CZĘŚĆ I PRZEZNACZENIE

Nie oszukujmy się, sir. Są narzędzia wojny i podboju; ostatnie argumenty, do których uciekają się królowie.

Patrick Henry

Prolog: Centrum kontroli Bazy Księżycowej

— L-1 niedostępny.

Szefowa łączności poderwała głowę znad klawiatury.

— Sprawdź na drugim kanale.

— Już to zrobiłem — odparł dyżurny siedzący przy sąsiedniej konsoli. — Nic z tego. Wszystkie częstotliwości są głuche.

Trzeci łącznościowiec, siedzący po drugiej stronie szefowej, stukał po kolei w różne bloki klawiszy. Na jego ekranie widniał galimatias pasów.

— Zrobili to — potwierdził. — Wyciągnęli wtyczkę.

Inni kontrolerzy i technicy opuścili swoje stanowiska i otoczyli stanowisko łączności. Pozostawione bez opieki pulpity mrugały i świeciły obojętnie. Wielki elektroniczny ekran ścienny, ukazujący wszystkie systemy Bazy Księżycowej, jarzył się jak zawsze, jakby nie działo się nic niezwykłego.

Szefowa pchnęła w tył fotel na kółkach.

— Dokładnie w zapowiedzianym czasie, prawda?

— Dokładnie — powiedział technik. — Mamy wojnę.

Nikt się nie odezwał. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Grupa mężczyzn i kobiet stała w pełnej napięcia ciszy. Jedynym dźwiękiem był szum konsoli i delikatny szept wentylatorów.

— Poinformuję’ szefa — mruknęła szefowa, sięgając do klawiatury. Zaczęła tłuc w klawisze.

— Cholera! — zaklęła. — Złamałam paznokieć.

Lądowanie minus 116 godzin 30 minut

Douglas Stavenger stał na Przełęczy Wojdohowitza, wsłuchując się w ciszę. W Bazie zawsze rozbrzmiewały głosy, ludzkie albo syntezowane, a w tle nieustannie szumiały urządzenia elektryczne. Tutaj, w górach, które opasywały ogromny krater Alfons, słyszał tylko własny oddech — i cichy, krzepiący pomruk wentylatorów skafandra.

Dobry hałas, pomyślał, uśmiechając się do siebie. Kiedy ucichnie, twój oddech też ustanie.

Wysiadł z ciągnika niedaleko miejsca, gdzie stała tablica, niewielki złoty prostokąt przynitowany do skały, poświęcony pamięci jego ojca.


W tym miejscu Paul Stavenger wybrał śmierć, żeby ocalić mężczyzn i kobiety Bazy Księżycowej.

Jednakże to nie nostalgia przygnała go na przełęcz. Chciał przyjrzeć się uważnie Bazie Księżycowej, obejrzeć nie schematy ideowe czy plany elektroniczne, ale prawdziwą Bazę, leżącą w bezkompromisowym świetle gwiazd.

Wszyscy jej mieszkańcy myśleli, że są bezpieczni w przytulnych jaskiniach wydłubanych w zboczu góry, którą nazwali Yeager. Osłonięci przez warstwy litej skały, nie bali się niebezpieczeństw czyhających na powierzchni, pozbawionej powietrza i pławiącej się w promieniowaniu twardym, z różnicami temperatur między dniem a nocą, między słońcem a cieniem sięgającymi czterystu stopni Fahrenheita.

Ale Doug wiedział, że są okropnie bezbronni. Ochronili się przed siłami natury, prawda, teraz jednak groziło im unicestwienie przez wojnę.

Popatrzył na farmę solarną, tysiące akrów ciemnych ogniw słonecznych, które łapczywie spijały światło Słońca i bezszmerowo przekształcały je w elektryczność potrzebną Bazie tak, jak człowiekowi krew. Panele mogły zostać rozbite w pył przez konwencjonalne materiały wybuchowe albo unieszkodliwione przez impuls promieniowania z głowicy atomowej.

Uświadomił sobie, że jeszcze łatwiej byłoby zniszczyć radia-tory — wszyscy będziemy się gotować we własnym cieple, dopóki nie skapitulujemy albo nie pomdlejemy z gorąca.

Przesunął spojrzenie na lądowiska rakietowe, puste po rannym odlocie lunarnego pojazdu transferowego. Za portem zobaczył kopułę geodezyjną osłaniającą nieukończony kliper, budowany przez nanomaszyny wielkości wirusów, które przetwarzały węglowy pył meteorytowy w twardy, wytrzymały diament. Jak ochronić statek? Nie możemy go osłonić ani ukryć pod powierzchnią. Kopuła nie stanowi żadnego zabezpieczenia przed pociskami, nawet z broni ręcznej.

Sięgnął wzrokiem dalej w głąb krateru, gdzie w stronę horyzontu celował chudy, ciemny metaliczny palec katapulty. Wiedział, że wystarczy jedna bomba jądrowa, by wyrzutnia przestała istnieć.

Cóż, w wojnie opartej na wymianie ognia nie mamy szans, pomyślał. To pewne.

Skierował oczy na skraj farmy solarnej, zobaczył ciemną, gładką błonę na powierzchni, gdzie nanomaszyny pracowicie przemieniały krzem i metale z regolitu w kolejne ogniwa słoneczne.

Z ich powodu wybuchła ta wojna, wiedział. Nanomaszyny. Miał wrażenie, że czuje tryliony żuków we własnym ciele.

Jeśli wrócę na Ziemię, stanę się żywym celem. Załatwi mnie pierwszy szurnięty nanoluddysta, jak wielu innych przede mną. Ale jeśli wojnie będzie można zapobiec tylko poprzez zamknięcie Bazy Księżycowej, dokąd się udam?

Z mętlikiem w głowie odwrócił się i spojrzał na głęboki dół, który pewnego dnia miał się stać głównym placem Bazy Księżycowej. Jeśli kiedykolwiek go ukończymy, pomyślał.

Wszystkie prace konstrukcyjne zaczynają się od wykopania dołu. Nie ma znaczenia, czy jesteś na Księżycu, czy na Ziemi.

W blasku potężnych lamp koparki zdzierały regolit i ładowały go na ciężarówki. Praca przebiegała bezgłośnie w lunarnej próżni. Nad maszynami wisiały chmury drobnego pyłu, przyćmiewające światło lamp jak mgła. Pierwszy raz widzę mgłę na Księżycu, pomyślał Doug. Ale nie ma w niej ani jednej cząsteczki wody.

Wszystkie maszyny były kierowane przez operatorów siedzących bezpiecznie przy swoich stanowiskach w centrum kontroli. Tylko paru robotników budowlanych przebywało na powierzchni w kraterze Alfons.

Ja też powinienem być wewnątrz, powiedział sobie. Odliczanie już się rozpoczęło. Powinienem być wewnątrz i mierzyć się z problemem, a nie uciekać.

W ciągu siedmiu lat przymusowego pobytu na Księżycu, zawsze wychodził na powierzchnię ilekroć miał jakiś problem. Wyrazisty księżycowy krajobraz pozwalał mu skoncentrować się na tym, co najważniejsze: życie albo śmierć, przetrwanie albo zagłada. Surowa wspaniałość Księżyca zawsze wywierała na nim głębokie wrażenie. Teraz jednak zamiast podziwu czuł strach. Strach, że Baza Księżycowa zostanie zamknięta, że bezpowrotnie utraci szansę na otworzenie kosmicznej granicy. Strach, że będzie musiał wrócić na Ziemię, gdzie czekają na niego zabójcy.

I gniew, głęboki, tlący się gniew na ślepych, fanatycznych ignorantów grożących Bazie wojną i unicestwieniem.

Kipiąc ze złości, wrócił do ciągnika i wspiął się na siedzenie z gołego metalu. Grunt na przełęczy pożłobiony był przez gąsienice traktorów, od lat przeorujące pylisty regolit. On sam przejechał całą drogę wokół tych łagodnie zaokrąglonych gór; okrążenie krateru nie było łatwe, nawet ciągnikiem. Alfons był taki wielki, że góry pierścieniowe znikały za bliskim lunarnym horyzontem. Wycieczka zabrała mu prawie tydzień, przez cały czas w skafandrze, który na długo przed powrotem nabrał mocno dojrzałego zapachu. Ale w trakcie samotnej wędrówki znalazł upragniony spokój i wewnętrzną równowagę.

Nie dziś. Nawet tutaj nie znalazł spokoju.

Kiedy zjechał na dno krateru, spojrzał za bezkompromisową krechę horyzontu i zobaczył Ziemię wiszącą na ciemnym niebie, jarząca się błękitem, przybraną pasmami śnieżnobiałych chmur. Nie doświadczał tęsknoty, poczucia straty ani nawet ciekawości. Czuł tylko głęboką pogardę i gniew. Palący gniew. Jego prawdziwym domem był Księżyc, nie ten daleki zakłamany świat, gdzie za każdym uśmiechem kryła się przemoc i zdrada.

I uświadomił sobie, że złości się na siebie, nie na dalekich, anonimowych mieszkańców Ziemi. Powinienem był przewidzieć, że do tego dojdzie. Od siedmiu lat wywierali na nas naciski. Powinienem był coś wymyślić, żeby uniknąć otwartego konfliktu.

Zaparkował ciągnik i ruszył wzdłuż wykopu, stawiając długie, płynne kroki, które w niskiej grawitacji Księżyca wyglądały jak rodem ze snu. Zobaczył, że wykop jest prawie ukończony. Niemal byli gotowi do rozpoczęcia następnej fazy, bardziej finezyjnej. Ciągniki, idealne do usuwania ogromnej masy pyłu i skały, miały ustąpić wyspecjalizowanym nanomaszynom, opracowywanym w tym celu w laboratoriach.

Zastanowił się, czy kiedykolwiek osiągną ten etap. Czy Baza Księżycowa zostanie porzucona i zawieszona w czasie, zamrożona w pozbawionej powietrza pustce nieskończoności? Co gorsza, może zostać wysadzona, zbombardowana, zniszczona na zawsze.

Nie wolno do tego dopuścić! Nie pozwolę, by tak się stało. Niezależnie od okoliczności, nie dam im pretekstu do użycia siły.

— Kłaniam się, witam! — W słuchawkach zadudnił głos Lwa Brudnoja.

Wyrwany z zadumy Doug podniósł głowę i zobaczył zbliżającą się wysoką postać w skafandrze koloru kardynalskiej purpury. Skafandry uniemożliwiały identyfikację, więc długoterminowi lunatycy zaczęli nadawać im osobisty charakter. Brudnoj wyróżniał się także wdziękiem ruchów — w pękatym kosmicznym stroju chodził tak swobodnie, jak w zwyczajnym ubraniu.

— Lew, co ty tu robisz?

— Jakże serdecznie witasz ojczyma!

— Przecież wiesz, dlaczego.

— Postanowiliśmy z twoją matką przybyć teraz, bo później już może nie być okazji.

Doug pokiwał głową, przyznając mu rację.

— Słusznie. Mogą na jakiś czas wstrzymać loty.

— Jak się czujesz w skafandrze?

Doug zapomniał, że nosi nowy model.

— Świetnie — odparł z roztargnieniem, nadal skupiony na pracach w wykopie.

— Rękawice sprawują się zgodnie z obietnicami inżynierów? — dociekał Brudnoj, podchodząc do niego.

Doug wyciągnął rękę i powoli zacisnął ją w pięść. Czuł wibracje maleńkich serwomotorów, poruszających wykonanymi ze stopu „kośćmi” egzoszkieletu na grzbiecie dłoni.

— Nie próbowałem zgniatać nimi skał — powiedział na wpół żartem.

— Ciśnienie nie jest uciążliwe? Możesz zginać palce bez wysiłku?

Doug pokiwał głową.

— Mniej więcej tak, jak w zwyczajnych rękawicach.

— Ach — westchnął Brudnoj — miałem nadzieję, że będzie lepiej.

— To pierwsza próba, Lew. Jestem pewien, że zdołasz je poprawić.

— Tak, wszystko można poprawić.

Skafander Douga był twardym pancerzem z cermetalu, od butów po hełm; nawet przeguby w kostkach, kolanach, biodrach, ramionach, łokciach i nadgarstkach osłonięte były kręgami cermetu. Spiek ceramiczno-metalowy wytrzymywał normalne ciśnienie, choć na zewnątrz panowała próżnia. Dzięki temu użytkownik oddychał zwyczajnym powietrzem, a nie niskociśnieniową mieszanką tlenu i azotu, do której przez określony czas musiał się przyzwyczajać w standardowym skafandrze. W nowym można było wyjść w próżnię zaraz po założeniu i uszczelnieniu.

Z rękawicami zawsze były problemy. Nawet w skafandrach niskociśnieniowych miały tendencję do nadymania się jak balony. Sztywne rękawice Douga zostały wyposażone w egzoszkielet tłoków i maleńkie serwomotory, które wzmacniały jego naturalną siłę; bez nich nie mógłby nic robić.

— Może dałoby radę obniżyć ciśnienie w rękawicach — podsunął.

— Musielibyśmy założyć mankiet wokół nadgarstka, żeby uszczelnić…

— Wiadomość priorytetowa. — Głos zatrzeszczał w słuchawkach. — Wiadomość priorytetowa dla Douglasa Stavcngera.

Stukając w klawiaturę wbudowaną w przedramię skafandra, Doug powiedział:

— Stavenger, słucham. — Był zaskoczony nagłą suchością w gardle. Wiedział, czego dotyczy komunikat.

— Brak kontaktu ze stacją L-1 — poinformowała szefowa łączności. — Łączność z Ziemią została przerwana. Dougowi serce załomotało w piersi. Popatrzył na Brudnoja, ale zobaczył tylko odbicie swojego hełmu w jego złotym wizjerze. Z wysiłkiem przełknął ślinę i powiedział:

— W porządku. Wiadomość odebrana. Dziękuję.

Po sekundzie dodał:

— Znajdź Jinny Anson.

— Już się robi.

Po chwili w słuchawkach rozbrzmiał głos byłej dyrektorki Bazy.

— Tu Anson.

— Jinny, mówi Doug. Muszę z tobą porozmawiać, natychmiast.

— Wiem — odparła ponuro.

— Gdzie jesteś?

— W biurze uniwersyteckim.

— Przyjdź do mnie za kwadrans.

— Dobrze.

Doug popędził ku śluzie szybkimi, posuwistymi susami. Brud-noj dotrzymywał mu kroku.

— Zaczęło się.

— Powiadomię twoją matkę — powiedział Rosjanin.

Z gorzkim uśmiechem Doug odparł:

— Już wie, jestem pewien. Nie wypowiedzieliby nam wojny bez jej wiedzy.

Lądowanie minus 115 godzin 55 minut

— A więc stało się — powiedziała Jinny Anson, uśmiechając się wyzywająco. — Cholerne dupki.

Anson, Brudnoj i Joanna siedzieli przez biurkiem Douga. Anson niemal nonszalancko rozpierała się na siatkowym krześle. W wygodnych znoszonych dżinsach i welurowej bluzce z dekoltem wyglądała energicznie i zadziornie. Miała krótkie włosy, nadal złociste, i stalo-

woszare oczy, w tej chwili zdradzające tłumiony gniew.

Joanna sprawiała wrażanie opanowanej, choć Doug wiedział, że spokojna mina matki maskuje wewnętrzne napięcie. Jej długie do ramion włosy mieniły się popielatym złotem i srebrzystą szarością, ale ogółem wziąwszy, nie wyglądała na więcej niż czterdzieści lat. Jak zwykle była elegancko ubrana; miała wzorzystą koralową spódnicę z lekko obciążonym rąbkiem, żeby układała się jak trzeba w niskiej grawitacji, i świeżo wyprasowaną białą bluzkę z diamentowanymi zapinkami pod szyją i przy mankietach.

Między kobietami siedział Brudnoj. Jego pociągła twarz ze skołtunioną siwą brodą wyglądała ponuro, oczy miał podkrążone. W porównaniu z nieskazitelnym strojem żony jego ciemny golf i pomięte dżinsy prezentowały się niemal niechlujnie. Buty miał poszarzałe i wyświechtane ze starości.

Gabinet Douga był nie większy od innych klitek wyciętych w zboczu gór pierścieniowych, ale wszystkie ściany, od podłogi wyłożonej miękkimi płytkami po gładki skalny sufit, pokrywały inteligentne ekrany: płaskie cyfrowe wyświetlacze o wysokiej rozdzielczości, sterowane głosem albo laserem wielkości ołówka, w tej chwili leżącym na biurku.

Doug spoglądał na ekran na lewo od biurka; przewijały się na nim wyniki testów kontrolnych wszystkich systemów Bazy Księżycowej. Na pozostałe dwie ściany mógł wczytać dowolną scenerię, ale wybrał widoki Bazy z kamer ochrony, zmieniające się co dziesięć sekund, ukazujące wnętrza tuneli i dno krateru, gdzie zdalnie sterowane ciągniki nadal pracowały w wykopie, jakby nie działo się nic szczególnego. Ściana za jego plecami była pusta.

Czując narastający niepokój, powiedział:

— Nie chcę, żeby ludzie zaczęli się denerwować. Baza powinna pracować jak zwykle.

— Mimo że Faure wypowiedział nam wojnę? — zapytała Anson.

— To nie będzie zwyczajna wojna. Nie padną w niej strzały.

— Na pewno nie z naszej strony. My moglibyśmy tylko rzucać w nich kamieniami.

— W kogo? — zapytała cierpko matka Douga.

— W żołnierzy sil pokojowych — odparł Doug.

Wszyscy w biurze wydawali się przestraszeni takim postawieniem sprawy.

— Nie sądzisz, że posuną się tak daleko, prawda? — zapytała Anson, po raz pierwszy okazując zaniepokojenie.

Doug podniósł wskaźnik laserowy i wycelował czerwoną kropkę w jedną z ikonek obrzeżających górną krawędź ekranu. Zobaczyli schemat układu Ziemia-Księżyc, z chmurami satelitów wokół Ziemi. Dwanaście satelitów nawigacyjnych krążyło na niskich orbitach Księżyca, a w punkcie L-1 widniała wielka załogowa stacja kosmiczna, reprezentowana przez zieloną plamkę.

— Żadnego ruchu — powiedział. — Dziś rano LPT zacumował przy L-1. Poza tym między orbitami panuje cisza i spokój.

— Na razie — mruknął Brudnoj.

— Nie dokonają inwazji — powiedziała Joanna stanowczo.

— Ten mały kanadyjski żabojad nie ma na to dość ikry.

Brudnoj przeganiał kościstym palcem krótką siwą brodę. Niezależnie od tego, jak starannie ją przystrzygał, przez cały czas sprawiała wrażenie zaniedbanej.

— Ten mały kanadyjski żabojad wywalczył sobie drogę na sam szczyt ONZ — przypomniał żonie. — I teraz zmusił ONZ, żeby zarzucono nam pogwałcenie traktatu o zakazie stosowania nanotechnologii.

Joanna zrobiła zniecierpliwioną minę.

— Gwałcimy traktat od chwili jego powstania.

— Ale teraz twój mały kanadyjski żabojad ma upoważnienie na wysłanie oddziałów pokojowych, które wyegzekwują postanowienia.

— Naprawdę myślicie, że do tego dojdzie? — zapytała Anson ponownie, lekko pochylając się na krześle.

— Prędzej czy później — odparł Doug.

— Wiedzą, że nie możemy zaprzestać używania nanomaszyn — powiedziała Joanna z goryczą. — Wiedzą, że Baza Księżycowa przestanie istnieć, jeśli zabronią nam korzystać z nanotechnologii.

— I o to im chodzi — mruknął Brudnoj, coraz bardziej zasępiony.

— W takim razie musimy stawić opór — oświadczył Doug.

— Walczyć z żołnierzami? — Anson była przestraszona na samą myśl. — Ale…

— Nie mówiłem o walce. Powiedziałem: stawić opór — sprostował Doug. — Jak?

— Przeanalizowałem sytuację prawną. Moglibyśmy proklamować niepodległość.

Jego matka wyglądała nie tyle na zaskoczoną, ile na zirytowaną takim pomysłem.

— Co to da?

— Jako niezależne państwo nie podpiszemy traktatu, więc jego postanowienia nie będą się do nas odnosić.

Brudnoj wzniósł brwi.

— Ale czy ONZ nas uzna? Czy dopuści nas do członkostwa?

— Faure nigdy na to nie pozwoli — powiedziała Joanna. — Ten mały kanadyjski żabojad ma całe ONZ owinięte wokół swojego wymanikiurowanego palca.

— Jak zareaguje korporacja, jeśli ogłosimy niepodległość? — zapytała Jinny Anson.

— Kiribati nie ma nic do gadania — odparł Doug.

Brudnoj westchnął ciężko.

— Gdyby nie ustąpili pod naciskami Faure’a i nie sygnowali traktatu…

— Nie mieli wyboru. — Doug spojrzał prosto na matkę i zapytał: — A co z Mastersonem? Jak zareaguje zarząd?

— Dam sobie z nimi radę — odparła Joanna z przekonaniem.

— ARashid?

Uśmiechnęła się lekko.

— Wybuchnie w chmurze fioletowego dymu. Ale nie martw się, choć teraz jest przewodniczącym, umiem przywołać go do porządku.

— Niepodległość… — mruknęła Anson.

— Jesteśmy w miarę samowystarczalni pod względem energii i żywności — powiedział Doug.

— Jak długo „w miarę”? — zapytała Joanna.

— Damy sobie radę przez wiele miesięcy bez sprowadzania czegokolwiek z Ziemi — zadeklarowała Anson.

— Naprawdę? — zapytał Doug.

Wzruszyła ramionami.

— Może być problem z dodatkami. Keczup, przyprawy, sól.

— Sól mogą wytwarzać nanomaszyny — powiedział Doug. — To powinno być względnie proste.

— Skąd weźmiesz sód i chlor? Nie z regolitu.

Doug uśmiechnął się nieznacznie.

— Z utylizacji odpadków.

Anson skrzywiła się z niesmakiem.

— Naprawdę możemy wytrzymać wiele miesięcy bez importu z Ziemi? — Joanna chciała się upewnić.

— Może rok — odparła Anson. — Jeśli nie macie nic przeciwko jedzeniu sojburgerów bez musztardy.

Brudnoj wyprężył sękate palce.

— Nie jesteś zadowolona, że uparłem się hodować cebulę i czosnek razem z kwiatami?

— Masz na farmie papryczki jalapeno? — zapytała Anson.

Brudnoj zaprzeczył ruchem głowy.

— Rok… — powtórzyła Joanna z zadumą. — Sprawa powinna się rozstrzygnąć na długo przed końcem tego okresu.

— W taki czy inny sposób — dodał Brudnoj ponuro.

— Może być problem z farmaceutykami. — Doug odwrócił się do ekranu na lewej ścianie. Laserem zmienił widok pustych lądowisk rakietowych na inwentarz leków. — Uzupełnialiśmyje co miesiąc. Mamy…

— przyjrzał się liście — zapas na trzy miesiące.

— Może zamiast lekarstw używać nanomaszyn? — zaproponowała Joanna. Było tajemnicą poliszynela, że młody wygląd zawdzięcza nanoterapii, która napięła zwiotczałe mięśnie i przywróciła gładkość skórze.

— Porozmawiam z Kris Cardenas — obiecała Anson.

— I profesorem Zimrrlermanem — dodał Doug.

— Ty sobie z nim gadaj — warknęła. — Zawsze próbuje mnie sterroryzować.

— Ja to zrobię — zgłosił się Brudnoj.

— Ty?

Z miną winowajcy Rosjanin wyznał:

— Pracujemy razem nad pewnym małym projektem. Chcemy wykorzystać nanomaszyny do produkcji piwa.

— Lew! — Joanna spiorunowała go wzrokiem.

Brudnoj podniósł rękę w pojednawczym geście.

— Nie ma powodów do zmartwień. Na razie jesteśmy w punkcie wyjścia. Produkt jest taki ohydny, że nawet Zimmerman go nie pije.

Douga rozbawiło tłumaczenie się ojczyma.

— W porządku. Naszym pierwszym ruchem będzie ogłoszenie niepodległości i…

— Jak zwrócimy się do ONZ o przyznanie członkostwa, skoro łączność została odcięta? — zapytała Joanna.

— Możemy rozmawiać z Ziemią — zapewniła ją Anson.

— Mamy do dyspozycji radio i telewizję, nawet wiązki laserowe, jeśli będzie trzeba. Nie potrzebujemy satelitów telekomunikacyjnych; można przesyłać wiadomości bezpośrednio do anten naziemnych.

— Pytanie — zaczął Brudnoj — czy ktoś nam odpowie.

— Odpowiedzą — rzekł Doug. — Kiedy tylko się dowiedzą, co robimy. Poza tym zawsze możemy zwrócić się do mediów.

— Ha! — parsknęła Joanna.

— Nie lekceważ mediów, mamo. Mogą okazać się naszym najlepszym sprzymierzeńcem.

— Naszym jedynym sprzymierzeńcem — sprecyzował Brudnoj.

— No dobrze, proklamujemy niepodległość — wtrąciła Anson.

— Co dalej?

— Jeśli Faure nas nie uzna, zwrócimy się do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości — odparł Doug.

Joanna pokiwała głową.

— Prawnie zwiążemy mu ręce i będziemy czekać, aż opinia światowa przejdzie na naszą stronę.

— Pobożne życzenia — mruknął Brudnej.

— Myślicie, że się uda? — zapytała Anson.

— Musi — odparła Joanna.

— Jinny — powiedział Doug, wskazując palcem w jej stronę — chcę, żebyś została dyrektorem Bazy.

— Ja? Dlaczego? Nie siedziałam za tym biurkiem prawie osiem lat!

— Doug uśmiechnął się do niej.

— Wiesz lepiej ode mnie, co się święci w tych tunelach. Nie próbuj zaprzeczać.

— Przecież ja zarządzam uniwersytetem — zaoponowała.

— I co ty będziesz robić?

— Działalność uniwersytetu zostanie zawieszona, dopóki Ziemia nie pozwoli się z nami kontaktować. Studenci i tak nie mogą z tobą rozmawiać.

— Ale ty…?

— Studiowałem historię wojen, od kiedy Faure został wybrany na sekretarza generalnego. Dowiedziałem się, że potrzeba nam kogoś, kto poświęci niepodzielną uwagę zaistniałemu kryzysowi. Nie mogę kierować codziennym życiem Bazy Księżycowej i jednocześnie prowadzić wojnę.

— Mówiłeś, że to nie wojna — przypomniała Joanna ostro.

— Nikt do nas nie strzela. Jeszcze nie. Ale musimy być przygotowani na taką ewentualność.

— Nie możesz…

— Doug ma rację — wtrącił Brudnoj, przerywając żonie.

— Powinien skupić się na problemie.

— A ja znów będę dyrektorem Bazy. — Anson nie sprawiała wrażenia niezadowolonej.

Brudnoj wycelował palcem w Douga.

— Będziesz więc naszym generalissimusem. Jinny znów zostanie dyrektorem Bazy. A ty, droga żono — odwrócił się do Joanny — przyjmiesz obowiązki naszego ministra spraw zagranicznych, odpowiedzialnego za stosunki dyplomatyczne z Mastersonem i innymi korporacjami.

— A co ty będziesz robić, Lew? — zaciekawiła się Joanna.

— Ja? — Krzaczaste brwi Brudnoja wspięły się niemal do połowy czoła. — Poprzestanę na tym, co robiłem do tej pory. Będę uprawiać rolę.

— Aha, pewnie — ćwierknęła Anson.

Brudnoj wzruszył ramionami.

— Nie mam wygórowanych ambicji. Ale jeśli wolno mi powiedzieć, przydałoby się poparcie wiejkich korporacji.


— Zajmę się kontaktami z Masterson Corporation — obiecała Joanna. — Spróbujemy nacisnąć na rząd w Waszyngtonie, żeby sprzeciwił się decyzji ONZ.

— O ile zarząd opowie się po naszej stronie — zaznaczył Doug.

Jego matka władczo wzniosła brew.

— Mówiłam ci, zarządem nie musisz się przejmować.

— Ani Rashidem?

— Ani Rashidem. — Joanna odwróciła się do męża i dodała: — To on ma wygórowane ambicje.

— Dobra — powiedziała Jinny Anson. — Ja pokieruję Bazą, a ty Doug, wojną.

— Wielkie dzięki.

— Ktoś musi…

— Zaraz! — warknął Doug. Na lewym ekranie mrugała ikona symbolizująca wiadomość. Pilną wiadomość. Czerwona kropka odsunęła się od roju satelitów na niskiej orbicie Ziemi i zmierzała w ich stronę.

— Komunikat — zawołał Doug tonem rozpoznawanym przez komputer. Głos drżał mu leciutko.

— Załogowy statek kosmiczny opuścił bazę wojskową na Korsyce — zameldował technik łączności. — Wszedł na bezpośrednią trajektorię lunarną.

— Żołnierze sił pokojowych — powiedział Doug.

— Na pewno.

Wszyscy spojrzeli na niego.

— I co teraz, szefie? — zapytała Jinny Anson.

Lądowanie minus 114 godzin 35 minut

— Pięć dni — powiedział Doug do kobiety na ekranie. — Będą tutaj za niecałe pięć dni.

Tamara Bonai lekko zmarszczyła czoło, między jej brwiami pojawiły się dwie pionowe kreseczki. Były ledwo dostrzegalne, ale na eterycznie pięknej twarzy wyglądały jak szpetne blizny. Jej twarz była marzeniem rzeźbiarza: wyraźnie zarysowane kości policzkowe i migdałowe oczy, skóra o jasnym odcieniu drewna tekowego, kaskada długich włosów, lśniąca i czarna jak nieskończoność przestrzeni.

Doug miał przed sobą obraz naturalnej wielkości. Tamara Bo-nai siedziała za biurkiem, jak on. Wyglądało to tak, jakby jego biuro otwierało się na jej gabinet na Tarawie: lunarna skała i inteligentne ekrany nagle ustępowały tropikalnemu drewnu i bambusowi.

— Kiedy wybrałam się do Bazy Księżycowej — powiedziała — podróż trwała tylko jeden dzień.

— Leciałaś na pełnym ciągu — wyjaśnił Doug. — Statek żołnierzy wszedł na maksymalnie oszczędną trajektorię.

Bonai uśmiechnęła się lekko.

— Chcą zaoszczędzić pieniądze, lecąc taką trasą?

Doug zmusił się do śmiechu.

— Wątpię. Sądzę, że chcą nam dać jak najwięcej czasu na przemyślenie sprawy i poddanie się.

Rozkosznie krzywiąc usta, Bonai zapytała:

— To właśnie zrobisz? Poddasz się?

— Nie. Jesteśmy prawie samowystarczalni. Przez długi czas możemy obywać się bez Ziemi.

Jeśli odpowiedź ją zaskoczyła, to tego nie okazała. Doug zastanowił się, czy ktoś podsłuchiwał ich rozmowę. Rozmawiali na łączu laserowym, ale nawet najbardziej wąska wiązka pokonując czterysta tysięcy kilometrów między Ziemią a Księżycem, rozszerzała się w stożek o podstawie kilku kilometrów. Wyspa Tarawa była mała, ale wystarczająco duża, by Rashid czy ktoś inny mógł przechwycić sygnał.

— Jesteście przygotowani do walki z żołnierzami? — zapytała.

— Nie zamierzamy poddać Bazy.

Wyglądała na szczerze przejętą.

— Ale oni mają karabiny… inną broń. Co wy macie?

— W całej Bazie nie ma nawet pistoletu sportowego — przyznał Doug. — Mamy za to parę osób z głowami nie od parady.

Gdy tylko usłyszała jego słowa, lekko pokręciła głową.

— Nie zatrzymasz kul słowami.

— Może zatrzymam. — Nie czekając na jej komentarz, mówił: — Zamierzamy proklamować niepodległość i wystąpić do Zgromadzenia Ogólnego o przyjęcie do ONZ.

Opóźnienie w odpowiedzi wyniosło znacznie więcej niż trzy sekundy. Wreszcie Bonai powiedziała.

— To moja wina, prawda? Macie kłopoty, bo uległam naciskom ONZ i podpisałam traktat nanotech.

— Zrobiłaś to, co było najlepsze dla twoich rodaków — odparł Doug. — Nie miałaś innego wyjścia.

Masterson Corporation była właścicielem Bazy Księżycowej i zarządzała nią od początków, gdy lunarna placówka składała się z garstki podpowierzchniowych schronów u stóp gór pierścieniowych olbrzymiego krateru Alfons.

Baza powstała i rozwijała się dzięki nanotechnologii.

Nanomaszyny wielkości wirusów przetrząsały regolit w dolinie krateru Alfons, wyłuskując tlen i o wiele rzadsze atomy wodoru nawiane przez wiatr słoneczny. Kiedy w rejonie bieguna południowego odkryto pola lodowe, nanomaszyny zbudowały i konserwowały rurociąg dostarczający wodę na odległość ponad tysiąca kilometrów. Z krzemu występującego w regolicie nanomaszyny skonstruowały ogniwa słoneczne, które zaopatrywały powiększającą się Bazę w coraz większe ilości energii elektrycznej. Nanomaszyny zbudowały katapultę elektromagnetyczną, która wystrzeliwała ładunki rud księżycowych do zakładów na orbicie Ziemi’.

I nanomaszyny wydobywały atomy węgla z asteroid przelatujących w pobliżu Ziemi, a następnie z czystego diamentu budowały klipry rakietowe, będące najnowszym produktem eksportowym Bazy i głównym źródłem zysków. Diamentowe klipry były nie tylko najlepszymi na świecie statkami kosmicznymi; zaczynały także dominować na ziemskim rynku transportu towarów i pasażerów na duże odległości.

ONZ-owski traktat o zakazie stosowania nanotechnologii zabraniał prowadzenia jakiejkolwiek działalności nanobadawczej i na-noedukacyjnej w krajach, które zostały jego sygnatariuszami. Siedem lat wcześniej, kiedy stało się jasne, że Stany Zjednoczone podpiszą traktat — to amerykańscy nanoluddyści byli autorami wstępnego projektu — Masterson Corporation utworzyła marionetkową firmę w wyspiarskim państewku Kiribati i na nią przeniosła prawa własności Bazy Księżycowej. Dopóki Kiribati nie sygnowało traktatu, pracownicy Bazy Księżycowej mogli legalnie używać nano-maszyn, niezbędnych do życia jak powietrze.

Ale w dzień po tym, jak Tamara Bonai, szefowa rządu Kiribati niechętnie złożyła swój podpis pod traktatem, sekretarz generalny ONZ — Georges Faure — osobiście zadzwonił do Joanny Sta-venger i poinformował ją, że Baza Księżycowa ma dwa tygodnie na zakończenie wszystkich operacji nanotechnologicznych, badawczych i edukacyjnych.

Dokładnie dwa tygodnie później, co do minuty, wszystkie łącza komunikacyjne Ziemi z Bazą Księżycową zostały odcięte. Z Korsyki wystartował statek kosmiczny z oddziałem sił pokojowych ONZ na pokładzie, rozpoczynając niespieszną pięciodniową podróż na Księżyc.

— Nie masz pojęcia, jak nas naciskali — powiedziała Bonai, robiąc smutną minę. — Posunęli się do tego, że zabronili turystom odwiedzać nasze ośrodki wypoczynkowe. To była blokada ekonomiczna. Wykończyliby nas.

— Nie mam do ciebie pretensji — odparł Doug. — Chciałem ci tylko powiedzieć, że ogłaszamy niepodległość. Jako niezawisłe państwo, które nie podpisało traktatu, będziemy mogli kontynuować prace nanotechnologiczne bez względu na Faure’a i jego żołnierzy.

Uśmiechnęła się nieznacznie.

— Czy będziecie honorować kontrakty z korporacją Kiribati?

Baza Księżycowa sprzedawała diamentowe klipry i inne produkty towarzystwom przewozowym za pośrednictwem Kiribati Corporation.

— Tak, oczywiście — zapewnił Doug. — Gdy tylko sytuacja się wyklaruje.

— Rozumiem. My z pewnością nie sprzeciwimy się waszej niepodległości.

Uśmiechnął się do niej.

— Dzięki, Tamaro. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.

Minęły trzy sekundy.

— Życzę szczęścia, Doug.

— Jeszcze raz dziękuję. Szczęście z pewnością się przyda.

Lądowanie minus 114 godzin

Wieści rozeszły się po korytarzach Bazy Księżycowej z prędkością dźwięku. W pracowniach i biurach, w kwaterach mieszkalnych i laboratoriach, w porcie kosmicznym, przy katapulcie, nawet na powierzchni, gdzie pracowała garstka ludzi w skafandrach, powtarzano te same słowa: Jesteśmy w stanie wojny. Żołnierze ONZ zmierzają do Bazy.

Najwyższy czas, pomyślał najemnik. Po latach opieprzania się, uników i prób zagadania problemu na śmierć, dyplomaci w szykownych garniturkach zarzucili tę wymijającą taktykę i wreszcie przystąpili do działania.

Na chwilę oderwał się od wykonywanej pracy, która zresztą sprawiała mu sporą satysfakcję. Nikt nie podejrzewał, że jest głęboko zakonspirowanym agentem, profesjonalnym zabójcą. Zainstalowany w Bazie prawie przed rokiem, wniknął w środowisko i czekał stosownej chwili. Gdy postawił stopę na Księżycu, stracił kontakt z mocodawcami i musiał działać na własną rękę.

Unieruchomić Bazę Księżycową. Taki był cel jego misji. Od’ wielu miesięcy badał wszystkie systemy i personel Bazy. Podpo-wierzchniowe korytarze były żałośnie bezbronne w przypadku sabotażu. Każdy haust powietrza, każda cząsteczka wody zależała od skomplikowanej maszynerii kierowanej przez wyrafinowane programy komputerowe. Najemnik wiedział, że w tym przypadku „wyrafinowane” oznacza mało odporne. Wirus komputerowy mógł rzucić Bazę Księżycową na kolana w ciągu paru godzin, może nawet minut.

Jego misja obejmowała jeszcze jedno zadanie. Usunąć kierownictwo. Jego zwierzchnicy używali słów takich jak „unieszkodliwić” i „zneutralizować”. Mieli jednak na myśli „zabić”.

Trochę szkoda, pomyślał najemnik. Ci ludzie są całkiem fajni, ci faceci, z którymi pracują. Kobitki też. Ale nie zrobią im krzywdy. Moim celem jest kierownictwo. Brudnojowie, Jinny Anson i chłopak Stavengera.

Kiwając głową, jakby na potwierdzenie słuszności swojej misji, wrócił do pracy. Rób, co do ciebie należy, powiedział sobie. Bez fuszerki. Żadnych niedociągnięć; żadnych błądów.

Lądowanie minus 113 godzin 22 minuty

Doug siedział sam w swoim pokoju, wpatrując się w pusty ekran ścienny. Proklamować niepodległość, myślał. Tak po prostu. Poinformować „doliniarzy”, że już nie podlegamy Kiribati Corporation ani żadnej innej firmie czy rządowi na Ziemi. Jak to wyrazić?

Jego kwatera, nie większa od biura, należała do nowych „apartamentów”, w których można było urządzić osobny salonik i sypialnią. Miała nawet prywatną łazienką.

Doug odchylił się w wygodnym fotelu z miękkiej pianki plastikowej i poprosił komputer o wczytanie amerykańskiej Deklaracji Niepodległości z programu historycznego. Zmniejszył dokument do mniej imponującego rozmiaru, potem studiował go przez kilka minut. Wreszcie pokręcił głową. To było dobre w 1776, powiedział sobie, ale my żyjemy prawie trzysta lat później. Wtedy wysławiali się okropnie koturnowo.

Poza tym, myślał, wszyscy poznaliby źródło. Zostałbym oskarżony o plagiat. Zły początek nowego państwa.

Wrócił myślami do swoich studiów historii wojennej. Ten amerykański generał, który dowodził wojskami sprzymierzonymi w Europie podczas II wojny światowej… jak on się nazywał? Ike jakoś tam.

Wystarczyło parę dotknięć wskaźnikiem laserowym, by pojawiła się multimedialna biografia Dwighta Eisenhowera. Doug ściszył dźwięk i powoli przewijał dokument, szukając zwięzłego oświadczenia, które Eisenhower przesłał do Waszyngtonu po kapitulacji nazistów. Jego adiutanci opowiadali się za napisaniem długiego, kwiecistego elaboratu, pełnego szumnych frazesów i przy-kadzania pod adresem różnych generałów. Eisenhower odrzucił ich sugestie i napisał… aha, jest: „Misja sił sprzymierzonych wypełniona o 02:41 czasu lokalnego, 7 maja 1945”.

O to chodzi, powiedział sobie Doug. Krótko i węzłowato.

Chrząknął i zawołał do komputera:

— Dyktafon. — Po chwili namysłu wolno i wyraźnie powiedział: — Baza Księżycowa niniejszym proklamuje niepodległość i zwraca się z prośbą o przyjęcie w poczet członków Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Przez długą chwilę patrzył na słowa, potem uznał, że wyrażają to, co chciał powiedzieć. Zastanowił się przelotnie, czy nie przesłać tekstu deklaracji matce i Lwu Brudnojowi, ale zrezygnował z pomysłu. Chcieliby wprowadzić poprawki, może wyrazić bardziej wymijająco albo wyłuszczyć powody i ozdobić argumentami. Miód na uszy. Ja tu dowodzę, na co wszyscy się zgodzili i wszyscy razem postanowiliśmy proklamować niepodległość. Tę wiadomość wyślę Faure’owi i całej Ziemi.

Zadzwonił do stanowiska łączności w centrum dowodzenia.

— Nadaj to do siedziby ONZ w Nowym Jorku — powiedział — i rozpyl po wszystkich antenach na Ziemi. Nie zapomnij o satelitach telekomunikacyjnych. Prześlij laserem do Kiribati i do centrali Masterson Corporation w Savannah.

Dyżurnym szefem łączności był młody człowiek, z którym Doug rywalizował w dorocznych niskograwitacyjnych igrzyskach olimpijskich. Wyszczerzył zęby, gdy przeczytał komunikat.

— Już się robi, szefie — powiedział.

Doug wyłączył ekran i odchylił się na piankowym fotelu. W porządku, załatwione. Teraz zaczekamy na efekty.

Lądowanie minus 112 godzin 17 minut

Uniwersytet Księżycowy nie miał kampusu w pełnym tego słowa znaczeniu. Jego sercem było luksusowo wyposażone studio, z którego prowadzono wykłady za pośrednictwem łącz elektronicznych i programów rzeczywistości wirtualnej.

Wilhelm Zimmerman cenił sobie wygody. Ba, wymagał ich. Przybył do Bazy Księżycowej, bo wskutek podpisania „verdammt traktatu” zamknięto jego wydział na uniwersytecie w Bazylei. Zrezygnował z cygar, strudla i nawet piwa, ale nadal z upodobaniem objadał się, lekceważył reżim ćwiczeń oraz doprowadzał do białej gorączki personel zaopatrzeniowy i techniczny, domagając się kanap i przepastnych foteli, które mogłyby pomieścić jego wielkie cielsko.

Wciąż nosił szare, staroświeckie trzyczęściowe garnitury, które przywiózł z sobą do Bazy Księżycowej przed siedmioma laty. Osobiście zaprojektował nanomaszyny, które doprowadzały do porządku znoszone ubrania, atom po atomie naprawiając wystrzępione mankiety i przetarte miejsca, a nawet usuwały zabrudzenia.

Mimo to, rozparty na ulubionej sofie, wyglądał wyjątkowo niechlujnie w rozpiętej marynarce, kamizelce opiętej na wydatnym brzuchu, z krawatem rozluźnionym pod sztywnym kołnierzykiem. Siwe włosy, otaczające wianuszkiem łysinę, miał zmierzwione niczym król Lir w scenie „Burzy”.

— Bezpośrednia trajektoria? — zapytał Douga. — Bez zwyczajowego wstąpienia do stacji kosmicznej?

— Pewnie się obawiają, że załogi stacji są w większości po naszej stronie — powiedział Doug.

Siedział w jednym z wielkich, przesadnie wyściełanych foteli naprzeciwko sofy. Meble, zbudowane przez nanomaszyny projektu Zimmermana, wyglądały absurdalnie w tym przestronnym, rozbrzmiewającym echem studiu wyciętym w lunarnej skale. Byli sami. Światła zostały zgaszone, płonęły tylko lampy na stołach po obu stronach sofy: smukłe, pełne wdzięku łodygi z lunarnego aluminium. Stoły skonstruowano z lekkiego, ale wytrzymałego „kanapkowego” metalu o strukturze ulowej, również wytwarzanego przez nanomaszyny.

Zimmerman pokiwał głową, jakby odpowiedź sprawiła mu satysfakcję.

— I powiadomiłeś ONZ, że jesteśmy teraz niepodległym państwem?

— ONZ i tyle mediów, ile zdołaliśmy złapać.

— A jednak żołnierze nie zawrócili? — Zdawało się, że każde kolejne słowo Zimmerman wypowiada z coraz wyraźniejszym obcym akcentem.

— Jeszcze nie.

— I ONZ nie zareagowała na twoją deklarację niepodległości?

— Jeszcze nie — powtórzył Doug.

— A więc — profesor wyprężył krótkie ręce — pozostaje nam tylko czekać, ja?

— I przygotować się.

Zimmerman wzniósł krzaczaste brwi.

— Na co? Albo zaakceptują naszą niepodległość, albo żołnierze wylądują na Księżycu i wszystko zamkną.

— Nie wpuszczę ich do Bazy Księżycowej — oznajmił Doug stanowczo.

Zimmerman parsknął.

— Jak zamierzasz ich powstrzymać? Może modlitwą, hę?

— Właśnie dlatego przyszedłem do pana, profesorze. Potrzebujemy pańskiej pomocy.

— Do czego? Chcesz, żeby nanomaszyny zrobiły ci magiczną różdżkę? A może wolisz promienie śmierci?

Doug był przyzwyczajony do sarkazmów starego profesora.

— Myślałam o czymś w rodzaju pomocy medycznej. Możemy potrzebować…

— Pomyślałam, że cię tu znajdę, Willi.

Kris Cardenas wyłoniła się z cieni. Od wielu lat lampy ultrafioletowe konserwowały jej naturalną opaleniznę. Zdaniem Douga wyglądała jak kalifornijska amatorka surfingu: barczysta, wysportowana, z roziskrzonymi niebieskimi oczyma. Miała krótkie ruda-wozłote włosy i była ubrana w swobodny, wygodny kombinezon w kolorze pastelowej żółcieni. Nie nosiła biżuterii, żadnych ozdób. Na podstawie jej bezpretensjonalnego wyglądu i swobodnego sposobu bycia nikt by nie zgadł, że jest uhonorowaną Noblem wybitną badaczką nanotech.

— Nasz obecny tutaj młody przyjaciel chce, żebym uczynił wszystkich odpornymi na kule — powiedział Zimmerman, ociężale przesuwając się na bok, żeby zrobić jej miejsce na sofie. Nawet na Księżycu poruszał się z gracją słonia.

— Nie — sprzeciwił srę Doug. — Proszę tylko o…

— Myślisz może, że nanomaszyny, które w sobie nosisz, ochronią cię przed pistoletami maszynowymi? Dwa razy ocaliły ci życie, ale nie zrobią z ciebie supermana.

— Willi, może pozwolisz Dougowi dokończyć? — zaproponowała Cardenas z czarującym uśmiechem.

— Zaplecze medyczne — powiedział Doug szybko, żeby Zimmerman znów mu nie przeszkodził. — Jeśli będziemy odcięci od Ziemi dłużej niż parę miesięcy, zacznie brakować nam leków. Zastanawiałem się, czy nanomaszyny mogłyby zastąpić albo wzmocnić działanie niektórych używanych przez nas farmaceutyków.

— Niby jak? Wasze własne głupie przepisy zabraniają mi stosowania nanomaszyn wewnątrz Bazy Księżycowej, wyjąwszy moje laboratorium — burknął Zimmerman.

— Zasady bezpieczeństwa, tak, wiem — przyznał Doug.

— Nawet meble musiałem robić w laboratorium, a potem wołać ludzi, żeby raczyli schleppen je tutaj.

— Nie możemy ryzykować, że nanomaszyny rozprzestrzenia się po bazie.

— Bzdura — mruknął Zimmerman. — Przesądy.

— Jesteś gotów nagiąć zasady bezpieczeństwa, Doug? — zapytała Cardenas.

— Musimy, przynajmniej trochę.

— I potrzebujesz pomocy przy uzupełnianiu zapasu leków, prawda?

— Prawda.

— Może chodzi o aspirynę? — burknął Zimmerman podejrzliwie.

— O coś więcej.

— A konkretnie?

— Konkretnie nie wiem. Musi pan porozmawiać z personelem medycznym.

— Muszę? To rozkaz? Jesteś teraz marszałkiem polowym, a ja twoim podkomendnym?

— Otóż to — powiedziała Cardenas ze słodkim uśmiechem.

— Takie są wymogi obecnej sytuacji, Willi, i musimy zrobić wszystko, żeby się dostosować.

Zimmerman wymamrotał coś po niemiecku.

— W przeciwnym razie — mówiła Cardenas — wszyscy zostaniemy odesłani na Ziemię i już nigdy nie będziemy mogli zajmować się nanotechnologią.

Stary profesor milczał przez długą chwilę. Wreszcie wydał potężne jękliwe westchnienie i smutnie pokiwał głową, aż zatrzęsły mu się policzki.

— Tak — mruknął. — Pogadam z medykami. Czemu nie. Nie mam nic innego do roboty, skoro Kiribati nie odbiera naszych transmisji.

Wykłady Uniwersytetu Księżycowego były nadawane do Kiribati, a stamtąd przekazywane do studentów na całym świecie. Nie mieli problemów z kierunkami technicznymi i humanistycznymi, ale od kiedy większość państw zabroniła nauczania nanotechnolo-gii, kursy nanotech były pakowane osobno i dostarczane ukradkiem. Cardenas często się skarżyła, że czuje się tak, jakby rozprowadzała pornograficzne kasety wideo „w zwyczajnym opakowaniu z szarego papieru.”

— Kiedy to się skończy, znów zacznie pan uczyć — obiecał Doug.

— Myślisz, że wygramy? — Ton Zimmermana jasno dawał do zrozumienia, że on nie ma złudzeń.

— Spróbujemy. — Doug podniósł się z fotela.

— A my zrobimy wszystko, żeby pomóc — obiecała Cardenas.

— Prawda, Willi?

— Tak — burknął profesor, bez cienia entuzjazmu.

— Dzięki — powiedział Doug. — Jestem wam wdzięczny za wszystko.

Ruszył do drzwi, klucząc wśród sprzętu, który stał bezczynnie w cieniach studia. Za jego plecami Cardenas pochyliła się do Zimmermana i coś mu szepnęła. Stary profesor ściągnął brwi i wzruszył ramionami.

— Może uda nam się zrobić cię niewidzialnym — zawołał za Dougiem. Jego głos poniósł się echem po cienistym studiu.

Doug obejrzał się przez ramię i zdusił śmiech.

— Cudownie — powiedział, myśląc, że kuloodporność byłaby znacznie lepsza.

W swoim pokoju Doug włączył ekran ścienny i przejrzał komputerowe akta osobowe, chcąc znaleźć kogoś, kto miałby doświadczenie wojskowe. Poszukiwania okazały się bezowocne. Pracownicy Bazy Księżycowej byli naukowcami i inżynierami, technikami i lekarzami, analitykami komputerowymi, pielęgniarkami, specjalistami budowlanymi, agrotechnikami, kierownikami i administratorami. Wszyscy zostali zatrudnieni przez dział kadr Master-son Corporation na Ziemi. Służbę wojskową odbyło jedynie kilku astronautów, którzy pilotowali transferowe statki kosmiczne, i żaden w chwili obecnej nie przebywał w Bazie Księżycowej.

Faure wybrał doskonały moment, pomyślał Doug. W połowie pierwszej fazy budowy głównego placu, z tuzinami dodatkowych robotników na głowie i bez jednego statku kosmicznego w porcie rakietowym. Mamy nawet trupę tancerzy z Kanady; trzydzieści pięć gąb do wykarmienia.

Wyprostował plecy i przeciągnął się, aż strzeliły mu kręgi. Dobre i to, powiedział do siebie, że baletnice dbają o linię. Mam nadzieję.

Z dwóch tysięcy czterystu siedemdziesięciu siedmiu osób przebywających w Bazie Księżycowej tylko jedna miała kontakt z wojskiem, technik budowlany pracujący przy nowych zbiornikach do upraw hydroponicznych, niejaki Leroy Gordette. Jego akta świadczyły, że odsłużył cztery lata w armii Stanów Zjednoczonych; zaciągnął się jako siedemnastolatek, niemal dziesięć lat temu.

Zdjęcie na ekranie ukazywało poważnego, niemal ponurego Afro-Amerykanina o zaczerwienionych oczach i włosach po wojskowemu ściętych na zapałkę. Wygląda dość groźnie, pomyślał Doug.

— Lepszy rydz niż nic — mruknął. — Telefon — zawołał.

— Z kim łączyć? — zapytał bezpłciowy syntezowany głos.

— Leroy Gordette.

— Nie zgłasza się — poinformował po chwili komputer. — Mam go poszukać czy zostawisz wiadomość?

— Zostawię wiadomość.

— Nagrywam.

— Panie Gordette, tu Douglas Stavenger. Proszę do mnie zadzwonić, jak najszybciej. Sprawa dotyczy sytuacji militarnej.

Oglądając się wstecz, Doug zrozumiał, że konfrontacja była nieuchronna od dnia, kiedy sekretarzem generalnym Organizacji Narodów Zjednoczonych został Georges Faure. „Ten mały kanadyjski żabojad” zamierzał wyegzekwować postanowienia traktatu nanotech z pomocą wszelkich dostępnych środków. Nikt — nawet Joanna — nie przypuszczał, że posunie się do użycia siły. Doug jednak znał historię na tyle dobrze, by orientować się, że siła jest fundamentalnym narzędziem przywódców politycznych. Nie miał co do tego złudzeń, mimo własnych zapewnień, że ta „wojna” nie będzie pojedynkiem strzeleckim.

Faure nie był wojskowym geniuszem, ale był tyranem. Miał zamiar przekształcić ONZ w prawdziwy rząd światowy. Z sobą na czele.

Baza Księżycowa stała mu na przeszkodzie. Traktat nanotech był tylko pretekstem. Dopóki Baza Księżycowa ignorowała zwierzchnictwo ONZ, państwa na Ziemi miały podstawy do sprzeciwienia się naruszaniu ich suwerenności przez Organizację. Dlatego Baza Księżycowa musiała zostać przywołana do porządku. Albo zniszczona.

Kłopot w tym, że im bardziej Doug zgłębiał historię, im dalej zapuszczał się na krwawy, morderczy szlak wiodący od czasów antycznych do chwili obecnej, tym bardziej zgadzał się, acz niechętnie, z celami deklarowanymi przez Faure’a.

Na Ziemi mieszkało dziesięć miliardów ludzi, według oficjalnych szacunków. Zapewne było ich miliard więcej, co najmniej, pominiętych w spisach różnych państw. Dziesięć czy jedenaście miliardów gąb do wykarmienia, dziesięć czy jedenaście miliardów ludzi potrzebujących mieszkań, ubrań i wykształcenia. Większość biedna, głodna, zacofana. A mieszkańców Ziemi przybywało szybciej, niż ktokolwiek mógłby sprostać ich potrzebom. Codziennie rodzi się trzysta tysięcy dzieci! Całe bogactwo świata z ledwością mogłoby zapewnić im minimum środków egzystencji.

Ma się rozumieć, bogaci oferowali pomoc, ale pod warunkiem, że biedni zmniejszą przyrost naturalny. Głód dziesiątkował mieszkańców różnych kontynentów; zarazy zabijały miliony. A jednak liczby stale rosły. Nędzarzy świata przybywało: mnożyli się i stawali coraz ubożsi, coraz bardziej głodni i chorzy.

Tylko rząd światowy mógłby zmierzyć się z globalnym problemem przeludnienia. Tylko prawdziwy rząd światowy miałby cień szansy na bardziej równomierną redystrybucję bogactw świata. Taki był obwieszczany wszem i wobec cel Faure’a.

Doug zgadzał się, że cel wart jest zachodu, witalny, decydujący o przeżyciu rodzaju ludzkiego. Wiedział też, że nigdy nie zostanie osiągnięty; nie w taki sposób, w jaki zamierzał Faure.

Sygnał komputera wyrwał go z rozmyślań. Mrugało do niego światełko wiadomości.

— Odpowiedz — polecił.

Nie był to Gordette. Doug poznał technika łączności z centrum kontroli.

— Doug, odbieramy przekaz z L-1. Na jednej częstotliwości. Sekretarz generalny Narodów Zjednoczonych wygłosi przemówienie i chce, żebyśmy go wysłuchali.

— Dobra — powiedział Doug, ze zmęczeniem opadając na krzesło. — Puść przez radiowęzeł, żeby wszyscy mogli posłuchać.

— Dobrze.

Potem wpadł na lepszy pomysł.

— Czekaj. Ogłoś, że wszyscy, którzy nie pracują, mają iść do Groty. Daj Faure’a na ekran. Niech wszyscy to zobaczą.

— Ty też przyjdziesz?

— Tak — odparł, podnosząc się z krzesła.

Lądowanie minus 112 godzin

Georges Faure nie czuł się ani trochę zdenerwowany, gdy wchodził powoli na podium. Sala Zgromadzenia Ogólnego była zajęta do ostatniego miejsca, ale panowała w niej taka cisza, że słyszał swoje kroki na marmurowej posadzce. Delegaci stawili się co do jednego. Reporterzy tłoczyli się z tyłu i w bocznych przejściach, skupiając na nim obiektywy kamer. Galeria dla gości pękała w szwach.

Faure był niewysoki i miał sylwetkę gruszki, ale ubierał się tak wytwornie, że nikt nie zwracał uwagi na mankamenty jego figury. Ani na lekkie utykanie, które psuło mu krok. Rzedniejące ciemne włosy zaczesywał do tyłu, czoło miał wysokie, twarz okrągłą, różową, niemal cherubinową, wyjąwszy staroświecki wąsik, najeżony jak druciana szczotka. Przy nieczęstych okazjach, kiedy zawodziło go żelazne opanowanie i wpadał w gniew, końce wąsów drżały zauważalnie. Czasami widok ten przyprawiał ludzi o śmiech, ale naśmiewanie się z Geo-rgesa Faure’a było poważnym błędem. Sekretarz generalny nigdy tego nie zapominał i nigdy nie wybaczał.

Oczy małe, głęboko osadzone, ciemne i rozbiegane, stale śmigały tu i tam, obserwując, oceniając, sondując, osądzając. Wielu za jego plecami szeptało, że ma oczy oportunisty, karierowicza, politykiera. Faure wiedział, co o nim mówią: że jest człowiekiem mającym zbyt wysokie mniemanie o sobie, zżeranym przez wygórowane ambicje. Wcale nie, powtarzał sobie z uporem; napędzała go nie osobista ambicja, tylko wewnętrzne pragnienie, zapał, uświęcona misja: chcę ocalić świat przed nim samym, zaprowadzić porządek i zapewnić stabilizację ludzkości; chcę zapobiec tragedii chaosu i katastrofie zagrażającej błądzącym mieszkańcom Ziemi.

Dotarł do marmurowego podium. Podłoga z tyłu była lekko podniesiona w taki sposób, by nikt z audytorium nie widział, że tworzy platformę. Uśmiechając się do rzędów oczekujących twarzy, wsparł się o mównicę, odciążając bolącą stopę. Odczekał chwilę, pławiąc się w cieple niepodzielnej uwagi każdego delegata, żarze kamer i magnetofonów, podziwie publiczności. Pierwsza linijka przemówienia już widniała na elektronicznym prompterze; w dzbanku na mównicy stała jego ulubiona woda Evian. Wszystko na swoim miejscu.

Zagaił:

— Delegaci Zgromadzenia Ogólnego i Rady Bezpieczeństwa, przedstawiciele środków masowego przekazu, członkowie publiczności i obywatele świata — stoję przed wami z sercem przepełnionym smutkiem i nadzieją.

Przed siedmioma laty na mocy porozumienia wzajemnego państw członkowskich tej dostojnej organizacji wprowadzono mądry, dalekowzroczny zakaz prowadzenia wszelkich prac nanotech-nologicznych. Z przyjemnością informuję, że ostatni kraj na Ziemi, wzbraniający się przed podpisaniem traktatu i wyrażeniem zgody na zawarte w nim postanowienia, został jego sygnatariuszem. Kiribati dołączyło do wielkiej wspólnoty narodów!

Burza oklasków rozszalała się w ogromnym audytorium. Bystry obserwator zauważyłby, że zaczęła się w sekcji, gdzie siedzieli biurokraci ONZ: podwładni Faure’a.

Doug siedział przy stoliku w Grocie, starej kafeterii, obserwując Faure’a na ściennym ekranie. Przestronna Grota była pełna po brzegi; zgromadzili się tutaj wszyscy wolni od służby. Wszystkie miejsca przy długich stołach zostały zajęte i ludzie stali ramię w ramię w przejściach między stołami; jedynymi wolnymi miejscami były kwadraty wypielęgnowanej trawy na skalnej podłodze. Jak na rozbłysk-party, pomyślał Doug, choć nikt nie pił ani nie tańczył. Ani się nie śmiał.

Ogromna, powiększona twarz Faure’a wisiała nad nimi na szerokim oknościanie niczym oblicze elektronicznego bóstwa.

— Są jednak zbłąkane dusze — mówił sekretarz generalny, mimowolnie muskając palcem wąsy — które pytają, dlaczego nanotechnologia musi być zakazana. Są tacy, którzy kwestionują naszą politykę.

Podniósł głowę i uśmiechnął się machinalnie, mrużąc małe oczka.

— Parafrazując słowa amerykańskiego rewolucjonisty Jeffersona, z szacunku dla opinii publicznej winniśmy wyłuszczyć przyczyny, które skłoniły nas do podjęcia takiej decyzji.

Jinny Anson, siedząca obok Douga przy długim stole, syknęła:

— Powoływanie się na Jeffcrsona to czysta przesada.

Doug bez słowa pokiwał głową.

Faure mówił:

— Mówią nam, że nanotechnologia oferuje ogromne korzyści w dziedzinie medycyny. Entuzjaści twierdzą, że nanomaszyny wprowadzone do ludzkiego organizmu mogą przedłużać życie i zapewniać idealne zdrowie. Tak, to możliwe. Ale komu? Głodującym masom w Afryce czy Ameryce Łacińskiej? Tym, których zabija zaraza, bo nie stać ich na szczepienia i podstawową opiekę lekarską?

Nie! Nanotechnologia byłaby dostępna wyłącznie dla ludzi bardzo bogatych. Stałaby się kolejną metodą, za pomocą której bogaci odgradzają się od biednych. Nie wolno do tego dopuścić! Przepaść między bogatymi i biednymi jest jedną z najbardziej zgubnych i niebezpiecznych przyczyn niepokojów i niestabilności na świecie! Musimy wytężyć siły, żeby ją zawęzić, nie poszerzać!

— I w ten sposób wszyscy staną się jednakowo biedni — mruknęła Joanna, siedząca u boku syna.

— Co więcej — kontynuował Faure — nanotechnologia może stać się źródłem nowej podstępnej broni, bardziej zabójczej niż gazy bojowe, trudniejszej do wykrycia i zwalczenia niż broń biologiczna. W świecie balansującym na krawędzi katastrofy ostatnią rzeczą, jakiej pragniemy, jest nowa broń technologiczna. Przez ponad dziesięć lat pracowaliśmy nad przekonaniem narodów do zrezygnowania z sił zbrojnych i przekazania straży nad granicami oddziałom sił pokojowym. Zredukowaliśmy światowe arsenały nuklearne do garści pocisków. Opowiadamy się za rozbrojeniem i pokojem! Czy możemy pozwolić, by naukowcy w ich uświęconych laboratoriach opracowywali nowy perfidny oręż, z wykorzystaniem nanomaszyn?

— So — mruknął Zimmerman, siedzący przy tym samym stole — teraz jestem złym doktorem Frankcnstcincm.

Faure pociągnął łyk wody Evian, ostrożnie odstawił szklankę na mównicę i podjął:

— Jak powiedziałem, wszystkie państwa Ziemi wreszcie podpisały traktat o zakazie stosowania nanotechnologii. Nigdzie na Ziemi nie prowadzi się już prac nanotechnologicznych ani praktycznych, ani teoretycznych.

Kolejne owacje. Doug wiedział, co zaraz będzie: prawdziwy powód przemowy Faure’a.

— Jednakże jest miejsce, gdzie nanotechnologia jest stosowana każdego dnia, w każdej godzinie. Miejsce to nie leży na Ziemi.

Znajduje się na Księżycu, w prywatnym ośrodku zwanym Bazą Księżycową.

— Włączyć pompy, zaczyna się lanie wody — powiedział ktoś na tyle głośno, by echo odbiło się od skalnych ścian kafeterii. Nikt się nie roześmiał ani nawet nie obejrzał w jego stronę.

— Mieszkańcy Bazy Księżycowej nie zgodzili się na wstrzymanie prac nanotechnologicznych. Odmówili przerwania badań nad nowymi formami i zastosowaniami nanotechnologii. — Twarz Faure’a spochmurniała. — Prawda, zaproponowali, że pozwolą inspektorom Organizacji Narodów Zjednoczonych skontrolować ich zakłady i laboratoria, lecz zdecydowanie sprzeciwiają się podporządkowaniu wymogom traktatu.

Powiódł wzrokiem po audytorium.

— To niedopuszczalne! Nie możemy pozwolić na dalszy ukradkowy rozwój nanotechnologii, choćby nawet czterysta tysięcy kilometrów od naszego nadzoru!

Wąsik Faure’a najeżył się groźnie.

— Kto wie, nad jakimi śmiercionośnymi wynalazkami pracują w swoich tajnych laboratoriach? Kto wie, jakie mają zamiary?

Ludzie w Grocie zaczęli się podśmiewać.

— Skurczybyk wie, że potrzebujemy nanożuków do produkcji powietrza, którym oddychamy!

Faure odetchnął głęboko i podniósł ręce, jakby prosząc o szczególną uwagę.

— Dlatego wysłałem na Księżyc oddział sił pokojowych, który nakłoni rezydentów Bazy do respektowania postanowień traktatu. Żołnierze wylądują na Księżycu za niecałe pięć dni. Misja ma charakter pokojowy, ale oczywiście będą przygotowani do obrony, gdyby mieszkańcy Bazy Księżycowej stawili opór.

Faure poderwał głowę i spojrzał prosto w kamerę. Wydawało się, że unosi się w powietrzu nad ludźmi zebranymi w Grocie.

— Oto, co mam do powiedzenia buntownikom z Bazy Księżycowej: Opór jest daremny. Podlegacie tym samym prawom, co wszyscy inni na Ziemi. Posłużę się wszelkimi możliwymi środkami, żeby wprowadzić w życie postanowienia traktatu o zakazie stosowania nanotechnologii, czy na Ziemi, czy na Księżycu. Jeśli podejmiecie próbę przeciwstawienia się woli Narodów Zjednoczonych i mieszkańców Ziemi, jeśli użyjecie siły przeciwko żołnierzom sił pokojowych, srodze tego pożałujecie!

Rozległy się gromkie brawa. Faure uśmiechnął się i parę razy opuścił podbródek: był to jego rodzaj ukłonu. Potem ekran ściemniał.

Doug zamrugał. Ludzie w Grocie poruszyli się jak wyrwani z transu, w powietrzu zahuczały setki rozmów.

— Nie wspomniał słowem o naszej deklaracji niepodległości — zauważyła Joanna.

— Ani o naszej prośbie o przyjęcie do ONZ — dodał Brudnoj.

Doug zerwał się na nogi.

— Nie zamierza też zwołać konferencji prasowej, gdzie reporterzy mogliby zadawać mu pytania.

— Ile mamy czasu do wylądowania żołnierzy? — zapytała Anson.

Doug przycisnął tarczę zegarka; cyfrowy wyświetlacz, który dotąd wskazywał czas lokalny, zmienił się na odliczanie wsteczne.

— Sto jedenaście godzin i czterdzieści osiem minut — powiedział.

— Cóż, szefie. — Anson wsunęła ręce w kieszenie dżinsów.

— Postaraj się coś wymyślić.

Lądowanie minus 111 godzin 48 minut

— Masz rację — powiedział Doug.

Wspiął się na stół i podniósł ręce nad głowę.

— Hej! — zawołał do rozgadanych, rozchodzących się ludzi. — Zaczekajcie! Mam parę słów do powiedzenia.

Zatrzymali się i odwrócili się w jego stronę. Jedni mieli wyczekujące, inni zaskoczone miny.

— Od kiedy wy, lunonauci, tak się rwiecie do roboty? Nie możecie zostać jeszcze parę minut? — Doug wyszczerzył zęby.

— Do diabła, szefie, jak chcesz, będziemy tu siedzieć cały dzień — ryknął ktoś z tyłu.

— Jak postawisz coś do picia — dodał inny.

— Doug nadal uśmiechał się szeroko.

— Żadnego picia. I zajmę wam tylko parę minut.

Ktoś jąknął teatralnie. Parę osób się roześmiało.

— Musicie wiedzieć — Doug powiódł wzrokiem po twarzach — że parę godzin temu proklamowaliśmy niepodległość Bazy Księżycowej. Musieliśmy to zrobić, żeby jako niepodległe państwo odmówić podpisania traktatu nanotech i kontynuować dotychczasowe prace.

— Chcesz powiedzieć, że teraz jesteśmy obywatelami Bazy Księżycowej? — zapytała jedna z kobiet.

— Muszę zrzec się obywatelstwa amerykańskiego? — zapytał ktoś z tłumu.

— Takie rzeczy zostaną rozstrzygnięte w negocjacjach z administracją USA i innymi rządami — odparł Doug. — Nie zamierzamy prosić was o rezygnację z dotychczasowego obywatelstwa, jeśli tego nic chcecie.

— A co z tymi żołnierzami?

— Powiemy im, że jesteśmy teraz niezależnym państwem i nie mają tu czego szukać.

— Jak zareagują?

— Zobaczymy.

— Nie postawiłbym na wynik nawet twojej dniówki!

Rozległy się śmiechy — nerwowe, pomyślał Doug. Popatrzył na matkę, nadal siedzącą przy stole, na którym stał. Ona się nie śmiała. Nawet się nie uśmiechnęła.

— Zajmiemy się żołnierzami, kiedy się tu zjawią — obiecał Doug. — Nie będą rwać się do walki. My też nie.

— Tak, ale oni mają broń, a my nie.

Na to Doug nie znalazł odpowiedzi.

Lądowanie minus 110 godzin 7 minut

Jeśli ktoś zauważył, że Claire Rossi i Nick O’Malley wyszli razem z Groty z jednakowo ponurymi minami, nikt nie zrobił z tego wielkiej sprawy.

Prawie wszyscy w Bazie Księżycowej wiedzieli, że Claire i Nick są parą. Ona, drobna brunetka o aparycji gwiazdki telewizyjnej i figurze przyprawiającej niektórych facetów o dreszcze, była szefową działu kadr Bazy. On, wielki, zwalisty, dobroduszny rudzielec, kierował ciągnikami z przytulnej kabiny teleoperatora w centrum kontroli.

Niefrasobliwy Nick do najszczęśliwszych chwil w życiu zaliczał tę, w której zobaczył Claire idącą korytarzem Bazy. Uśmiechnął się do niej, a ona odpowiedziała tym samym. Zaiskrzyło. Nick przestał oglądać się za innymi kobietami, a Claire myślała wyłącznie o nim. Jakby padł na nich czar.

Ale gdy powoli wychodzili z Groty, żadne się nie uśmiechało.

— Możemy utknąć tu na całe miesiące — powiedziała Claire, gdy przepychali się przez tłum, zmierzając do jej pokoju.

Nick był pochmurny, pogrążony w myślach.

— Mój kontrakt kończy się za trzy tygodnie. Co potem?

— Pewnie nie wrócimy na Ziemię, dopóki Doug i politycy nie dojdą do porozumienia.

— Tak, ale kto mi zapłaci, gdy mój kontrakt wygaśnie? Co wtedy?

Zdobyła się na uśmiech.

— Przecież nie chcemy się rozdzielać, prawda? Może będziesz musiał zostać, dopóki moja tura nie dobiegnie końca i wtedy razem wrócimy do domu.

Nick zobaczył, że uśmiecha się z przymusem.

— Nie wyglądasz na uszczęśliwioną taką perspektywą.

— Nie o to chodzi. Tylko… — umilkła.

— Co?

— Zaczekaj, aż wejdziemy do pokoju — powiedziała Claire z taką powagą, że Nick się zmartwił.

Gdy zamknęła drzwi, zapytał niemal z rozpaczą:

— O co chodzi? Coś złego?

— W zasadzie nie — odparła, siadając na brzegu koi.

— Tylko…?

— Jestem w ciąży.

Zamrugał.

— Będziesz miała dziecko? — Jego głos zabrzmiał o oktawę wyżej niż zwykle.

— Tak — przyznała niemal wstydliwie.

Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, co zrobić. Gdy wreszcie w pclni zrozumiał znaczenie jej słów, uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Dziecko! Super! To cudownie!

Ale Claire pokręciła głową.

— Nie, jeśli nie będziemy mogli wydostać się z Bazy.

Lądowanie minus 109 godzin

Na pokładzie klipra rakietowego „Max Faget” kapitan Jagath Munasinghe łypał podejrzliwie na schemat wyświetlony na ekranie notebooka.

— I to jest centrum kontroli? Tutaj? — wskazał palcem.

— Zgadza się — powiedział Jack Kilifer. — Gdy zajmie pan to miejsce, cała Baza znajdzie się pod pańską kontrolą.

Munasinghe nosił mundur sił pokojowych ONZ: błękitny jak niebo, z białymi lamówkami przy mankietach i na przedzie bluzy, z kapitańskimi insygniami na kołnierzu i wąskimi baretkami na piersi pod identyfikatorem. Był lekkiej, niemal filigranowej budowy, a jego duże ciemne oczy wyrażały nieufność zawsze granicząca ze złością. Urodzony w Sri Lance, od dzieciństwa widział działania wojenne; do służby w siłach pokojowych wstąpił dopiero wtedy, gdy Sri Lanka zgodziła się na rozbrojenie po trzeciej w ciągu stulecia wojnie domowej, w której wyhodowany w laboratoriach wirus zabił dwa miliony mężczyzn, kobiet i dzieci.

Za nim siedziało czterdziestu doborowych żołnierzy. Żaden z nich nie był dotąd w kosmosie. Mimo tygodnia adaptacyjnego treningu autogenicznego i zapobiegającym mdłościom plasterkom za uszami, kilku żołnierzy wymiotowało okropnie podczas pierwszych godzin lotu w grawitacji zero. Kapitanowi nie bez trudu udało się zapanować nad piekącą żółcią, która podchodziła mu do gardła.

Siedzący obok Kłlifer miał na sobie standardowy cywilny kombinezon, szary jak łupek i pozbawiony jakichkolwiek dystynkcji czy ozdób, wyjąwszy identyfikator na lewej kieszeni na piersi. Był ponad dwadzieścia lat starszy od ciemnoskórego kapitana i niemal o głowę wyższy: chudy, z końską szczęką i kamienną twarzą. Kiedyś strzygł jasnobrązowe włosy niemal do samej skóry, ale gdy zaczął siwieć, zapuścił je i wiązał w kucyk, który teraz nieważko unosił się w powietrzu. Na widok kucyka kapitan odczuwał jeszcze większe mdłości.

— Czterdziestu ludzi do opanowania i utrzymania całej Bazy — mruknął nieszczęśliwie.

— Miejsce nie jest duże — powiedział Kilifer. — Jak już mówiłem, zajęcie centrum dowodzenia oznacza kontrolę nad powietrzem, wodą, ciepłem — nad wszystkim.

Munasinghe pokiwał głową, ale jego oczy zdradzały wątpliwości.

— Proszę spojrzeć — dodał Kilifer — wystarczy kilku ludzi w ośrodku kontroli środowiska, tutaj… — postukał paznokciem w ekran notebooka — kilku w fabryce wody, kilku w centrum kontroli. Reszta może patrolować tunele albo co tylko pan sobie życzy.

— Tam jest ponad dwa tysiące osób.

— I co z tego? Nie mają broni. To cywile. Nie wiedzieliby, jak walczyć, gdyby nawet chcieli.

— Jest pan absolutnie pewien, że nie mają żadnej broni?

Kilifer posłał mu paskudny uśmiech.

— Żadnej. Cholera, nie mają nawet noży do steków; najtwardszym jedzeniem, z jakim mają do czynienia, są sojowe burgery.

— Mimo to…

Kilifer warknął z irytacją:

— Spędziłem tam prawie dwadzieścia lat. Wiem, o czym mówię. To bułka z masłem, zapewniam. Spacerek. Cholera, w ciągu dziesięciu minut zostanie pan bohaterem.

Na twarzy kapitana nadal malowało się powątpiewanie, gdy przekręcił głowę, żeby popatrzeć na reporterkę siedzącą po drugiej stronie przejścia.

Lądowanie minus 108 godzin 57 minut

Edith Elgin myślała, że w drodze na Księżyc pogawędzi z kobietami wchodzącymi w skład oddziału sił pokojowych, ale gdy tylko wyłączono silniki, zrobiło jej się niedobrze. W stanie nieważkości nie czuła się na siłach, by rozmawiać czy choćby się uśmiechać. Poza tym większość kobiet prawie nie mówiła po angielsku; maleńkie flagi na naramiennikach wskazywały na pochodzenie z Pakistanu, Zambii i tym podobnych krajów.

Gdyby nie nieustanne mdłości, sytuacja byłaby niemal zabawna. Reporterka, która zabłysła artykułem o życiu na Marsie, kobieta, która łącząc prezencję teksanskiej cheerleaderki z wrodzoną elegancją i inteligencją została gwiazdą programu nadawanego w godzinach największej oglądalności, siedziała przypięta do kubełkowego siedzenia z burzą w żołądku i zawrotami głowy dopadającymi ją za każdym razem, gdy tylko się poruszyła. I miała przed sobą ponad cztery dni takiej katorgi. Prędzej czy później będę musiała wstać i iść do toalety, myślała. Nie cieszyła ją ta perspektywa.

Dobrze, że od jakiegoś czasu nikt nie rzyga. Odgłosy wymiotowania niemal ją załamały, gdy weszli w stan nieważkości. Na szczęście system wentylacji sprawiał się na tyle dobrze, że najgorszy smród nie zalegał długo. Mimo wszystko kabina cuchnęła jak nowojorski zaułek.

Zdobycie miejsca wśród żołnierzy lecących do zbuntowanej bazy na Księżycu nie było ani łatwe, ani proste. Sieć telewizyjna była za, jak najbardziej, ale biurokraci ONZ nie życzyli sobie reportera na pokładzie swojego statku kosmicznego. Edith musiała wykorzystać wszystkie atuty czarującej blondynki i spryt nabyty w czasie wewnętrznych rozgrywek, żeby pokonać całe falangi administratorów, kierowników i małostkowych, ograniczonych asystentów. A jednak wywalczyła sobie drogę do samego Georgesa Faure’a.

— Moja droga panno Elgin — powiedział Faure z fałszywym uśmiechem — to ekspedycja wojskowa, nie wycieczka.

— Chodzi o informacje — sparowała Edith. — Społeczeństwo chce wiedzieć, co się dzieje, z pierwszej ręki.

Spotkała się z Faure’em w gmachu Sekretariatu, ale nie w jego gabinecie. Sekretarz generalny przyjął ją w przytulnym salonie na najwyższym piętrze. Pokój był luksusowo urządzony: gruby beżowy dywan, wygodne fotele i małe zaokrąglone sofy, na ścianach gobeliny w stonowanych odcieniach brązu i zieleni. Tkaniny pochłaniały dźwięk; w tym pokoju, idealnym do dzielenia szeptanych sekretów, echa nie miały prawa bytu.

Edith założyła na tę okazję obcisłą, długą do kolan jasnoczer-woną suknię oraz złote bransolety i naszyjnik idealnie harmonizujący z odcieniem jej żółtych jak słońce włosów. Niegdyś kolor był naturalny, ale już od wielu lat uciekała się do pomocy farby.

Faure kazał jej czekać jakieś dziesięć minut, zanim się pokazał: schludny niewysoki mężczyzna w nienagannie skrojonym garniturze, którego elegancką granatową barwę podkreślał rdzawoczer-wony krawat.

Ujął jej dłoń z taką gracją, że pomyślała, iż zamierzają ucałować. Zamiast tego Faure podprowadził ją do pluszowego fotela” i zajął miejsce naprzeciwko, plecami do wysokich do sufitu okien, które wychodziły na centrum, na północ, w kierunku East River. Edith widziała most Ulicy Pięćdziesiątej Dziewiątej i leżące za nim dzielnice; sięgała wzrokiem aż za Triboro.

— Cudowny widok — powiedziała.

Faure potraktował jej słowa jako osobisty komplement.

— Sama pani widzi, jak elektryczne pojazdy wpłynęły na poprawę jakości powietrza — rzekł z promiennym uśmiechem. Jego maleńkie oczy niemal zniknęły w fałdach skóry.

Edith nie miała zamiaru pozwalać, by całą zasługę przypisał sobie.

— Myślałam, że nakaz używania samochodów o napędzie elektrycznym został wprowadzony przez rząd USA. Agencja Ochrony Środowiska, nieprawdaż?

— A, tak — zgodził się Faure szybko. — Ale dopiero po naszych staraniach, które zaowocowały znacznym zmniejszeniem zanieczyszczeń w Tokio i Mexico City. Obecnie wszystkie największe miasta idą za naszym przykładem. — Znów zaprezentował uśmiech, w którym niemal znikły oczy.

Używa „my” w znaczeniu liczby mnogiej czy pluralis maie-statisl — zastanowiła się Edith.

Ale uśmiechnęła się do sekretarza generalnego i powiedziała słodko:

— Wie pan, że znaczna część Amerykanów nie zgadza się z tym, co zamierzacie zrobić z Bazą Księżycową?

Rysy stwardniały mu na chwilę, potem wzruszył ramionami i zrobił zasmuconą minę.

— Tak, wiem. Wielka szkoda. Ale nie można zrobić omletu bez rozbicia jaj, prawda?

Teraz wyraża się bezosobowo, zauważyła Edith.

— Baza Księżycowa narusza warunki traktatu zaproponowanego przez samych Amerykanów. Traktatu, który delegacja amerykańska przedstawiła Zgromadzeniu Ogólnemu i o wprowadzenie którego tak zaciekle walczyła.

— A jednak — Edith usiadła wygodnie i skrzyżowała nogi w kostkach — wielu Amerykanów sympatyzuje z ludźmi w Bazie Księżycowej.

Faure wzruszył ramionami, jakby mówiąc: „I co ja na to poradzę?”

— Mieliby zupełnie inne podejście, gdyby jakiś amerykański reporter poleciał z żołnierzami sił pokojowych i na bieżąco relacjonował przebieg wydarzeń.

Sekretarz generalny przecząco pokręcił głową.

— Amerykańskie media miałyby zupełnie inne podejście, gdyby jakiś reporter uzyskał zgodę na uczestniczenie w ekspedycji — dodała Edith z naciskiem.

— Ma pani na myśli tych, którzy kierują mediami, prawda?

— Tak. Grube ryby.

Faure westchnął ciężko.

— Szczerze mówiąc, panno Elgin, amerykańskie media nie zawsze były dla mnie miłe.

Edith powstrzymała się od uśmiechu. W większości krajów rządy mogły nałożyć mediom kaganiec, ale w USA nadal obowiązywała pierwsza poprawka. Jak na razie.

— Widzi pani — powiedział Faure, pochylając się w jej stroną i kładąc ręce na kolanach, na idealnie zaprasowanych kantach spodni. — To nie ja sprzeciwiam się pani prośbie. Siły pokojowe to żołnierze. Wojskowi. Nie chcą, by leciał z nimi reporter. Boją się, że może utrudnić im…

— Wojsko z reguły nie toleruje kręcących się wokół reporterów.

— Otóż to. Ale w tym przypadku w pełni rozumiem ich zastrzeżenia.

— Skoro obowiązuje blokada informacji, media będą opierać się wyłącznie na pogłoskach.

— Będziemy ogłaszać komunikaty, to oczywiste. Media codziennie będą otrzymywać skrót wiadomości.

— Ale niektórzy zaczną się zastanawiać, na ile są one dokładne. Uczestnicy wydarzeń mają tendencję do przedstawienia ich we własnym świetle.

Faure ze zmęczeniem w głosie odparł:

— Tak sądzę. Ale nie wolno pani podawać w wątpliwość słuszności działań sił pokojowych. Żołnierze wypełniali bardzo trudne zadania w wielu częściach świata. Zajęcie Brazylii, na przykład…

— Mówi pan — przerwała mu Edith — że o zabraniu reportera decydują wyłącznie siły pokojowe?

— Nie, absolutnie. Tylko…

— Bo sądziłam, że siły pokojowe podlegają bezpośrednio panu. Sądziłam, że to pan podejmuje ostateczne decyzje.

— Jak najbardziej!

— Jednakże w tym przypadku jest pan gotów przystać na ich warunki, prawda?

Wąsik Faure’a zadrżał lekko.

— Ależ skąd! Ja podejmuję decyzję, a oni się podporządkowują.

Edith uśmiechnęła się prześlicznie. Wiedziała, że ma go na haczyku.

— W takim razie z pewnością pan rozumie, jak ważna będzie obecność bezstronnego, zaufanego reportera na scenie wydarzeń.

Mina Faure’a wyraźnie wskazywała, że nie podoba mu się to zapędzanie w kozi róg. Ale powoli jego twarz rozpogodziła się i pokazał zęby w uśmiechu.

— Tak, ma pani słuszność — rzekł powoli. — To mój obowiązek. Tylko mój. Ciężar najważniejszych decyzji spoczywa wyłącznie na moich barkach.

Edith rozpoznała przebiegłość w jego oczach.

— Nie jest to łatwa decyzja, panno Elgin — mówił Faure. — Wyjątkowe porozumienia wymagają wyjątkowych… przygotowań.

— Jak mam to rozumieć? — zapytała, doskonale wiedząc, o co mu chodzi.

Pochylając się jeszcze bardziej i stukając pulchnym palcem w jej kolano, Faure powiedział:

— Mamy wiele do przedyskutowania. Może zjemy dziś razem kolację?

Zapłata w naturze. Edith zapanowała nad gniewem, gdy powiedziała sobie: Nawet po wszystkich tych latach walki o prawa kobiet przeklęta zapłata w naturze jest częścią robienia interesów. On ma władzą i dobrze o tym wie. Skoro ma wyświadczyć mi przysługą, spodziewa się wdzięczności. I widzi we mnie wyłącznie urodziwą blondynkę.

— Doskonale — powiedziała, myśląc: Nie po raz pierwszy rozłożysz nogi, by dostać dobry przydział. Czasami trzeba się poniżyć, żeby wspiąć się wyżej.

Lądowanie minus 96 godzin

Najemnik wbił oczy w wiadomość, która czekała na niego na ściennym ekranie.

— Zwierzyna biegnie do myśliwego — mruknął pod nosem.

Powoli ściągnął brudny kombinezon i zwinął go w kłębek, który w drodze pod prysznic rzucił na koję. Zajmował jedną ze starych kwater w Bazie Księżycowej. Większość ludzi narzekała na ciasnotę, ale on nie miał zastrzeżeń. Na dwóch ścianach wisiały inteligentne ekrany, niedawno zainstalowane. Kabina prysznica też była nowa.

Najemnik sprawdził, czy regulator temperatury nastawiony jest na minimum, wszedł do kabiny i puścił lodowatą wodę. Zwierzyna biegnie do myśliwego, pomyślał. Doug Stavenger chce się ze mną zobaczyć.

Od kiedy zaczął trenować jako snajper, w wojsku, uważał zabijanie za swego rodzaju obrzęd religijny. Uświęcony obowiązek. Wszyscy umierają, pytanie tylko, gdzie i kiedy. I jak.

Zabiję ich czysto. Nie jak niektórzy z tych świrów.

Po wojsku, gdy wstąpił do tajnej agencji wywiadowczej, miał czas i ochotę na studiowanie zwyczajów pierwotnych myśliwych, którzy wierzyli, że upolowane zwierzęta same przyszły do nich po śmierć. Zwierzyna biegnie do myśliwego.

Jeśli zrobisz wszystko jak trzeba, jeśli odprawisz właściwe obrzędy i dobrze się przygotujesz, wtedy ofiara przyjdzie do ciebie i poprosi, by wolno było jej umrzeć. Obejdzie się bez gadania, pomyślał. Ale przyjdą do mnie po śmierć.

Dokładnie jak Doug Stavenger. Do licha, on już wstąpił na ścieżkę ku śmierci.

Lądowanie minus 95 godzin 54 minuty

Węgier Zoltan Kadar szczycił się, że jest bystrzejszy i sprytniejszy od zwyczajnych śmiertelników. Fakt, był jednym z najlepszych astronomów na świecie, obdarzonym wyjątkową inteligencją.

Teraz jednak czuł się sfrustrowany i, co gorsza, lekceważony.

Z zaciśniętymi pięściami, wymachując rękami jak żołnierz na paradzie, kroczył korytarzem w kierunku biura dyrektora Bazy. Był raczej niski, dość szczupły, zwinny, zbudowany jak szermierz. Miał głębokie zakola i ciemne, proste włosy, które tworzyły ostry szpic nad gęstymi brwiami, nadając mu demoniczny wygląd. Z tego powodu ludzie nazwali go Draculą, choć kiedy poznali go lepiej, zmienili przezwisko na Franta. Kadar był dumny, że tak go widzą.

— Hej, Frant, dokąd idziesz?


Kadar odrobinę zwolnił kroku, gdy poznał Clemensa, szefa działu transportu. Harry Clemens był jednym ze starszych inżynierów, prawdziwym lunonautą, od lat pracującym w Bazie Księżycowej.

— Cześć, Harry.

Wytężając się, żeby dotrzymać kroku Kadarowi, Clemens — chudy, łysiejący, wątły — powiedział:

— Rany, masz taką minę, jakbyś zamierzał poprowadzić szarżę lekkiej brygady.

— Odwołali mój lot badawczy na drugą stronę — wycedził Kadar przez zaciśnięte zęby. — Zamierzam wciągnąć go z powrotem do harmonogramu.

— Aha, słyszałem. Paskudnie.

— Dla nich. Nie mogą ot tak sobie przerywać mi pracy.

— Pstryknął palcami lewej ręki.

— Wszystko stanęło w miejscu. Prowadzimy wojnę, wiesz.

— Ha!

— Totalny zastój, wiesz. Żołnierze sił pokojowych są w drodze.

— A co to ma wspólnego z budową obserwatorium po drugiej stronie?

Clemens, inżynier, umiał poznać kamienny mur na pierwszy rzut oka.

— Tutaj muszę skręcić. Pomagam grupie nanotech zamknąć żuki budujące kliper.

— Do zobaczenia, Harry.

— Mam nadzieję, że osiągniesz cel, aleja bym na to nie liczył.

— Do zobaczenia, Harry.

Po minucie marszu Kadar stanął przed biurem dyrektora Bazy. Stuknął raz w futrynę i otworzył drzwi.

Jinny Anson siedziała za biurkiem, rozmawiając przez wide-ofon z jakąś kobietą. Zerknęła na gościa i wskazała mu krzesło. Z jej miny wynikało, że zna cel jego wizyty.

— Gdzie jest Stavenger? — zapytał, gdy tylko wyłączyła ekran.

— Doug zajmuje się wojną. Ja jestem tymczasowym dyrektorem Bazy. — Nim Kadar zdążył zaczerpnąć tchu, dodała: — Wszystkie prace na zewnątrz zostały wstrzymane, Zoltan, nie tylko twoje.

— -Nie obchodzi mnie cała reszta. Ważna jest moja robota.

— Pewnie — przyznała dobrodusznie. — Ale nie możemy posłać satelity na drugą stronę, dopóki nie wyjaśni się sprawa z żołnierzami pokojowymi.

— Nie rozumiem, dlaczego. To satelita bezzałogowy. Sam zajmę się monitorowaniem. Mam gotowe wszystkie programy.

Z cierpliwym westchnieniem Anson wyjaśniła:

— Słuchaj, leci do nas kliper pełen żołnierzy, którzy chcą zająć Bazę. Zamierzamy ich powstrzymać — nie pytaj mnie, jak, bo to problem Douga.

— Ale co to ma wspólnego z moją pracą? — Kadar mimo woli położył nacisk na słowo „moją”.

— ONZ już zajęła stację L-1. Może obsadzono ją żołnierzami, może nie, nie wiemy.

— Ale co to…

— Obserwują nas, Zoltan. Obserwują każdy nasz ruch. Teleskopami, radarami i wszystkim innym, co tylko mają.

— I?

— Jak zareagują, gdy wystrzelimy rakietę? Nie zignorują tego. Może mają lasery dużej mocy i zestrzelą twojego ptaszka, zanim dojdą dokąd leci.

— Bzdura! Powiadomimy ich, jaki jest cel misji.

— Myślisz, że nam uwierzą? — Uśmiech złagodził poważną twarz Anson. — Uwierzą Węgrowi?

Kadar wyszczerzył zęby.

— To może być problem — przyznał.

— Nie chcemy zrobić czegoś, co mogłoby dać ONZ powód do rozpoczęcia bombardowania. Twoja rakieta będzie stać w hangarze do czasu zakończenia kryzysu.

— Bombardowania? Idiotyzm. Siedzimy tak głęboko pod powierzchnią, że nawet bomby jądrowe nie mogłyby wyrządzić nam krzywdy.

— Poważnie? — warknęła Anson. — Naprawdę chciałbyś sprawdzić tę hipotezę? A co z farmami solarnymi, katapultą i całym twoim sprzętem astronomicznym na dnie krateru? Co się z tym stanie?

Kadar skulił się na krześle jak nadąsane dziecko.

— Chcą porozmawiać ze Stavcngercm.

— Jest zbyt zajęty, żeby zawracać sobie głową takimi duperelami, Zoltan. Jako p.o. dyrektora mówię ci, że twoja rakieta nigdzie nie poleci.

Lekko wznosząc ciężkie brwi, Kadar powoli dźwignął się z krzesła i ruszył do wyjścia.

— Dzięki za poświęcony mi czas — burknął.

— Nie ma za co.

Kadar wyszedł na korytarz i cicho zamknął drzwi, mówiąc do siebie: Cholera, gdzie mogę znaleźć Stavengera?

Lądowanie minus 95 godzin 20 minut

— Kiedy wylądują? — zapytał Toshiro Takai.

Doug nie musiał spoglądać na zegarek.

— Za niecałe cztery dni.

Takai pokiwał głową i wydał odgłos pośredni między westchnieniem a jękiem.

Szli powoli dnem rozległego krateru Kopernik, gdzie była usytuowana baza Nippon Jeden, ponad tysiąc kilometrów od Bazy Księżycowej. Ponieważ łączyli się za pośrednictwem programu rzeczywistości wirtualnej, mogli spacerować po powierzchni bez skafandrów. Doug był ubrany w swój zwyczajny błękitny kombinezon; Takai miał strój perłowoszary, z białą czaplą — symbolem korporacji Yamagata — na piersi.

— Chciałem skontaktować się z waszą centralą w Tokio — oznajmił Doug — ale wydaje się, że mająjakieś kłopoty ze sprzętem odbiorczym.

— Pewnie twoje przekazy są zagłuszane przez siły pokojowe — powiedział Takai bez śladu emocji na szczupłej, kościstej twarzy. Miał trzydzieści parę lat, lecz mimo różnicy wieku Doug uważał go za rówieśnika.

Doug uśmiechnął się wymownie.

— Nasze transmisje są odbieranie przez Savannah, Tarawę, nawet Nowy Jork.

Takai zerknął na niego koso.

— Chcesz powiedzieć, że moi zwierzchnicy w Tokio postanowili z wami nie rozmawiać? — Głos miał cichy, ale pełen emocji.

— Chciałbym wiedzieć, na czym stoję — rzekł Doug spokojnie. — I na czym ty stoisz.

— Na środku najpiękniejszego krateru Księżyca!

Doug zaśmiał się z żartu. Choć nigdy nie spotkali się osobiście, znał Takai już trzy lata, od kiedy młody inżynier został dyrektorem bazy księżycowej Yamagaty.

Gdy ich wirtualne wizerunki spacerowały po powierzchni bez wzbijania obłoków pyłu, obaj siedzieli bezpiecznie w swoich biurach, głęboko pod powierzchnią. A jednak Doug mógł wyciągnąć rękę i poklepać Japończyka po ramieniu.

— Toshi, muszę znać zamiary Yamagaty. To dla nas ważne. Dla nas obu.

— Wiem.

Nippon Jeden była drugą czynną bazą na Księżycu. Celem jej istnienia, poza prowadzeniem badań naukowych, było wydobywanie helionu z regolitu i wysyłanie go do elektrowni termojądrowych powstających w Japonii, Chinach i innych krajach leżących nad Oceanem Spokojnym. Europa i Ameryka Północna wzbraniały się przed korzystaniem z energii termojądrowej — tam ruchy antynuklearne nie tylko trwały, ale były stale podsycane przez nano-luddystów.

Euro-rosyjskie konsorcjum zamknęło swój ośrodek w Grimal-di, kiedy wszedł w życie traktat nanotech. Załogi dokonujące napraw i konserwacji automatycznych instrumentów naukowych regularnie odwiedzały bazę, ale nawet one korzystały z LPT Master-sona lub Yamagaty.

— Zamierzacie zamknąć Nippon Jeden? — zapytał Doug, trochę przestraszony swoją bezpośredniością w rozmowie z japońskim przyjacielem.

— Nie mam takich instrukcji.

Cholera! — pomyślał Doug. To nie tylko unik; on naprawdę wykręca się od odpowiedzi.

— Toshi, naprawdę muszę wiedzieć, co planuje Yamagata.

Takai milczał przez długą chwilę, idąc wirtualnym dnem krateru i unikając spojrzenia Dougowi w oczy.

— A co wy planujecie? — zapytał wreszcie. — Z pewnością nie walkę z żołnierzami sił pokojowych.

— Proklamowaliśmy niepodległość. Żołnierze nie mają prawa nas niepokoić.

— Tylko wtedy, gdy ONZ uzna wasze roszczenia.

Doug pokiwał głową.

— Nie zrobią tego — zakrakał Takai. — Wiem, że nie.

— Nie byłbym taki pewien. Czas działa na naszą korzyść. Jeśli wytrzymamy i uniemożliwimy żołnierzom zajęcie Bazy, może przeciągniemy na naszą stronę opinię światową i…

— Czas działa na waszą korzyść, ale tylko do wylądowania żołnierzy — zaznaczył Takai.

— Ale możemy powstrzymać ich od zajęcia Bazy — oświadczył Doug z przekonaniem — i po prostu przeczekać. Wystarczy pokazać światu, że jesteśmy w stanie przetrwać, że możemy siedzieć tutaj i sami troszczyć się o siebie. Prędzej czy później wszyscy pogodzą się z faktem naszej niezależności.

Takai pokręcił głową.

— Śnisz na jawie, Doug.

— Nie. To sytuacja żywcem wyjęta z amerykańskiej wojny secesyjnej. Wystarczyło, żeby konfederaci utrzymali status quo, nie pozwolili podbić się Unii. Z czasem narody Europy uznałyby Skonfederowane Stany Ameryki za niezawisłe państwo.

— Ale tak się nie stało, prawda? — zapytał Takai łagodnym tonem.

— Możemy sprawić, że tak będzie tutaj.

— Nie, Doug. Nikt na to nie pozwoli, wierz mi.

Doug zawahał się, analizując nie tylko słowa Japończyka, ale ich ton. Wie więcej, niż chce mi powiedzieć, uświadomił sobie.

— Myślisz, że Japonia nie uzna naszej niepodległości, jeśli przepędzimy żołnierzy sił pokojowych?

— Nie, nie sądzę.

— Yamagata jest przeciwko nam? Muszę wiedzieć, Toshi. To sprawa życia i śmierci.

Takai nic nie powiedział.

— Więc? — nacisnął Doug.

Mina Takai zdradzała wewnętrzne napięcie.

— Polecono mi kontynuować dotychczasową działalność. Nippon Jeden ma pracować jak zwykle, mimo waszych obecnych… kłopotów.

Obaj wiedzieli, że Nippon Jeden przezornie wzbrania się przed stosowaniem nanotechnologii. Zamiast nanomaszyn, do pozyskiwania helionu z rud lunarnych używano niezdarnych buldożerów i staroświeckich spektrometrów masowych, co powodowało co najmniej dziesięciokrotny wzrost ceny izotopu.

Ale Nippon Jeden kupowała wodę od Bazy Księżycowej. Zamknij Bazę Księżycową, a japońska baza umrze śmiercią naturalną.

— Nie wyobrażam sobie, jak to będzie możliwe — powiedział Doug.

— Takie mam instrukcje.

Idąc w milczeniu obok wirtualnego przyjaciela, Doug myślał: Chce mi powiedzieć, co się święci, ale nie może. Lojalność wobec Yamagaty powstrzymuje go przed wyznaniem mi całej prawdy.

— Już ogłosiliśmy niepodległość, wiesz — powiedział.

— Tak, mówiłeś. Wątpię, czy to przyniesie coś dobrego.

— Jaka była reakcja Tokio?

— Nie było żadnej. Dowiedziałem się o tym dopiero od ciebie.

— Twoi zwierzchnicy nic ci nie powiedzieli?

— Ani słowa.

— Nadaliśmy wiadomość do centrali Yamagaty i agencji informacyjnych na całym świecie.

— Nie dostałem żadnych informacji — powiedział Takai z nieukrywanym zdenerwowaniem.

— To musi znaczyć, że Faurc zamierza zignorować naszą deklarację i postępować tak, jakby nasza sprawa była z góry skazana na niepowodzenie.

— Z pewnością.

Szli dalej, omijając nowy na oko krater wielkości wgłębienia po piłce plażowej.

— Toshi, skąd weźmiesz wodę, jeśli Baza Księżycowa zostanie zamknięta? Nie możesz używać nanomaszyn i…

— Będziemy dostawać wodę jak dotychczas.

— Przecież Baza zostanie zlikwidowana. Żołnierze sił pokojowych są w drodze, żeby nas zamknąć.

Takai skrzywił się, tocząc wewnętrzną walkę. Wreszcie powiedział:

— Żołnierze mają odsunąć ciebie i twoich ludzi od władzy. To nic znaczy, że zamierzają zamknąć Bazę.

Doug przystanął w pół kroku.

— Nie… — Miał mętlik w głowie. — Nie zamierzają zamknąć Bazy? Toshi, jesteś pewien?

— Straciłbym posadę, gdyby ktoś się dowiedział, że ci powiedziałem. Tak, jestem pewien. Albo raczej powinienem powiedzieć, że Tokio jest tego pewne.

— Nie zamierzają zamknąć Bazy?

— Faure osobiście rozmawiał z szefem klanu Yamagata i zapewnił go, że Baza Księżycowa nadal będzie dostarczać wodę Nippon Jeden — po tym, jak żołnierze usuną z Bazy ciebie i twój sztab.

— Faure ma zamiar nadal korzystać z Bazy — powtórzył Doug głucho, odrętwiały ze zdziwienia. — Ten mały grubas ma w nosie traktat o zakazie nanotech. Zależy mu na przejęciu kontroli nad Bazą!

Lądowanie minus 93 godziny 45 minut

— Nie rozumiesz, co to oznacza? — zapytała Joanna.

— To znaczy, że Faure chce przejąć kontrolę nad Bazą Księżycową — odparł Doug.

— To znaczy, że możemy ubić z nim interes! — oświadczyła z przejęciem. — Możemy wejść z nim w układ.

Doug popatrzył na matkę. Siedziała sztywno na szezlongu, który wraz z innymi eleganckimi meblami sprowadziła z Savannah do dwupokojowego apartamentu w Bazie Księżycowej. Doug siedział na filigranowej sofie Shcratona. Pochylił się w stronę matki i ze smutkiem pokręcił głową.

— Faure nie pójdzie na żaden układ. Wyrzuci nas i weźmie Bazę pod skrzydła ONZ.

Joanna uśmiechnęła się do niego z politowaniem.

— Doug, żeby Baza mogła nadal funkcjonować, będzie potrzebny wykwalifikowany personel. Faure będzie musiał zatrzymać naszych pracowników.

— Ale nie ciebie i mnie.

— Nie bądź taki pewien. — Joanna naprawdę sprawiała wrażenie zadowolonej z wieści, jakie jej przyniósł; niemal się cieszyła, że Faure planuje przejąć Bazę.

— Naturalnie, będzie chciał nadal produkować klipry — mówiła. — To podstawowe źródło zysków. Wszystkie linie transportowe na Ziemi biją się o nasze statki. Mógłby pompować zyski w ONZ.

— Albo do własnej kieszeni.

— Możliwe — zgodziła się. — Nawet lepiej. Im bardziej jest skorumpowany, tym łatwiej ubić z nim interes.

Doug znowu pokręcił głową.

— Tak samo niemieccy przemysłowcy myśleli o Hitlerze.

— Faure nie jest Hitlerem. Nie jest fanatykiem. Nawet nie ma zamiaru likwidować naszych nanomaszyn. Chce je przejąć dla własnych korzyści.

Doug podniósł się.

— Niezależnie od wszystkiego musimy poradzić sobie z żołnierzami, a mamy niecałe cztery dni na wykombinowanie, jak to zrobić.

— Co zamierzasz?

Wzruszył ramionami.

— Zaprosiłem do siebie Zimmermana i Cardenas. Lwa i Jinny Anson też. I technika od akwakultury, jedynego faceta w Bazie, który ma doświadczenie wojskowe.

— W porządku. — Joanna popatrzyła na syna. — Spotkaj się z nimi. Ja skontaktuję się z Faure’em. Będzie skłonny do negocjacji. Zobaczysz.

— Nie zobowiązuj nas do niczego, dopóki nie będzie wiadomo, o co dokładnie chodzi, dobrze?

Joanna z roztargnieniem pokiwała głową.

— Och, nie sądzę, by Faure zgodził się na coś konkretnego, dopóki żołnierze nie zajmą Bazy.

— Właśnie temu próbuję zapobiec.

— Dobrze. Jeśli zdołamy powstrzymać żołnierzy, to ogromnie wzmocni naszą pozycję.

— Zobaczę, co da się zrobić — powiedział Doug.

Lądowanie minus 90 godzin 11 minut

Baza Księżycowa zaistniała jako skupisko schronów tymczasowych, aluminiowych kontenerów wielkości przyczep mieszkalnych, wkopanych w lunamy regolit na dnie krateru Alfons, pokrytych rumoszem dla ochrony przed promieniowaniem i wahaniami temperatury między dniem a nocą. I przed przypadkowymi mete-oroidami. Deszcze meteorytów, które spektakularnic rozświetlają nocne niebo Ziemi, na pozbawionym atmosfery Księżycu można obrazowo opisać jako potencjalnie niebezpieczne serie z kosmicznego karabinu maszynowego.

Przed pierwszą wizytą Douga Stavengera na Księżycu, w osiemnaste urodziny, Baza rozrosła się w zestaw czterech równoległych tuneli wkopanych w zbocze góry Yeager. Wzdłuż tuneli mieściły się biura, laboratoria, pracownie i kwatery mieszkalne. Fabryka wody znajdowała się z przodu jednego tunelu, a ośrodek kontroli środowiska — gdzie regenerowano powietrze i wprawiano je w obieg — na tyłach.

Przez siedem lat spędzonych na Księżycu Doug patrzył, jak pod czterema pierwotnymi tunelami powstają cztery nowe. Szorstkie skalne ściany zostały wygładzone palnikami plazmowymi i pomalowane pastelowymi farbami wybranymi przez psychologów — a następnie przemalowane przez mieszkańców, którzy woleli śmielszą kolorystykę i zwariowane graffiti. Po ukończeniu głównego placu, pod spodem miało dojść dwadzieścia kolejnych tuneli.

Jeśli kiedykolwiek ukończymy wielki plac, pomyślał Doug, idąc w kierunku swojego pokoju. Kiwał głową i uśmiechał się machinalnie do mijanych osób. Znał z widzenia większość długoterminowych lu-nonautów, ale w Bazie zawsze przebywały setki robotników krótkoterminowych. Ilu zostanie z nami? — zastanawiał się. Nawet jeśli powstrzymamy żołnierzy sił pokojowych i faktycznie uzyskamy niepodległość, czy wystarczy nam ludzi do obsługi Bazy?

Na ścianach wisiały teraz znaki kierunkowe, a na skrzyżowaniach elektroniczne plany systemu tuneli. Korytarzy, poprawił się Doug. Teraz nazywamy je korytarzami, nie tunelami.

Skręcił w lewo na skrzyżowaniu i zderzył się z człowiekiem w oliwkowozielonym kombinezonie. Miał wrażenie, że wpadł na żelazną ścianę. Obaj wymamrotali przeprosiny i razem ruszyli korytarzem.

Doug kątem oka przyjrzał się przypadkowemu towarzyszowi. Pomyślał, że wygląda znajomo, ale nie mógł go umiejscowić. Mężczyzna nie dorównywał mu wzrostem — on miał metr osiemdziesiąt trzy — ale był masywny i kanciasty niczym buldożer, twardy jak żelazo, bez grama tłuszczu pod skórą barwy mlecznej czekolady. Miał ciemne, kędzierzawe włosy, starannie przystrzyżone. Doug nie widział jego identyfikatora; chcąc go zobaczyć, musiałby ostentacyjnie wychylić się do przodu.

Dlatego powiedział:

— Jestem Doug Stavenger — i nie gubiąc kroku, wyciągnął rękę.

Mężczyzna uśmiechnąlsię lekko.

— Wiem.

Doug już myślał, że się wygłupił, ale po chwili mężczyzna uścisnął wyciągniętą dłoń.

— Nazywam się Bam Gordette — rzekł powoli i wyraźnie, czystym barytonem.

— Leroy Gordette? — Nagle Dougowi stanęło przed oczami zdjęcie z akt osobowych.

— Proszę mówić mi Bam. To skrót od Bama, co z kolei jest skrótem od Alabama.

— Pochodzisz z Alabamy?

— Tak, ale nie grywam na bandżo. — Gordette uśmiechnął się zupełnie odruchowo, bez prawdziwego humoru.

— Ja urodziłem się w Georgii.

— Wiem.

— Dotarli do pokoju, który teraz, gdy Jinny Anson zajęła stanowisko dyrektora, pełnił rolę biura Douga. Doug otworzył drzwi i gestem zaprosił Gordette’a do środka.

— Inni zjawią się za parę minut.

Inteligentne ekrany były wyłączone. Gordette chciał usiąść na kanapie przy drzwiach, ale Doug wskazał mu siatkowe krzesło przed swoim biurkiem. Sam zajął miejsce po drugiej stronie na obrotowym fotelu.

— W tym czasie możemy wzajemnie się poznać.

Gordette sztywno skinął głową. Doug spojrzał w ciemnobrązowe oczy i zrozumiał, że mężczyzna byłby trudnym przeciwnikiem w grze w pokera. Jego oczy niczego nie zdradzały.

— Służyłeś w wojsku? — zapytał.

— W siłach specjalnych.

— Jak długo?

— Cztery lata.

— Dlaczego odszedłeś?

— Dostałem lepszą propozycję.

Doug postukał w klawiaturę i na ekranie po lewej stronie ukazały się akta Gordctte’a.

— Od Falcon Electronics? Co to za firma?

— Niewielka. Robili sprzęt elektrooptyczny na zamówienie, takie rzeczy.

— Pracowałeś tam prawie dziewięć lat?

— Zgadza się.

— A potem zatrudniłeś się w Masterson Corporation i przyleciałeś do Bazy Księżycowej.

— Zgadza się.

Doug odchylił się w fotelu i zapytał:

— Jak ci się tu podoba?

Gordette zastanawiał się przez chwilę.

— Jest nieźle. Ludzie w większości są na poziomie, cywilizowani.

— Cywilizowani?

— Nie ma wielu problemów rasowych. Inaczej niż w Stanach.

Doug był wstrząśnięty.

— Spotkałeś się z przejawami dyskryminacji?

Gordette uśmiechnął się, ale tym razem uśmiech ociekał kwasem.

— Na Ziemi nie ma czarnego, który nie miałby takich problemów.

— Ja jestem mieszańcem — powiedział Doug. — Mój ojciec…

— Wiem. Ale twoja skóra jest wystarczająco biała i masz dość pieniędzy, żeby kolor nie miał znaczenia.

Douga znowu dopadło wrażenie, że wali w solidną stalową barierę. Gordette nie wydawał się wrogo nastawiony; po prostu niczego nie oferował. Jakby rozmawiał z automatem. A jednak coś się działo za tymi niewzruszonymi oczami. Ten facet nie jest głupi, osądził Doug. Siedzi tu i patrzy na mnie tak, jakby mnie badał.

Lew Brudnoj wetknął głowę przez otwarte drzwi i przerwał krępującą ciszę. Chwilę później dołączyła do nich Jinny Anson z profesorem Zimmermanem i Kris Cardenas.

Gdy starannie, metodycznie, analizowali każdy centymetr planu technicznego Bazy, wyposażenie i stan zapasów, Doug obserwował Gordette’a. Mężczyzna nic nie mówił, ale wydawał się skupiony na dyskusji. Słuchał pilnie, z palcami splecionymi przed twarzą jak do modlitwy. Od czasu do czasu Doug przyłapywał go na spoglądaniu w swoją stronę. Gordette nigdy nie odwracał wzroku. Po prostu patrzył, z absolutnie obojętną miną, wwiercając się oczami w jego oczy, jakby robił zdjęcia rentgenowskie.

— Możemy się zamknąć i czekać, aż skończy im się powietrze — powiedziała Anson, wskazując ręką schemat ideowy Bazy, który zajmował całą ścianę biura Douga.

— A jeśli wysadzą główną śluzę? Co wtedy? — zapytał Brudnoj.

Zwykle radosna twarz Anson lekko pobladła.

— Czemu mieliby to robić?

— Chcą zająć Bazę.

— Tak, ale nic chcą nas pozabijać! Nic zrobią tego, jeśli nie damy im powodu.

— Rozwalenie głównej śluzy powietrznej nie musi nas zabić, prawda? — zapytała Cardenas.

— Nic — odparła Anson. — Tylko garaż będzie rozhermetyzowany. Tunele nadal będą szczelne…

— Korytarze — poprawił Doug.

— Jak zwał, tak zwał.

— A jednak — zaczął Brudnoj — jeśli wysadzą główną śluzę, będzie to znakiem, że są gotowi sforsować inne śluzy i włazy.

— To będzie znakiem, że są gotowi nas zabić — dodał Doug. Zimmerman, siedzący samotnie na kanapie przy drzwiach, zauważył:

— Jeśli wysadzą główną śluzę, będziemy musieli się poddać. Nie będzie innego wyboru.

— Chyba że nauczymy się oddychać w próżni — zgodziła się Anson.

Doug odwrócił się do Gordette’a i znów zobaczył wpatrzone w siebie oczy.

— Co myślisz, Bam? Co podpowiada ci wojskowe doświadczenie?

Bez chwili wahania Gordette odparł:

— Żołnierze sił pokojowych są wyszkoleni do wypełniania misji bez rozlewu krwi. Nie wysadzą żadnej śluzy. W każdym razie nie na samym początku.

— Chcesz więc powiedzieć, że możemy siedzieć i czekać? — zapytała Anson.

Gordette pokręcił głową.

— Co byś zrobił — zaczął Doug — na miejscu ich dowódcy?

Gordette podniósł się powoli, podszedł do ściennej mapy i wskazał cienkie linie, które reprezentowały zakopane kable, biegnące od farm solarnych do właściwej bazy.

— Przeciąłbym linie energetyczne, tutaj, tutaj i tutaj.

— Farmy solarne… — mruknął Brudnoj.

— Bez elektryczności Baza pójdzie na dno. — Gordette podkreślił znaczenie słów ruchem dłoni.

— Mamy awaryjną elektrownię jądrową — zaznaczyła Anson.

— Oni to wiedzą — rzekł Gordette beznamiętnie. — Mają równie dobrą mapę.

— Więc przetną także linię z elektrowni — powiedział Doug.

— Gordette pokiwał głową.

— Kaput — stwierdził Zimmcrman. — Jak długo wytrzymamy bez prądu? Trzydzieści sekund?

— Mamy akumulatory, ogniwa paliwowe — powiedziała Anson.

— So? Ile czasu nam dadzą?

— Parę godzin.

— Żołnierze bądą mieć dość powietrza, by czekać na naszą kapitulacją, hę?

— Tak.

Brudnoj, siedzący na krześle przed biurkiem Douga, wbił w Gordette’a ponure, podkrążone oczy.

— Czy jest coś, co możemy zrobić? Cokolwiek?

Gordette namyślał się przez chwilą.

— Jest pewien manewr stosowany w sztukach walki, kiedy przeciwnik mierzy z pistoletu.

— Jaki?

Gordette powoli podniósł race nad głowę w uniwersalnym geście kapitulacji.

W pokoju zapadła pełna konsternacji cisza. Doug popatrzył na obecnych; już teraz wyglądali na pokonanych.

— Wiemy — zaczął z całą stanowczością, na jaką mógł sią zdobyć — że trzeba uniemożliwić żołnierzom przecięcie linii energetycznych.

— Jak? — zapytał Brudnoj.

Doug wskazał na Zimmermana.

— Potrzebujemy czegoś do obrony.

— Czegoś? — burknął Zimmerman. — Czego?

— To już pan wykombinuje, profesorze. I ma pan niecałe cztery dni.

Lądowanie minus 63 godziny 29 minut

Joanna Masterson Stavenger Brudnoj nie była przyzwyczajona do lekceważenia, nawet ze strony najpotężniejszych polityków świata. Ale Faure nie chciał z nią rozmawiać.

Z początku w ONZ po prostu ignorowano jej telefony. Ekran ścienny w jej apartamencie ukazywał wyłącznie elektroniczną sieczką. Technik, który monitorował transmisje, informował obojętnie:

— Nie odpowiadają.

Joanna zadzwoniła do biur Masterson Corporation w Nowym Jorku i spróbowała przez nie połączyć się z Faure’em. Po prawie dwudziestu czterech godzinach zwodzenia i uników jakiś fagas z ONZ powiedział jej bezczelnie, że sekretarz generalny jest nieosiągalny.

Parskając ze złości i zniecierpliwienia, skontaktowała się przez bezpośrednie łącze laserowe z centralą Mastersona w Savannah.

— Chcę rozmawiać z przewodniczącym zarządu — powiedziała młodemu człowiekowi, którego twarz pojawiła się na ekranie.

— Pana Rashida nie ma, pani Brudnoj. Jest w…

Joanna nie czekała na koniec zdania.

— Znajdź go, gdziekolwiek jest. Muszę z nim porozmawiać, natychmiast.

Minęły prawie trzy sekundy. Asystent Rashida zrobił przestraszoną minę.

— Pospiesz się! — przynagliła Joanna.

Niemal pół godziny później na ekranie ukazało się oblicze Ibra-hima al-Rashida. Kiedyś był przystojny, ale jego uroda amanta już przekwitła. Krótko przystrzyżoną brodę miał przetykaną siwizną, podobnie jak kędzierzawe włosy. Jest w nim coś dekadenckiego, pomyślała Joanna. Wiedziała, że Rashid nie pije; pod tym względem przestrzegał nauk Koranu. Ale były narkotyki. I kobiety, wiele kobiet. I obowiązki, które szły w parze z wielką władzą.

— Witaj, prześwietna — rzekł cichym, ale melodyjnym głosem. — Jak się bawisz na Księżycu?

— Muszę porozmawiać z Faure’em — oświadczyła Joanna, nie chcąc wdawać się w zwyczajowe przekomarzanki.

Trzy sekundy później brwi Rashida wzniosły się lekko.

— Śmiem wątpić, czy sekretarz generalny będzie skłonny rozmawiać z tobą o tej porze.

— Spraw, żeby chciał, Omar — warknęła Joanna.

Jeśli użycie starego przydomka zirytowało Rashida, to tego nie okazał. Z wyrozumiałym uśmiechem powiedział:

— Jak, Joanno? Przez potarcie magicznej lampy?

Trzymając temperament na wodzy, Joanna odparła:

— Zadzwoń do tego małego kanadyjskiego żabojada i powiedz mu, iż poinformuję media, że wcale nie ma zamiaru zamykać Bazy Księżycowej. Że chce używać nanomaszyn dla własnych korzyści!

Rashid był bardziej przygnębiony niż zaskoczony, gdy dotarły do niego jej słowa.

— Media nie podchwyciły tematu niepodległości Bazy Księżycowej, ogłoszonej przez twojego syna — rzekł powoli. — Wiadomości z Księżyca są blokowane. Nawet w Stanach media przychyliły się do prośby Faure’a.

— Nie chodzi o Bazę Księżycową — powiedziała Joanna niecierpliwie. — Chodzi o sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, który mówi światu, że zamierza wymusić postanowienia traktatu o zakazie stosowania nanotechnologii, choć w rzeczywistości planuje wykorzystywać nanomaszyny do własnych celów! Uważnie obserwowała jego twarz. Czyżby już o tym wiedział? Czy już ubił interes z Faure’em? Wreszcie Rashid powiedział:

— To rzuca nowe światło na sprawę. Może media byłyby zainteresowane takim tematem. Masz na poparcie jakieś dowody?

Joanna zrobiła się czujna.

— Mnóstwo — oznajmiła, myśląc: Omar może uczestniczyć w planie Faure’a. Nigdy nie był poplecznikiem Bazy Księżycowej.

Niemal jakby na głos wyrażając myśli, Rashid mruknął:

— Na pokładzie klipra lecącego do Bazy jest reporter.

— Nie potrzebuję reportera. Potrzebuję sieci radiowych i telewizyjnych. Wszystkich agencji informacyjnych na Ziemi!

— Ale satelity telekomunikacyjne zostały zaprogramowane w taki sposób, żeby nie odbierać przekazów z Bazy Księżycowej.

— Nie potrzebuję satelitów. Do licha, jak teraz rozmawiamy? Technicy mogą przesłać moje słowa prawie do każdego miejsca na Ziemi. Wszystkie agencje informacyjne mają na dachach odbiorniki optyczne.

— Impuls laserowy pokonuje drogę między Księżycem a Ziemią i z powrotem w niecałe trzy sekundy. Rashid milczał znacznie dłużej.

— Może jednak Faure będzie skłonny z tobą porozmawiać — rzekł wreszcie. — Spróbuję się z nim skontaktować i nakłonić do wysłuchania twoich racji.

— Dobrze. Mamy dwa i pół dnia do wylądowania żołnierzy.

— Tak, wiem.

— Nie pozwól, żeby Faure zwlekał do ostatniej chwili. Nie będę tak długo czekać. Powiedz mu, że ma dwadzieścia cztery godziny. Jeśli w tym czasie się nie odezwie, ja przemówię do mediów.

— Słyszę i jestem posłuszny — powiedział Rashid jak za dawnych czasów, kiedy Joanna była przewodniczącą zarządu, a on młodym pracownikiem szczebla kierowniczego.

Lądowanie minus 38 godzin 30 minut

Edith odetchnęła z ulgą. Mdłości niemal minęły. Nadal odczuwała pewien dyskomfort, ale bardziej psychicznej niż fizycznej natury. Gdy zbyt szybko poruszała głową, opadały ją zawroty, lecz nieprzyjemne wrażenie szybko przemijało. Gdy się nad tym zastanowić, unoszenie się w zerowej grawitacji mogło być niezłą zabawą.

Edith umieściła dwie minikamery w ładowni statku, wśród wielkich pak z napisami: AMUNICJA: 9 MM, OSTROŻNIE i GRANATY: SYMBOL 17/A.

Przeprowadziła wywiad z dwoma żołnierzami, nieśmiałym nastolatkiem z Bangladeszu i jego sierżantem, twardą, rzeczową Kubanką. Jakby rozmawiała z atletami: monosylabowe odpowiedzi, frazesy i długie chwile milczącego zakłopotania.

Edith poprawiła włosy, przeglądając się w kieszonkowym lusterku. Unosiło się w powietrzu; ruch nie był na tyle szybki, by przeszkadzać patrzącemu, ale dobitnie świadczył o naturze stanu nieważkości. Z uwagi na brak ciążenia, kamery zostały mocno przywiązane. Ponieważ na gładkich zakrzywionych grodziach z diamentu nie było żadnych dźwigarów ani występów, Edith przymocowała je do dwóch skrzyń.

Kapitan Munasinghe wpłynął przez właz, starając się wyglądać tak, jakby robił to przez całe życie. Zdjął plasterki zza uszu, ale Edith dostrzegła nikłe kółka, podobne do blizn po pijawkach. Była ciekawa, jak naprawdę się czuje.

Był niewysoki i szczupły, jego ciemna skóra lśniła niczym natarta olejem. Założył świeży mundur, wyprasowany i czysty. Jego atutem były oczy, duże, ciemne i trochę dzikie. Kamera takie kocha, pomyślała. Ale jest taki mały, że wyglądam przy nim jak koń.

Potem uśmiechnęła się do siebie. Zerowa grawitacja uratuje sytuację. Ustawię się niżej od niego. Kadr obejmie tylko nasze głowy i ramiona. Będzie się wydawać wyższy ode mnie i idę o zakład, że to mu się spodoba. Dziennikarstwo realistyczne.

— Zadam panu tylko kilka pytań, kapitanie Munasinghe — powiedziała, chcąc go rozluźnić. — Proszę patrzeć na mnie i nie zwracać uwagi na kamery.

— Tak. Świetnie.

— Gotów?

Munasinghe pokiwał głową i oblizał wargi. Zastanawiając się, kto nauczył go tej sztuczki, Edith wcisnęła guzik na pilocie i powiedziała:

— Dobra, zaczynamy.

Ustawiła się naprzeciwko niego w taki sposób, żeby przewyższał ją o parę centymetrów. Jedna kamera obejmowała ich oboje, druga skupiała się na twarzy kapitana. Edith uznała, że zbliżenia własnej twarzy dokręci później; ujęcia zostaną wmontowane już na Ziemi.

— Jest ze mną kapitan Munasinghe z sił pokojowych Organizacji Narodów Zjednoczonych, dowódca operacji kosmicznej. Kapitanie Munasinghe, co pan czuje, prowadząc czterdziestu uzbrojonych żołnierzy do Bazy Księżycowej?

Munasinghe podpłynął do niej, mówiąc:

— Oddziały pokojowe zostały powołane na mocy międzynarodowego porozumienia w celu egzekwowania decyzji Sekretariatu ONZ. Baza Księżycowa narusza warunki traktatu o zakazie stosowania nanotechnologii. Zostaliśmy wysłani na Księżyc, aby położyć kres tej samowoli.

— Tak, ale jakie są pańskie osobiste odczucia?

— Jestem dumny, wypełniając obowiązek w imieniu Narodów Zjednoczonych — wyrecytował jak papuga, która bezmyślnie powtarza zdania wbite jej do głowy.

Wywiad balansował między katastrofą a farsą. Munasinghe miał odpowiedzi na każde pytanie, bez wątpienia przygotowane w Nowym Jorku i wykute na pamięć. Co gorsza, stale się przysuwał, aż Edith uznała, że chce potrzeć nosem ojej nos. Czuła lekko kwaskowy zapach odświeżacza do ust.

Nieświadomie odsuwała się od niego, próbując zachować przyzwoitą odległość, ale on stale na nią napierał. Gdzieś w jej głowie kołatała myśl, że różne kultury mają różne pojęcie na temat stosownego dystansu w czasie kontaktów towarzyskich, ale, na litość boską, przecież przeprowadzała wywiad! Będzie wyglądać, jakby na mnie leciał.

Kamery śledziły ich automatycznie. Po paru minutach Edith uderzyła plecami o skrzynię z ładunkiem. Dalej nie mogła się cofnąć. Munasinghe unosił się przed nią, jego oddech przyprawiał ją o mdłości, jego oczy wwiercały się w jej twarz z takim żarem, jakby zamierzał ją zgwałcić.

Miała ochotę rzucić wszystko w cholerę i jak najszybciej uciec z ładowni, ale wewnętrzna determinacja pchała ją do wydobycia z kapitana jakichś konkretnych informacji.

W desperacji wolną ręką wskazała skrzynie z amunicją.

— Uważa pan, że naprawdę będziecie potrzebować tej siły ognia przeciwko ludziom z Bazy Księżycowej? Przecież nie są uzbrojeni, prawda?

— Tak twierdzą.

— Nie wierzy pan w to?

— Jestem żołnierzem — odparł Munasinghe, przepalając ją wzrokiem. — Muszę być przygotowany na najgorsze.

— W Bazie przebywają cywile, naukowcy i technicy. Czym mogą zagrozić plutonowi uzbrojonych żołnierzy sił pokojowych?

— Nie wiemy, ale musimy być w pogotowiu.

— Z granatami i materiałami wybuchowymi?

— Z każdą bronią, jaką mamy do dyspozycji — odparł Munasinghe bez wahania. — Jeśli mieszkańcy Bazy Księżycowej stawią choćby cień oporu, podejmiemy odpowiednie środki.

Oddech uwiązł jej w gardle.

— Chce pan powiedzieć, że będziecie zabijać?

— Jeśli okaże się to nieuniknione. Tak, oczywiście.

— Mimo że nie są uzbrojeni?

Wycelował palcem w jej twarz.

— Powtarza pani, że są nieuzbrojeni. Skąd ta pewność? Skąd mamy wiedzieć, czy Baza Księżycowa nie dysponuje jakąś bronią? Mam obowiązek stłumić bunt i przekazać Bazę Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jestem odpowiedzialny za życie moich żołnierzy. Jeśli nieprzyjaciel stawi opór, jeśli dojdzie choćby do najmniejszej prowokacji, rozkażę otworzyć ogień.

— I zabijać? — Edith była zaskoczona głuchym brzmieniem swojego głosu.

— W bitwie nie można sobie pozwolić na luksus ograniczania się do ranienia wroga. Będziemy zabijać, tak, oczywiście.

— Z byle powodu?

Kapitan Munasinghe uśmiechnął się po raz pierwszy.

— Służyłem w Erytrei i w Kolumbii, walczyłem z ormiańskimi terrorystami. Proszę mi wierzyć, nie daje się nieprzyjacielowi drugiej szansy, jeśli chce się przeżyć.

— Proszę odpowiedzieć wprost: rozkaże pan strzelać na najmniejszy znak oporu ze strony mieszkańców Bazy Księżycowej?

— Na najmniejszy znak oporu — potwierdził Munasinghe. — Lepiej zniszczyć Bazę i wszystkich jej mieszkańców, niż wracać na Ziemię nie wypełniwszy misji.

Edith z trudem przełknęła ślinę.

— Dziękuję, kapitanie Munasinghe.

Przecisnęła się obok niego. Zmuszając się do uśmiechu, patrząc prosto w kamerę, podsumowała:

— Mówiła Edie Elgin z pokładu statku kosmicznego, przewożącego żołnierzy sił pokojowych do Bazy Księżycowej.

Munasinghe odsunął się i zapytał:

— To wszystko? Skończone?

— Tak — powiedziała, mając nadzieję, że zostawi ją w spokoju.

— Zadowolona pani? Mogę zobaczyć?

Ze zmęczeniem pokazała mu fragmenty wywiadu w monitorze jedynki. Munasinghe z fascynacją obserwował samego siebie. Edith zastanawiała się, czy szefowie sieci puszczą ten materiał. Jasno dali do zrozumienia, że chcą współpracować z ONZ, a wywiad mógłby wzbudzić wrogość do sił pokojowych.

Nie, powiedziała sobie, puszczą go. Muszą. A jeśli ONZ się wścieknie, to co z tego? Ludzie mają prawo do informacji.

Lądowanie minus 27 godzin 51 minut

Najemnik wrócił do swojej kwatery i usiadł na koi. Czas uderzenia się zbliża, pomyślał.

Sytuacja była nieledwie śmieszna. Im dłużej myślał o układzie elektroenergetycznym, o systemach podtrzymywania życia i całkowitym braku broni albo wojskowych umiejętności, tym dobitniej uświadamiał sobie, że jeden człowiek jego pokroju mógłby rzucić całą Bazę na kolana.

Nie potrzeba statku pełnego żołnierzy. Mogę zrobić wszystko sam.

Ale żołnierze byli w drodze i mieszkańcy Bazy Księżycowej w zasadzie nie mogli zrobić nic, żeby ich powstrzymać.

Po co zabijać przywódców, skoro nie mogą stawić oporu? Wystarczy uszkodzić system zasilania i będą bezradni. Śmierć Douga Stavengera niczego nie zmieni. Baza Księżycowa podda się w chwili przybycia żołnierzy.

Najemnik usiadł na podłodze przed koją i złożył nogi w pozycji lotosu. Wspierając grzbiety dłoni na kolanach, zamknął oczy i mruczał swoją mantrę, szukając harmonii i zrozumienia.

Oczami wyobraźni zobaczył to, co zawsze. Dziesięcioletniego brata w konwulsjach, zabijanego przez świństwo, którego się nawdychał i matkę leżącą na sofie, zbyt odurzoną tym samym gównem, żeby zadzwonić po pomoc. Zobaczył siebie, mającego sześć lat, zamkniętego za karę w ciemnej, pełnej karaluchów szafie, patrzącego przez dziurkę od klucza na agonię brata, słuchającego wrzasków przeradzających się w jęki, które rozdarły mu duszę.

Gdybym był grzeczny, nie zostałbym zamknięty w szafie. Mógłbym pomóc Timiemu.

Zobaczył śmierć swojej matki. Była pierwszą osobą, którą zabił. Miał wówczas piętnaście lat i był ojcem, ale ona ciągle traktowała go jak szczeniaka. Zamierzyła się na niego pasem. Wyrwał jej pas i uderzył ją tak mocno, że się przewróciła. Uderzyła głową w nogę od stołu i jej oczy zrobiły się puste.

Zobaczył swojego pierwszego sierżanta, brutalnego jak żaden inny, ale sprawiedliwego i kryształowo uczciwego. I starego kowboja ze strzelnicy, tego, który nauczył go strzelać. I polować.

Śmierć zawsze mu towarzyszyła. Jego odwieczny przyjaciel. Był jej najlepszym pomocnikiem. Takie było jego przeznaczenie, jego cel w życiu: doprowadzać do śmierci.

Otworzył oczy. Odzyskał pradawny spokój. Pozbył się wątpliwości, skrupułów, sprzecznych uczuć. Znów był sobą. Jednością. Śmierć trwała u jego boku, niewidoczna, ale namacalna, najstarszy i najlepszy towarzysz.

Ostatecznie, powiedział sobie, całe życie Stavengera obraca się wokół Bazy. Zabrać go stąd, a przemieni się w trupa. Ja tylko pomagam mu dotrzeć tam, dokąd sam zmierza.

Mimo wszystko westchnął ciężko.

Lądowanie minus 20 godzin

Joanna Stavenger była zdenerwowana, gdy w swoim ulubionym fotelu czekała na telefon od Georgesa Faure’a. Sekretarz generalny z początku wcale nie chciał z nią rozmawiać, ale najwyraźniej groźba powiadomienia mediów o zamierzonym korzystaniu z nanomaszyn skłoniła go do zmiany zdania.

Na pozór, pomyślała. Ten mały skurczybyk zaczekał, aż statek z żołnierzami będzie niemal gotów do wylądowania i dopiero wtedy się zgodził.

Faure postawił warunki. Rozmowa będzie ściśle prywatna. Bez udziału osób trzecich. I dał do zrozumienia, że rozmawia z niąwy-łącznie z grzeczności, nieoficjalnie, nie w imieniu ONZ.

Joanna zgodziła się bez zastrzeżeń. Wiedziała, że Faure nie ma życia prywatnego; był szefem ONZ i wszystko mówił jako szef ONZ. Bezzwłocznie poinformowała syna o czekającej ją rozmowie, „przypadkiem” zapominając o swoim zobowiązaniu do dyskrecji. Doug wprawdzie nie siedział z nią w salonie, ale przysłuchiwał się wymianie zdań ze swojego pokoju.

Punktualnie o wyznaczonej godzinie rozbrzmiał syntezowany głos systemu łączności:

— Monsieur Faure z Nowego Jorku.

— Proszą na ekran — powiedziała Joanna.

Wydawało się, że w ścianie przed nią otworzyło się okno, w którym ukazała się naturalnej wielkości twarz Faure’a. Joanna umyślnie zmniejszyła obraz; nie chciała, by sekretarz generalny piętrzył się nad nią niczym przerażający olbrzym.

— Madame Brudnoj — rzekł Faure z uprzejmym uśmiechem.

— Panie sekretarzu generalny.

Czekając trzy sekundy na dalsze słowa, Joanna zlustrowała wzrokiem pokój Faure’a. Nie wyglądał na biuro; przypominał salon przestronnego apartamentu w jakimś wysokościowcu. Okno za jego plecami wychodziło na drapacze chmur Manhattanu.

— Nie rozmawiam z panią jako sekretarz generalny, madame. To osobista rozmowa dwojga prywatnych obywateli.

Joanna pokiwała głową.

— Czy wolno mi powiedzieć, że wygląda pani olśniewająco? Pani apartament również budzi zachwyt. Nie miałem pojęcia, że w Bazie Księżycowej są takie luksusy.

Na tę okazję Joanna założyła koralową bluzkę i ciemną spódnicę do połowy uda: wygodny strój bez pretensji do przesadnej elegancji.

— Dziękuję — odparła. — To moje prywatne meble. Sprowadziłam je z Savannah przed laty. Zapewniam pana, inne kwatery mieszkalne nie są ani w połowie tak wymyślnie urządzone.

— Rozumiem — powiedział Faure po denerwującej przerwie.

— Przywileje władzy.

Joanna zdusiła pokusę skomentowania zbytkownego apartamentu Faure’a.

— Jestem wdzięczna, że zechciał pan poświęcić mi trochę cennego czasu.

Tym razem upłynęły więcej niż trzy sekundy. Faure zmarszczył czoło, ściągnął usta i wreszcie powiedział:

— Madame Brudnoj, zdecydowałem się przychylić do pani prośby po długiej walce z sumieniem. Muszę przyznać, że w pierwszym odruchu chciałem ją zignorować, aby zachować dystans do pani i wszystkich innych w Bazie Księżycowej do czasu zakończenia kryzysu.

— Uważam, że najlepsze jest otwarte przedyskutowanie problemu, twarzą w twarz.

Jego chmurna mina trochę się rozpogodziła.

— Owszem. Dlatego z panią rozmawiam.

— Co z naszą deklaracją niepodległości?

Jeśli pytanie nim wstrząsnęło, to tego nie okazał.

— Z deklaracją niepodległości? Ha! — Pstryknął palcami.

— Przejrzysty wybieg, żeby uniknąć podporządkowania się traktatowi nanotech.

— Prawo każdego narodu — sprostowała Joanna. — Fakt, że przebywamy na Księżycu, wcale nie znaczy, że nie mamy tych samych praw co wszyscy inni.

— Nie jesteście narodem. Baza Księżycowa jest działem korporacji.

— Baza Księżycowa to społeczność złożona z ponad dwóch tysięcy ludzi. Mamy prawo do niezależności.

Faure zarumienił się i lekceważąco zatrzepotał rękami.

— Ale nie jesteście państwem! Dwa tysiące ludzi nie tworzy państwa! Nie przetrwacie bez dostaw z Ziemi. To tak, jakby pasażerowie transatlantyku ogłosili się niepodległym państwem. Nonsens!

— Jesteśmy samowystarczalni — oświadczyła Joanna stanowczo. — Produkujemy żywność na swoje potrzeby. Możemy żyć bez pomocy z Ziemi. — Wiedziała, że przesadza, choć jednocześnie w głębi duszy zdumiewała się na myśl, że wcale nie tak bardzo. Baza Księżycowa rzeczywiście mogła istnieć bez pomocy z Ziemi.

Faure podjął widoczny wysiłek, żeby nie stracić panowania.

— Madame Brudnoj, oboje wiemy, że ta tak zwana deklaracja niepodległości jest niczym więcej jak tylko kamuflażem. To zasłona dymna, pod osłoną której chcecie używać nanotechnologii i omijać postanowienia traktatu.

— Ale przecież pan sam zamierza korzystać ze zdobyczy nanotechnologii.

Gdy usłyszał jej słowa, jego twarz zmieniła kolor z czerwonego na biały, jakby ktoś go spoliczkował.

Odetchnął głęboko i powiedział spokojnie:

— Dlaczego pani tak sądzi?

Joanna odparła z uśmiechem:

— Nie uważa pan, że mam kontakty w korporacji Yamagaty? Kilku członków zarządu Mastcrson Corporation zasiada w ich radzie.

Faure milczał. Po długiej chwili lekko wzruszył ramionami i przyznał:

— Całkiem możliwe, że po przejęciu Bazy Księżycowej będziemy kontynuować pewne prace z wykorzystaniem nanomaszyn.

— Baza Księżycowa będzie zaopatrywać w wodę Nippon Jeden — powiedziała Joanna chłodno. To nie było pytanie.

Faure niechętnie pokiwał głową.

— I produkować statki kosmiczne na dotychczasowych zasadach — dodała.

— Przez jakiś czas. Macic podpisane umowy z różnymi międzynarodowymi towarzystwami przewozowymi. Organizacja Narodów Zjednoczonych dopilnuje wypełnienia zobowiązań kontraktowych.

— Oczywiście — zgodziła się Joanna uprzejmie. — I zanim zrealizowane zostaną wszystkie zaległe zamówienia, ONZ uzna, że nanoprodukcja jest całkiem opłacalna. I absolutnie nieszkodliwa. Mam rację?

Faure sztywno pochylił się w stronę stronę kamery.

— Madame Brudnoj, traktat antynanotechnologiczny powstał z powodu lęku przed nanomaszynami. One zabiły pani męża, prawda?

Joanna powstrzymała się od drżenia. Powinnam się tego spodziewać, pomyślała.

Faure mówił dalej, nie czekając na odpowiedź:

— Dzięki nanotechnologii można stworzyć podstępną broń, śmiercionośną broń. Nanomaszyny mogą zabijać, jak pani dobrze wie. Jeden błąd, jedno niedopatrzenie, a wyrwą się spod kontroli i pożrą wszystko, co stanie im na drodze, niczym armia mrówek w Ameryce Południowej, dewastująca całe połacie dżungli i nie pozostawiająca po swoim przejściu jednej żywej istoty.

Z najeżonymi wąsami, prawił z ferworem:

— Nie będziemy tolerować nanomaszyn na Ziemi! Niezależnie od najwspanialszych korzyści obiecywanych przez nanotechnologię, nie możemy podejmować ryzyka, jakie niesie ta dziedzina.

— Ale my nie jesteśmy na Ziemi. Mógłby pan zgodzić się na kontynuowanie nanoprodukcji na Księżycu.

— Zezwolę na nią czasowo, na zasadzie eksperymentalnej — pod kontrolą Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Nagle Joanna zrozumiała.

— Bo nalega na to Yamagata. Gdyby Yamagata nie wyraził zgody, japoński rząd sprzeciwiłby się przejęciu Bazy Księżycowej, a pana nie stać na walkę z takim przeciwnikiem.

Zdała sobie sprawę, że właśnie o to chodzi. Gdyby Japonia zgłosiła sprzeciw wobec planów Faure’a, w ONZ powstałby cały blok opozycji.

— Jest pani bardzo bystra — powiedział Faure. Odchylił się w fotelu z na pozór beztroską miną. — Ale faktem jest, że Japonia popiera moje zabiegi, a żołnierze sił pokojowych wylądują w Bazie Księżycowej za niecałe dwadzieścia godzin. To fakt dokonany!

— A kto pokieruje Bazą po wylądowaniu żołnierzy?

Faure zaprezentował uśmiech kota z Chesire.

— A któżby inny, jak nie specjaliści z Yamagata Corporation?

Joanna nie byłaby bardziej oszołomiona, gdyby Faure jednym skokiem pokonał dzielące ich czterysta tysięcy kilometrów i zdzielił ją w nos. Siedziała w fotelu z otwartymi ustami, podczas gdy on uśmiechał się od ucha do ucha.

Lądowanie minus 17 godzin 38 minut

Doktor Hector Montana nie słynął z dobrego podejścia do pacjentów. Opryskliwy i zasadniczy lekarz, przez większą część kariery zawodowej miał do czynienia z robotnikami, brygadami budowlanymi i wypadkami w miejscu pracy. Był zdolnym chirurgiem i dzięki elektronicznym systemom łączności Bazy Księżycowej mógł się konsultować, a nawet współpracować z dosłownie każdym lekarzem na Ziemi.

Do wybuchu wojny.

Teraz z jawną odrazą patrzył na młodą parę siedzącą sztywno przed jego biurkiem. Był szczupłym człowiekiem o pociągłej twarzy z zaczesanymi do tyłu siwiejącymi włosami. Jego skóra miała barwę suszonej na słońcu cegły. Z profilu przypominał starożytną rzeźbę Majów: niskie czoło, wysokie kości policzkowe, wydatny nos.

— W ciąży. — W jego ustach to słowo zabrzmiało jak oskarżenie.

— Tak — powiedziała Claire Rossi. — Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

— Nie jestem położnikiem.

— Tak, ale uznaliśmy, że powinien pan wiedzieć.

— Chcę mieć pewność, że Claire będzie miała jak najlepszą opiekę — wtrącił O’Malley.

— Należało się zabezpieczyć — warknął doktor Montana. — Nie mamy odpowiedniego wyposażenia.

Nick pochylił lekko szerokie ramiona i obrzucił lekarza miażdżącym spojrzeniem.

— Nie potrzebujemy wyposażenia, na miłość boską. Chcę tylko, żeby miała właściwą opiekę.

— Nawet nie mam kontaktu z centrami medycznymi na Ziemi — burknął Montana. — Zostaliśmy odcięci.

— Z pewnością ta nadzwyczajna sytuacja niebawem dobiegnie końca i będę mogła wrócić do domu — powiedziała Claire. Jako szefowa kadr dobrze znała politykę Bazy Księżycowej. Ciężarne były odsyłane na Ziemię, zanim ich stan stawał się na tyle zaawansowany, by mógł im zaszkodzić lot rakietą.

— A jeśli nie? — warknął Montana.

— Wtedy będzie musiał pan się nią zająć — oświadczył O’Malley, nie starając się ukryć złości. — Jest pan lekarzem, no nie?

— Chcecie znać moją opinię? Poddać się aborcji. Usunąć ciążę teraz, na wszelki wypadek. Nie wiadomo, jak długo będzie trwać ta idiotyczna blokada.

— Nie możemy! — zawołał O’Malley.

— Jesteście dość młodzi, by dochować się tuzina dzieci. To wybrało sobie nieodpowiedni czas, to wszystko.

— Nie zrobię tego — powiedziała Claire cicho.

— Oboje jesteście katolikami, prawda? — Głos Montany trochę złagodniał. — Ja też. Kościół nie…

— Nie zgodzimy się na aborcję — oznajmił O’Malley ponuro. — Bez odwołania.

— Montana parsknął.

— Cóż, może żołnierze zajmą Bazę i odeślą nas wszystkich do domu.

Lądowanie minus 12 godzin 22 minuty

Doug stał na głazie wielkim niczym dom i patrzył, jak kierowcy parkują ciągniki na trzech wolnych lądowiskach portu rakietowego. Nieukończony kliper, odholowany na czwartą płytę, połyskiwał w świetle gwiazd.

Obok niego stała Jinny Anson, łatwa do rozpoznania po pierścieniach w maślanym kolorze na ramionach pękatego skafandra.


— Dobra — jej głos rozbrzmiał w jego słuchawkach — zatarasowaliśmy lądowiska, żeby nie mogli z nich skorzystać. Ale mogą usiąść w dowolnym miejscu w dolinie krateru.

Doug pokiwał głową. Jinny miała rację. Na płaskim dnie Alfonsa mógłby wylądować nawet kliper. Grunt był pocięty szczelinami, podziobany niewielkimi kraterami i zasłany skałami, ale nie brakowało równych miejsc, gdzie dobry pilot mógł posadzić statek.

— Dzięki twojej decyzji usiądą parę kilometrów od głównej śluzy, to wszystko — mówiła Anson. — Co to da?

— Może nic — przyznał Doug. — Ale za cholerę nie pozwolę im skorzystać z naszych lądowisk.

Domyślił się, że Anson wzruszyła ramionami.

— Jinny, w zasadzie tylko to możemy zrobić, poza zwinięciem interesu i poddaniem się.

— Ten żabojad chce przekazać Bazę Yamagacie? — zapytała po raz czterdziesty.

— Tak powiedział mojej matce.

— Sukinsyn — powiedziała wyraźnie, z uczuciem.

— Chodź, wracamy do środka — zaproponował Doug. — Niech sami dokończą. Chcę zobaczyć, co mają Zimmerman i Cardenas.

Laboratorium nanotech składało się z szeregu pracowni rozmieszczonych wzdłuż jednego ze starych tuneli. Pomieszczenia były połączone hermetycznymi włazami i ta sekcja korytarza w razie konieczności mogła zostać odcięta od reszty Bazy. We wszystkich pracowniach i na korytarzu pod skalnymi stropami wisiały potężne lampy ultrafioletowe, mogące unieszkodliwić wszystkie uwolnione przez nieuwagę i unoszące się w powietrzu nanomaszyny. W ścianach i podłogach umieszczono przewody, które wytwarzały prąd polaryzujący, również w celu dezaktywowania zbłąkanych żuków.

Systemy bezpieczeństwa włączano pod koniec każdego dnia pracy, żeby nanomaszyny nie zainfekowały Bazy. Zabezpieczenia zdawały egzamin. Choć stale budowano nanożuki przeznaczone do różnorodnych zadań, takich jak wydobywanie atomów tlenu z re-golitu i konstruowanie statków kosmicznych z czystego diamentu — uzyskiwanego z węglowego pyłu z asteroid — dotychczas nie doszło do ucieczki „szarej packi”, która pożarłaby wszystko na swojej drodze albo wywołała jakąś zarazę.

W ciągu minionych lat profesorowie Cardenas i Zimmerman oraz ich asystenci opracowali także nanomaszyny medyczne. Pracownicy Bazy Księżycowej regularnie otrzymywali nanozastrzy-ki, które czyściły naczynia krwionośne z płytek miażdżycowych i wzmacniały naturalny układ odpornościowy. Nanoterapia pomagała zapobiegać epidemiom, które mogłyby zagrozić całej populacji zamkniętego pod powierzchnią środowiska. Żartowano, że ludzie wracający z Bazy Księżycowej są zdrowsi niż przed startem z Ziemi. Nikt w Bazie nie złapał nawet kataru, z wyjątkiem tych nielicznych, którzy mieli alergię na wszechobecny pył lunarny.

Zespół Cardenas-Zimmerman pracował nad rozwiązaniem tego problemu.

Do czasu kryzysu.

Doug poszedł do Cardenas. Zimmerman z nikim się nie widywał; zamknął się w laboratorium oznajmiwszy, że nie może, nie musi i nie chce wychodzić, tudzież nie wolno mu przeszkadzać — pod żadnym pozorem.

— To moja wina — powiedziała Kris Cardenas. — Uprzedziłam, że po południu przyjdziesz do nas do studia uniwersyteckiego i nie dawałam mu spokoju z tą niewidzialnością.

— Nad tym pracuje?

Cardenas pokiwała głową.

— Ale jaki z tego pożytek?

Wzruszyła ramionami.

— Daj mu spokój. W drodze do celu pewnie wymyśli parę innych rzeczy, które okażą się naprawdę przydatne.

Doug chciał się sprzeciwić, ale dodała:

— Przestawianie go na inny tor nic nie da. Będzie kląć i ryczeć, a w końcu i tak zajmie się tym, czym chce.

— Wiem — przyznał Doug z rezygnacją.

— Pokażę ci, co osiągnęliśmy — powiedziała Cardenas prowadząc go do masywnej szarej tuby wysokonapięciowego mikroskopu skaningowego, który stał na końcu stołu laboratoryjnego.

— Dwaj naukowcy pracujący przy stole zrobili im miejsce. Car-denas spojrzała na wyświetlacz mikroskopu, zwiększyła powiększenie i z uśmiechem odwróciła się do Douga.

— Rzuć okiem.

Na ekranie widniał rój kropek otaczających płaski szarawy obiekt, który malał w oczach. Wydawało się, że kropki pożerają go niczym stado drapieżników, rozdzierających na strzępy skrwawioną padlinę.

— Powróciłam do starego pomysłu — powiedziała Cardenas, gdy Doug patrzył na ekran. — Pracowaliśmy nad nim ponad dwadzieścia lat temu na Ziemi.

Doug powoli odsunął się od ekranu i spojrzał w jej rozjaśnione niebieskie oczy.

— Pożeracze — wyszeptał.

— Zgadza się. Ten konkretny zestaw jest zaprogramowany na rozkładanie cząsteczek węglowych… — Urwała, gdy zobaczyła jego minę. Zdała sobie sprawę, że przecież pożeracze z jej laboratorium w San Jose zabiły jego ojca na Przełęczy Wojdohowitza.

— Cholera! — Poderwała palce do ust.

Doug odepchnął wspomnienie. Ta sprawa rozegrała się przed jego narodzinami. Miał osiemnaście lat, gdy odkrył, że jego przyrodni brat Greg użył pożerających nanomaszyn do zamordowania Paula Staven-gera. Było, minęło, powiedział sobie. Greg nie żyje od siedmiu lat, wszystko skończone i ani ty, ani nikt inny nie odmieni przeszłości.

— W porządku — burknął. — Ja tylko… zaskoczyłaś mnie, to wszystko.

— Zapomniałam — przyznała cichym, lekko drżącym głosem. — Dwadzieścia pięć lat…

— W porządku — powtórzył. Odetchnął głęboko, próbując pogrzebać przeszłość i skoncentrować się na chwili obecnej.

— Zanim wylądują żołnierze, Słońce będzie w górze i nanomaszyny wejdą w stan uśpienia, prawda?

— Możemy zaprogramować partię do pracy w wysokiej temperaturze.

— A promieniowanie ultrafioletowe?

Cardenas pokiwała głową i przysiadła na stole laboratoryjnym.

— W słońcu jest intensywne, zgadza się. Ale chyba zdołamy to obejść.

— Nie chcemy nanomaszyn, których nie można wyłączyć — przestrzegł Doug.

Uśmiechnęła się leciutko.

— Boisz się szarej packi?

— A ty nie?

— Ho ho. — Opuściła głowę, zastanawiając się przez chwilę.

— Słuchaj, kiedy statek ląduje, co styka się z podłożem?

— Cztery wsporniki. Mają około dwóch metrów średnicy i dwadzieścia, trzydzieści centymetrów grubości.

— I są z diamentu?

Doug pokiwał głową.

— Powierzchnia i wewnętrzne usztywnienie są diamentowe. W środku rur są urządzenia hydrauliczne.

— Hydraulika oparta na oleju?

— O ile wiem, tak. Mogę sprawdzić w dziale produkcji.

— Dobra. — Cardenas odsunęła się powoli od mikroskopu elektronowego. Doug ruszył za nią. — Statek ląduje, prawda? — mówiła, myśląc na głos. — Łapy spadają na nasze pożeracze. Przykrywają je, więc już nie są na słońcu. I są osłonięte przed ultrafioletem.

— Kapuję. Mogą wygryźć sobie drogę do wsporników i zacząć rozbierać układ hydrauliczny.

— Zgadza się.

Rodzący się uśmiech Douga zgasł.

— Jest tylko jeden problem, Kris.

— Mianowicie?

— Co dobrego z uniemożliwienia żołnierzom opuszczenia Księżyca? Chcemy ich powstrzymać od wylądowania.

Lądowanie minus 11 godzin 45 minut

Zoltan Kadar wbił zaczerwienione, riiemal załzawione oczy w środkowy ekran, na którym widniał szkic obserwatorium po drugiej stronie Księżyca. Piękne marzenie, powiedział sobie. Moje szczytowe osiągnięcie. Pewnego dnia zostałoby nazwane Obserwatorium Kadara.

Ale to tylko marzenie. Nawet nie mam satelity geodezyjnego do zbadania gruntu.

Od ponad trzech dni i trzech bezsennych nocy Kadar polował na Douga Stavengera, na ogół nadaremnie. Większość telefonów odbierała Jinny Anson, która surowo zabroniła przeszkadzać szefowi.

— Ma za dużo na głowie, Zoltan, by martwić się o twojego satelitę.

Dwa razy udało mu się dopaść cel, po tropieniu go przez całą długość i szerokość — i głębokość Bazy Księżycowej.

Za pierwszym razem przydybał Stavengera w trakcie rozmowy z technikami w centrum kontroli. Doug wysłuchał cierpliwie jego skarg, potem złapał go za chude ramię.

— Doktorze Kadar…

— Profesorze!

Doug nieledwie roześmiał mu się w twarz.

— Profesorze Kadar, rozumiem pańskie zdenerwowanie i frustrację, ale nie pan jeden jest poszkodowany. Cała nasza działalność na zewnątrz została zawieszona, wyjąwszy przygotowania do obrony Bazy przed żołnierzami sił pokojowych. Obawiam się, że pańskie badania drugiej strony będą musiały zaczekać.

Gdy tylko słowa przebrzmiały, potężnie zbudowany, ponury ciemnoskóry mężczyzna złapał Kadara za drugie ramię i stanowczo pociągnął do drzwi. Kadar spiorunował go wzrokiem, a kiedy nie przyniosło to zamierzonego efektu, wlepił oczy w identyfikator na koszuli mężczyzny.

— Panie Gordette — powiedział z największą godnością, na jaką mógł się zdobyć w takiej sytuacji — nie musi pan zostawiać odcisków swoich palców na moim ramieniu.

Gordette puścił go.

— Przepraszam — mruknął. — Chciałem mieć pewność, że zostawi pan Douga w spokoju. Wie pan, ma mnóstwo roboty.

— Tak słyszałem.

— Późnym wieczorem Kadar złapał Stavengera przez telefon Skoro ja nie mogę spać, powiedział sobie, czemu on ma wypoczywać?

Jego twarz natychmiast pojawiła się na inteligentnym ekranie. Siedział za biurkiem w swoim pokoju i wcale nie sprawiał wrażenia wyrwanego ze snu.

— Profesorze Kadar — powiedział, gdy tylko poznał twarz rozmówcy.

— Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze…

— Nie szkodzi. Sprawdzałem inwentarze zapasów.

— Mój satelita jest gotowy do wystrzelenia. Potrzebuję tylko pańskiej zgody i…

— Z całym szacunkiem, profesorze Kadar, wystrzelenie satelity przed końcem kryzysu absolutnie nie wchodzi w rachubę.

— To tylko jedna mała rakieta. Przecież zobaczą, że wchodzi na orbitę lunarną.

— Nie zamierzam dyskutować na ten temat, profesorze. Rakieta nie zostanie wystrzelona.

— Staje pan na drodze nauce!

Ze zmęczeniem w głosie Doug powiedział:

— Możliwe. Nic na to nie poradzę. Jeśli to dla pana jakaś pociecha, w Bazie przebywa wiele sfrustrowanych osób. Mamy nawet trupę tancerzy, którzy nie mogą wrócić na Ziemię przed zakończeniem tego bałaganu.

Wzmianka o tancerzach nie uśmierzyła złości Kadara. Ale gdy siedział wśród ekranów, podziwiając projekty tego, co pewnego dnia miało stać się Obserwatorium Kadara na ciemnej stronie Księżyca, nagle uświadomił sobie, że sfrustrowane baletnice mogą okazać mu większe zrozumienie niż kierownictwo Bazy.

Tancerki baletowe. Kadar podniósł się z krzesła i ruszył do swojej kwatery. Prysznic, golenie, czyste ubrania — skoro i tak nie wolno mi nic robić, znajdę sobie jakąś czarującą balerinę, która potrafi mnie zrozumieć i pocieszyć. Może nawet dwie.

Lądowanie minus 9 godzin 45 minut

— Nigdy w życiu nie czułam się taka bezsilna! — Joanna uderzyła dłonią w filigranowy stolik, który stał przy jej kanapie.

Zaskoczony Lew Brudnoj popatrzył na nią z drugiej strony pokoju.

— Nikt nie odbiera moich telefonów — poskarżyła się. — Nawet nie wiem, czy ktoś je słyszy! Jakbym krzyczała do głębokiej, ciemnej studni!

Brudnoj wyłączył ekran i przesiadł się z krzesła na kanapę.

— Ludzie Faure’a mają kontrolę nad satelitami telekomunikacyjnymi — powiedział łagodnie. — Wielce możliwe, że nic przesyłają twoich wiadomości na Ziemię.

— Ale kieruję rozmowy bezpośrednio do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze. Poza tym kazałam naszym ludziom z Savannah przekazywać wiadomości do Holandii. Bez odpowiedzi. Nawet jednego słowa.

Brudnoj wzruszył kościstymi ramionami.

— Faure nie pozwoli, by Trybunał rozpatrzył naszą petycję, dopóki siły pokojowe nie przejmą kontroli nad Bazą.

— I nie przekażą jej Yamagacie — warknęła Joanna.

— Otóż to.

Zaciskając pięści, Joanna zerwała się z kanapy i zaczęła przemierzać zagraconą bawialnię.

— Ten mały gnojek dogadał się z Yamagatą! Od samego początku mamy do czynienia z operacją Yamagaty. Skończy się tym, że Japończycy będą kierować Bazą na mocy kontraktu z ONZ, a my zostaniemy na lodzie.

— Wywłaszczeni — mruknął Brudnoj.

— To niezgodne z prawem! Nielegalne jak cholera! Ale ujdzie mu na sucho.

— Jak reaguje zarząd?

Łypnęła na niego gniewnie.

— Poprosiłam o nadzwyczajne zebranie, ale wcale się nie spieszą.

— Może…

— Wiedzą, że Doug nie może żyć na Ziemi! — wybuchła. — Będzie jak napiętnowany.

— Zdołamy go ochronić — zapewnił ją Brudnoj.

Ale Joanna pokręciła głową.

— Nie, dopadną go. Fanatycy. Zabójcy. Tylko dlatego, że ma w sobie nanomaszyny. Zabiją go, prędzej czy później.

— Zimmerman też nie będzie bezpieczny przed nanoluddystami — zaznaczył Brudnoj. Z westchnieniem dodał: — Nikt z nas nie będzie bezpieczny.

— Nie możemy pozwolić, żeby odesłali nas na Ziemię, Lew! Byłby to wyrok śmierci dla Douga, dla Zimmermana, dla nas wszystkich!

— Gdyby tylko…

Zabrzęczał telefon.

— Odbierz — warknęła Joanna.

Komputerowy głos oznajmił:

— Dzwoni pan Rashid z Savannah.

— Łącz!

Na ściennym ekranie pojawiła się okolona schludną bródką smagła twarz lbrahima al-Rashida. Brudnojowi facet kojarzył się z przebiegłym kapitanem piratów z filmów, które oglądał w dzieciństwie.

Rashid uśmiechnął się do Joanny.

— Będziesz zachwycona, gdy usłyszysz, że za dziesięć minut rozpocznie się nadzwyczajna sesja zarządu.

Joanna opadła na kanapę.

— Dobrze — szepnęła. — Dobrze.

Lądowanie minus 8 godzin 57 minut

Rashid nie cierpiał tych elektronicznych spotkań. Siedział u szczytu prawie pustego stołu, otoczony ekranami, na których widniały twarze członków zarządu, przebywających w swoich domach albo biurach w Kalifornii, Londynie, Buenos Aires, na środku Pacyfiku — i, rzecz jasna, na Księżycu.

Tylko trzech członków zarządu Masterson Corporation mieszkało dość blisko Savannah, by osobiście wziąć udział w sesji nadzwyczajnej. Jeden przyleciał specjalnym medycznym samolotem pionowego startu i lądowania, bo czekał na przeszczep serca i był podłączony do aparatury podtrzymującej życie.

— Musimy zwrócić się do Trybunału Haskiego o wydanie nakazu, który powstrzyma inwazję sił pokojowych na Księżyc! — mówiła Joanna nagląco, tonem oscylującym między przymilnością a błaganiem.

McGruder, starzec czekający na transplantację, świszcząc pod przejrzystą plastikową maskę tlenową, rzekł cierpko:

— Trybunał nic ma prawa wydawać nakazów ani kontrolować sił pokojowych.

— Tylko Faure może kierować siłami pokojowymi — powiedziała dobrze zakonserwowana matrona z Londynu, od czasu do czasu będąca obiektem miłosnych zabiegów Rashida.

— Pod nadzorem Zgromadzenia Ogólnego — dodał mężczyzna z Kalifornii. — Jeśli członkom Zgromadzenia nie spodobają się jego decyzje, mogą go zignorować albo nawet usunąć ze stanowiska.

Akurat, pomyślał Rashid.

— A co z mediami? — zapytała Tamara Bonai. Siedziała na patio na Tarawie. Za jej plecami palmy kołysały się w podmuchach pasatu. — Nie możemy wywrzeć nacisku na ONZ, ujawniając mediom ten spisek?

Rashid powiedział:

— Faure zdołał założyć dość szczelny kaganiec większości mediów na świecie. Tutaj, w Stanach Zjednoczonych, znani mi szefowie środków masowego przekazu postrzegają obecny konflikt jako walkę ogromnej korporacji — która jest zła z definicji — z biednymi tego świata, reprezentowanymi przez Faure’a i ONZ.

— Chcesz powiedzieć, że celowo ignorują naszą deklarację niepodległości? — zapytała Joanna. Jej twarz, w tej chwili zaniepokojona, wypełniała prawie cały ścienny ekran naprzeciwko Rashida. Wyglądała jak ogromny portret albo wiszący w powietrzu dżinn.

— Owszem — odparł Rashid, lekko opuszczając brodę. — Uważają ją za ewidentny wybieg, umożliwiający Masterson Corporation zachowanie Bazy Księżycowej i kontynuację prac nanotechnologicznych.

W sali konferencyjnej zapadła cisza. Rashid doskonale wiedział, że nie przedstawił zarządowi całej prawdy. Tak, szefowie mediów orientowali się, że Masterson nadal kontroluje Bazę, choć formalnie należała ona do Kiribati Corporation. Uroda i zapał Tamary Bonai nie wystarczyły do ukrycia manewru, który wymyślili ludzie z Bazy, aby ominąć postanowienia traktatu nanotech. Ale kiedy Rashid spotkał się ze znajomymi z agencji informacyjnej w Nowym Jorku, żeby omówić z nimi sytuację Bazy Księżycowej, rozmyślnie „przeoczył” kwestię niepodległości.

Poza tym ze wszystkich komunikatów nadawanych z Bazy do centrali korporacji w Savannah Rashid starannie usuwał wszelkie wzmianki o niepodległości i dopiero wtedy przekazywał je do agencji informacyjnych.

Ze wszystkich członków zarządu Mastersona Rashid był najmniej zaskoczony, gdy dowiedział się, że za atakiem Faure’a na Bazę Księżycową stoi Yamagata. Niech sobie wezmą Bazę, myślał. Nadal mamy patenty na klipry. Niech Yamagata produkuje statki na Księżycu; my będziemy dostawać opłaty patentowe, a nasze koszty spadną do zera. Czysty zysk.

I, oczywiście, prędzej czy później Yamagata będzie chciał zainicjować fuzję z Masterson Corporation. Wtedy zostanę dość bogaty, żeby odejść w naprawdę wielkim stylu.

Natarczywy głos Joanny wyrwał go z przyjemnej zadumy.

— Kiedy żołnierze sił pokojowych wylądują na Księżycu i zajmą Bazę, nie będziemy mieli szans na powstrzymanie Faure’a od przekazania jej Yamagacie.

— Otrzymamy odszkodowanie za przejęcie — zaznaczył Rashid.

A teraz zaczekamy trzy piekielne sekundy na jej odpowiedź, pomyślał ze złością.

Joanna z ogniem w oczach spojrzała na niego z drugiej strony stołu konferencyjnego.

— Odszkodowanie? Chcesz powiedzieć, że nie przeszkadza ci, gdy Faurc nas pieprzy, byle tylko płacił za swoją przyjemność?

Rashidowi skoczyło ciśnienie, ale zdołał zachować panowanie.

— Na Wschodzie znają stare, mądre powiedzenie, Joanno: Kiedy gwałt jest nieunikniony, odpręż się i szukaj w nim przyjemności.

Joanna patrzyła w paciorkowatc oczy Rashida i ze wszystkich sił walczyła z narastającym w niej wrzaskiem.

Ze ścian salonu spoglądały na nią twarze członków zarządu, niektóre współczująco, inne apatycznie, parę z niepokojem.

— Omar — powiedziała, świadomie używając lekceważącego przydomka Rashida — może tobie rola ofiary gwałtu sprawia przyjemność, ale mnie nie, podobnie zresztą jak innym członkom zarządu.

Lekko podniesionym tonem oznajmiła:

— Proponuję głosowanie nad wotum zaufania dla naszego przewodniczącego.

Przez trzy pełne napięcia sekundy czekała na reakcję. Nic się nie stało. Nikt jej nie poparł. Brudnoj, siedzący w kącie pokoju, poza zasięgiem kamery, patrzył na nią z narastającym bólem w oczach.

O to chodzi, pomyślała Joanna. Rashid ma kontrolę nad zarządem, a ja nie. Wykorzystuje ten kryzys, żeby umocnić swoją pozycję i podkopać moją.

— Dobrze — powiedziała wreszcie. — A zatem zarząd nie poprze Bazy Księżycowej. Jesteśmy więc zmuszeni bronić się sami, wbrew waszemu stanowisku.

Rashid uśmiechnął się lekko, gdy usłyszał jej słowa.

— Mogę zapytać, jak zamierzacie się bronić?

— Będziemy walczyć wszelkim dostępnymi środkami!

Rashid uśmiechnął się szerzej.

— Mówisz jak Churchill po Dunkierce, Joanno. „Będziemy walczyć z nimi na plażach i lądowiskach. Będziemy walczyć w miastach i na ulicach.” Zamierzasz przekształcić Bazę Księżycową w pole bitwy?

— Jeśli będę musiała. — Nim Rashid zdążył skomentować, dodała: — Churchill wygrał swoją wojnę. Ja zamierzam wygrać moją.

I trzasnęła w wyłącznik, przerywając połączenie. Ekrany ściemniały.

Brudnoj podniósł się z krzesła i usiadł obok żony.

— Pod koniec tej słynnej mowy — powiedział — Churchill podobno pod nosem szepnął, że Brytyjczycy będą musieli rzucać w nazistów butelkami piwa, bo tylko to im zostało do walki.

Joanna spojrzała w jego smutne oczy.

— Obawiam się, że my nie mamy nawet tego — dodał cicho.

— Wiem — powiedziała Joanna, walcząc ze łzami. — Wiem.

Lądowanie minus 6 godzin 11 minut

Kapitan Munasinghe wetknął plastikową słuchawkę głębiej w ucho i niecierpliwie czekał, aż laptop skończy dekodować wiadomość z Nowego Jorku.

Wreszcie usłyszał syntezowany głos komputera:

— Głównodowodzący sił pokojowych Organizacji Narodów Zjednoczonych do dowódcy lunarnych sił ekspedycyjnych: pilne i ściśle tajne. Początek wiadomości. Najnowsze dane wywiadowcze dotyczące zamiarów nieprzyjaciela. Źródła wskazują, że Baza Księżycowa przeciwstawi się wam wszelkimi dostępnymi środkami. Zalecane podjęcie najwyższej ostrożności i przygotowanie się na zbrojny opór. Koniec wiadomości.

Munasinghe pokiwał głową i zerknął na amerykańską reporterkę siedzącą po drugiej stronie przejścia. Rozmawiała z Ziemią przez własne łącze.

Podniósł się z fotela, walcząc z mdłościami, które nadal go opadały, ilekroć wykonywał jakiś ruch. Unosząc się w przejściu obok swojego zastępcy, powiedział:

— Niech żołnierze zaczną sprawdzać broń.

— Teraz? — Porucznik, Norweg, zamrugał błękitnymi jak lód oczami. — Mamy jeszcze sześć godzin do lądowania.

— Teraz — powtórzył Munasinghe stanowczo. — Rozdać granaty i inne materiały wybuchowe. Sprawdzić wszystkie pistolety. Potem niech ludzie zaczną zakładać skafandry. Musimy być przygotowani na wrogie przyjęcie natychmiast po wylądowaniu. W pełni uzbrojeni i w pełni przygotowani.

Edith Elgin wrzała z wściekłości.

— Co to znaczy, że nic możesz puścić wywiadu? — syczała do miniaturowego mikrofonu, który prawie dotykał jej ust.

Statek kosmiczny był tak daleko od Ziemi, że odpowiedź szefa napłynęła do niej po dłuższej chwili.

— Decyzja zapadła na dwudziestym piętrze, Edie. Nie mogę nic zrobić.

— Ale kapitan przyznał, że będą strzelać! — Edith z trudem powstrzymywała się od krzyku. Musiała szeptać. Sytuacja była w dwójnasób frustrująca. — Spuściłby na Bazę bombą jądrową, gdyby taką miał.

Znów dręczące oczekiwanie.

— Myślisz, Edie, że nie chciałem tego puścić? To pierwszorzędny materiał. Ale mamy związane ręce! Szefostwo chce współpracować z Faure’em i siłami pokojowymi. Przynajmniej na razie.

Tak, pomyślała Edith. A gdy ten żądny krwi kapitan zetrze Bazę z powierzchni Księżyca, grube ryby wyrzucą wywiad do kosza. Żeby nikt nie zobaczył, jakimi są gnojkami.

— Schodzą jak po sznurku — zameldowała kontrolerka lotów.

Doug spojrzał jej przez ramię na ekran radaru. Widniał na nim tylko jeden punkt, kliper sił pokojowych, idealnie wpasowany w siatkę jarzących się linii, które reprezentowały korytarz lądowania. W zaciemnionym kompleksie kontroli portu kosmicznego panowały pustki — obsadzona była tylko jedna konsola — lecz mimo to Doug czuł napięcie wzbudzane przez ten samotny sygnał.

— Powiedziałaś im, że wszystkie cztery lądowiska są zajęte? — zapytał.

— Aha — odparła kobieta, nie odwracając się od ekranu.

— Bez odpowiedzi?

— Ani słowa. Nie zawrócą tylko dlatego, że nie rozwinęliśmy czerwonego dywanu.

— Nie. Nie sądzę.

— Sześć godzin, cztery minuty — powiedziała, wskazując cyfrowy zegar na swojej konsoli.

— Powtarzaj komunikat. Nie chcę, żeby rozwalili się przy lądowaniu.

Kontrolerka okręciła się na krześle i popatrzyła na niego po raz pierwszy.

— Cholera, a czemu nie?

Najemnik pocił się, wsuwając w szczelinę chip wielkości paznokcia. Elektroniczna broń biologiczna, myślał: wirus komputerowy.

Nie był ekspertem komputerowym, ale chip, który przywiózł w obcasie buta, miał działać całkowicie samodzielnie. Wystarczy uzyskać dostęp do właściwego programu i wpuścić do niego wirusa. Łatwizna, tak mu powiedzieli. Mimo wszystko pocił się, wchodząc do strzeżonych programów, które kierowały podstawowymi systemami Bazy.

Zdobycie niezbędnych haseł i zakodowanych instrukcji okazało się dziecinnie proste. Ochrona w Bazie Księżycowej była parodią. Wystarczyło parę kolejek drogiego prawdziwego piwa, przywiezionego z Ziemi, by facet został twoim dozgonnym kumplem, nawet jeśli byłeś czarny.

Program zarządzający dystrybucją energii był ekspertowy, z wbudowaną diagnostyką uszkodzeń. Wirus przeniknie do pod-programu diagnozy uszkodzeń i wykaże, że w głównej linii łączącej farmy solarne z transformatorami wystąpiło niebezpieczne przepięcie. To spowoduje, że komputer obniży napięcie w całej Bazie: nastąpi częściowe zaciemnienie. Wirus będzie informować, że napięcie nadal jest za wysokie, więc komputer odetnie główną rozdzielnię i przełączy Bazę na zasilanie awaryjne z ogniw paliwowych, wystarczające maksymalnie na dwanaście godzin.

Nim odpluskwią komputer, żołnierze sił pokojowych będą biegać po Bazie.

Kwaterą oświetlał tylko monitor, rzucający na twarz najemnika barwy wojenne Siuksów: wielobarwne linie i węzły schematu ideowego systemu dystrybucji energii.


WYKRYTO ANOMALIĘ W SYSTEMIE

Najemnik pokiwał głową. A pewnie, że masz anomalią w systemie, powiedział bezgłośnie do komputera.


SPRAWDZAM ANOMALIĘ W SYSTEMIE

No dalej, sprawdź swoją dupę, powiedział maszynie. Sprawdzaj do upojenia.


ANOMALIA ODRZUCONA

— Co? — wrzasnął. Dźgnął palcem w klawiaturę, rozwijając komunikat.

Cholera jasna! Program automatycznie porównał komunikat o przepięciu z danymi z niezależnych czujników wbudowanych w linie energetyczne i uznał, że wiadomość była fałszywa.


WIRUS ZLOKALIZOWANY
WIRUS WYELIMINOWANY

Najemnik trzasnął pięścią w konsolą tak mocno, że ekran zamrugał. Cholera! — wściekał sią w duchu. Cholerny wirus jest gówno wart. Pieprzony system ekspercki jest sprytniejszy od pieprzonego wirusa.

Spróbował wprowadzić wirusa jeszcze dwukrotnie i za każdym razem podprogram diagnozowania uszkodzeń identyfikował go i usuwał. Zastanawiając sią, czy program rejestruje próby zawi-rusowania, a jeśli tak, to czy automatycznie informuje dział ochrony, ze złością wyciągnął chip ze slotu i postanowił wyrzucić go do utylizatora odpadków.

Do tego się nadaje, pomyślał. Na złom.

Opadł na koję i włączył ekran ścienny. Stavenger podłączył wykres radarowy z kompleksu kontroli lotów do głównego kanału informacyjnego Bazy. Do lądowania sił pokojowych zostało niecałe sześć godzin.

Dziwny facet, pomyślał najemnik. Parę lat młodszy ode mnie, ale nadzwyczaj dojrzały. Może tylko dlatego, że większość facetów w jego wieku nie dźwiga prawdziwej odpowiedzialności, więc zachowują się jak gówniarze.


Stavcnger wie, co to odpowiedzialność. Można go za to szanować. Jak mnie, po części. Obaj wiemy, co znaczy brzemię na ramionach.

W ciągu paru minionych dni cztery razy był sam na sam ze Stavengerem. Mógł skręcić mu kark albo jednym ciosem kantu dłoni wbić chrząstkę nosową do mózgu. Byłby trupem, zanim zdążyłby osunąć się na podłogę.

A jednak trzymał ręce przy sobie. Jeszcze nie, powtarzał sobie. Jeszcze go nie zabijaj. Niech wirus odwali robotą. On nie jest gotów na śmierć.

Ale wirus zawiódł. Teraz wszystko zależy ode mnie.

Stavenger nie postępował jak człowiek szukający śmierci. Był pełen życia, energii i determinacji. Czekaj, radził sobie najemnik, czekaj na właściwy moment.

Ci ludzie z Bazy Księżycowej byli kompletnie nieprzygotowani do walki, brakowało im dosłownie wszystkiego — broni, umiejętności, nawet woli oporu… Jego zdaniem sytuacja była po prostu śmieszna. Po co zabijać Stavcngcra, skoro żołnierze wejdą tu bez przeszkód i zajmą wszystko bez jednego strzału?

Czekaj. Obserwuj i czekaj. Jeśli rzeczywiście dojdzie do walki, wtedy będzie pora na załatwienie Stavengera i tylu innych, ilu dasz radę.

Ale szkoda. Wielka szkoda. Lubił Stavengera. Trochę.

Lądowanie minus 4 godziny 4 minuty

Swobodnie przypięta pasami uprzęży, prawie nie dotykając plastikowej powierzchni siedzenia, Edith popatrzyła na mężczyznę siedzącego obok kapitana Munasinghe po drugiej stronie przejścia. Był cywilem i parę godzin po starcie z Korsyki raczył się przedstawić: Jack Kilifer.

Dostawiał się do niej, ale zmroziła go lodowatym uśmiechem i wsadziła nos w notebook. Nie zamierzam spędzić czterech dni na obmacywankach z nieznajomym facetem, na domiar na oczach czterdziestu żołnierzy, pomyślała.


Było w nim coś ponurego. Stan nieważkości, który dawał się we znaki kapitanowi i żołnierzom, na nim nie robił wrażenia. Chudy, z zapadniętymi policzkami, skupiony na własnej misji, wyglądał tak, jakby pragnął jak najszybciej znaleźć się w Bazie Księżycowej i zabrać się do roboty.

Lista personelu w notebooku podawała tylko jego nazwisko i miejsce zamieszkania: Boston, Massachusetts. Cóż, to jest jakiś punkt wyjścia, pomyślała Edith. Przejrzała uzupełniającą bazę danych zebraną przed wyjazdem z Atlanty. Niebawem w materiale, który dostała od swojego kontaktu w Masterson Corporation, znalazła jego życiorys.

Kilifer był pracownikiem Mastersona. Przez osiemnaście lat pracował w Bazie Księżycowej, odwiedzając Ziemię tylko z okazji obowiązkowych badań lekarskich. Siedem lat temu nagle poszedł na wcześniejszą emeryturę i więcej nie wrócił do Bazy. Do tej chwili.

Kopiąc głębiej, dowiedziała się, że piastował kierownicze stanowisko w ruchu Nowej Moralności, jednej z kluczowych grup nacisku, które przeforsowały traktat nanotech w ONZ i zmusiły senat Stanów Zjednoczonych do ratyfikacji.

Jest przeciwny nanotechnologii, to jasne, pomyślała. Ale wygląda tak, jakby rządziły nim własne demony. Coś więcej niż przekonania religijne. Ciekawe, co naprawdę go gryzie?

Kilifer miał powyżej uszu bezczynnego siedzenia w tym cholernym kliprze i wysłuchiwania malkontenckich narzekań kapitana Munasinghe. Starał się spędzać jak najwięcej czasu na wędrówkach po statku, ale obejrzenie wszystkiego zajmowało tylko dziesięć minut: kabina pasażerska pełna żołnierzy, większość których nie mówiła po angielsku; kambuz z pozbawionymi smaku paczkowanymi potrawami podgrzewanymi w mikrofalówkach; ładowania zapchana taką ilością broni, że wystarczyłoby do wybicia Księżyca z orbity; ubikacja z pasami bezpieczeństwa i strzemionami na muszli, wspólna dla mężczyzn i kobiet.

Zastanawiał się, czy nie zajrzeć do kabiny pilotów, lecz uznał, że astronauci nie pragną towarzystwa. Poza tym niewiele tam było do obejrzenia. Tutaj panuje ciasnota, co więc można powiedzieć o kokpicie wielkości pudełka na buty?

W całym tym szambie był tylko jeden promyk: urodziwa blondynka siedząca po drugiej stronie przejścia. Próbował nawiązać z nią rozmowę, ale nie wydawała się zainteresowana.

Teraz jednakże, gdy siedział wklinowany obok wiecznie utyskującego kapitana, jakby rzucała na niego okiem. Kilifer zaśmiał się w duchu. Po czterech dniach spędzonych w tej puszce sardynek, kobitka zrobiła się napalona.

Tylko cztery godziny, myślała Edith. Zdążę poradzić sobie z Kiliferem. Uśmiechnęła się, gdy spojrzał w jej stronę. Zgodnie z przewidywaniami, gdy Munasinghe wstał, by zająć się jakimś problemem, Jack Kilifer odpiął pas i spłynął w przejście.

— Nudna podróż, prawda? — zagadnął, błyskając zębami jak wilk.

Edith uśmiechnęła się w odpowiedzi.

— Wolę śmiertelną nudę niż śmiertelny strach.

Kilifer bez pytania zajął wolne miejsce obok niej.

— Już niedługo.

— Był pan już w Bazie Księżycowej, prawda? — Edith ukradkiem włączyła dyktafon w notebooku.

Kilifer parsknął.

— Spędziłem tam prawie osiemnaście lat.

— Osiemnaście lat? — powtórzyła, szeroko otwierając oczy. — O rany! Musiał pan tam być od samego początku.

— Zgadza się. Powiem pani…

Taki wstęp wystarczył, żeby Kilifer zaczął opowiadać o sobie i Bazie Księżycowej. Wydawało się, że każde słowo wydobywa na powierzchnię tlący się w nim mroczny, ponury gniew.

— Joanna Stavenger — warknął. — To suka, która wszystkim dyryguje.

— Myślałam, że Bazą zarządza Douglas Stavengcr — powiedziała Edith niewinnie.

— Ha! Może tak myśli, ale to mamuśka jest szefem. Pąjęczyca.

— Czy teraz nie nazywa się Brudnoj?

— Zgadza się — przyznał Kilifer. — To jej trzeci mąż, wie pani. Dwaj pierwsi wykitowali.

— Naprawdę?

Zaśmiał się nieprzyjemnie.

— Ciekawe, jak długo ten pociągnie.

— Douglas Stavenger… czy to nie on ma w sobie nanomaszyny? Nieomal zginął w czasie ekspedycji Brennarta na biegun południowy, prawda?

— Brałem w niej udział. Byłem prawą ręką Brennarta.

— Poważnie? O rany!

Kilifer trajkotał prawie przez cztery godziny. Edith uświadomiła sobie, że jego nanoluddystowskie sympatie są tylko powierzchowną manifestacją głębokiej nienawiści do Joanny Brudnoj i jej syna, Douga Stavengera.

Lądowanie minus 2 godziny 38 minut

Siedząc samotnie w swoim biurze, Doug patrzył na ekran ukazujący dno krateru. Grupy ubranych w skafandry mężczyzn i kobiet w desperackim pośpiechu rozstawiały urządzenia przesyłu mikrofalowego, dublujące stałe linie energetyczne z farm solarnych do stacji rozdzielczej.

Przekaźniki mikrofalowe, ciemne, płaskie płyty, wyglądały niewinnie. Były wycelowane w urządzenia nadawczo-odbiorcze na szczytach gór pierścieniowych. Doug i jego ludzie mieli nadzieję, że zwiodą najeźdźców, przekazując prąd okrężną trasą. Żołnierze mogą przeciąć przewody, ale nie domyśla się, do czego służy ten sprzęt.

Może przez pierwsze pół godziny, zadrwił sardoniczny głos w jego głowie. Nie są durniami. Szybko się zorientują.

Nic więcej nie możemy zrobić, przyznał w duchu. Nic.

Nerwowo, w narastającym strachu, który ściskał go niczym lodowata ręka śmierci, Doug zaprogramował inteligentne ekrany w taki sposób, żeby pokazywały dosłownie każdy centymetr kwadratowy Bazy. Sprawdził wszystkie korytarze, fabrykę wody, ośrodek kontroli środowiska, port rakietowy, farmy solarne i wyrzutnię elektromagnetyczną na dnie krateru, laboratoria, warsztaty, Grotę, gdzie parę osób jadło posiłek w przygnębiającej ciszy, centrum kontroli, skąd spięta obsługa monitorowała Bazę.

— Zatrzymaj — powiedział.

Ekrany ukazywały panoramiczny widok garażu. Była to naturalna jaskinia w zboczu góry, powiększona i wygładzona przez brygady budowlane. Teraz służyła jako schron dla traktorów, magazyn, a nawet boisko, na którym rozgrywano doroczne mecze koszykówki niskograwitacyjnej. Pełniła również rolę buforu między przestrzeniami mieszkalnymi i roboczymi a próżnią.

Doug odchylił się na obrotowym fotelu i wbił oczy w główną śluzę. Ciężkie metalowe wrota, dość duże, by pomieścić dwa ciągniki na raz, były zmatowiałe i porysowane od lat ciągłego używania. Za śluzą rozpościerała się otwarta dolina krateru. Po drugiej stronie garażu znajdowały się mniejsze śluzy, które wiodły do poszczególnych korytarzy Bazy Księżycowej.

Strefa buforowa.

— Telefon! — zawołał Doug. — Znajdź Jinny Anson, profesor Cardenas, Lwa Brudnoja i Leroya Gordette’a. Sprawa najwyższej wagi. Niech natychmiast stawią się w moim biurze.

Lądowanie minus 1 godzina 57 minut

— To szaleństwo — warknęła Anson.

Doug siedział wyprostowany na krześle i patrzył przez biurko w jej stalowoszare oczy.

— Jinny, pewien bardzo bystry człowiek kiedyś powiedział: „Szalony pomysł wcale nie musi być zły.”

— Ale nie musi być dobry.

— Masz jakiś lepszy?

— Jeśli mamy coś zrobić — wtrącił Brudnoj — to na powierzchni, jak najdalej stąd.

— Co możemy tam zrobić, Lew?

Po chwili namysłu Rosjanin wzruszył ramionami.

Doug spojrzał na Cardenas, szukając wsparcia, ale ona siedziała bez słowa, pogrążona w zadumie. Za dużo zrzucam na jej barki, pomyślał. Nie chce się deklarować, w taki czy inny sposób.

Odwrócił się do Gordette’a, siedzącego z boku biurka, w pewnej odległości od pozostałych.

— Bam, jesteś wśród nas jedynym, który ma doświadczenie wojskowe. Co myślisz?

Ciemna twarz Gordette’a wyrażała głęboką powagę.

— Co ja myślę? Myślę, że się oszukujesz. Wszyscy udajecie. Żadna siła nie powstrzyma żołnierzy od zajęcia Bazy.

Doug uśmiechnął się szeroko, w odruchowej reakcji na wyzwanie.

— Zobaczymy.

— Zrobisz to? — zapytała Anson.

— Owszem. Mamy niecałe dwie godziny i musimy coś zrobić.

— Ale to się nie uda! Obróci się przeciwko nam i…

— Jinny — przerwał jej Doug. — Rozumiem, że wy czworo jesteście przeciwni. Ale jak powiedział Lincoln, kiedy cały jego gabinet głosował przeciwko Proklamacji Emancypacji, a on jeden był za: Wniosek przeszedł.

Lądowanie minus 32 minuty

Doug stał w cermetalowym skafandrze na skalnej podłodze garażu, gdy ostatni ciągnik przejechał przez otwartą śluzę.

— Trzydzieści dwie minuty — powiedział Brudnoj.

Doug musiał obrócić się całym ciałem, żeby zobaczyć czerwony skafander stojącego obok ojczyma.

— Damy radę — powiedział. — Cardenas jest gotowa do rozmieszczania żuków.

— Wolałbym, szefie, żebyś tego nie robił. Zbyt ryzykowne. — Głos Brudnoja brzmiał bardziej ponuro niż zwykle.

— Też bym wolał — przyznał Doug — ale nie widzą innej możliwości, żeby pozbyć się żołnierzy.

— To nie przejdzie.

— Daj spokój, Lew! Metoda sprawdzona w Matuszce Rosji od zarania dziejów.

Brudnoj po chwili milczenia stwierdził:

— Mogę rzec tylko, że Matuszka Rosja miała tysiące kilometrów powierzchni na wchłonięcie armii najeźdźców. My mamy… ile? Dziesięć tysięcy metrów kwadratowych?

— Czterdzieści trzy tysiące sto sześćdziesiąt — odparł Doug natychmiast. — Sprawdziłem na planach Bazy.

— Powinienem był się tego spodziewać.

Kapitan Munasinghe w pękatym skafandrze z trudem przecisnął się przez właz do kabiny pilotów. Strach rozszerzył mu oczy, gdy spojrzał nad głowami dwóch astronautów w wąskie dziobowe okno. Nierówna, naga powierzchnia Księżyca pędziła mu na spotkanie.

Przełknął ślinę, nie chcąc okazać strachu.

Nim zdążył się odezwać, pilot — ten na lewym fotelu — powiedział:

— Za dwanaście minut wykonamy obrót, więc niech pan patrzy, póki jest okazja.

Munasinghe wolał sobie odpuścić. Miał wrażenie, że lada moment rozbiją się i zginą. Starając się zapanować nad drżeniem głosu, zapytał:

— Nadal odbieracie przekazy z Bazy Księżycowej?

— Tak — odparł drugi pilot. — Mówią, że wszystkie cztery lądowiska są zajęte i nie mamy gdzie usiąść.

— Można im wierzyć?

— Pewnie — odparł pilot. — Czemu nie?

Astronauci byli cywilami z towarzystwa przewozowego, które dostarczyło kliper Organizacji Narodów Zjednoczonych. Za okrągłą sumkę, rzecz jasna. Munasinghe nie cierpiał ich bezceremonialnego zachowania. Wolałby personel wojskowy, odnoszący się do niego z należnym szacunkiem.

— Jak zatem wylądujecie? — zapytał.

— Jesteśmy na trajektorii, która prowadzi do lądowiska numer trzy. Piętnaście minut przed lądowaniem zaczniemy skanować dno krateru Alfons. Jeśli wszystkie lądowiska rzeczywiście są zajęte, wybierzemy gładkie miejsce i siądziemy.

— Zdążycie w piętnaście minut?

Drugi pilot zaśmiał się.

— Nie ma obawy. Jak będzie trzeba, zrobimy to w piętnaście sekund.

— Piętnaście sekund? — Kapitanowi zadrżały kolana.

Pilot wyjaśnił:

— Chodzi o to, że możemy zawisnąć nad dnem krateru i wybrać odpowiednie miejsce, potem przesunąć się i wylądować. Żaden problem.

— Obrót za dziesięć minut — poinformował syntezowany głos z głośnika.

— Niech pan cieszy się widokiem — powiedział pilot.

— Muszę przygotować żołnierzy — wymówił się Munasinghe. Zamykając za sobą właz, pomyślał, że słyszy śmiech astronautów.

Edith Elgin miała wrażenie, że została połknięta przez jakieś dziwaczne stworzenie z plastiku i metalu. Hełm skafandra pachniał jak wnętrze nowego samochodu, a ciche brzęczenie wentylatorów brzmiało tak, jakby wraz z nią zostały zamknięte komary.

Odetchnęła z ulgą, gdy Munasinghe wydał rozkaz ubierania się w skafandry, co wreszcie uwolniło ją od konieczności wysłuchiwania przesyconego nienawiścią monologu. Kilifer ze znaczącym uśmieszkiem zaproponował pomoc, ale odmówiła grzecznie, nie chcąc dawać mu okazji do zabawy w macanki. Poprosiła dwie kobiety, które pomogły jej wcisnąć się w skafander, a potem sprawdziły wszystkie uszczelnienia i złączki.

Kilifer nie założył skafandra. Miał zostać na pokładzie klipra z dwoma astronautami.

Przez otwarty wizjer ujrzała coś, co przypominało skupisko grubych, białych bałwanów z ludzkimi twarzami. Zabawne, pomyślała: tyle razy byłam w stacjach kosmicznych, a nigdy nie musialam zakładać skafandra. I dobrze. Z pewnością wyglądam jak Eskimos z nadwagą.

Z odpraw na Ziemi wiedziała, że plecak waży pięćdziesiąt dwa kilogramy. Sto czternaście przecinek cztery funta. W zerowej grawitacji był nieważki, ale z zaskoczeniem stwierdziła, że ogromnie ogranicza swobodę mchów.

Spostrzegła, że jako jedna z niewielu osób unosi się w centralnym przejściu kabiny. Większość żołnierzy siedziała na swoich miejscach, w skafandrach, z plecakami i wszystkim innym. I bronią. Każdy żołnierz miał karabin i pas z różnymi typami granatów. Jedna z kobiet nazwała je po kolei: ogłuszający, odłamkowy, dymny — jaki był ten? aha, tak: oślepiający. Gdy wybuchał, jaskrawe światło powodowało czasową ślepotę.

Powoli, czując się tak, jakby chodziła w ciąży ze słoniem, Edith opuściła się na fotel. Plecak sprawił, że zajęła tylko parę centymetrów siedzenia.

Munasinghe wrócił z kabiny pilotów. Popatrzył na zegarek umieszczony na lewym mankiecie skafandra.

— Lądowanie za dwadzieścia trzy minuty — oznajmił.

Lądowanie minus 15 minut

— Wszystko zapięte na ostatni guzik — zameldował szef załogi Monitorującej.

Stojący za nim Doug przeniósł spojrzenie z ekranów na wielki elektroniczny plan Bazy na ścianie. Wszystkie układy funkcjonowały w granicach normy, wszystkie sekcje były zabezpieczone, prawic caty personel siedział w swoich kwaterach, hermetyczne włazy w korytarzach zostały zamknięte, wszystkie śluzy uszczelnione.

Z wyjątkiem głównej śluzy w pustym garażu.

— Wykonali obrót — poinformowała kontrolerka z portu rakietowego. — Schodzą w dół kanału.

Doug patrzył na wykres radarowy, wyświetlany na środkowym ekranie, otoczonym przez osiem mniejszych paneli. Całość wyglądała jak złożone oko dziwnego elektronicznego owada. Każdy ekran ukazywał coś innego.

Pochylając się nad ramieniem szefa, Doug z jak największym spokojem powiedział:

— Chcą porozmawiać z kontrolerem.

Szef bez słowa sięgnął do bloku klawiszy na pulpicie i w miejscu dna krateru na lewym górnym ekranie pojawiła się twarz kontrolerki.

— Zmykaj stamtąd, gdy tylko wylądują — przypomniał Doug.

— Wyłącz sprzęt i wracaj jak najszybciej.

— Nie ma obawy, szefie — odparła z nerwowym uśmiechem.

— Nie zamierzam tu na nich czekać, proszę mi wierzyć.

Podpowierzchniowe komory portu rakietowego leżały ponad kilometr od właściwej Bazy, połączone z nią długim, prostym tunelem. Plan przewidywał, że kontrolerka wyłączy wszystkie systemy i uszczelni dwie śluzy prowadzące na dno krateru, a następnie starym ciągnikiem-taksówką pojedzie do Bazy. Kiedy będzie bezpieczna po wewnętrznej stronie hermetycznego włazu w tunelu, technicy w centrum kontroli wypompują powietrze z kompleksu portu rakietowego i łącznika.

— Są — powiedział szef, wskazując ekran w prawym górnym rogu.

Doug zobaczył plamkę światła ma tle ciemnego kosmosu, słońce odbite od zakrzywionej diamentowej powierzchni klipra. Ten statek został zbudowany w naszej Bazie, pomyślał. Wraca do domu.

Błysk szybko nabierał kształtu. Doug zobaczył, że statek schodzi rufą w dół.

— Nadal kieruje się na lądowisko trzecie — powiedziała kontrolerka z nutką nerwowego podniecenia.

Doug zerknął na ekran ukazujący lądowisko trzecie. Stały na nim dwa ciągniki. Tutaj nie siądzie, nie ma mowy.

— Wisi.

Gorące gazy wylotowe statku błyszczały jaskrawo. Statek wisiał w pustce, jakby się namyślał.

— Przesuwa się równolegle.


Statek wykonał serię krótkich skoków, a potem opadł powoli na jęzorach bezgłośnych płomieni, wzbijając z dna krateru wielką chmurę pyłu i kamyków.

— Pokaż mi na mapie miejsce lądowania — powiedział Doug do szefa monitoringu.

— Sprawdzam współrzędne… proszę.

Na środkowym ekranie ukazała się mapa geologiczna terenu. Miejsce lądowania leżało pół kilometra od czterech lądowisk. Po lewej stronie biegła kręta szczelina, przypominająca suche łożysko strumienia. Grunt wyglądał dość solidnie; powinien bez problemu wytrzymać ciężar statku. W okolicy widniało parę niewielkich kraterów, a powierzchnię zaścielały wszechobecne skały.

— Usiedli — powiedziała kontrolerka. — Spływam.

— Dobrze — powiedział szef do mikrofonu wargowego. — Daj znać, gdy zamkniesz za sobą śluzę tunelu.

— Dobrze.

Doug odetchnął głęboko. W porządku, pomyślał. Są. Są tutaj. Teraz zacznie się walka.

Lądowanie

Zejście przebiegło tak płynnie, że kapitan Munasinghe nie mógłby dokładnie określić, kiedy łapy zetknęły się z gruntem. Zdał sobie sprawę, że znowu czuje ciężar; nieledwie dziwne wrażenie’ po prawie pięciu dniach w grawitacji zero.

Gdy powoli podniósł się na nogi, niezdarny w krępującym ruchy skafandrze, zrozumiał, że to faktycznie jest dziwne. Czuł ciężar, owszem, ale bardzo mały. Niemal niezauważalny.

Przypomniał sobie, że siła przyciągania na Księżycu jest sześć razy mniejsza niż na Ziemi. Dlatego mamy obciążone buty, żeby nie podskakiwać i nie potykać się przy chodzeniu.

— Powodzenia — mruknął ze swojego miejsca Kilifer. Munasinghe ledwo go słyszał przez hełm skafandra. Pokiwał głową. Ten cywil miał dziwny, cierpki uśmiech. Jest zadowolony, że żołnierze zawładną Bazą? A może się cieszy, bo nie musi iść z nimi? Pewnie jedno i drugie, pomyślał Munasinghe.

Sierżant wyszczekał rozkazy. Jego pluton poderwał się na nogi i ustawił w szeregu wzdłuż przejścia. Reporterka też siq podniosła. Kapitan popatrzył na nią. Wyglądała w miarą spokojnie.

— Proszę przez cały czas trzymać się przy mnie — przypomniał.

— Ma pan to jak w banku — obiecała Edith bez uśmiechu. Była całkowicie poważna. I w skafandrze nie wyglądała już tak atrakcyjnie.

Dwaj porucznicy zasalutowali z przodu przejścia.

— Oddział gotowy, panie kapitanie — zameldował starszy, Norweg. Drugim porucznikiem była niska, przysadzista, posępna Metyska z Peru.

— Opuścić wizjery — powiedział Munasinghe. — Sprawdzić szczelność skafandrów.

— Co oni tam robią? — zapytała Jinny Anson.

Wokół Douga i szefa kontrolerów zebrała się spora grupa: Anson, Lew Brudnoj, profesor Cardenas, nawet Zimmerman wylazł ze swojej kryjówki i znalazł drogę do centrum kontroli. Doug zobaczył również Gordette’a, który uplasował się na skraju grupy i obserwował wszystko niczym orzeł, który patrzy na świat ze swojego gniazda.

Na centralnym ekranie widniał przesyłany z teleskopu obraz klipra stojącego na dnie krateru. Inne ekrany ukazywały wnętrza Bazy: korytarze, laboratoria, pracownie, podpowierzchniowe komory portu rakietowego, garaż — puste, milczące, bez śladu życia.

Brudnoj odparł:

— Wątpię, czy wielu z nich było wcześniej w kosmosie. Muszą bardzo dokładnie sprawdzić skafandry.

— Niespecjalnie się nas boją — mruknął Doug.

— Taa… — przyznała Anson. — Nie martwią się, że ostrzelamy statek.

— Coś się dzieje?

Wszyscy odwrócili się, gdy do centrum kontroli weszła Joanna, olśniewająca w obcisłej, metalicznie złotej sukni z jedwabną szarfą w kolorowe motyle.

Zimmerman chrząknął. Był ubrany w swój zwyczajny workowaty szary garnitur; inni mieli kombinezony albo dżinsy i swetry.

— Wygląda pani tak, jakby wybierała się na przyjęcie — burknął.

Joanna obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.

— Jeśli mam zostać jeńcem żołnierzy Faure’a, przynajmniej chcę wyglądać przyzwoicie.

Doug niemal wybuchnął śmiechem.

— Hej! — warknęła Anson. — Patrzcie! Otwierają oba włazy!

Edith miała w swoim dorobku dość relacji z operacji wojskowych by wiedzieć, że wszystkie armie działają według tego samego schematu: spiesz się i czekaj. Oddział kapitana Munasinghe był teraz w trybie „spiesz się”.

— Szybko! Szybko! — słyszała w słuchawkach chrapliwy ryk sierżanta.

Żołnierze znikali w bliźniaczych włazach na końcu kabiny pasażerskiej. Mogli przechodzić tylko jeden za drugim, niezależnie od głośnych przynagleń sierżanta. Niezdarnie wchodzili do śluzy, a po pokonaniu zewnętrznego włazu zsuwali się po drabinkach na dół. Nie było to łatwe w skafandrach, z karabinami, granatami i pasami z amunicją.

Edith stała z kapitanem na końcu kolejki do wyjścia. Skrzywiła się, czując metaliczny posmak powietrza, którym teraz oddychała. Podobno była to ta sama mieszanina tlenu i azotu, co we wnętrzu statku, ale nie wiedzieć czemu wydawała się bardziej sucha i zimniejsza. Aż zaschło jej w nosie.

Stąpając niezdarnie w obciążonych butach za kapitanem, sięgnęła do minikamery przymocowanej do hełmu. Kamera miała rejestrować to, na co patrzyła. Jeśli działała jak trzeba.

Kiedy wreszcie otworzył się zewnętrzny właz śluzy, Edith zobaczyła, że na zewnątrz panuje jasny dzień. Ostre nie przefiltro-wane promienie słoneczne odbijały się od skał i pylistego dna wielkiego krateru Alfons. Żołnierze sił pokojowych rozpraszali się po dziobatej powierzchni, sunąc powoli, ostrożnie w kierunku stojących tu i ówdzie ciągników. Za nimi piętrzył się nie ukończony kliper rakietowy.

— Uznali, że zastawiając lądowiska maszynami uniemożliwią nam lądowanie — powiedział Munasinghe. Jego głos w słuchawkach brzmiał dziwnie piskliwie. — Zamiast tego zapewnili nam osłonę przed ewentualnym ostrzałem.

Rzeczywiście, żołnierze wysunięci najbardziej do przodu przycupnęli za traktorami, jakby spodziewali się gradu kul.

— Żołnierze boją się, że zostaną ostrzelani? — zapytała Edith, włączając magnetofon przy pasie, podłączony do radia.

— Podejmujemy wszelkie niezbędne środki ostrożności — odparł Munasinghe. — Stawiamy czoło nieprzyjacielowi o nieznanych możliwościach. Po co ryzykować?

— Myślałam, że w Bazie Księżycowej nie mają broni.

— Na to wskazują nasze raporty wywiadowcze — przyznał Munasinghe. — Ale lepiej zgrzeszyć nadmiarem ostrożności niż dać się zaskoczyć.

— Do licha, co oni robią? — zapytał Brudnoj, szczerze zdziwiony.

Doug odwrócił się do Gordette’a i przywołał go do siebie.

— Zachowują się tak, jakby się spodziewali, że otworzymy ogień, prawda? — powiedział na wpół pytająco.

Gordette poważnie pokiwał głową.

— I przygotowują pola obstrzału, żeby w razie potrzeby pokryć cały obszar.

— Absolutny nonsens — parsknęła Joanna.

— Wiedzą, że nie możemy nawet obrzucić ich papierowymi kulkami — powiedziała Anson.

Gordette uśmiechnął się nieznacznie.

— Tak myślą, ale nie będą ryzykować. Standardowa procedura operacyjna.

— Pistolety mogą strzelać w próżni? — zaciekawił się Zimmerman.

— Żaden problem. Proch w nabojach działa jak stałe paliwo rakietowe. Będą strzelać, nic nie stoi na przeszkodzie.

— I prędkość uderzenia pocisków będzie wyższa niż na Ziemi — dodał Doug — bo nie ma oporu powietrza.

— Zimmerman chrząknął.

— Przyjdą czy też będą tam sterczeć niczym kołki w płocie? — zapytała Anson.

— Przyjdą — powiedział Gordette. — Już niedługo.

Lądowanie plus 23 minuty

Munasinghe uznał, że jego żołnierze zajmują dobre pozycje. Co więcej, nic nie wskazywało na opór deklarowany przez buntowników. Baza równie dobrze mogła być porzucona i pusta.

Doskonale, pomyślał. Żołnierze byli najbardziej bezbronni w czasie wychodzenia ze statku kosmicznego. Okazja zadania nam poważnych strat bezpowrotnie minęła. Teraz żołnierze są na powierzchni, dobrze osłonięci i gotowi do ataku.

Stał za masywnym buldożerem; ciężki metalowy korpus tworzył miłą sercu barierę między nim a nieznanym. Maszyna była anodyzowana na jaskrawy pomarańczowy kolor, ale lata używania zmatowiły wykończenie i pokryły je szarym lunarnym pyłem. Ostrzegano go przed pyłem; przywierał do wszystkiego i właził w przeguby skafandrów, nawet zaćmiewał wizjery, jeśli się nie uważało. Ocenił, że nie będą na otwartej przestrzeni na tyle długo, by martwić się o pył.

Po jednej stronie w podłożu ziała ogromna dziura, sztuczny wykop. Czyżby ludzie z Bazy przygotowali jakąś pułapkę? — zastanowił się. Obojętnie, czemu miał służyć, dół wyglądał na pusty, porzucony. Uznał, że można go zignorować — i omijać.

Dwaj porucznicy kulili się za nim, choć w skafandrach nie mogli przykucnąć. Reporterka nie odstępowała go na krok przez całą drogę od włazu statku na obecną pozycję.

— Doskonale — powiedział do mikrofonu w hełmie — zajęliśmy wysunięty punkt dowodzenia. Teraz zaczniemy posuwać się do głównej śluzy.

Wyjrzał zza buldożera, sięgnął po lornetkę przypiętą do pasa. W pękatych rękawicach nawet najprostsze czynności sprawiały mnóstwo kłopotów. Wreszcie odpiął lornetkę i podnosząc ją do oczu, mocno trzasnął w wizjer.

Miał nadzieją, że ani porucznicy, ani reporterka nie zauważyli tego zdarzenia. Trzymał lornetką nieruchomo, gdy dalmierz automatycznie ustawiał optyką. Wprowadził ostatnie poprawki i…

Śluza była otwarta!

Munasinghe zamrugał, nie wierząc własnym oczom. Masywny metalowy zewnętrzny właz był otwarty. Wewnętrzny też. Widział wnętrze, zalane jasnym światłem. Wyglądało na puste.

Oczywiście, pomyślał. Licząc na uniemożliwienie nam lądowania, wyprowadzili cały sprząt z garażu na lądowiska.

Ale dlaczego zostawili otwartą śluzą? To znaczyło, że w garażu jest próżnia. Czy to jakaś pułapka?

Włączył kciukiem dalmierz lornetki. W lewej dolnej części pola widzenia pojawił sią odczyt w zapisie alfanumerycznym: jeden koma sześć-sześć kilometra.

Munasinghe puścił lornetką i przyjrzał się uważnie terenowi miądzy buldożerem a otwartym włazem śluzy. Niewielka osłona, tylko parą niedużych skał, za małych, by ochronić człowieka przez ogniem nieprzyjaciela. Ale nie było innej drogi do głównej śluzy.

Otwarty właz nic dawał mu spokoju.

Wcisnął guzik na przedramieniu, otwierając kanał łączności ze statkiem i poprosił Kilifera.

— Kilifer, słucham.

— Widzi pan główną śluzę? — zapytał Munasinghe.

— Tak. Jestem w kabinie pilotów, widzę ją na ekranie.

— Właz jest otwarty!

— Tak. Otwarty.

— Co to oznacza?

— Niech mnie cholera, nie wiem.

— To pułapka?

W głosie Kilifera zabrzmiało rozdrażnienie.

— A skąd, u diabła, mam wiedzieć? Pewne, że nie jest to normalna procedura, tyle mogę panu powiedzieć.

Munasinghe przez chwilę rozważał sytuację, żałując, że nie ma więcej informacji, więcej możliwości, więcej czasu na podjęcie decyzji. Wreszcie odwrócił się do Norwega, którego z powodu wzrostu łatwo było poznać nawet w anonimowym skafandrze.

— Ruszaj ze swoją drużyną do włazu śluzy — rozkazał. — Druga drużyna osłania.

Porucznik wahał się tylko przez ułamek sekundy. — Tak jest.

Edith miała wrażenie, że właz śluzy jest otwarty. Nie pomyślała o zabraniu lornetki i wiedziała, że Munasinghe swojej nie pożyczy, nawet gdyby poprosiła. Blask lunarnego dnia utrudniał widzenie, ale rozróżniała jasny kwadrat na tle ciemnego zbocza góry.

Paru żołnierzy poderwało się do biegu. Mimo obciążonych butów podskakiwali w niskiej grawitacji.

— Śluza jest otwarta? — zapytała kapitana.

Nie odpowiedział. Pewnie zmienił częstotliwość, rozmawiając z podkomendnymi.

Edith po sekundzie namysłu odsunęła się od kapitana, wyszła zza buldożera i ruszyła w ślad za żołnierzami do śluzy.

Była otwarta. Teraz widziała wyraźnie. Pierwsi żołnierze dotarli do otwartego włazu i przycupnęli po bokach, chronieni przed ewentualnym ostrzałem z wnętrza wielkiej pustej komory.

— Dokąd pani idzie? — usłyszała w słuchawkach ryk kapitana. — Stać! To rozkaz!

Edith wyszczerzyła zęby i szła dalej, w kierunku otwartego włazu.

Lądowanie plus 38 minut

Doug pomyślał, że w centrum kontroli panuje gorąco i duchota. Wszyscy patrzyli w główny ekran, na ubranych w skafandry żołnierzy sił pokojowych, którzy przemieszczali się ostrożnie od ciągników rozproszonych w dolinie krateru na skraj otwartej głównej śluzy.

— Nie wejdą, dopóki oficer dowodzący nie oceni sytuacji — powiedział Gordette.

Doug oblizał usta i zwrócił się do Kris Cardenas.

— Gotowa?

Cardenas, siedząca przy konsoli, powoli pokiwała głową.

— W porządku — powiedział Doug. — Proszę uaktywnić żuki.

— Lepiej, żeby się udało — mruknęła Jinny Anson.

— Uda się — zapewniła Cardenas, ostrożnie przesuwając palce po klawiaturze. Doug miał wrażenie, że jej ton zabrzmiał trochę defensywnie, jakby nie była do końca przekonana.

Brudnoj zażartował:

— Jeśli nie, zawsze możemy się poddać.

Joanna obrzuciła męża spojrzeniem pełnym dezaprobaty.

Edith zobaczyła wielką pustą komorę wyciętą w zboczu góry. Pod szorstkim skalnym stropem wisiały rzędy paneli, zalewające rozproszonym światłem poplamioną podłogę. Pewnie garaż, pomyślała. Tylko teraz wszystkie pojazdy stoją na zewnątrz.

W zasięgu wzroku nie było żywego ducha.

Na podłodze widniały czerwone jak krew litery: WITAMY W BAZIE KSIĘŻYCOWEJ. PROSIMY NIE WCHODZIĆ! TRWA RYTUNOWE SPRZĄTANIE. NIEBEZPIECZEŃSTWO! PRACUJĄCE NANOMASZYNY.

Edith wbiła oczy w słowa, starannie wymalowane przy pomocy szablonu na gładkiej skalnej podłodze.

Zły głos Munasinghe zazgrzytał w jej słuchawkach:

— Miała pani trzymać się za mną! Jakim prawem wysunęła się pani do przodu?

Odwróciła się i zobaczyła kapitana truchtającego niezdarnie w jej stronę. Uśmiechnęła się szeroko: dowódca oddziału musiał biec co sił w nogach, żeby dotrzymać kroku żołnierzom.

Nie zwracając uwagi na jego irytację, wskazała napis na podłodze garażu.

— Niech pan patrzy.

Nie widziała twarzy za złocistym wizjerem, ale wyobraziła sobie, jak kapitan wytrzeszcza zaczerwienione oczy.

— Co to znaczy? — wysapał, zadyszany po biegu.

— Nie chcą, żebyśmy wchodzili.

— Oczywiście! Ale… nanomaszyny? Co nanomaszyny? Na czym polega niebezpieczeństwo?

Edith uznała, że w jego głosie pobrzmiewa strach. Nanomaszyny cieszyły się tak okropną reputacją, że sama wzmianka o nich budziła lęk.

Wysoki mężczyzna z insygniami porucznika na identyfikatorze wyciągnął palec.

— Patrzcie! — powiedział lekko drżącym głosem.

Wielka tłusta plama na podłodze garażu kurczyła się zauważalnie.

A potem wypisane litery zaczęły strzępić się na skrajach, jakby coś je zjadało.

— Mój Boże — wydyszał Munasinghe.

— Nie wchodzą do garażu — powiedział Brudnoj.

— Jeszcze nie — poprawił Gordette.

— Myślisz, że wejdą? — zapytał Doug.

Gordette pokiwał głową.

— Trochę się pogorączkują, ale nie powstrzyma ich farba i parę tłustych plam.

— Tak sądzisz?

— Wejdą. A gdy przejdą garaż, nijak ich nie powstrzymamy.

Munasinghe musiał podjąć decyzję. Jego zdaniem to nie wyglądało na pułapkę, tylko na fortel. Owszem, nanomaszyny zabijały ludzi, ale czy mogły zagrozić żołnierzom w skafandrach? To tylko wybieg, desperacka próba powstrzymania nas od wejścia do Bazy.

Mimo wszystko zmienił częstotliwość, żeby połączyć się z Ki-liferem na pokładzie statku.

— Nanożuki, ha — powiedział Kilifer.

— Mogą być dla nas niebezpieczne? — zapytał Munasinghe.

Czekał na odpowiedź długą chwilę.

— Pewnie, jeśli są zaprogramowane na zjadanie cząsteczek organicznych.

— Co to znaczy?

— Jeśli nanożuki są przystosowane do rozkładania oleju i podobnych związków, mogą zeżreć gumowe i plastikowe części w waszych skafandrach.

— Tylko podeszwy butów stykają się z podłogą.

— Aha. A z czego zrobione są podeszwy? Z plastiku, prawda? Cząsteczki organiczne.

— Ale w plastikowej podeszwie jest warstwa gęstej siatki metalowej.

— Jasne. Dla nanożuków siatka będzie wyglądać jak niezliczone, otwarte na oścież drzwi. One są wielkości wirusów, wie pan.

— Mogą więc rozerwać nasze skafandry?

— Zgadza się. A potem zaczną przeżuwać organiczne cząstki waszych ciał.

Munasinghe zadrżał wewnętrznie.

Lądowanie plus 51 minut

— Nie wchodzą! — zawołała Jinny Anson niemal z uniesieniem.

— Wejdą — powtórzył Gordette. — Niebawem zdobędą się na odwagę.

Doug przyznał mu rację. Prędzej czy później spróbują przebyć garaż. Przyciągnął krzesełko na kółkach i usiadł obok szefa techników.

— Rozpracowałeś ich wewnętrzną częstotliwość?

— Tak. Chcesz posłuchać?

— Nie. Chcę porozmawiać. Połącz mnie.

Munasinghe przeżywał katusze niezdecydowania. Przebyć całą tę drogę, niemal pół miliona kilometrów i zostać zatrzymanym przez coś, co może być tylko sprytną sztuczką — to było nie do zniesienia. Co gorsza, jego zwierzchnicy w kwaterze głównej nigdy mu tego nie wybaczą. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak go degradują, może nawet zwalniają ze służby i wysyłają do domu, gdzie do końca życia będzie palić się ze wstydu.


Z drugiej strony, nanomaszyny mogły zabijać. Czyż nie dlatego ONZ zakazała ich używania? Czy nie zostali wysłani do Bazy Księżycowej po to, żeby powstrzymać buntowników od udoskonalania tych śmiercionośnych maszyn? Czy wolno mu wydać rozkaz i narażać żołnierzy na takie niebezpieczeństwo?

Munasinghe uczestniczył w walkach ogniowych. Był ostrzeliwany przez artylerię rakietową i bombardowany przez inteligentne pociski. Nie uważał się za tchórza. Ale nanomaszyny… Sama myśl o nich przyprawiała go o drżenie. Niewidoczne, pozornie nieszkodliwe. Jeśli dostaną się do skafandra i zaczną pożerać jego ciało…

— Jakie są rozkazy, panie kapitanie? — zapytał norweski porucznik cichym i poważnym głosem. — Nic możemy stać tutaj do końca świata — dodał bez potrzeby.

Tłumiąc odruch skarcenia go za bezczelną uwagę, Munasinghe podjął decyzję. Ostatecznie posyłał już ludzi do bitwy. Żołnierze podejmują ryzyko, śmiertelne ryzyko. Taki mają zawód.

— Prowadź swoją drużynę przez otwartą przestrzeń do włazów naprzeciwległej ścianie. Otwórzcie je jak najszybciej. Nie tracić czasu, użyć granatów.

— Nie robiłbym tego na pana miejscu. — W słuchawkach zabrzmiał obcy głos. Munasinghe poznał, że porucznik też go słyszy, bo poruszył się niespokojnie.

— Kto to powiedział? — zapytał.

— Mówi Douglas Stavenger z Bazy Księżycowej. Na podłodze garażu są nanomaszyny, które zjedzą materiał waszych skafandrów. Włazy do śluz też są nimi pokryte.

— Pan blefuje — warknął Munasinghe.

— Nie, nie blefuję. Rutynowo używamy nanomaszyn do usuwania plam oleju, które gromadzą się na podłodze garażu. Tak się złożyło, że przybyliście w czasie co półrocznego czyszczenia.

— Nie wierzę panu!

— Proszę nie posyłać żołnierzy na pewną śmierć. Nanomaszyny zabiją ich, zanim zdołacie otworzyć włazy.

Rozterka ustąpiła złości. W kapitanie wezbrała nienawiść. Ten zadowolony z siebie bufon próbuje mnie nabrać, żebym zrujnował karierę!

— Poddajcie się! — ryknął. — Natychmiast! Macie piętnaście sekund!

Minęło ponad dziesięć, nim znów rozbrzmiał głos w słuchawkach:

— Posyła pan żołnierzy na niepotrzebną śmierć. Nie mamy nic przeciwko wam. Wracajcie na Ziemię i zostawcie nas w spokoju.

Praktycznie dygocząc z wściekłości, Munasinghe dźgnął palcem w ramię norweskiego porucznika.

— Ruszać! Jeśli się pospieszycie, nanomaszyny nie zdążą zrobić wam krzywdy.

— Nieprawda — powiedział Doug.

— Naprzód! — wrzasnął Munasinghe. — To rozkaz!

Norweg skoczył w bok, zebrał swoją drużynę i ruszył do garażu. Munasinghe zobaczył, że napis ostrzegawczy prawie całkiem zniknął; zostało tylko parę smug czerwieni.

— Popełniacie poważny błąd — powiedział Doug.

— Nie — warknął kapitan. — To wy popełniacie poważny błąd. Zniszczę Bazę Księżycową i wszystkich, którzy w niej przebywają, zanim stąd odejdę.

Lądowanie plus 59 minut

Edith rejestrowała przebieg wydarzeń z pomocą magnetofonu cyfrowego i minikamer. W dodatku do kamery przymocowanej na czubku hełmu, kierującej się na to, na co sama spoglądała, w ręku trzymała drugą, niemal zapomnianą w gorączce chwili.

Szeroko otwierając oczy patrzyła, jak grupa żołnierzy w ciężkich butach i skafandrach biegnie przez szeroką przestrzeń pustego garażu.

Widok byłby zabawny, gdyby nie kryła się za nim groza. Z kapitanem rozmawiał Doug Stavenger, facet z rojem nanoma-szyn w ustroju. Czy mówił prawdę? Czy na podłodze garażu były żuki zdolne zniszczyć skafandry? I zabić ludzi?

Przypomniała sobie, że ojciec Stavengera zginął na Księżycu ćwierć wieku temu, zabity przez zbiegłe nanomaszyny.

Może zrobić się paskudnie, pomyślała.

Dwaj żołnierze wyprzedzili pozostałych i dotarli do metalowego włazu pierwszej śluzy, która prowadziła do właściwej Bazy. Oparli karabiny o ścianę i zaczęli odczepiać granaty z kamizelek.

— Popatrzcie na buty — powiedział Doug Stavenger z nutą przynaglenia. — Nanomaszyny zjadają podeszwy.

Jeden z żołnierzy niezdarnie podniósł nogę i spróbował pochylić się, żeby obejrzeć podeszwę. Jego koleżanka spojrzała w dół i upuściła wiązkę granatów.

Edith usłyszała paniczne trajkotanie w języku, którego nie rozumiała.

— Mów po angielsku! — zażądał Munasinghe.

— Buty… rozpadają się!

— Moja rękawica!

Pozostali żołnierze stanęli jak wryci. Przez idiotyczną chwilę wyginali się, próbując obejrzeć swoje buty. — Nanomaszyny!

— Zabiją nas wszystkich!

Znów rozbrzmiał silny i chłodny głos Stavengera.

— Uciekajcie z garażu. Ultrafiolet dezaktywuje nanożuki. Idźcie na słońce, gdzie promienie UV ocalą wam życie.

Munasinghe wrzasnął: — Nie! Nie!

— Jeśli nie wyjdziecie natychmiast — mówił Stavenger — nanożuki przegryzą się przez buty i zaczną trawić wasze ciało. Gdy raz zaczną, nic ich nie powstrzyma.

— Rozkazuję wysadzić włazy! — ryknął Munasinghe.

Dyscyplina wojskowa często jest krucha. Przez parę sekund żołnierze stali, rozdzierani przez odruchy wykształcone w trakcie szkolenia i trwałe, wrodzone nakazy instynktu samozachowawczego. Wreszcie jeden na środku garażu rzucił karabin i wybiegł na słońce.

Wystarczyło.

Pozostali wzięli nogi za pas niczym żółtodzioby, którzy po raz pierwszy znaleźli się pod ostrzałem wrogiej armii. Niezdarnie podskakując i potykając się, przemknęli obok rozwścieczonego kapitana i rzucili się na pylisty regolit, zadzierając wysoko nogi, żeby Sionce oświetliło podeszwy butów.

— Postawią was przed sądem wojennym! — ryknął Munasinghe. — Tchórzostwo w obliczu wroga! Zostaniecie rozstrzelani! Co do jednego!

— Czemu pan nie wejdzie? — zapytał chłodno Stavenger.

Edith odwróciła się do kapitana, pragnąc zarejestrować tq decydującą chwilę. Munasinghe dygotał, było to widać nawet w skafandrze. Edith nie wiedziała, czy trzęsie się ze strachu, czy z furii.

— Ja wam pokażą! — wyzgrzytał Munasinghe, sięgając po granat. — Wam wszystkim!

Norweg, który wyszedł z garażu jako ostatni, wyciągnął rąkę w jego stroną.

— Kapitanie, proszę zaczekać…

Edith patrzyła, jak porucznik próbuje uspokoić kapitana. Munasinghe wyrwał się wyższemu mężczyźnie i z granatem w race wbiegł chwiejnie do garażu.

— Zniszczą was wszystkich! — wrzasnął, wyciągając zawleczkę.

— Nie! — mówił porucznik. — Nie dorzuci pan do włazu. Za daleko…

Munasinghe zrobił parą kroków i cisnął granat. Nie był przyzwyczajony do skafandra i sztywnych rękawic. Granat przeleciał tylko parę metrów, podskoczył na podłodze garażu, przeturlał się i eksplodował.

Porucznik rzucił się na ziemię, niezwykle powoli, jak we śnie. Edith odruchowo przycupnęła za skałą z boku włazu. Zobaczyła błysk, ale nic nie usłyszała.

Zajrzała do garażu. Munasinghe stał, odwracając sią powoli w jej stroną. Porucznik podnosił sią na nogi.

Przód skafandra kapitana był w strząpach. Munasinghe zrobił jeden chwiejny krok, potem drugi i upadł twarzą do przodu, powoli, bardzo powoli, na gładką skalną podłogą.

Porucznik nie wahał się ani chwili. Wpadł do garażu, złapał pod pachy bezwładnego dowódcę i wywlókł go na słońce.

Lądowanie plus 1 godzina 11 minut

Doug wbijał oczy w ekran.

— Zabił się — wyszeptał.

Nikt w centrum kontroli nie poruszył się ani nie wyrzekł słowa.

— Zwariował i zabił się — mówił Doug głosem nadal bezbarwnym z szoku.

— Chciał wysadzić jeden z włazów — powiedziała Joanna.

— I rozerwał siebie — dodała Anson.

Doug potrząsnął głową.

— Nie wiem, co zamierzał, ale popełnił samobójstwo.

— Ten wysoki dał popis odwagi, wyciągając go z garażu — stwierdził Gordette.

— Przecież nie chciałem, żeby ktoś zginął — powiedział Doug.

— To nie twoja wina — oświadczyła Joanna stanowczo. — Ten idiota oszalał.

— Chciał nas zabić — zaznaczył Brudnoj.

— Aleja nie chciałem, żeby ktoś zginął — powtórzył Doug.

Norweg przejął dowodzenie i wysłał meldunek radiowy na Ziemię.

— Co się dzieje? — zapytała go Edith.

— Czekamy na rozkazy z kwatery głównej sił pokojowych — odparł cicho, ale spokojnie.

— Nie znam pańskiego nazwiska.

Barki skafandra poruszyły się lekko, co mogło znaczyć, że porucznik wzruszył ramionami.

— Co za różnica?

Edith podniosła minikamerc.

— Muszę wiedzieć.

— Hansen — rzekł ponuro. — Porucznik Frederik Hansen, z Kristiansend.

— Dziękuję.

— Porucznik Hansen popatrzy! na zwłoki kapitana Munasinghe, leżące sztywno w rozdartym skafandrze na pylistym lunarnym gruncie. — Co za strata — mruknął. — Co za strata.

Lądowanie plus 1 godzina 24 minuty

— Impas — oznajmiła Jinny Anson. — Nie wejdą, ale i nie odejdą.

— Możemy siedzieć w bazie dłużej, niż oni mogą przebywać na dnie krateru — powiedział Brudnoj z cieniem optymizmu w cichym głosie.

— To nic nam nie da — powiedziała Joanna. — Musimy pozwolić im odejść, wrócić na Ziemię.

Doug, który nadal siedział na krześle na kółkach, odwrócił się w ich stronę.

— Czekają na instrukcje z Ziemi. To może trochę potrwać.

— Ciekawe, ile mają tlenu — zastanowiła się Anson.

— Ponieśli straty. To wszystko zmienia — powiedział Doug. — Musimy zapewnić im honorowy sposób wyjścia z sytuacji, musimy dać im coś, co będą mogli zabrać na Ziemię na dowód, że misja nie zakończyła się kompletną porażką.

— Po co te ceregiele? — parsknęła Joanna.

— Bo w innym wypadku, nawet jeśli ci żołnierze odejdą, Faure przyśle następny oddział, liczniejszy i lepiej przygotowany. Albo pośle parę pocisków w farmę solarną, żeby nam się w głowach nie poprzewracało.

— Następnym razem będą żądni krwi — wtrącił Gordette.

— A tym razem nic byli? — odpaliła Anson.

— Co proponujesz, Doug? — zapytała Kris Cardenas.

Doug odetchnął głęboko. Myślał o tym od ponad czterech dni. Pierwsza część jego planu została zrealizowana: żołnierze sił pokojowych nie weszli do Bazy. Ale ich kapitan przypłacił to życiem. Taki bilans niósł ryzyko im wszystkim.

— Czytałem o kubańskim kryzysie rakietowym w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim. Amerykański prezydent zgodził się pójść na pewne ustępstwa, byle osiągnąć naczelny cel, czyli usunięcie z Kuby radzieckich pocisków rakietowych.

— Stare dzieje! — jęknęła Anson. — Co to ma do rzeczy?

Doug popatrzył na nią i powstrzymał się od zacytowania Santayany. Zobaczył, że Brudnoj zrozumiał.

— Powinniśmy dać im coś, bez czego możemy się obyć, jeśli zgodzą się odejść — powiedział.

— Ale z czego możemy zrezygnować? — zapytała Cardenas. — Przecież nic damy im nanomaszyn, a właśnie na nich zależy Fau-rc’owi, prawda?

— Nie. Z jego rozmowy z mamą wynika, że chce przejąć Bazę Księżycową, aby nadal używać nanomaszyn — pod kontrolą Yama-gaty.

Joanna spochmurniała na to wspomnienie.

— Prawda. Być może Faure uważa, że kieruje ONZ, ale sam jest pod kontrolą Yamagaty.

Odchylając się na krześle tak mocno, że zaskrzypiało oparcie, Doug powiedział:

— Potrzebujemy więc kogoś do negocjacji z Faure’em i pośrednio z Yamagatą.

— Kogo? — zapytał Brudnoj.

Wszyscy odwrócili się w stronę Joanny.

Lądowanie plus 1 godzina 45 minut

— Nie możemy sterczeć tu w nieskończoność. — Edith słyszała w słuchawkach napięty głos Norwega.

Minęło prawie pół godziny, od kiedy wysłał meldunek na Ziemię. Z kwatery głównej nie napłynęły żadne rozkazy.

Stali z boku otwartego włazu, w cieniu szkliście gładkiego zbocza góry. Żołnierze rozproszyli się po dnie krateru, milczący, czekający jak cierpliwe woły, zawstydzeni paniczną ucieczką z garażu. Edith zastanawiała się, czy winią się za śmierć kapitana Munasinghe. Ostre słońce zalewające powierzchnię powstrzymało nanomaszyny od dokonywania dalszych zniszczeń w skafandrach.

— Gdybyśmy mieli z sobą wyrzutnie rakietowe, moglibyśmy rozwalić włazy z tego miejsca — powiedział porucznik Hansen — a potem przebiec przez garaż i wedrzeć się do wnętrza, zanim nanomaszyny zdążą poczynić poważne szkody.

— Ale nie mamy wyrzutni rakietowych — przypomniała Edith.

— Prawda?

Domyśliła się, że Norweg pokręcił głową.

— Nie możemy tkwić tu bez końca. Musimy coś zrobić.

Potem usłyszała spokojny, niemal uprzejmy głos Douga Stavengcra.

— Chciałbym porozmawiać z dowódcą ekspedycji.

Przez parę sekund panowała cisza. Wreszcie:

— Mówi porucznik Hansen.

— Chcę, aby pan wiedział, że jest nam przykro z powodu śmierci waszego kapitana.

— To miło z waszej strony.

— Zaistniała bardzo nieprzyjemna sytuacja — powiedział spokojnie Stavenger. — Proponuję, żebyśmy spróbowali wynegocjować jakieś rozwiązanie.

— Moglibyście się poddać — podsunął Hansen uprzejmie.

Ale Stavenger rzekł tylko:

— To nie propozycja, poruczniku. To żądanie.

— Czekam na rozkazy z kwatery głównej sił pokojowych.

— Obawiam się, że rozkazy te nie będą adekwatne do rzeczywistej sytuacji. Pytanie, co może pan osiągnąć? Nie chcemy, żeby wracał pan na Ziemię z pustymi rękami.

— Pomijając martwego kapitana.

Przez długą chwilę panowała cisza. Potem Stavenger powiedział:

— Tak, pomijając martwego kapitana.

Hansen jakby się wyprostował.

— Co pan proponuje?

Edith słuchała, zafascynowana, jak Stavenger powoli, delikatnie wskazuje Hansenowi możliwości wyjścia z twarzą z katastrofy, jaką zakończyła się próba zajęcia Bazy Księżycowej.

Chce nakłonić żołnierzy do powrotu na Ziemię, uświadomiła sobie, zanim naprawdę zaszkodzą jego Bazie. Ten Stavenger jest niegłupi, pomyślała.

Stavenger rozmawiał z porucznikiem Hansenem prawie przez godzinę, uspokajająco, rozsądnie, wypracowując drogę od konfrontacji do kompromisu.

Potem nowa myśl wpadła jej do głowy. Jeśli Stavengerowi się powiedzie, spakujemy manatki i wrócimy na Ziemię. Nie zobaczę wnętrza Bazy Księżycowej! Nie przeprowadzę wywiadu z buntownikami. Mam tylko materiał o upokorzeniu żołnierzy sił pokojowych, a być może szefostwo nie zgodzi się go puścić!

Do diabła z tym, powiedziała sobie. Muszę dostać się do Bazy. Muszę zobaczyć się z tym Stavengerem i innymi rebeliantami.

Ale jak?

Przychodził jej na myśl tylko jeden sposób. Hansen ciągle rozmawiał ze Stavengcrem, drugi porucznik stał ponuro przy nim, reszta żołnierzy znajdowała się w dalszej odległości.

Powoli, żeby nie zwrócić uwagi, Edith przesunęła się od oficerów do krawędzi otwartej śluzy. Była większa niż się spodziewała, dość wielka, by pomieścić dwa ciągniki, jeden obok drugiego.

Nie pozwolą, żeby nanożuki mnie zabiły, powtarzała sobie w duchu. Ostatecznie nic chcieli śmierci żołnierzy. Przyjdą po mnie. Jeśli nie, wybiegnę na zewnątrz.

Jeśli starczy mi czasu, dodała.

No dobra. Jak wielkie ryzyko jesteś gotowa podjąć, by zrobić wywiad z buntownikami z Bazy Księżycowej?

Wahała się jeszcze przez chwilę. Hansen i Stavenger nadal rozmawiali, chyba o powrocie pani Brudnoj na Ziemię, na bezpośrednie negocjacje z Faure’em.

Edith odetchnęła głęboko puszkowanym powietrzem, potem co sił w nogach popędziła przez gładką skalną podłogę garażu. Na podłodze nadal roiły się śmiercionośne nanożuki.

Lądowanie plus 2 godziny 6 minut

Doug starał się mówić głosem, który nie zdradzałby napięcia. Czuł się dziwnie, negocjując z kimś, kogo nie widział. Dlaczego porucznik tkwi z boku włazu, gdzie nie sięgają kamery? Ma ku temu jakiś powód czy stanął tam przez przypadek?

Zaschło mu w gardle od ciągłego mówienia. Ktoś podał mu szklankę wody. Podziękował za nią ruchem głowy.

Nikt nie opuścił centrum kontroli. Wszyscy skupili się wokół niego. Doug czuł ciepło ich ciał i pot strachu.

Na ekranach widział pusty garaż i spory kawałek dna krateru, gdzie większość żołnierzy kręciła się bezcelowo. Powinniśmy ich policzyć, pomyślał w trakcie rozmowy z Hansenem, żeby mieć wszystkich na oku.

— Pani Brudnoj pragnie towarzyszyć panu w drodze powrotnej na Ziemię. — Sięgnął do klawiatury i zaczął pisać. — Jest członkiem i byłą przewodniczącą zarządu Masterson Corporation. Mogłaby przedyskutować problem bezpośrednio z sekretarzem generalnym.

Na ekranie po prawej stronie pojawiła się jego wiadomość: POLICZYĆ ŻOŁNIERZY. SPRAWDZIĆ, CZY NIKOGO NIE BRAKUJE. MOGĄ PRÓBOWAĆ ZNALEŹĆ ŚLUZY AWARYJNE.

Hanscn mówił:

— Będę musiał skontaktować się z moimi zwierzchnikami. Nie jestem władny podjąć takiej decyzji.

— Naturalnie — powiedział Doug. Gotów był przystać na wszystko, byle nie wpadli na pomysł przecięcia linii energetycznych albo zniszczenia samych farm solarnych.

— Najemnik z mimowolnym szacunkiem obserwował zabiegi Douga. Może tego dokonać, powtarzał sobie. Może sprawić, że żołnierze zabiorą dupy w troki i zostawią nas w spokoju.

Powiódł wzrokiem po spoconych twarzach otaczających go ludzi. Wyrażały głównie niepokój, ale również nadzieję. I coś więcej: podziw. Niekłamany podziw dla tego młodego człowieka, który dźwigał za nich brzemię odpowiedzialności, i to z powodzeniem.

W głębi duszy targały nim sprzeczne emocje. On też podziwiał Douga Stavengera, ale wiedział, że im większe sukcesy odnosi, tym bardziej zbliża się do śmierci. Jeśli naprawdę przepędzi żołnierzy, wtedy będę musiał go zabić, czy mi się to podoba, czy nie.

Dziwne. Po raz pierwszy w życiu czuł niechęć do popełnienia zabójstwa.

Zaraz potem uświadomił sobie, że przecież sam Stavenger wymusza decyzję. Jak wszystkie ofiary, z własnej woli zbliżał się do tego, co było nieuchronne. Najemnik wcale go nie podchodził; on sam szedł do niego, szukając śmierci. Gdyby po prostu wpuścił żołnierzy i pozwolił im zająć Bazę, nie tknąłbym go palcem, pomyślał.

Ale nie, on chce przechytrzyć żołnierzy i zostać bohaterem. Martwym bohaterem.

— Hej, a to co?

Doug dostrzegł ruch na górnym prawym ekranie i przerwał rozmowę z porucznikiem Hansenem.

Przez garaż biegła osoba w skafandrze. Kamikadze? Dougo-wi serce zamarło. Samobójca z materiałami wybuchowymi do wysadzenia włazu na korytarz?

— Jestem Edie Elgin z Global Network News! — zawołała Edith, biegnąc niezdarnie w kierunku śluzy korytarza numer jeden. — Nie jestem żołnierzem, jestem reporterką i musicie mnie wpuścić!

— Wynoś się stąd! — wrzasnął Doug. — Nanożuki przegryzą skafander i zabiją cię!

— Nie odejdę! Jestem reporterem i chcę porozmawiać z wami osobiście!

— Dotarła do włazu i wyhamowała.

— Nanożuki już przeżuwają twoje buty — powiedział Doug. — Wyjdź na zewnątrz, póki jeszcze masz okazją!

— Nie! Ty przyjdź i wpuść mnie do Bazy.

— Odbiło jej — warknęła Jinny Anson.

— To podstęp — powiedziała Joanna.

— Ale ona umrze! — zawołał Brudnoj.

— Niech umiera! Cholera, sama się tak urządziła.

Doug patrzył na kobietę stojącą wyzywająco przed włazem. Jeśli była zdenerwowana albo przerażona, skafander nie pozwalał tego zobaczyć. Po prostu stała, z rękami wspartymi na biodrach.

— Jezu Chryste… — mruknął ktoś w centrum kontroli.

Kris Cardenas pochyliła się nad ramieniem Douga.

— Żuki przegryzą się przez buty w ciągu paru minut, Doug.

— Nie możemy pozwolić jej umrzeć.

— Czemu nie? — warknęła Anson.

— Zła reklama — odparła Joanna.

Podczas gdy sprzeczali się nad jego głową, Doug wrócił na kanał żołnierzy. Hansen i kilku innych krzyczało do reporterki, żeby wróciła na słońce, zanim nanożuki ją zabiją. Nie odpowiadała. Pewnie nawet nie przełączyła radia, pomyślał.

Popatrzył na Brudnoja.

— Lew, zabierz paru ludzi do tej śluzy. Weźcie lampę UV, żeby zdezaktywować żuki.

Brudnoj skinął głową i odszedł. Doug zawołał za nim:

— Dopilnuj, żeby żaden fragment skafandra nie dostał się do bazy. Rozumiesz? Skafander ma zostać w komorze śluzy, dopóki nie będziemy absolutnie pewni, że jest dokładnie odkażony.

Zimmerman też ruszył się z miejsca.

— Dokąd pan idzie, profesorze? — zapytał Doug.

— Na spotkanie z tą głupią kobietą, a gdzieżby indziej?

Doug odwrócił się do ekranu. Hansen i inni nadal wołali na swojej częstotliwości.

— Poruczniku Hansen! Poruczniku, mówi Douglas Stavenger.

— Ona się zabije… — mruknął Hansen ponuro.

— Chcemy wpuścić ją do środka. Nic próbujcie wykorzystać sytuacji.

— Zapewniam pana, że to jej pomysł. Nie chcę brać w tym udziału.

— Doskonale — powiedział Doug. Jednak podejrzliwa wyobraźnia podsuwała mu następujący obraz: Otworzymy właz, żeby uratować tę stukniętą reporterkę, a oni wpadną hurmem do śluzy, zanim zdążymy ją zamknąć. — Byłbym wdzięczny — dodał — gdybyście odeszli w stronę klipra. Na wszelki wypadek.

— Nie ufa mi pan? — Głos Hansena zdradzał zdziwienie.

— Zaufanie przyjdzie mi łatwiej, kiedy będę wiedział, że nie zamierzacie sforsować włazu.

— A jeśli odmówię?

— Wtedy będzie pan odpowiedzialny za śmierć reporterki.

Doug wiedział, że przesadza. Nie możemy skazać jej na śmierć, powiedział sobie. Wystarczy, że zginął kapitan. Wszyscy na Ziemi zwróciliby się przeciwko nam. Reporterka zabita przez nanożuki w Bazie Księżycowej! Spuściliby na nas bombę jądrową i czuli się jak najbardziej usprawiedliwieni.

— Rozkażę żołnierzom trzymać się z dala od śluzy — powiedział Hansen. — To musi wystarczyć.

Doug ze zmęczeniem pokiwał głową.

— W porządku. Zgadzam się.

Lądowanie plus 2 godziny 11 minut

Wychodząc z centrum kontroli, Lew Brudnoj poklepał Gor-dette’a po ramieniu.

— Będę potrzebować twojej pomocy.

Gordette zrobił zdziwioną minę, ale szybko opanował się i pospieszył za nim. Stary były kosmonauta szedł szybko w kierunku poprzecznego tunelu, który łączył się z korytarzem numer jeden.

Zatrzymał się przy ściennym telefonie, żeby zadzwonić do ochrony. Poprosił, by zespół ratowników z dwiema lampami UV czekał przy pierwszej śluzie.

— Po co dwie lampy? — zapytał Gordette, gdy ruszyli korytarzem w kierunku śluzy.

— Na wypadek, gdyby jedna wysiadła — odparł Brudnoj, posapując.

— Podwójne zabezpieczenie. — Gordette zrozumiał. Typowe podejście astronauty.

Ratowników jeszcze nie było, gdy dotarli do końca korytarza. Brudnoj wymamrotał coś po rosyjsku.

— Idą — powiedział Gordette, wskazując w głąb korytarza.

Brudnoj rzucił okiem przez ramię, a potem sięgnął długimi palcami do przycisku STEROWANIE RĘCZNE na pulpicie wbudowanym w ścianę.

— Przekaż Dougowi, że otworzę śluzę ręcznie — powiedział i wcisnął guzik, który otwierał zewnętrzny właz.

Gordette naglącym tonem powtórzył wiadomość do telefonu.

— Każe jej wejść do śluzy — poinformował Brudnoja.

Ratownicy stanęli przy włazie. Dowódca zespołu, pulchna ciemnowłosa kobieta, wydyszała:

— Byliśmy w Grocie razem ze wszystkimi, gdy nas powiadomiono. Hadda pobiegł do magazynu po drugą lampę ultrafioletową. Do licha, po co panu dwie lampy?

Brudnoj zignorował pytanie.

— Weszła? — zapytał Gordette’a.

— Tak, może pan zamknąć zewnętrzny właz.

Edith ani przez chwilę nie wątpiła, że ją wpuszczą. Stavenger sprawiał wrażenie zbyt zrównoważonego, zbyt dobrze zorganizowanego, żeby zrobić takie głupstwo.

— Zaraz otworzymy zewnętrzny właz — usłyszała w słuchawkach. — Proszę szybko wejść do środka, bo musimy go zamknąć, zanim jakiś żołnierz postanowi przypuścić szarżę.

Właz rozsunął się, nim zdążyła odpowiedzieć. Weszła do pomieszczenia, które przypominało pustą budkę telefoniczną ze ścianami z gładkiego metalu, oświetloną przez lampę osadzoną w metalowym suficie.

Właz zamknął się bezszelestnie za jej plecami.

Nic się nie stało. Miała wrażenie, że tkwi w przestronnej metalowej trumnie. Miejsca wystarczyłoby dla dwóch, może trzech osób, gdyby się ścisnęły.

Usłyszała, a w zasadzie wyczuła pulsowanie przez podeszwy. Ciekawe, czy nanożuki naprawdę przegryzają moje buty, czy to tylko wyrafinowany podstęp?

Teraz naprawdę usłyszała pompę i syk powietrza.

— Mniej więcej za minutę otworzymy wewnętrzny właz — poinformował ją Stavenger. — Proszę się nie ruszać. Nie wychodzić ze śluzy. Rozumie pani? Nie wychodzić.

— Rozumiem — odparła. Nie wiedzieć czemu, jego głos zdradzał zdenerwowanie.

— Dobrze — powiedział. — Ktoś wejdzie do śluzy i pomoże pani zdjąć skafander. Proszę robić dokładnie to, co każe.

— Jasne.

— Ryzykujemy bezpieczeństwo całej Bazy i wszystkich, którzy w niej przebywają. Jeśli nanożuki, które zainfekowały pani skafander, dostaną się do środka, wszyscy umrzemy.

Edith zamrugała ze zdziwienia. On mówi poważnie! Naraża Bazę, żeby ocalić mi skórę.

Syk i pulsowanie ucichło. Przez długą chwilę Edith czekała w metalowym sarkofagu.

Potem wewnętrzne drzwi rozsunęły się i do środka wszedł chudy, posępny starszy facet ze skołtunioną brodą. Za nim stał niższy mężczyzna, Afro-Amerykanin, solidnie zbudowany. Też był ponury.

— Witamy w Bazie Księżycowej — powiedział stary, uśmiechając się chłopięco. — Spoczywa na mnie przyjemny obowiązek rozebrania pani ze skafandra.

Lądowanie plus 3 godziny 25 minut

Wilhelm Zimmerman spojrzał gniewnie na kobietę. Typowa amerykańska blondynka, ładniutka i uparta. I beznadziejnie głupia.

— Byłaś o tyle od śmierci — warknął do niej, zatrzymując palec wskazujący milimetr od kciuka.

Owinięta w cienkie prześcieradło, Edith siedziała na stole do badań. Pokiwała głową.

— Nie zdawałam sobie sprawy, że narażam całą Bazę.

— Może myślałaś, że to tylko gra?

— Raczej tak.

Zimmerman splótł ręce za plecami i popatrzył na odczyty na ekranach uszeregowanych nad stołem. Lampy nadfioletowe zdez-aktywowały nanomaszyny, które zaatakowały buty. Ani jedna nie przeniknęła do wewnętrznych podeszew. Kobieta była czysta. Buty i reszta skafandra trafiły do nanolaboratorium w starej części Bazy Księżycowej. Zimmerman chciał osobiście obejrzeć buty i ocenić rozmiar zniszczeń spowodowanych przez pożeracze. Zamierzał odtworzyć na wideo bieg reporterki przez garaż i określić tempo, w jakim nanożuki przegryzają się przez plastik podeszew.

— Kiedy dostanę swoje ubranie? — zapytała Edith, zaciskając prześcieradło pod szyją.

Zimmerman, wyrwany z zadumy, machnął w powietrzu pulchną ręką.

— Zaraz. Nie było dekontaminowane.

Z nieśmiałym uśmiechem zapytała:

— No to gdzie ono jest?

Zimmerman znów spiorunował ją wzrokiem.

— Czy ja wyglądam na służącego? Skąd niby mam wiedzieć, gdzie jest twoje ubranie?

Hansen wrócił na pokład klipra i spędził męczącą godzinę na omawianiu sytuacji ze zwierzchnikami. Zaczął od swojego oficera dowodzącego w bazie na Korsyce, potem został połączony z kwaterą główną sił pokojowych w Ottawie, a na koniec z sekretarzem generalnym ONZ, samym Georges’em Faure’em.

Cierpliwie wyjaśniał, jak zginął kapitan Munasinghe. Faure słuchał z dziwnym uśmieszkiem na ustach.

— Kapitan zginął w walce z rebeliantami. — Było to stwierdzenie, nie pytanie.

— Zginął przez przypadek — poprawił Hansen.

Twarz Faure stwardniała, gdy usłyszał jego słowa.

— Nie, nie. Poległ na polu chwały. Nieważne, jak to się stało. Gdyby buntownicy z Bazy Księżycowej nic stawiali oporu, nie zostałby zabity.

Hansen przemilczał tę kwestię. Wiedział, że niejeden żołnierz został bohaterem po fakcie.

— Proszą mi powiedzieć — podjął Faure — co pan proponuje?

— Mamy do wyboru albo wrócić na Ziemię bez wypełnienia misji, albo zniszczyć instalację zaopatrującą Bazę Księżycową w energię elektryczną.

Twarz na małym ekranie w kabinie pilotów wyglądała na idealnie opanowaną. Tylko leciutkie drżenie głosu zdradzało, że sekretarz generalny wrze z gniewu.

— Jeśli to zrobicie, co się stanie z ludźmi w Bazie? — zapytał z wymuszoną cierpliwością.

— Będą zmuszeni się poddać — odparł Hansen.

Minęły trzy sekundy. Faure zapytał:

— Dlaczego będą zmuszeni się poddać?

— Bo bez elektryczności system wentylacji przestanie działać i szybko zabraknie im powietrza.

Kolejne trzy sekundy.

— A gdy się poddadzą, da im pan powietrze? Ma pan na statku dość miejsca, by przewieźć dwa tysiące osób na Ziemię? — Głos Faure’a teraz przypominał warczenie. — A może chce pan skazać ich na śmierć i patrzeć, jak się duszą?

Hansen spojrzał spokojnie na twarz rozmówcy.

— Ja tylko wymieniam możliwości, panie sekretarzu generalny. Niczego nie zalecam.

Czekając na odpowiedź, zerknął na Kilifera, który okazywał ponure rozbawienie.

— Pieprzeni politycy chcieliby zjeść ciastko i nadal je mieć — szepnął Kilifer. — A kiedy okazuje się to niemożliwe, zrzucają winę na innych.

— Proszę słuchać uważnie, poruczniku — warknął Faure. — Został pan wysłany na Księżyc, żeby zająć Bazę i odsunąć kierownictwo od władzy. Wydaje się, że nie potrafi pan wykonać tego zadania.

— Nic bez zniszczenia Bazy — odparł Hansen. — I uśmiercenia wszystkich jej mieszkańców.

Faure zastanawiał się przez chwilę.

— Mówi pan, że pani Brudnoj chce wrócić z wami na Ziemię?

— Tak, żeby negocjować bezpośrednio z panem.

Sekretarz generalny skubnął wąsik.

— A ta reporterka, Edith Elgin, nadal przebywa wewnątrz Bazy?

— Najwyraźniej zamierza tam zostać. Mówi, że nie chce z nami wracać.

Hansen pomyślał, że może się mylić, bo ekran był bardzo mały, ale Faure chyba poczerwieniał. Jakby lada chwila miał eksplodować ze złości.

Ale zamiast wybuchnąć, sekretarz generalny powiedział spokojnie:

— Doskonale. Przywieźcie ze sobą panią Brudnoj. Zostawcie reporterkę. Misja zakończyła się niepowodzeniem, poruczniku. Totalnym niepowodzeniem.

Potem dodał:

— Wyjąwszy męczeńską śmierć kapitana Munasinghe.

Lądowanie plus 4 godziny 48 minut

— Przynajmniej nie musimy niczego pakować — powiedziała Joanna, włączając komputer na filigranowym biurku z jasnego orzecha.

— Jesteś pewna? — zapytał Lew Brudnoj z drzwi sypialni.

— Oczywiście — odparła, nawet na niego nie patrząc. — Pojedziemy do domu w Savannah. Mój Boże, znów będę mogła pójść na zakupy!

Brudnoj wszedł niespiesznie do salonu i usiadł na sofie She-ratona.

— Jesteś pewna, że pojedziemy do Savannah?

Joanna oderwała oczy od komputera.

— O co ci chodzi?

— Lecimy na Ziemię wojskowym środkiem transportu. Wylądujemy w bazie sił pokojowych na Korsyce. Nie przyszło ci do głowy, że możemy zostać tam zatrzymani i zamknięci?

— Zam… dlaczego Faure miałby to robić?

Brudnoj wzruszył ramionami.

— Łatwiej negocjować z kimś, kto siedzi w więzieniu.

— Mówisz poważnie?

— Jak najbardziej.

— Lew, nie jestem byle kim, kogo Faure mógłby niepostrzeżenie usunąć z widoku. Jestem Joanną Brudnoj! Podniósłby się szum, gdyby poważył się zrobić coś takiego.

— Może. Może jestem tylko przewrażliwionym starym ramolem. Ale… — Brudnoj zaczął odliczać na palcach — po pierwsze, Faure skutecznie kontroluje media. Po drugie, jak wiadomo wszem i wobec, przebywasz w Bazie Księżycowej. Faure nikomu nie powie, że wracasz z żołnierzami. Po trzecie, byłabyś doskonałym zakładnikiem.

— Natychmiast wysyłam wiadomość do Savannah. Zarząd będzie wiedział, że wracam z żołnierzami.

— Wierzysz, że Rashid poinformuje zarząd?

Joanna patrzyła na męża przez długą chwilę. Wreszcie pokiwała głową.

— Nie sądzę, żeby miał odwagę nie poinformować zarządu, ale na wszelki wypadek wyślę wiadomość do wszystkich członków.

— To dobrze.

— I do agencji informacyjnych.

Brudnoj obdarzył ją smutnym uśmiechem.

— Nie spodziewaj się orkiestry, gdy wylądujemy na Korsyce. Ani reporterów.

— Naprawdę jesteś reporterką Global News — powiedział Doug, czując się trochę głupio.

— Naprawdę — powiedziała Edith Elgin z miejsca przed jego biurkiem.

Znowu była ubrana w kombinezon, który dali jej żołnierze: błękitny z białą lamówką. Błękit ślicznie podkreśla barwę jej gęstych włosów, myślał Doug. Ma cudowne oczy: duże, lśniące, szmaragdowozielone. Zniewalające. Te oczy sprawiają, że człowiek gotów jest wierzyć w każde jej słowo. Długie nogi. Pewnie dorównuje mi wzrostem.

Edith z kolei przyglądała się Dougowi. Widziała poważnego dwudziestopięciolatka (znała wiek z jego biografii, którą przejrzała przed lotem na Księżyc), wysokiego na jakieś metr osiemdziesiąt. Oliwkowa skóra, miły uśmiech, ciemne włosy, szaroniebie-skie oczy. Szerokie ramiona. Jego kombinezon był o parę tonów ciemniejszy od jej stroju.

— Miło mi, że postanowiłaś przylecieć do Bazy Księżycowej — powiedział Doug — choć twoja obecność jest dla nas trochę krępująca.

— Krępująca?

Rozłożył ręce.

— Nie posiadasz innych ubrań z wyjątkiem tego, co masz na sobie. I nie jestem pewien, co z tobą zrobić.

— Co ze mną zrobić? Dam sobie radę. Chcę przeprowadzić wywiad z tobą i innymi. Chcę przesłać waszą historię do agencji informacyjnych na Ziemi.

— Media nie poświęcą nam cienia uwagi. Zignorowali nawet naszą deklarację niepodległości.

— Deklarację…? Proklamowaliście niepodległość?

— Pięć dni temu, kiedy Faure powiadomił nas, że wysyła wojsko w celu przejęcia Bazy.

— Nic mi o tym nie wiadomo! — Edith była szczerze zaskoczona.

— Rozumiesz teraz? Media tuszują sprawę.

— Ha, teraz będzie inaczej — oświadczyła. — Z czołową osobistością Global News na scenie taki numer nie przejdzie.

Doug niemal wybuchnął śmiechem. Mówiła najzupełniej serio i nie była ani trochę speszona takim przedstawieniem swojej osoby.

— To nie wszystko — dodał, poważniejąc.

— Co jeszcze?

— Cóż… — Po chwili wahania uznał, że równie dobrze może powiedzieć jej prawdą. — Możesz być szpiegiem.

— Szpiegiem? — Szeroko otworzyła szmaragdowe oczy. Roześmiała się na całe gardło.

— Uważasz, że to śmieszne? — zapytał Doug, czując lekkie zakłopotanie.

— Człowieku, w życiu nie potrafiłam dochować tajemnicy! Byłby ze mnie szpieg z bożej łaski.

Doug uśmiechnął się mimo woli. Ale powiedział:

— Spójrz na to z mojego punktu widzenia. Żołnierze sił pokojowych przypadkiem zabierają ze sobą reporterkę. Gdy staje się jasne, że nie zdołają siłą wedrzeć się do Bazy, reporterka wchodzi podstępem…

— Nadstawiając karku — zaznaczyła Edith.

— Licząc na dobrą wolę mieszkańców.

— I teraz jest wśród was i zamierza zostać, podczas gdy żołnierze odlatują.

Doug pokiwał głową.

— Co wcale nie znaczy, że jestem szpiegiem — oświadczyła Edith.

— Pewnie nie, ale taka myśl przyszła mi do głowy.

Wbiła w niego oczy. Był uprzejmy, czarujący i bardzo ostrożny. Poważnie traktował swoje obowiązki.

— Po pierwsze — zaczęła — jak wysyłałabym informacje na Ziemię, gdybym była szpiegiem?

— W swoich komunikatach.

— Naprawdę?

— Zakodowane, jak sądzę.

Ściągnęła brwi.

— Mówisz poważnie czy żartujesz?

— Poważnie, choć muszę przyznać, że im więcej o tym myślę, tym mniej wydaje się prawdopodobne.

— I dobrze. Nie jestem szpiegiem.

— Mam nadzieją.

— Prawdę mówiąc, mogę zrobić dla was coś dobrego. Przedstawić sytuacją z waszego punktu widzenia. Media nie mogą mnie zignorować.

— Doug pokiwał głową i uznał, że niezależnie od odgrywanej roli dziewczyna może okazać się użyteczna. A oprowadzanie jej po Bazie sprawi mi sporo radości, pomyślał.

Lądowanie plus 8 godzin 3 minuty

Georges Faure odebrał telefon od Rashida w swoim gabinecie na najwyższym piętrze gmachu Sekretariatu ONZ, ponieważ jego wygodny, luksusowy apartament był zdemolowany.

Sekretarz generalny spędził parę długich, koszmarnych godzin na rozmowie z nieśmiałym porucznikiem, którzy przejął dowodzenie nad misją. Czuł, jak skacze mu ciśnienie, gdy oficer niechętnie przyznawał się do porażki.

Ze wszystkich sił walcząc o zachowanie panowania, Faure opuścił gabinet i kazał szoferowi zawieźć się przez hałaśliwy, brudny Manhattan do oddalonego o trzy przecznice apartamentowca nad East River. Dał kierowcy wolne na resztę dnia, uśmiechnął się protekcjonalnie do uzbrojonego po zęby portiera i poszedł prosto do prywatnej windy, która zawiozła go dopenthouse ‘u.

Zamknął drzwi i włączył automatyczną sekretarkę. Zdjął per-łowoszary kapelusz i cisnął go w kąt pokoju. Ściągnął marynarkę i rzucił ją na dywan, a następnie podeptał. Złapał wazę stojącą przy drzwiach i rozbił ją o ścianę. Przeszedł przez mieszkanie jak jednoosobowa banda wandali, tłukąc, drąc, łamiąc wszystko, co wpadło mu w ręce.

Nie wypowiedział jednego słowa, nie wydał żadnego dźwięku z wyjątkiem wytężonego posapywania. Zrywał obrazy ze ścian i darł je na strzępy. Przewracał krzesła, kopał, okładał pięściami. Roztrzaskał stolik, poszarpał pościel.

Oszczędził tylko szafy z ubraniami. I łazienkę. Kiedy wreszcie dostał zadyszki, zrzucił mokre od potu ubranie i wziął prysznic, a potem powoli założył nieskazitelny gołębioszary garnitur. Ubieranie się zawsze go uspokajało. Znalazł kapelusz w spustoszonym salonie, otrzepał go i starannie założył na głowę. Niemal odprężony zjechał windą do holu i poprosił portiera o sprowadzenie następnej limuzyny. Miał umówioną kolację z sześcioma delegatami z Ameryki Łacińskiej.

— Przy okazji — powiedział do młodego człowieka, który siedział za małym biurkiem w wyłożonym marmurami holu — proszę posłać sprzątaczy do mojego mieszkania. Zostało zdemolowane.

I wyszedł, nieświadom, że pracownik patrzy za nim z rozdziawionymi ze zdumienia ustami.

Po kolacji udał się do gmachu sekretariatu. Miał zamiar przespać się w apartamencie sąsiadującym z gabinetem, żeby sprzątacze mieli całą noc na doprowadzenie mieszkania do porządku.

Czekała na niego telefoniczna wiadomość od Ibrahima al-Ra-shida, przewodniczącego zarządu Mastcrson Aerospace Corporation. Faurc zastanowił się, czy nie zaczekać z odpowiedzią do rana. Nie, zadecydował. Zepsuję mu wieczór, pomyślał ze złośliwą satysfakcją.

Teraz patrzył przez gabinet na ponurą, brodatą twarz Rashida na płaskim naściennym ekranie. Rashid był w domu, nie w biurze. Faure uśmiechnął się w duchu, zadowolony z siebie.

— Z pewnością nic muszę panu przypominać — mówił Rashid — że pani Brudnoj jest nie tylko wybitną obywatelką Stanów Zjednoczonych, ale ważnym członkiem zarządu Masterson Aerospace Corporation.

— Skoro pan nic musi — powiedział Faurc cierpko — czemu pan to robi?

— Proszę mi wierzyć, nic sprawia mi to przyjemności. Mam jednak obowiązek dopilnować, żeby pani Brudnoj była traktowana z należnym szacunkiem.

Faure poczuł, jak znowu skacze mu ciśnienie. Wysunął lekko prawą szufladę biurka i wyjął ciężkie srebrne kulki. Miały go uspokajać, jednak przekładanie ich w palcach nie zmniejszyło narastającej frustracji i złości.

— Zapewniam pana, że madame Brudnoj nie trafi na Ziemię jako więzień. Zostanie przywieziona do Nowego Jorku, żeby omówić ze mną sytuację Bazy Księżycowej. Będzie traktowana z wszelkimi honorami.

Rashid nieznacznie skinął głową. Oczy miał ponure.

— Członkowie zarządu polecili mi wyrazić nadzieję, że pani Brudnoj będzie miała pełną swobodę ruchów i kontaktów. Naturalnie, będzie chciała odwiedzić swój dom w Savannah…

— Naturalnie — powtórzył Faure, siląc się na uśmiech.

— I obędzie się bez osobistej eskorty żołnierzy sił pokojowych czy personelu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Faure nie skomentował.

— Pani Brudnoj sama przybędzie do Nowego Jorku na spotkanie z panem. Nie jest jeńcem ani zakładnikiem, pod żadnym względem.

Przyglądając się uważnie twarzy Rashida, Faure zdał sobie sprawę, że przewodniczący zarządu Masterson Corporation jest nie bardziej niż on zachwycony zaistniałą sytuacją. Odprężył się trochę.

— Monsieur Rashid — powiedział, przekładając srebrne kulki w prawej dłoni — bądźmy z sobą szczerzy.

— Ależ oczywiście.

— Madame Brudnoj reprezentuje nieprawomyślnych, niemoralnych buntowników z Bazy Księżycowej, którzy, jak panu wiadomo, uśmiercili oficera sił pokojowych.

— Słyszałem, że zginął w wypadku, który sam spowodował — rzekł Rashid czujnie.

— Nie wątpię, że tak panu powiedziano. Jednakże faktem jest, że zginął, bo Baza Księżycowa nie chce się podporządkować nakazom prawa międzynarodowego.

Rashid poważnie pokiwał głową. Faure podjął:

— Jestem gotów traktować madame Brudnoj jako ambasadora pełnomocnego i zapewnić jej immunitet dyplomatyczny.

— To dobrze — powiedział Rashid bezdźwięcznie.

— Ale praktycznie rzecz biorąc, madame Brudnoj jest kryminalistką. Podobnie jak wszyscy przywódcy Bazy Księżycowej.

Rashid zawahał się, gładząc schludnie przystrzyżoną bródkę.

— Skoro takie jest pańskie nastawienie, jaka korzyść wyniknie z negocjacji? — zapytał po chwili.

— Żadna — odparł Faure, zadowolony po raz pierwszy od czasu, gdy porucznik Hansen zameldował o niepowodzeniu misji sił pokojowych. — Absolutnie żadna.

— Rozumiem — rzekł Rashid powoli. Faure osądził, że jego rozmówca wcale nie wygląda na rozczarowanego.

Lądowanie plus 12 godzin 26 minut

W dawnych czasach, kiedy był nastolatkiem, Doug lubił przychodzić do portu rakietowego i obserwować statki, przybywające lub odlatujące w niesamowitej ciszy Księżyca. Wspinał się po drabince do bąbla obserwacyjnego, maleńkiej kopuły z przezroczystego plastiku, i patrzył na starty i lądowania.

Stary port rakietowy zosta! przekształcony w kompleks magazynów. Nowy port, niewiele większy, został wkopany w dno Alfonsa ponad kilometr od zbocza góry Yeager, gdzie rozpoczęto budowę głównego placu.

Doug jechał traktorem, mając matkę i Lwa Brudnoja za plecami, a reporterkę u boku.

— Czy szef Bazy często pracuje jako taksiarz? — zapytała Edith, uśmiechając się do niego.

Tunel był długi, prosty i nagi. Pasy lamp fluorescencyjnych prążkowały niewygładzony skalny strop; w ich świetle skóra wyglądała chorobliwie, zielonkawo.

— Nie jestem szefem — odparł Doug lekkim tonem. — A poza tym w Bazie wszyscy zakasują rękawy i robią to, co trzeba.

— Myślałam, że byłeś dyrektorem — zdumiała się Edith.

— Tak, ale zrezygnowałem z funkcji na czas kryzysu.

— Wobec tego jak cię tytułować? Jak mam się do ciebie zwracać w czasie wywiadu?

Doug wzruszył ramionami.

— Niech mnie licho, nie mam pojęcia. Tutaj tytuły niewiele znaczą.

— Proszę go nazywać naczelnym administratorem Bazy Księżycowej — podpowiedziała Joanna, pochylając się lekko w ich stronę.

— Generalissimusem — zażartował Brudnoj.

Edith zachowała powagą.

— Naczelny administrator. Brzmi nieźle. A kto jest dyrektorem Bazy? Jest w ogóle ktoś taki?

— Jinny Anson — odparł Doug. — Z nią też będziesz chciała porozmawiać.

— Moja żona jest ambasadorem pełnomocnym — wtrącił Brudnoj — ja zaś bagażowym.

Edith musnęła palcami kamerę leżącą na kolanach.

— Chciałabym zrobić z panią wywiad przed odlotem, pani Brudnoj.

— Będziesz musiała się streszczać — zaznaczył Doug, zerkając na zegarek. — Start jest przewidziany za dwadzieścia sześć minut.

Edith powiedziała ze śmiechem:

— Dwadzieścia sześć minut to cała wieczność w wiadomościach telewizyjnych.

Ale z miejsca przeszła do rzeczy i zaczęła wypytywać Joannę, co ma nadzieję osiągnąć podczas negocjacji z Faurc’em.

— To proste — odparła Joanna. — Jadę do Nowego Jorku, żeby skłonić ONZ do uznania niepodległości Bazy Księżycowej.

— A jeśli odmówią?

Joanna pokręciła głową.

— Jesteśmy niezależni. Fizycznie samowystarczalni. Prosimy ONZ tylko o usankcjonowanie tego faktu.

— A jeśli odmówią?

Po paru sekundach milczenia Joanna powiedziała:

— Wtedy będziemy musieli udowodnić Faure’owi i reszcie ONZ, że nie damy się zastraszyć.

— Sądzi pani, że ONZ przyśle następny oddział do przejęcia Bazy?

— Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.

— Niestety, dojdzie — oświadczył Doug, w pełni świadom znaczenia wypowiedzianych słów. — Wygraliśmy pierwszą potyczkę, ale ta wojna prędko się nie skończy.

Lądowanie plus 12 godzin 52 minuty

Jack Kilifer stał w otwartym włazie kabiny pilotów. Starając się zdusić błagalną nutę, mówił:

— Musicie pozwolić mi lecieć z wami. Zajmę odchylane siedzenie.

Drugi pilot wbijał oczy w tablicę przyrządów. Obaj z dowódcą przestawili kliper z lądowiska na regolicie na płytę portu rakietowego Bazy Księżycowej, gdzie statek został zaopatrzony w paliwo przed odlotem na Ziemię.

Dowódca popatrzył na Kilifera.

— Tutaj nie wolno przewozić pasażerów. Mamy pracę.

Kilifer nie ustępował.

— Dajcie spokój, panowie. Polecimy na pełnym ciągu, prawda? Lot będzie trwać tylko dziewiętnaście godzin, mam rację?

— Czemu chce pan siedzieć tutaj, zamiast w wygodnym fotelu z resztą pasażerów?

— Zabieramy dwie dodatkowe osoby, prawda? Państwo Brudnojów, racja?

— To Lew Brudnoj, co nie? — zapytał drugi pilot, nie odrywając oczu od instrumentów. — Dawno temu był kosmonautą.

Kilifera niepokoiła obecność żony Brudnoja. Wiedział, że go rozpozna. Nie widziałem jej prawie osiem lat, ale pozna mnie na pierwszy rzut oka. Zwłaszcza gdy przez dziewiętnaście godzin będziemy siedzieć razem w tej konserwie. Zobaczy mnie. Przypomni sobie, kim jestem.

— I zwłoki kapitana — dodał.

— Polecą w ładowni.

— Tak, ale potrzebujecie dwóch miejsc dla Brudnojów. Mojego i reporterki. Bilans wyjdzie na zero.

Pilot zerknął na kolegę, potem na Kilifera.

— Zgoda, niech będzie. Tylko proszę nie odzywać się do nas w czasie startu.

— Załatwione! — zawołał Kilifer z wdzięcznością.

— I wejścia w atmosferę — dorzucił drugi pilot.

— I lądowania — dodał dowódca.

— Dobra, dobra. — Kilifer zaśmiał się nerwowo. Przesiedzę tu dziewiętnaście godzin bez wtykania nosa do kabiny pasażerskiej, pomyślał. W kabinie pilotów mają pisuar. Wytrzymam dziewiętnaście godzin bez srania.

Dopiero teraz przyznał się przed sobą, że Joanna Brudnej napawa go strachem. To irracjonalne, ale naprawdę boję się tej kobiety, pomyślał ze wstydem. I zagorzałą, niesłabnącą nienawiścią.

Rozwalony na koi najemnik obserwował statek sił pokojowych. Był zaskoczony szybkością startu. W jednej chwili wielki kliper stał na dnie krateru, zaokrąglony diamentowy kadłub błyszczał w słońcu. W następnej zniknął w kłębach gorących gazów wylotowych, w chmurze pyłu i kamyków. Kiedy pył się przerzedził, zobaczył puste lądowisko. Statek był w drodze.

Muszę zabrać się za chłopaka, pomyślał. Wykiwał żołnierzy i zmusił ich do odwrotu. Żołnierze sił pokojowych powinni być większymi twardzielami; wystarczyła wzmianka o nanożukach, by wpadli w panikę.

Oderwał nogi od podłogi i ściągnął miękkie obuwie. Wyciągnął się na koi. Odpocznij, powiedział sobie. Masz przed sobą ciężkie dni.

Zastanawiał się nad możliwościami. Nie było innego wyjścia, Doug Stavenger musi umrzeć. Pytanie tylko, kiedy i jak. Uda mi się wykonać robotę bez przyłapania? Może zaaranżować wypadek? A może lepiej, gdy wszyscy będą wiedzieć, że został zamordowany?

Nawet jeśli mnie złapią, to co mi zrobią? Odeślą mnie na Ziemię. Na pewno? Ta Jinny Anson to kobitka z ikrą. Czy starczy jej odwagi, żeby mnie skazać i stracić? Tak, możliwe, jeśli śmierć Sta-vengera naprawdę ją wkurzy.

Może ją zabić pierwszą, pomyślał. Pokręcił głową. Odpada. Najpierw Stavenger. On jest kluczem, zwłaszcza po odlocie matki na Ziemię. Załatw jego, a potem Anson i każdego, kogo dasz radę.

Więc mnie zabiją, pomyślał. Przez całe życie biegłem ku śmierci. Zabiorę z sobą tylu, ilu zdołam.

Загрузка...