEJSCU, GDZIE ISTNIEĆ POWINNA.

— Nie. Powinna teraz istnieć tutaj. Matematyka tego zjawiska jest całkiem prosta.

ACH, TAK, MATEMATYKA, mruknął niechętnie Śmierć. NIGDY NIE DOSZEDŁEM DALEJ NIŻ DO ODEJMOWANIA.

— W każdym razie czekolada nie jest specjalnie rzadkim materiałem — przypomniał Chaos. — Istnieją całe planety, które są nią pokryte.

NAPRAWDĘ?

— Tak.

BYŁOBY CHYBA LEPIEJ, uznał Śmierć, GDYBY TAKIE WIADOMOŚCI NIE STAŁY SIĘ POWSZECHNIE ZNANE.

Przeszedł do miejsca, gdzie w ciemności czekała Unity.

NIE MUSISZ TEGO ROBIĆ, powiedział.

— Co jeszcze mi pozostało? — odparła. — Zdradziłam własną rasę. I jestem przeraźliwie obłąkana. Nigdzie nie będę się czuła u siebie. A pozostawanie tutaj to straszne cierpienie.

Wpatrzyła się w czekoladową otchłań. Na powierzchni migotał cukier.

Potem zrzuciła z siebie suknię. Ku swemu zaskoczeniu, poczuła przy tym zakłopotanie. Mimo to wyprostowała się z godnością.

— Łyżkę — rozkazała i władczo wyciągnęła rękę.

Chaos teatralnym gestem raz jeszcze przetarł srebrną chochlę i jej wręczył.

— Żegnajcie — powiedziała Unity. — Przekaż wnuczce moje najlepsze życzenia.

Odeszła na kilka kroków do tyłu, odwróciła się, ruszyła biegiem, wybiła się i zanurkowała piękną, klasyczną jaskółką.

Czekolada zamknęła się nad nią niemal bezdźwięcznie. Obaj patrzący zaczekali, aż uspokoją się tłuste, leniwe fale.

— Trzeba przyznać, że miała styl — stwierdził Chaos. — Co za strata.

TAK. TEŻ TAK SĄDZĘ.

— Cóż, niezłą mieliśmy zabawę. W każdym razie aż do teraz. Ale muszę już znikać — oświadczył Chaos.

WRACASZ DO ROZWOŻENIA MLEKA?

— Ludzie na mnie polegają.

Śmierci wyraźnie to zaimponowało.

BĘDZIE… CIEKAWIE MIEĆ CIĘ Z POWROTEM, stwierdził.

— Owszem — zgodził się Chaos. — Ty nie idziesz?

ZACZEKAM TU JESZCZE CHWILĘ.

— Po co?

NA WSZELKI WYPADEK.

— Aha.

Tak.

Minęło kilka minut, nim Śmierć sięgnął w fałdy swej szaty i wyjął życiomierz, tak mały i lekki, jakby został stworzony dla lalki. Odwrócił się.

— Ale… ja umarłam — odezwał się cień Unity.

TAK, przyznał śmierć. TO JEST NASTĘPNA CZĘŚĆ…


Tik


Emma Robertson siedziała w ławce i ze zmarszczonym czołem przygryzała ołówek. Potem, dość wolno, ale z miną kogoś zdradzającego wielkie tajemnice, wzięła się do pracy.


Pojechaliśmy do Lanker i tam są takie czarownice co chodują zioła. Poznaliśmy taką co była bardzo wesoła i zaśpiewała nam piosenkę o jeżu i miała trudne słowa. Jason chciał kopnonć jej kota ale kot go pogonił na dżewo. Wiem już dużo o czarownicach one nie mają kurzajek i nie jedzą dzieci są całkiem podobne do babci tylko że babcia nie zna trudnych słów.


Susan odpoczywała przy swoim biurku na katedrze. Nie ma nic lepszego niż klasa pełna pochylonych głów. Dobry nauczyciel wykorzystuje wszelkie dostępne materiały, a zabranie dzieci do niani Ogg było edukacją samą w sobie. Nawet podwójną.

Pracująca płynnie klasa miała swój szczególny zapach: sugestię zastruganych ołówków, farbek plakatowych, dawno zmarłego patyczaka, kleju oraz, oczywiście, lekki aromat Billy’ego.

Susan odbyła już trudne spotkanie z dziadkiem. Złościła się, że nie powiedział jej o pewnych sprawach. A on odparł, że oczywiście nie powiedział. Jeśli zdradzić ludziom, co kryje przyszłość, przyszłość przestanie kryć. To miało sens. Oczywiście miało. Całkiem dobra logika. Kłopot polegał na tym, że Susan była logiczna tylko w znacznej części. A zatem teraz wszystko wróciło do tego chaotycznego, dość chłodnego stanu, w jakim zwykle się znajdowało w tej maleńkiej rodzinie, którą napędzała dysfunkcjonalność.

A może, myślała, to właśnie jest stan normalny dla rodziny. Kiedy parcie przejdzie w pchanie — dzięki, pani Ogg, teraz już zawsze będę pamiętała to powiedzonko — wspierają siebie nawzajem odruchowo. Poza tym starają się nie wchodzić sobie w drogę.

Nie widziała ostatnio Śmierci Szczurów. Nie śmiała nawet marzyć o tym, że jest martwy, zresztą do tej pory specjalnie mu to nie przeszkadzało. To skojarzenie sprowadziło tęskne myśli o zawartości biurka. Była zawsze bardzo surowa w kwestii jedzenia na lekcji i wyznawała pogląd, że jeśli istnieją już jakieś reguły, powinny stosować się do wszystkich, nawet do niej. W przeciwnym razie ma się do czynienia z tyranią. Ale może być tak, że reguły istnieją po to, by człowiek dobrze się zastanowił, zanim je złamie.

Wciąż było tam, ukryte wśród książek i papierów, pół najtańszego pudełka Higgsa Meakinsa.

Dyskretne otwarcie wieczka i wsunięcie dłoni do środka było łatwe, podobnie jak zachowanie w tym czasie odpowiednio nauczycielskiej miny. Badawcze palce natrafiły na czekoladkę między pustymi papierkami, ale też przekazały jej, że to znowu ten nieszczęsny nugat. Jednak Susan była stanowcza. Życie jest ciężkie — czasem trafia się na nugat.

Potem chwyciła klucze i podeszła do Komórki z Przyborami Piśmiennymi. Szła — miała nadzieję — zdecydowanym krokiem kogoś, kto zamierza sprawdzić zapas ołówków. W końcu przecież z ołówkami nigdy nic nie wiadomo.

Drzwi stuknęły za nią, pozostawiając tylko blade światło padające przez matową szybę. Susan wsunęła czekoladkę do ust i zamknęła oczy.

Słabe szuranie tektury kazało jej znów unieść powieki. Na pudełkach z gwiazdkami wolno uchylały się wieczka.

Gwiazdki wysypały się i jasnymi smugami wzniosły w cienie pod sufitem, jaskrawe na tle ciemności — wirująca powoli galaktyka w miniaturze.

Susan przyglądała im się przez chwilę.

— No dobrze — powiedziała w końcu. — Zwróciłeś moją uwagę, kimkolwiek jesteś.

A przynajmniej zamierzała to powiedzieć. Szczególna lepkość nugatu sprawiła, że zabrzmiało to raczej jak „Ło dołrze, frósiłeś oją ułagę, kikoliek jetech”. A niech to!

Spirale gwiazd oplatały ją, a wnętrze komórki pociemniało do międzygwiezdnej czerni.

— Efli to ty, Fmierchi Chfuróf… — zaczęła.

— To ja — powiedział Lobsang.


Tik


Nawet z nugatem można osiągnąć moment całkowitej perfekcji.

Загрузка...