Pastor i Thomas stali przy oknie w domu sędziego, gdy dostrzegli nadciągającą ulicą gromadkę ludzi. Żaden z nich nie przejawiał ochoty, by wyjść im na spotkanie. Obaj woleli pozostać ukryci w mroku pokoju.
Pastor zerknął na Thomasa z boku.
– Nigdy nie mogłem pojąć, jak to możliwe, że jesteś Walijczykiem – mruknął. – Wcale ich nie przypominasz.
– To prawda – odparł Thomas, przyglądając się z rosnącym zaniepokojeniem sześciorgu ludziom, wyłaniającym się z wieczornych ciemności. Zauważył, że mężczyźni prowadzą Griseldę między sobą. – Podobno ojciec mojej babki po mieczu był szyprem i przywiózł sobie narzeczoną z południa.
– Przypuszczam, że rzeczywiście tak było.
Kiedy grupka idąca ulicą mijała dom sędziego, obaj mężczyźni mechanicznie odsunęli się od okna. Griselda jednak jakby wyczuła ich obecność, skierowała bowiem spojrzenie w ich stronę. Thomasowi wydawało się, że jej oczy płoną nieugiętą nienawiścią.
To jednak musiało być przywidzenie. Światło było zbyt słabe, by dostrzec wyraz jej oczu.
Nie można powiedzieć, że nie żałował tego, co zrobił. Ale ze względu na Mary-Lou zmusił się, by przekazać sędziemu swoje odkrycia, chociaż właściwie z natury nigdy nie był odważny. Rzadko miał śmiałość przedstawić własne opinie, wolał chować się za plecami innych, a jednak myśl o samotnej Mary-Lou sprawiła, że pognał przez miasteczko, zanim zawładnął nim wstyd, zmuszający do milczenia.
Wiedział teraz, że stawką w grze było życie Mary-Lou albo jego. Gdyby cofnął wszystko, co powiedział o tej odrażającej Griseldzie, być może zdołałby ocalić własną skórę, lecz Mary-Lou byłaby zgubiona.
Ach, ale o czymże on myśli? Za późno, by żałować. Ludzie szeryfa zapewne odnaleźli tamtą izdebkę.
Stał się teraz łupem Griseldy. Wszystko zależało od tego, na ile silna jest jej czarodziejska moc. Może była po prostu zwyczajną czarownicą zajmującą się przygotowywaniem trucizn, a on w oszołomieniu, w delirium, miał zwyczajnie wizje?
– Inkub? Ach, mój Boże, co to za pomysł? – jęknął głośno.
Pastor, któremu nagle przypomniało się, że wymawiał się wizytą u konającego, lecz wiedziony czystą ciekawością został w domu sędziego, wkładał właśnie płaszcz z zamiarem wyjścia.
– Tak, tak, wydawało mi się, że zbyt daleko się posuwasz w oskarżeniach wobec tej kobiety. Czy w ogóle wiesz, co to jest inkub?
Owszem, Thomas świetnie to wiedział. Inkub to nieduży zły duch, demon, niewolący czarownice podczas snu. Z takiego związku może narodzić się diabeł w ludzkiej skórze. Demony, przybierające postać kobiety i dręczące pastorów i mnichów, nazywano sukkubami.
– O, tak, wiem – odparł krótko. – Byłem głupi
– Pod działaniem jakichś środków – stwierdził pastor. – Dobranoc.
Thomas został przy oknie. Pochód zniknął z ulicy, pogrążonej już w zupełnej ciemności. W kilku oknach zapaliły się lampy. Czarna postać duchownego sunęła spiesznie po białoszarym śniegu
Wkrótce zapanował spokój.
– Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nad moją nieszczęsną duszą – wyszeptał Thomas Llewellyn.
Zaczęło się już tego samego wieczoru, zaraz gdy tylko położył się spać. Przede wszystkim trudno mu było zasnąć, wciąż obracał w myślach owe niesamowite, niewiarygodne wydarzenia i wydawało mu się, że w kątach sypialni widzi rozchichotane twarze szczerzących zęby demonów.
To jednak były oczywiście jedynie wytwory pobudzonej wyobraźni. Po jakimś czasie udało mu się wreszcie zapaść w sen.
Po to tylko, by obudzić się chwilę później od huku, jaki rozległ się w jego głowie. Wewnętrzny wzrok ujrzał rozwścieczone oblicze Griseldy.
Mówiła coś do niego, niewyraźnie, jak to zwykle bywa w snach. Thomas usiłował zrozumieć słowa, lecz były one tylko wiązką niespójnych dźwięków. Z trudem chwytając oddech usiadł na łóżku
– Spieszcie się – szepnął zdyszany w mrok. – Spieszcie się, szeryfie, sędzio i pastorze! Usuńcie ją z powierzchni ziemi, czym prędzej!
Noc ciągnęła się dalej tak, jak się zaczęła. Thomas zasypiał i zaraz się budził, wciąż mając przed oczami ten sam przerażający obraz. Wykrzywioną twarz Griseldy, która coś do niego mówiła.
Wreszcie o świcie udało mu się zapaść w sen i spał nawet dość długo, aż do czasu kiedy musiał spotkać się z uczniami. Wieczorem dowiedział się, że Mary-Lou i pięć innych kobiet osadzonych w areszcie w oczekiwaniu na wyrok miało wrócić na wolność. Dotychczas żadnej z poprzednio oskarżonych nie uwolniono od obwołania czarownicą i wszystkie zostały zgładzone.
Dopiero teraz.
Uwolnienie oskarżonych miało nastąpić nazajutrz w południe. Thomas postanowił zająć się Mary-Lou. Niełatwo jej wszak będzie odzyskać równowagę.
Kolejna noc okazała się straszniejsza niż pierwsza. Twarz Griseldy przysuwała się jeszcze bliżej, wyczuwał jej zgniły oddech, towarzyszący wypluwanym przez usta przekleństwom, z których nie rozumiał ani słowa. Thomas modlił się do Boga i do wszystkich dobrych mocy, jakie tylko był w stanie sobie przypomnieć, na przemian czynił znak krzyża, mieszał religie, ale nie upatrywał w tym niczego złego. Oby tylko pomogło.
Niestety, tak się nie stało.
Nazajutrz po godzinie dwunastej stanął wycieńczony przed bramą więzienia. Zdawał sobie sprawę, że wygląda strasznie, oczy miał podkrążone, twarz bladą i ściągniętą. Ale uczesał porządnie długie ciemne włosy i ubrał się jak na uroczystość. Chciał bowiem jak najpiękniej przywitać Mary-Lou, powracającą do życia.
Dziewczyna wyszła wraz z innymi niewiastami, tak samo jak one nic nie rozumiejąc. Nie powiedziano jej bowiem, co się wydarzyło, żadna nie wiedziała o udziale Thomasa w ich uniewinnieniu, co nie przeszkadzało im radować się głośno takim obrotem spraw. Na szczęście dzwonnik przyszedł po swoją żonę, inaczej Thomas musiałby się zająć również nią. Teraz mógł się całkowicie poświęcić młodziutkiej, bezradnej Mary-Lou.
Czas spędzony w więzieniu nie wyszedł jej na dobre, to było jasne. Zagubienie widoczne wcześniej na jej twarzy jeszcze się pogłębiło, wyglądało na to, że dziewczyna straciła ostatnie resztki poczucia własnej wartości. Szła z pochyloną głową, jak gdyby oczekiwała, że zaraz spadną na nią ciosy. Thomas musiał więc zmobilizować całą swą życzliwość i sympatię, by choć trochę jej pomóc.
– Już po wszystkim, Mary-Lou – rzekł łagodnie, z czułością obejmując ją za ramiona.
Uspokajanie jej trwało przez pół drogi przez miasteczko, wreszcie jednak dziewczyna zdobyła się na krótki żałosny uśmiech.
– Nie wiem, czy zatrzymają mnie w pracy w gospodzie – powiedziała. – Lubię tam pracować, wynosiłam zlewki, zamiatałam ulicę przed gospodą, szorowałam podłogę w kuchni, kucharka czasami się na mnie złościła i poszturchiwała, bo jestem przecież taka głupia, a i tak pracowałam. Ale teraz nie wiem, jak będzie. Jestem przecież napiętnowana.
– Wcale nie, całe miasteczko wie, że jesteś niewinna.
– Pan jest taki miły, panie Llewellyn – wyszeptała Mary-Lou, patrząc na niego z podziwem.
Ojej, zaniepokoił się Thomas, nie można dopuścić, żeby się we mnie zakochała, będzie tylko niepotrzebnie cierpieć, a nie chciałbym, żeby tak było.
Bim, bom.
Jedno jedyne uderzenie dzwonu.
Kolejna czarownica skazana. Czeka na szubienicę.
Dopiero w chwilę później, gdy skręcili na rynek, do Thomasa dotarło, że sprawa może dotyczyć bardzo szczególnej czarownicy. Wszystkie inne zostały wszak uniewinnione.
Gdy wyszli zza węgła domu, szum, jaki podniósł się wśród tłumu, przypominał brzęczenie roju trzmieli. Thomasowi strach legł na sercu niczym ciężki kamień.
– Ach, nie – przeraziła się Mary-Lou. – Wieszają tę miłą panią Griseldę!
Thomas nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa, nie mógł ruszyć się z miejsca. Szubienica rysowała się na tle nieba tak samo, jak przez te wszystkie lata, kiedy mieszkał w miasteczku. W ostatnim roku bardzo często jej używano. Na podwyższeniu stały dwie osoby. Kat i Griselda.
Oprawca już założył czarownicy pętlę na szyję, wyjął knebel z ust i zdjął opaskę zasłaniającą oczy. Griselda popatrzyła na gromadę ludzi, skupioną wokół niej z wyczekiwaniem. Spodziewali się, że usłyszą, jak błaga o łaskę, ale nie, nie doczekają się tego.
Jej spojrzenie przesuwało się po ludziach błyskawicznie niby jęzor węża. Z twarzy wiedźmy nie dało się odczytać żadnej oznaki żalu, smutku czy błagania. Widniała na niej tylko duma i pogarda, która napełniła zebranych przerażeniem i zmusiła, by cofnęli się od miejsca kaźni.
Podczas gdy kat zajmował się ostatnimi przygotowaniami i czekał na sygnał sędziego, otworzyła usta, a jej głos zabrzmiał ostro i przenikliwie. Był zupełnie niepodobny do zwykłego łagodnego głosu Griseldy.
– Widzę, że nie ma pastora? Odmawia więc skazanej na śmierć słowa pociechy? Tak, tak, widać się boi, ten nieszczęśnik, który pełza przed martwym Bogiem. Pastor, który tak pożądliwie upajał się moim winem miłości, teraz trzyma się z daleka.
W istocie mówiła prawdę. Pastor obawiał się konfrontacji z czarownicą.
Griselda podjęła tym samym pogardliwym tonem:
– Wszyscy wy, nędzne robaki, wydaje wam się, że widzicie mnie po raz ostatni? O, nie! Ja wrócę! Wrócę, powtarzam, i to szybciej, niż się spodziewacie. Zemsta bowiem należy do mnie, zemsta na was, nędznicy, i na tym, który był niczym wąż u mej piersi. Nic mnie nie powstrzyma, nie! Jestem bowiem nieśmiertelna, ja, najpierwsza uczennica mego pana!
Wśród zgromadzonych podniósł się jęk przerażenia. Niejeden uwierzył w jej słowa.
Pełne nienawiści spojrzenie wiedźmy odnalazło wreszcie tego, kogo szukało, i złe oczy zmieniły się w wąskie szparki.
Griselda dobrze wykorzystała krótki czas, jaki spędziła w areszcie. Inni więźniowie skarżyli się na monotonnie odmawiane zaklęcia, jakie dobiegały z jej celi. Dniem i nocą musieli wysłuchiwać jej okropnych słów, ciekawi przy tym, co robi. Strażnicy jednak, którzy zeszli, by to zbadać, nigdy niczego nie znaleźli.
Prawda była taka, że nie śmieli zanadto się do niej zbliżyć, inaczej prędko by się zorientowali, że wiedźma zajęta jest swoją uplecioną z rzemyków torebką i jej zawartością. Gdy tylko ktoś podchodził, chowała wszystko do obszernej kieszeni, lecz kiedy zostawała sama, rozplątywała splecione w warkocze rzemyki i tworzyła nowe, zawiązując na nich czarnoksięskie węzły. Tak zawiłe, że nikt chyba nie potrafiłby ich rozplatać, gdyż zabrakłoby mu mądrości i przede wszystkim cierpliwości.
W nowym woreczku z rzemyków umieściła wszystkie magiczne środki, które chciała tam widzieć. Każdej wkładanej rzeczy towarzyszyło zaklęcie bądź też odmówienie specjalnej czarnoksięskiej formuły. Kiedy skończyła pracę, zasupłała kolejne węzły i odprawiła nad nią jeszcze inne magiczne rytuały.
Torebkę wsunęła w sam kąt, najgłębiej jak się dało pod pryczę, na której spała. Nieduża sakiewka nie rzucała się w oczy.
– Nie od razu ją zauważą – mruknęła sama do siebie. – Upłynie pewien czas, a potem… Znam ludzką ciekawość i wiem, że ten, kto ją znajdzie, spróbuje otworzyć. Nie będzie to proste, ale on się uprze i nie zrezygnuje. I wreszcie będę wolna! Zacznę wszystko od nowa, nie żyję wszak po raz pierwszy, miałam już przecież do czynienia z przesądnymi ludźmi z dawno minionych stuleci. Rządziłam nimi z ukrycia, byłam już palona na stosie, wbijana na pal i wieszana. Tylko po to, by wrócić za pomocą podobnej skórzanej sakiewki. To w niej mieści się moja dusza i jej ponowne przebudzenie.
Dlatego właśnie, gdy prowadzono ją na szubienicę, nikt nie zobaczył w niej śmiertelnie przerażonej, skruszonej grzesznicy. Griselda już cieszyła się na myśl o tym, jak zemści się na głupcach z miasteczka. Gdy jednak przypomniała sobie przystojnego młodzieńca, którego wybrała na przyszłego kochanka, a który tak niewybaczalnie ją zdradził i odrzucił jej miłość, twarz jej pociemniała z nieprzebłaganej wściekłości.
Odnalazła go w tłumie. Stał blady z tyłu, opierając się o ścianę jednego z domów.
Na Thomasa niczym błyskawica padło najbardziej nienawistne spojrzenie, jakie kiedykolwiek miał okazję widzieć. Nikt chyba by nie uwierzył, że może istnieć aż tak straszna nienawiść.
– Thomasie Llewellyn! – wrzasnęła Griselda chrapliwym ze wzburzenia głosem. Nie ma bowiem bardziej niebezpiecznej istoty niż odrzucona kobieta, a jeśli ponadto jest czarownicą, jej przekleństwo razi jeszcze dotkliwiej. – Ty szumowino, najnędzniejsza istoto na ziemi, posmakowałeś już trochę mojej zemsty, a możesz być pewien, że to nie koniec! Sądzisz, że ci nieszczęśnicy mogą zapobiec temu, abym cię nawiedzała? Wydaje ci się, że śmierć mnie powstrzyma?
Kat usiłował naciągnąć na głowę Griseldy czarny worek, lecz ona, chociaż miała ręce związane na plecach, a na szyi pętlę, wciąż jeszcze zachowała dość sił, by odepchnąć go ramieniem. Musiał się podeprzeć, by nie zlecieć z podwyższenia.
Thomas rozglądał się za Mary-Lou, chcąc ją chronić, ale dziewczyna dawno uciekła.
Griselda nie zakończyła jeszcze rozprawy ze skamieniałym Thomasem. Głos jej brzmiał teraz jak grad uderzający o blaszany dach. Czuła bowiem, że czas ucieka.
– W imieniu mego mrocznego władcy przeklinam cię, Thomasie Llewellyn! Dniem i nocą będziesz żałował straszliwego występku, jaki popełniłeś przeciwko mnie. Mogłam dać ci wszystko, bogactwo, chwałę, mam bowiem za sobą potężnych obrońców, ale ty odrzuciłeś moje względy. A jeśli wydaje ci się, że twoja śmierć uwolni cię ode mnie, to wiedz, że się mylisz! Później także nie przestanę cię ścigać. Nigdy nie będziesz miał spokoju, nawet w grobie!
Kat nareszcie zyskał nad Griselda przewagę, a Thomas wyrwał się z odrętwienia. Odwrócił się na pięcie i uciekł, dotarł jednak do niego, choć stłumiony czarnym workiem, jej ostatni krzyk.
– Nie zdołasz ukryć się przede mną, Thomasie zdrajco! Zawsze cię odnajdę, zawsze! Nigdy nie zaznasz spokoju, ani za życia, ani po śmierci!
Gdy przerażony dobiegł do następnego domu, usłyszał głuchy dźwięk opadającej zapadni szubienicy. Doszło go również jednogłośne westchnienie zgromadzonego tłumu, jęk strachu pomieszanego z zachwytem.
Tym razem jednak nikt nie próbował nawet zbierać pamiątek po powieszonej, nikt nie ośmielił się do niej zbliżyć.
Poszeptywano później, że ten i ów widział w momencie śmierci wiedźmy jakieś niezwykłe istoty unoszące się w powietrzu wokół szubienicy. Były to, rzecz jasna, tylko wytwory wybujałej wyobraźni i przywidzenia. Ale kat zmarł zaledwie w miesiąc później.
Sędzia zrezygnował ze stanowiska, nikt nie mógł pojąć, dlaczego. Szeryf jeszcze tego samego roku nabawił się trwałego kalectwa podczas upadku z konia, a pastor… Cóż, nigdy już nie był sobą.
Pomocnik szeryfa, do którego zadań należało utrzymywanie czystości w areszcie, za bardzo nie przejmował się swoimi obowiązkami. Po co sprzątać w kątach pomieszczeń, w których przebywali tylko przestępcy i biegały szczury?
Sakiewka Griseldy pozostała więc na swoim miejscu przez długi, długi czas.
Wiele lat później pojawił się nowy pracownik, który gorliwiej wypełniał polecenia. Z niesmakiem wygarnął zakurzony, spleśniały i cuchnący przedmiot, którego, o dziwo, szczury nawet nie tknęły, chociaż wyglądał na skórzany. Nie chciał dotykać obrzydlistwa, wziął je więc na łopatę i wyrzucił na śmietnik, do rowu poza murami więzienia. Przedmiot wkrótce zniknął, przykryty opadłymi liśćmi i wyrzucanymi tam odpadkami.
Thomas Llewellyn w największym pośpiechu opuścił miasteczko jeszcze tego samego dnia, w którym powieszono Griseldę. Przez wiele tygodni krążył po rozległych lasach w głębi kraju. Niekiedy nocował u Indian albo z traperami, handlarzami futer. Nawiedzały go jednak straszliwe koszmary i nocą głośno krzyczał. Towarzysze zwykle więc prosili, by się od nich odłączył.
Wydawało mu się, że widzi twarz Griseldy, ukazywała mu się wśród liści, wśród wzorów kory na drzewach, odbijała się w wodzie jezior. Nocą nawiedzała go w snach, lecz nie wiedział, czy to naprawdę ona, czy też tylko jego strach wywołuje wizje. Najczęściej śniła mu się niewidoma, szukająca czegoś kobieta, o rysach i sylwetce Griseldy, która głośno wołała jego imię. „Thomasie, gdzie jesteś?” – rozlegał się przytłumiony głos. – „Gdzie jesteś, na pewno cię znajdę!” A on we śnie bał się, że mara dostrzeże go w starym zrujnowanym domu czy też w leśnym jarze. Budził się z krzykiem zawsze tuż przed tym, jak docierała do jego kryjówki. Za każdym razem była coraz starsza i straszniejsza.
– Ach, grzeszniku, gdzie się możesz schronić? – szlochał zrozpaczony. – Zasłoń mnie, skało, schowaj mnie, lesie, i ty, ciemne jezioro!
Wiedział jednak, że nie zdoła uciec przed Griseldą. Wiedźma zdołała przeniknąć w głąb jego duszy.
Wycieńczony gorączką i głodem dotarł pewnego dnia do zamkniętej kopalni, pamiątce po jednej z wczesnych, podjętych przez imigrantów, prób wydarcia skarbów ziemi z jej wnętrza. Rozpaczliwie poszukując schronienia, ruszył grożącymi w każdej chwili zawaleniem korytarzami. Miał przy sobie ogarek świeczki, która pomagała mu się orientować, lecz siły właściwie opuściły go już na tyle, że nie wiedział, gdzie idzie.
Stara drabina prowadziła w dół. Tutaj będzie miała kłopoty z odnalezieniem mnie, myślał, spuszczając się po kolejnych szczeblach.
W dole czekała go tylko beznadziejność. Zapasy jedzenia już się skończyły, organizm niczego więcej właściwie nie mógł już znieść, lecz Thomas rozpaczliwie usiłował trzymać się życia, najbardziej ze wszystkiego bowiem obawiał się tego, co może czekać go po śmierci. Wiedźma groziła wszak, że i później nie przestanie go nawiedzać, a ta myśl była gorsza niż wszystko inne. Przecież sama należała już do królestwa zmarłych.
Thomas Llewellyn zrozumiał wreszcie bezsensowność swojej ucieczki głęboko pod powierzchnią Ziemi. Skulił się na zimnej podłodze i zapłakał.
Ktoś go dotknął. Poderwał się z krzykiem, pewien, że Griselda go znalazła. Na miłość boską, chyba nie tutaj?
To jednak nie była ona. Przemawiali do niego dwaj nadzwyczajnie wysocy mężczyźni. Thomas, oszołomiony, nie zorientował się, że ich słowa są właściwie myślami rozbrzmiewającymi w jego głowie.
– Młody człowieku, czy pochodzisz z miasteczka na wschodzie? – spytali. – Tego na skraju lasu? Czy mamy cię tam zaprowadzić?
– Nie, nie! – zawołał. – Nie mam nic wspólnego z tym miasteczkiem. Byłem tam tylko przejazdem, pochodzę z południa, jestem tu obcy.
Musiał być ostrożny. Nie może dopuścić do tego, by Griselda wpadła na jego ślad poprzez tych dziwnych ludzi. Dla Thomasa wciąż była realnym zagrożeniem.
Mężczyźni postawili go na nogi, mieli mocne latarki, nigdy takich nie widział, nie przypuszczał nawet, że coś podobnego może istnieć.
– Jesteś chory – stwierdził jeden. – Pójdź z nami!
– Dokąd? Chyba nie do miasteczka.
– Nie – odparli z uśmiechem. – Do o wiele spokojniejszego, milszego miejsca. Jak brzmi twoje imię, młodzieńcze?
Imię? Griselda mogła go teraz słyszeć. Albo oni mogli je zdradzić.
W panice wymyślił imię, które kiedyś napotkał w jakiejś książce. Wiedział, że jego cera i kolor włosów nie będą mu przeczyć. Nie miał pewności, czy wymawia je właściwie, zdawał sobie sprawę, że nie jest w pełni hiszpańskie, przypuszczał jednak, że wywodzi się z Ameryki Południowej.
– Oliveiro da Silva.