— Znaczy: dobra czy zła? — upewniła się Magrat.

— Jest dobrą kucharką — przypomniała niania. — Nie wierzę, żeby ktoś, kto umie tak gotować, był całkiem zły.

— Czy to ta kobieta, która mieszka na bagnach? — spytała Ella. — Słyszałam o niej najróżniejsze historie.

— Za łatwo jej przychodzi zamiana umarłych w zombie — stwierdziła babcia. — A to niedobrze.

— My przed chwilą zamieniłyśmy kota w osobę… To znaczy w ludzką osobę — poprawiła się szybko niania, niepoprawna wielbicielka kotów. — A to też niezbyt dobrze. Myślę, że to bardzo dalekie od tego, co dobre.

— Tak, ale zrobiłyśmy to ze słusznych powodów — przypomniała babcia.

— Nie znamy powodów działania pani Gogol… Z zaułka dobiegł gniewny pomruk. Niania ruszyła w tamtą stronę i po chwili usłyszały jej karcący głos:

— Nie! Połóż go natychmiast!

— Mój! Mój!

Legba przeszedł dumnie kilka kroków, po czym obejrzał się wyczekująco.

Babcia podrapała się w głowę, odeszła kawałek od Magrat i Elli, zmierzyła je wzrokiem. Potem rozejrzała się dookoła.

— Hm… — mruknęła. — Lily spodziewa się ciebie na balu, tak?

— Ona potrafi wyglądać z odbić! — odparła zalękniona Ella.

— Hm… — Babcia wsunęła do ucha mały palec i kręciła nim przez moment. — Magrat, ty tu jesteś matką chrzestną. Co jest teraz dla nas najważniejsze?

Magrat nigdy w życiu nie grała w karty.

— Dbać o bezpieczeństwo Elli — odpowiedziała natychmiast, zdumiona, że babcia przyznała w końcu, iż to ona, Magrat, dostała różdżkę. — O to chodzi w całym chrzestnym matkowaniu wróżek.

— Tak?

Babcia Weatherwax zmarszczyła czoło.

— A wiesz — powiedziała — jesteście prawie tego samego wzrostu… Wyraz zdziwienia na twarzy Magrat przetrwał jeszcze pól sekundy, nim zastąpiła go zgroza. Cofnęła się o krok.

— Ktoś musi to zrobić — tłumaczyła babcia.

— Och, nie! Nie! To się nie uda! Nie może się udać! Wykluczone!

— Magrat Garlick — oznajmiła tryumfalnie babcia. — To ty pójdziesz na bal.


* * *

Karoca skręciła na dwóch kołach. Greebo stał na koźle, kołysał się, obłąkańczo szczerzył zęby i strzelał z bata. To było nawet lepsze niż jego miękka piłka z dzwonkiem w środku. Wewnątrz, między dwoma starszymi czarownicami, siedziała Magrat i ściskała dłońmi głowę.

— Przecież Ella może zgubić drogę na bagnach!

— Nie, jeśli prowadzi ją kogut — uspokajała ją niania. — Będzie bezpieczniejsza na bagnie pani Gogol niż na balu. To pewne.

— Dziękuję uprzejmie!

— Nie ma za co — mruknęła babcia.

— Wszyscy od razu poznają, że nie jestem Ellą!

— Jak włożysz maskę, to nie poznają.

— Włosy są inne!

— Mogę je trochę podkolorować — zaproponowała niania. — Żaden kłopot.

— Mam inną figurę!

— Możemy… — Babcia zawahała się. — Mogłabyś, no wiesz, tak się trochę nadąć?

— Nie!

— Masz może zapasową chusteczkę, Gytho?

— Mogę oderwać kawałek od halki, Esme.

— Auu!

— I już.

— Te szklane pantofelki nie pasują!

— Na mnie pasują — stwierdziła niania. — Przymierzałam.

— Tak, aleja mam mniejszą nogę od ciebie!

— Nic nie szkodzi — uspokoiła młodszą czarownicę babcia. — Włożysz dwie pary moich skarpet i będą idealne.

Wyczerpawszy wszystkie możliwe argumenty, Magrat pogrążyła się w desperacji.

— Przecież ja nie wiem, jak się zachowywać na balach… Babcia Weatherwax musiała przyznać, że ona też nie wie. Zerknęła na nianię.

— Za młodu chodziłaś na tańce — przypomniała.

— Fakt — przyznała niania Ogg, nauczycielka manier. — Trzeba tylko pukać mężczyzn wachlarzem… Masz swój wachlarz? I mówić coś w rodzaju „La, sir!”. Pomaga też, jeśli będziesz chichotała. I trzepotała trochę rzęsami. I czasem wydymała wargi.

— Niby jak mam wydymać wargi? Niania Ogg zademonstrowała.

— Fuj!

— Nie martw się — powiedziała babcia. — My też tam będziemy.

— I to niby ma mnie pocieszyć?

Niania sięgnęła ręką za plecami Magrat i chwyciła babcię za ramię. Samymi wargami bezgłośnie uformowała słowa: Nie uda się. Ona nie wytrzyma. Brak jej pewności.

Babcia skinęła głową.

— Może to ja powinnam cię zastąpić — powiedziała głośno niania. — Mam doświadczenie z balami. Założę się, że gdybym rozpuściła włosy, włożyła maskę i te błyszczące buciki, i jeszcze gdybyśmy podwinęły suknię o jakąś stopę, nikt by nie zauważył różnicy. Jak myślisz?

Magrat była tak poruszona samym obrazem tej możliwości, że posłuchała odruchowo, gdy babcia Weatherwax poleciła:

— Spójrz na mnie, Magrat Garlick!


* * *

Dyniowa karoca z wielką szybkością skręciła na wiodący do pałacu podjazd. Rozpędzając po drodze konie i pieszych, w strudze żwiru wyhamowała przed schodami.

— Niezła zabawa — stwierdził Greebo. I stracił zainteresowanie. Dwóch lokajów podbiegło, by otworzyć drzwiczki. Niemal odrzuciła ich siła emanującej z wnętrza czystej arogancji.

— Szybciej, wieśniacy!

Magrat wysiadła z dumą, odpychając majordomusa. Chwyciła spódnicę i wbiegła po czerwonym dywanie. Na szczycie schodów lokaj okazał brak rozsądku i zapytał ją o zaproszenie.

— Ty bezczelny sługusie!

Lokaj rozpoznał bezgranicznie złe maniery osoby wysoko urodzonej i odstąpił natychmiast.

Na dole, w karocy, niania Ogg pochyliła się do babci Weatherwax.

— Nie wydaje ci się, że trochę przesadziłaś?

— Musiałam. Wiesz, jaka ona jest.

— A jak my się tam dostaniemy? Nie mamy zaproszeń. W dodatku nie jesteśmy odpowiednio ubrane.

— Zdejmij miody z dachu — poleciła babcia. — Idziemy wprost na szczyt.


* * *

Wylądowały na blankach wieży wyrastającej nad terenami wokół pałacu. Z dołu dobiegała dworska muzyka, od czasu do czasu nad rzeką strzelały sztuczne ognie. Babcia otworzyła prawdopodobnie wyglądające drzwi i razem zeszły po spiralnych schodach. Prowadziły do korytarza.

— Elegancki dywan — zauważyła niania. — Dlaczego jest nie tylko na podłodze, ale też na ścianach?

— To są gobeliny — wyjaśniła babcia.

— Coś takiego… — mruknęła niania. — Człowiek się uczy przez całe życie. Przynajmniej ja.

Babcia znieruchomiała z dłonią na klamce.

— Co chciałaś przez to powiedzieć?

— Na przykład nie wiedziałam, że masz siostrę.

— Nigdy o niej nie mówiliśmy.

— To straszne, kiedy rodzina tak się rozpada.

— Tak? Sama kiedyś mówiłaś o swojej siostrze Beryl, ze jest chciwą niewdzięcznicą i ma sumienie godne ostrygi.

— Niby tak. Ale ona wciąż jest moją siostrą. Babcia otworzyła drzwi.

— No, no… — powiedziała.

— Co tam jest? No pokaż! Nie stój tak. — Niania zajrzała do pokoju pod ramieniem babci. — O rany… — mruknęła.


* * *

Magrat zatrzymała się w rozległym przedpokoju wyłożonym czerwonym aksamitem. Dziwne myśli pojawiały się w jej głowie; nie czuła się tak od czasu incydentu z winem ziołowym. Ale pomiędzy nimi jakiś wewnętrzny głos — walczący ojej uwagę niczym maleńki prozaiczny ziemniak w kępie psychodelicznych chryzantem — krzyczał, że przecież nie umie nawet tańczyć. Chyba że w kręgu.

Ale to przecież nie może być trudne, skoro udaje się zwykłym ludziom.

Maleńka wewnętrzna Magrat, usiłująca zachować równowagę w rwącym strumieniu pewności siebie, zastanawiała się, czy tak właśnie przez cały czas czuje się babcia Weatherwax.

Uniosła skraj sukni i spojrzała na pantofelki.

To nie mogło być prawdziwe szkło — inaczej kuśtykałaby teraz, szukając pierwszej pomocy. Nie były też przezroczyste. Ludzka stopa to bardzo użyteczny narząd, ale nie jest zbyt atrakcyjnym widokiem — chyba że dla osób o bardzo szczególnych zainteresowaniach.

Były lustrzane. Dziesiątki faset odbijały światło.

Dwa lustra na nogach… Magrat niejasno przypominała sobie coś o… o czarownicy, która nie powinna stawać między dwoma zwierciadłami? Czy może o tym, że nie należy ufać mężczyźnie o pomarańczowych brwiach? Coś takiego, czego ją uczyli, kiedy była jeszcze kimś zwyczajnym. Chodziło o to… zaraz… o to, że czarownica nie powinna stawać między dwoma zwierciadłami, bo kiedy wyjdzie, może już nie być tą samą osobą. Albo coś w tym rodzaju. Znaczy… Człowiek rozmywa się w tych wszystkich odbiciach, cała dusza zostaje rozrzedzona, a gdzieś w najdalszych obrazach najciemniejsza część jaźni może się wydostać i zacząć go szukać, jeśli nie jest dostatecznie ostrożny. Czy jakoś tak.

Stłumiła tę myśl. To teraz nieważne.

Ruszyła naprzód, do niewielkiej grupki gości czekających na zaanonsowanie.

— Lord Henry Wysięk i lady Wysięk!

Sala balowa wcale nie była salą, ale dziedzińcem otwartym na ciepłe nocne powietrze. Od wejścia w dół prowadziły schody. Po drugiej stronie schody o wiele szersze i oświetlone migoczącymi pochodniami prowadziły do samego pałacu. Na ścianie wisiał zegar — wielki i widoczny z daleka.

— Szanowny Douglas Nieustanny!

Zegar wskazywał za piętnaście ósmą. Magrat niejasno przypominała sobie jakąś starą kobietę krzyczącą coś o czasie, ale to również było nieważne.

— Lady Volentia d’Arrangement!

Dotarła do szczytu schodów. Lokaj, który anonsował gości, przyjrzał się jej z uwagą. A potem, tonem człowieka, który otrzymał bardzo ścisłe instrukcje dotyczące tej właśnie chwili, krzyknął potężnym głosem:

— Ehm… Tajemnicza i piękna nieznajoma!

Cisza rozlewała się od schodów niczym wylana farbą. Pięćset głów odwróciło się równocześnie i spojrzało na Magrat.

Jeszcze wczoraj na samą myśl o pięciuset wpatrzonych w nią ludziach Magrat rozpłynęłaby się jak masło na patelni. Ale teraz ona także spojrzała, uśmiechnęła się i dumnie uniosła podbródek.

Otwarcie wachlarza zabrzmiało jak wystrzał.

Tajemnicza i piękna nieznajoma, córka Simplicity Garlick, wnuczka Araminty Garlick, z pewnością siebie tak skoncentrowaną, że aż krystalizowała się na obrzeżach jej osobowości…

…przekroczyła próg.


* * *

W chwilę później obok lokaja przeszedł kolejny gość. Lokaj zawahał się. Coś w tej postaci go zaniepokoiło. Nie potrafił skupić na niej wzroku. Właściwie to wcale nie był pewien, czy w ogóle ktoś tam jest.

Ale zaraz powrócił zdrowy rozsądek, który na moment wymknął się i schował za czymś innym. To przecież Samedi Nuit Mort — ludzie powinni się przebierać i wyglądać dziwacznie. I człowiekowi wolno widzieć takie osoby.

— Przepraszam szanownego pana — odezwał się. — Kogo mam zaanonsować?

JESTEM TU INCOGNITO.

Lokaj był pewien, że nic nie zostało powiedziane, ale równie pewien, że usłyszał słowa.

— Ee… oczywiście — wymamrotał. — Proszę wejść, hm… — Rozjaśnił się nagle. — Znakomita jest ta maska szanownego pana.

Spojrzał, jak mroczna figura schodzi w dół, po czym oparł się o kolumnę.

Miał dosyć. Wyjął z kieszeni chustkę, zdjął upudrowaną perukę i otarł czoło. Czuł się, jakby właśnie czegoś uniknął, a co gorsza nie miał pojęcia czego.

Rozejrzał się ostrożnie i dyskretnie przemknął do przedpokoju. Tam zajął pozycję za aksamitną kotarą, gdzie mógł spokojnie zapalić.

Niemal połknął niedopałek, kiedy po czerwonym dywanie zbliżył się bezgłośnie kolejny gość. Ubrany był jak pirat, który właśnie obrabował statek wiozący skórzane kostiumy dla wybrednych klientów. Na jednym oku nosił przepaskę, drugie błyszczało niczym złowrogi szmaragd.

Nikt tak wielki nie powinien umieć tak cicho chodzić.

Lokaj schował niedopałek za ucho.

— Przepraszam, milordzie. — Pobiegł za nowo przybyłym i stanowczo, choć z szacunkiem dotknął jego ramienia. — Muszę obejrzeć pańskie zap… pańskie… zap…

Gość spojrzał na dłoń na swoim ramieniu. Lokaj odsunął ją pospiesznie.

— Mrrauu?

— Pańskie… zaproszenie… Gość otworzył usta i zasyczał.

— Naturalnie. — Lokaj cofnął się z szybkością człowieka, któremu nie płacą aż tyle, żeby się szarpał z ubranym w czarną skórę maniakiem o zębach ostrych jak igły. — Jest pan jednym z przyjaciół Duca, jak sądzę…

— Mrrauu.

— Żaden problem, żaden… Ale szanowny pan zapomniał swojej maski.

— Mrrauu?

Lokaj gorączkowo pomachał w stronę zasypanego maskami stołu.

— Duc żąda, by wszyscy nosili maski — wyjaśnił. — Tego… Może tutaj znajdzie pan coś odpowiadającego pańskim gustom.

Zawsze znajdzie się paru takich, myślał. Na zaproszeniu mają wypisane „Bal Maskowy”, dużymi i ozdobnymi literami, w dodatku na złoto, ale zawsze są tacy, którym wydaje się, że to ktoś o nazwisku Maska jest organizatorem. A ten tutaj pewnie rabował miasta, kiedy powinien uczyć się czytać.

Gość przyjrzał się maskom. Wcześniej przybyli zabrali już te najlepsze, ale to mu wyraźnie nie przeszkadzało.

Wyciągnął rękę.

— Chcę tę — powiedział.

— Ehm… Doskonały wybór, szanowny panie. Pomogę ją…

— Mrrauu!

Lokaj odstąpił, ściskając się za ramię.

Gość spojrzał na niego wrogo, wsunął maskę na twarz i przez dziurkę na oko przyjrzał się sobie w lustrze.

Dziwne, pomyślał lokaj. Mężczyźni raczej nie wybierają takich masek. Wolą czaszki, ptaki, byki i inne takie. Ale nie koty.

Jeszcze dziwniejsze, że leżąc na stole maska przedstawiała pyszczek ładnego rudego kota. Na przybyszu była… nadal kocim pyskiem, tylko że o wiele bardziej. I o wiele groźniejszym niż powinna.

— Zawsze chciałem być rudy — oświadczył gość.

— Dobrze na panu wygląda — zapewnił lokaj.

Kociogłowy mężczyzna obracał się lekko, wyraźnie zachwycony własnym odbiciem.

Potem Greebo miauknął cicho i ruszył na bal. Potrzebował czegoś do zjedzenia, kogoś do walki, a potem… potem się zobaczy.

Dla wilków, świń i niedźwiedzi uczucie, że są ludźmi, jest tragedią. Dla kota to po prostu nowe doświadczenie.

Poza tym nowy kształt okazał się o wiele zabawniejszy. Już od dziesięciu minut nikt nie cisnął w niego butem.


* * *

Dwie czarownice rozejrzały się po pokoju. — Dziwne — stwierdziła niania Ogg. — Nie tego spodziewałam się w tej, no wiesz, w królewskiej sypialni.

— A to królewska sypialna?

— Jest korona na drzwiach.

— Aha.

Babcia przyjrzała się wyposażeniu.

— Co ty możesz wiedzieć o królewskich sypialniach? — rzuciła, głównie po to, żeby coś powiedzieć. — Nigdy nie byłaś w królewskiej sypialni.

— Mogłam być — oburzyła się niania.

— Nie byłaś!

— Pamiętasz koronację młodego Verence'a? Wszystkich nas zaprosił do pałacu. Kiedy wyszłam się… no, upudrować sobie nos, zauważyłam otwarte drzwi, więc zajrzałam i trochę się pokręciłam.

— To zdrada. Za takie coś można trafić do lochu — oznajmiła surowo babcia Weatherwax. — Jak tam było? — dodała.

— Bardzo wygodnie. Młoda Magrat nie wie, co traci. I wyglądało tam o wiele lepiej niż tutaj, mogę cię zapewnić.

W tej sypialni wszystko było zielone. Zielone ściany, zielona podłoga. Stała szafa i mała szafka nocna. Leżał nawet dywanik, też zielony. Światło wpadało przez zielone szkło w oknie.

— Czuję się jak na dnie stawu — stwierdziła babcia i machnęła ręką. — Pełno tu much. — Urwała, jakby nagle zamyślona. — Hm…

— Jak u nas przy dukcie — zauważyła niania. Rzeczywiście, wszędzie latały muchy. Brzęczały przy oknie i zygzakowały bezcelowo pod sufitem.

— Staw przy dukcie — powtórzyła niania, ponieważ ludzie, który wygłaszają takie żarty, nie umieją przepuścić okazji. — Jak Duć…

— Słyszałam. — Babcia machnęła na tłustą zieloną muchę.

— W każdym razie uważam, że w królewskiej sypialni much być nie powinno.

— Można by się za to spodziewać łóżka.

Którego tu nie było. Zamiast niego na podłodze leżała okrągła drewniana pokrywa budząca lekki niepokój. Miała jakieś sześć stóp średnicy i wyposażono ją w wygodne uchwyty.

Obeszły pokrywę dookoła. Muchy wzleciały i odfrunęły.

— Przypomina mi to pewną opowieść — powiedziała babcia.

— Mnie też — zgodziła się niania Ogg tonem nieco bardziej piskliwym niż zwykle. — Była taka dziewczyna i ona wyszła za tego mężczyznę, a on jej powiedział, że może wszędzie chodzić po pałacu, ale nie wolno jej otwierać takich drzwi, ale ona otworzyła i odkryła, że zamordował wszystkie poprzednie…

Umilkła.

Babcia popatrzyła na pokrywę i w zadumie skrobała się po brodzie.

— Ujmę to tak — rzekła niania Ogg, mimo przeciwności losu próbując zachować rozsądek. — Co możemy tam znaleźć gorszego, niż sobie wyobrażamy?

Każda ujęła uchwyt.


* * *

Pięć minut później babcia Weatherwax i niania Ogg wyszły z sypialni Duca. Babcia bardzo starannie zamknęła drzwi. Spojrzały na siebie nawzajem.

— A niech mnie — mruknęła wciąż blada niania.

— Tak — zgodziła się babcia. — Opowieści…

— Słyszałam o takich… no wiesz, o takich ludziach jak on, ale nigdy w to nie wierzyłam. Fuj! Ciekawe, jak on wygląda.

— Nie poznasz, jeśli będziesz tylko patrzeć.

— To w każdym razie tłumaczy muchy — stwierdziła niania Ogg. I ze zgrozą podniosła dłoń do ust.

— A nasza Magrat jest z nim na dole! — zawołała. — I wiesz, co się zdarzy. Spotkają się ze sobą i…

— Przecież są tam setki innych ludzi — przypomniała babcia. — Trudno to nazwać intymnym nastrojem.

— Tak… ale nawet myślenie o nim, jego dotknięcie… Przecież to jakby trzymać w ręku…

— Czy Ella liczy się jako księżniczka? — spytała babcia. — Jak sądzisz?

— Co? Och… tak, chyba tak. W obcych stronach… Czemu pytasz?

— To znaczy, że rozgrywa się tu więcej niż jedna opowieść. Lily pozwala się toczyć kilku jednocześnie. Zastanów się. Tu nie chodzi o dotknięcie, ale o pocałunek.

— Musimy dostać się na dół — uznała niania. — Nie wolno do tego dopuścić! Znasz mnie przecież, nie jestem pruderyjna, ale… fuj!

— Słyszysz, co mówię, starucho?

Obejrzały się. Niewysoka gruba kobieta w czerwonej sukni i wysokiej białej peruce spoglądała na nie wyniośle spod lisiej maski.

— Tak? — burknęła babcia.

— Tak, jaśnie pani — poprawiła ją kobieta. — Gdzie twoje maniery? Żądam, żebyś natychmiast skierowała mnie do toalety! I co ty niby wyprawiasz?

Ostatnie słowa skierowane byty do niani Ogg, które obeszła kobietę dookoła, krytycznym wzrokiem mierząc jej suknię.

— Rozmiar dwudziesty, czy może dwudziesty drugi?

— Co? Cóż to za impertynencja?! Niania Ogg w zadumie potarła brodę.

— Sama nie wiem — mruczała. — Czerwone suknie nigdy mi nie pasowały. Nie masz czegoś niebieskiego?

Kobieta spróbowała uderzyć nianię wachlarzem, ale wtedy w ramię stuknął ją kościsty palec.

Podniosła głowę i spojrzała w twarz babci Weatherwax.

Kiedy osuwała się sennie, słyszała jakiś bardzo daleki głos, mówiący:

— Na mnie pasuje. Ale ona wcale nie ma rozmiaru dwadzieścia. I z taką twarzą jak ona nigdy nie włożyłabym na siebie nic czerwonego…


* * *

Lady Volentia d’Arrangement odprężyła się nieco w wewnętrznym sanktuarium damskiej toalety. Zdjęła maskę i wyłowiła z dekoltu zagubioną muszkę. Potem sięgnęła do tyłu, by poprawić swoją turniurę — ćwiczenie gwarantujące najśmieszniejszą damską gimnastykę do czasu wynalezienia pasa do pończoch.

Chociaż była pasożytem tak doskonale zaadaptowanym jak huba nadrzewna, lady Volentia w zasadzie należała do osób raczej nieszkodliwych. Zawsze zjawiała się na ważniejszych balach dobroczynnych i starała się pamiętać imiona prawie wszystkich swoich służących — przynajmniej tych czyściejszych. Była na ogół łagodna dla zwierząt, a nawet dzieci, jeśli tylko zostały do czysta wymyte i nie robiły zbyt wiele hałasu. W związku z tym nie zasługiwała na to, co właśnie miało ją spotkać — na los, jaki Matka Natura przeznaczyła w tym pomieszczeniu i tej nocy dowolnej kobiecie, mającej wymiary zbliżone do babci Weatherwax.

Zdała sobie sprawę, że ktoś staje obok niej.

— Przepraszam bardzo…

Okazało się, że to niska, dość obrzydliwa kobieta z gminu, z szerokim i bezczelnym uśmiechem na twarzy.

— Czego chcesz, stara kobieto? — spytała lady Volentia.

— Przepraszam bardzo — powtórzyła niania Ogg. — Moja przyjaciółka chciałaby zamienić z panią słówko.

Lady Volentia z wyższością spojrzała…

…w lodowate, błękitnookie zapomnienie.


* * *

— Co to jest to coś, jak dodatkowy ty… hobo? — To turniura, Esme.

— Paskudnie niewygodna, ot co. Mam wrażenie, jakby stale ktoś za mną chodził.

— Do twarzy ci w bieli.

— Wcale nie. Czarny to jedyny kolor odpowiedni dla czarownicy. A w tej peruce jest za gorąco. Komu potrzebna stopa włosów na głowie?

Babcia włożyła maskę. Była to głowa orła z białymi piórami i cekinami.

Niania poprawiła jakieś ukryte pod krynoliną niewymowne elementy i wyprostowała się.

— Rany, popatrz tylko — powiedziała. — Te pióra w twoich włosach naprawdę nieźle wyglądają.

— Nigdy nie byłam próżna — oświadczyła babcia Weatherwax. — Wiesz o tym, Gytho. Nikt nie mógłby zarzucić mi próżności.

— Nie, Esme — zgodziła się niania Ogg. Babcia odwróciła się.

— Jesteś gotowa, hrabino Ogg?

— Tak. Do dzieła, lady Weatherwax.


* * *

Parkiet był zatłoczony. Z każdego filaru zwisały dekoracje, wszystkie czarne i srebrne, gdyż takie były barwy festiwalu Samedi Nuit Mort. Na balkonie grała orkiestra. Wirowali tancerze. Gwar ogłuszał.

Kelner z tacą kieliszków odkrył nagle, że jest kelnerem bez tacy kieliszków. Rozejrzał się dookoła, a potem spojrzał w dół, na niską lisicę pod wielką peruką.

— Spadaj stąd i przynieś więcej — poprosiła uprzejmie niania. — Czyją widzisz, milady?

— Za dużo tu ludzi.

— A może widzisz Duca?

— Skąd mogę wiedzieć? Wszyscy noszą maski.

— Chwileczkę! Tam jest jedzenie!

Przy długim stole zebrało się wielu mniej energicznych albo bardziej wygłodniałych przedstawicieli genoańskiej arystokracji. Zauważyli jedynie — oprócz mocnych szturchnięć pary pracowitych łokci — przyjazny monotonny glos na poziomie piersi. Powtarzał:…uwaga na plecy… odsunąć się tam… przechodzę!”.

Niania przebiła się do samego stołu i rozpychając się lekko, zdobyła też miejsce dla babci.

— Nieźle zastawiony — pochwaliła. — Patrz, jakie w tych stronach mają małe kurczaki.

— To przepiórki.

— Wezmę trzy. Tutaj, charlie chan! Podszedł kelner.

— Macie pikle?

— Obawiam się, że nie, madam.

Niania Ogg spojrzała na stół, gdzie stały między innymi pieczone łabędzie i pieczony paw, który pewnie nie czułby się ani trochę lepiej, choćby wiedział, że pióra z ogona zostaną mu wetknięte z powrotem. A także więcej owoców, gotowanych homarów, orzechów, ciast, kremów i przekąsek niż w sennych marzeniach pustelnika.

— Jakieś przyprawy?

— Nie, madam.

— Keczup?

— Nie, madam!

— I to ma być raj smakosza? — mruknęła niania, gdy orkiestra zaczęła następny taniec.

Szturchnęła kogoś wysokiego, kto nakładał sobie porcję homara.

— Niezła impreza, co?

BARDZO MIŁA.

— Świetną ma pan maskę.

DZIĘKUJĘ.

Niania odwróciła się nagle, szarpnięta mocno przez babcię Weatherwax.

— Tam jest Magrat!

— Gdzie? Gdzie?

— Tam… Siedzi przy tych roślinach w doniczkach.

— A tak. Na chassy longe. To po zagranicznemu „sofa” — wyjaśniła niania.

— Ale co ona robi?

— Myślę, że pociąga mężczyzn.

— Magrat?

— Owszem. Coraz lepiej ci idzie z hipnotyzmem, trzeba przyznać.


* * *

Magrat machnęła wachlarzem i spojrzała na stojącego przy niej comte de Yoyo.

— La, sir — powiedziała. — Może mi pan przynieść jeszcze talerz jajek skowronka. Jeśli pan naprawdę musi.

— Natychmiast, dziecinko.

Staruszek pomknął w stronę bufetu.

Magrat zmierzyła wzrokiem armię swych admiratorów i leniwie wyciągnęła rękę w stronę kapitana de Vere z gwardii pałacowej. Kapitan stanął na baczność.

— Drogi kapitanie — powiedziała. — Owszem, mogę pana zaszczycić następnym tańcem.


* * *

— Zachowuje się rozpustnie — stwierdziła z dezaprobatą babcia.

Niania zerknęła na nią dziwnie.

— Wcale nie — odparła. — Zresztą odrobina rozpusty jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A przynajmniej żaden z tych mężczyzn nie wygląda na Duca. Zaraz, co ty tu robisz?

Ostatnie zdanie skierowała do niskiego, łysego człowieczka, który usiłował dyskretnie rozstawić przed nią małe sztalugi.

— Tego… Czy panie zechciałyby nie ruszać się przez kilka minut? — spytał nieśmiało. — Do drzeworytu?

— Jakiego drzeworytu? — zdziwiła się babcia.

— No, wiecie panie — odparł, otwierając mały scyzoryk. — Po takim balu każdy lubi oglądać swoje drzeworyty w gazetach. „Lady Jakaś bawi się żartem lorda Jakmutam” i takie rzeczy?

Babcia Weatherwax otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale niania Ogg delikatnie położyła jej dłoń na ramieniu. Babcia uspokoiła się trochę.

— Znam żart o alejgatorach — powiedziała i strząsnęła rękę niani. — Był taki lew i żaba, a kiedy lew wygłosił mowę, żaba mówi do aligatora „Słyszałeś? Lepiej stąd idź”.

Spojrzała tryumfalnie.

— Tak? — spytał rzeźbiarz, szybko wycinając klocek. — I co się działo potem?

Niania Ogg pospiesznie odciągnęła przyjaciółkę.

— Niektórzy ludzie zupełnie nie znają się na żartach — stwierdziła babcia.

Orkiestra zaczęła nową melodię. Niania Ogg sięgnęła do kieszonki i znalazła karnecik należący do właścicielki sukni, w tej chwili śpiącej spokojnie w dalekiej komnacie.

— Kto to jest… — odwróciła karnet, bezgłośnie poruszając ustami. — Kto to jest ten Kadryl?

— Madam…

Babcia obejrzała się. Za nią stał z pochyloną głową pulchny, wąsaty mężczyzna w mundurze. Wyglądał, jakby w swoim czasie bawił się całkiem licznymi żartami.

— Tak?

— Obiecała pani zaszczycić mnie tym tańcem.

— Nic podobnego. Mężczyzna zdziwił się.

— Ależ zapewniam panią, lady d’Arrangement… pani karnet… Jestem pułkownik Moutarde…

Babcia przyjrzała mu się podejrzliwie, po czym zajrzała do karnetu przywiązanego nitką do wachlarza.

— Och…

— Umiesz tańczyć? — szepnęła niania.

— Oczywiście.

— Nigdy nie widziałam, żebyś tańczyła. Babcia Weatherwax zamierzała właśnie odmówić pułkownikowi jak najuprzejmiej. Teraz jednak wyprostowała się dumnie.

— Czarownica potrafi wszystko, jeśli tylko się skupi, Gytho Ogg. Chodźmy, panie pułkowniku.

Niania obserwowała, jak znikają wśród tancerzy.

— Witaj, lisiczko — odezwał się jakiś głos za jej plecami. Obejrzała się. Nikogo nie było.

— Na dole.

Spojrzała w dół.

I zobaczyła bardzo małe ciało w mundurze kapitana gwardii pałacowej, w pudrowanej peruce i z przymilnym uśmiechem.

— Nazywam się Casanunda — powiedział. — Znany jako największy kochanek na świecie. Co ty na to?

Niania Ogg zmierzyła go wzrokiem, co w tym wypadku trwało całkiem krótko.

— Jesteś krasnoludem — zauważyła.

— Wielkość się nie liczy.

Niania Ogg rozważyła sytuację. Jedna z koleżanek, znana ze swej nieśmiałości i skromności, zachowywała się obecnie jak… jak jej było… ta pogańska królowa, która stale uwodziła mężczyzn, kąpała się w oślim mleku i w ogóle, a druga zachowywała się dziwnie i tańczyła z mężczyzną, choć nie odróżniała jednej stopy od drugiej. Niania Ogg uznała, że jej też się coś należy.

— A umiesz tańczyć? — zapytała.

— Oczywiście. Może randka?

— Myślisz, że ile mam lat? Casanunda zastanowił się.

— No dobrze. Więc może spacer? Niania westchnęła i podała mu rękę.

— Chodźmy.


* * *

Lady Volentia d’Arrangement szła chwiejnie korytarzem — smętna, chuda sylwetka w skomplikowanym gorsecie i długiej do kostek halce.

Nie była pewna, co się właściwie stało. Pamiętała tę straszną kobietę, potem uczucie absolutnej rozkoszy, a później… siedziała na dywanie bez sukni. Lady Volentia w swym nudnym życiu bywała na licznych balach i wiedziała, że czasem kobieta budzi się w obcym pokoju bez sukni. Ale zwykle działo się to wieczorem i przynajmniej miała pojęcie, skąd się tam wzięła…

Sunęła przed siebie, opierając się o ścianę. Stanowczo ktoś musi się o tym dowiedzieć.

Jakiś człowiek wyszedł zza rogu. Jedną ręką niedbale podrzucał w powietrze indyczą nogę, a drugą ją łapał.

— Chwileczkę! — zawołała lady Volentia. — Czy zechciałbyś uprzejmie… och…

Zobaczyła kogoś w czarnej skórze, z opaską na oku i z uśmiechem godnym korsarza.

— Mrrauu!

— Ojej!


* * *

Nic trudnego w takim tańcu, mówiła sobie babcia Weatherwax. To tylko ruszanie się w kółko pod muzykę. Pomagało, że umiała czytać w umyśle partnera. Taniec jest instynktowny, kiedy przekroczy się już etap patrzenia w dół i sprawdzania, co robią stopy, a czarownice dobrze sobie radzą z odczytywaniem instynktów. Przez chwilę trwała walka, gdyż pułkownik starał się prowadzić. Szybko jednak zrezygnował, po części z powodu uporu babci, ale głównie z powodu jej butów.

Buciki lady d’Arrangement nie pasowały. Poza tym babcia była przywiązana do swoich butów. Miały skomplikowane żelazne okucia i czubki jak tarany. Kiedy dochodziło do tańca, buty babci trafiały dokładnie tam, gdzie chciały trafić.

Pokierowała swego bezradnego i nieco kulejącego partnera w stronę niani Ogg, która zdołała już oczyścić sporą przestrzeń wokół siebie. To, co babcia osiągała dzięki dwóm funtom podkutych synkop, niania Ogg uzyskiwała dzięki swemu łonu.

Było to łono spore i doświadczone, a także nie poddające się żadnym ograniczeniom. Kiedy niania Ogg podskakiwała w górę, ono opadało; kiedy obracała się w lewo, nie dokończyło jeszcze obrotu w prawo. Na dodatek stopy niani poruszały się w skomplikowanym kroku jigowym, nie zważając na rytm muzyki, więc kiedy ciało przesuwało się w tempie walca, stopy wykonywały rodzaj marynarskiego tańca z przytupami. Zmuszało to partnera do tańczenia w odległości przynajmniej łokcia, a liczne pobliskie pary nieruchomiały, by obserwować to z fascynacją — na wypadek gdyby narastające wibracje harmoniczne cisnęły nianię w kryształowe kandelabry.

Babcia i jej bezradny partner przewirowali obok.

— Przestań się popisywać — syknęła babcia i zniknęła w tłumie.

— Kim jest twoja przyjaciółka? — zainteresował się Casanunda.

— Jest…

Huknęły fanfary.

— Stracili rytm — zauważyła niania.

— Nie. To znaczy, że przybył Duc.

Orkiestra umilkła; tancerze odwracali się w stronę głównych schodów.

Dwie postacie schodziły z godnością.

Słowo daję, szczupły jest i przystojny jak diabeł, pomyślała niania. Na pokaz. Esme ma rację: patrząc trudno poznać.

A ona…

…to Lily Weatherwax?

Kobieta nie włożyła maski.

Z dokładnością do kilku zmarszczek, wyglądała dokładnie jak babcia.

Prawie…

Niania zdała sobie nagle sprawę, że wypatruje w tłumie białej głowy orła. Wszyscy patrzyli na schody, ale jedno spojrzenie przypominało raczej stalowy pręt.

Lily Weatherwax ubrała się na biało. Aż do tej chwili niani Ogg nie przyszło nawet do głowy, że mogą istnieć różne odcienie bieli. Teraz już wiedziała. Biel sukni Lily Weatherwax zdawała się promieniować; gdyby nagle zgasły światła, suknia świeciłaby w ciemności. Miała styl. Błyszczała, miała bufiaste rękawy i była obszyta koronką.

Lily Weatherwax wyglądała — co niania musiała przyznać — młodziej. Miała tę samą figurę i piękną cerę Weatherwaxów, ale wydawała się… mniej zużyta.

Jeśli bycie złą tak na ciebie działa, pomyślała niania, mogłam też się tym zająć już parę lat temu. Zapłatą za grzech jest śmierć, ale taka sama jest nagroda za cnotę, a zło przynajmniej może w piątki wcześniej wracać do domu.

Tylko oczy miały identyczne. Gdzieś w genach Weatherwaxów tkwił okruch szafiru. Może nawet całe ich pokolenia.

Duc zaś był niewiarygodnie przystojny — ale to zrozumiałe. Ubierał się na czarno. Nawet jego oczy byty skryte za czernią.

Niania otrząsnęła się i przecisnęła do babci Weatherwax.

— Esme?

Chwyciła koleżankę za rękę.

— Esme?

— Hmm?

Niania widziała, że tłum rozsuwa się, rozstępuje jak morze pomiędzy schodami a sofą na drugim końcu sali.

Palce babci Weatherwax były tak białe jak jej suknia.

— Esme! Co się dzieje? Co robisz? — szepnęła niania.

— Próbuję… powstrzymać… opowieść.

— A co robi ona?

— Pozwala… rzeczom… się… dziać!

Goście cofali się wokół. Zdawało się, że nie robią tego świadomie. Po prostu tak się zdarzyło, że utworzyło się coś w rodzaju korytarza.

Książę szedł wolno. Za Lily wisiały w powietrzu jej mgliste wizerunki — zdawało się, że podąża za nią szereg blednących widm.

Magrat wstała.

Niania dostrzegła migotanie tęczy w powietrzu. Możliwe, że ćwierkały też ptaszki.

Książę ujął Magrat za rękę.

Niania zerknęła na Lily Weatherwax, która przystanęła o kilka stóp od schodów i uśmiechała się dobrodusznie.

Potem niania spróbowała zogniskować się na przyszłości…

…co było straszliwie łatwe.

Normalnie przyszłość rozgałęzia się przy każdym zakręcie i można uzyskać tylko mocno zamglony obraz tego, co prawdopodobnie się zdarzy, nawet jeśli ktoś jest tak czasowo wyczulony jak czarownica. Ale tutaj opowieści owijały drzewo wydarzeń i zginały je w nowy kształt.

Babcia Weatherwax nie miała pojęcia, czym jest wzorzec kwantowej nieuniknioności; nie poznałaby go, gdyby nawet spotkali się na kolacji. Gdyby wymówić przy niej słowa „paradygmaty czasu i przestrzeni”, powiedziałaby tylko: „Co?”. Ale to nie znaczy, że była ignorantką. To znaczy, że nie przywiązywała wagi do słów, a zwłaszcza do bełkotu. Wiedziała tylko, że w ludzkiej historii ciągle, niczym trójwymiarowe klisze, powtarzały się pewne zjawiska — opowieści.

— I teraz jesteśmy jej częścią! A ja nie potrafię jej powstrzymać — tłumaczyła babcia. — Musi być jakiś punkt, gdzie to jest możliwe, ale nie umiem go znaleźć.

Orkiestra zagrała walca.

Magrat i Książę zawirowali w tańcu; przez cały czas wpatrywali się w siebie nawzajem. Po chwili kilka par ośmieliło się do nich dołączyć. A potem cały bal stal się maszyną, którą od nowa nakręcono; tancerze popłynęli po parkiecie, strzępy rozmów wypełniły pustkę.

— Przedstawisz mnie swojej koleżance? — zapytał Casanunda gdzieś spod łokcia niani.

— To wszystko się wydarzy — mówiła babcia, nie zważając na to wtrącenie z dolnych regionów. — Wszystko. Pocałunek, zegar wybijający północ, jej ucieczka i zgubienie szklanego pantofelka… Wszystko.

— Uch, fuj! — mruknęła niania, opierając się o głowę partnera.

— Wolałabym lizać ropuchy.

— Jest akurat w moim typie — tłumaczył nieco zduszonym głosem Casanunda. — Zawsze pociągały mnie kobiety dominujące.

Czarownice obserwowały tańczącą parę, wpatrzoną sobie nawzajem w oczy.

— Mogę im podstawić nogę — zaproponowała niania. — Żaden problem.

— Nie możesz. Coś takiego nie mogłoby się wydarzyć.

— Cóż, Magrat jest rozsądna. Mniej więcej rozsądna — pocieszyła przyjaciółkę niania. — Może zauważy, że coś jest nie w porządku.

— Znam się na swojej pracy, Gytho Ogg — odparła babcia. — Nie zauważy niczego, dopóki zegar nie wybije północy.

Obejrzały się równocześnie. Właśnie minęła dziewiąta.

— A wiesz — powiedziała niania Ogg — zegary nie wybijają północy. Moim zdaniem wybijają tylko dwanaście uderzeń. Rozumiesz, to tylko kwestia dongów.

Raz jeszcze popatrzyły na zegar.


* * *

Na bagnie zapiał kogut Legba. Zawsze piał o zachodzie słońca.


* * *

Niania Ogg wbiegła na kolejny ciąg stopni i oparła się o ścianę, żeby złapać oddech. To musiało być gdzieś tutaj.

— Następnym razem nauczysz się trzymać język za zębem, Gytho Ogg — mruknęła.

— Jak sądzę, opuściliśmy balowy rozgardiasz, by odbyć gdzieś intymne tete-a-tete? — spytał z nadzieją Casanunda biegnący za nią truchtem.

Usiłując nie zwracać na niego uwagi, niania pobiegła zakurzonym przejściem. Po jednej stronie miała balustradę, za nią w dole salę balową. A tutaj…

…małe drewniane drzwiczki.

Otworzyła je łokciem. Wewnątrz kółka zębate kręciły się niczym kontrapunkt dla wirujących w dole tancerzy — jak gdyby to zegar ich napędzał. Zresztą, w metaforycznym sensie, tak właśnie było.

Mechanizm zegarowy, pomyślała niania. Kiedy człowiek zna się na mechanizmie zegara, zna się na wszystkim.

Chciałabym choć trochę znać się na tych przeklętych mechanizmach.

— Bardzo przytulnie — pochwalił Casanunda.

Niania przecisnęła się przez drzwiczki do pomieszczenia zegara. Koła zębate ze stukiem przesuwały się przed jej nosem. Przyglądała im się przez chwilę. Laboga… I wszystko po to, żeby ciąć Czas na małe kawałeczki.

— Może odrobineczkę przyciasno — zauważył Casanunda gdzieś spod jej pachy. — Ale jeśli potrzeba zmusza… Pamiętam, kiedyś w Quirmie była tylko lektyka i…

Popatrzmy, myślała niania. To kółko łączy się z tamtym, to się obraca, to się obraca szybciej, ten kolczasty kawałek kołysze się tam i z powrotem…

Co tam. Ściśnij pierwszą rzecz, jaka ci wpadnie w rękę, jak powiedział najwyższy kapłan do westalki[24].

Niania Ogg splunęła w dłonie, chwyciła największe koło zębate i ścisnęła.

Obracało się dalej, wlokąc ją za sobą.

A niech to… Trudno.

Postąpiła w sposób, o jakim babcia Weatherwax ani Magrat w tych okolicznościach nawet by nie pomyślały. Ale w swych wyprawach po morzu między płciowych kontaktów niania Ogg dotarta dalej niż tylko do latarni morskiej. Nie widziała nic zdrożnego w poproszeniu mężczyzny o pomoc.

Uśmiechnęła się zalotnie do Casanundy.

— Byłoby nam o wiele wygodniej w tym naszym małym pie-de-terre, gdybyś zechciał pchnąć trochę to kółko — powiedziała. — Jestem pewna, że potrafisz.

— Och, to żaden kłopot, piękna pani — zapewnił Casanunda.

Sięgnął jedną ręką. Krasnoludy są niezwykle silne jak na swój wzrost. Zdawało się, że koło nie stawia mu żadnego oporu.

Wewnątrz mechanizmu coś zaklinowało się na chwilę, po czym ustąpiło z cichym brzękiem. Wielkie koła obracały się niechętnie. Małe kółeczka zapiszczały na ośkach. Nieduży, ale ważny element wyfrunął i odbił się od okrągłej głowy Casanundy.

Wskazówki zaś pomknęły po tarczy o wiele prędzej, niż zaplanowała to natura.

Jakiś odgłos z góry kazał niani Ogg podnieść głowę.

Jej zadowolenie rozwiało się w jednej chwili. Młotek wybijający godziny odchylał się powoli. Nianię uderzyła myśl, że stoi dokładnie pod dzwonem — i w tej samej chwili dzwon także został uderzony.

Bim…

— A niech to!

…bim…

…bim…


* * *

…bom…

Bagno spowiła mgła. Poruszały się w niej jakieś cienie o kształtach niewyraźnych tej nocy, kiedy różnica między żywymi i martwymi jest tylko kwestią czasu.

Pani Gogol wyczuwała ich między drzewami. To bezdomni. Głodni. Milczący. Zapomniani przez bogów i ludzi. Istoty z mgły i błota, których jedyna siła leżała gdzieś po drugiej stronie słabości, których wierzenia były tak nieskładne i pokrzywione jak ich chaty. I ludzie z miasta — nie ci mieszkający w wielkich białych domach i jeżdżący na bal pięknymi karocami, ale ci drudzy. Ci, o których nie mówią opowieści. Opowieści na ogół nie interesują się świnio-pasami, którzy pozostają świniopasami, ani biednymi, lekceważonymi szewczykami, którzy umierają trochę biedniejsi i o wiele bardziej lekceważeni.

To byli ludzie, dzięki którym funkcjonowało magiczne królestwo, którzy gotowali posiłki, zamiatali podłogi, wywozili nieczystości, którzy byli tylko twarzami w tłumie i których pragnienia i marzenia, choć skromne, nie miały żadnego znaczenia. To… niewidzialni.

I ja między nimi, pomyślała. Zakładająca pułapki na bogów. W multiwersum istnieje wiele odmian voodoo, gdyż jest to religia, którą można złożyć z dowolnych składników, jakie tylko znajdą się pod ręką. A wszystkie próbują, na swój sposób, przywołać boga do ciała istoty ludzkiej.

To głupie, myślała pani Gogol. To niebezpieczne.

Voodoo pani Gogol działało odwrotnie. Czym jest bóg? Ogniskiem wiary. Kiedy ludzie wierzyli, bóg zaczynał rosnąć. Z początku niepewnie, ale jeśli bagno mogło już czegoś nauczyć, to właśnie cierpliwości. Za punkt zogniskowania boga mogło posłużyć cokolwiek: garść piór przewiązanych czerwoną wstążką, kapelusz i płaszcz na dwóch drągach… byle co. Ponieważ, jeśli ludzie nie mają właściwie niczego, cokolwiek może się stać niemal wszystkim. Potem karmiło się to jak gęś przeznaczoną na pasztet, a moc wzrastała bardzo powoli. I kiedy nadchodził czas, trzeba było otworzyć drogę…wstecz. Człowiek mógł dosiadać boga, zamiast odwrotnie. Oczywiście, cena była wysoka, ale tak jest zawsze. Doświadczenie mówiło pani Gogol, że każdy człowiek kończy jako trup.

Wypiła łyk rumu i podała dzban Saturdayowi.

Saturday także łyknął i włożył dzban w coś, co mogło być ręką.

— Niech się zacznie — powiedziała pani Gogol.

Martwy mężczyzna ustawił trzy bębenki i zaczął wybijać na nich rytm w tempie pulsu.

Po chwili coś stuknęło panią Gogol w ramię i wręczyło jej dzban. Był pusty.

Można właściwie zaczynać…

— Lady Bon Anno, uśmiechnij się do mnie. Panie Tesco, osłaniaj mnie. Kroczący Szeroko, prowadź mnie. Hotalogo Andrews, pochwyć mnie. Stoję pomiędzy światłem a ciemnością, ale to nie ma znaczenia, ponieważ ja jestem pomiędzy. Tutaj jest rum dla was, tytoń dla was, pożywienie dla was, dom dla was. A teraz posłuchajcie mnie uważnie…


* * *

…bom…

Dla Magrat było to niczym przejście ze snu w sen. Śniła, że tańczy z najprzystojniejszym mężczyzną na sali i… i rzeczywiście tańczyła z najprzystojniejszym mężczyzną na sali.

Tyle że nosił na oczach dwa krążki przydymionego szkła.

Choć Magrat była osobą o miękkim sercu, kompulsywną marzycielką i — jak określiła to babcia Weatherwax — zmokłą kurą, była także czarownicą. Nie zostałaby nią, gdyby nie miała pewnych instynktów i rozsądku nakazującego im ufać. Podniosła rękę i zanim zdążył zareagować, zdjęła mu szkła.

Widywała już takie oczy, ale nigdy u istoty chodzącej w pozycji pionowej.

Jej stopy, jeszcze przed chwilą przesuwające się z gracją po parkiecie, teraz potknęły się jedna o drugą.

— Ee… — zaczęła.

I uświadomiła sobie, że jego dłonie — różowe i wymanikiurowane — są zimne i wilgotne.

Odwróciła się i ruszyła biegiem, w szaleńczej ucieczce roztrącając tańczące pary. Nogi plątały się w suknię. Bezsensowne pantofelki ślizgały się na podłodze.

Dwóch lokajów blokowało schody.

Magrat zmrużyła oczy. Musiała się wydostać.

— Hai!

— Auu!

Pobiegła dalej. Potknęła się na szczycie schodów i szklany pantofelek upadł na podłogę.

— Jak, do demona, człowiek ma się poruszać w czymś takim?!! — wrzasnęła z pretensją do świata jako takiego. Podskakując na jednej nodze, zdjęła drugi bucik i boso odbiegła w noc.

Książę wszedł wolno po schodach i schylił się po zgubiony pantofelek.

Podniósł go. Światło błysnęło w lustrzanych powierzchniach.

Skryta w cieniu babcia Weatherwax oparła się o ścianę. Wszystkie opowieści mają swój punkt zwrotny, a ten musiał być już blisko.

Całkiem dobrze potrafiła przedostawać się do ludzkich umysłów, ale teraz chciała trafić do niej. Skoncentrowała się. Głębiej, głębiej… obok codziennych myśli i drobnych trosk, szybciej, szybciej… przez warstwy głębokich rozmyślań… dalej… mijając rzeczy zapieczętowane i zarośnięte, dawne wyrzuty sumienia i zakrzepłe żale, ale teraz nie ma na nie czasu… w dół… tam… srebrna nić opowieści. Ona była częścią opowieści, jest częścią opowieści, więc i opowieść musi być częścią niej.

Przesuwała się przed nią. Babcia wyciągnęła rękę.

Nienawidziła wszystkiego, co wyznaczało ludzki los, co ogłupiało ludzi, czyniło z nich coś mniej niż ludzkie istoty.

Opowieść strzeliła jak zerwana lina holownicza. Babcia chwyciła ją mocno.

I ze zdumieniem otworzyła oczy. Po czym zrobiła krok naprzód.

— Przepraszam, wasza wysokość.

Wyrwała pantofelek z dłoni Duca i wzniosła go nad głową.

Odbicie jej twarzy, pełnej złośliwej satysfakcji, było przerażające.

Babcia rzuciła pantofelek.

Rozbił się o schody. Tysiące błyszczących odłamków posypało się na marmur.


* * *

Owinięta wzdłuż całej żółwiokształtnej czasoprzestrzeni, znanej jako świat Dysku, opowieść zadrżała. Jeden zerwany koniec kołysał się i sunął przez ciemność, szukając dowolnej sekwencji, by się nią pożywić…


* * *

Na polanie poruszyły się drzewa. A wraz z nimi cienie. Cienie się nie powinny poruszać, jeśli światło pozostawało nieruchome. Te potrafiły.

Bębnienie ucichło.

W ciszy rozbrzmiewały tylko z rzadka ciche trzaski, gdy moc płynęła po wiszącym płaszczu.

Saturday podszedł. Zielone iskry strzeliły mu z rąk, kiedy zdjął płaszcz z drąga i włożył na siebie. Jego ciało drgnęło gwałtownie.

Erzulie Gogol wypuściła oddech.

— Jesteś tutaj — powiedziała. — Nadal jesteś sobą. Dokładnie sobą.

Saturday uniósł ręce i zacisnął pięści. Od czasu do czasu ręka czy noga drgała mu gwałtownie, kiedy wewnętrzna moc krążyła w ciele i szukała ujścia. Pani Gogol widziała jednak, że to Saturday rządzi.

— Będzie ci coraz łatwiej — obiecała łagodnie.

Saturday skinął głową.

Z płynącą przez niego mocą, pomyślała, może znów odzyskać swój dawny ogień. Wiedziała, że nie był wyjątkowo dobrym człowiekiem, tak jak Genoa nie była modelem społeczeństwa obywatelskiego. Ale przynajmniej nie wmawiał ludziom, że chcą, by ich prześladował, ani że wszystko co robi, robi dla ich dobra.

Wokół kręgu mieszkańcy Nowej Genoi — starej Nowej Genoi — klękali lub kłaniali się nisko.

Nie był dobrotliwym władcą. Ale pasował. I kiedy zachowywał się samowolnie, arogancko albo kiedy zwyczajnie popełniał błąd, nie tłumaczył, że usprawiedliwia go cokolwiek innego od faktu, że jest większy, silniejszy, a czasem złośliwszy od innych. Nigdy nikomu nie wmawiał, że to dlatego, że jest lepszy. I nigdy nie mówił ludziom, że mają być szczęśliwi, ani nie narzucał im rodzaju szczęścia. Niewidzialni pojmowali, że szczęście nie jest naturalnym stanem ludzkości i nie da się go osiągnąć od zewnątrz.

Saturday raz jeszcze skinął głową, tym razem z satysfakcją. Kiedy otworzył usta, iskry strzeliły mu między zębami. A kiedy ruszył przez bagno, aligatory na wyścigi schodziły mu z drogi.


* * *

W pałacowych kuchniach panował spokój. Wielkie półmiski pieczonych mięs, świńskie łby z jabłkami w pyskach i wielowarstwowe przekąski już dawno zostały wyniesione na górę. Słychać było tylko stuki od strony wielkich zlewów w głębi, gdzie podkuchenne zaczynały już zmywanie.

Pani Pleasant, kucharka, przygotowała sobie talerz czerwonych skalarów w rakowym sosie. Nie była najlepszą kucharką w Genoi — nikt nie potrafił dorównać pani Gogol, ludzie wstawali niemal z martwych, żeby skosztować gumba pani Gogol — ale różnica była tak niewielka jak, powiedzmy, między diamentem i szafirem. Pani Pleasant zrobiła co mogła, żeby przygotować dobry bankiet, ponieważ miała swoją zawodową dumę — jednak, jej zdaniem, niewiele można osiągnąć z kawałkami mięsa.

Genoańska kuchnia, jak wszelkie najlepsze kuchnie w całym multiwersum, została rozwinięta przez ludzi, którzy desperacko usiłowali wykorzystać składniki odrzucone przez ich władców. Nikt przecież nie próbowałby jeść ptasiego gniazda, gdyby nie musiał. Tylko głód może skłonić człowieka, by skosztował swojego pierwszego aligatora. Nikt nie jadłby płetwy rekina, gdyby pozwolono mu zjeść resztę.

Pani Pleasant nalała sobie rumu i właśnie sięgała po łyżkę, kiedy poczuła, że jest obserwowana.

Potężny mężczyzna w czarnym skórzanym kaftanie przyglądał się jej od drzwi. Kołysał trzymaną w ręku maską rudego kota.

Było to bardzo bezpośrednie spojrzenie. Pani Pleasant zaczęła żałować, że nie zrobiła czegoś z włosami i że nie ma na sobie lepszej sukni.

— Słucham — powiedziała. — Czego chcesz?

— Chcęęęjeeeść, paaani Pleasunt — oznajmił Greebo. Zmierzyła go wzrokiem. Ostatnio w Genoi spotykało się dziwne typy. Ten tutaj musiał być gościem na balu, ale było w nim coś… coś znajomego.

Greebo nie był zadowolonym kotem. Najpierw mieli do niego pretensje, bo ściągnął pod stół pieczonego indyka. Potem chuda samica z szerokimi zębami uśmiechała się do niego zalotnie i powtarzała, że spotka się z nim później w różanym ogrodzie, co nie jest kocim sposobem załatwiania spraw. Niepokoiło go również, że jego ciało nie było właściwe — a jej też nie. I dookoła kręciło się zbyt wielu innych samców.

A potem wywąchał kuchnię. Koty grawitują do kuchni jak kamienie grawitują do grawitacji.

— Widziałam cię już kiedyś? — spytała pani Pleasant.

Greebo nie odpowiedział. Podążył za swoim nosem do miski na stole.

— Chcęęę — zażądał.

— Rybie łby? — zdziwiła się pani Pleasant.

Formalnie byty to odpadki, choć planowała, że z dodatkiem ryżu i kilku specjalnych sosów zmieni je w danie, o które walczą królowie.

— Chcęęę — powtórzył Greebo.

Pani Pleasant wzruszyła ramionami.

— Chcesz jeść surowe rybie łby, to sobie je weź.

Greebo niepewnie podniósł miskę. Nie miał wprawy w posługiwaniu się palcami. Rozejrzał się konspiracyjnie i zniknął pod stołem. Rozległ się odgłos gwałtownego przełykania i szuranie miski o podłogę.

Po chwili Greebo się wynurzył.

— Mlueko? — zapytał.

Pani Pleasant jak zafascynowana sięgnęła po dzbanek z mlekiem i kubek…

— Ssspooodeeek — powiedział Greebo.

…i spodek.

Greebo przyjrzał mu się z uwagą i postawił na podłodze.

Pani Pleasant patrzyła.

Greebo skończył mleko i zlizał resztki z brody. Teraz czul się o wiele lepiej. Zauważył płonący ogień, więc podszedł do paleniska, usiadł, napluł na rękę i spróbował wyczyścić uszy. Nie udało mu się, ponieważ nie wiadomo dlaczego ani uszy, ani łapa nie miały odpowiedniego kształtu. Zwinął się zatem jak mógł najlepiej, czyli nie za dobrze, ponieważ kręgosłup także miał nieodpowiedni.

Po chwili pani Pleasant usłyszała niskie, astmatyczne chrapanie. To Greebo próbował mruczeć.

Miał nieodpowiednią krtań.

Za chwilę obudzi się w złym humorze i będzie chciał z czymś walczyć.

Pani Pleasant wróciła do kolacji. Mimo że potężny mężczyzna właśnie na jej oczach zjadł miskę rybich łbów i wychłeptał spodek mleka, wcale nie była przestraszona. Musiała wręcz hamować odruch, by podrapać go po brzuchu.


* * *

Kiedy Magrat biegła po czerwonym dywanie w stronę pałacowej bramy i wolności, zerwała z nogi drugi pantofelek. Ucieczka jest najważniejsza. „Przed czym” było ważniejsze niż ”dokąd”.

Nagle dwie sylwetki wynurzyły się z cienia i stanęły przed nią. Odruchowo wzniosła pantofelek, gdy zbliżyły się w absolutnej ciszy, ale nawet w mroku czuła na sobie ich wzrok.


* * *

Tłum rozstąpił się i Lily Weatherwax z szelestem jedwabiu spłynęła w dół.

Nie pokazując po sobie nawet śladu zdziwienia, zmierzyła babcię wzrokiem.

— Też cała w bieli — stwierdziła oschle. — Coś podobnego, czyżbyś ty była tą miłą?

— Powstrzymałam cię — oznajmiła babcia, wciąż zdyszana po wysiłku. — Rozbiłam go.

Lily Weatherwax spojrzała poza nią. Po schodach zbliżały się wężowe siostry, prowadząc między sobą bezwładną Magrat.

— Niech bogowie zbawią nas od ludzi, którzy myślą dosłownie — powiedziała Lily. — Wiesz przecież, że one występują w parach.

Podeszła do Magrat i wyjęła jej z ręki drugi pantofelek.

— Zegar był interesujący — przyznała, zwracając się znowu do niani. — Zrobił na mnie wrażenie. Ale sama wiesz, że to na nic. Nie można zatrzymać takich historii. Mają pęd nieodwracalności. Nie zepsujesz dobrej opowieści. Sama powinnaś to wiedzieć.

Podała pantofelek Księciu, jednak cały czas nie spuszczana wzroku z babci.

— Będzie na nią pasował — rzuciła.

Dwaj dworzanie podnieśli stopę Magrat, a Książę wcisnął pantofelek na sztywne palce.

— No właśnie — rzekła Lily. — I nie próbuj na mnie tego hipnotyzmu jak u wiejskiej czarownicy.

— Pasuje — oznajmił Książę, jednak w jego głosie brzmiało powątpiewanie.

— Owszem — odezwał się wesoły glos gdzieś z tyłu. — Wszystko pasuje, jeśli wcześniej włoży się dwie pary grubych skarpet.

Lily zerknęła w dół, potem na maskę Magrat. Wyciągnęła rękę i zdarła ją z twarzy.

— Au!

— Niewłaściwa dziewczyna — przyznała Lily. — Ale to bez znaczenia, Esme, ponieważ pantofelek jest właściwy. Musimy tylko znaleźć dziewczynę, na której stopę będzie pasował…

W tłumie nastąpiło poruszenie. Dworzanie rozstąpili się, odsłaniając nianię Ogg, brudną od smaru i obwieszoną pajęczynami.

— Jeśli to rozmiar pięć i pól, tęgość wąska, to właśnie mnie szukacie — powiedziała. — Niech tylko zdejmę te buty…

— Nie o tobie mówiłam, starucho — odparła lodowatym tonem Lily.

— Ależ tak, właśnie o mnie. Wiemy przecież, jak to idzie. Książę wędruje z pantofelkiem po mieście i szuka dziewczyny, na którą będzie pasował. Tak to zaplanowałaś. Ale dzięki mnie oszczędzisz sobie kłopotu. Co ty na to?

Po twarzy Lily przemknął wyraz niepewności.

— Dziewczyny — przypomniała — w wieku odpowiednim do małżeństwa.

— Żaden problem — zapewniła radośnie niania Ogg.

Krasnolud Casanunda z dumą szturchnął dworzanina w kolano.

— Ta pani jest moją bardzo bliską przyjaciółką — oświadczył. Lily spojrzała na siostrę.

— Ty to robisz. Nie myśl, że o tym nie wiem.

— Niczego nie robię — odparła babcia. — Prawdziwe życie zdarza się samo z siebie.

Niania wyrwała pantofelek z ręki Księcia i zanim ktokolwiek zdążył się ruszyć, wsunęła go na stopę.

Pomachała nogą w powietrzu. Pantofelek pasował idealnie.

— Proszę! — zawołała. — Widzicie? A mogliście zmarnować cały dzień.

— Zwłaszcza że w tak wielkim mieście muszą być setki stóp rozmiaru pięć i pół…

— …tęgość wąska…

— …tęgość wąska — mówiła dalej babcia. — Chyba że, ma się rozumieć, już na samym początku przypadkiem trafiłabyś do właściwego domu. Gdyby intuicja podpowiedziała ci prawidłowo.

— Ale to by było oszustwo — stwierdziła niania. Szturchnęła Księcia.

— Chcę tylko dodać — rzekła — że nie mam nic przeciwko machaniu tłumom, otwieraniu różnych rzeczy i innym królewskim sprawom. Ale nie zgadzam się na sypianie w tym samym łóżku co ten tu przystojniak.

— Ponieważ on nie śpi w łóżku — dodała babcia.

— Nie. Śpi w stawie — wyjaśniła niania. — Widziałyśmy. Taki wielki kryty staw.

— Ponieważ jest żabą — stwierdziła babcia.

— I pełno tam much na wypadek, gdyby obudził się w nocy i miał ochotę coś przekąsić.

— Tak myślałam! — zawołała Magrat, wyrywając się gwardzistom.

— On ma lepkie dłonie.

— Wielu ludzi ma lepkie dłonie — zauważyła babcia. — Ale ten tutaj ma takie, ponieważ jest żabą.

— Jestem księciem królewskiej krwi — zaprotestował Książę.

— I żabą — uzupełniła babcia.

— Nie przeszkadza mi to — zapewnił Casanunda gdzieś z dołu.

— Jestem zwolennikiem otwartych związków. Jeśli chcesz chodzić z żabą, proszę bardzo…

Lily spojrzała na tłum gości. I pstryknęła palcami.

Babcia Weatherwax zdała sobie sprawę, że zapadła cisza.

Niania Ogg przyjrzała się ludziom po bokach. Pomachała ręką przed twarzą gwardzisty.

— Nieźle — stwierdziła.

— Nie możesz tego utrzymywać zbyt długo — oświadczyła babcia. — Nie możesz tak unieruchomić tysiąca ludzi.

Lily wzruszyła ramionami.

— Nie są ważni. Kto będzie pamiętał listę gości na balu? Zapamiętają tylko ucieczkę, pantofelek i szczęśliwe zakończenie.

— Już ci mówiłam: nie możesz zaczynać od nowa. A on jest żabą. Nawet ty nie potrafisz przez całą dobę zachować go w takim kształcie. Nocami odzyskuje dawną postać. Ma sypialnię, w której jest staw. Jest żabą.

— Ale tylko we wnętrzu — przypomniała siostrze Lily.

— Tylko wnętrze się liczy.

— Chociaż zewnętrze też jest ważne — wtrąciła niania.

— Wielu ludzi jest wewnątrz zwierzętami. Wiele zwierząt jest wewnątrz ludźmi. Komu to szkodzi?

— On jest żabą.

— Zwłaszcza nocami — dodała niania.

Przyszło jej na myśl, że mąż, który w dzień jest mężczyzną, a nocą zmienia się w żabę, byłby prawie do przyjęcia. Co prawda nie oddawałby wypłaty, ale mniej niszczyłby meble. Nie mogła też wypchnąć z umysłu pewnych osobistych spekulacji na temat długości jego języka.

— A ty zabiłaś barona — odezwała się Magrat.

— Uważasz, że był miłym człowiekiem? — spytała Lily. — Poza tym nie okazywał mi szacunku. A jeśli nie masz szacunku, nie masz niczego.

Niania i Magrat odruchowo spojrzały na babcię.

— On jest żabą.

— Znalazłam go w bagnie — wyjaśniła Lily. — Poznałam, że jest dość rozsądny. Potrzebowałam kogoś… podatnego na perswazje. Czy żabom nie należy się szansa? Nie będzie gorszym mężem od wielu innych. Jeden pocałunek księżniczki przypieczętuje czar.

— Tak. Ale on jest żabą — upierała się babcia.

— Spójrz na to z mojego punktu widzenia — zaproponowała Lily. — Widziałaś okolicę? Same bagna i mgły. A ja potrafię to zmienić we wspaniale miasto. Nie takie byle jakie, jak Ankh-Morpork, ale takie, które naprawdę funkcjonuje.

— Dziewczyna nie chce żaby za męża.

— Jakie to będzie miało znaczenie za sto lat?

— Teraz ma znaczenie. Lily rozłożyła ręce.

— W takim razie czego ode mnie oczekujesz? Do ciebie należy wybór. Albo ja, albo ta kobieta na bagnach. Światło albo ciemność. Mgła i słońce. Mroczny chaos i szczęśliwe zakończenie.

— On jest żabą, a ty zabiłaś starego barona — powiedziała babcia.

— Postąpiłabyś tak samo — stwierdziła Lily.

— Nie — zaprzeczyła babcia. — Pomyślałabym tak samo, ale bym tego nie zrobiła.

— A jaka to różnica w głębi serca?

— Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? — zdumiała się niania. Lily roześmiała się.

— Spójrzcie na siebie, wszystkie trzy! Aż kipicie od nieskutecznych dobrych intencji. Dziewica, matka i starucha.

— Kogo nazywasz dziewicą? — oburzyła się niania Ogg.

— Kogo nazywasz matką? — spytała gniewnie Magrat. Babcia Weatherwax zmarszczyła brwi jak ktoś, kto odkrył, że pozostała już tylko jedna słomka, a wszyscy pozostali wyciągnęli długie.

— Co ja mam z wami zrobić? — zastanowiła się Lily. — Naprawdę nie lubię zabijać ludzi, chyba że to konieczne. Ale przecież nie mogę pozwolić, żebyście kręciły się tutaj i zachowywały głupio…

Przyjrzała się swoim paznokciom.

— Myślę, że umieszczę was gdzieś do czasu, aż wszystko dobiegnie końca. A potem… Zgadniecie, co zrobię potem? Będę oczekiwać waszej ucieczki. Ponieważ to przecież ja jestem dobrą wróżką.


* * *

Podążając za wyprężoną sylwetką Legby, Ella szła ostrożnie przez oświetlone księżycem bagno. Wyczuwała jakieś poruszenia w wodzie, ale nic się nie wynurzało — złe wieści, takie jak o Legbie, szybko się rozchodzą, nawet wśród aligatorów.

W oddali błysnęło czerwone światełko. Okazało się, że to chata pani Gogol, czy może łódź albo cokolwiek to było. Na bagnie różnica pomiędzy ziemią a wodą to właściwie kwestia wyboru.

— Hej! Jest tu kto?

— Wejdź, dziecko. Usiądź. Odpocznij.

Ella weszła niepewnie na kołyszącą się werandę. Pani Gogol siedziała w bujanym fotelu i trzymała na kolanach biało ubraną szmacianą lalkę.

— Magrat powiedziała…

— Wiem o wszystkim. Podejdź do Erzulie.

— Kim jesteś?

— Jestem twoją… przyjaciółką, dziecko.

Ella zbliżyła się tak, by w każdej chwili być gotową do ucieczki.

— Nie jesteś żadną odmianą matki chrzestnej, prawda?

— Nie. Nie, na bogów. Tylko przyjaciółką. Czy ktoś szedł za tobą?

— Nie… Chyba nie.

— To bez znaczenia, dziecko, nawet jeśli cię śledzili. Bez znaczenia. Ale może na chwilę powinnyśmy przenieść się na rzekę. Otoczone wodą będziemy bezpieczniejsze.

Chata zadygotała.

— Lepiej usiądź. Łapy będą trzęsły, dopóki nie znajdziemy się na głębokiej wodzie.

Mimo to Ella zaryzykowała szybkie spojrzenie.

Chata pani Gogol poruszała się na czterech kaczych łapach, w tej chwili wygrzebujących się z błota. Chlapiąc poczłapały po płyciźnie i delikatnie zanurzyły się w rzece.


* * *

Greebo obudził się i przeciągnął.

I na dodatek nieodpowiednie ręce i nogi.

Pani Pleasant, która siedziała nieruchomo i przyglądała mu się, odstawiła szklankę.

— Czego pan teraz chce, panie kocie? Greebo podszedł do drzwi prowadzących na zewnętrzny świat i podrapał je.

— Chcęęę wyjść, paaani Pleaaasunt — oświadczył.

— Wystarczy, że naciśniesz klamkę.

Greebo spojrzał na klamkę jak człowiek, który usiłuje zrozumieć działanie bardzo zaawansowanego technicznie urządzenia, po czym rzucił pani Pleasant błagalne spojrzenie.

Otworzyła mu, odsunęła się, kiedy wychodził, potem zamknęła drzwi, przekręciła klucz i oparła się o nie plecami.


* * *

— Duszek na pewno jest już bezpieczna u pani Gogol — stwierdziła Magrat.

— Ha! — rzekła babcia.

— Całkiem ją polubiłam — przyznała niania Ogg.

— Nie ufam nikomu, kto pije rum i pali fajkę — oświadczyła babcia.

— Niania Ogg pali fajkę i pije wszystko — zauważyła Magrat.

— Tak, ale to dlatego że jest obrzydliwym starym tobołem — odparła babcia, nie podnosząc głowy.

Niania Ogg wyjęła fajkę z zębów.

— To fakt — powiedziała przyjaznym tonem. — Człowiek jest nikim, jeżeli nie dba o swój wizerunek. Babcia odwróciła się od zamka.

— Nie mogę go ruszyć. — Westchnęła. — To też oktiron. Nie potrafię otworzyć czarem.

— To głupie, tak nas zamykać — uznała niania. — Ja bym kazała nas zabić.

— Bo jesteś zasadniczo dobra — wyjaśniła Magrat. — Dobrzy są niewinni i kreują sprawiedliwość. Źli są winni i właśnie dlatego wymyślają litość.

— Nie. Ja wiem, czemu ona to zrobiła — powiedziała babcia. — Żebyśmy wiedziały, że przegrałyśmy.

— Przecież mówiła, że uciekniemy — przypomniała Magrat. — Nie rozumiem. Musi wiedzieć, że ci dobrzy zawsze w końcu wygrywają.

— Tylko w opowieściach. — Babcia zaczęła badać zawiasy. — A ona myśli, że włada opowieściami. Zagina je wokół siebie. Uważa, że to ona jest dobra.

— Chociaż muszę przyznać — dodała Magrat — że też nie lubię bagien. Gdyby nie ta żaba i cała reszta, mogłabym zrozumieć Lily…

— A więc jesteś tylko głupią matką chrzestną — warknęła babcia. Wróciła do zamka. — Nie możesz tak sobie budować lepszego świata dla ludzi. Tylko ludzie mogą zbudować lepszy świat dla ludzi. W przeciwnym razie to klatka. Poza tym nie buduje się lepszego świata, ścinając głowy i oddając dziewczęta żabom.

— Ale postęp…

— Tylko mi nie mów o postępie. Postęp oznacza jedynie, że złe rzeczy przydarzają się szybciej. Czy któraś ma jeszcze jedną spinkę? Ta jest do niczego.

Niania, która posiadła Greebową zdolność bycia jak w domu w dowolnym miejscu, w jakim się znalazła, usiadła w kącie celi.

— Słyszałam kiedyś taką historię — powiedziała. — Taki jeden siedział zamknięty przez lata, długie lata, i dowiedział się zadziwiających rzeczy o wszechświecie od innego więźnia, niesamowicie mądrego, a potem uciekł i się zemścił.

— A jakież to znasz niesamowicie mądre rzeczy o wszechświecie, Gytho Ogg?

— Lecieć to wszystko — wyjaśniła z satysfakcją niania.

— W takim razie lepiej, żebyśmy uciekły w tej chwili. Niania wyjęta z kapelusza strzępek tektury, znalazła tam ogryzek ołówka, polizała koniec i zastanowiła się. Po czym zaczęła pisać:


Drogi Jasonie unt zo wajter (jak mawiają w obcych stronach),

zdziwisz się, ale twoja stara matka znowu siedzi w pudle. Mam swoje lata, będziesz mi musiał przystać ciasto z pilnikiem w środku i zostawię matę strzałki na murze, żartowałam. To jest Szkic lochu. Postawiłam X tam, gdzie jesteśmy, to znaczy w Środku. Magrat na obrazku nosi elegancką suknię, bo zastępowała Książeczkę. Tez na rys. Esme, która ma dosyć, bo nie może uruchomić zamka, ale myślę, ze wszystko będzie dobrze, bo dobrzy w końcu wygrywają, a to przecież my. A wszystko dlatego ze jedna dziewczyna nie chce wyjść za Księcia, co Duka i jest żabą i nie powiem, żebym się dziwiła, kto by chciał, żeby następcy mieli gieny, mieszkali w słoju po dżemie, a potem wyskoczyli i ktoś ich rozdeptał…


Przerwała jej całkiem wprawnie grana na mandolinie melodia. Słaby, ale bardzo stanowczy głos zaśpiewał:

— …si consuenti d’amore, ventre dimo tontreduro-ooo…

— Jakże tęsknię, ukochana, za jadalnią pełną twoich ciepłych maceracji — przetłumaczyła niania, nie podnosząc głowy.

— …delia delia t'ozentro, audri t'dren yontarieeeee…

— Sklep, sklep, mam cukierka, niebo jest różowe — mówiła niania. Babcia i Magrat spojrzały na siebie nawzajem.

— …guarunto del tan, bella porę di larientos…

— Raduj się, wyrabiaczu świec, masz wielki…

— Nie wierzę ci — rzekła babcia Weatherwax. — Wymyślasz to wszystko.

— Dosłowne tłumaczenie — zapewniła niania Ogg. — Mówię po zagranicznemu jak po naszemu. Wiecie przecież.

— Pani Ogg? Czy to ty, moja ukochana?

Wszystkie trzy odwróciły się do zakratowanego okna. Z zewnątrz zaglądała nieduża twarz.

— Casanunda? — zdziwiła się niania.

— To ja, pani Ogg.

— Moja ukochana… — mruknęła babcia.

— Jak się dostałeś do okna? — spytała niania, nie zwracając uwagi na przyjaciółkę.

— Zawsze wiem, gdzie można zdobyć drabinę, pani Ogg.

— Ale pewnie nie wiesz, gdzie można zdobyć klucz?

— To nic nie da. Przed drzwiami stoi zbyt wielu strażników. Zbyt wielu nawet dla tak sławnego szermierza jak ja. Jej wysokość wydała ścisłe rozkazy. Nikomu nie wolno was słuchać ani choćby na was popatrzeć.

— Jak to się stało, Casanundo, że służysz w gwardii pałacowej?

— Żołnierz fortuny przyjmuje taką pracę, jaka się zdarzy, pani Ogg — wyjaśnił szczerze Casanunda.

— Ale wszyscy inni mają po sześć stóp wzrostu, a ty jesteś… niższej natury.

— Skłamałem o swoim wzroście, pani Ogg. Jestem słynnym na cały świat kłamcą.

— To prawda?

— Nie.

— A co z najwspanialszym kochankiem na świecie? Przez chwilę panowała cisza.

— No, może jestem tylko numerem drugim — przyznał Casanunda. — Ale się staram.

— Czy mógłby pan poszukać nam pilnika albo czegoś w tym rodzaju, panie Casanunda? — zapytała Magrat.

— Zrobię, co będę mógł, panienko. Twarz zniknęła.

— Może ktoś by nas odwiedził, a my byśmy uciekły w ich ubraniach? — zaproponowała niania Ogg.

— A teraz wbiłam sobie szpilkę w palec — mruknęła babcia Weatherwax.

— Albo Magrat mogłaby uwieść któregoś ze strażników — mówiła dalej niania.

— Czemu nie ty? — odpowiedziała Magrat tak złośliwie, jak tylko potrafiła.

— W porządku. Wchodzę w to.

Znów zabrzmiał jakiś dźwięk od strony okna.

To byt Legba.

Czarny kogut zajrzał przez kraty i odfrunął.

— Dreszcze mnie przechodzą, kiedy go widzę — przyznała niania. — Za każdym razem myślę tęsknie o szałwi, cebulce i ziemniakach.

Pomarszczona twarz niani pomarszczyła się jeszcze bardziej.

— Greebo! — zawołała. — Gdzie się podział?

— Przecież jest tylko kotem — zauważyła babcia. — Koty potrafią o siebie zadbać.

— To tylko wielki pieszczoch… — zaczęła niania. I wtedy ktoś zaczął rozbijać mur.

Pojawił się otwór. Do środka wsunęła się szara ręka i chwyciła kolejny kamień. Zapachniało rzecznym mułem. Kamień rozkruszył się w uścisku palców.

— Szanowne panie? — zabrzmiał dźwięczny głos.

— Och, pan Saturday! — zawołała niania Ogg. — Póki życia… Nie chciałam pana urazić.

Saturday zaburczał coś i odszedł.

Ktoś zaczął walić w drzwi. Ktoś inny wcisnął klucz do zamka.

— Lepiej tu nie zostawać — uznała babcia. — Chodźcie.

Pomagając sobie nawzajem, przeszły przez otwór. Saturday był już po przeciwnej stronie bocznego dziedzińca i szedł w kierunku sali balowej. A za nim było jeszcze coś, sunęło jego śladem jak ogon komety.

— Co to jest?

— Dzieło pani Gogol — odparła posępnie babcia.

Za Saturdayem, coraz szerszy, w miarę jak wił się przez pałacowe grunty aż do bramy, podążał strumień głębszej ciemności. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że majaczą w nim jakieś kształty, ale dokładniejsza obserwacja ujawniała, że to zaledwie sugestie kształtów, formujące się i zmienne. Na chwilę wśród wiru błysnęły oczy. Rozlegało się cykanie świerszczy i brzęczenie komarów. Płynął zapach mchu i smród rzecznego mułu.

— To bagno — domyśliła się Magrat.

— To idea bagna — poprawiła ją babcia. — Coś, co trzeba mieć najpierw, zanim ma się bagno.

— O rany… — mruknęła niania. I wzruszyła ramionami. — Ella się wydostała i my też, więc teraz następuje ten kawałek, gdzie uciekamy, tak? To właśnie powinnyśmy zrobić.

Żadna z nich się nie poruszyła.

— Ludzie tutaj nie są szczególnie mili — rzekła Magrat. — Ale nie zasługują na aligatory.

— Hej, czarownice! — krzyknął ktoś. — Nie ruszajcie się!

Sześciu strażników zebrało się wokół otworu w murze.

— Życie w mieście z pewnością jest bardzo urozmaicone — uznała niania, wyciągając z kapelusza kolejną szpilkę.

— Mają kusze — ostrzegła Magrat. — Niewiele można poradzić przeciwko kuszom. Broń miotająca to Lekcja Siódma, a nie dotarłam jeszcze tak daleko.

— Nie zdołają nacisnąć spustów, jeśli będą wierzyli, że mają płetwy — rzekła groźnie babcia.

— Spokojnie — powiedziała niania. — Nie posuwajmy się za daleko. Wszyscy wiedzą, że dobrzy zawsze wygrywają, zwłaszcza wtedy, kiedy źli mają przewagę liczebną.

Strażnicy wyszli na dziedziniec.

A kiedy przecisnęli się już przez otwór, za ich plecami z muru zeskoczyła bezgłośnie wysoka czarna postać.

— No i macie — ucieszyła się niania. — Nie mówiłam, że nie odejdzie daleko od swojej mamuni?

Jeden czy dwaj strażnicy zauważyli, że spogląda z dumą gdzieś poza nich, i odwrócili głowy.

O ile mogli to stwierdzić, znaleźli się twarzą w twarz z wysokim mężczyzną o szerokich ramionach, z grzywą czarnych włosów, opaską na oku i bardzo szerokim uśmiechem.

Stał nieruchomo, z rękami splecionymi swobodnie na piersi. Odczekał, aż wszyscy skupią na nim uwagę, po czym rozchylił wargi.

Kilku strażników cofnęło się o krok.

— O co chodzi? — odezwał się jeden z nich. — Mamy przecież broń…

Greebo podniósł rękę.

Pazury wysuwały się bezgłośnie, ale powinny wydawać jakiś dźwięk. I ten dźwięk powinien brzmieć „tzing!”.

Greebo uśmiechnął się szerzej. Przynajmniej to działało jak należy.

Jeden ze strażników okazał się dość rozsądny, by unieść kuszę, ale dostatecznie głupi, by zrobić to, mając za plecami nianię Ogg ze szpilką od kapelusza. Jej dłoń poruszyła się tak szybko, że każdy szukający mądrości, odziany w szafranową szatę młodzieniec rozpocząłby tutaj i teraz Drogę Pani Ogg. Strażnik wrzasnął i wypuścił broń.

— Wrrrauuu!

Greebo skoczył.

Koty są jak czarownice. Nie walczą, żeby zabić, ale żeby zwyciężyć. To istotna różnica. Nie warto zabijać przeciwnika. W ten sposób nie wie, że przegrał, a żeby być prawdziwym zwycięzcą, trzeba mieć przeciwnika, który został pokonany i zdaje sobie z tego sprawę. Nie ma poczucia tryumfu nad trupem; za to pokonany przeciwnik, który pozostanie pokonany każdego dnia reszty swego smętnego i nędznego życia, to prawdziwy skarb.

Koty, naturalnie, nie racjonalizują swych działań w taki sposób. Po prostu lubią odesłać kogoś kulejącego i pozbawionego ogona oraz kilku cali kwadratowych futra.

Technika Greeba była całkiem nienaukowa; nie miałby najmniejszej szansy przeciwko wprawnemu szermierzowi. Na jego korzyść przemawiał fakt, że trudno uprawiać szermierkę komuś, kto staje przeciwko mikserowi kuchennemu, który usiłuje odgryźć mu ucho.

Czarownice przyglądały się z zaciekawieniem.

— Chyba możemy go zostawić — uznała niania Ogg. — Wydaje się, że doskonale się bawi.

I pospieszyły do sali balowej.


* * *

Orkiestra grała właśnie jakąś skomplikowaną melodię, kiedy pierwszy skrzypek przypadkiem rzucił okiem w stronę drzwi i upuścił smyczek. Wiolonczelista chciał sprawdzić, co się stało, podążył wzrokiem za nieruchomym spojrzeniem kolegi i wstrząśnięty usiłował grać na swym instrumencie od tylu.

W kakofonii pisków i zgrzytów orkiestra przestała grać. Tancerze poruszali się jeszcze chwilę siłą rozpędu, ale w końcu i oni przerwali, zebrani w bezładną grupę. Jeden po drugim kierowali spojrzenia ku schodom.

U wejścia stał Saturday.

W ciszy rozległo się bębnienie. Przy nim muzyka, jaka rozbrzmiewała tu przed chwilą, wydawała się tak nieistotna jak cykanie świerszczy. Teraz zagrała prawdziwa muzyka krwi; każda melodia, jaką kiedykolwiek napisano, jest tylko żałosną próbą naśladownictwa.

Melodia wlała się do sali, a wraz z nią upał i ciepły, roślinny odór bagna. W powietrzu pojawiła się sugestia aligatora — nie jego obecność, ale obietnica.

Bębnienie zabrzmiało głośniej. Pojawiły się złożone rytmy, bardziej wyczuwane niż słyszane.

Saturday strzepnął pyłek kurzu z ramienia swego starego płaszcza i wyciągnął rękę. W jego dłoni pojawił się cylinder.

Wyciągnął drugą rękę. Czarna laska ze srebrną główką zakręciła się nagle w powietrzu i została tryumfalnie pochwycona.

Włożył cylinder na głowę. Machnął laską.

Bębny przyspieszyły. Tylko że… to już nie były bębny; rytm wibrował w samej podłodze, a może w murach albo w powietrzu. Był szybki, gorący… Ludzie w sali odkryli, że ich stopy poruszają się z własnej woli, ponieważ bębnienie zdawało się docierać do palców przez tyłomózgowie, bez pośrednictwa uszu.

Stopy Saturdaya także się poruszały, wybijając własne staccato na marmurowej posadzce. Zatańczył po schodach w dół.

Zawirował. Skoczył. Poły płaszcza z szumem rozcięły powietrze. A potem wylądował przed schodami, a jego stopy uderzyły o podłogę z łoskotem zguby.

Dopiero wtedy nastąpiło poruszenie.

— To nie może być on! — wychrypiał Książę. — On jest martwy! Straże! Zabić go!

Obejrzał się przerażony na gwardzistów przy schodach.

Kapitan zbladł nagle.

— Ja, tego, znowu? Znaczy, nie wydaje mi się… — zaczął.

— Natychmiast!

Kapitan nerwowo uniósł kuszę. Grot bełtu kreślił ósemki przed jego twarzą.

— Powiedziałem: natychmiast!

Brzęknęła cięciwa.

Saturday spojrzał na pióra sterczące mu z piersi, po czym wyszczerzył zęby i uniósł laskę.

Kapitan patrzył na niego ze zgrozą i pewnością rychłej śmierci. Upuścił kuszę, rzucił się do ucieczki i zdołał zrobić dwa kroki, nim runął na twarz.

— Nie — zabrzmiał glos za plecami Księcia. — Nie w taki sposób zabija się martwego.

Lily Weatherwax wystąpiła przed Duca; twarz miała bladą z wściekłości.

— Nie tutaj jest twoje miejsce — syknęła. — Nie jesteś częścią opowieści.

Podniosła rękę.

Widmowe obrazy z tyłu zogniskowały się nagle na niej, tak że rozjarzyła się jeszcze bardziej. Srebrzysty płomień przemknął po sali.

Baron Saturday wysunął laskę. Czar uderzył w nią i spłynął przez niego do ziemi, pozostawiając srebrne ścieżki, które migotały przez chwilę i zgasły.

— Nie, pani — powiedział. — Żaden sposób nie pozwoli zabić martwego człowieka.

Trzy czarownice przyglądały się temu od drzwi.

— Sama to poczułam — szepnęła niania Ogg. — Coś takiego powinno rozwalić go na kawałki.

— Co rozwalić na kawałki? — spytała babcia. — Bagno? Rzekę? Świat? On jest nimi wszystkimi. Nie ma co, sprytna jest ta pani Gogol.

— Co? — nie zrozumiała Magrat. — Jak to: nimi wszystkimi? Lily cofnęła się. Raz jeszcze uniosła rękę i wystrzeliła w barona drugą ognistą kulę, która trafiła w kapelusz i rozprysnęła się jak sztuczne ognie.

— Głupia, głupia! — mruknęła babcia. — Widziała, że to nie skutkuje, a jednak spróbowała po raz drugi.

— Myślałam, że nie stoisz po jej stronie — zdziwiła się Magrat.

— Bo nie stoję! Ale nie lubię patrzeć na głupców. Takie czary na nic się nie przydadzą, Magrat Garlick, przecież nawet ty potrafisz… Och nie, nie znowu!

Baron roześmiał się, gdy trzecia próba uziemiła się bez szkody. Po czym wzniósł laskę i dwóch dworzan runęło.

Lily Weatherwax cofała się ciągle, aż dotarła do stóp głównych schodów.

Baron kroczył naprzód.

— Czy chcesz, pani, spróbować czegoś innego? — zapytał.

Lily podniosła obie ręce.

Wszystkie trzy czarownice to poczuły — straszliwe ssanie, kiedy usiłowała skoncentrować całą moc w okolicy.

Na zewnątrz jedyny strażnik, który stał jeszcze na nogach, odkrył nagle, że nie walczy z mężczyzną, ale z rozwścieczonym kocurem. Niewielka to była pociecha. Przemiana oznaczała bowiem, że w tej chwili Greebo dysponuje dodatkową parą uzbrojonych w pazury łap.

Książę wrzasnął.

Był to długi, cichnący wrzask, zakończony skrzeczeniem gdzieś z poziomu podłogi. Baron Saturday wykonał jeden ciężki krok i skrzeczenie umilkło.

Bębny ucichły nagle.

I wtedy zapadła prawdziwa cisza, zakłócana jedynie szelestem jedwabiu sukni uciekającej po schodach Lily.

Za plecami czarownic odezwał się inny głos.

— Dziękuję paniom. A teraz czy zechcecie panie się odsunąć?

Obejrzały się. Za nimi stała pani Gogol i trzymała za rękę Ellę. Na ramieniu miała wypchaną, barwnie haftowaną torbę.

Przyglądały się nieruchomo, jak prowadzi dziewczynę w dół, pomiędzy milczących gości.

— To też nie jest dobrze — mruknęła pod nosem babcia.

— Co? — zapytała Magrat. — Co takiego? Baron Saturday uderzył laską o podłogę.

— Znacie mnie — oznajmił. — Wszyscy mnie znacie. Wiecie, że zostałem zamordowany. A teraz znów jestem tutaj. Zostałem zamordowany, a wy co zrobiliście?

— A co pani zrobiła, pani Gogol? — szepnęła babcia. — Nie, na to nie możemy pozwolić.

— Ciszej — syknęła niania. — Nie słyszę, co on mówi.

— Mówi, że może znowu nimi władać. Albo Ella.

— A rządzić będzie pani Gogol — stwierdziła babcia. — Zostanie jedną z tych, no, eminences greases.

Nie jest taka zła — zauważyła niania.

— Na bagnie nie jest taka zła — odparła babcia. — Z kimś, kto równoważy jej wpływy, nie jest taka zła. Ale pani Gogol rozkazująca całemu miastu… to nie w porządku. Magia jest zbyt ważna, by ją wykorzystywać do rządzenia ludźmi. Poza tym Lily tylko zabijała ludzi; pani Gogol każe im jeszcze potem rąbać drzewo i harować w gospodarstwie. Moim zdaniem po pracowitym życiu człowiek ma prawo trochę odpocząć.

— Leżeć spokojnie i odczuwać przyjemność — podsumowała niania. Babcia spojrzała na swoją białą suknię.

— Wolałabym mieć na sobie stare ubranie — stwierdziła. — Czerń to właściwy kolor dla czarownicy.

Wyszła na schody i podniosła dłonie do ust.

— Hej! Pani Gogol!

Baron Saturday przerwał. Pani Gogol skinęła babci głową.

— Słucham, panno Weatherwax.

— Pani, nie panno! — warknęła babcia, ale natychmiast złagodniała. — Tak być nie powinno i wie pani o tym dobrze. To ona powinna rządzić, przyznaję. A pani korzystała z czarów, żeby jej pomóc, i to jest w porządku. Ale na tym koniec. Od niej zależy, co się stanie potem. Nie można magią uczynić rzeczy dobrymi; można tylko sprawić, by nie były złe.

Pani Gogol wyprostowała się na całą swą imponującą wysokość.

— Jakie pani ma prawo mi mówić, co mogę, a czego nie mogę robić?

— Jesteśmy jej matkami chrzestnymi — odparła babcia.

— No właśnie — poparła ją niania Ogg.

— I mamy różdżkę — dodała Magrat.

— Przecież nie znosi pani matek chrzestnych, pani Weatherwax — przypomniała pani Gogol.

— My jesteśmy tym innym rodzajem — wyjaśniła babcia. — Tym rodzajem, który daje ludziom to, o czym wiedzą, że naprawdę tego potrzebują, a nie to, czego naszym zdaniem powinni pragnąć.

W tłumie zafascynowanych gości kilka warg poruszyło się bezgłośnie, gdy ich właściciele usiłowali zrozumieć, o co chodzi w tym zdaniu.

— W takim razie wykonałyście już swoje zadanie — oświadczyła pani Gogol, która myślała szybciej niż większość obecnych. — Wykonałyście je dobrze.

— Nie słuchała pani — upomniała ją babcia. — Bycie matką chrzestną jest bardziej skomplikowane. Ona może być dobrą władczynią. Albo złą. Ale musi sama się o tym przekonać. I nikt nie powinien się wtrącać.

— A jeśli odmówię?

— Wtedy, jak sądzę, będziemy musiały dalej pełnić funkcję matek chrzestnych.

— Wie pani, jak długo pracowałam, by zwyciężyć? — spytała z wyższością pani Gogol. — Wie pani, co straciłam?

— A teraz zwyciężyła pani i na tym koniec — odparła babcia.

— Czy to ma być wyzwanie, pani Weatherwax?

Babcia zawahała się na moment, po czym wyprostowała się dumnie. Jej ręce prawie niezauważalnie odsunęły się od bioder. Niania i Magrat odstąpiły o pół kroku.

— Jeśli tego pani sobie życzy…

— Moje voodoo przeciwko pani… głowologii?

— Jeśli pani sobie życzy.

— A jaka będzie stawka?

— Koniec czarów w sprawach rządów w Genoi — powiedziała babcia. — Żadnych więcej opowieści. Żadnych matek chrzestnych. Tylko ludzie, sami podejmujący decyzje o swoim życiu. Na dobre czy złe. Słuszne czy błędne.

— Zgoda.

— I zostawi mi pani Lily Weatherwax.

Wszyscy usłyszeli, jak pani Gogol gwałtownie nabiera tchu.

— Nigdy!

— Hm — mruknęła babcia Weatherwax. — Chyba się pani nie obawia przegranej?

— Nie chcę pani zranić, pani Weatherwax — zapewniła pani Gogol.

— To dobrze — zgodziła się babcia. — Ja też nie chcę, żeby mnie pani zraniła.

— Nie życzę sobie żadnych walk — odezwała się nagle Ella. Wszyscy spojrzeli na nią.

— Ona teraz tu rządzi, prawda? — spytała babcia. — Musimy jej słuchać.

— Będę się trzymać z dala od miasta — obiecała pani Gogol, nie zwracając uwagi na babcię. — Ale Lilith jest moja.

— Nie.

Pani Gogol sięgnęła do torby i wyjęła szmacianą lalkę.

— Widzi pani to?

Owszem, widzę — przyznała babcia.

— To miała być ona. Niech to nie będzie pani.

— Przykro mi, pani Gogol, ale jasno widzę swoje obowiązki.

— Jest pani mądrą kobietą, pani Weatherwax. Ale znalazła się pani daleko od domu.

Babcia wzruszyła ramionami. Pani Gogol podniosła lalkę — kukła miała szafirowoniebieskie oczy.

— Wie pani o czarach z lustrami? To jest mój rodzaj lustra, pani Weatherwax. Mogę sprawić, że to będzie pani. A potem mogę kazać jej cierpieć. Niech mnie pani do tego nie zmusza. Proszę.

Jak pani chce, pani Gogol. Ale to ja policzę się z Lily.

— Na twoim miejscu nie byłabym taka uparta, Esme — mruknęła niania Ogg. — Ona jest w tym naprawdę dobra.

— Uważam, że potrafi być bezlitosna — dodała Magrat.

— Żywię dla pani Gogol wyłącznie najgłębszy szacunek — zapewniła babcia Weatherwax. — Wspaniała kobieta. Ale za dużo gada. Na jej miejscu już wbiłabym w tę zabawkę kilka solidnych gwoździ.

— To na pewno — zgodziła się niania. — Całe szczęście, że jesteś dobra, nie ma co.

— Dobrze — rzekła babcia, znowu pełnym głosem. — Idę teraz poszukać mojej siostry, pani Gogol. To sprawa rodzinna. Spokojnie ruszyła w stronę schodów. Magrat chwyciła różdżkę.

— Jeśli zrobi babci coś złego, to przez resztę życia będzie pomarańczowa, okrągła i z pestkami w środku — zagroziła.

— Esme by się nie podobało, gdybyś zrobiła coś takiego — stwierdziła niania. — Nie przejmuj się. Ona nie wierzy w te bajki o igłach i lalkach.

— Ona w nic nie wierzy. Ale to nie ma żadnego znaczenia! — przekonywała Magrat. — Bo pani Gogol wierzy! To jej moc. Według niej to właśnie się liczy.

— Nie sądzisz, że Esme wie o tym? Babcia Weatherwax dotarła do schodów.

— Pani Weatherwax! Babcia obejrzała się.

Pani Gogol trzymała w ręku długą drzazgę. Rozpaczliwie kręcąc głową, wbiła ją w stopę lalki.

Wszyscy widzieli, że Esme Weatherwax skrzywiła się z bólu. Kolejna drzazga trafiła w szmaciane ramię.

Babcia powoli uniosła drugą rękę i drgnęła, kiedy dotknęła rękawa. Potem, utykając lekko, podjęła wspinaczkę po schodach.

— Następnym razem mogę trafić w serce, pani Weatherwax! — zawołała pani Gogol.

— Jestem pewna, że pani może. Jest pani w tym dobra. Wie pani, że jest w tym dobra — odparła babcia, nie oglądając się nawet.

Pani Gogol wbiła drzazgę w nogę. Babcia potknęła się i przytrzymała balustrady. Tuż obok niej płonęła jedna z wielkich pochodni.

— Następnym razem! — powiedziała pani Gogol. — Jasne? Następnym razem. Bez wahania.

Babcia odwróciła się.

Spojrzała na setki zwróconych ku sobie twarzy.

Kiedy przemówiła, głos miała tak cichy, że musieli wytężać słuch, by ją zrozumieć.

— Wiem, że się pani nie zawaha, pani Gogol. Pani naprawdę wierzy. Proszę mi tylko przypomnieć: gramy o Lily, tak? I o miasto?

— Czy to teraz ważne? Nie zrezygnuje pani? Babcia Weatherwax wsunęła mały palec do ucha i pokręciła nim w zadumie.

— Nie — stwierdziła. — Raczej nie. Nie to zamierzam. Czy patrzy pani, pani Gogol? Czy przygląda się pani uważnie?

Przesunęła wzrokiem po sali i na ułamek sekundy zatrzymała spojrzenie na Magrat. A potem wyciągnęła rękę i aż po łokieć wsunęła ją w płomień pochodni.

Lalka Erzulie Gogol stanęła w ogniu.

Paliła się, choć czarownica z wrzaskiem rzuciła ją na podłogę. Paliła się, dopóki niania Ogg, gwiżdżąc przez zęby, nie podbiegła z dzbankiem soku owocowego ze stołu i nie zalała płomieni.

Babcia cofnęła rękę. Nie było ani śladu oparzenia.

— To właśnie jest głowologia — oświadczyła. — Jedyne, co się naprawdę liczy. Cała reszta to tylko zwykłe sztuczki. Mam nadzieję, że nie zrobiłam pani krzywdy, pani Gogol.

Ruszyła dalej po schodach.

Pani Gogol wpatrywała się w wilgotne popioły. Niania Ogg przyjacielsko poklepała ją po ramieniu.

— Jak ona to zrobiła? — spytała pani Gogol.

— Wcale. Pozwoliła pani to zrobić — wyjaśniła niania. — Przy Esme Weatherwax trzeba na siebie uważać. Chciałabym widzieć któregoś z tych łobuzów od zen, jak pewnego dnia staje przeciwko niej.

— I ona jest tą dobrą? — zdumiał się baron Saturday.

— Tak — potwierdziła niania. — Zabawne, jak to wszystko się czasem układa.

Spojrzała na pusty dzbanek w ręku.

— Przydałoby się — oznajmiła tonem osoby, która wyciąga wnioski na podstawie długich rozważań — parę bananów, rum i jeszcze kilka dodatków…

Kiedy stanowczym krokiem ruszyła w kierunku daikry, Magrat chwyciła ją za sukienkę.

— Nie teraz! — zawołała. — Musimy iść za babcią! Może nas potrzebować!

— Nie wydaje mi się — odparła niania. — Nie chciałabym być w skórze Lily, kiedy Esme ją dopadnie.

— Ale nigdy jeszcze nie widziałam jej tak wzburzonej — przekonywała Magrat. — Wszystka może się zdarzyć.

— I bardzo dobrze, jeśli się zdarzy.

Niania skinęła znacząco na lokaja, który — jako dysponujący szybką orientacją — stanął na baczność.

— Ale ona może zrobić coś… okropnego.

— To dobrze. Zawsze o tym marzyła. — Niania zwróciła się do lokaja. — Jeszcze raz banana daikry, mahatma koła, rach-ciach.

— Nie. To nie byłoby dobrze — upierała się Magrat.

— Niech ci będzie — ustąpiła niania. Wręczyła pusty dzbanek baronowi Saturdayowi, który przyjął go jak w hipnotycznym transie. — Idziemy przypilnować spraw — oświadczyła. — Przepraszam za to. Pijcie dalej… jeśli komuś jeszcze coś zostało.


* * *

Kiedy czarownice odeszły, pani Gogol schyliła się po resztki lalki. Jeden czy dwóch gości odkaszlnęło.

— To wszystko? — spytał baron Saturday. — Po dwunastu latach?

— Książę nie żyje — zauważyła pani Gogol.

— Ale obiecałaś mi, że będę mógł zemścić się na niej.

— Sądzę, że zemsta nastąpi. — Pani Gogol rzuciła lalkę na podłogę. — Lilith walczyła ze mną od dwunastu lat i nigdy nie udało jej się do mnie dotrzeć. A ta nawet się nie zmęczyła. Dlatego myślę, że będzie zemsta.

— Nie musisz się przecież trzymać danego słowa!

— Muszę. Czegoś muszę się trzymać. — Pani Gogol objęła ramieniem Ellę. — To jest to, dziewczyno — powiedziała. — Twój pałac. Twoje miasto. Nie ma tu nikogo, kto by zaprzeczył.

Popatrzyła groźnie na gości. Jedna czy dwie osoby cofnęły się lękliwie.

Ella spojrzała na Saturdaya.

— Wydaje mi się, że powinnam cię znać — oświadczyła. Zwróciła się do pani Gogol. — I panią także. Widziałam was oboje… kiedyś. Dawno temu?

Baron Saturday otworzył usta, by odpowiedzieć. Pani Gogol uniosła rękę.

— Obiecaliśmy — przypomniała. — Żadnego wtrącania się.

— Nawet my?

— Nawet my. — Spojrzała na Ellę. — Jesteśmy po prostu ludźmi.

— To znaczy… — Ella zająknęła się. — Przez lata harowałam w kuchni, a teraz… teraz mam rządzić miastem? Tak po prostu?

— Tak to bywa.

Ella zamyśliła się głęboko.

— I cokolwiek powiem, ludzie muszą mnie słuchać? — zapytała niewinnie.

W tłumie gości rozległy się nerwowe chrząknięcia.

— Tak — przyznała pani Gogol.

Przez chwilę Ella stała ze spuszczoną głową, mimowolnie obgryzając paznokieć kciuka. Wreszcie wyprostowała się.

— W takim razie pierwsze, co ma nastąpić, to koniec tego balu. Natychmiast! Mam zamiar iść na karnawał. Zawsze chciałam tańczyć w karnawale. — Rozejrzała się po zatroskanych twarzach. — Ale dla innych pójście nie jest obowiązkowe — dodała.

Arystokracja Genoi miała wiele doświadczenia. Wiedzieli, co to znaczy, gdy władca mówi, że coś nie jest obowiązkowe.

W ciągu kilku minut sala opustoszała. Pozostały tylko trzy osoby.

— Ale… Ale… Chciałem zemsty — tłumaczył baron. — Chciałem śmierci. Chciałem naszej córki u władzy.

DWA Z TRZECH TO CAŁKIEM NIEZŁY WYNIK.

Pani Gogol i baron odwrócili się. Śmierć odstawił drinka i podszedł bliżej.

Baron Saturday wyprostował się.

— Jestem gotów pójść z tobą — rzeki. Śmierć wzruszył ramionami. Gotów czy nie, zdawał się sugerować ten gest, naprawdę nie ma znaczenia.

— Ale powstrzymałem cię — dodał baron. — Na dwanaście lat. — Objął Erzulie za ramiona. — Kiedy mnie zabili i wrzucili ciało do rzeki, wykradliśmy ci życie!

PRZESTAŁEŚ ŻYĆ. ALE NIE UMARŁEŚ. WTEDY NIE PRZYSZEDŁEM PO CIEBIE.

— Nie?

SPOTKANIE Z TOBĄ MIAŁEM ZAPLANOWANE NA DZISIAJ.

Baron wręczył pani Gogol swoją laskę. Zdjął czarny cylinder. Ściągnął płaszcz.

Moc iskrzyła w fałdach materiału.

— Koniec z baronem Saturdayem — powiedział.

MOŻLIWE. ŁADNY KAPELUSZ.

Baron zwrócił się do Erzulie.

— Chyba muszę już iść.

— Tak.

— Co teraz zrobisz?

Kobieta voodoo spojrzała na trzymany w rękach kapelusz.

— Wrócę na bagno — odparła.

— Możesz zostać tutaj. Nie ufam tej zagranicznej czarownicy.

— Ja ufam. I dlatego wrócę na bagno. Ponieważ niektóre opowieści muszą się kończyć. Kimkolwiek stanie się Ella, musi sama się o to zatroszczyć.

Tylko krótki spacer dzielił ich od brunatnych, mętnych wód rzeki. Baron zatrzymał się na brzegu.

— Czy będzie żyła długo i szczęśliwie?

NIE PRZEZ WIECZNOŚĆ. ALE BYĆ MOŻE DOSTATECZNIE DŁUGO.

I tak kończą się opowieści.

Zła czarownica jest pokonana, księżniczka w łachmanach odzyskuje pozycję, królestwo rozkwita. Wracają szczęśliwe dni. Długie i szczęśliwe. Na zawsze — co by znaczyło, że życie w tym miejscu zamiera.

Opowieści chcą się kończyć. Nie dbają o to, co będzie potem.


* * *

Niania sapała głośno, biegnąc korytarzem. — Nigdy nie widziałam Esme w takim stanie — powiedziała. — Ma zabawny nastrój. Może stanowić zagrożenie dla samej siebie.

— Stanowi zagrożenie dla wszystkich — poprawiła ją Magrat. — Ona…

Wężowe kobiety wyszły na korytarz przed nimi.

— Pomyślmy przez chwilę — mruknęła pod nosem niania. — Co właściwie mogą nam zrobić?

— Nie znoszę węży — oświadczyła cichym głosem Magrat.

— Oczywiście, mają ostre zęby. — Niania mówiła tak, jakby prowadziła seminarium. — Właściwie raczej kły. Chodźmy stąd. Sprawdzimy, czy nie ma innej drogi.

— Nienawidzę ich.

Niania pociągnęła Magrat, jednak młodsza czarownica nawet nie drgnęła.

— No chodź!

— Naprawdę ich nienawidzę.

— Z daleka będziesz ich mogła nienawidzić nawet bardziej. Siostry byty już prawie przy nich. Nie szły, ale sunęły. Być może, Lily nie była w tej chwili dostatecznie skupiona, ponieważ bardziej niż kiedykolwiek przypominały węże. Niania miała wrażenie, że dostrzega pod skórą rysunek łusek. Linie podbródków były całkiem nieludzkie.

— Magrat!

Jedna z sióstr wyciągnęła rękę. Magrat zadrżała.

Wężowa siostra otworzyła usta.

Wtedy Magrat podniosła głowę i niemal sennie uderzyła ją tak mocno, że siostra poleciała na kilka stóp do tyłu.

Nie był to cios należący do żadnej Drogi czy Ścieżki. Nikt nigdy nie narysował jego diagramu ani nie ćwiczył przed lustrem z opaską zawiązaną na głowie. Pochodził wprost z leksykonu dziedzicznych, przerażonych odruchów przetrwania.

— Użyj różdżki! — krzyknęła niania i rzuciła się na pomoc. — Nie ninjuj ich! Użyj różdżki! Do tego służy!

Drugi wąż odwrócił się instynktownie, by obserwować ruch. Co jest dowodem na to, że nie zawsze instynkty służą przetrwaniu, gdyż Magrat walnęła go w tył głowy. Różdżką.

Osunął się na podłogę, tracąc przy tym resztki ludzkich kształtów.

Kłopot z czarownicami polega na tym, że nigdy nie uciekają przed tym, czego naprawdę nienawidzą.

A kłopot z małymi futerkowymi zwierzątkami w kącie polega na tym, że raz na jakiś czas jedno z nich okazuje się mangustą.


* * *

Babcia Weatherwax zawsze się zastanawiała, co niby jest takiego szczególnego w pełni księżyca. Przecież to tylko duży krąg światła, A nów księżyca to tylko ciemność. Za to w połowie drogi między nimi, kiedy księżyc znajdował się pomiędzy światami ciemności i światła, kiedy nawet on żył na krawędzi… Może wtedy czarownica mogłaby uwierzyć w księżyc.

Właśnie teraz jego sierp płynął ponad bagnami.

Lustrzane gniazdo Lily odbijało zimne światło, tak samo jak wszystko inne. Oparte o mur stały trzy miotły.

Babcia wzięła swoją. Nosiła niewłaściwe barwy i nie miała kapelusza; potrzebowała czegoś, co było takie, jak należy. Nic się nie poruszyło.

— Lily! — zawołała cicho babcia. Z luster wyjrzało jej własne odbicie.

— Wszystko może się teraz skończyć. Możesz wziąć moją miotłę, a ja wezmę Magrat. Ona zawsze może się przysiąść do Gythy. Pani Gogol nie będzie cię ścigać. Załatwiłam to. A w domu przyda nam się dodatkowa czarownica. I koniec z chrzestnym matkowaniem. Koniec z zabijaniem ludzi po to, żeby ich córki byty gotowe do objęcia roli w opowieści. Wiem, że tylko z tego powodu to zrobiłaś. Wracaj do domu. To propozycja nie do odrzucenia.

Jedno z luster odsunęło się bezgłośnie.

— Próbujesz być dla mnie łaskawa? — spytała Lily.

— Nie myśl, że przychodzi mi to łatwo — odparła babcia już normalniejszym głosem.

Zaszeleściła w ciemności suknia i Lily stanęła przed babcią.

— A zatem pokonałaś tę kobietę z bagien? — zapytała.

— Nie.

— Ale przyszłaś tutaj zamiast niej.

— Tak.

Lily wyjęła babci z rąk miotłę.

— Nigdy czegoś takiego nie używałam — wyznała. — Po prostu siada się na tym i leci?

— Przy tej akurat konieczne jest szybkie bieganie, zanim zaskoczy, ale ogólnie rzecz biorąc tak, masz rację.

— Hm… Znasz symbolikę miotły?

— Ma jakiś związek z gaikami, piosenkami ludowymi i temu podobnymi? — zapytała babcia.

— O tak.

— W takim razie nie chcę o niej słyszeć.

— Nie — zgodziła się Lily. — Nie wyobrażam sobie, żebyś chciała. — Oddała miotłę. — Zostaję tutaj. Pani Gogol może i wymyśliła nową sztuczkę, ale to jeszcze nie znaczy, że wygrała.

— Nie. Bo widzisz, wszystko dobiegło końca — odparła babcia. — Tak się dzieje, kiedy zmieniasz świat w opowieści. Nie powinnaś tego robić. Nie powinnaś zmieniać świata w opowieści. Nie powinnaś traktować ludzi, jakby byli postaciami, byli rzeczami. Ale jeśli to robisz, musisz wiedzieć, kiedy opowieść się kończy.

— Musisz włożyć czerwone od żaru pantofelki i przetańczyć całą noc? — spytała Lily.

— Owszem, coś w tym rodzaju.

— A wszyscy inni będą żyli długo i szczęśliwie?

— Nic o tym nie wiem — zapewniła babcia. — To już zależy od nich. Chcę tylko powiedzieć, że nie wolno ci zaczynać od początku. Przegrałaś.

— Wiesz przecież, że Weatherwaxówny nigdy nie przegrywają.

— Jedna z nich nauczy się tej nocy.

— Przecież my istniejemy poza opowieściami — próbowała tłumaczyć Lily. — Ja, ponieważ… jestem medium, poprzez które się dzieją, a ty, ponieważ z nimi walczysz. Istniejemy pośrodku. Jesteśmy wolne…

Z tyłu rozległ się jakiś dźwięk. Znad krętych schodów wynurzyły się twarze Magrat i niani Ogg.

— Potrzebna ci pomoc, Esme? — zapytała czujnie niania. Lily parsknęła śmiechem.

— To twoje węże, Esme! A wiesz — dodała — tak naprawdę jesteś taka sama jak ja. Nie wiedziałaś o tym? Ani jedna myśl nie przemknęła mi przez głowę, której ty także nie pomyślałaś. Nie dokona-lam żadnego czynu, którego ty byś nie rozważała. Ale zawsze brakowało ci odwagi. Na tym polega różnica między takimi ludźmi jak ja a takimi jak ty. My mamy odwagę, by zrobić to, o czym wy tylko marzycie.

— Tak? — oburzyła się babcia. — Tak uważasz? Sądzisz, że tylko marzę?

Lily poruszyła palcem. Magrat, szarpiąc się, wyfrunęła z klatki schodowej. Gorączkowo wymachiwała różdżką.

— To mi się podoba — stwierdziła Lily. — Ludzie, którzy czegoś sobie życzą. Ja nigdy w życiu niczego sobie nie życzyłam. Zawsze sprawiałam, by rzeczy się zdarzały. To daje więcej satysfakcji.

Magrat zacisnęła zęby.

— Na pewno nie wyglądałabym dobrze jako dynia — powiedziała Lily. I od niechcenia machnęła ręką. Magrat wzleciała wyżej.

— Byłabyś zdziwiona tym, co potrafię — mówiła wolno Lily, gdy najmłodsza czarownica sunęła gładko ponad kamieniami. — Powinnaś spróbować luster, Esme. Czynią cuda dla duszy. Pozwoliłam przeżyć tej kobiecie z bagna tylko dlatego, że jej nienawiść dodawała mi wigoru. Wiesz, że lubię być znienawidzona. Wiesz o tym, na pewno. To rodzaj szacunku. Dowodzi posiadania wpływu. Jest jak zimna kąpiel w upalny dzień. Kiedy głupi ludzie są bezsilni, a ich wysiłki daremne, kiedy zostają pobici i nie mają już nic prócz ziejącej jamy kwasu, jaką są ich żołądki… cóż, muszę przyznać, że ich nienawiść jest jak modlitwa. A opowieści… Mknąć na opowieściach… wypożyczać od nich moc… czuć ich wsparcie… znajdować cię w ich ukrytym sercu… Czy możesz to zrozumieć? Tę czystą rozkosz obserwowania, jak powtarza się wzorzec? Zawsze lubiłam wzorce. A przy okazji, jeśli ta Ogg nadal będzie próbowała przekraść mi się za plecy, naprawdę pozwolę twojej młodej przyjaciółce przepłynąć nad dziedziniec, a potem, Esme, potem mogę przestać się nią interesować.

— Spacerowałam tylko — oświadczyła niania Ogg. — To chyba nie jest zabronione?

— Zmieniłaś opowieść na swój sposób, a teraz ja zamierzam zmienić ją na swój — mówiła dalej Lily. — A potem znowu. Ty musisz tylko odejść. Po prostu odejdź. Przecież nie ma znaczenia, co się tu dzieje. To dalekie miasto, o którym prawie nic nie wiesz. Nie jestem całkiem pewna, czy zdołam cię przechytrzyć. Ale te dwie… Brakuje im tego, co najważniejsze. Mogłabym przerobić je na dżem. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę. A zatem dziś wieczorem proponuję, by Weatherwaxówna nauczyła się przegrywać.

Babcia milczała przez chwilę, wsparta o bezużyteczną miotłę.

— Zgoda — powiedziała wreszcie. — Postaw ją na ziemi. A wtedy powiem, że wygrałaś.

— Chciałabym w to uwierzyć. Ale zaraz… Przecież ty jesteś tą dobrą, tak? Musisz dotrzymywać słowa.

— Popatrz na mnie — rzekła babcia. Podeszła do parapetu i spojrzała w dół. Dwubarwny księżyc świecił dostatecznie jasno, by ukazać kłęby mgły, otaczającej pałac niczym morze. — Magrat… Gytho… Przepraszam was. Lily, wygrałaś. Nic nie mogę poradzić.

Skoczyła.

Niania Ogg rzuciła się do przodu i wyjrzała za krawędź. Zdążyła jeszcze zobaczyć znikającą w mgle niewyraźną figurkę.

Wszystkie trzy pozostałe na wieży odetchnęły głośno.

— To sztuczka — stwierdziła Lily. — Żeby odwrócić moją uwagę.

— Wcale nie! — wrzasnęła Magrat, opadając na kamienie.

— Przecież miała miotłę.

— Ta miotła nie działa! Nie można jej uruchomić! — krzyknęła niania. — No dobrze — powiedziała groźnym tonem. — Zaraz zetrę ci z buźki ten zadowolony uśmieszek…

Znieruchomiała, kiedy srebrzysty ból przeszył jej ciało.

Lily zaśmiała się.

— A więc to prawda? — spytała. — Tak, widzę to w waszych twarzach. Esme miała dość rozumu i pojęła, że nie może wygrać. Nie bądźcie głupie. I proszę przestać machać na mnie tą głupią różdżką, panno Garlick. Stara Dezyderata już dawno by mnie pokonała, gdyby tylko mogła. Ludzie niczego nie rozumieją.

— Powinnyśmy iść na dół — powiedziała Magrat. — Ona może gdzieś leży…

— No właśnie. Bądźcie dobre. To wam dobrze wychodzi — rzuciła Lily, kiedy biegły w kierunku schodów.

— Ale wrócimy — zagroziła niania Ogg. — Choćbyśmy miały zamieszkać na bagnie z panią Gogol i żywić się łebkami węży.

— Oczywiście. — Lily uniosła brew. — O tym przecież mówiłam. Takie osoby są zawsze potrzebne. W przeciwnym razie człowiek nie byłby pewny, że coś robi. Takie osoby to metoda prowadzenia rachunków.

Przyglądała się, jak znikają na schodach.

Wiatr dmuchnął nad wieżą. Lily uniosła brzeg sukni i podeszła na krawędź, skąd mogła widzieć strzępy mgły płynące ponad dachami w dole. Z daleka dobiegała muzyka — to karnawałowy korowód wił się po ulicach.

Wkrótce nadejdzie północ. Prawdziwa północ, a nie ta fałszowana wersja wywołana przez jakąś staruchę łażącą po zegarze.

Lily spróbowała dojrzeć coś w mroku u stóp wieży.

— Doprawdy, Esme — szepnęła — za mocno wzięłaś sobie do serca tę przegraną.


* * *

Niania dogoniła Magrat zbiegającą po spiralnych schodach. — Zwolnij trochę — powiedziała.

— Ale ona może być ranna…

— Ty też, jeśli się potkniesz. Zresztą nie sądzę, żeby Esme leżała gdzieś jako bezwładny ochłap. Nie w taki sposób odejdzie. Moim zdaniem zrobiła to dlatego, żeby Lily o nas zapomniała i nie próbowała niczego nam zrobić. Pewnie uznała, że jesteśmy… Jak się nazywał ten chłopak z Tsortu, którego można było zranić tylko wtedy, kiedy się go trafiło w odpowiednie miejsce? Nikt nie mógł go pokonać, dopóki tego nie wykryli. To chyba było kolano. Jesteśmy jej tsorteańskim kolanem. Rozumiesz?

— Przecież wiemy, że trzeba biec naprawdę prędko, by uruchomić jej miotłę! — zawołała Magrat.

— Tak, wiemy — przyznała niania. — Też tak myślałam. A teraz się zastanawiam… Jak szybko się poruszasz, kiedy spadasz? Znaczy się prosto w dół?

— Ja… ja nie wiem.

— Moim zdaniem Esme uznała, że warto się przekonać. Tak uważam.

Jakaś postać wynurzyła się zza zakrętu. Wspinała się w górę. Odsunęły się uprzejmie, by ją przepuścić.

— Nie mogę sobie przypomnieć, w jaką część trzeba było go trafić — westchnęła niania. — Będzie mnie to dręczyło przez całą noc.

W PIĘTĘ.

— Naprawdę? Dziękuję.

ZAWSZE DO USŁUG.

Postać ruszyła dalej.

— Dobrą miał maskę, prawda? — odezwała się po chwili Magrat.

Ona i niania szukały potwierdzenia w wyrazach swoich twarzy.

Magrat pobladła. Spojrzała za dziwną postacią.

— Powinnyśmy chyba biec z powrotem na górę i… — zaczęła. Niania Ogg była o wiele starsza.

— Myślę, że powinnyśmy iść na dół — oświadczyła.


* * *

Lady Volentia d’Arrangement usiadła w różanym ogrodzie pod wieżą i wysiąkała nos.

Czekała pół godziny i miała już dosyć.

Żywiła nadzieję na romantyczne tete-a-tete; on wydawał się miłym człowiekiem, tak jakby równocześnie gwałtownym i nieśmiałym. Zamiast tego niewiele brakowało, a dostałaby w głowę, kiedy jakaś stara kobieta na miotle, ubrana w coś, co — choć rozmazane z powodu prędkości — wyglądało jak własna suknia lady Volentii, z krzykiem wynurzyła się z mgły. Butami wyryła dwie bruzdy w różach, a potem trajektoria lotu wyniosła ją z powrotem w górę.

W dodatku jakiś brudny, cuchnący kocur ocierał się ojej nogi.

A zapowiadał się taki piękny wieczór…

— Witam, wasza wysokość.

Rozejrzała się wśród krzewów.

— Nazywam się Casanunda — zabrzmiał pełen nadziei głos.


* * *

Lily Weatherwax obejrzała się, słysząc brzęk szkła spomiędzy luster. Zmarszczyła czoło. Przebiegła po kamieniach i otworzyła drzwi prowadzące do jej lustrzanego świata. Nie rozbrzmiewał żaden odgłos prócz szelestu jej sukni i szumu jej własnego oddechu. Wsunęła się w przestrzeń między lustrami.

Miriady odbić spojrzały na nią z aprobatą. Lily uspokoiła się trochę.

Zaczepiła o coś nogą. Na kamieniach, czarna w świetle księżyca, wśród odłamków szkła leżała miotła.

Przerażone spojrzenie Lily skierowało się ku odbiciu. A ono także na nią spojrzało.

— Co to za przyjemność wygrywać, jeśli przegrana nie żyje i nie wie, że przegrała?

Lily cofnęła się. Bezgłośnie otwierała i zamykała usta.

Babcia Weatherwax przestąpiła przez pustą ramę. Lily spojrzała na podłogę, poza swą żądną zemsty siostrę.

— Rozbiłaś moje lustro!

— I wszystko to tylko dlatego? — spytała babcia. — Zęby grać małą królową w jakimś wilgotnym mieście? To ma być moc?

— Nie rozumiesz… Rozbiłaś moje lustro…

— Podobno nie należy tego robić. Ale pomyślałam sobie: czym jest kolejne siedem lat nieszczęścia?

…Obraz za obrazem rozpada się na kawałki wzdłuż całego wielkiego łuku lustrzanego świata; pęknięcie mknie szybciej niż światło…

— Musisz zbić oba, żeby być bezpieczna. Zakłóciłaś równowagę…

— Naprawdę zakłóciłam? — Babcia zrobiła krok do przodu; jej oczy były jak dwa szafiry pełne goryczy. — Mam zamiar spuścić ci lanie, jakiego nigdy nie dostałaś od mamy, Lily Weatherwax. Nie za pomocą magii ani głowologii, ani kijem, jak to robił tato, i pamiętam, że zużył ich sporo. Złoję ci skórę golą ręką. Nie dlatego że byłaś tą złą. Nie dlatego że mieszałaś się do opowieści. Każdy ma swoją ścieżkę, którą musi podążać. Ale dlatego, a chcę, byś to dobrze zrozumiała, że kiedy odeszłaś, ja musiałam być dobra. Ty miałaś całą zabawę. W żaden sposób nie sprawię, że mi za to zapłacisz, Lily, ale na pewno będę się starać…

— Przecież to… to… to ja jestem dobra — szepnęła pobladła nagle Lily. — Ja jestem dobra. Nie mogę przegrać. Jestem matką chrzestną, a ty jesteś złą czarownicą. I rozbiłaś lustro…

…pędząc jak kometa, pęknięcie w zwierciadle dociera do najdalszego punktu i zawraca po luku, sunąc przez niezliczone światy…

Musisz mi pomóc… Trzeba zrównoważyć obrazy — mamrotała słabym głosem Lily, cofając się do ocalałego zwierciadła.

— Dobra? Dobra? Karmiąc ludźmi opowieści? Niszcząc im życie? To ma być dobro, tak? — mówiła babcia. — Chcesz powiedzieć, że nie miałaś nawet zabawy? Gdybym ja była taka zła jak ty, byłabym o wiele gorsza. Robiłabym to lepiej, niż możesz sobie wyobrazić.

Zamachnęła się.

…pęknięcie wróciło do swego punktu początkowego, niosąc z sobą ulotne odbicia wszystkich luster…

Szeroko otworzyła oczy.

Szkło pękło i rozpadło się za plecami Lily Weatherwax.

A w lustrze obraz Lily Weatherwax odwrócił się, uśmiechnął rozkosznie i wyciągnął ręce z ramy, by wziąć Lily Weatherwax w ramiona.

— Lily!


* * *

Wszystkie zwierciadła rozsypały się, eksplodowały w tysiącach odłamków spadających ze szczytu wieży — przez chwilę spowijał ją obłok srebrzystego pyłu wróżek.


* * *

Niania Ogg i Magrat wpadły na dach niczym para aniołów zemsty po okresie zaniedbań w niebiańskiej kontroli jakości. Zatrzymały się.

Tam, gdzie stał labirynt luster, pozostały tylko puste ramy. Kamienie pokryły odłamki szkła, a na nich leżała postać w białej sukni.

Niania pchnęła Magrat za siebie i podeszła ostrożnie, chrzęszcząc przy każdym kroku. Trąciła leżącą postać czubkiem buta.

— Zrzućmy ją z wieży — zaproponowała Magrat.

— Dobrze — zgodziła się niania. — Zrób to.

Magrat zawahała się.

— Właściwie — powiedziała — kiedy mówiłam, żeby ją zrzucić, nie chodziło mi o to, żebym konkretnie ja ją zrzuciła. Ale gdyby istniała jakaś sprawiedliwość, ona powinna być zrzucona…

— W takim razie na twoim miejscu darowałabym sobie dalsze uwagi. — Niania uklękła ostrożnie na szklanych odłamkach. — Poza tym miałam rację. To Esme. Wszędzie poznałabym tę twarz. Zdejmuj halkę.

— Po co?

— Popatrz na jej ręce, dziewczyno!

Magrat popatrzyła. I podniosła dłoń do ust.

— Co ona robiła?

— Sądząc z wyglądu, próbowała sięgnąć rękami przez szkło. A teraz ściągaj tę halkę. Pomóż mi porwać ją na pasy, a później poszukaj pani Gogol i zapytaj, czy nie ma jakichś maści i czy może nam pomóc. I powiedz jeszcze, że jeśli nie, to lepiej, żeby do rana była już daleko stąd. — Niania zbadała puls babci. — Może Lily Weatherwax potrafiłaby przerobić nas na dżem, ale jestem wściekle pewna, że gdyby przyszło co do czego, mogłabym podbić oko pani Gogol.

Niania zdjęła swój patentowany niezniszczalny kapelusz i poszukała chwilę w czubku. Wyjęła aksamitne zawiniątko. Wewnątrz byt komplet igieł i szpulka nici.

Polizała nitkę i mrużąc oczy podniosła igłę do księżyca.

— Och, Esme, Esme — mruczała, biorąc się do szycia. — Za mocno wzięłaś sobie do serca tę wygraną.


* * *

Lily Weatherwax rozejrzała się po wielowarstwowym, srebrzystym świecie. — Gdzie ja jestem? WEWNĄTRZ LUSTRA.

— Czy umarłam?

ODPOWIEDŹ NA TO PYTANIE, odparł Śmierć, LEŻY GDZIEŚ POMIĘDZY NIE I TAK.

Lily odwróciła się, a miliard postaci odwrócił się wraz z nią.

— Kiedy będę mogła wyjść?

KIEDY ZNAJDZIESZ TĘ, KTÓRA JEST PRAWDZIWA.

Lily Weatherwax pobiegła przez nieskończone odbicia.


* * *

Dobra kucharka zawsze jako pierwsza zjawia się rankiem w kuchni i jako ostatnia wychodzi wieczorem. Pani Pleasant wygasiła paleniska. Zrobiła szybki remanent sztućców i przeliczyła wazy. Potem…

Potem zdała sobie sprawę, że ktoś ją obserwuje. W drzwiach stał kot — wielki i szary. Jedno oko miał złośliwe i zielonożółte, drugie mlecznobiałe. To, co pozostało z jego uszu, przypominało krawędź znaczka pocztowego. Mimo to miał w sobie pewną arogancję, pewien styl mogę-cię-pobić-jedną-łapą. Wydawał się dziwnie znajomy.

Pani Pleasant przyglądała mu się przez chwilę. Była osobistą przyjaciółką pani Gogol i wiedziała, że kształt jest tylko kwestią głęboko zakorzenionych przyzwyczajeń. A jeśli ktoś mieszka w Genoi około Samedi Nuit Mort, uczy się ufać raczej własnemu rozsądkowi niż zmysłom.

— No tak — rzekła z ledwie śladem drżenia w głosie. — Pewnie znowu masz ochotę na rybie udka, znaczy rybie łby. Co ty na to? Greebo przeciągnął się i wyprężył grzbiet.

— W spiżarni mam też trochę mleka — dodała pani Pleasant.

Greebo ziewnął z zadowoleniem.

A potem podrapał się tylną łapą w ucho. Człowieczeństwo to miłe miejsce, które można na krótko odwiedzić, ale nie chciałby żyć tam na stałe.


* * *

Minął dzień.

— Maść pani Gogol chyba rzeczywiście pomaga — stwierdziła Magrat.

Sięgnęła po słoik, do połowy wypełniony czymś jasnozielonym i dziwnie szorstkim, co miało delikatny zapach, który — można było niemal uwierzyć — przenikał cały świat.

— Są w tym lwie paszcze — poinformowała niania.

— Nie przestraszysz mnie. Wiem, że lwie paszcze to takie kwiaty. Silnie pachnące. Zadziwiające, co można zrobić z kwiatami.

Niania Ogg, która spędziła pouczające, choć przerażające pół godziny obserwując, jak pani Gogol przygotowuje lekarstwo, nie miała serca tłumaczyć tego Magrat.

— Rzeczywiście — przyznała. — Kwiaty. Nie dasz się nabrać, jak widzę.

Magrat ziewnęła.

Mogły swobodnie poruszać się po całym pałacu. Dostały pokój, a w sąsiednim ułożono babcię.

— Idź się prześpij — poradziła niania. — Za chwilę pójdę tam i zastąpię panią Gogol.

— Ale nianiu… Gytho…

— Słucham?

— Całe te… wszystko, co mówiła po drodze. To było takie… zimne. Prawda? Nie życzyć sobie niczego, nie używać czarów do pomagania ludziom, i że nie da się zrobić tej sztuki z ogniem… A potem sama to wszystko zrobiła. Jak mam to rozumieć?

— No tak… — westchnęła niania. — Wszystko to wynika z zasad ogólnych i szczegółowych. Jasne?

— Nie bardzo. — Magrat położyła się do łóżka.

— To znaczy, że kiedy Esme używa takich stów jak „każdy” i „nikt”, nie dotyczy to jej samej.

— A wiesz… kiedy się nad tym zastanowić… to okropne.

— To jest czarownictwo. Od strony ostrego końca. A teraz spróbuj się zdrzemnąć.

Magrat była zbyt zmęczona, żeby protestować. Po chwili pochrapywała już delikatnie.

Niania przez chwilę siedziała, paliła fajkę i wpatrywała się w ścianę.

Potem wstała i otworzyła drzwi. Pani Gogol spojrzała na nią ze swego miejsca przy łóżku.

— Niech pani też spróbuje się przespać — zaproponowała niania. — Posiedzę przy niej.

— Coś tu jest nie w porządku — oświadczyła pani Gogol. — Ręce już się zagoiły. Ona po prostu nie chce się obudzić.

— U Esme wszystko tkwi w głowie — stwierdziła niania.

— Mogłabym stworzyć kilku nowych bogów i skłonić wszystkich, żeby w nich mocno uwierzyli. Co pani na to? Niania pokręciła głową.

— Esme chyba by tego nie chciała. Nie lubi bogów. Uważa, że tylko zajmują miejsce.

— To może ugotowałabym gumbo? Ludzie przybywają z daleka, żeby go pokosztować.

— Warto spróbować — zgodziła się niania. — Zawsze powtarzam, że każda pomoc się przyda. Czemu nie? Proszę zostawić rum.

Kiedy kobieta voodoo odeszła, niania jeszcze przez chwilę paliła fajkę i w zadumie popijała rum. Przyglądała się nieruchomej postaci w łóżku.

Potem nachyliła się do ucha babci Weatherwax.

— Chyba nie masz zamiaru przegrać, co? — szepnęła.


* * *

Babcia Weatherwax rozejrzała się po wielowarstwowym, srebrzystym świecie. — Gdzie ja jestem? WEWNĄTRZ LUSTRA.

— Czy umarłam?

ODPOWIEDŹ NA TO PYTANIE, odparł Śmierć, LEŻY GDZIEŚ POMIĘDZY NIE I TAK.

Esme odwróciła się, a miliard postaci odwrócił się wraz z nią.

— Kiedy będę mogła wyjść?

KIEDY ZNAJDZIESZ TĘ, KTÓRA JEST PRAWDZIWA.

— Jest w tym jakiś haczyk?

NIE.

Babcia spojrzała na siebie.

— To ta — powiedziała.


* * *

Wszystkie opowieści pragną szczęśliwych zakończeń. I wcale nie dbają o to, dla kogo będą szczęśliwe.


* * *

Drogi Jasonie i wszyscy,

to tyle z Genoi, ale dowiedziałam się o zombiowym szamaństwie, pani Gogol i dała mi jeszcze przepis i powiedziała, jak się robi bananananowe daikry i podarowała takie coś, co się nazywa banjo, zdziwisz się. Ogólnie jest przyzwoite duszą moim zdaniem, ale lepiej ją mieć na oku. Wychodzi na to, żeśmy sprowadziły Esme z powrotem chociaż sama nie wiem bo dziwnie się zachowuje i jakaś spokojna taka jest, nie jak normalnie. Dlatego ją tez mam na oku, jakby ta Lily wycięła jakiś szybki numer w lustrze. Ale myślę ze się jej poprawia bo poprosiła Magrat zęby popatrzyć na różdżkę, a potem tak jakby kręciła i suwała tymi pierścieniami i w końcu zmieniła nocnik w bukiet kwiatów, a Magrat powiedziała, ze w życiu by nie zmusiła różdżki do czegoś takiego, i Esme na to ze nie ponieważ, marnowała czas na życzenia zamiast popracować nad ich spełnianiem. Moim zdaniem dobrze ze Esme nie dostała tej różdżki jak była młoda. Lily w porównaniu z nią byłaby jak jaki piknik. Dołączam obrazek smetarza i widzicie ludzi pochowanych w skrzyniach nad ziemią, bo ziemia jest tu strasznie wilgotna, a nikt by nie chciał umrzeć i utonąć jednocześnie. Mówią, ze podróże poszerzają horyzonty, to ja bym mogła już wyciągnąć swoje uszami i zawiązać pod brodą. Wszystkiego najlepszego MAMA.


* * *

Na bagnie pani Gogol, szamanka voodoo, zawiesiła frak na prymitywnym stojaku, wcisnęła cylinder na czubek drąga i kawałkiem pnącza przywiązała laskę do końca jednego z ramion.

Odstąpiła.

Zatrzepotały skrzydła. Legba runął z nieba i przysiadł na kapeluszu. A potem zapiał. Zwykle piał tylko wieczorami, gdyż był wcieleniem mocy. Ale przynajmniej tej jeden raz miał chęć powitać nadejście dnia.

Mawiano potem, że co roku na Samedi Nuite Mort, kiedy karnawałowa zabawa sięga szczytów, bębny grają najgłośniej, a rum niemal się kończy, mężczyzna we fraku i cylindrze, o energii demona, pojawia się znikąd i prowadzi korowód.

W końcu nawet opowieści muszą się gdzieś zaczynać.


* * *

Plusnęło i woda zamknęła się znowu.

Magrat odeszła.

Różdżka opadła w muł, gdzie dotykały jej tylko nogi przechodzących raków, które nie mają matek chrzestnych ani prawa do spełniania życzeń. Przez kolejne miesiące zapadała się coraz głębiej i wreszcie wypadła — jak większość rzeczy — z nurtu historii. Niczego lepszego nie można by sobie życzyć.


* * *

Trzy miotły wzniosły się nad Genoą. Przed świtem budynki spowijała mgła.

Czarownice spojrzały z góry na zielone mokradła wokół miasta. Genoa spała. Dni po Tłustej Porze Obiadowej zawsze były spokojne, gdyż ludzie odsypiali karnawał. Obecnie dołączył do nich Greebo, zwinięty w kłębek na swoim legowisku wśród witek. Opuszczenie pani Pleasant okazało się ciężkim przeżyciem.

— I już po naszym la douche vita — oświadczyła filozoficznie niania Ogg.

— Nie pożegnałyśmy się z panią Gogol — przypomniała sobie Magrat.

— Na pewno i tak wiedziała, że odlatujemy. Dużo wie ta pani Gogol.

— Ale czy możemy wierzyć, że dotrzyma słowa?

— Tak — stwierdziła krótko babcia Weatherwax.

— Bardzo jest uczciwa, na swój sposób — dodała niania Ogg.

— Owszem, to też — zgodziła się babcia. — A poza tym uprzedziłam ją, że mogę wrócić.

Magrat zerknęła na miotłę babci. Wśród bagażu przywiązanego do witek tkwiło duże, okrągłe pudło.

— Nie przymierzyłaś nawet tego kapelusza, który ci podarowała — zauważyła.

— Obejrzałam go sobie. Nie pasuje.

— Moim zdaniem pani Gogol nikomu nie podarowałaby takiego kapelusza, co to nie pasuje — uznała niania. — Popatrzmy, co?

Babcia parsknęła niechętnie i odwiązała pokrywkę pudła. Wyjęła kapelusz. Kule bibuły opadły w dół i zniknęły we mgle.

Magrat i niania Ogg spojrzały.

Oczywiście, nieobca im była koncepcja owoców na kapeluszu. Niania Ogg sama miała słomkowy kapelusz z woskowymi czereśniami, wkładany na specjalne okazje rodzinnych starć. Ale na tym umieszczono nie tylko czereśnie. Chyba jedynym owocem, którego tu brakowało, byt arbuz.

— Jest bardzo… zagraniczny — uznała Magrat.

— No, dalej — zachęciła niania. — Załóż go. Babcia posłuchała nieco zakłopotana, zwiększając swój wzrost o jakieś dwie stopy, z których większą część stanowił ananas.

— Niezwykle barwny. Bardzo… stylowy — oceniła niania. — Nie każdy mógłby chodzić w takim kapeluszu.

— Bardzo ci do twarzy z tymi granatami — stwierdziła Magrat.

— I cytrynami — dodała niania.

— Co? Nie żartujecie sobie ze mnie, mam nadzieję? — spytała podejrzliwie babcia.

— Może sama zobaczysz? — zaproponowała Magrat. — Mam tu gdzieś lusterko…

Cisza spadła jak topór. Magrat spłonęła czerwienią. Niania rzuciła jej groźne spojrzenie.

Obie czujnie obserwowały babcię.

— Ta-ak — zgodziła się wreszcie babcia po bardzo długiej chwili. — Chyba rzeczywiście powinnam się przejrzeć.

Magrat odetchnęła cicho, poszukała w kieszeniach i wyjęła małe ręczne lusterko w drewnianej ramce. Podała je babci.

Babcia Weatherwax przyjrzała się swemu odbiciu. Niania Ogg dyskretnie podleciała miotłą nieco bliżej.

— Hmm… — mruknęła po chwili babcia.

— Zwróć uwagę, jak pięknie zwisają ci nad uchem winogrona — zauważyła niania. — Ten kapelusz dodaje autorytetu, nie ma co.

— Hm.

— Nie sądzisz? — dodała Magrat.

— Cóż… — przyznała niechętnie babcia. — Może i jest dobry w obcych stronach. Gdzie nie zobaczy mnie nikt znajomy. W każdym razie nikt ważny.

— A kiedy wrócimy do domu, zawsze możesz go zjeść — zaproponowała niania.

Odprężyły się. Zapanowało uczucie zdobycia szczytu, pokonania niebezpiecznego wąwozu.

Magrat spojrzała w dół, na brunatną rzekę i podejrzane kłody na piaszczystych brzegach.

— Chciałabym wiedzieć — rzekła — czy pani Gogol tak naprawdę była dobra czy zła. Wiecie, martwi ludzie, aligatory i w ogóle…

Babcia patrzyła na wschodzące słońce przebijające promieniami mgłę.

— Dobro i zło to trudna sprawa — wyjaśniła. — Nigdy nie jestem pewna, gdzie kto stoi. Może najważniejsze jest, w którą stronę patrzy. A wiecie — dodała nagle — chyba naprawdę widać stąd krawędź.

— Zabawna historia — odezwała się niania. — Podobno w obcych stronach można spotkać słonie. Wiecie, zawsze chciałam zobaczyć słonia. A w Klatchu czy gdzieś tam jest takie miejsce, gdzie ludzie wspinają się na liny i znikają.

— Po co? — zdziwiła się Magrat.

— Nie mam pojęcia. Pewnie mają jakiś dziwaczny zagraniczny powód.

— W jednej z książek Dezyderata pisze, że z tymi słoniami to niezwykła historia. Podobno na równinach Sto, kiedy ludzie mówią, że chcą zobaczyć słonia, to znaczy, że wyruszają w podróż, bo mają już dosyć siedzenia w jednym miejscu.

— Nie w siedzeniu na miejscu problem — oświadczyła niania. — Chodzi o to, żeby nie wędrować za bardzo myślami.

— Chciałabym polecieć do Osi — westchnęła Magrat. — Zobaczyć starożytne świątynie, które są opisane w pierwszym rozdziale Drogi Skorpiona.

— A one nauczą cię pewnie czegoś, czego dotąd nie wiedziałaś, tak? — rzuciła niania Ogg z niezwykłą u siebie surowością.

Magrat zerknęła na babcię.

— Chyba nie — przyznała potulnie.

— I co? — spytała niania. — Co teraz, Esme? Wracamy do domu? Czy lecimy zobaczyć słonia?

Miotła babci skręciła łagodnie na wietrze.

— Jesteś paskudnym starym tobołem, Gytho Ogg — stwierdziła babcia.

— To ja, w samej rzeczy — zgodziła się pogodnie niania.

— A ty, Magrat Garlick…

— Wiem — przerwała jej Magrat z niebotyczną ulgą. — Jestem zmokłą kurą.

Babcia spojrzała w stronę Osi i wysokich gór. Gdzieś tam stał stary domek i klucz wisiał w wygódce. Działo się pewnie wiele rzeczy. Cale królestwo pogrążało się w ruinie i nędzy, skoro jej tam nie było, by pokierować ludzi na właściwą drogę. To jej obowiązek. Trudno sobie wyobrazić, do jakich głupstw posuną się ludzie, kiedy nie ma jej w pobliżu…

Niania stuknęła obcasami swoich czerwonych butów.

— Myślę sobie, że jednak nie ma to jak w domu — stwierdziła.

— Nie — odparła babcia Weatherwax, wciąż pogrążona w zadumie. — W tysiącach miejsc jest całkiem tak samo jak w domu. Ale tylko w jednym z nich się mieszka.

— Czyli wracamy? — upewniła się Magrat.

— Tak.

Ale wróciły okrężną drogą i zobaczyły słonia.

Загрузка...