Oto świat Dysku, sunący przez kosmos na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na skorupie Wielkiego A’Tuina, niebiańskiego żółwia.

Dawno, dawno temu taki wszechświat uważany był za niezwykły, a być może nawet całkiem niemożliwy.

Ale z drugiej strony… dawno, dawno temu wszystko było tak proste…

Ponieważ wszechświat był wtedy pełen ignorancji, a uczony przyglądał mu się jak poszukiwacz schylony nad górskim potokiem i wypatrujący złota wiedzy pośród żwiru głupoty, piasku niepewności i małych, wąsatych, ośmionożnych pływających stworków zabobonu.

Od czasu do czasu prostował się i wolał coś w rodzaju: „Hurra! Właśnie odkryłem trzecie prawo Boyle’a”. I wszyscy wiedzieli, na czym stoją. Problem w tym jednak, że ignorancja stała się ciekawsza, zwłaszcza ignorancja dotycząca spraw wielkich i ważnych, takich jak materia i kreacja. Ludzie zaprzestali cierpliwej budowy swych domków z patyczków racjonalności wśród chaosu, a zaczęli się interesować samym chaosem — po części dlatego, że o wiele łatwiej być ekspertem od chaosu, ale głównie z tego powodu, że chaos skutkował naprawdę ładnymi deseniami, które można umieścić na koszulkach.

I zamiast zajmować się prawdziwą nauką[1], uczeni zaczęli nagle tłumaczyć, że poznanie czegokolwiek jest niemożliwe i że nie ma czegoś takiego, co można by nazwać rzeczywistością, którą da się poznawać, i jakie to wszystko strasznie ciekawe… A przy okazji, słyszeliście, że dookoła może latać mnóstwo różnych małych wszechświatów, tylko nikt ich nie widzi, bo są zakrzywione i zwinięte w sobie? Nawiasem mówiąc, ładna ta koszulka, prawda?

W porównaniu z czymś takim, spory żółw ze światem na grzbiecie jest całkiem zwyczajny. Przynajmniej nie udaje, że nie istnieje; nikt też na Dysku nie próbował tego nieistnienia udowodnić — by się przypadkiem nie okazało, że ma rację i nagle znajdzie się zawieszony w kosmicznej pustce. Dysk istnieje na samej granicy realności. Najmniejsze małe obiekty potrafią przebić się przez nią na drugą stronę. Dlatego na świecie Dysku ludzie traktują różne rzeczy z należytą powagą.

Na przykład opowieści.

Ponieważ opowieści są ważne.

Ludzie wierzą, że to oni wpływają na opowieści. Tymczasem jest odwrotnie.

Opowieści istnieją niezależnie od osób, które w nich występują. Dla kogoś, kto o tym wie, wiedza to potęga.

Opowieści — szerokie, falujące wstęgi ukształtowanej czasoprzestrzeni — powiewały i rozwijały się w całym wszechświecie od początków czasu. I ewoluowały. Najsłabsze wymarły, a najsilniejsze przetrwały i z każdym powtórzeniem nabierały mocy… Opowieści, wijące się i płynące w ciemności.

Samo ich istnienie narzuca delikatny, ale trwały wzorzec chaosowi, którym jest historia. Opowieści ryją rowki dość głębokie, by ludzie podążali nimi w taki sam sposób, w jaki woda spływa po zboczu pewnymi trasami. A za każdym razem, kiedy nowi aktorzy podążają ścieżką opowieści, rowek staje się głębszy.

Nazywa się to teorią przyczynowości narracyjnej i oznacza, że opowieść, kiedy już się zacznie, nabiera kształtu. Przejmuje wszelkie wibracje wszystkich innych swoich realizacji, jakie się kiedykolwiek zdarzyły.

Właśnie dlatego historia przez cały czas się powtarza.

I dlatego tysiąc bohaterów wykradło ogień bogom. Tysiąc wilków pożarło babcię, tysiąc księżniczek zostało pocałowanych. Miliony nieświadomych aktorów poruszało się mimowolnie po ścieżkach opowieści.

Jest już praktycznie niemożliwe, by trzeci i najmłodszy syn dowolnego króla, wyruszywszy z misją, w której wcześniej zginęli jego starsi bracia, nie odniósł sukcesu.


* * *

Opowieści nie dbają o to, kto bierze w nich udział. Ważne jest tylko, by były opowiadane, by się powtarzały. Albo też, jeśli wolicie, można sobie to wyobrazić inaczej: opowieść to forma pasożytnicza, naginająca życie ludzi tak, by służyło jej samej[2].

Trzeba bardzo szczególnej osobowości, by mogła się temu oprzeć i stać się sodą oczyszczoną historii.

Dawno, dawno temu…


* * *

Szare dłonie ujęły młot i uderzyły w słupek tak mocno, że, wbił się na całą stopę w miękką ziemię. Jeszcze dwa uderzenia i nie dało się go wyrwać.

Na drzewach wokół polanki ptaki i węże obserwowały wszystko w milczeniu. W bagnie, niby plamy brudnej wody, dryfowały aligatory.

Szare dłonie podniosły poprzeczkę krzyża, umieściły na odpowiedniej wysokości i przywiązały lianami tak mocno, że aż trzeszczało.

Przyglądała mu się. Po chwili przywiązała na szczycie krzyża kawałek lustra.

— Płaszcz — poleciła.

Wziął płaszcz i włożył na ramiona krzyża. Poprzeczka była trochę za krótka, więc ostatnie kilka cali rękawów zwisało pusto.

— I kapelusz — dodała.

Był wysoki, okrągły i czarny. Lśnił lekko.

Lustro błyszczało pomiędzy czernią kapelusza i płaszcza.

— Czy to podziała? — zapytał.

— Tak. Nawet lustra mają swoje odbicia. Musimy zwalczać lustra lustrami. — Zerknęła na smukłą białą wieżę za lasem. — Trzeba odszukać jej odbicie.

— Musi więc sięgnąć daleko.

— Tak. Przyda się każda pomoc. Rozejrzała się po łące.

Wezwała pana Tesco, lady Bon Annę, Hotalogę Andrewsa i Kroczącego Szeroko. Prawdopodobnie nie byli najlepszymi bogami. Ale byli najlepsi, jakich potrafiła wymyślić.


* * *

To jest opowieść o opowieściach.

Albo o tym, co naprawdę znaczy być wróżką i matką chrzestną.

Ale też, zwłaszcza, o zwierciadłach i odbiciach.

W całym wszechświecie żyją prymitywne plemiona[3], które nie ufają lustrom i obrazom. Uważają bowiem, że lustra kradną część duszy, a przecież tej duszy nikt nie ma aż tak dużo. Ludzie, którzy noszą więcej odzieży, twierdzą, że to przesądy. Twierdzą tak, mimo że ci, którzy przez całe życie pojawiają się na takich czy innych obrazach, zwykle stają się chudzi i przezroczyści. Składa się to na karb przepracowania i niedożywienia.

Zwykły przesąd. Ale przesądy nie muszą być fałszywe.

Lustro może wessać skrawek duszy. Lustro może pomieścić odbicie całego wszechświata, niebo pełne gwiazd w kawałku posrebrzonego szkła, nie grubszego niż tchnienie.

Kto rozumie lustra, ten rozumie prawie wszystko.

Spójrzmy w lustro…

…głębiej…

…na pomarańczowe światełko na nagim górskim wierzchołku, tysiące mil od roślinnego ciepła bagien…


* * *

Miejscowi nazywali ją Lisią Górą. Nie z powodu dużej liczby lisów, ale dlatego że była łysą górą. Fakt ten wywołał jednak sporo zyskownego zamieszania; w najbliższych wioskach często pojawiali się przybysze uzbrojeni w kusze, sidła i wnyki, po czym wyniośle żądali przewodników, którzy doprowadzą ich do lisich stad. Większość miejscowych potrafiła całkiem nieźle się z tego utrzymać — sprzedawali poradniki dla wędrujących po górze, mapy lisich siedlisk, ozdobne zegary z lisami wskazującymi godzinę, laski z lisią główką i ciastka wypiekane w kształcie lisa. Jakoś nikt nie znalazł czasu, żeby wyjaśnić nieporozumienie[4].

Ta góra była chyba tak łysa, jak to tylko możliwe dla góry.

Większość drzew rezygnowała w połowie drogi na szczyt, dokąd docierało tylko parę sosenek. Sprawiały wrażenie bardzo podobne do kilku pasemek włosów na czaszce kogoś łysego, kto nie chce się pogodzić z losem.

Było to miejsce, gdzie spotykały się czarownice.

Dziś w nocy na samym wierzchołku płonęło ognisko. W migotliwym świetle poruszały się ciemne sylwetki.

Księżyc sunął leniwie nad plamami chmur.

Wreszcie ktoś wysoki, w szpiczastym kapeluszu, powiedział:

— To znaczy, że wszystkie przyniosłyśmy tylko sałatkę ziemniaczaną?


* * *

W Ramtopach pozostała jedna czarownica, która nie brała udziału w sabacie. Oczywiście, czarownice lubią przyjęcia tak samo jak wszyscy inni, jednak ta konkretna miała dzisiaj ważniejsze spotkanie. I to nie takie, które można łatwo przesunąć na kiedy indziej.

Dezyderata Hollow pisała testament.

Kiedy Dezyderata Hollow była jeszcze małą dziewczynką, babcia udzieliła jej czterech ważnych rad, które miały pokierować jej krokami na zaskakująco krętych ścieżkach życia.

Oto te rady:

Nigdy nie ufaj psu z pomarańczowymi brwiami.

Zawsze zapisuj nazwisko i adres młodego człowieka.

Nigdy nie stawaj między dwoma lustrami.

I zawsze noś absolutnie czystą bieliznę, codziennie, bo nigdy nie wiesz, czy nie przewróci cię i nie stratuje na śmierć spłoszony koń, a kiedy ludzie zobaczą, że masz na sobie brudną bieliznę, umrzesz ze wstydu.

Później Dezyderata urosła i została czarownicą. Jedną z korzyści tego stanu jest, że człowiek dokładnie wie, kiedy umrze, więc może nosić taką bieliznę, na jaką ma ochotę[5].

Działo się to osiemdziesiąt lat temu, gdy pomysł, że będzie dokładnie wiedzieć, kiedy umrze, wydawał się całkiem atrakcyjny. Ponieważ — w tajemnicy, oczywiście — dobrze wiedziała, że będzie żyła wiecznie.

To było wtedy.

A to było teraz.

Wieczność okazała się trwać o wiele krócej niż kiedyś.

Kolejna kłoda rozpadła się w kominku na popiół. Dezyderata nie zamawiała opału na zimę. Przecież nie warto.

Oczywiście, była jeszcze jedna rzecz…

Starannie owinęła wąski, długi pakunek. Złożyła liścik, zaadresowała i wsunęła pod sznureczek. Załatwione.

Rozejrzała się. Od trzydziestu lat była niewidoma, ale nie sprawiało jej to kłopotów. Los pobłogosławił ją — jeśli to właściwe określenie — darem jasnowidzenia. Kiedy więc zwykłe oczy przestały funkcjonować, nauczyła się widzieć teraźniejszość, i tak o wiele łatwiejszą od przyszłości. A że okultystyczna siatkówka nie jest uzależniona od światła, Dezyderata oszczędzała na świecach. Każda sytuacja ma swoje dobre strony, jeśli tylko wie się, gdzie patrzeć. W przenośni, oczywiście.

Na ścianie wisiało lustro. Ale oblicze w nim nie było twarzą Dezyderaty, zaróżowioną i krągłą. Wręcz przeciwnie.

— Umierasz, Dezyderato — oświadczyła kobieta w lustrze.

— Owszem.

— Zestarzałaś się. Takim jak ty zawsze się to zdarza. Twoja moc już prawie zanikła.

— To prawda, Lilith — zgodziła się spokojnie Dezyderata.

— I twoja magia przestaje ją chronić.

— Obawiam się, że tak.

— Czyli teraz pozostałam tylko ja i ta zła kobieta z bagien. I ja zwyciężę.

— Niestety, na to wygląda.

— Powinnaś znaleźć sobie następczynię.

— Nigdy nie miałam na to czasu. Nie wychodzi mi planowanie przyszłości.

Twarz w lustrze urosła — to postać zbliżyła się do swojej strony zwierciadła.

— Przegrałaś, Dezyderato Hollow.

— Tak bywa.

Dezyderata wstała trochę niepewnie i sięgnęła po serwetę.

Postać wyraźnie się irytowała. Pewnie uważała, że ludzie, którzy przegrywają, powinni być załamani, a nie zachowywać się tak, jakby bawili się żartem zrobionym zwycięzcom.

— Czy ty w ogóle rozumiesz, co oznacza przegrana?

— Niektórzy bardzo wyraźnie mi to tłumaczyli — odparła Dezyderata. — Żegnam, droga pani.

I zasłoniła zwierciadło serwetą.

Spod materiału dobiegło jeszcze gniewne syknięcie, a potem zapadła cisza.

Dezyderata stała przez chwilę nieruchomo, jakby zatopiona w myślach.

Potem uniosła głowę.

— Przed chwilą zagotowała się woda — powiedziała. — Może wypijesz filiżankę herbaty?

NIE, DZIĘKUJĘ, odezwał się glos za jej plecami.

— Od dawna czekasz?

OD ZAWSZE.

— Nie zatrzymuję cię, mam nadzieję.

TO SPOKOJNA NOC.

— Przygotuję herbatę. Zostało chyba jedno ciasteczko.

NIE, DZIĘKUJĘ.

— Gdybyś był głodny, to nad kominkiem stoi słój. To prawdziwy klatchiański wyrób, wiesz? Od prawdziwego klatchiańskiego garncarza. Z Klatchu — dodała.

NAPRAWDĘ?

— Za młodu sporo podróżowałam.

TAK?

— Piękne czasy. — Dezyderata szturchnęła pogrzebaczem palenisko. — Taką miałam pracę, rozumiesz. Zresztą pewnie u ciebie jest podobnie.

TAK.

— Nigdy nie wiedziałam, kiedy mnie wezwą. Ty, naturalnie, wiesz takie rzeczy. Głównie do kuchni… Zawsze jakoś trafiałam do kuchni. Czasem na bale, ale zwykle do kuchni. — Podniosła czajnik i nalała wrzątku do imbryka nad ogniem.

RZECZYWIŚCIE?

— Spełniałam ich życzenia.

Śmierć zdziwił się.

CO? TO ZNACZY… NA PRZYKŁAD ZABUDOWANE KREDENSY? NOWE ZLEWY? TAKIE RZECZY?

— Nie, nie. Życzenia ludzi. — Dezyderata westchnęła. — To wielka odpowiedzialność, taka praca chrzestnej wróżki. Trzeba wiedzieć, gdzie się zatrzymać. No wiesz… Ludzie, którym spełnia się życzenia, często okazują się nie całkiem mili. Czy więc powinno się im dać to, czego chcą, czy raczej to, czego potrzebują?

Śmierć uprzejmie skinął głową. Z jego punktu widzenia ludzie dostają to, co im się daje.

— Jak ta sprawa w Genoi… — zaczęła Dezyderata. Śmierć gwałtownie podniósł głowę.

GENOA?

— Znasz ją? No tak, oczywiście, że znasz…

JA… ZNAM WSZYSTKO, NATURALNIE.

Dezyderata rozmarzyła się wyraźnie. Jej wewnętrzny wzrok spoglądał gdzieś daleko.

— Było nas dwie. Wiesz pewnie, że matki chrzestne zawsze występują parami. Ja i lady Lilith. Matka chrzestna ma wielką moc. To jak być częścią historii. W każdym razie urodziła się dziewczynka: z nieprawego łoża, ale wcale przez to nie gorsza. Nie chodzi o to, że nie mogli się pobrać, po prostu jakoś im to nie przyszło do głowy… I Lilith życzyła jej urody, władzy i żeby poślubiła księcia. Ha! Od tamtego dnia ciągle nad tym pracuje. Co mogłam zrobić? Nie można się spierać z takimi życzeniami. Lilith zna potęgę opowieści. Zrobiłam co mogłam, ale to Lilith ma moc. Słyszałam, że sama rządzi miastem. Zmienia cały kraj, żeby opowieść mogła się spełnić. Teraz i tak już za późno, przynajmniej dla mnie. Dlatego postanowiłam przekazać odpowiedzialność. Tak to już jest z wróżkami chrzestnymi. Nikt nie chce taką zostać. Oprócz Lilith, ma się rozumieć. Bzika ma i tyle. Dlatego posyłam kogoś innego. I tak chyba powinnam wcześniej o tym pomyśleć.

Dezyderata miała dobre serce. Wróżki chrzestne osiągają głębokie zrozumienie ludzkiej natury, dzięki czemu te dobre stają się łagodne, a te złe potężne. Dezyderata nie należała do osób, które używają ostrych sformułowań. Ale można było mieć pewność, że wykorzystując stosunkowo delikatne określenie „ma bzika”, ma na myśli kogoś, kto jej zdaniem znalazł się już parę mil poza horyzontem obłędu i ciągle przyspiesza.

Nalała herbaty.

— To problem z jasnowidzeniem — mówiła dalej. — Człowiek widzi, co się dzieje, ale nie wie, co to oznacza. Widziałam przyszłość. Jest tam kareta zrobiona z dyni, a to niemożliwe. Oraz woźnice z myszy, co mało prawdopodobne. Jest też zegar wybijający północ i coś ze szklanym pantofelkiem. To wszystko się wydarzy, ponieważ tak właśnie działają opowieści. I wtedy pomyślałam sobie: znam kilka osób, które zmuszają opowieści, by działały na ich sposób.

Znowu westchnęła.

— Chciałabym sama pojechać do Genoi — wyznała. — Stęskniłam się za ciepłem. I zbliża się Tłusty Wtorek. Za dawnych lat zawsze odwiedzałam Genoę w Tłusty Wtorek.

Zapadła pełna wyczekiwania cisza.

Po chwili odezwał się Śmierć.

CHYBA NIE PROSISZ MNIE O SPŁNIENIE ŻYCZENIA?

— Ha! Nikt nie spełnia życzeń wróżki chrzestnej. — Dezyderata znów jakby spojrzała w głąb siebie. — Widzisz? Muszę wysłać je wszystkie trzy do Genoi. Muszą tam trafić, bo widziałam, że tam są. I koniecznie wszystkie trzy. To niełatwe z takimi osobami jak one. Muszę użyć głowologii. Muszę sprawić, żeby same się wysłały. Powiesz Esme Weatherwax, że ma gdzieś jechać, to z czystej przekory się nie ruszy. Ale jeśli jej powiesz, że nie wolno jej jechać, pobiegnie choćby po tłuczonym szkle. Tak już jest z Weatherwaxównymi. Nie umieją przegrywać.

Nagle przyszło jej do głowy coś zabawnego.

— Ale jedna z nich będzie się musiała nauczyć.

Śmierć milczał. Z jego punktu widzenia, pomyślała Dezyderata, przegrywanie to coś, czego każdy w końcu się uczy.

Dopiła herbatę. Potem wstała, ceremonialnym gestem wcisnęła na głowę szpiczasty kapelusz i wyszła przez kuchenne drzwi.

Kawałek za domem, między drzewami ktoś wykopał głęboki dół, do którego przewidująco wstawił krótką drabinę. Dezyderata zeszła na dno i z wysiłkiem wyrzuciła drabinę w krzaki. Położyła się. I usiadła.

— Pan Czert, troll, mieszka koło tartaku, ma bardzo dobre ceny na trumny. Jeśli nie przeszkadza ci sosna. NA PEWNO BĘDĘ O TYM PAMIĘTAŁ.

— Kazałam kłusownikowi Hurkerowi wykopać dla mnie ten dół — wyjaśniła Dezyderata. — W drodze do domu zajrzy tu jeszcze i go zasypie. Lubię porządek. Do dzieła, maestro.

SŁUCHAM? AHA, TAKIE POWIEDZENIE.

Wzniósł kosę.

Dezyderata Hollow odeszła na wieczny spoczynek.

— No tak — powiedziała. — To było łatwe. I co teraz?


* * *

A oto Genoa. Magiczne królestwo. Diamentowe miasto.

Szczęśliwa kraina.

W samym środku miasta między dwoma zwierciadłami stoi kobieta i przygląda się sobie, odbijanej w nieskończoność.

Same zwierciadła także stoją pośrodku ośmiokąta zbudowanego z luster i otwartego na niebo, na najwyższej wieży w pałacu. Dają tyle odbić, że tylko z najwyższym wysiłkiem można odróżnić, gdzie kończą się lustra, a zaczyna prawdziwa osoba.

Nazywa się lady Lilith de Tempscire, choć w czasie swego długiego i pełnego wydarzeń życia nosiła wiele imion. To coś, jak odkryta, czego człowiek uczy się bardzo wcześnie. Jeśli chce do czegoś dojść — a ona na samym początku postanowiła, by dojść tak daleko, jak to tylko możliwe — powinien traktować imiona lekko i gromadzić moc wszędzie, gdzie ją znajdzie. Pochowała trzech mężów, z których co najmniej dwóch było już martwych.

I trzeba dużo podróżować. Większość ludzi prawie wcale nie podróżuje. Wystarczy zmieniać kraje i imiona, a jeśli ma się odpowiedni sposób bycia, świat jest otwartym mięczakiem. Na przykład wystarczyło przejechać ledwie sto mil, by stać się lady.

Teraz nie zawaha się przed niczym…

Dwa główne zwierciadła stoją prawie, ale niezupełnie naprzeciw siebie. Dzięki temu Lilith, zerkając przez ramię, może oglądać swoje obrazy powtarzające się wokół wszechświata w lustrze.

Wyczuwa siebie wlewającą się w siebie, pomnożoną przez nieskończone odbicia.

W końcu wzdycha i opuszcza przestrzeń między lustrami. Efekt jest zadziwiający: obrazy wiszą za nią jeszcze przez chwilę jak trójwymiarowe cienie, zanim się w końcu rozwiewają.

Zatem… Dezyderata umiera. Wścibski tłumok. Zasłużyła na śmierć. Nigdy nie rozumiała, jaką mocą dysponuje. Należała do osób, które boją się czynić dobro ze strachu, by kogoś nie skrzywdzić, które traktują wszystko z taką powagą, że raczej zadławią się moralnymi wątpliwościami, niż spełnią życzenie choćby jednej mrówki.

Lilith patrzy w dół, na miasto. Teraz nic jej już nie powstrzyma. Ta głupia kobieta voodoo z bagna to tylko drobna przeszkoda. Niczego nie rozumie.

Nic już nie stoi na drodze do tego, co Lilith lubi najbardziej ze wszystkiego.

Do szczęśliwego zakończenia.


* * *

Sabat na szczycie nieco się uspokoi}. Malarze i pisarze zawsze mieli trochę przesadzone wyobrażenia o tym, co dzieje się podczas sabatu czarownic. Wynika to z czasu spędzanego w niewielkich pomieszczeniach za spuszczonymi kotarami, zamiast na świeżym powietrzu.

Na przykład kwestia tańczenia nago. W klimacie umiarkowanym tylko kilka nocy w roku nadaje się do tańca bez ubrania — pomijając nawet problem kamieni, ostów i nie wiadomo skąd się pojawiających jeży.

Jest też cała ta sprawa z koziogłowymi bóstwami. Większość czarownic nie wierzy w bogów. Wiedzą naturalnie, że bogowie istnieją. Czasami ubijają z nimi różne interesy. Ale nie wierzą w nich. Zbyt dobrze ich znają. To tak jakby wierzyć w listonosza.

Albo jedzenie i picie — kawałki gadów i tak dalej. W rzeczywistości czarownice nawet nie próbują takich rzeczy. Najgorsze, co można powiedzieć o przyzwyczajeniach dietetycznych starszych czarownic, to skłonność do pierniczków maczanych w herbacie tak słodkiej, że łyżeczka staje w niej sztorcem. I czasami piją tę herbatę ze spodeczka, jeśli uznają, że jest za gorąca. W dodatku wydają przy tym odgłosy aprobaty, zwykle kojarzone z tańszymi systemami instalacji wodnokanalizacyjnej. Nawet udka ropuchy i temu podobne specjały byłyby chyba lepsze niż coś takiego.

Albo rozważmy maści magiczne. Czystym przypadkiem malarze i pisarze mają tu trochę racji. Większość czarownic jest już w wieku, kiedy maści zaczynają być atrakcyjne. Przynajmniej dwie z obecnych dzisiaj miały na sobie słynne mazidło z gęsiego smalcu i szałwi babci Weatherwax. Nie pozwalało ono latać ani nie sprowadzało wizji, ale chroniło od przeziębień. Choćby dlatego że przykry zapach, jaki powstawał około drugiego tygodnia stosowania, trzymał wszystkich w takiej odległości, że nie można było się od nich niczym zarazić.

I wreszcie same sabaty. Przeciętna czarownica z natury nie jest istotą towarzyską, przynajmniej jeśli chodzi o inne czarownice. Występuje konflikt dominujących osobowości. Czarownice przypominają grupę przywódców pozbawionych zespołów do przewodzenia. Podstawowa niepisana zasada czarownictwa mówi: „Nie rób, co chcesz; rób, co ja mówię”. Naturalna liczebność konwentu wynosi jeden. Czarownice spotykają się tylko wtedy, kiedy nie mogą tego uniknąć.

Tak jak teraz.

Rozmowa, ze względu na nieobecność Dezyderaty, zeszła na pogłębiający się problem braku czarownic[6].

— Jak to? Nikt? — upewniła się babcia Weatherwax.

— Nikt — potwierdziła babunia Brevis.

— To przecież straszne — orzekła babcia. — To obrzydliwe.

— Co? — wtrąciła matula Dismass.

— Mówi, że to obrzydliwe! — krzyknęła babunia Brevis.

— Co?

— Nie ma żadnej dziewczyny! Żeby zastąpiła Dezyderatę!

— Oj.

Wnioski powoli docierały do wszystkich.

— Gdyby któraś nie jadła skórek, to ja je wezmę — oznajmiła niania Ogg.

— Za czasów mojej młodości takie rzeczy się nie zdarzały — stwierdziła babcia. — Zawsze było przynajmniej tuzin czarownic tylko po tej stronie gór. Oczywiście, potem przyszło to… — skrzywiła się — …szukanie sobie rozrywki. W dzisiejszych czasach za dużo jest tego szukania sobie rozrywki. Kiedy byłam dziewczyną, nie szukałyśmy sobie rozrywki. Nie miałyśmy czasu.

— Tempers fuggit — wtrąciła niania Ogg.

— Co?

— Tempers fuggit. To znaczy, że tamto było wtedy, a to jest teraz — wyjaśniła niania.

— Nie musisz mi o tym przypominać, Gytho. Sama wiem, kiedy jest teraz.

— Trzeba iść z duchem czasu.

— Niby dlaczego? Nie rozumiem, czemu…

— Czyli znowu musimy przesunąć granice — uznała babunia Brevis.

— To niemożliwe — zaprotestowała natychmiast babcia Weatherwax. — I tak już obsługuję cztery wioski. Miotła ledwie zdąży wystygnąć.

— No cóż, po odejściu matki Hollow zdecydowanie brakuje nam ludzi — przypomniała babunia Brevis. — Wiem, że niewiele robiła, bo miała inne obowiązki, ale przynajmniej była. A to jest najważniejsze: być. Musi być miejscowa czarownica.

Cztery czarownice zapatrzyły się smętnie w ogień. No, w każdym razie trzy z nich się zapatrzyły. Niania Ogg, która zawsze wolała szukać w życiu jaśniejszych stron, robiła sobie grzankę.

— W Więcierskich Źródłach sprowadzili sobie maga — poinformowała babunia Brevis. — Nie było komu objąć posady, kiedy odeszła babcia Hopliss, więc posłali do Ankh-Morpork po maga. Prawdziwego. Ma tam sklep i wszystko, i na drzwiach mosiężną tabliczkę. Z napisem „Mag”.

Czarownice westchnęły.

— Pani Singe odeszła — mówiła dalej babunia Brevis. — I babunia Peavey odeszła.

— Naprawdę? Stara Mabel Peavey? — wykrzyknęła niania Ogg wśród gradu okruchów. — Ile miała lat?

— Sto dziewiętnaście. Mówiłam jej: „W twoim wieku nie można się wspinać po górach”, ale nie słuchała.

— Niektórzy ludzie tacy właśnie są — stwierdziła babcia. — Uparci jak muły. Powiesz, że nie wolno im czegoś robić, a nie spoczną, dopóki nie spróbują.

— Słyszałam jej ostatnie słowa — dodała babunia.

— A co powiedziała?

— „A niech to”, o ile dobrze pamiętam.

— W taki właśnie sposób chciałaby odejść — zapewniła niania Ogg. Pozostałe czarownice pokiwały głowami.

— Wiecie co? Być może, oglądamy właśnie koniec czarownictwa w tej okolicy — zmartwiła się babunia Brevis.

Znów zapatrzyły się w płomienie.

— Nikt nie przyniósł prawoślazu? — upewniła się z nadzieją niania Ogg.

Babcia Weatherwax przyjrzała się swym siostrom czarownicom. Babuni nie znosiła — Brevis uczyła w szkole po drugiej stronie gór i miała paskudny zwyczaj bycia rozsądną, gdy tylko ktoś ją sprowokował. A matula Dismass była chyba najbardziej bezużyteczną jasnowidzącą w całej historii objawień przyszłości. Babci trudno też było wytrzymać z nianią Ogg, jej najlepszą przyjaciółką.

— A co z młodą Magrat? — zaproponowała niewinnie matula Dismass. — Jej teren przylega do Dezyderaty. Może zajęłaby się dodatkowym kawałkiem.

Babcia Weatherwax i niania Ogg wymieniły znaczące spojrzenia.

— W głowie jej się poprzewracało — stwierdziła krótko babcia.

— No wiesz, Esme… — zaprotestowała niania.

— W każdym razie ja uważam to za poprzewracanie. Nie wmówisz mi, że te bzdury o szukaniu krewnych to nie skutek poprzewracania w głowie.

— Tego nie powiedziała. Mówiła, że chce odnaleźć siebie, nie krewnych.

— No właśnie, przecież o to chodzi — rzekła babcia Weatherwax. — Powiedziałam jej: znam twoją rodzinę od lat. Simplicity Garlick była twoją matką, Araminta Garlick była twoją babką, Yolande Garlick jest twoją ciotką, a ty jesteś twoją… jesteś twoją sobą.

Usiadła wygodniej z zadowoloną miną kogoś, kto odgadł wszystko, co można wiedzieć o kryzysie osobowości.

— Nie chciała słuchać — dodała jeszcze. Babunia Brevis zmarszczyła czoło.

— Magrat?

Usiłowała przywołać w myślach wizerunek najmłodszej czarownicy Ramtopów i zobaczyła… no, może nie twarz, ale lekko rozmazany wyraz beznadziejnej dobrej woli wbity pomiędzy ciało niczym badyl i włosy podobne do stogu siana po burzy. Nieustraszona wykonawczyni dobrych uczynków. Wiecznie się zamartwiająca. Osoba z rodzaju tych, które ratują małe ptaszki wypadające z gniazda, i płaczą, kiedy pisklęta zdychają, co jest funkcją, jaką dobra Matka Natura zwykle przeznacza małym ptaszkom wypadającym z gniazd.

— To do niej niepodobne — uznała.

— I jeszcze powiedziała, że chce być bardziej asertywna — oświadczyła babcia.

— Nic w tym złego — zapewniła niania. — Bycie czarownicą właśnie na asertywności polega.

— Nie mówiłam, że jest w tym coś złego — odparła babcia. — Powiedziałam jej, że nic w tym złego. Możesz być tak asertywna, jak tylko ci się podoba, powiedziałam, bylebyś robiła, co ci każą.

— Trzeba nacierać, a za tydzień czy dwa wszystko przejdzie — zapewniła matula Dismass.

Trzy czarownice spojrzały na nią wyczekująco, na wypadek gdyby miała do powiedzenia coś jeszcze. Nie miała.

— I w dodatku prowadzi… Co ona takiego prowadzi, Gytho? — spytała babcia.

— Kursy samoobrony — odparła niania.

— Przecież jest czarownicą — zdumiała się babunia Brevis.

— Też jej to mówiłam — zapewniła babcia Weatherwax, która przez całe życie bez lęku kroczyła nocami przez pełne zbójców górskie lasy, absolutnie pewna, że ciemność nie skrywa niczego straszniejszego niż ona. — Powiedziała, że to nie przeszkadza. Tak właśnie powiedziała.

— I tak nikt do niej nie przychodzi — uspokoiła ją niania Ogg.

— Miała chyba wyjść za króla… — przypomniała sobie babunia Brevis.

— Wszyscy tak myśleli — potwierdziła niania. — Ale znasz Magrat. Ma skłonność do otwierania się na Idee. Teraz twierdzi, że nie ma zamiaru być obiektem seksualnym.

Wszystkie rozważyły tę kwestię. W końcu babunia Brevis odezwała się tonem osoby wypływającej na powierzchnię z głębin zamyślenia.

— Przecież nigdy nie była obiektem seksualnym.

— Z satysfakcją stwierdzam, że nawet nie wiem, co to jest obiekt seksualny — oświadczyła stanowczo babcia Weatherwax.

— A ja wiem — pochwaliła się niania Ogg. Spojrzały na nią.

— Nasz Shane przywiózł mi kiedyś taki z obcych stron. Dalej na nią patrzyły.

— Był brązowy i gruby, miał na sobie paciorki i miał twarz, i dwie dziurki do przewleczenia rzemyka. Wciąż nie odwracały wzroku.

— W każdym razie mówił, że to właśnie to — dokończyła niania.

— Wydaje mi się, że opisujesz bożka płodności — podpowiedziała babunia Brevis.

Babcia pokręciła głową.

— To niepodobne do Magrat… — zaczęła.

— Nie wmówisz mi, że to jest warte dwa pensy — wtrąciła matula Dismass z tej chwili czasu, gdzie aktualnie przebywała.

Nikt nigdy dokładnie nie wiedział, która to chwila.

Była to choroba zawodowa osób obdarzonych darem jasnowidzenia. Umysł ludzki nie został stworzony, by pędzić tam i z powrotem po wielkiej autostradzie czasu. Dlatego często zrywa się z kotwicy. Spogląda wtedy losowo w przyszłość albo przeszłość, i tylko z rzadka w teraźniejszość. Matula Dismass była osobą temporalnie rozogniskowaną. To znaczy, że jeśli ktoś odezwał się do niej w sierpniu, prawdopodobnie słuchała go w marcu. Najlepszą metodą było zwracanie się do niej teraz — w nadziei że treść dotrze do niej, kiedy następnym razem umysł będzie mijał tę chwilę.

Babcia na próbę pomachała rękami przed niewidzącymi oczami matuli Dismass.

— Znowu ją wcięło — stwierdziła.

— Cóż, jeśli Magrat nie może przejąć obowiązków, jest jeszcze Millie Hopgood spod Kromki — przypomniała babunia Brevis. — To pracowita dziewczyna. Co prawda ma większego zeza niż Magrat.

— Nic w tym złego — zaprotestowała babcia Weatherwax. — Zez dobrze wygląda u czarownicy.

— Ale trzeba wiedzieć, jak z niego korzystać — wtrąciła niania Ogg. — Stara Gertie Simmons miała zeza i zawsze rzucała zły urok na czubek własnego nosa. Nie można ludziom sugerować, że jeśli zirytują czarownicę, ona mamrocze coś, przeklina, a potem odpada jej czubek nosa.

Znowu spojrzały w płomienie.

— Przypuszczam, że Dezyderata nie wskazała następczyni? — upewniła się babunia Brevis.

— Nie mogła — odparła babcia Weatherwax. — Nie tak załatwiamy sprawy u nas.

— To prawda, ale Dezyderata niewiele czasu tu spędzała. Taką miała pracę. Ciągle wyjeżdżała w obce strony.

— Nie znoszę obcych stron.

— Byłaś w Ankh-Morpork — przypomniała delikatnie niania. — To obce strony.

— Nie, wcale nie. Ankh-Morpork jest tylko bardzo daleko stąd. To nie to samo co obce. Obce strony są tam, gdzie bełkoczą w pogańskim języku, jedzą zagraniczne paskudztwa i oddają cześć… no wiecie… obiektom — wyjaśniła babcia, prawdziwa ambasadorka dobrej woli. — Obce strony mogą leżeć całkiem blisko, jeśli nie zachowuje się czujności. Ha! — dodała ze wzgardą. — Tak, z obcych stron mogła przywieźć właściwie wszystko.

— Mnie kiedyś przywiozła bardzo ładny biało-niebieski półmisek — wtrąciła niania Ogg.

— O to właśnie chodzi — podsumowała babunia Brevis. — Ktoś powinien pójść do niej i rozejrzeć się po chacie. Miała tam sporo cennych rzeczy. Straszna jest sama myśl, że jakiś złodziej mógłby się włamać i tam szperać.

— Nie wyobrażam sobie, żeby jakiś złodziej odważył się włamać do domku czarownicy… — zaczęła babcia i urwała nagle. — Tak — zgodziła się potulnie. — To dobry pomysł. Zajmę się tym natychmiast.

— Nie, ja się tym zajmę — zaprotestowała niania Ogg, która także miała dość czasu, żeby coś sobie uświadomić. — Zajrzę tam po drodze do domu. Żaden problem.

— Nie, na pewno chciałabyś wrócić wcześnie — powiedziała z naciskiem babcia. — Nie przejmuj się. Mogę tam wpaść.

— Ależ to naprawdę nie sprawi kłopotu — zapewniła niania.

— Nie powinnaś się przemęczać w twoim wieku — przypomniała jej babcia.

Patrzyły na siebie wyzywająco.

— Nie rozumiem, o co wam chodzi — wtrąciła babunia Brevis. — Możecie przecież iść tam razem, zamiast się kłócić.

— Jutro będę trochę zajęta — poinformowała babcia. — Może po obiedzie?

— Zgoda — ustąpiła niania Ogg. — Spotkajmy się przy jej chacie. Zaraz po obiedzie.

— Mieliśmy kiedyś taką, ale ten odkręcany kawałek wypadł gdzieś i się zgubił — powiedziała matula Dismass.


* * *

Kłusownik Hurker rzucił do dołu ostatnią łopatę ziemi.

Uznał, że wypada powiedzieć kilka słów.

— No, to by było na tyle — rzekł.

Stanowczo była jedną z lepszych czarownic, pomyślał w mroku przedświtu, zmierzając w stronę chaty. Niektóre inne — choć są, oczywiście, wspaniałymi istotami ludzkimi, dodał do siebie pospiesznie, tak znakomitą grupą kobiet, jakiej tylko można mieć nadzieję uniknąć — były nieco władcze. Pani Hollow należała do tych, które potrafią człowieka wysłuchać.

Na kuchennym stole leżał długi pakunek, niewielki stosik monet i koperta.

Hurker otworzył kopertę, choć nie była zaadresowana do niego. Wewnątrz znalazł mniejszą kopertę i liścik.

Liścik brzmiał: „Paczę na ciebie, Albercie Hurker. Odniesiesz paczkę i kopertę, a gdybyś spróbował zajrzeć do śrotka, czeka cię coś strasznego. Jako zawodowa dobra wrószka i matka chszesna nie mogę nikogo pszeklinać, ale przewiduję, że to coś będzie związane z ugryzieniem przez wściekłego wilka, asz noga ci zsinieje, zaropieje, a w końcu otpadnie, i nie pytaj mnie nawet skąd wiem, zresztą i tak nie możesz, bo jestem martwa. Wszyskiego najlepszego, Dezyderata”.

Wziął pakunek z zamkniętymi oczami.


* * *

W potężnym polu magicznym Dysku światło biegnie powoli, a zatem czas także. Jakby to ujęła niania Ogg: kiedy — w Genoi podają herbatkę, u nas jest środa…

W rzeczywistości w Genoi wstawał świt. Lilith siedziała w wieży i przy użyciu zwierciadła posyłała swe obrazy, by przemierzały świat.

Szukała…

Gdziekolwiek słońce błysnęło na szczycie fali, gdzie tylko gładko zamarzł lód, gdzie było lustro albo odbicie, stamtąd mogła wyjrzeć Lilith. Nie potrzebowała magicznego zwierciadła. Każde lustro się nadaje, trzeba tylko wiedzieć, jak go używać. A Lilith, roziskrzona mocą milionów obrazów, wiedziała to doskonale.

Dręczyła ją jedna wątpliwość. Dezyderata zapewne się jej pozbyła. Takie jak ona zawsze tak postępują. Sumienne. I prawdopodobnie oddalają tej głupiej dziewczynie z wodnistymi oczami, która czasami odwiedzała ją w chacie — tej noszącej tanią biżuterię i nie-gustowne suknie. Świetnie by pasowała.

Ale Lilith wolała się upewnić. Nie dotarłaby tutaj, gdzie była dzisiaj, gdyby nie upewniała się w takich sprawach.

W kałużach i oknach w całym Lancre pojawiała się na moment i znikała twarz Lilith…


* * *

Teraz świt dotarł też do Lancre. Jesienne mgły kłębiły się wśród lasu.

Babcia Weatherwax pchnęła drzwi chaty. Nie byty zamknięte. Jedyny gość, którego oczekiwała Dezyderata, nie należał do takich, których mogłyby zniechęcić zamki.

— Kazała się pochować na tyłach — odezwał się głos zza jej pleców. Należał do niani Ogg.

Babcia zastanowiła się nad swoim następnym posunięciem. Gdyby wytknęła niani, że specjalnie przyszła wcześniej, by sama przeszukać dom, zapewne sprowokowałaby pytania dotyczące własnej tu obecności. Z pewnością potrafiłaby na nie odpowiedzieć, gdyby miała na to dość czasu. W sumie, lepiej zająć się właściwym celem wizyty.

— Aha. — Kiwnęła głową. — Zawsze lubiła porządek. Cała Dezyderata.

— To przez tę pracę — stwierdziła niania Ogg. Przecisnęła się obok i w zadumie zbadała wzrokiem pokój. — Przy takiej pracy zawsze trzeba wiedzieć, gdzie co leży. O rany, ależ wielgachny kocur!

— To lew — wyjaśniła babcia Weatherwax, zerkając na wypchany łeb nad kominkiem.

— Cokolwiek to było, musiało walnąć w ścianę z piekielną szybkością.

— Ktoś go zabił. — Babcia rozejrzała się badawczo.

— No pewno — zgodziła się niania. — Gdybym zobaczyła, jak coś takiego przegryza mi się przez ścianę, sama bym to walnęła pogrzebaczem.

Oczywiście, nie istnieje nic takiego jak typowa chatka czarownicy. Gdyby jednak istniało coś takiego, jak nietypowa chatka czarownicy, to z pewnością właśnie w takiej się znalazły. Poza głowami zwierząt o szklistych oczach, ściany pokrywały półki z książkami i akwarelowe obrazy. W stojaku na parasole tkwiła włócznia. Zamiast zwykłej gliny i fajansu w kredensie stały zagraniczne z wyglądu mosiężne naczynia i delikatna błękitna porcelana. W całym domu nie znalazłoby się ani jednego suszonego zioła, było za to mnóstwo książek, większość wypełniona drobnym, starannym pismem Dezyderaty. Na całym stole leżały arkusze papieru, wyglądające na pracowicie wykreślone mapy.

Babcia Weatherwax nie lubiła map. Instynktownie wyczuwała, że spłaszczają krajobraz.

— Trzeba przyznać, że bywała w świecie — uznała niania Ogg. Wzięła wachlarz z kości słoniowej i pomachała nim kokieteryjnie[7].

— Dla niej było to łatwe — przyznała babcia, Otworzyła kilka szuflad. Przejechała palcami po półce nad kominkiem i przyjrzała im się krytycznie.

— Mogłaby poświęcić chwilę i popracować trochę miotełką do kurzu — stwierdziła odruchowo. — Ja tam bym nie umierała, zostawiając dom w takim stanie.

— Zastanawiam się, gdzie zostawiła… no wiesz… to? — mruknęła niania. Otworzyła drzwiczki stojącego zegara i zajrzała do wnętrza.

— Wstydź się, Gytho! — oburzyła się babcia. — Nie przyszłyśmy tu, żeby jej szukać.

— Oczywiście że nie. Tak sobie tylko pomyślałam… — Niania Ogg stanęła na palcach, próbując ukradkiem zajrzeć na szczyt kredensu.

— Gytho! Jak możesz! Idź, zrób nam po filiżance herbaty.

— No dobrze…

Burcząc pod nosem, niania Ogg zniknęła w spiżarce. Po chwili dobiegł stamtąd zgrzyt ręcznej pompy.

Babcia Weatherwax od niechcenia zbliżyła się do fotela i szybko sięgnęła pod siedzenie.

W sąsiednim pomieszczeniu rozległ się głośny brzęk. Babcia wyprostowała się szybko.

— I nie przypuszczam, żeby była pod zlewem! — zawołała.

Odpowiedź niani Ogg była niezrozumiała.

Babcia odczekała chwilę, po czym podkradła się szybko do kominka. Wsunęła rękę do wnętrza i ostrożnie obmacała mur.

— Szukasz czegoś, Esme? — spytała z tyłu niania Ogg.

— Tam jest pełno sadzy — wyjaśniła babcia i odskoczyła nerwowo. — Sadzy tam pełno.

— Więc jej tam nie ma? — rzuciła niania głosem pełnym słodyczy.

— Nie wiem, o czym mówisz.

— Nie musisz udawać. Wszyscy wiedzą, że musiała ją mieć. Należy do zawodu. Właściwie nawet jest zawodem.

— No… może — przyznała babcia Weatherwax. — Chciałam ją tylko chwilę potrzymać. Ale nie używać. Nie zobaczysz mnie używającej czegoś takiego. Widziałam je raz czy dwa. Niewiele ich już zostało.

Niania Ogg pokiwała głową.

— Nie ma odpowiedniego drewna.

— Nie sądzisz chyba, że jest z nią pochowana?

— Nie, raczej nie. Ja bym nie chciała, żeby mnie chować z czymś takim. To wielka odpowiedzialność. Zresztą nie pozostałaby pochowana. Takie rzeczy chcą być używane. Przez cały czas stukałaby ci w trumnie. Sama wiesz, jaki z nimi kłopot.

Uśmiechnęła się.

— Przyniosę serwis do herbaty — powiedziała. — A ty rozpal ogień.

Po czym wróciła do spiżarni.

Babcia Weatherwax sięgnęła nad kominek po zapałki, ale zaraz sobie uświadomiła, że ich nie znajdzie. Dezyderata zawsze powtarzała, że ma zbyt dużo zajęć, by nie korzystać z czarów w gospodarstwie. Nawet jej pranie samo się prało.

Babcia nie pochwalała takiego użytku z czarów, ale była zirytowana. Poza tym miała ochotę na herbatę.

Wrzuciła do kominka kilka polan i przyglądała się im tak długo, że wybuchnęły płomieniem z samego zakłopotania.

Wtedy właśnie jej wzrok przyciągnęło zasłonięte lustro.

— Zakrywała je? — mruknęła do siebie. — Nie wiedziałam, że stara Dezyderata bała się burzy.

Zdjęła serwetę.

Spojrzała.

Bardzo niewiele osób na całym świecie panuje nad sobą tak jak babcia Weatherwax. Jej samokontrola jest twarda niczym pręt z lanego żelaza. I tak samo elastyczna.

Strzaskała lustro.


* * *

Lilith wyprostowała się nagle w swej lustrzanej wieży.

Ona?

Twarz była inna, naturalnie. Starsza. Minęło już wiele lat. Ale oczy się nie zmieniają, a czarownice zawsze patrzą na oczy.

Ona!


* * *

Magrat Garlick, czarownica, także stała przed lustrem. W jej przypadku było ono całkiem niemagiczne i wciąż w jednym kawałku, choć kilka razy niewiele już brakowało.

Ze zmarszczonymi brwiami przyjrzała się swojemu odbiciu. Potem zajrzała do taniej, drzeworytowej broszurki, którą otrzymała poprzedniego dnia.

Wymamrotała pod nosem kilka słów, wyciągnęła przed siebie ręce i energicznie wyprowadziła kilka ciosów w powietrze.

— Haaaiiiiieeeeehgh! — powiedziała. — Hm.

Magrat pierwsza byłaby skłonna przyznać, że posiada otwarty umysł. Był otwarty jak pole, jak niebo. Żaden umysł nie mógłby być bardziej otwarty bez specjalnej interwencji chirurgicznej. I ciągle czekała, aż coś go wypełni.

W tej chwili wypełniało go poszukiwanie wewnętrznego spokoju, kosmicznej harmonii i prawdziwej istoty Bytu.

Kiedy ktoś mówi: „Wpadła mi do głowy pewna myśl”, nie jest to zwykła metafora. Pierwotne natchnienie — maleńkie cząstki samodzielnych myśli — bez przerwy mkną przez kosmos. Są ściągane do takich umysłów jak Magrat w ten sam sposób, w jaki woda ścieka do dziury na pustyni.

Wszystko przez to, uważała zawsze, że jej matka miała braki w sztuce pisania. Kochająca matka poprawnie napisałaby: Margaret. A wtedy córka byłaby Peggy albo Maggie — solidne, krzepkie imiona, na których można polegać. Z Magrat niewiele daje się osiągnąć. Brzmi jak nazwa czegoś, co żyje w jamie na brzegu rzeki i ciągle jest zalewane wodą.

Myślała wprawdzie, czyby nie zmienić imienia, lecz w głębi serca wiedziała, że nic z tego nie wyjdzie. Nawet gdyby stała się z wierzchu Chloe albo Isobel, i tak pod spodem pozostanie Magrat. Ale miło byłoby spróbować. Miło byłoby nie być Magrat — choćby przez kilka godzin.

Takie właśnie myśli popychają człowieka na drogę Odnalezienia Własnego Ja. A jedną z pierwszych rzeczy, jakich Magrat się nauczyła, to że ktoś, kto Odnalazł Własne Ja, nie powinien o tym wspominać babci Weatherwax. Babcia uważała, że emancypacja to kobiece dolegliwości, o których nie należy mówić w obecności mężczyzn.

Niania Ogg okazywała więcej zrozumienia, choć jej komentarze — zdaniem Magrat — byty zwykle dość dwuznaczne. Zdaniem niani były prawdopodobnie wręcz całkiem jednoznaczne i bardzo z tego dumne.

Krótko mówiąc, Magrat zrezygnowała z prób nauczenia się czegokolwiek od starszych czarownic i zarzuciła sieć poszukiwań dalej. O wiele dalej. Tak daleko, jak to tylko możliwe.

Niezwykłą cechą wszystkich poszukiwaczy mądrości jest to, że nieważne, gdzie się akurat znajdują, zawsze szukają jej bardzo daleko. Mądrość to jedna z tych rzeczy, które wydają się tym większe, im są dalej[8].

W tej chwili Magrat poszukiwała swojego ja, podążając Drogą Skorpiona, która oferowała kosmiczną harmonię, wewnętrzne zespolenie i możliwość wybicia napastnikowi nerek przez uszy. Posłała po podręcznik.

Oczywiście, pojawiły się wątpliwości. Autor, wielki mistrz Lobsane Dibbier, mieszkał w Ankh-Morpork. Nie wydawało się to odpowiednim siedliskiem kosmicznej mądrości. Poza tym, choć wiele razy podkreślał, że Droga Skorpiona nie powinna być wykorzystywana dla agresji, jedynie dla zyskiwania kosmicznej mądrości, wszystko to wypisał drobnym drukiem pomiędzy ilustracjami przedstawiającymi ludzi, którzy entuzjastycznie okładają się ryżowymi cepami i wołają „Hai!”. Później człowiek uczył się, jak dłonią rozbijać cegły i chodzić po rozżarzonych węglach, i opanowywał inne kosmiczne umiejętności.


* * *

Magrat uznała, że Niania to ładne imię dla dziewczyny.

Znowu wyprężyła się przed lustrem.

Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyła.

— Hai? — spytała.

Kłusownik Hurker cofnął się o krok. Był trochę zdenerwowany — wściekły wilk tropił go spory kawałek w lesie.

— Tego… — powiedział. Pochylił się i troska zastąpiła zdumienie. — Zraniła się panienka w głowę?

Spojrzała na niego, nie rozumiejąc. Po chwili dopiero zdała sobie sprawę, o co mu chodzi, i ściągnęła z głowy opaskę z rysunkiem chryzantemy, bez której praktycznie niemożliwe jest poszukiwanie kosmicznej mądrości przy równoczesnym wykręcaniu łokci przeciwnika o trzysta sześćdziesiąt stopni.

— Nie — odparła krótko. — Czego chcesz?

— Mam paczkę dla panienki.

Wręczył jej przesyłkę. Miała jakieś dwie stopy długości i była bardzo wąska.

— Jest też liścik — podpowiedział.

Przesunął się w bok i usiłował czytać jej przez ramię.

— To prywatna wiadomość — oświadczyła Magrat.

— Naprawdę? — zdziwił się uprzejmie Hurker.

— Tak!

— Powiedziała mi, że dostanę pensa za doręczenie — przypomniał sobie kłusownik.

Magrat sięgnęła do sakiewki.

— Pieniądze wykuwają łańcuch, który wiąże klasę robotniczą — ostrzegła, wręczając mu monetę.

Hurker, który nigdy w życiu nie pomyślałby o sobie jako o klasie robotniczej, pokiwał tylko głową. Za pensa skłonny byt wysłuchać wszystkiego.

— Mam nadzieję, że głowa przestanie panienkę boleć — rzucił jeszcze na pożegnanie.

Kiedy Magrat została sama w swojej kuchni-dojo, rozwinęła pakunek. Znalazła cienki biały pręcik.

Zajrzała do listu. Dezyderata pisała: Jakoś nie miałam czasu wyszkolić następczyni, więc musisz wystarczyć. Masz jechać do miasta Genoi. Sama bym to zrobiła, ale nie mogę, poniewasz jestem martwa. Ella Saturday NIE MOŻE wyjść za księcia. PS To ważne”.

Magrat spojrzała na swoje odbicie w lustrze. A potem znowu na list.

„PSPS Powiec tym 2 Staruchom że mają nie jechać z tobą, bo tylko wszystko popsują”.

Było jeszcze coś.

„PSPSPS Czasem przełącza się na dynie, ale szypko się zorientujesz”.

Magrat znowu popatrzyła w lustro. I na różdżkę.

W jednej chwili jej życie było całkiem proste, a w następnej zaroiło się od komplikacji.

— O rany — powiedziała. — Jestem chrzestną wróżką!


* * *

Kiedy wbiegła niania Ogg, babcia Weatherwax wciąż stała, wpatrzona w błyszczące odłamki.

— Esmo Weatherwax, coś ty narobiła? To przynosi pecha, takie… Esme?

— Ona? Ona?

— Dobrze się czujesz?

Babcia Weatherwax na chwilę zacisnęła powieki i potrząsnęła głową, jakby chciała usunąć jakąś myśl nie do pomyślenia.

— Co?

— Strasznie zbladłaś. Nigdy jeszcze nie widziałam cię takiej bladej.

Babcia powoli zdjęła z kapelusza odprysk szkła.

— Wiesz… Trochę się wystraszyłam, kiedy tak nagle pękło… — wymamrotała.

Niania zerknęła na dłoń przyjaciółki — krwawiła. Popatrzyła na twarz babci i uznała, że nigdy się nie przyzna do spojrzenia na rękę.

— To mógł być znak — stwierdziła, losowo wybierając bezpieczny temat. — Kiedy ktoś umiera, takie rzeczy często się zdarzają. Obrazy spadają ze ścian, zegary stają… wielkie szafy zjeżdżają po schodach… Różne takie.

— Nigdy nie wierzyłam w te bajki, to przecież… Jak to szafy zjeżdżają po schodach? — zdumiała się babcia. Oddychała głęboko.

Gdyby nie to, że — jak powszechnie wiadomo — babcia Weatherwax była twarda, można by pomyśleć, że właśnie przeżyła szok swojego życia. I że rozpaczliwie usiłuje wziąć udział w zwyczajnej, codziennej sprzeczce.

— Tak było, kiedy umarła siostra mojej babki, Sophie — wyjaśniła niania Ogg. — Trzy dni, cztery godziny i sześć minut po jej śmierci, co do minuty, jej szafa spadła ze schodów. Nasz Darren i nasz Jason próbowali przeciągnąć ją przez zakręt, a ona tak jakby się wymknęła. Niesamowite. W każdym razie nie miałam zamiaru zostawiać jej tam dla Agathy, prawda? Odwiedzała matkę tylko w Noc Strzeżenia Wiedźm. To ja pielęgnowałam Sophie przez cały czas, aż do końca…

Babcia nie słuchała już znajomej, kojącej litanii o sporach w rodzinie niani Ogg. Niepewnie sięgnęła po filiżanki.

Oggowie tworzyli rozległy ród. Nie tylko rozległy, ale też długi, długowieczny i wytrwały. Żadna kartka papieru nie zdołałaby pomieścić ich drzewa genealogicznego, które zresztą bardziej przypominało gąszcz mangrowców. A każda gałąź prowadziła cichą, ale chroniczną wojnę ze wszystkimi innymi gałęziami. Wrogość opierała się na tak tradycyjnych causes celebres, jak Co Kevin Powiedział Do Naszego Stana Na Ślubie Kuzynki Di i Kto Dostał Srebrne Sztućce, Które Ciocia Em Obiecała Po Śmierci Naszej Doreen, Bardzo Chciałabym Wiedzieć, Jeśli Wolno Spytać, Dziękuję Uprzejmie.

Niania Ogg, bezdyskusyjna matrona rodu, wspierała wszystkie strony jednocześnie. Było to dla niej czymś w rodzaju hobby.

Oggowie w jednej rodzinie kontynuowali tyle zatargów, że kilku zwykłym wioskom wystarczyłyby na całe stulecie.

Czasami zachęcony tym nierozsądny przybysz próbował się włączyć. Na przykład wygłaszał jakąś niepochlebną uwagę o jednym z Oggów do innego. I wtedy wszyscy Oggowie zwracali się przeciw niemu, jak dobrze naoliwiona maszyna zwierając szeregi, by natychmiast i bezlitośnie zniszczyć intruza.

Mieszkańcy Ramtopów wierzyli, że wojny Oggów są błogosławieństwem. Sama myśl, że mogliby skierować swoją straszliwą energię na świat, budziła przerażenie. Na szczęście Ogg z nikim nie kłócił się chętniej niż z innym Oggiem — w końcu byli rodziną.

Dziwne są te rodziny, kiedy się nad nimi zastanowić…

— Esme! Co z tobą?

— Co?

— Te filiżanki grzechoczą jak nie wiem co. I całą tacę zalałaś herbatą.

Babcia nieprzytomnie spojrzała na rozlaną herbatę i spróbowała się bronić — najlepiej, jak w tej chwili potrafiła.

— Nie moja wina, że te przeklęte filiżanki są takie małe — mruknęła.

Otworzyły się drzwi.

— Dzień dobry, Magrat — dodała babcia, nie oglądając się nawet. — Co tu robisz?

Coś było takiego w zgrzytnięciu zawiasów… Magrat nawet drzwi potrafiła otwierać przepraszająco.

Młoda czarownica bez słowa wsunęła się do środka. Twarz miała czerwoną jak burak, a ręce schowane za plecami.

— Zajrzałyśmy tu właśnie, żeby uporządkować rzeczy Dezyderaty, jak nakazuje nam obowiązek wobec siostry-czarownicy — wyjaśniła głośno babcia.

— I żeby poszukać jej magicznej różdżki — dodała niania.

— Gytho Ogg!

Niania Ogg zmieszała się i zwiesiła głowę.

— Przepraszam, Esme.

Magrat wyciągnęła ręce przed siebie.

— Ehm… — powiedziała i zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

— Znalazłaś ją! — zawołała niania.

— Raczej nie. — Magrat unikała wzroku babci. — Dezyderata mi ją dała.

Cisza aż trzeszczała i brzęczała.

— Dala ją tobie? — upewniła się babcia Weatherwax.

— No… tak.

Niania i babcia porozumiały się wzrokiem.

— Cóż… — stwierdziła niania.

— Ona cię znała, prawda? — zapytała groźnie babcia, zwracając się znowu do Magrat.

— Zaglądałam tu dość często, żeby poczytać książki — przyznała Magrat. — I jeszcze… Ona lubiła gotować zagraniczne potrawy, ale nikt w okolicy nie chciał ich jeść, więc przychodziłam, żeby jej dotrzymać towarzystwa.

— Aha! Chciałaś się przypodobać! — zawołała babcia.

— Ale nie przypuszczałam nawet, że zostawi mi różdżkę. Naprawdę!

— Pewnie zaszła jakaś pomyłka — wtrąciła spokojnie niania Ogg.

— Prawdopodobnie chciała, żebyś ją przekazała jednej z nas.

— Rzeczywiście, tak musiało być — zgodziła się babcia. — Wiedziała, że można cię prosić o doręczenie i tak dalej. A teraz obejrzyjmy ją.

Wyciągnęła rękę.

Zaciśnięte na różdżce palce Magrat aż pobielały.

— …dala ją mnie… — przypomniała słabym głosem.

— Pod koniec jej umysł nieco błądził — stwierdziła babcia.

— …dała ją mnie…

— Być chrzestną wróżką to wielka odpowiedzialność — pouczyła ją niania. — Musisz być pomysłowa, elastyczna i taktowna, radzić sobie ze złożonymi sprawami serca i w ogóle. Dezyderata na pewno o tym wiedziała.

— …tak, ale dała ją mnie…

— Magrat Garlick, jako najstarsza czarownica rozkazuję ci, żebyś natychmiast oddała różdżkę — rzekła babcia. — Pamiętaj, różdżki sprawiają tylko kłopoty.

— Chwileczkę, chwileczkę — uspokajała ją niania. — Nie należy posuwać się za…

— …nie…

— Zresztą nie jesteś najstarszą czarownicą — przypomniała niania. — Matula Dismass jest starsza od ciebie.

— Cicho bądź. Poza tym ona jest psychicznie niezrównana.

— …nie możesz mi rozkazywać. Czarownice nie są hierarchiczne…

— To niegodne zachowanie, Magrat Garlick.

— Wcale nie — sprostowała niania Ogg. — Niegodne zachowanie jest wtedy, kiedy chodzisz bez żadnego ubrania i…

Urwała nagle.

Obie starsze czarownice wpatrywały się w kawałek papieru, który wysunął się Magrat z rękawa i spłynął na podłogę. Babcia rzuciła się pierwsza i podniosła go szybko.

— Aha! — zawołała tryumfalnie. — Teraz zobaczymy, czego naprawdę chciała Dezyderata.

Poruszając wargami odczytała list. Magrat usiłowała zebrać całą siłę woli.

Kilka mięśni drgnęło na twarzy babci. Potem spokojnie zmięła papier.

— Tak jak myślałam — powiedziała. — Dezyderata pisze, że mamy koniecznie pomagać Magrat, jako że jest młoda i w ogóle. Prawda, Magrat?

Magrat spojrzała jej w oczy.

Możesz zarzucić jej kłamstwo, myślała. List był całkiem jasny, w każdym razie w części o starszych czarownicach. Możesz kazać jej przeczytać na głos. Wszystko się wyda. Chcesz do końca życia pozostać trzecią czarownicą?

A potem ogień buntu, płonący na bardzo niesprzyjającym podłożu, zgasł.

— Tak — wymamrotała załamana. — Coś w tym rodzaju.

— Pisze, że mamy się udać w jakieś miejsce. To bardzo ważne. Tam musimy komuś pomóc poślubić księcia — mówiła dalej babcia.

— To Genoa — wyjaśniła Magrat. — Czytałam o niej w książkach Dezyderaty. Ale mamy dopilnować, żeby ona nie wyszła za księcia.

— Wróżka chrzestna nie pozwalająca dziewczynie wyjść za księcia? — zdziwiła się niania. — To trochę bez sensu.

— W każdym razie to życzenie jest chyba łatwe do spełnienia — zauważyła babcia… — Miliony dziewcząt nie wychodzą za książąt. Magrat postanowiła chociaż spróbować.

— Genoa leży bardzo daleko stąd — ostrzegła.

— Mam nadzieję — odparła babcia Weatherwax. — Przecież nie chcemy, żeby obce strony leżały blisko.

— Chodziło mi o to, że to długa podróż. A wy jesteście… już nie takie młode jak dawniej.

Nastąpiła długa, pełna napięcia chwila ciszy.

— Ruszamy jutro — zdecydowała babcia Weatherwax.

— A dlaczego nie mogę ruszyć sama? — protestowała rozpaczliwie Magrat.

— Bo nie masz żadnego doświadczenia w pracy wróżki — wyjaśniła babcia.

Tego było już za wiele, nawet dla spokojnej duszy Magrat.

— Wy też nie — oświadczyła.

— To prawda — przyznała babcia. — Ale chodzi o to… chodzi o to… chodzi o to, że nie mamy doświadczenia o wiele dłużej od ciebie.

— Jesteśmy bardzo doświadczone w braku doświadczenia — dodała z zadowoleniem niania Ogg.

— A to najważniejsze.

W domu babci było tylko jedno poplamione lusterko. Kiedy wróciła, zakopała je głęboko w ogrodzie.

— Masz — mruknęła pod nosem. — Spróbuj mnie teraz szpiegować.


* * *

Wydawało się całkiem niemożliwe, by Jason Ogg, mistrz kowalski, był synem niani Ogg. W ogóle nie wyglądał, jakby mógł się normalnie urodzić, ale jakby go zbudowano. W stoczni. Do jego powolnej i łagodnej natury genetyka uznała za stosowne dołożyć muskuły godne dwóch byków, ramiona jak konary dębu i nogi niczym cztery beczki piwa, zestawione parami jedna na drugiej.

Do jego kuźni sprowadzano rozpłodowe ogiery, płomiennookich, spienionych królów końskiej rasy, bestie o kopytach jak talerze, które ludzi mniejszego kalibru wykopywały przez ściany. Ale Jason Ogg poznał tajemnicę mistycznego Zaklęcia Jeźdźców; samotnie wchodził do kuźni, grzecznie zamykał wrota, a pół godziny później wyprowadzał zwierzę świeżo podkute i dziwnie pokorne[9].

Za jego potężną, nieruchomą sylwetką skrywała się reszta licznej rodziny niani Ogg i grupa przypadkowych mieszkańców miasteczka, którzy — widząc jakieś niezwykle zdarzenie, w którym uczestniczą czarownice — nie mogli oprzeć się pragnieniu, by zobaczyć coś, co w Ram topach nazywa się „niezłym ubawem”.

— No to ruszamy, Jasonie — powiedziała niania Ogg. — Mówią, że ulice w obcych stronach są wybrukowane złotem. Pewnie zrobię tam majątek, jak myślisz?

Jason zmarszczył krzaczaste brwi w intensywnym wysiłku myślenia.

— Przydałoby się nowe kowadło — stwierdził po chwili.

— Jeśli wrócę bogata, już nigdy nie będziesz musiał pracować w kuźni.

Jason znów zmarszczył czoło.

— Ale ja lubię kuźnię — zapewnił. To nianię zaskoczyło.

— No to… No to będziesz miał kowadło z litego srebra.

— Nie nada się, mamo. Będzie za miękkie.

— Jeżeli ci przywiozę kowadło z litego srebra, to będziesz miał kowadło z litego srebra, mój chłopcze, czy ci się to podoba, czy nie! Jason zwiesił głowę.

— Tak, mamo — wymruczał.

— Dopilnuj, żeby codziennie ktoś tu przychodził i wietrzył dom. I co rano macie rozpalić ogień na palenisku.

— Tak, mamo.

— A wchodzić wolno tylko kuchennymi drzwiami, słyszysz? Rzuciłam klątwę na ganek. Gdzie są te dziewuchy z moim bagażem?

Odbiegła, jak mały szary kogucik zaganiający stado kwok.

Magrat przysłuchiwała się temu z zainteresowaniem. Jej własny bagaż podróżny składał się z dużego worka, w którym mieściło się kilka zmian odzieży pozwalających przetrwać wszystko, czym może zagrozić pogoda w obcych stronach, i drugiego, mniejszego, gdzie zapakowała kilka użytecznych książek z domku Dezyderaty Hollow. Dezyderata znakomicie notowała i zapełniła kilkanaście małych książeczek swoim drobnym pismem oraz tytułami rozdziałów w stylu „Z różdżką i miotłą przez pustynie Wielkiego Nefu”.

Nigdy jednak chyba nie przyszło jej do głowy, by zapisać jakiekolwiek instrukcje obsługi różdżki. O ile Magrat się orientowała, trzeba było tylko pomachać nią i pomyśleć życzenie.

Kilka nieoczekiwanych dyń wzdłuż ścieżki prowadzącej od jej chaty dawało świadectwo niedostatków tej strategii. Jedna wciąż jeszcze myślała, że jest gronostajem.

Teraz Magrat została sama z Jasonem, który niepewnie przestępował z nogi na nogę.

Dotknął palcem grzywki. Wychowano go w szacunku dla kobiet, a Magrat mieściła się mniej więcej w tej kategorii.

— Będzie pani uważać na naszą mamę, panno Garlick? — upewnił się zmartwiony. — Ostatnio strasznie dziwnie się zachowuje. Magrat łagodnie poklepała go po ramieniu.

— Takie rzeczy często się zdarzają — wyjaśniła. — Rozumiesz, kiedy kobieta wychowała już dzieci i tak dalej, chce żyć własnym życiem.

— To czyim życiem żyła do tej pory? Magrat spojrzała na niego zaskoczona. Jakoś nie kwestionowała sensu tej myśli, odkąd pierwszy raz przyszła jej do głowy.

— Widzisz, to jest tak — zaczęła, błyskawicznie tworząc wytłumaczenie. — W życiu kobiety przychodzi taka chwila, kiedy chce odnaleźć siebie.

— To dlaczego nie zacznie szukać tutaj? — spytał smętnie Jason. — Znaczy się, nie chciałem się odzywać nie pytany, ale liczyliśmy na panią, panno Garlick, że przekona pani ją i panią Weatherwax. Zęby nie wyjeżdżały.

— Próbowałam — zapewniła Magrat. — Naprawdę. Mówiłam: wcale nie musicie jechać. Anno domini, mówiłam. Już nie jesteście takie młode jak kiedyś, mówiłam. To bez sensu, wyprawiać się setki mil stąd po głupstwo, zwłaszcza w waszym wieku.

Jason przechylił głowę. Zapewnię nie dotarłby do finału dyskowych mistrzostw szybkości orientacji, ale dobrze znał własną matkę.

— Powiedziała pani to wszystko naszej mamie? — upewnił się.

— Nie martw się — uspokoiła go Magrat. — Jestem pewna, że żadna krzywda…

Nad ich głowami rozległ się trzask. Kilka jesiennych liści powoli opadło na ziemię.

— Przeklęte drzewo… Kto tu postawił to drzewo? — dobiegł głos z góry.

— To pewnie babcia — domyśliła się Magrat.

Jedną ze słabych stron mocno na ogół ukształtowanego charakteru babci Weatherwax była nieumiejętność sterowania różnymi rzeczami. Sama idea wydawała się obca jej naturze. Uważała, że jej sprawą jest się poruszać, a do reszty świata należy takie ustawienie, żeby dotarła do celu. Oznaczało to, że czasami musiała schodzić z drzew, na które wcale się nie wspinała. To właśnie zrobiła teraz; zeskoczyła z najniższej gałęzi i spojrzała wokół siebie, jakby wyzywając śmiałków, by spróbowali wygłosić jakąś uwagę.

— No to jesteśmy już wszystkie — oznajmiła wesoło Magrat. Nie udało się. Wzrok babci Weatherwax natychmiast skupił się w okolicy kolan młodej czarownicy.

— Co ty niby masz na sobie? — spytała groźnie.

— Aha. Hm. Pomyślałam… Znaczy, w górze jest zimno, bo wieje i w ogóle… — zaczęła Magrat.

Obawiała się tej rozmowy i nienawidziła samej siebie za tę słabość. Pomysł wpadł jej do głowy pewnej nocy i przekonała się, że naprawdę są praktyczne. Poza tym prawie niemożliwe było wykonywanie kosmicznie harmonijnych śmiertelnych kopnięć mistrza Lobsanga Dibbiera, kiedy nogi ciągle plątały się w spódnicę.

— Spodnie?

— Nie są takie jak zwykłe…

— Przecież mężczyźni patrzą — rzekła babcia. — Uważam, że to niegodne.

— Co takiego? — spytała niania Ogg, stając za jej plecami.

— Magrat Garlick, stojąca tak rozdwojona. — Babcia zadarła nos.

— Byle tylko zapisała nazwisko i adres tego młodego człowieka — rzuciła przyjaźnie niania.

— Nianiu! — zawołała Magrat.

— Mnie się to nie podoba — oświadczyła babcia. — Każdy może zobaczyć jej nogi.

— Wcale nie może — zaprotestowała niania. — Z tego powodu, że zasłania je materiał.

— Tak, ale widzą, gdzie te nogi są.

— Przecież to głupie. To tak jakby mieć pretensje, że każdy pod ubraniem jest nagi — zaprotestowała Magrat.

— Magrat Garlick, oby zostało ci wybaczone! — oburzyła się babcia Weatherwax.

— Przecież to prawda.

— Ja nie jestem — zapewniła z godnością babcia. — Mam jeszcze trzy kamizelki.

Wyrokiem zmierzyła nianię od stóp do głów. Gytha Ogg także poczyniła przygotowania do wizyty w obcych stronach. Babcia nie znalazła prawie nic, co mogłaby skrytykować, choć naprawdę się starała.

— Co to znowu za kapelusz? — mruknęła.

Niania uśmiechnęła się tylko. W końcu znała Esme Weatherwax od siedemdziesięciu lat.

— Szczyt mody, co? Zrobiony u pana Vernissage z Kromki. Ma wiklinowe wzmocnienia aż do czubka, a w środku osiemnaście kieszonek. Wytrzymuje uderzenie młota. Taki to jest kapelusz. A co powiesz na to?

Niania uniosła brzeg spódnicy, demonstrując nowe buty. Jako butom, babcia Weatherwax nie mogła im nic zarzucić. Miały odpowiednią dla czarownic konstrukcję, to znaczy, że załadowany wóz mógłby po nich przejechać, nie pozostawiając żadnego wgniecenia w grubej skórze. Jedyne, co w nich było niewłaściwe, to kolor.

— Czerwone? — zdumiała się babcia. — To nie jest kolor dla butów czarownicy.

— Mnie się podoba — odparła niania. Babcia prychnęła niechętnie.

— Pewnie, możesz robić, co chcesz. I jestem pewna, że w obcych stronach godzą się z różnymi zagranicznymi pomysłami. Ale wiesz przecież, co ludzie mówią o kobietach, które noszą czerwone buty.

— Byle tylko mówili też, że mają suche nogi — stwierdziła wesoło niania.

Wcisnęła Jasonowi w rękę klucz do swojego domku.

— Będę pisać wam listy, jeśli obiecasz, że znajdziesz kogoś, kto ci je przeczyta.

— Tak, mamo. A co z kotem?

— Greebo rusza z nami, oczywiście.

— Co? Przecież jest kotem! — zaprotestowała babcia Weatherwax. — Nie możemy brać ze sobą kotów! Nie mam zamiaru podróżować z żadnymi kotami! Wystarczy mi podróż ze spodniami i prowokacyjnymi butami!

— Będzie tęsknił za mamunią, jeśli go zostawimy. Prawda? — zagruchała niania Ogg, podnosząc Greeba z ziemi. Zwisał bezwładnie, jak złapany w połowie bukłak z wodą.

Dla niani Ogg Greebo wciąż byt małym kociakiem goniącym za kłębkiem wełny.

Dla reszty świata był wielkim kocurem, wypchanym niewiarygodnie niezniszczalną siłą życiową opakowaną w skórę, która mniej przypominała futro, a bardziej kawałek chleba pozostawiony na dwa tygodnie w wilgotnym miejscu. Obcy często się nad nim litowali, bo praktycznie nie miał uszu, a jego morda wyglądała, jakby usiadł na niej niedźwiedź. Nie mogli wiedzieć, że przyczyną tego jest kocia duma Greeba, która kazała mu próbować walczyć albo gwałcić absolutnie wszystko, aż do czworokonnego wozu z drewnem włącznie. Kiedy Greebo maszerował ulicą, groźne psy skamlały i chowały się pod schodami. Lisy trzymały się z daleka od wioski. Wilki starały się ją omijać.

— To taki wielki pieszczoch — rzekła niania.

Greebo obrzucił babcię Weatherwax żółtookim wzrokiem pełnym zadowolonej z siebie wrogości, jaką koty zwykle rezerwują dla osób, które ich nie lubią. I zamruczał. Był chyba jedynym kotem na świecie, który potrafił prychać drwiąco podczas mruczenia.

— Poza tym — dodała niania — czarownice powinny lubić koty.

— Nie. Takich jak on nie lubią.

— Zwyczajnie nie jesteś kocią osobą, Esme. — Niania mocniej przytuliła Greeba.

Jason Ogg odciągnął Magrat na stronę.

— Nasz Sean przeczytał mi w almanachu, że w obcych stronach są takie straszne dzikie bestie — szepnął nerwowo. — Wielkie kosmate stwory, co to skaczą na wędrowców. Tak tam pisało. Nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby skoczyły na mamę albo babcię.

Magrat spojrzała na jego szczere, zaczerwienione oblicze.

— Dopilnuje pani, żeby nic złego im się nie stało, dobrze?

— Nie martw się — odparła w nadziei, że naprawdę nie musi. — Zrobię co w mojej mocy. Jason skinął głową.

— Bo w tym almanachu pisało, że niektóre i tak są już prawie wymarłe — dodał.


* * *

Słońce stało już wysoko, kiedy trzy czarownice wzbiły się spiralą w niebo. Odlot trochę się opóźnił z powodu oporu miotły babci Weatherwax. Rozruch zawsze wymagał biegania tam i z powrotem. Miotła jakoś nigdy nie chciała zaskoczyć, póki nie popychano jej przez powietrze z dużą prędkością. Wszyscy krasnoludzcy mechanicy przyznawali, że to dla nich tajemnica. Tuż z dziesięć razy wymieniali kij i witki.

Kiedy wreszcie miotła wzleciała, rozległy się oklaski.

Maleńkie królestwo Lancre zajmowało niewiele więcej niż półkę skalną wyciętą w zboczu Ramtopów. Za nim wznosiły się ku masywom centralnym ostre szczyty przecinane mrocznymi, krętymi dolinami.

Z drugiej strony teren opadał stromo ku równinom Sto, ku błękitnej mgiełce lasów, szerokiej płaszczyźnie oceanu, a gdzieś pośrodku ku brązowej plamie znanej jako Ankh-Morpork.

Zaśpiewał skowronek. A w każdym razie próbował, gdyż wznoszący się stromo tuż pod nim czubek kapelusza babci Weatherwax całkiem wybił go z rytmu.

— Wyżej nie lecę — oświadczyła babcia.

— Jeżeli wzniesiemy się wyżej, może zobaczymy, dokąd lecimy — zauważyła Magrat.

— Mówiłaś, że obejrzałaś mapy Dezyderaty — przypomniała jej babcia.

— Ale stąd wszystko wygląda inaczej — poskarżyła się Magrat. — Jest bardziej… sterczące. Myślę, że powinnyśmy lecieć… tędy.

— Jesteś pewna?

Tego pytania nie należało zadawać. Zwłaszcza jeśli robiła to babcia Weatherwax.

— Oczywiście.

Niania Ogg przyjrzała się szczytom.

— Dużo wysokich gór z tamtej strony — zauważyła.

Wznosiły się pasmo za pasmem, przyprószone śniegiem, błyszczące spływającymi w dół językami lodowych kryształów. Nikt nie Jeździł na nartach w wysokich Ramtopach, w każdym razie nie dalej niż kilka stóp, zakończonych cichnącym krzykiem. Nikt nie biegał po zboczach ze śpiewem, ubrany w dirndle. To nie były góry przyjazne. To były góry z rodzaju tych, do których zimy wyjeżdżają na letnie wakacje.


— Są między nimi przełęcze i różne takie zapewniła trochę niespokojna Magrat.

— Muszą być — zgodziła się niania.


* * *

Można użyć dwóch luster, jeśli tylko zna się właściwy sposób. Trzeba ustawić je tak, żeby odbijały siebie nawzajem. Jeśli bowiem obrazy mogą ukraść część duszy, to obrazy obrazów mogą ją wzmocnić, przekazywać ją w siebie, dawać moc…

A obraz sięga coraz dalej i dalej, w odbiciach odbić odbić, a każde z nich jest takie samo, ciągle, wokół całej krzywizny światła.

To prawda, ale niecała.

Lustra mieszczą w sobie nieskończoność.

A nieskończoność mieści w sobie więcej, niż można by przypuszczać.

Na przykład wszystko.

W tym także głód.

Ponieważ jest tam milion miliardów obrazów i tylko jedna dusza dla nich wszystkich.

Lustra dają wiele, ale odbierają mnóstwo.


* * *

Góry usuwały się, odsłaniając kolejne góry.

— Jestem pewna, że to właściwa droga — zapewniła Magrat.

Wokół rozciągały się pokryte lodem skały. Trzy czarownice leciały przez labirynt krętych wąskich kanionów, całkiem podobnych do siebie.

— Akurat — mruknęła babcia Weatherwax.

— Sama mi nie pozwoliłaś wznieść się wyżej — przypomniała Magrat.

— Za chwilę zacznie się śnieżyca — ostrzegła niania Ogg. Zbliżał się wieczór. Światło jak gęsty syrop spływało z głębokich dolin.

— Myślałam… Myślałam, że spotkamy po drodze wioski i takie różne — powiedziała Magrat. — Gdzie można kupić ciekawe miejscowe produkty i znaleźć schronienie w prymitywnych chatach.

— Nawet trolle by tu nie zamieszkały — uznała babcia. Trzy miotły wylądowały w nagiej dolinie, drobnym nacięciu w górskim grzbiecie.

— Jest wściekle zimno — powiedziała niania. — A właściwie dlaczego te chaty się nazywają prymitywne?

Babcia Weatherwax zsiadła z miotły i rozejrzała się dookoła. Podniosła i powąchała jakiś kamień. Podeszła do osypiska, które dla Magrat wyglądało całkiem tak samo, jak każde inne osypisko. Babcia szturchnęła je miotłą.

— Hmm — powiedziała.

Kilka płatków śniegu wylądowało jej na kapeluszu.

— No, no — powiedziała.

— Co robisz, babciu? — zdziwiła się Magrat.

— Rozważam.

Babcia podeszła do stromego urwiska i przeszła kawałek, pilnie przyglądając się skałom.

— Aż tutaj? — spytała niania.

— Tak sądzę.

— Trochę dla nich za wysoko, nie wydaje ci się?

— Te małe diabły wszędzie się wcisną. Kiedyś jeden wylazł mi spod kuchni. „Szedłem za żyłą”, powiedział.

— Na nic wtedy nie zważają, to fakt.

— Czy zechcecie mi wyjaśnić — wtrąciła Magrat — co takiego robicie? Co jest ciekawego w stosach kamieni? Śnieg padał coraz gęściej.

— To nie są kamienie. To odpadki — wyjaśniła babcia. Dotarła do płaskiej powierzchni zaśnieżonej skały, według Magrat niczym się nie różniącej od innych skał, dostępnych we wszelkich rozmiarach — odpowiednich, by na nich zamarznąć — wszędzie dookoła. Babcia zatrzymała się i nasłuchiwała przez chwilę. Po chwili cofnęła się, uderzyła w skalę miotłą i przemówiła tymi słowy:

— Otwierać, małe łobuzy!

Niania Ogg kopnęła w kamień. Zahuczał głucho.

— Są tu ludzie, którzy zamarzają na śmierć — dodała.

Przez chwilę nic się nie działo. Potem kawałek skały odsunął się na parę cali. Magrat dostrzegła błysk podejrzliwego oka.

— Słucham?

— Krasnoludy? — zdumiała się.

Babcia Weatherwax schyliła się tak, by jej nos znalazł się na poziomie oka.

— Nazywam się babcia Weatherwax — oznajmiła i wyprostowała się, dumna z siebie.

— A kto to taki? — zapytał głos, dobiegający gdzieś spod oka. Babcia znieruchomiała. Niania Ogg szturchnęła ją lekko.

— Jesteśmy pewnie z pięćdziesiąt mil od domu — przypomniała.

— W tej okolicy mogli o tobie nie słyszeć.

Babcia znów się pochyliła. Z jej kapelusza zsunęła się mała śnieżna zaspa.

— Nie mam do ciebie pretensji — rzekła. — Ale wiem, że macie tam króla, więc po prostu idź i powiedz mu, że jest tu babcia Weatherwax. Dobrze?

— Jest bardzo zajęty — odpowiedział glos. — Mamy drobne kłopoty.

— Na pewno nie zależy mu na większych.

Niewidoczny rozmówca zastanawiał się przez chwilę.

— Kazaliśmy wyryć napis na bramie — poinformował nadąsany.

— Niewidzialnymi runami. Takie porządne niewidzialne runy są bardzo drogie.

— Nie przyleciałam tu czytać bramy — odparła babcia. Rozmówca zawahał się.

— Weatherwax, mówiła pani?

— Tak. Przez W. Jak w słowie „wiedźma”.

Brama zatrzasnęła się. Pozostała tylko ledwie widoczna rysa w skale.

Śnieg padał już gęsto. Babcia Weatherwax zrobiła kilka przysiadów, żeby się rozgrzać.

— Oto macie cudzoziemców — zwróciła się do zamarzniętego świata.

— Nie sądzę, żeby krasnoludy można nazwać cudzoziemcami — sprzeciwiła się niania Ogg.

— A dlaczego? Krasnolud, który mieszka bardzo daleko, musi być cudzoziemcem. Tyle właśnie znaczy to słowo.

— Tak? Zabawne. Nigdy tak o nich nie myślałam. Wpatrywały się w bramę, a ich oddechy tworzyły trzy małe obłoczki w zapadającym mroku. Magrat przyjrzała się dokładniej.

— Nie widzę tu żadnych niewidzialnych run — stwierdziła.

— Pewnie że nie. — Niania wzruszyła ramionami. — To dlatego że są niewidzialne.

— Właśnie — zgodziła się babcia Weatherwax. — Nie bądź głupia, Magrat.

Brama otworzyła się wreszcie.

— Rozmawiałem z królem — poinformował głos.

— I co powiedział? — spytała zaciekawiona babcia.

— Powiedział: „Nie, tylko nie ona na dodatek”. Babcia rozpromieniła się.

— Wiedziałam, że musiał o mnie słyszeć — rzekła.


* * *

Istnieje tysiąc królów cygańskich. Na tej samej zasadzie istnieje tysiąc królów krasnoludów. Słowo to oznacza coś w rodzaju „głównego inżyniera”. Nie ma za to królowych krasnoludów. Krasnoludy bardzo niechętnie zdradzają swoją płeć, którą zresztą większość uważa za niezbyt ważną w porównaniu z takimi sprawami jak metalurgia czy hydraulika.

Król stał[10] wśród tłumu krzyczących górników. Spojrzał na czarownice z miną tonącego, który nagle widzi szklankę wody.

— Rzeczywiście jesteście dobre? — zapytał.

Niania Ogg i babcia Weatherwax spojrzały na siebie nawzajem.

— On chyba mówi do ciebie, Magrat — odezwała się babcia.

— Bośmy tu mieli duży zawał w sztolni dziewiątej — wyjaśnił król. — Marnie to wygląda. Nieodwracalnie zablokowało nam bardzo obiecującą żyłę złotonośnego kwarcu.

Któryś z krasnoludów mruknął coś niegłośno.

— A tak. I jeszcze paru chłopaków — dodał ogólnikowo król. — A potem wyście się zjawiły. Tak że moim zdaniem to chyba zrządzenie losu.

Babcia Weatherwax strzepnęła śnieg z kapelusza i rozejrzała się wokoło.

Wbrew sobie, była pod wrażeniem. Obecnie rzadko widuje się prawdziwe krasnoludzkie hale. Większość krasnoludów wyniosła się z gór i zarabia duże pieniądze w miastach na równinach, gdzie o wiele łatwiej być krasnoludem. Na przykład nie trzeba prawie całego życia spędzać pod ziemią, obijać sobie młotkiem kciuków ani martwić się o fluktuacje na międzynarodowym rynku metali. Brak szacunku dla tradycji — oto podstawowy problem dzisiejszych czasów. Weźmy takie trolle. Więcej trolli mieszkało obecnie w Ankh-Morpork niż w całym paśmie górskim. Babcia Weatherwax osobiście nie miała nic przeciwko trollom, jednak instynktownie wyczuwała, że gdyby większa ich liczba przestała nosić garnitury i chodzić w pozycji wyprostowanej, a powróciła do mieszkania pod mostami, straszenia i pożerania ludzi, tak jak to zaplanowała Natura, świat byłby miejscem szczęśliwszym.

— Lepiej pokażcie nam, gdzie macie kłopoty — zaproponowała. — Rozumiem, że zawaliła się masa skał.

— Słucham? — nie zrozumiał król.

Mówi się często, że Eskimosi znają pięćdziesiąt stów określających śnieg[11].

To nieprawda.

Mówi się także, że krasnoludy mają dwieście słów określających skałę.

Nie mają. Nie mają słów określających skały, tak jak ryby nie mają słów określających wodę. Krasnoludy mają określenia na skałę wulkaniczną, skalę osadową, skałę metamorficzną, skałę pod nogami, skałę spadającą na hełm z góry, skałę, która wydawała się interesująca i którą — mogliby przysiąc — zostawili wczoraj właśnie w tym miejscu. W ich języku nie ma tylko słowa oznaczającego „skałę”. Jeśli pokaże się krasnoludowi odłamek skały, on zobaczy niezbyt obiecujący kawałek krystalicznego siarczynu barytu.

Albo, w tym przypadku, około dwustu ton miękkich łupków. Kiedy czarownice przybyły na miejsce katastrofy, dziesiątki krasnoludów pracowało gorączkowo, by podstemplować pęknięty strop i oczyścić rumowisko. Niektórzy płakali.

— To straszne… straszne — wymruczał jeden z nich. — Co za nieszczęście.

Magrat podała mu chusteczkę. Głośno wytarł nos.

— To może oznaczać obsunięcie wzdłuż linii uskoku, a wtedy straciliśmy cały pokład — powiedział, kręcąc głową. Inny krasnolud poklepał go po ramieniu.

— Spójrz na to z innej strony — pocieszył. — Zawsze możemy pociągnąć poziomy tunel od sztolni piętnastej. W końcu znowu na nie trafimy, nie ma obawy.

— Przepraszam bardzo — wtrąciła Magrat. — Ale w tym tunelu utknęły krasnoludy, prawda?

— A tak — przyznał król.

Jego ton sugerował, że to zaledwie godny pożałowania uboczny skutek katastrofy, ponieważ uzyskanie nowych krasnoludów jest tylko kwestią czasu, a porządna złotonośna ruda nie trafia się często.

Babcia Weatherwax dokładnie obejrzała zawał.

— Wszyscy powinni stąd wyjść — oznajmiła. — To sprawa dość osobista.

— Rozumiem — zapewnił król. — Tajemnice zawodowe…

— Coś w tym rodzaju.

Król przegonił krasnoludów i czarownice zostały same w słabym świetle latarni. Kilka kamyków odpadło od sklepienia.

— Hmm — rzekła babcia.

— Wpakowałaś nas w kłopoty — poskarżyła się niania.

— Wszystko jest możliwe, jeśli się człowiek przyłoży.

— Więc lepiej się przyłóż, Esme, i to solidnie. Gdyby Stwórca chciał, żebyśmy przemieszczały kamienie z pomocą magii, nie stworzyłby łopat. Prawdziwa czarownica to osoba, która wie, kiedy należy użyć łopaty. I zostaw te taczki, Magrat. Nie znasz się na maszynach.

— No dobrze — zgodziła się Magrat. — Ale możemy użyć różdżki. Babcia Weatherwax parsknęła z lekceważeniem.

— Phi! Tutaj? Kto słyszał o wróżce w kopalni?

— Gdybym to ja była uwięziona za masą kamieni pod górą, na pewno chciałabym o niej usłyszeć — odparła gniewnie Magrat. Niania Ogg kiwnęła głową.

— Ona ma rację, Esme. Nie ma reguł mówiących, gdzie można być wróżką.

— Nie ufam różdżkom — oświadczyła babcia. — Kojarzą mi się z magami.

— Bez przesady — zaprotestowała Magrat. — Używały jej całe pokolenia wróżek.

Babcia Weatherwax zamachała rękami.

— Dobrze, dobrze, dobrze — burknęła. — Rób, co chcesz. Najwyżej wyjdziesz na wariatkę.

Magrat wyjęła różdżkę z torby. Obawiała się tej chwili. Różdżka była zrobiona chyba z jakiejś kości, może słoniowej. Magrat miała nadzieję, że to jednak nie jest kość słoniowa. Kiedyś zapewne nosiła jakieś oznaczenia, ale pokolenia pulchnych, wróżkowych, matczyno-chrzestnych dłoni wytarły je prawie do gładkości. Wstawiono w nią kilka złotych i srebrnych pierścieni. I nigdzie nie zamieszczono instrukcji. Nawet jedna runa czy symbol nie wskazywały, jak właściwie powinno się różdżkę obsługiwać.

— Chyba powinnaś nią machnąć — podpowiedziała niania Ogg. — Jestem prawie pewna, że tak się to robi.

Babcia Weatherwax skrzyżowała ręce na piersi.

— To nie są przyzwoite czary — stwierdziła.

Magrat machnęła różdżką na próbę. Nic się nie stało.

— Może trzeba coś powiedzieć? — zgadywała niania. Magrat wyraźnie wpadła w panikę.

— Ale co mówią wróżki chrzestne? — jęknęła.

— Ehm… — odpowiedziała niania. — Nie wiem.

— Ha! — rzekła babcia. Niania Ogg westchnęła.

— Czy Dezyderata niczego ci nie mówiła?

— Niczego.

Niania wzruszyła ramionami.

— Po prostu postaraj się jak najlepiej.

Magrat spojrzała w skupieniu na stos kamieni. Zamknęła oczy. Nabrała tchu. Starała się uczynić swój umysł spokojnym odbiciem kosmicznej harmonii. Łatwo jest mnichom mówić o kosmicznej harmonii, pomyślała. Siedzą sobie w ośnieżonych górach i muszą się przejmować tylko yeti. Nigdy nie próbowali szukać wewnętrznego spokoju pod gniewnym wzrokiem babci Weatherwax.

Machnęła różdżką dość przypadkowo, próbując usunąć z myśli obraz dyń.

Poczuła ruch powietrza. Niania Ogg syknęła.

— Udało się? — spytała Magrat.

— Tak… — odpowiedziała niania po chwili. — Mniej więcej. Mam tylko nadzieję, że są głodni.

A babcia Weatherwax dodała:

— Jeśli na tym ma polegać praca wróżki…

Magrat otworzyła oczy.

Stos wciąż tam leżał, ale nie składał się już z kamieni.

— Chyba… Czekajcie… Chyba coś tam mlasnęło! — zawołała niania.

Magrat otworzyła oczy szerzej.

— Ciągle dynie?

— Mlasnęło. Mlaśnięcie — powtórzyła niania na wypadek, gdyby ktoś nie zrozumiał.

Szczyt stosu poruszył się lekko i kilka mniejszych dyń potoczyło się w dół, niemal do stóp Magrat. W otworze pojawiła się nieduża krasnoludzia twarz.

Spojrzała z góry na czarownice.

Po dłuższej chwil odezwała się niania Ogg.

— Wszystko w porządku?

Krasnolud kiwnął głową. Wciąż zerkał na stos dyń, wypełniający korytarz aż po strop.

— No… tak — powiedział. — Jest tu ojciec?

— Ojciec?

— Król.

— Aha. — Niania złożyła dłonie przy ustach i huknęła w głąb tunelu: — Hej! Królu!

Przybiegły krasnoludy. One też patrzyły zdumione na dynie. Król wystąpił do przodu i stanął przed synem.

— Wszystko w porządku, synu?

— W porządku, tato. Żadnych uskoków ani nic.

Król odetchnął z ulgą. Po czym, jakby z obowiązku, dodał:

— Nikomu nic się nie stało?

— Nie, tato.

— Trochę się martwiłem. Mogliście wejść w pokład konglomeratu albo co.

— To tylko warstwa luźnego łupku, tato.

— Świetnie. — Król znowu spojrzał na stos. Poskrobał się po brodzie. — Trudno nie zauważyć, synu, że trafiliście na dynie.

— Myślałem, że to jakaś dziwna odmiana piaskowca, tato.

Król wrócił do czarownic.

— Czy możecie zmienić wszystko we wszystko? — zapytał z nadzieją.

Niania Ogg zerknęła na Magrat, która wciąż ze zdumieniem wpatrywała się w różdżkę.

— Obawiam się, że na razie możemy zaproponować tylko dynie — odparła ostrożnie.

Król wydał się nieco rozczarowany.

— No cóż — rzekł. — Gdybym mógł zrobić coś dla szanownych pań, na przykład zaproponować filiżankę herbaty albo coś…

Wystąpiła babcia Weatherwax.

— Sama właśnie o czymś takim myślałam — oświadczyła.

Król rozpromienił się.

— Tylko bardziej kosztownym — dodała.

Król przestał promienieć.

Niania Ogg podeszła do Magrat, która potrząsała różdżką i przyglądała się jej w osłupieniu.

— Bardzo sprytne — szepnęła. — A dlaczego pomyślałaś o dyniach?

— Nie pomyślałam!

— Nie wiesz, jak to działa?

— Nie! Myślałam, no wiesz, że trzeba tylko chcieć, żeby coś się stało.

— Prawdopodobnie chodzi o coś więcej niż tylko chcenie — stwierdziła niania Ogg tak życzliwie, jak tylko potrafiła. — Zwykle chodzi.


* * *

W porze świtu, o ile w kopalniach zdarza się świt, czarownice doprowadzono do ukrytej głęboko w górach rzeki, gdzie stało kilka barek. Do kamiennego pomostu zacumowano małą łódkę.

— Przeprowadzi was przez góry — zapewnił król. — Prawdę mówiąc, myślę, że płynie do samej Genoi. — Z któregoś z krasnoludów zdjął wielki worek. — Zapakowaliśmy wam pyszne jedzenie — dodał.

— Mamy całą drogę przepłynąć łódką? — zdziwiła się Magrat. Kilka razy dyskretnie pomachała różdżką. — W łódkach nie czuję się najlepiej.

— Posłuchaj — powiedziała babcia Weatherwax, wchodząc na pokład. — Rzeka zna drogę przez góry, a to więcej niż my wiemy. Mioteł można użyć później, kiedy okolica odzyska trochę rozsądku.

— Zresztą przyda się nam odpoczynek — dodała niania, wsiadając. Dwie czarownice usadowiły się na rufie niczym para kwok moszczących się w gnieździe.

— Potraficie wiosłować? — zapytała Magrat.

— Nie musimy — odparła babcia.

Magrat smętnie pokiwała głową. Po chwili jednak na powierzchni jej myśli błysnęła perła asertywności.

— Ja chyba też nie — oświadczyła.

— Nic nie szkodzi — zapewniła ją niania. — Kiedy zobaczymy, że robisz coś nie tak jak trzeba, na pewno ci powiemy. Do zobaczenia, wasza królewska mość.

Magrat westchnęła i chwyciła wiosła.

— Te płaskie kawałki zanurza się w wodzie — podpowiedziała babcia.

Krasnoludy machały im na pożegnanie. Łódka zdryfowała na środek nurtu; płynęła powoli w kręgu światła latarni. Magrat odkryła, że całkiem wystarczy, jeśli będzie utrzymywać dziób zgodnie z prądem.

Usłyszała słowa niani.

— Nie rozumiem, dlaczego zawsze wypisują na bramach niewidzialne runy. Rozumiesz, płacisz jakiemuś magowi, żeby wypisał ci na drzwiach niewidzialne runy, ale skąd potem masz wiedzieć, że nie wziął pieniędzy za darmo?

Usłyszała odpowiedź babci.

— To żaden problem. Jeśli ich nie widzisz, to znaczy, że to prawdziwe niewidzialne runy. I znowu nianię.

— Aha, na pewno o to chodzi. No dobrze, zobaczymy, co mamy na obiad.

Coś zaszeleściło.

— No, no, no…

— Co to jest, Gytho?

— Dynia.

— Jaka dynia?

— Nijaka. Dyniowata dynia.

— No cóż, przypuszczam, że dysponowali nadmiarem dyni — uznała Magrat. — Wiecie, jak to jest pod koniec lata, zawsze strasznie dużo ich rośnie na grządkach. Wychodzę z siebie, żeby wymyślić nowe typy sosów i marynat i jakoś je wszystkie zużyć.

W słabym świetle dostrzegła minę babci Weatherwax, która zdawała się sugerować, że jeśli nawet Magrat wychodzi z siebie, to nie jest to długa droga.

— Ja — oświadczyła babcia — nigdy w życiu nie robiłam żadnych marynat.

— Ale lubisz marynaty — przypomniała jej Magrat. Czarownice i marynaty pasują do siebie jak… Zawahała się przed zaciskającym żołądek porównaniem do brzoskwiń i bitej śmietany, więc zastąpiła je w myślach przez „rzeczy, które dobrze do siebie pasują”. Widok ostatniego zęba niani Ogg, pracującego nad marynowaną cebulką, mógł doprowadzić człowieka do łez.

— Owszem, lubię — przyznała babcia. — Kiedy mi je dają.

— A wiecie — wtrąciła niania, badając zakamarki kosza — kiedy załatwiam cokolwiek z krasnoludami, zawsze przychodzi mi na myśl określenie „sknery”.

— Skąpe łobuzy. Żebyście wiedziały, jakie ceny próbują mi dyktować za każdym razem, kiedy naprawiają miotłę — mruknęła babcia.

— Przecież nigdy nie płacisz.

— Nie w tym rzecz. Nie powinno się im pozwalać na żądanie takich pieniędzy. To zwykła kradzież, ot co.

— Nie rozumiem, jak mogą cię okradać, jeżeli i tak nie płacisz — nie ustępowała Magrat.

— Nigdy za nic nie płacę — odparła babcia. — Ludzie nie pozwalają mi płacić. Nic przecież nie poradzę na to, że stale mi coś dają, prawda? Kiedy przechodzę ulicą, wybiegają z właśnie upieczonym ciastem, świeżym piwem i starymi ubraniami, które prawie wcale nie były noszone. „Pani Weatherwax, proszę wziąć ten koszyk jajek”, mówią. Ludzie zawsze są bardzo uprzejmi. Jeśli traktujesz ich grzecznie, oni też traktują cię grzecznie. Na tym polega szacunek. Nie musisz płacić — dokończyła surowo. — Na tym właśnie polega czarownictwo.

— A to co?! — zawołała niania Ogg, wyjmując nieduży pakunek. Rozwinęła papier i pokazała koleżankom kilka twardych brązowych krążków.

— Coś podobnego — zdziwiła się babcia Weatherwax. — Wycofuję wszystkie zarzuty. To przecież słynny chleb krasnoludów. Nie dają go byle komu.

Niania postukała chlebem o burtę łódki. Wydał dźwięk bardzo podobny do tego, który wydaje drewniana linijka upuszczona na blat biurka: rodzaj głuchego „boioioing”.

— Podobno nigdy nie czerstwieje, nawet przez lata — stwierdziła babcia.

— I podtrzymuje siły całymi dniami — dodała niania. Magrat wzięta jeden z płaskich bochenków, spróbowała rozłamać go na pół i zrezygnowała.

— To się je? — spytała.

— Nie przypuszczam, żeby był przeznaczony do jedzenia — uznała niania. — Raczej do…

— Do podtrzymywania sił — podpowiedziała babcia. — Podobno…

Urwała.

Wśród szumu podziemnej rzeki, zakłócanego czasem pluskiem spadających ze sklepienia kropli, usłyszały ciche chlupanie. Ktoś wiosłował za nimi.

— Gonią nas! — syknęła Magrat.

Na granicy kręgu światła lampy pojawiły się dwie blade plamy, które okazały się oczami niewielkiego szarego stworzenia, podobnego trochę do żaby. Wiosłowało rękami, leżąc na kłodzie.

Dogoniło łódź. Długie, wilgotne palce chwyciły burtę i przed nianią Ogg pojawiło się smutne oblicze.

— Dossskonale — powiedziało. — Dziś ssssą moje urodziny…

Wszystkie trzy przez chwilę wpatrywały się w przybysza. W końcu babcia Weatherwax ujęła wiosło i mocno uderzyła go w głowę.

Rozległ się plusk i coraz cichsze przekleństwa.

— Paskudny mały stwór — stwierdziła babcia, gdy powiosłowały dalej. — Nie podobał mi się.

— Fakt — przyznała niania. — Trzeba uważać na takich oślizłych.

— Ciekawe, czego chciał — zastanowiła się Magrat.


* * *

Pół godziny później łódka wypłynęła z jaskini w wąski kanion między dwoma urwiskami. Lód błyszczał na skałach, a na wystających z wody kamieniach leżały śnieżne czapy. Niania Ogg rozejrzała się z niewinną miną, sięgnęła między swe liczne spódnice i wydobyła niedużą butelkę. Rozległ się cichy bulgot.

— Założę się, że jest tu niezłe echo — stwierdziła po chwili.

— Nawet nie próbuj — ostrzegła babcia.

— Czego mam nie próbować?

— Nie śpiewaj Tej Piosenki.

— Nie rozumiem, Esme.

— Nigdzie dalej nie jadę, jeśli spróbujesz zaśpiewać Tę Piosenkę.

— Jaką piosenkę możesz mieć na myśli? — spytała niania.

— Wiesz, o czym mówię — odparła lodowato babcia. — Zawsze się upijasz i przynosisz mi wstyd, bo zaczynasz ją śpiewać.

— Nie przypominam sobie żadnej takiej piosenki, Esme — zapewniła niania.

— To ta o kolczastym gryzoniu, którego nie da się… nie da się namówić na powietrzną przejażdżkę.

— Aha… — Niania Ogg rozpromieniła się, pojmując wreszcie, o co chodzi przyjaciółce. — Mówisz o Tylko jeża przele…

— Właśnie o niej!

— Ale to tradycyjna piosenka. Zresztą w obcych stronach i tak nie zrozumieją słów.

— Zrozumieją ze sposobu, w jaki śpiewasz. Śpiewasz tak, że nawet stworzenia żyjące na dnie stawu rozumieją, o co chodzi.

Magrat wyjrzała za burtę. Tu i tam na wodzie pojawiły się białe zmarszczki. Nurt przyspieszył i niósł kawałki lodu.

— To tylko ludowa piosenka, Esme — upierała się niania Ogg.

— Ha! — zawołała babcia Weatherwax. — Oczywiście, że ludowa. Znam się na ludowych piosenkach. Ha! Wydaje ci się, że słuchasz miłej piosenki o… o kukułkach, skrzypkach, słowikach i czym tam jeszcze, a potem nagle się okazuje, że są o… o czymś całkiem innym — dokończyła posępnie. — Nie wolno ufać ludowym piosenkom. Zawsze człowieka oszukają.

Magrat odepchnęła łódkę od wystającego głazu. Zakręciły się wolno w wirze.

— Znam taką o dwóch małych ptaszkach — zaproponowała niania Ogg.

— Może zaczyna się o dwóch ptaszkach, ale mogę się założyć, że na końcu jest znowu jakaś dziwna metyfora — odparła babcia.

— Tego… babciu — odezwała się Magrat.

— Wystarczy, że Magrat opowiedziała mi o gaikach i o tym, co naprawdę przedstawiają — mówiła dalej babcia. — Kiedyś lubiłam oglądać gaiki na wiosnę — dodała z żalem.

— Wydaje mi się, że rzeka jest bardziej wzburzona — oznajmiła Magrat.

— Nie rozumiem, dlaczego ludzie nie mogą tych rzeczy zostawić w spokoju.

— Naprawdę wzburzona… — Magrat wiosłem odepchnęła łódkę od ostrej skały.

— Ona ma rację — poparła ją niania Ogg. — Rzeczywiście trochę kołysze.

Babcia spojrzała ponad ramieniem Magrat na rzekę przed dziobem. Wyglądała jak odcięta — taki widok zwykle kojarzy się na przykład z bliskim wodospadem. Łódka mknęła szybko. Słyszały przytłumiony huk.

— Nic nie mówili o wodospadzie — zauważyła babcia.

— Uznali pewnie, że same go znajdziemy — odparła niania Ogg. Szybko spakowała swoje rzeczy i za kark podniosła Greeba z dna. — Przeciętny krasnolud zawsze jest oszczędny w słowach. Dzięki bogom, że czarownice pływają w wodzie. Zresztą wiedzieli, że mamy miotły.

— Wy macie miotły — przypomniała babcia Weatherwax. — Niby jak mam uruchomić swoją w łódce? Przecież nie mogę tu biegać. I przestań się tak rozpychać, bo w końcu nas…

— Zabierz nogę, Esme… Łódka zakołysała się gwałtownie.

Magrat nie traciła równowagi. Wyjęła różdżkę w chwili, kiedy przez burtę przelała się nieduża fala.

— Nie martwcie się — uspokoiła starsze koleżanki. — Użyję różdżki. Chyba już rozumiem, jak działa…

— Nie! — krzyknęły chórem babcia Weatherwax i niania Ogg. Rozległ się głośny plusk. Łódka zmieniła kształt… a także kolor. Teraz była jasnopomarańczowa.

— Dynie! — wrzasnęła niania Ogg, wolno zsuwając się do wody. — Znowu te przeklęte dynie!


* * *

Lilith wyprostowała się. Lód na brzegach rzeki nie był tak wygodny jak lustro, ale wystarczał.

No dobrze. Nijaka dziewczyna, bardziej się nadająca na podopieczną wróżki chrzestnej, niż do pełnienia jej roli. I ta mała starucha w typie sprzątaczki, która upija się i śpiewa. No i różdżka, której ta głupia dziewczyna nie potrafi używać.

To irytujące. Więcej nawet: to poniżające. Z pewnością Dezyderata i pani Gogol mogły znaleźć kogoś lepszego. Status człowieka określa się na podstawie siły jego wrogów.

Oczywiście, jest jeszcze ona. Po tylu latach…

Naturalnie. Godziła się z tym. Ponieważ musi ich być trzy. Trzy to ważna liczba dla opowieści. Trzy życzenia, trzech książąt, trzy świnki, trzy zagadki… trzy czarownice. Panna, matka i… i ta trzecia. To jedna z najstarszych opowieści.

Esme Weatherwax nigdy nie rozumiała opowieści. Nigdy nie rozumiała, jak rzeczywiste są odbicia. Gdyby umiała to pojąć, prawdopodobnie w tej chwili rządziłaby światem.

— Ciągle patrzysz w lustra! — odezwał się nadąsany glos. — Nie znoszę, kiedy tak ciągle patrzysz w lustra.

Duc wyciągnął się na fotelu w rogu — cały w czarnym jedwabiu, z dobrze umięśnionymi nogami. Normalnie Lilith nikomu nie pozwalała wchodzić do swego lustrzanego gniazda, ale formalnie to przecież jego zamek. Poza tym byt zbyt próżny i zbyt głupi, żeby pojąć, co się dzieje. Tego dopilnowała. A przynajmniej tak jej się wydawało. Ostatnio zaczynał zbyt wiele rozumieć…

— Nie wiem, czemu musisz to robić — poskarżył się. — Zawsze myślałem, że do czarów wystarczy wskazać coś i już.

Lilith włożyła kapelusz i poprawiła go przed lustrem.

— W ten sposób jest bezpieczniej — wyjaśniła. — Czar jest samowystarczalny. Kiedy korzystasz z magii luster, nie musisz polegać na nikim oprócz siebie. Dlatego nikt jeszcze nie zdobył świata z pomocą czarów… na razie. Próbują czerpać moc… z innych miejsc. Ale zawsze muszą zapłacić pewną cenę. Z lustrami jest inaczej, tu nie spogląda na ciebie nikt prócz twojej własnej duszy.

Opuściła woalkę. Kiedy wychodziła poza bezpieczną osłonę luster, wolała zachowywać anonimowość.

— Nienawidzę luster — mruknął Duć.

— Dlatego że mówią ci prawdę, mój chłopcze.

— Więc to okrutne czary.

Lilith ułożyła woalkę w zalotne fałdy.

— O tak. Z lustrami cała moc pochodzi z ciebie. Nie ma skąd się brać — powiedziała.

— Kobieta z bagien czerpie ją z bagna.

— Ha! I to bagno ją kiedyś pochłonie. Sama nie rozumie, co robi.

— A ty rozumiesz?

Poczuła dumę. Naprawdę miał do niej pretensje! Rzeczywiście wykonała dobrą robotę.

— Rozumiem opowieści — odparła. — To mi wystarczy.

— Ale nie sprowadziłaś mi dziewczyny — przypomniał Duć. — Obiecałaś mi dziewczynę. A wtedy wszystko się skończy, będę mógł spać w normalnym łóżku i nie będę już potrzebował odbijających czarów.

Cóż, nawet dobra robota może się okazać przesadzona.

— Masz już dość czarów? — spytała słodko Lilith. — Chciałbyś, żebym przestała? To najłatwiejsza rzecz, na świecie. Znalazłam cię w rynsztoku. Wolisz, żebym cię tam odesłała?

Panika wykrzywiła mu twarz.

— Nie o to mi chodziło! Ja tylko… Przecież wtedy wszystko będzie prawdziwe. Wystarczy jeden pocałunek, mówiłaś. Nie rozumiem, dlaczego tak trudno to zorganizować.

— Odpowiedni pocałunek w odpowiedniej chwili — stwierdziła Lilith. — Nie uda się, jeśli chwila nie będzie właściwa.

Uśmiechnęła się. Duc drżał — częściowo z pożądania, głównie ze zgrozy, a trochę z powodu swego dziedzictwa.

— Nie martw się — pocieszyła go. — To nie może się nie zdarzyć.

— A te czarownice, które mi pokazałaś?

— Są tylko… częścią opowieści. Nie martw się nimi. Opowieść je wchłonie. A ty zdobędziesz dziewczynę dzięki opowieściom. Czy to nie piękne? Chodźmy już. Musisz przecież sprawować rządy.

Zrozumiał intonację: to był rozkaz. Wstał, podał jej ramię i razem zeszli do pałacowej sali przyjęć.

Lilith była dumna z Duca. Oczywiście, pozostał ten kłopotliwy problem nocny, ponieważ kiedy spał, słabło jego pole morficzne. Ale na razie nie byt to poważny kłopot. Kłopot sprawiały zwierciadła, które pokazywały go w prawdziwej postaci, lecz z tym poradziła sobie bez trudu, zakazując wszelkich luster oprócz jej własnych. No i oczy… Z oczami nic nie mogła zrobić. Praktycznie żadne czary nie potrafiły zmienić oczu. Najlepsze, co zdołała wymyślić, to okulary z przydymionymi szkłami.

Mimo wszystko był jej wielkim dziełem. I czuł tak wielką wdzięczność. Była dla niego dobra.

Przede wszystkim zrobiła z niego mężczyznę.


* * *

Nad rzeką, nieco poniżej wodospadu — drugiego co do wysokości na całym Dysku i odkrytego przez znanego podróżnika Guya de Yoyo[12] w Roku Obrotowego Kraba — babcia Weatherwax siedziała przy niewielkim ognisku z ręcznikiem na ramionach i parowała.

— Zawsze są jakieś jasne strony — powiedziała niania Ogg. — Przynajmniej trzymałam swoją miotłę i ciebie równocześnie. A Magrat miała swoją. Gdyby nie to, oglądałybyśmy teraz wodospad od dołu.

— Świetnie. Pocieszyłaś mnie — zapewniła babcia, a oczy błysnęły jej groźnie.

— To właściwie przygoda. — Niania uśmiechnęła się zachęcająco. — Pewnego dnia będziemy to wszystko wspominać i pękać ze śmiechu.

— Świetnie — powtórzyła babcia.

Niania roztarta ślady pazurów na ramieniu. Greebo, z prawdziwym kocim instynktem samozachowawczym, wdrapał się na swoją panią i skoczył w bezpieczne miejsce z jej głowy. Teraz zwinął się w kłębek przy ognisku i śnił kocie sny.

Cień przemknął nad nimi — to Magrat przeczesywała brzegi rzeki.

— Chyba znalazłam wszystko — oznajmiła zaraz po lądowaniu. — Tu jest miotła babci. I… o tutaj… różdżka. — Uśmiechnęła się mężnie. — Małe dynie wypływały na powierzchnię. Tak ją znalazłam.

— A niech mnie. Miałaś szczęście — uznała niania Ogg. — Słyszałaś, Esme? Przynajmniej żywności nam nie braknie.

— Znalazłam też kosz z chlebem krasnoludów — dodała Magrat.

— Chociaż obawiam się, że spleśnieje.

— Na pewno nie, możesz mi wierzyć — uspokoiła ją niania Ogg.

— Chleb krasnoludów nigdy nie pleśnieje. No tak… — Usiadła. — Urządziłyśmy sobie całkiem miły piknik, prawda? Mamy ognisko… i wygodne miejsce do siedzenia i… Na pewno wielu biednych ludzi z takich okolic jak Howondaland i podobnych dałoby wiele, żeby w tej chwili znaleźć się na naszym miejscu…

— Jeśli nie przestaniesz być taka radosna, Gytho, to ci przyłożę w ucho! — zagroziła babcia Weatherwax.

— Jesteś pewna, że nie bierze cię przeziębienie? — zatroskała się niania.

— Właśnie wysycham. Od środka.

— Posłuchajcie, naprawdę mi przykro — zapewniła Magrat. — Przecież powiedziałam, że przepraszam.

Co prawda nie całkiem wiedziała za co. Nie ona przecież wpadła na pomysł podróży łódką. Nie ona umieściła na rzece wodospad. A nawet ze swojego miejsca nie mogła go wcześniej zauważyć. Owszem, zamieniła łódkę w dynię, ale to przecież niechcący. Coś takiego mogło się zdarzyć każdemu.

— Udało mi się ocalić książki Dezyderaty — dodała.

— Co za szczęście — odetchnęła niania Ogg. — Teraz będziemy wiedziały, gdzie się zgubiłyśmy.

Rozejrzała się. Pokonały już najwyższe góry, ale nadal wokół widziała szczyty i łąki rozciągające się aż do linii śniegu. Gdzieś z daleka dobiegał głos dzwonków.

Magrat rozłożyła mapę. Papier był pognieciony i mokry, a linie rozmazane. Wskazała palcem poplamiony kawałek.

— Myślę, że jesteśmy tutaj.

— Coś takiego… — zdziwiła się niania, której pojęcie o zasadach kartografii było jeszcze mniejsze niż babci. — Zadziwiające, jak wszystkie możemy się zmieścić na takim małym kawałku papieru.

— Wydaje mi się, że w tej chwili najlepiej będzie podążyć wzdłuż rzeki — zaproponowała Magrat. — Ale absolutnie nie po niej — dodała szybko.

— Przypuszczam, że nie znalazłaś mojej torby? — zapytała babcia. — Byty tam rzeczy osobiste.

— Pewnie poszła na dno jak kamień — stwierdziła niania. Babcia Weatherwax wstała niczym generał, który właśnie otrzymał wiadomość, że jego armia zajęła drugie miejsce.

— Ruszamy — rzekła. — Dokąd teraz?


* * *

Czarownice leciały nad lasem — ciemnym i okrutnie iglastym. Milczały. Od czasu do czasu mijały samotne domki, na wpół ukryte pod drzewami. Tu i tam z drzewnego mroku wyłaniała się skalna grań, nawet w popołudniowej porze spowita mgłą. Raz czy dwa przeleciały niedaleko zamków, jeśli można je tak nazwać; wydawały się nie tyle zbudowane, ile raczej wypchnięte z pejzażu.

Był to taki typ pejzażu, z którym łączył się pewien gatunek opowieści. Występowały w nich wilki, czosnek i przerażone kobiety… Mroczne i spragnione opowieści — opowieści, które machały skrzydłami na tle księżyca…

— Der flabberghast — mruknęła niania.

— Co to znaczy?

— To w zagranicznym języku nietoperz.

— Zawsze lubiłam nietoperze — wyznała Magrat. — Tak ogólnie. Bez jednego słowa czarownice zwarły szyk lotu.

— Jeść mi się chce — oznajmiła babcia Weatherwax. — I tylko niech nikt nie wspomina o dyniach.

— Jest jeszcze chleb krasnoludów — przypomniała niania.

— Zawsze jest chleb krasnoludów. Mam ochotę na coś przygotowanego w tym roku, ale dziękuję za troskę.

Przeleciały w pobliżu kolejnego zamku, zajmującego cały skalisty szczyt.

— Przydałoby się jakieś ładne miasteczko albo coś takiego-westchnęła Magrat.

— Ale musi nam wystarczyć to na dole — odparła babcia. Spojrzały.

Właściwie nie było to miasteczko, lecz kilka domów stojących koło siebie na tle drzew. Wydawały się niegościnne jak wystygły kominek, jednak cienie gór pędziły już po ziemi, a coś w krajobrazie milcząco zniechęcało do nocnych lotów.

— Nikogo tam nie widzę — stwierdziła babcia.

— Może w tych stronach wcześnie się kładą? — zgadywała niania.

— Przecież nawet słońce jeszcze nie zaszło — zdziwiła się Magrat.

— Może powinnyśmy lecieć do zamku? Obejrzały się na zamek.

— Nieee… — uznała babcia, mówiąc w imieniu wszystkich trzech.

— Znamy swoje miejsce.

Wylądowały więc na czymś, co było zapewne placem targowym. Gdzieś za domami zaszczekał pies. Trzasnęła zamykana okiennica.

— Bardzo przyjaźni — mruknęła babcia.

Podeszła do większego budynku, nad którego wejściem wisiał szyld, nieczytelny pod warstwą brudu. Kilka razy mocno uderzyła w drzwi.

— Otwierać! — zawołała.

— Nie, nie. Nie tak się mówi — zaprotestowała Magrat. Przecisnęła się obok babci. — Bardzo przepraszam. Jesteśmy bona fide wędrowcami.

— Bona co? — nie zrozumiała niania.

— To właśnie należy powiedzieć — wyjaśniła Magrat. — Każda gospoda musi wpuścić bona fide wędrowców i udzielić im pomocy.

— Musi? — Niania zainteresowała się wyraźnie. — Dobrze wiedzieć.

Drzwi wciąż były zamknięte.

— Teraz ja spróbuję — postanowiła niania. — Znam trochę zagranicznego języka. Walnęła w drzwi.

— Otwierać vous, gunga din, rach-ciach, ale szybko, do licha! — powiedziała.

Babcia Weatherwax przysłuchiwała się z uwagą.

— Mówisz po zagranicznemu?

— Mój wnuk Shane jest marynarzem. Zdziwiłabyś się, jakich słów uczy się w obcych stronach.

— Chyba naprawdę bym się zdziwiła. I mam nadzieję, że używa ich lepiej od ciebie.

Znowu uderzyła pięścią o drewno. I tym razem drzwi uchyliły się nieco, bardzo powoli, i wyjrzała zza nich blada twarz.

— Przepraszam… — zaczęła znowu Magrat. Babcia pchnęła drzwi. Właściciel twarzy musiał się o nie opierać, bo buty zgrzytnęły mu o podłogę, kiedy wolno odjeżdżał do tyłu.

— Pokój temu domowi — rzuciła niedbale babcia.

Było to najlepsze dla czarownicy powitanie. Pozwalało ludziom skupić się na tym, jakie inne rzeczy mogą spaść na ten dom, i przypominało im o świeżym cieście, właśnie upieczonym chlebie albo tobołkach użytecznej starej odzieży, które mogły na chwilę wypaść im z pamięci.

Budynek rzeczywiście był swego rodzaju gospodą. Trzy czarownice nigdy jeszcze nie widziały tak ponurego miejsca. Ale ludzi przyszło całkiem sporo — przynajmniej dwudziestu bladych gości z powagą przyglądało się im z ław pod ścianami.

Niania Ogg pociągnęła nosem.

— O rany — westchnęła. — Ależ tu czosnku…

Rzeczywiście, całe wiązki zwisały ze wszystkich krokwi.

— Nigdy za dużo czosnku, zawsze to powtarzam. Już widzę, że mi się tu spodoba.

Skinęła na bladego mężczyznę za barem.

— Guten dzień, chłopie, meine host. Trois beers pour favour avec my, w podskokach.

— Dlaczego on ma podskakiwać? — zdziwiła się babcia.

— To po zagranicznemu proszę — przetłumaczyła niania.

— Założę się, że wcale nie. Wymyślasz sobie to wszystko. Oberżysta, wyznający dość prostą zasadę, że każdy, kto wchodzi do gospody, chce się czegoś napić, nalał trzy piwa.

— Widzisz? — rzuciła tryumfalnie niania.

— Nie podoba mi się, że wszyscy tak na nas patrzą — szepnęła Magrat, gdy niania paplała do zakłopotanego oberżysty w swoim prywatnym esperanto. — A tamten człowiek się do mnie uśmiechnął.

Babcia Weatherwax zasiadła na ławie, próbując zająć taką pozycję, by jak najmniejsza część jej ciała dotykała drewna — na wypadek gdyby zagraniczność była zaraźliwa.

— Macie — powiedziała niania, podchodząc z pełną tacą. — Nic trudnego. Po prostu krzyczałam na niego, aż zrozumiał.

— Wygląda okropnie — mruknęła babcia.

— Kiełbasa z czosnkiem i pieczywo czosnkowe — wyjaśniła niania. — Moje ulubione.

— Powinnaś poprosić o jakieś świeże warzywa — stwierdziła Magrat, dietetyczka.

— Poprosiłam. Mam tu trochę czosnku — odparła z zadowoleniem niania i odcięta solidny kawał kiełbasy, od której łzawiły oczy. — Wydaje mi się też, że widziałam na półkach marynowaną cebulę.

— Tak? W takim razie na noc będą nam potrzebne przynajmniej dwa pokoje — oświadczyła surowo babcia.

— Trzy — poprawiła ją szybko Magrat.

Zaryzykowała jeszcze jedno spojrzenie wokół sali. Milczący goście ze skupieniem wpatrywali się w nowo przybyłe, z wyrazem, który mogłaby określić wyłącznie jako pełen nadziei smutek. Oczywiście, każdy, kto spędził trochę czasu w towarzystwie babci Weatherwax i niani Ogg, przyzwyczajał się do tego, że na niego patrzą. We dwie nieodmiennie zwracały powszechną uwagę. Poza tym ludzie w tej okolicy pewnie rzadko spotykali obcych, w końcu żyli wśród gęstych lasów i w ogóle. A widok niani Ogg ze smakiem zajadającej kiełbasę przewyższał nawet widowiskowością jej numer z marynowaną cebulą.

Mimo wszystko… Jak ci ludzie patrzą…

Na zewnątrz, gdzieś pomiędzy drzewami, zawył wilk. Goście zadrżeli równocześnie, jakby to wcześniej ćwiczyli. Oberżysta wymruczał coś, a wszyscy wstali z ociąganiem i ruszyli do drzwi. Starali się trzymać blisko siebie. Jakaś staruszka położyła Magrat dłoń na ramieniu, ze smutkiem pokiwała głową, westchnęła i odeszła. Do tego Magrat też była przyzwyczajona. Ludzie często się nad nią litowali, kiedy widzieli ją w towarzystwie babci.

W końcu oberżysta podszedł do nich z zapaloną pochodnią i gestem kazał iść za sobą.

— Jak mu wytłumaczyłaś, że chodzi nam o łóżka? — zapytała Magrat.

— Powiedziałam: Hej, panie, rach-ciach słodkie chrapanko, numero trua, każda — wyjaśniła niania Ogg.

Babcia Weatherwax wypróbowała to szeptem i skinęła głową.

— Ten twój Shane musi sporo podróżować, co?

— Mówi, że to działa za każdym razem.


* * *

Okazało się, że są tylko dwa pokoje na pięterku, dokąd prowadziły długie, kręte i skrzypiące schody. I Magrat dostała jeden dla siebie. Oberżysta chyba tak to zaplanował. Wydawał się bardzo usłużny.

Wolałaby tylko, żeby tak starannie nie zamykał okiennic — Magrat lubiła spać przy otwartym oknie. A teraz w pokoju zrobiło się ciemno i duszno.

No tak, pomyślała, w końcu to ja jestem wróżką chrzestną. One tylko mi towarzyszą.

Przejrzała się smętnie w maleńkim, pękniętym lusterku, a potem poszła do łóżka i słuchała głosów zza ściany cienkiej jak papier.

— Dlaczego odwracasz lustro do ściany, Esme?

— Nie lubię, kiedy tak się na mnie gapi.

— Gapi się tylko wtedy, kiedy ty się gapisz, Esme. Cisza. Po chwili…

— Zaraz… Co to jest to okrągłe?

— Myślę, że to chyba poduszka, Esme.

— Co? Ja bym tego nie nazwała poduszką. I nie ma nawet porządnego przykrycia. Niby co to ma być, twoim zdaniem?

— To się nazywa kołdra.

— Tam, skąd pochodzę, to się nazywa narzuta. Znów chwila wytchnienia.

— Umyłaś zęba? Chwila milczenia. I…

— Chyba nie masz zimnych stóp, Esme?

— Nie, na pewno nie. Są cieplutkie. I cisza. A za moment…

— Buty! Twoje buty! Jesteś w butach!

— Oczywiście, że jestem w butach, Gytho Ogg.

— I ubranie! Nawet się nie rozebrałaś!

— Nigdy dość ostrożności w obcych stronach. Nie wiadomo, kto może się włóczyć po okolicy.

Magrat otuliła się… co to było? Rzeczywiście, kołdra. Odwróciła się na bok. Wyglądało na to, że babci Weatherwax wystarcza godzina snu dziennie, natomiast niania Ogg chrapałaby nawet na płocie.

— Gytho? Gytho! Gytho!!!

— Cooo?

— Obudziłaś się?

— Teazs ta…

— Słyszałam jakiś hałas!

— …ja też…

Magrat zdrzemnęła się.

— Gytho? Gytho!

— …czego znowu…

— Jestem pewna, że ktoś próbował otworzyć okiennice!

— …nie w naszym wieku… a teraz śpij…

W pokoju z każdą chwilą było bardziej gorąco i duszno. Magrat wstała, zdjęła sztabę i mocno pchnęła okiennice.

Usłyszała stęknięcie i daleki łoskot czegoś uderzającego o ziemię.

Do wnętrza wpadł blask księżyca w pełni. Magrat poczuła się o wiele lepiej i wróciła do łóżka.

Miała wrażenie, że ledwie zamknęła oczy, zbudził ją głos zza ściany.

— Gytho Ogg, co ty wyprawiasz?

— Muszę coś przekąsić.

— Nie możesz spać?

— Stale się budzę, Esme. Ciekawe dlaczego.

— Zaraz! Przecież tyjesz czosnkową kiełbasę! Mam spać w jednym łóżku z kimś, kto je czosnkową kiełbasę?

— Czekaj, to moja! Oddaj zaraz!

W czerni nocy Magrat usłyszała stukanie obcasów i odgłos otwieranej w sąsiednim pokoju okiennicy.

Zdawało jej się, że usłyszała także ciche „uf i kolejne głuche uderzenie.

— Myślałam, że lubisz czosnek, Esme — odezwał się pełen wyrzutu głos niani Ogg.

— Kiełbasa jest bardzo dobra we właściwym miejscu, a tym miejscem nie jest łóżko. I nic nie mów. Posuń się. Zabierasz całą narzutę.

Po chwili aksamitną ciszę przerwało głębokie, donośne chrapanie babci. Wkrótce przyłączyło się do niego cichsze chrapanie niani. Niania o wiele większą część życia spędziła śpiąc w towarzystwie, więc wyewoluowała u siebie łagodniejszą orkiestrę nosową. Za to chrapaniem babci można by ciąć belki.

Magrat naciągnęła na uszy tę okropną okrągłą poduszkę i zakopała się w pościeli.


* * *

W dole, na chłodnej ziemi, bardzo duży nietoperz usiłował na nowo wzbić się w powietrze. Dwa razy już został ogłuszony: raz przez nieostrożnie otwartą okiennicę, a raz przez balistyczną kiełbasę czosnkową. Nie czuł się najlepiej. Jeszcze jedna nieudana próba, myślał sobie, i wraca do zamku. Zresztą wkrótce i tak wzejdzie słońce.

Czerwone ślepia błysnęły mu pożądliwie, kiedy spojrzał na otwarte okno pokoju Magrat. Napiął mięśnie…

I wtedy opadła na niego ciężka łapa.

Obejrzał się.

Greebo miał za sobą nudną noc. Zbadał okolicę, szukając kotek, ale nie znalazł ani jednej. Przespacerował się po śmietnikach, lecz także bez skutku. Ludzie w tej okolicy nie wyrzucali odpadków — zjadali je.

Pobiegł do lasu i spotkał kilka wilków. Usiadł więc i uśmiechał się do nich, szczerząc zęby, aż poczuły się niepewnie i odeszły.

Tak, stanowczo nieciekawa nocka. Aż do teraz.

Nietoperz wiercił mu się pod pazurami. Mały koci móżdżek Greeba odniósł wrażenie, że zdobycz próbuje zmienić kształt. Nie miał zamiaru pozwalać na to jakiejś myszy ze skrzydłami.

Zwłaszcza teraz, kiedy wreszcie miał się z kim bawić.


* * *

Genoa była miastem baśniowym. Ludzie uśmiechali się tu i radowali z życia przez cały długi dzień. Zwłaszcza jeśli chcieli zobaczyć kolejny długi dzień.

Lilith dopilnowała tego. Oczywiście, mieszkańcy sądzili pewnie, że byli szczęśliwi w czasach, nim zadbała o zastąpienie Dukiem starego barona. Jednak było to szczęście przypadkowe i nieuporządkowane. Dlatego tak łatwo mogła wkroczyć.

A takie szczęście to żaden sposób na życie. Brakuje mu wzorca.

Kiedyś jej za to podziękują.

Naturalnie, zawsze było kilku takich, którzy sprawiają kłopoty. Ludzie czasem zwyczajnie nie wiedzą, co powinni robić. Człowiek stara się dla nich jak może, dba o to, żeby ich życie było interesujące i pełne szczęścia w każdej godzinie, a oni nagle, bez żadnego powodu, zwracają się przeciwko dobroczyńcy.

Strażnicy stali pod ścianami sali przyjęć. Była też publiczność. Formalnie rzecz biorąc, to władca udzielał audiencji i dla niego powinni tu przychodzić, ale Lilith wolała, żeby sobie popatrzyli. Jeden pens przykładu wart jest dolara kary.

Zresztą ostatnio w Genoi rzadko zdarzały się przestępstwa. Przynajmniej nie takie, które gdzie indziej uznano by za przestępstwa. Takie występki jak kradzież załatwiano szybko i właściwie nie wymagały żadnego postępowania prawnego. O wiele poważniejsze, według norm Lilith, były przestępstwa przeciwko oczekiwaniom narracyjnym. Ludzie nie umieli się właściwie zachowywać.

W zwierciadle Lilith odbijało się Życie, a ona bezlitośnie odcinała z niego te kawałki, które nie pasowały…

Duc rozparł się leniwie na tronie, przewieszając nogę przez poręcz. Nigdy w pełni nie opanował siedzenia na krześle.

— Cóż on uczynił? — zapytał i ziewnął. Przynajmniej otwieranie szeroko ust wychodziło mu znakomicie.

Mały człowieczek stal zgarbiony między dwoma strażnikami.

Zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce być strażnikiem — nawet w takich miastach jak Genoa. Poza tym strażnik dostawał elegancki mundur z niebieskimi spodniami, czerwoną kurtką i wysokim hełmem z pióropuszem.

— Ale… Aleja nie umiem gwizdać — tłumaczył człowieczek. — Ja… Ja nie wiedziałem, że to obowiązkowe.

— Przecież robisz zabawki — przypomniał mu Duc. — Wszyscy zabawkarze po całych dniach gwiżdżą i śpiewają. Zerknął na Lilith. Skinęła głową.

— Nie znam żadnych pio-piosenek — poskarżył się człowieczek. — Nikt mnie nie uczył pio-piosenek. Tylko jak się robi zabawki. Siedem lat terminowałem z młoteczkiem, od dziecka…

— Tutaj piszą — przerwał mu Duc, całkiem sprawnie udając, że czyta akta sprawy — że nie opowiadasz dzieciom bajek.

— Nikt mi nie mówił o ba-bajkach — starał się usprawiedliwić zabawkarz. — Przecież ja tylko robię zabawki. Zabawki. Na tym się znam. Zabawki. Robię dobre za-zabawki. Jestem zabawkarzem.

— Nie możesz być zabawkarzem, jeśli nie opowiadasz dzieciom bajek — oznajmiła Lilith.

Człowieczek spojrzał na nią z lękiem.

— Nie znam żadnych ba-bajek — powiedział.

— Nie znasz żadnych?

— Mógłbym im opo-powiadać, jak się robi zabawki — jąkał się człowieczek.

Lilith wyprostowała się. Pod woalką nie można było rozpoznać wyrazu jej twarzy.

— Sądzę — rzekła — że najlepiej będzie, jeśli Straż Ludowa zaprowadzi cię do miejsca, gdzie z pewnością nauczysz się śpiewać. A po pewnym czasie może nawet gwizdać. Czy to nie wspaniale?

Lochy starego barona były okropne. Lilith kazała je odmalować i umeblować na nowo. I zawiesić dużo luster.


* * *

Kiedy audiencja dobiegła końca, jedna osoba z tłumu wymknęła się z pałacu przez kuchnię. Strażnicy przy bocznej furtce nie próbowali jej zatrzymywać. Była bardzo ważną osobą na kompasie ich życia.

— Dzień dobry, pani Pleasant.

Przystanęła, sięgnęła do koszyka i wyjęła dwa pieczone udka kurczęcia.

— Wypróbowuję nową polewę fistaszkową — oświadczyła. — Zobowiązana będę za wasze opinie, chłopcy.

Z wdzięcznością przyjęli dar. Wszyscy lubili spotkania z panią Pleasant. Potrafiła robić z kurczakiem takie rzeczy, że był niemal zadowolony, że został zabity.

— Wychodzę teraz kupić trochę ziół.

Przyglądali się, jak odchodzi — niczym gruba, pewna siebie strzała — w stronę placu targowego na samym brzegu rzeki. Potem zjedli kurczaka.

Pani Pleasant krzątała się między straganami. Bardzo pilnowała, żeby stale się krzątać. Nawet w Genoi znajdywali się ludzie gotowi opowiedzieć jakąś historię. Zwłaszcza w Genoi. Była kucharką, więc się krzątała. Dbała o to, by zachować tuszę; na szczęście od dziecka miała wesołe usposobienie. Zawsze miała ramiona przyprószone mąką. Jeśli ktoś zaczynał ją podejrzewać, rzucała jakiś okrzyk, na przykład „0laboga”. Jak dotąd jej się udawało.

Rozglądała się za znakiem — i wreszcie go dostrzegła. Na dachu straganu zastawionego klatkami pełnymi kur, bażantów, czapli i innego ptactwa, siedział czarny kogut. Szamanka voodoo przyjmowała.

Kiedy tylko go zauważyła, kogut odwrócił głowę i popatrzył prosto na nią.

Trochę odsunięty od reszty straganów stał nieduży namiot, podobny do wielu innych wokół targu. Przed nim na węglu drzewnym bulgotał kociołek. Obok leżały miski, chochla i taca z monetami. Monet było sporo — ludzie płacili za potrawy pani Gogol tyle, ile ich zdaniem były warte; taca ledwie mieściła pieniądze.

Gęsta ciecz w kociołku miała nieapetyczny brązowy kolor. Pani Pleasant nalała sobie do miski i czekała. Pani Gogol dysponowała pewnymi talentami.

Po chwili z namiotu dobiegł głos.

— Co nowego, pani Pleasant?

— Zamknęła zabawkarza — odparła pani Pleasant, zwracając się do powietrza. — A wczoraj starego Devereaux, oberżystę. Za to, że nie był gruby i nie miał szerokiej, rumianej twarzy. To już czwarty w tym miesiącu.

— Proszę wejść, pani Pleasant.

W namiocie było gorąco i ciemno. Paliło się drugie ognisko, stal drugi kociołek. Pani Gogol mieszała zawartość. Wskazała kucharce miechy.

— Proszę odrobinę rozdmuchać węgle, a przekonamy się, co jest czym.

Pani Pleasant wykonała polecenie. Sama nie używała magii, najwyżej tyle, ile trzeba, żeby sos się nie zwarzył, a ciasto wyrosło. Ale szanowała tę zdolność u innych, zwłaszcza u takich osób jak pani Gogol.

Węgiel drzewny rozżarzył się do białości. Gęsta ciecz w kociołku zawrzała. Pani Gogol spojrzała w słup pary.

— Co pani robi, pani Gogol? — spytała niespokojnie kucharka.

— Próbuję zobaczyć, co się zdarzy — odparła kobieta voodoo. Jej głos przycichł, zmienił się w jednostajny pomruk, charakterystyczny dla osób o zdolnościach parapsychicznych.

Pani Pleasant zerknęła w wirującą masę.

— Ktoś będzie jadł krewetki? — próbowała zgadywać.

— Widzisz te kawałki ketmy? — mówiła pani Gogol. — Widzisz, jak wynurzają się nogi kraba?

— Nigdy pani nie skąpi krabiego mięsa.

— Widzisz, że bąble są gęste dzięki liściom okah? Widzisz, jak układa się spirala wokół czerwonej cebuli?

— Widzę! — zawołała pani Pleasant. — Widzę!

— A wiesz, co to znaczy?

— Znaczy, że zupa będzie doskonała!

— Oczywiście — zgodziła się pani Gogoł. — Ale również to, że ktoś tu przybywa.

— Tak? Ile osób?

Pani Gogol zanurzyła w kociołku chochlę i skosztowała płynu.

— Trzy osoby. — Mlasnęła wargami. — Kobiety. Znowu nabrała zupy.

— Niech pani spróbuje — zaprosiła. — Jest też kot. Można poznać po sasafrasie. — Cmoknęła wargami. — Szary. Jedno oko. — Zbadała językiem dziurę w zębie. — Zaraz… Tak. Lewe.

Pani Pleasant w zdumieniu otworzyła usta.

— Przyjdą do pani, zanim trafią do mnie — powiedziała pani Gogol. — A pani doprowadzi je tutaj.

Pani Pleasant spojrzała na złowróżbny uśmiech pani Gogol, a potem znowu na miksturę w kociołku.

— Przybywają aż tu, żeby skosztować tego? — zdziwiła się.

— Oczywiście. — Pani Gogol usiadła. — Odwiedziła pani tę dziewczynę w białym domu?

— Duszka… — Pani Pleasant skinęła głową. — Tak. Bywam u niej, kiedy tylko mogę. Kiedy siostry wychodzą do pałacu. Ona naprawdę się ich boi, pani Gogol.

Znowu przyjrzała się kociołkowi.

— Czy naprawdę widzi pani…?

— Ma pani pewnie wszystko, co trzeba do marynat? — przerwała jej pani Gogol.

— Tak. Oczywiście. — Pani Pleasant cofnęła się, ale z ociąganiem. I stanęła. Kiedy stalą, niełatwo było ruszyć ją z miejsca, jeśli nie miała na to ochoty.

— Ta kobieta, Lilith, mówi, że widzi w lustrach cały świat — powiedziała odrobinę oskarżycielskim tonem. Pani Gogol pokręciła głową.

— Nic nie można zobaczyć w lustrach, tylko siebie. A w dobrym gumbo jest wszystko.

Pani Pleasant przytaknęła. Wszyscy to wiedzieli. Nie mogła zaprzeczyć.

Kiedy kucharka wyszła, pani Gogol smętnie pokiwała głową. Szamanka voodoo musi stosować rozmaite strategie, żeby uchodzić za wiedzącą. Ale trochę jej było wstyd, że pozwala porządnej kobiecie wierzyć w przyszłość zobaczoną w kociołku gumbo. Ponieważ w kociołku gumbo pani Gogol można było dostrzec tylko tyle, że przyszłość niesie bardzo dobry posiłek.

Wszystko inne zobaczyła w misie jambalayi, którą przygotowała wcześniej.


* * *

Różdżka leżała pod poduszką. Magrat falowała łagodnie pomiędzy snem a jawą.

Z pewnością najlepiej nadawała się do noszenia różdżki. Co do tego nie ma wątpliwości. Czasami — ale ledwie śmiała dopuścić do siebie taką myśl, kiedy znajdowała się pod tym samym dachem co babcia Weatherwax — naprawdę się zastanawiała nad zaangażowaniem obu starszych koleżanek w czarownictwo. Często miała wrażenie, że wcale im nie zależy.

Weźmy taką medycynę. Magrat wiedziała, że lepiej od nich zna się na ziołach. Po mateczce Whemper, swojej poprzedniczce w domku, odziedziczyła kilka sporych ksiąg poświęconych temu tematowi, dopisała też niepewnie kilka własnych spostrzeżeń. Potrafiła opowiadać o zastosowaniach diabelskiego strupa tak ciekawie, że ludzie odbiegali szybko, pewnie żeby powtórzyć wszystko znajomym. Wiedziała, na czym polega destylacja frakcyjna i podwójna destylacja, umiała robić rzeczy, które wymagały siedzenia całą noc i obserwowania koloru płomienia pod retortą. Pracowała nad tym.

Tymczasem niania zwykle stosowała na wszystko gorące okłady i proponowała dużą szklankę tego, co pacjent najbardziej lubi — na zasadzie, że skoro i tak już będzie chorować, to niech przynajmniej ma z tego trochę przyjemności. Magrat zakazywała pacjentom alkoholu — z powodu tego, jak działa na wątrobę, a jeśli przypadkiem nie wiedzieli, jak działa, tłumaczyła im to ze szczegółami.

Za to babcia… Babcia po prostu dawała ludziom flaszkę barwionej wody i mówiła, że czują się o wiele lepiej.

Irytujące było to, że często naprawdę się lepiej czuli.

Czy na tym polega czarownictwo?

Z różdżką jednak wszystko będzie inaczej. Z różdżką można bardzo ludziom pomóc. Czary służą przecież do tego, by żyło się lepiej. Magrat wiedziała to dobrze w głębi różowego, drżącego buduaru swego serduszka.

Znów zanurzyła się pod powierzchnię snu.

Przyśniło jej się coś dziwnego. Nigdy potem nikomu o tym nie wspominała, bo… bo się nie wspomina. Nie o takich rzeczach.

Ale zdawało jej się, że zbudzona ciszą wstała, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. I kiedy przechodziła obok lustra, dostrzegła w nim jakieś poruszenie.

To nie była jej twarz. Przypominała raczej oblicze babci Weatherwax. I uśmiechnęła się do niej — uśmiechem o wiele milszym, bardziej przyjaznym niż kiedykolwiek obdarzyła ją babcia, o ile Magrat mogła sobie przypomnieć. I potem zniknęła, a mgliście srebrzysta powierzchnia zamknęła się nad nią.

Magrat biegiem wróciła do łóżka i obudziła się, słysząc orkiestrę dętą produkującą bezustanny hałas. Ludzie krzyczeli i śmiali się głośno.

Ubrała się szybko, wyszła na korytarz i zapukała do pokoju starszych czarownic. Nikt nie odpowiedział.

Nacisnęła klamkę.

Poruszyła nią kilka razy, aż rozległ się trzask. To upadło krzesło, wciśnięte pod klamkę z drugiej strony, by powstrzymywać gwałcicieli, włamywaczy i innych nocnych intruzów.

Buty babci Weatherwax wystawały spod kołdry na jednym końcu łóżka. Bose stopy niani Ogg, która nocą lubiła się kręcić, sterczały obok nich. Ciche chrapanie wstrząsało dzbanem obok miski; nie byty to już pełnonose ryki szybkiego drzemkowicza, ale rytmiczne pomruki kogoś, kto zamierza wytrzymać z nimi całą noc.

Magrat zastukała w podeszwę babcinego buta.

— Hej! Obudźcie się! Coś się dzieje!

Przebudzenie babci Weatherwax robiło wrażenie. Niewielu ludzi miało okazję oglądać coś takiego.

Większość śpiących po obudzeniu wykonuje przyspieszony, pełen paniki i nieświadomy proces kontrolny: kim jestem, gdzie jestem, kim jest on/ona, wielki Boże, dlaczego tulę do siebie policyjny hełm, co się działo w nocy?

Dzieje się tak dlatego, że ludzi nęka zwątpienie. To pęd, który pcha ich przez świat. To gumowa pętla w małym samolociku ich duszy i przez całe życie nakręcają ją, aż się zasupła. Ranek to najgorsza chwila — zawsze łączy się z chwilowym lękiem, że śpiący odpłynął gdzieś nocą i coś innego zajęło jego miejsce. Takie chwile nigdy nie przydarzały się babci Weatherwax. Przechodziła bezpośrednio od głębokiego snu do natychmiastowego działania wszystkich sześciu cylindrów umysłu. Nie musiała szukać siebie, bo zawsze wiedziała, kto szuka.

Pociągnęła nosem.

— Coś się pali — powiedziała.

— Rozpalili ognisko — wyjaśniła Magrat.

— I pieką czosnek?

— Tak. Nie mam pojęcia dlaczego. Wyrwali z okien wszystkie okiennice, palą je na rynku i tańczą dookoła.

Babcia Weatherwax szturchnęła łokciem nianię Ogg.

— Obudź się!

— Custpf?

— Przez całą noc nawet oka nie zmrużyłam — poskarżyła się babcia. — Przez to jej chrapanie.

Niania Ogg czujnie wyjrzała spod kołdry.

— Jest o wiele za wcześnie, żeby już było wcześnie — oznajmiła.

— Chodź — rzuciła babcia. — Potrzebny nam jest twój talent do języków.


* * *

Oberżysta biegał w kółko, machając rękami w górę i w dół. Potem wskazał zamek wyrastający nad lasem. Potem zaczął gwałtownie ssać własny przegub. Potem przewrócił się na plecy. I wreszcie spojrzał wyczekująco na nianię Ogg. Za nim płonęło wesoło ognisko z czosnku, drewnianych kotków i ciężkich okiennic.

— Nie — stwierdziła po chwili. — Nic non comprende, maj herr. Oberżysta wstał i strzepnął kurz ze skórzanych spodni.

— On chyba chce nam powiedzieć, że ktoś nie żyje — domyśliła się Magrat. — Ktoś w zamku.

— Muszę przyznać, że nie wyglądają na bardzo zmartwionych — zauważyła surowo babcia.

W blasku słońca wioska wyglądała o wiele weselej. Wszyscy uśmiechali się do czarownic.

— Bo to był pewnie właściciel — domyśliła się niania. — Prawdziwa pijawka. To chciał nam przekazać.

— Aha. No to sprawa jasna. — Babcia zatarła ręce i zerknęła z aprobatą na zastawiony stół, wyciągnięty z gospody na słońce. — W każdym razie jedzenie wyraźnie się poprawiło. Podaj chleb, Magrat.

— Wszyscy się do nas uśmiechają i machają — zauważyła Magrat. — I patrzcie, ile przynieśli na śniadanie.

— Tego należało się spodziewać — odparta babcia z pełnymi ustami. — Jesteśmy tu dopiero jedną noc, a już zaczynają rozumieć, że uprzejmość dla czarownic się opłaca. Niech mi któraś pomoże zdjąć pokrywkę z tego słoika miodu.

Pod stołem siedział Greebo i mył się językiem. Od czasu do czasu mu się odbijało.

Wampiry wstawały z martwych, z grobów i z krypt, ale nigdy nie zdołały tego dokonać z kota.


* * *

Kochany Jasonie i wszyscy pod numerem 21, 34, 15, 87 i 61, ale nie pod 16, dopóki nie odda tej salaterki, którą pożyczyła, chociaż się wypiera.

Jesteśmy tutaj, ale cośmy przeszły do tej pory, nawet nie rozmawiajcie przy mnie o dyniach. Rysuję obrazek miejsca, gdzie żeśmy spały tej nocy, namalowałam duże X na naszym pokoju tam gdzie jest nasz pokój. Pogoda…

— Co robisz, Gytho? Ruszamy.

Niania Ogg podniosła głowę. Marszczyła brwi w kompozycyjnym wysiłku.

— Pomyślałam, że ładnie będzie wysłać coś do naszego Jasona. No wiesz, żeby się nie martwił. Dlatego namalowałam tę okolicę na kartce, a ten tu Maj Herr oddają komuś, kto będzie jechał w naszą stronę. Nigdy nie wiadomo, może dotrze na miejsce.

… ciągle ładna.

Niania Ogg possała koniec ołówka. Nie po raz pierwszy w historii wszechświata ktoś, komu porozumiewanie się przychodzi zwykle bez wysiłku, jak we śnie, z trudem poszukuje natchnienia, gdy ma zapisać kilka linii na odwrocie widokówki…

To właściwie tyle na razie. Znowu napiszę niedługo. MAMA. PS Kot dziwnie się rozgląda. Myślę, ze tęskni za domem.

— Idziesz, Gytho? Magrat próbuje uruchomić moją miotłę.

PPS Babcia przesyła uściski.

Niania Ogg wyprostowała się, zadowolona z dobrze wykonanej pracy[13].


* * *

Magrat dotarła na koniec placu i zatrzymała się, żeby odetchnąć.

Dookoła zebrało się sporo osób chętnych, by popatrzeć na kobietę z nogami. Zachowywali się bardzo uprzejmie. Nie wiadomo dlaczego, było to jeszcze gorsze.

— Nie chce latać, jeśli nie biegnie się bardzo szybko — wyjaśniła, choć zdawała sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało. Zwłaszcza dla kogoś słuchającego w obcym języku. — To się chyba nazywa „na pych”.

Odetchnęła głęboko, skoncentrowała się i ruszyła znowu.

Tym razem miotła zaskoczyła. Szarpnęła jej w rękach, zaszeleściły witki. Magrat zdążyła przerzucić na luz, zanim pociągnęła ją po ziemi. Jedno trzeba przyznać miotle babci Weatherwax — była jedną z tych bardzo staroświeckich, budowanych w czasach, kiedy miotły miały wytrzymywać długo, a nie rozsypywać się od korników po dziesięciu latach. I chociaż uruchomienie jej wymagało nieco wysiłku, kiedy już ruszała, nie krztusiła się ani nie stawała nagle.

Magrat zastanawiała się kiedyś, czy wytłumaczyć babci Weatherwax symbolikę miotły czarownicy, ale zrezygnowała. Skutek byłby chyba gorszy niż ta awantura na temat znaczenia gaików.

Odlot nie nastąpił szybko. Miejscowi upierali się, żeby obdarować je jedzeniem. Niania Ogg wygłosiła przemowę, której nikt nie rozumiał, ale wszyscy oklaskiwali. Greebo, ciągle dręczony czkawką, ułożył się na swym zwykłym miejscu między witkami miotły niani.

Kiedy wzniosły się nad lasem, cienka smużka dymu nad zamkiem wzniosła się także. A potem buchnęły płomienie.

— Widzę ludzi tańczących przed bramą — poinformowała Ma-grat.

— Najem to zawsze ryzykowny interes — stwierdziła babcia Weatherwax. — Pewnie nie dbał o malowanie, naprawy dachów i tak dalej. Ludzie tego nie lubią. Właściciel mojego domku nawet palcem nie kiwnął przez cały czas, kiedy tam mieszkam — dodała. — To skandal, tak traktować starą kobietę.

— Myślałam, że to ty jesteś właścicielką — zdziwiła się Magrat.

— Ona tylko od sześćdziesięciu lat nie płaciła czynszu — wyjaśniła niania Ogg.

— Czy to moja wina? — spytała babcia. — Nie możesz mi tego zarzucić. Chętnie zapłacę — uśmiechnęła się z wyższością — Wystarczy, że o to poprosi — dodała.


* * *

Oto Dysk widziany z góry. Formacje chmur krążą w długich, zakrzywionych pasmach. Z warstwy obłoków wynurzyły się trzy ciemne punkty.

— Rozumiem, dlaczego podróże nie są popularne. Moim zdaniem są nudne. Nic tylko las, całymi godzinami.

— Tak, ale latanie pozwala szybko dotrzeć na miejsce, babciu.

— A właściwie jak długo już lecimy?

— Jakieś dziesięć minut, odkąd ostatnio pytałaś, Esme.

— Widzicie? Nuda.

— Mnie tam najbardziej się nie podoba to siedzenie na kiju. Uważam, że powinni zrobić specjalną miotłę do długich lotów. Taką, na której można się wyciągnąć i przespać.

Przemyślały tę propozycję.

— I jeszcze coś zjeść — dodała niania. — Ale prawdziwe jedzenie. Z sosem. Nie tylko kanapki i różne takie.

Eksperymentalne powietrzne gotowanie na małym palniku olejowym zostało szybko zakazane, kiedy zagroziło pożarem miotły niani.

— To byłoby możliwe, gdyby mieć naprawdę wielką miotłę — stwierdziła Magrat. — Mniej więcej rozmiarów drzewa. Tak myślę. Wtedy jedna z nas by kierowała, a druga gotowała.

— Nigdy się to nie uda — uznała niania, — Z powodu krasnoludów, które za taką miotłę każą sobie zapłacić fortunę.

— Owszem. Ale można by… — Magrat zapalała się do projektu — …można by zabierać w powietrze ludzi, i oni by za to płacili. Na pewno mnóstwo jest takich, którzy mają dosyć zbójców i… i choroby morskiej. I w ogóle.

— Co o tym myślisz, Esme? — spytała niania Ogg. — Ja będę kierowała, a Magrat zajmie się kuchnią.

— A co ja będę robić? — zapytała podejrzliwie babcia Weatherwax.

— Ty… no… powinien być jeszcze ktoś, no wiesz, kto będzie witał podróżnych na miotle i podawał im posiłki — zaproponowała Magrat. — I tłumaczył, co mają robić, kiedy na przykład zawiedzie magia.

— Kiedy zawiedzie magia, wszyscy spadną na ziemię i się pozabijają — stwierdziła babcia.

— Tak, ale ktoś musi im powiedzieć, jak to zrobić. — Niania Ogg mrugnęła do Magrat. — Przecież sami by nie wiedzieli, bo nie mają doświadczenia w lataniu. A nazwałybyśmy się… — urwała.

Zawsze na Dysk, istniejący na samej krawędzi nierealności, docierają drobne strzępki rzeczywistości, gdy tylko czyjś umysł osiągnie właściwy rezonans. Tak jak w tej chwili.

— …Latanie: One Trzy — zaproponowała niania. — Co wy na to?

— Trzy Wiedźmy Aeralne — podpowiedziała Magrat. — Albo Pan Aero Miotły.

— Nie należy wciągać do tego religii — prychnęła babcia. Niania Ogg zerknęła chytrze na babcię i Magrat.

— Mogłybyśmy przecież nazwać się Vir… — zaczęła. Podmuch wiatru pochwycił trzy miotły i szarpnął je w górę. Po krótkim wybuchu paniki czarownice opanowały lot.

— Bzdury — mruknęła babcia.

— Ale pomaga zabić czas — broniła się niania.

Babcia spojrzała posępnie na zielone korony drzew pod sobą. — Nie znalazłybyście nikogo, kto by się na to zgodził — stwierdziła. — Stek bzdur.


* * *

Drogi Jasonie en famile,

verte po drugiej stronie załączam szkic jakiegoś miejsca, gdzie umarł jakiś król i go pochowali, nie mam pojęcia dlaczego. To taka wioska, gdzie żeśmy się zatrzymały na noc. I żeśmy dostały jakieś jedzenie, całkiem niezłe, nigdy byś nie zgadł, ze to ślimaki, a Esme zjadła trzy porcje, zanim się dowiedziała, i potem zrobiła Awanturę kucharzowi. A Magrat całą noc było niedobrze i teraz boli ją siedzenie. Myślę o was, wasza kochająca MAMA. PS Wygódki są tu OKROPNE, robią je WEWNĘTRZU, taka to u nich HYGIENA.


* * *

Minęło kilka dni.

W cichej, małej oberży w maleńkim kraiku siedziała babcia Weatherwax i z wyraźną podejrzliwością przyglądała się zawartości swojego talerza. Właściciel krzątał się przy kuchni z obłąkanym wyrazem twarzy człowieka, który wie — zanim jeszcze zaczął — że nie ma najmniejszych szans.

— Dobra, prosta, domowa kuchnia — powiedziała babcia. — O nic więcej nie proszę. Znacie mnie przecież. Nie mam wielkich wymagań. Nie sam tłuszcz i różne takie. Bo potem człowiek skarży się na coś, co leży na liściu sałaty, a okazuje się, że to właśnie zamówił.

Niania Ogg wsunęła za gors sukni róg serwetki i milczała.

— Jak na przykład wczoraj — ciągnęła babcia. — Można pomyśleć, że kanapki są niegroźne, prawda? No wiecie… Kanapki? Najprostsze jedzenie na świecie. Nawet cudzoziemcy nie mogą niczego pokręcić z kanapkami. Ha!

— Nie nazywali ich kanapkami, babciu — przypomniała Magrat, wpatrzona w patelnię oberżysty. — Nazywali je… Wydaje mi się, że dymioną płytą.

— Całkiem niezłe — odezwała się niania. — Bardzo lubię marynowane śledzie.

— Ale musieli nas uznać za idiotki, które nie zauważą, że nie dali górnej kromki chleba — oświadczyła tryumfalnie babcia. — No, powiedziałam im parę słów do słuchu. Dwa razy się teraz zastanowią, zanim spróbują okraść ludzi z kromki chleba, która się im prawnie należy!

— Na pewno się zastanowią — przyznała ponuro Magrat.

— I nie podoba mi się, że dają potrawom takie dziwaczne nazwy, a ludzie nie wiedzą, co jedzą — ciągnęła babcia; postanowiła w pełni omówić wady międzynarodowej kuchni. — Lubię dania, gdzie od razu wiadomo, czym są. Na przykład… no… bulgot i pisk, albo…

— Nakrapiany ptaszek — rzuciła z roztargnieniem niania. Z niecierpliwością obserwowała postępy w smażeniu naleśników.

— No właśnie. Przyzwoite, uczciwe jedzenie. Weźcie na przykład to, co nam dali na obiad. Nie twierdzę, że nie było smaczne — przyznała łaskawie. — Na swój cudzoziemski sposób, naturalnie. Ale nazwali to Cuisses dee Grenolly. Kto zgadnie, co to znaczy?

— Żabie udka — przetłumaczyła odruchowo niania Ogg.

Zapadła cisza. Babcia Weatherwax nabrała tchu, a na twarz Magrat z wolna wypełzł bladozielony kolor. Niania Ogg zaczęta myśleć szybciej, niż to robiła od bardzo dawna.

— Nie prawdziwe żabie udka, naturalnie — zapewniła pospiesznie. — To tak jak nasza „ropucha w norze”, która naprawdę jest tylko kiełbaską w cieście. Taka żartobliwa nazwa.

— Mnie wcale nie wydaje się zabawna — oświadczyła babcia. Obejrzała się na kucharza. — Dobrze przynajmniej, że potrafią usmażyć przyzwoity naleśnik — mruknęła. — Jak je tu nazywają?

— Krep suzette, o ile pamiętam.

Babcia powstrzymała się od komentarza. Ale z ponurą satysfakcją obserwowała, jak oberżysta kończy dzieło i uśmiecha się do niej z nadzieją.

— I teraz pewnie myśli, że je zjemy — narzekała. — On je tylko podpalił, a my mamy jeść!


* * *

Później możliwe byłoby zapewne prześledzenie trasy czarownic przez kontynent metodą badań demograficznych. Po wielu latach, w cichych kuchniach pod pękami cebuli wiszącymi z belek, udałoby się może spotkać kucharzy, którzy nie podskakują i nie próbują się chować za drzwiami, kiedy w progu staje ktoś obcy.


* * *

Drogi Jasonie,

jest tu dużo cieplej. Magrat mówi, żeśmy są dalej od Osi. Zabawne, ale wszystkie pieniądze są inne. Trzeba je wymieniać na te drugie pieniądze, które mają różne kształty i moim zdaniem nie są to przyzwoite pieniądze. Pozwalamy Esme się tym zajmować, bo zawsze dostaje dobry kurs, aż dziw bierze. Magrat mówi, ze napisze książkę Podróż za jednego dolara dziennie, i to cały czas jest ten sam dolar. Esme w ogóle zaczyna się zachowywać po zagranicznemu, wczoraj zdjęła szal, tylko czekać, a zacznie tańczyć na stołach. Na obrazku masz taki czy inny stawny most. Ucałowania MAMA.


* * *

Słońce zalewało żarem wąską ulicę, a zwłaszcza ogródek małej gospody.

— Trudno sobie wyobrazić, że w domu trwa już jesień — powiedziała Magrat.

— Garson! Muczo vino aveck zei, verde.

Oberżysta, który nie rozumiał ani słowa, był dobrodusznym człowiekiem i z pewnością nie zasłużył na to, żeby nazywać go garsonem. Uśmiechnął się do niani. Uśmiechałby się do każdego, kto wlewał w siebie tyle napojów.

— Nie podoba mi się, że wystawiają stoliki na ulicę — stwierdziła babcia Weatherwax, choć niezbyt srogo.

Było przyjemnie i ciepło. Nie chodzi o to, że nie lubiła jesieni, zawsze czekała na tę porę roku. Ale w jej wieku miło było wiedzieć, że jesień trwa setki mil stąd, kiedy babcia jest gdzie indziej.

Pod stołem drzemał Greebo. Leżał na grzbiecie, ze sterczącymi w górę łapami. Mięśnie drgały mu od czasu do czasu, kiedy w sennych marzeniach walczył z wilkami.

— Dezyderata zapisała tutaj… — Magrat ostrożnie przewracała sztywne stronice — …że pod koniec lata odbywa się wyjątkowe święto i wypuszczają na ulice stado byków.

— Myślę, że warto obejrzeć coś takiego — uznała babcia. — A dlaczego to robią?

— Zęby wszyscy młodzieńcy mogli je ścigać i pokazać, jacy są dzielni. Jak rozumiem, zrywają swoje kokardy.

Po pomarszczonym obliczu niani Ogg przemknął ciąg min zmiennych niczym pogoda nad wulkanicznym pustkowiem.

— Trochę to dziwne — stwierdziła wreszcie. — A po co?

— Dezyderata nie tłumaczy dokładnie. — Magrat przewróciła kartkę i poruszając wargami, odczytała kolejny fragment. — Co to znaczy „cojones”?

Wzruszyły ramionami.

— Słuchaj no, może zwolnij z tym piciem — zaproponowała babcia, kiedy kelner postawił przed nianią Ogg kolejną butelkę. — Nie ufałabym drinkom, jeśli są zielone.

— Bo to nie jest prawdziwy drink — odparła niania. — Na etykiecie piszą, że jest robiony z ziół. Z samych ziół nie można zrobić niczego mocniejszego. Skosztuj kropelkę.

Babcia powąchała otwartą flaszkę.

— Pachnie anyżkiem — stwierdziła.

— Na butelce jest napisane „Absinthe” — dodała niania.

— To po prostu inna nazwa piołunu — poinformowała Magrat, która znała się na ziołach. — W poradniku czytałam, że pomaga na kłopoty żołądkowe i zapobiega wzdęciom po posiłkach.

— Same widzicie — ucieszyła się niania Ogg. — Zioła. To właściwie lekarstwo. — Nalała koleżankom solidne porcje. — Spróbuj, Magrat. Ulży ci na piersi.

Babcia Weatherwax dyskretnie poluzowała sznurówki. Zastanawiała się też, czy nie zdjąć kamizelki. Chyba nie potrzebowała wszystkich trzech.

— Powinnyśmy lecieć dalej — powiedziała.

— Mam już dość miotły — odparła niania Ogg. — Parę godzin na kiju i cała dairy err mi sztywnieje.

Zerknęła wyczekująco na Magrat i babcię.

— To po zagranicznemu tyłek — wyjaśniła. — Chociaż, zabawna historia, w niektórych obcych stronach „tyłek” to „tramp”, a „tramp” to „hobo”. Śmieszne te słowa.

— Boki zrywać — mruknęła babcia.

— Rzeka jest tutaj dość szeroka — zauważyła Magrat. — Pływają wielkie łodzie. Nigdy jeszcze nie płynęłam taką łodzią. Wiecie? Taką, która łatwo nie tonie.

— Miotły bardziej przystoją czarownicom — oświadczyła babcia, ale bez wielkiego przekonania.

Nie dysponowała międzynarodowym słownictwem anatomicznym, jak niania Ogg, ale niektóre jej części — choć nigdy by się nie przyznała, że zna ich nazwy — zdecydowanie protestowały przeciwko dalszym lotom.

— Widziałam te łodzie — powiedziała niania. — Wyglądają jak wielkie tratwy, a na nich stoją domy. Nawet byś nie wiedziała, że płyniesz, Esme. Zaraz, co on robi?

Oberżysta wybiegł na ulicę i zaczął chować do wnętrza stoliki. Zwrócił się do niani i zaczął tłumaczyć coś nerwowo.

— On chyba chce, żebyśmy weszły do środka — domyśliła się Magrat.

— Podoba mi się tutaj — oznajmiła babcia. — PODOBA MI SIĘ TUTAJ! — powtórzyła. W jej opinii używanie zagranicznego języka polegało na tym, żeby mówić głośno i powoli.

— Czekaj! Zostaw nasz stolik! — Niania Ogg odepchnęła ręce oberżysty.

A on powiedział coś szybko i wskazał w głąb ulicy.

Babcia i Magrat spojrzały pytająco na nianię. Wzruszyła ramionami.

— Nie zrozumiałam — przyznała.

— ZOSTANIEMY TUTAJ, DZIĘKUJĘ BARDZO — powiedziała babcia.

Oberżysta spojrzał jej w oczy, zrezygnował, z irytacją zamachał rękami i zniknął w gospodzie.

— Wydaje im się, że mogą cię wykorzystywać, skoro jesteś kobietą — stwierdziła z oburzeniem Magrat. Dyskretnie stłumiła czknięcie i sięgnęła po zieloną butelkę. Jej żołądek czuł się już o wiele lepiej.

— Szczera prawda — zgodziła się niania Ogg. — Wiecie? Zeszłej nocy zabarykadowałam się w pokoju i żaden mężczyzna nawet nie próbował się włamać.

— Gytho Ogg, czasami doprawdy… — Babcia Weatherwax urwała nagle, dostrzegając coś dziwnego ponad ramieniem niani. — Całe stado krów biegnie ulicą — oznajmiła.

Niania odwróciła się razem z krzesłem.

— To pewnie to coś z bykami, o czym mówiła Magrat — domyśliła się. — Warto popatrzeć.

Magrat uniosła głowę. Wzdłuż całej ulicy ludzie wyglądali ze wszystkich okien na piętrze. Gąszcz rogów, kopyt i spoconych ciał zbliżał się szybko.

— Na górze się z nas śmieją — stwierdziła oskarżycielskim tonem.

Greebo pod stołem otrząsnął się i przewrócił na brzuch. Otworzył zdrowe oko, przyjrzał się coraz bliższym bykom i usiadł. Zapowiadała się niezła zabawa.

— Śmieją się? — Babcia rozejrzała się podejrzliwie. Ludzie na piętrach rzeczywiście wyglądali, jakby świetnie się bawili.

Zmrużyła oczy.

— Będziemy się zachowywać, jakby nic się nie stało — zdecydowała.

— Ale to całkiem spore byki — wystraszyła się Magrat.

— Nie mają z nami nic wspólnego — uspokoiła ją babcia. — I nic nas nie obchodzi, że banda cudzoziemców chce się podniecać głupotami. A teraz podaj mi to wino ziołowe.


* * *

O ile Lagro de Kabona, właściciel gospody, zapamiętał wydarzenia owego dnia, przedstawiały się tak:

Była pora Czegoś z Bykami. A te wariatki po prostu siedziały sobie i piły absynt, jakby to była woda! Próbował je skłonić, żeby weszły do środka, ale ta stara i chuda tylko na niego krzyczała. Pozwolił im więc zwlekać, choć drzwi zostawił otwarte — ludzie zwykle szybko pojmowali, co się dzieje, kiedy ulicą nadbiegały byki, a za nimi młodzi ludzie z wioski. Kto zerwał dużą czerwoną kokardę spomiędzy rogów największego byka, zdobywał honorowe miejsce na całonocnym bankiecie oraz — tu Largo uśmiechał się do wspomnień sprzed czterdziestu lat — nawiązywał nieoficjalne, ale wysoce przyjemne kontakty z młodymi damami z okolicy, i to jeszcze przez dłuższy czas.

A te wariatki ciągle tam siedziały…

Prowadzący byk poczuł się trochę niepewnie. Zwykle ryczał głośno i odgarniał kopytem ziemię, wskutek czego cele poruszały się prędko i w interesujących zygzakach. Jego umyśl jakoś nie radził sobie z takim brakiem uwagi. Jednak nie to stanowiło jego największy problem. Największym problemem było dwadzieścia innych byków tuż za nim.

Ale nawet one przestały być problemem, ponieważ straszna stara kobieta, ta wysoka i cala w czerni, wstała, wymamrotała coś i trzepnęła byka między oczy. Wtedy ta okropna, z brzuchem o sprężystości i pojemności galwanizowanego zbiornika wody, ze śmiechu przewróciła się razem z krzesłem na plecy, a ta młoda — to znaczy młodsza od pozostałych dwóch — zaczęła machać rękami na byki, jakby płoszyła kaczki.

I nagle ulica wypełniła się wściekłymi, oszołomionymi bykami i krzyczącymi, przerażonymi młodymi ludźmi. Co innego ścigać stado wystraszonych byków, a co innego odkryć, że wszystkie próbują nagle biec w przeciwną stronę.

Z bezpiecznej pozycji w oknie sypialni oberżysta słyszał, jak te okropne kobiety wrzeszczą coś do siebie. Ta gruba ciągle się śmiała i wykrzykiwała jakieś zawołanie bojowe, coś w rodzaju „SpróbujZaklęciąJeźdźcówEsme!”. A ta młodsza, która przeciskała się między zwierzętami — jak gdyby śmierć od rogów albo stratowanie były czymś, co zdarza się tylko innym — znalazła prowadzącego byka i zdjęta mu kokardę z taką samą troską, z jaką staruszka wyjmuje cierń z kociej łapy. I trzymała tę kokardę, jakby nie wiedziała, co to jest ani co powinna z nią zrobić…

Nawet byki uświadomiły sobie martwą ciszę. Ich maleńkie, rozzłoszczone mózgi wyczuwały, że coś jest nie w porządku…

Byki były zakłopotane.

Na szczęście straszne kobiety tego samego popołudnia odpłynęły rzecznym statkiem, kiedy tylko jedna z nich ocaliła już swojego kota, który osaczył w zaułku czterystufuntowego byka, usiłował podrzucić go w powietrze i się nim bawić.

Tego wieczoru Lagro te Kabona starał się zachowywać bardzo, ale to bardzo uprzejmie wobec swej matki staruszki.

Rok później we wsi odbył się festiwal kwiatów i nikt już nie wspominał o Czymś z Bykami. Nigdy.

Przynajmniej nie w obecności mężczyzn.


* * *

Wielkie koło łopatkowe chlupotało w gęstej brunatnej zupie rzeki. Siłą napędową było kilkadziesiąt trolli maszerujących po zamkniętym pasie pod markizą. Ptaszki śpiewały wśród drzew na dalekich brzegach. Aromat malw płynął nad wodą, niemal — ale niestety nie całkiem — maskując zapach samej rzeki.

— Coś takiego właśnie lubię — oświadczyła niania Ogg.

Wyciągnęła się na leżaku i zerknęła na babcię Weatherwax, która siedziała ze zmarszczonymi brwiami, całkowicie skoncentrowana na lekturze.

Wargi niani wygięły się w złośliwym uśmiechu.

— Wiesz, jak się nazywa ta rzeka? — spytała.

— Nie.

— Vieux River.

— Tak?

— A wiesz, co to znaczy?

— Nie.

— Stary (Rodzaj Męski) Rzeka — wyjaśniła niania.

— Tak?

— Słowa w obcych stronach mają płeć — dodała z nadzieją niania. Babcia nawet nie drgnęła.

— Wcale mnie to nie dziwi — mruknęła. Niania była zniechęcona.

— Przeczytałaś to w książkach Dezyderaty, co?

— Owszem. — Babcia elegancko polizała palec i przewróciła kartkę.

— Gdzie poszła Magrat?

— Położyła się w kabinie — odparła babcia, nie podnosząc głowy.

— Brzuch ją boli?

— Tym razem głowa. Możesz być cicho, Gytho? Czytam.

— O czym? — zapytała złośliwie niania.

Babcia Weatherwax westchnęła i założyła książkę palcem.

— O mieście, do którego zdążamy — wyjaśniła. — O Genoi. Dezyderata twierdzi, że jest dekadencka. Uśmiech niani pozostał na miejscu.

— Tak? — zdziwiła się uprzejmie. — To chyba dobrze? Nigdy jeszcze nie byłam w mieście.

Babcia Weatherwax zastanowiła się. Nie była pewna znaczenia słowa „dekadencki”. Odrzuciła możliwość, że oznacza ono kogoś, kto ma dziesięć zębów; niania Ogg byłaby wtedy unidencka. Cokolwiek to było, Dezyderata uznała za konieczne odnotowanie tego faktu. Babcia Weatherwax zwykle nie ufała książkom jako źródłom informacji, ale teraz nie miała wyboru.

Zdawało jej się niejasno, że „dekadencki” ma coś wspólnego z nie rozsuwaniem zasłon przez cały dzień.

— Pisze również, że Genoa jest miastem sztuki, dowcipu i kultury.

— W takim razie będziemy tam jak u siebie — odparta spokojnie niania.

— Powszechnie znane z urody swych kobiet. Tak tu pisze.

— Wtopimy się w tłum bez żadnych problemów.

Babcia wolno przewracała kartki. Dezyderata opisywała sprawy z całego Dysku. Z drugiej strony jednak nie pisała dla innych czytelników niż ona sama, więc jej notatki bywały nieco tajemnicze, mające raczej wspomagać pamięć niż zdawać sprawozdanie.

Babcia czytała: „Teraz L. rządzi miastem jako sita za tronem, a baron S. podobno zginoł, utonoł w rzece. Był człekiem niegodziwym, ale chyba nie tak niegodziwym jak L. Ona mówi, że chce tu uczynić Magiczne Królestwo, krainę pokoju i szczęśliwości, a kiedy kto chce tego dokonać, tszeba uważać na szpiegów w każdym kącie i nikt nie chce mówić otwarcie, bo kto by chciał narzekać na zło popełniane w imię pokoju i szczęśliwości? Wszyskie ulice są czyste, a topory ostre. Ale pszynajmniej E. jest bespieczna, bo L. ma plany względem niej. Pani G., która była amour barona, ukryła się na bagnach i walczy bagienną magią, ale nie da się zwalczyć magii luster, która jest tylko Odbiciem”.

Matki chrzestne zawsze występują parami. Babcia wiedziała to dobrze. Czyli w tym wypadku chodzi o Dezyderatę i… i L. A kim jest ta osoba na bagnach?

— Gytho? — odezwała się babcia.

— Ssłucha… — odpowiedziała niania Ogg, budząc się z drzemki.

— Dezyderata pisze, że jakaś kobieta była dla kogoś murem.

— Pewno taka metyfora.

— Aha — mruknęła posępnie babcia. — Jedna z tych…

„Nikt jednak nie powszczyma Mardi Gras”, czytała dalej. Jeśli cokolwiek uda się dokonać, to tylko w Samedi Nuite Morte, w ostatnią noc karnawału, noc w połowie drogi między Żywymi i Martwymi, kiedy magia płynie ulicami. Jeżeli L. ma być podatna, to wyłącznie wtedy, gdysz karnawału nienawidzi…”.

Babcia Weatherwax zsunęła kapelusz na czoło, by osłonić oczy od słońca.

— Pisze tu, że co roku mają wielki karnawał — powiedziała. — Nazywa się Mardi Gras.

— To znaczy Tłusta Pora Obiadowa — przetłumaczyła niania Ogg, międzynarodowa lingwistka. — Garson! Etcetra gross Mint Tulipan avec petit miska orzeszków, pour favour!

Babcia Weatherwax zamknęła książkę.

Oczywiście, nigdy by się do tego nie przyznała, zwłaszcza innej czarownicy, ale im bliżej była Genoa, tym babcia czuła się mniej pewnie.

W Genoi czekała ona! Po tylu latach! Patrzyła na nią z lustra! I uśmiechała się!

Słońce grzało bezlitośnie, a babcia starała się nie ustępować. Chociaż prędzej czy później musi się poddać. Nadejdzie chwila, by zdjąć następną kamizelkę.

Niania Ogg przez chwilę rysowała kartki dla krewnych, po czym ziewnęła. Należała do czarownic, które lubią wokół siebie gwar i tłum. Tutaj zaczynała się nudzić. Jednak na takiej wielkiej lodzi, podobnej do pływającej gospody, musiały się znaleźć jakieś rozrywki.

Położyła torbę na leżaku i ruszyła ich szukać.

Trolle maszerowały.


* * *

Kiedy babcia Weatherwax się obudziła, słońce zawisło już nisko nad horyzontem, wielkie i czerwone. Rozejrzała się niespokojnie spod osłony ronda kapelusza. Czy ktoś zauważył, że spała? Zasypianie w ciągu dnia to coś, co robiły wyłącznie stare kobiety, babcia Weatherwax zaś bywała starą kobietą tylko wtedy, kiedy służyło to jej celom.

Jedynym widzem był Greebo, zwinięty w kłębek na leżaku niani. Jego zdrowe oko wpatrywało się w babcię, jednak nie było tak straszne jak mlecznobiałe spojrzenie ślepego oka.

— Rozważałam możliwe strategie — mruknęła na wszelki wypadek.

Złożyła książkę i ruszyła do swojej kajuty. Dostały niedużą. Niektóre z kabin na statku wydawały się ogromne, ale po ziołowym winie i innych zdarzeniach babcia nie miała jakoś ochoty, by rzucać Wpływ i trafić do jednej z nich.

Magrat i niania Ogg siedziały na koi, milcząc ponuro.

— Jestem trochę głodna — oznajmiła babcia. — Po drodze wyczułam jakiś gulasz, więc może chodźmy i przekonajmy się, jak smakuje. Co wy na to?

Obie czarownice wbijały wzrok w podłogę.

— Pozostają nam dynie — powiedziała Magrat. — No i jest chleb krasnoludów.

— Zawsze jest chleb krasnoludów — odparła odruchowo niania. Podniosła głowę. Jej twarz była maską wstydu.

— Wiesz, Esme… Tego… Pieniądze…

— Pieniądze, jakie ci oddałyśmy, żebyś dla bezpieczeństwa trzymała je w swoich reformach? — upewniła się babcia.

Coś w sposobie prowadzenia tej rozmowy sugerowało, że to pierwsze kamyki, które lecą w dół przed prawdziwą lawiną.

— O tych właśnie pieniądzach mówię… eee…

— Pieniądze w skórzanej sakiewce, które miałyśmy wydawać z najwyższą rozwagą?

— Bo widzisz… Tych pieniędzy…

— Ach, o te pieniądze ci chodzi.

— …ich nie ma…

— Okradli cię?

— Ona uprawiała hazard! — oświadczyła Magrat tonem pełnym oburzenia i grozy. — Z mężczyznami!

— To nie był hazard! — zaprotestowała niania Ogg. — Nie zajmuję się hazardem. Ale oni fatalnie grali w karty. Wygrywałam jedno rozdanie za drugim.

— Ale straciłaś pieniądze — przypomniała jej babcia.

Niania Ogg znowu zwiesiła głowę i wymruczała coś pod nosem.

— Co? — Babcia nie dosłyszała.

— Mówiłam, że wygrywałam prawie bez przerwy. A potem pomyślałam sobie, co tam, przecież przyda się nam trochę pieniędzy, żeby, no wiesz, żeby je wydać w mieście. A zawsze byłam dobra w Okalecz Pana Cebulę…

— Więc postanowiłaś zagrać o dużą stawkę?

— Skąd wiesz?

— Takie miałam przeczucie — odparła znużonym głosem babcia. — I nagle szczęście zaczęło sprzyjać innym. Mam rację?

— To było niesamowite — zapewniła niania.

— Hm.

— W każdym razie to nie hazard. Nie uważałam tego za hazard. Strasznie marnie grali, kiedy zaczynaliśmy. Gra z kimś, kto nie umie grać, to przecież żaden hazard, tylko zdrowy rozsądek.

— W sakiewce było prawie czternaście dolarów — oświadczyła Magrat. — Nie licząc zagranicznych pieniędzy.

— Hmm.

Babcia Weatherwax usiadła na koi i zabębniła palcami o deskę, zapatrzona w dal. Określenie „szuler” nie dotarło jakoś na jej stronę Ramtopów, gdzie mieszkali ludzie przyjaźni i bezpośredni. Kiedy spotykali zawodowego oszusta, z sympatią przybijali mu ręce do stołu i nie pytali, jak go nazywać. Ale ludzka natura wszędzie jest taka sama.

— Nie gniewasz się, Esme? Prawda? — zapytała niespokojnie niania Ogg.

— Hmm.

— Kiedy już wrócimy do domu, szybko zamówię sobie nową miotłę.

— Hm… Co!?

Kiedy straciła wszystkie pieniądze, postawiła swoją miotłę — wyjaśniła tryumfująco Magrat.

— Czy w ogóle zostały nam jakieś pieniądze? — spytała babcia. Szybkie przeszukanie rozmaitych kieszeni i nogawek ujawniło czterdzieści siedem pensów.

— Dobrze — rzekła babcia. Zebrała wszystko. — To powinno wystarczyć. Przynajmniej na początek. Gdzie są ci mężczyźni?

— Co chcesz zrobić? — zaniepokoiła się Magrat.

— Idę grać w karty — oznajmiła babcia.

— Nie możesz! — zawołała młodsza czarownica, rozpoznając błysk w oku starszej koleżanki. — Na pewno spróbujesz użyć czarów, żeby wygrać! A nie wolno używać czarów do wygrywania! Nie wolno naruszać praw przypadku! To haniebne!


* * *

Statek był praktycznie pływającym miastem, a w balsamicznym nocnym powietrzu nikt specjalnie nie spieszył się do kajut. Płaski pokład pełen był grupek krasnoludów, trolli i ludzi wypoczywających wśród ładunku. Babcia wymijała ich, zmierzając do długiego salonu biegnącego przez całą prawie długość statku. Z wnętrza dobiegał wesoły gwar.

Statki rzeczne były najszybszym i najwygodniejszym środkiem transportu w promieniu setek mil. Korzystali z nich, jak by to ujęła babcia Weatherwax, różni. A na tych płynących w dół rzeki zawsze tłoczyli się osobnicy umiejętnie korzystający z wszelkich życiowych okazji, zwłaszcza kiedy nadchodziła Tłusta Pora Obiadowa.

Przypadkowy widz mógłby pomyśleć, że drzwi do salonu mają magiczną moc. Kiedy babcia Weatherwax zbliżała się do nich, kroczyła tak, jak kroczyła zawsze. Kiedy je minęła, nagle stała się zgarbioną, kuśtykającą staruszką, na której widok wzruszyłoby się każde serce z wyjątkiem najbardziej niegodziwego.

Zbliżyła się do baru i znieruchomiała nagle. Za ladą umocowano największe lustro, jakie w życiu widziała. Przyjrzała mu się z obawą, ale wyglądało na bezpieczne. Zresztą musiała zaryzykować.

Przygarbiła się trochę bardziej i skierowała do barmana.

— Eskizee mua, młody homme — zaczęła[14].

Barman zerknął na nią obojętnie i nadal polerował kieliszki.

— Co mogę dla ciebie zrobić, starucho? — zapytał. Jedynie najlżejsza sugestia błysku pojawiła się w starczo ogłupiałych oczach babci.

— Och… Rozumiesz mnie?

— Różni pływają po rzece.

— Pomyślałam sobie, że może byłbyś tak miły i wypożyczył mi talię… o ile pamiętam, nazywa się to: karty — poprosiła babcia drżącym głosem.

— Chcesz pograć w Czarnego Piotrusia, co? — domyślił się barman.

Lodowaty ognik znów błysnął w oczach babci.

— Nie. Postawię sobie pasjansa. Chcę spróbować się go nauczyć. Sięgnął pod kontuar i rzucił w jej stronę przybrudzoną talię.

Podziękowała wylewnie i podreptała do małego stolika w cieniu. Na poplamionym alkoholem blacie rozłożyła przypadkowo kilka kart i przyjrzała się im uważnie.

Po ledwie kilku minutach poczuła delikatny dotyk na ramieniu. Podniosła głowę i spojrzała w twarz tak przyjazną i szczerą, że jej posiadaczowi każdy chętnie pożyczyłby pieniędzy. Kiedy się odezwał, w ustach błysnął mu złoty ząb.

— Przepraszam bardzo, mateczko — powiedział. — Ale moi przyjaciele i ja… — skinął w kierunku kilku serdecznie uśmiechniętych twarzy przy sąsiednim stoliku — …czulibyśmy się spokojniej, gdybyś się do nas dosiadła. Podróż może być niebezpieczna dla samotnej kobiety.

Babcia Weatherwax uśmiechnęła się do niego z sympatią, po czym machnęła ręką na karty.

— Nie mogę się nauczyć, czy te jedynki są warte mniej, czy więcej od obrazków — wyznała. — Kiedyś własnej głowy zapomnę.

Zaśmiali się wszyscy. Babcia pokuśtykała do ich stolika. Zajęła puste krzesło, przez co lustro znalazło się za jej prawym ramieniem.

Uśmiechnęła się znowu, tym razem do siebie, i pochyliła zaciekawiona.

— Wytłumaczcie mi — poprosiła — jak się gra w tę grę.


* * *

Wszystkie czarownice zdają sobie sprawę z potęgi opowieści. Wręcz wyczuwają opowieści, tak jak kąpiący się w małym stawie wyczuwa niespodziewane muśnięcie pstrąga.

Wiedza, jak toczy się opowieść, to niemal wygrana bitwa.

Na przykład: kiedy osoba w oczywisty sposób naiwna siada przy stole z trójką doświadczonych szulerów i pyta: „Więc jak się gra w tę grę?”, jest jasne, że ktoś dozna takiego wstrząsu, że aż zęby mu powypadają.


* * *

Magrat i niania Ogg siedziały obok siebie na wąskiej koi. Niania z roztargnieniem drapała po brzuchu Greeba, który mruczał.

— Wpędzi się w straszne kłopoty, jeśli użyje czarów, żeby wygrać — powiedziała Magrat. — A wiesz, jak nie znosi przegranych — dodała.

Babcia Weatherwax nie umiała przegrywać. Z jej punktu widzenia przegrywanie było czymś, co przytrafiało się tylko innym.

— To jej eggo — wyjaśniła niania Ogg. — Każdy ma jakieś. Eggo, znaczy. A ona ma strasznie wielkie. Oczywiście, czarownicy wypada mieć wielkie eggo.

— Na pewno użyje czarów.

— Korzystanie z magii w grach losowych to kuszenie Losu — stwierdziła niania. — Oszukiwanie jest w porządku. To właściwie uczciwe. Rozumiesz, każdy może oszukiwać. Ale czary… to naprawdę kuszenie Losu.

— Nie — odparła posępnie Magrat. — Wcale nie Losu. Niania Ogg zadrżała.

— Chodźmy — rzekła Magrat. — Nie możemy jej na to pozwolić.

— To przez to jej eggo — mruczała niepewnie niania Ogg. — Okropna rzecz, takie wielkie eggo.


* * *

— Mam trzy małe obrazki królów i im podobnych i trzy te śmieszne karty numer jeden.

Trzej mężczyźni rozpromienili się i mrugnęli do siebie nawzajem.

— To potrójny cebula! — zawołał ten, który przyprowadził babcię do stołu. Jak się okazało, należało zwracać się do niego: pan Frank.

— A to dobrze? — spytała babcia.

— Znów pani wygrała, droga pani! Przysunął jej stos pensów.

— Ojej… — zdziwiła się babcia. — To znaczy, że mam już… ile to będzie… prawie pięć dolarów?

— Nie mogę tego pojąć — zapewnił pan Frank. — Chyba rzeczywiście szczęście sprzyja początkującym.

— Jeśli potrwa dłużej, wkrótce będziemy biedakami — stwierdził jeden z jego towarzyszy.

— Zedrze nam płaszcze z grzbietów, nie ma co — dodał drugi. — Cha, cha.

— Może powinniśmy się wycofać? — zaproponował pan Frank. — Cha, cha.

— Cha, cha.

— Cha, cha.

— Och, pograjmy jeszcze. — Babcia uśmiechnęła się promiennie. — Właśnie zaczynam rozumieć, o co w tym chodzi.

— W takim razie niech pani da nam realną szansę odegrania się trochę — powiedział pan Frank. — Cha, cha.

— Cha, cha.

— Cha, cha.

— Cha, cha. Może stawka po pół dolara? Cha, cha?

— Przypuszczam, że zechce postawić całego dolara. Taka szlachetna dama… — rzucił od niechcenia trzeci mężczyzna.

— Cha, cha!

Babcia spojrzała na stos drobnych monet. Przez chwilę zdawała się wahać, ale potem, zauważyli, uświadomiła sobie: ile może stracić, jeśli tak jej idzie karta?

— Tak! — zawołała. — Stawka po dolarze. — Zarumieniła się. — To rzeczywiście podniecające, prawda, panowie?

— Tak — zgodził się pan Frank. Przysunął sobie talię. Rozległ się przeraźliwy hałas. Wszyscy trzej spojrzeli za bar, gdzie odłamki lustra sypały się na podłogę.

— Co się stało?

Babcia uśmiechnęła się do niego ze słodyczą. Wydawało się, że nawet się nie obejrzała.

— Pewnie to szkło, które wycierał, wypadło mu z ręki i uderzyło prosto w lustro — domyśliła się. — Mam nadzieję, że nie będzie musiał go spłacać ze swojej pensji. Biedny chłopak.

Mężczyźni porozumieli się wzrokiem.

— Grajmy — powiedziała. — Mój dolar już czeka.

Pan Frank raz jeszcze zerknął nerwowo na pustą ramę. Potem wzruszył ramionami.

Ten ruch musiał coś gdzieś urwać. Zabrzmiał stłumiony trzask, jakby łapka na myszy odprawiała ostatnie rytuały. Pan Frank zbladł i chwycił się za rękaw. Na podłogę wypadł mały metalowy aparat, cały ze sprężyn i pogiętego drutu. Wplątany między nie tkwił pognieciony as kubkowy.

— Oj! — mruknęła babcia.


* * *

Magrat zajrzała przez okno do salonu.

— Co teraz robi? — syknęła niania Ogg.

— Znowu się uśmiecha — odparła Magrat. Niania Ogg pokręciła głową.

— Eggo — westchnęła.


* * *

Babcia Weatherwax prezentowała styl gry, który doprowadza do obłędu zawodowych hazardzistów całego multiwersum. Trzymała karty o kilka cali od twarzy, złożone tak, że wystawał tylko skrawek każdej z nich. I patrzyła na nie, jakby wyzywała, by spróbowały ją urazić. Nigdy nie spuszczała z nich wzroku — chyba że po to, by obserwować rozdawanie.

I za długo się zastanawiała. I nigdy, ale to nigdy nie ryzykowała. Po dwudziestu pięciu minutach przegrała dolara, a pan Frank był zlany potem. Babcia już trzy razy bardzo grzecznie zwróciła mu uwagę, że omyłkowo rozdał karty ze spodu talii, a także poprosiła o nową, bo „niech pan spojrzy, te tutaj mają takie małe znaczki na grzbietach”.

Najgorsze były jej oczy. Trzy razy spasował z całkiem dobrym trzykartowym cebulą tylko po to, by się przekonać, że ona trzyma nędznego podwójnego bajgla. Za trzecim razem, przekonany, że rozpracował jej sposób gry, sprawdził i wpakował przyzwoity kolor w paszczę pięciokartowego cebuli, który stara wiedźma musiała zbierać od wieków. A potem… kostki mu pobielały… potem ta straszna, okropna starucha powiedziała:

— Wygrałam? Ojej, ale mam szczęście!

Później zaczęła nucić, kiedy patrzyła w karty. Normalnie wszyscy trzej ucieszyliby się tylko. Gracze, którzy stukają w zęby, unoszą brwi czy pocierają ucho są cenni jak pieniądze w skarpecie pod materacem — dla człowieka, który potrafi odczytywać takie sygnały. Ale ta starucha była przejrzysta niczym gruda węgla. Za to jej nucenie… irytujące. Człowiek odruchowo próbował podchwycić melodię. Aż mrowiła w zębach. I ledwie się obejrzał, a ona wykładała nędzny łamany kolor przed jego jeszcze nędzniejszym dwukartowym cebulą i mówiła:

— Jak to? Znowu ja?

Pan Frank gorączkowo usiłował sobie przypomnieć, jak się gra w karty bez aparatu w rękawie, poręcznego lustra i znaczonej talii — wciąż atakowany nuceniem przypominającym zgrzyt paznokcia po tablicy.

W dodatku ta upiorna istota nawet nie wiedziała, jak się gra na poważnie.

Po godzinie wygrywała cztery dolary.

— Szczęściara ze mnie — powiedziała, a pan Frank ugryzł się w język.

I w końcu dostał z ręki wielkiego cebulę. Nie istniał żaden realny sposób przebicia wielkiego cebuli. Coś takiego zdarza się człowiekowi raz czy dwa razy w życiu.

A ona spasowała! Ta stara ropucha spasowała! Zrezygnowała z jednego nieszczęsnego dolara i spasowała!


* * *

Magrat znowu zajrzała przez szybę.

— Co się dzieje? — spytała niania.

— Wszyscy są chyba bardzo rozgniewani. Niania zdjęła kapelusz, wyjęła z niego fajkę, zapaliła i wyrzuciła zapałkę za burtę.

— No tak. Na pewno nuci, zapamiętaj moje słowa. Esme ma bardzo irytujący styl nucenia. — Niania była wyraźnie zadowolona. — Zaczęła już czyścić sobie ucho?

— Chyba nie.

— Nikt tak nie czyści ucha jak Esme.


* * *

A teraz czyściła ucho!

Czyściła bardzo elegancko, jak dama, i pewnie — stara kwoka — nawet nie zdawała sobie sprawy, że to robi. Co chwilę wsuwała do ucha i obracała dyskretnie mały palec. Wydawał dźwięk, jakby ktoś nacierał kredą mały kij bilardowy.

To było działanie zaczepne, nie ma co… W końcu wszyscy zaczęli się łamać…

Znów spasowała! A poświęcił piekielne pięć piekielnych minut, żeby zebrać piekielnego podwójnego cebulę!


* * *

— Pamiętam — mówiła niania Ogg — że kiedy przyszła do nas na przyjęcie z okazji koronacji króla Verence'a, bawiliśmy się w Goń Sąsiada Korytarzem. Goniłyśmy się z dziećmi o pół pensa. Oskarżyła Jasonowego najmłodszego, że oszukuje, i dąsała się przez cały tydzień.

— A oszukiwał?

— Chyba tak — odparła z dumą niania. — Kłopot z Esme polega na tym, że nie potrafi przegrywać. Nie ma praktyki.

— Lobsang Dibbier twierdzi, że czasami trzeba przegrać, by wygrać — oświadczyła Magrat.

— Brzmi głupio — stwierdziła niania. — To coś z buddyzmu yen, tak?

— Nie. Buddyści yen to ci, którzy twierdzą, że trzeba mieć mnóstwo pieniędzy, żeby wygrać[15] — wyjaśniła Magrat. — W Drodze Skorpiona metodą zwycięstwa jest przegrywanie wszystkich walk prócz ostatniej. Używasz siły przeciwnika przeciw niemu.

— Znaczy co? Zmuszasz go, żeby sam się uderzył? Według mnie to głupie.

Magrat rozgniewała się.

— Co ty możesz o tym wiedzieć? — rzuciła z nietypową dla siebie irytacją.

— Co?

— Mam tego dość! Przynajmniej staram się nauczyć czegoś nowego! A nie tyranizuję ludzi bez przerwy i nie mam paskudnego usposobienia!

Niania Ogg wyjęła fajkę z zębów.

— Przecież ja nie mam takiego usposobienia — zauważyła łagodnie.

— Nie mówiłam o tobie.

— No cóż, Esme zawsze miała paskudne. To dla niej stan naturalny.

— I prawie nigdy nie rzuca czarów. Po co być czarownicą, jeśli się nie czaruje? Dlaczego nie korzysta z magii, żeby pomagać ludziom?

Niania przyjrzała się jej przez obłok fajkowego dymu.

— Bo pewnie wie, jaka byłaby w tym dobra — wyjaśniła. — Znam ją od bardzo dawna. Znałam całą jej rodzinę. U Weatherwaxów wszyscy mieli talent do czarów, nawet mężczyźni. Rodzili się z magicznymi zdolnościami. Taka klątwa. Poza tym ona uważa, że nie da się pomóc ludziom czarami. Nie tak jak trzeba. I to też jest prawda.

— Więc po co…?

Niania pogrzebała w fajce zapałką.

— O ile pamiętam, przyszła ci pomagać, kiedy w twojej wiosce wybuchła zaraza. Pracowała dzień i noc. Nie słyszałam jeszcze, żeby nie leczyła kogoś chorego, kto tego potrzebuje. Nawet jeśli, no wiesz, jeśli ropieje. A kiedy ten wielki stary troll, co mieszka pod Złamaną Górą, przyszedł szukać pomocy, bo żona mu zaniemogła, a wszyscy rzucali w niego kamieniami, to pamiętam, że właśnie Esme z nim poszła i odebrała dziecko. A kiedy stary druciarz Hopkins rzucił w nią kamieniem, to wkrótce potem nocą coś rozdeptało mu na płasko stodołę. Esme zawsze powtarza, że nie można ludziom pomóc czarami, ale można przez skórę. To znaczy robiąc coś naprawdę.

— Nie mówię, że nie jest w głębi serca miłą osobą… — zaczęła Magrat.

— Ha! Ale ja mówię. Musiałabyś cały dzień podróżować, żeby znaleźć kogoś o paskudniejszym charakterze niż Esme — zapewniła niania Ogg. — Mnie możesz wierzyć. Ona dokładnie wie, kim jest. Urodziła się, żeby być dobra, i wcale jej się to nie podoba.

Stuknęła fajką o reling i wróciła pod okno salonu.

— Musisz jedno zrozumieć co do Esme, moja droga — powiedziała. — Ma nie tylko wielkie eggo, ale na dodatek psycholologię. Cieszę się, że ja nie mam.


* * *

Babcia wygrywała już dwanaście dolarów. Wszystko w salonie zamarło. Słychać było stłumione pluskanie łopatek i krzyk podającego tempo.

Po chwili wygrała kolejne pięć dolarów na trzykartowego cebulę.

— Co masz na myśli, mówiąc „psycholologia”? — zdziwiła się Magrat. — Czytałaś książki?

Niania nie zwracała na nią uwagi.

— Teraz czekaj — powiedziała. — Zaraz zrobi „tss, tss, tss” pod nosem. To przychodzi po czyszczeniu ucha i zwykle znaczy, że Esme coś planuje.


* * *

Pan Frank zabębnił palcami po stole, ze zgrozą uświadomił sobie, że to robi, i dokupił trzy karty, by ukryć zmieszanie. Stara ropucha chyba nic nie zauważyła.

Spojrzał na nową rękę.

Postawił dwa dolary i dokupił jeszcze jedną kartę.

Znowu popatrzył.

Jakie są szansę, pomyślał, żeby jednego dnia dwa razy dostać wielkiego cebulę?

Najważniejsze to zachować przytomność umysłu.

— Myślę — usłyszał własny głos — że mogę zaryzykować jeszcze dwa dolary.

Zerknął na kolegów. Jeden po drugim posłusznie spasowali.

— No, sama nie wiem… — powiedziała babcia, najwyraźniej zwracając się do swoich kart. — Tss, tss, tss… Jak się to nazywa, no wie pan, kiedy ktoś chce postawić więcej pieniędzy?

— Nazywa się „przebijanie” — odparł pan Frank. Pobielały mu kostki palców.

— To może rzeczywiście przybiję jakieś… no, pięć dolarów. Kolana pana Franka zetknęły się gwałtownie.

— Wchodzę i przebijam dziesięć dolarów.

— To ja też — powiedziała babcia.

— Mogę podwyższyć jeszcze o dwadzieścia.

— Ja… — Babcia spuściła głowę, nagle strapiona. — Ja… mam jeszcze miotłę.

Gdzieś w głębi umysłu pana Franka zadźwięczał maleńki dzwonek alarmowy, ale on sam pędził już na oślep do zwycięstwa.

— Zgoda!

Rozłożył karty na stole.

Tłum widzów westchnął.

Pan Frank zaczął zgarniać pieniądze. Palce babci zacisnęły mu się na przegubie.

— Jeszcze nie pokazałam swoich kart — przypomniała z godnością.

— Nie warto — burknął pan Frank. — W żaden sposób nie może pani przebić wielkiego cebuli.

— Mogę, jeśli zdołam go okaleczyć — odparła babcia. — Przecież właśnie dlatego ta gra nazywa się Okalecz Pana Cebulę. Prawda? Zawahał się.

— Ale… Przecież… To możliwe tylko wtedy, kiedy ma pani czysty dziewięciokartowy sekwens — wybełkotał, patrząc jej głęboko w oczy.

Babcia wyprostowała się.

— A wie pan — rzuciła chłodno — faktycznie miałam wrażenie, że nazbierałam całkiem sporo tych czarnych szpiczastych. To wystarczy?

Rozłożyła karty. Liczna publiczność syknęła cicho zgodnym chórem.

Pan Frank rozejrzał się gorączkowo.

— Piękna rozgrywka, droga pani — stwierdził starszy dżentelmen. W tłumie rozległy się oklaski. W dużym, bardzo kłopotliwym tłumie.

— Eee… tak — przyznał pan Frank. — Tak. Brawo. Szybko się pani uczy, nie ma co.

— Szybciej od pana. Jest mi pan winien pięćdziesiąt pięć dolarów i miotłę.


* * *

Magrat i niania Ogg czekały na nią, kiedy wyszła z salonu. — Masz swoją miotłę — rzuciła. — I mam nadzieję, że jesteście spakowane, bo odlatujemy.

Загрузка...